JAPONIA
zmienna
czy niezmienna?
Celem tej książki jest pokazanie Japonii – takiej, jaka mi się jawiła podczas wielokrotnych pobytów na przestrzeni ponad ćwierci wieku. Pytanie „zmienna czy niezmienna?” narzucało mi się często i wprawiało w zmieszanie. Z jednej strony bowiem dynamizm zachodzących zmian niekiedy wręcz wywoływał osłupienie, z drugiej zaś – ileż to razy zdumiona byłam trwałością form i obyczajów znanych z zamierzchłej historii...
Motyw zmiany zaznacza się wyraźnie w każdym rozdziale, jest po prostu nie do uniknięcia, kiedy opisuje się jakikolwiek fragment japońskiego życia. Osądzenie, czy zmiany są na lepsze, czy na gorsze, pozostawiam Czytelnikowi, będąc przy tym przekonana, że oceny wypadną bardzo różnie. To, co jeden uzna za pozytywne, inny może surowo potępić. Spotykałam w Japonii wielu turystów z rozmaitych krajów, czytałam też prawie wszystko, co rodacy napisali po swoich tam pobytach, i doszłam do wniosku, że nie ma i nie może być jednolitego obrazu i jednolitej oceny Japonii. Kraj ten każdemu pokazuje inne oblicze – raz kokieteryjnie uśmiechnięte, kiedy indziej groteskowo wykrzywione, często pogodne, a niekiedy ponure lub wręcz przerażające.
Zmienność owej mimiki zależna jest od bardzo licznych czynników obiektywnych i subiektywnych. Inaczej odbiera Japonię bogaty turysta, który przyjechał oglądać kwitnące wiśnie lub purpurowe klony; inaczej student żyjący ze skromnego stypendium i korzystający z mieszkania w dormitorium, a jadający w zatłoczonej stołówce; jeszcze inaczej delegat jakiegoś przedsiębiorstwa przysłany służbowo – wciągnięty w japoński rytm pracy, przerzucany z konferencji na konferencję i z jednego oficjalnego przyjęcia na drugie... Odbiór zależny jest oczywiście od długości wizyty, od środowiska, w którym się cudzoziemiec obraca, od warunków finansowych, od braku lub nadmiaru japońskich przyjaciół, od pory roku i miejsca pobytu, i od szeregu innych obiektywnych warunków. Do tego dodać należy warunki subiektywne, bo przecież każdy, jadąc do Japonii, wiezie ze sobą całe ogromne zaplecze duchowe własnego kręgu kulturowego i związany z nim bagaż przekonań i prekoncepcji.
Mnogość japońskich oblicz pomnożona przez rozmaite możliwości indywidualnego odbioru przynosi w rezultacie nie jeden, mniej więcej wspólny i spójny obraz Japonii, lecz nieskończoną liczbę cząstkowych prawd i subiektywnych wrażeń. Niniejsza książka, nazbyt może w niektórych fragmentach osobista, jest więc odbiciem indywidualnego odbioru nawet tam, gdzie dążę do obiektywizacji spostrzeżeń, gdzie ulegam pokusie tworzenia pewnych syntez. A wiem, że ulegam, poddając się nawykom zawodowym. Japonia bowiem jest nie tylko moją miłością, ale przecież także (a może przede wszystkim) rejonem badań naukowych. Uprawiam ten zawód od tak dawna, że wolałabym pominąć tu ścisłe datowanie – zbyt daleko sięga w przeszłość. Uprawiam go z przyjemnością, ale jednak muszę stwierdzić, że czasem mi to przeszkadza w przekazywaniu obrazu Japonii osobom spoza japonistycznej branży. Przeszkadza, ponieważ wiele realiów japońskich stało się dla mnie oczywiste, przestałam je postrzegać i widzieć ich odrębność, a w rezultacie nie wiem, co by należało tłumaczyć i opisywać w szczegółach, a co spokojnie pozostawić wiedzy i wyobraźni Czytelników. Wolałabym poprzestać po prostu na opisie zdarzeń, obiektów i ludzi, a Czytelnika zachęcić do wyciągania własnych wniosków. Jednakże przygotowanie zawodowe stępiło ostrość mojego spojrzenia jako tylko turysty, zatarło świeżość bezpośredniego reagowania na japońską odrębność. To powoduje, że Czytelnik nie znajdzie w tej książce uniesień nad cudownym pięknem przyrody, nad wspaniałymi zabytkami, nad dziwnymi dla cudzoziemca obyczajami; natrafi natomiast w kilku rozdziałach na próby zaglądania pod powierzchnię wartko płynącego życia Japonii, próby dotarcia do tych warstw nurtu, które toczą się wolniej, a czasem może... aż do nieruchawego dna.
Uważam zresztą, że pisząc o kraju, który zmienia się tak gwałtownie, trzeba mieć na uwadze niewielki walor poznawczy opisów krajobrazu, miast, dzielnic czy nawet zabytków. Z góry bowiem można zakładać z dużą dozą prawdopodobieństwa, że jeżeli jeszcze się nie zmieniły, to wkrótce już stracą swą starą postać, a pojawią się w nowej. Na bieżąco można więc opisywać Japonię w dziennikach i czasopismach. Książka natomiast powinna raczej zawierać treści nie ulegające szybkiej dewaluacji, jej tekst nie powinien być co strona wystawiany na zarzut braku aktualności. Mając to na uwadze, przyjęłam jako podstawę zasadę informowania Czytelnika, do jakiego momentu w czasie należy opisywana akcja czy wygląd obiektu. Drugą ważną zasadą, której staram się podporządkować, jest wyraźne sygnalizowanie, co pozostaje ulotnym wrażeniem, a co jest wynikiem badań naukowych, czyli opinią zobiektywizowaną.
Przyjęcie tego rodzaju zasad wydało mi się szczególnie istotne dla książki, która przekazuje rezultaty obserwacji, doświadczeń i refleksji z długiego okresu, obejmującego ponad trzydzieści lat. Od 1965 roku byłam w Japonii dwadzieścia dwa razy, najkrótszy z pobytów trwał miesiąc, najdłuższy – dwa lata, a większość przypadała na letnie wakacje. Dzięki dosyć równomiernemu rozłożeniu w czasie moich wizyt miałam możność zobaczenia na własne oczy, jak Japonia zmienia się, rośnie i rozwija. Każdy kolejny przyjazd przynosi jakieś niespodzianki – zawsze ciekawe, ale niekoniecznie miłe. Dla przykładu mogę podać, że do rozpaczy przywodzą mnie co roku nowe automaty na stacjach. Ledwie w ciągu wakacji nauczę się kupować bilety na podróż z przesiadkami, a już w następnym roku muszę podejmować naukę od nowa, bo ubiegłoroczne automaty zniknęły, zastąpione przez bardziej precyzyjne, a więc i bardziej skomplikowane. Takie i podobne irytacje przeżywam regularnie za każdym kolejnym pobytem. Ale zapewne są ludzie, których by to jedynie bawiło.
Moje pole obserwacji z pewnością nie jest zawężone geograficznie, gdyż objechałam Japonię sumiennie wzdłuż i wszerz. Do niektórych rejonów czy miast wracałam wielokrotnie, w innych miejscowościach byłam tylko raz, czasem jedynie przejazdem, ale dotarłam prawie wszędzie. W obrębie głównych wysp nie widziałam zaledwie dwóch rejonów: południowej części Kyûshû i tych połaci Hokkaidô, które są na północ od linii Asahikawa-Shiretoko. Patrząc teraz na mapę, stwierdzam, że niewiele zostało takich dróg państwowych i prefekturalnych, którymi bym chociaż raz nie jechała. A jeździłam różnie – najczęściej samochodem, co uważam za najbardziej pouczające, ale poza tym pociągami wszelkich linii (od poduszkowca i superekspresu do wiejskiej „ciuchci”), promem, wodolotami, statkami, autokarami, a także – w szczególnych okolicznościach – kolejkami linowymi (czego nienawidzę, ale co jest nie do uniknięcia, jeżeli chce się zobaczyć coś na szczycie wysokiej góry, a innej drogi nie ma).
Niestety, w niniejszej książce moje podróże i związane z nimi urozmaicone impresje nie znalazły prawie żadnego odbicia. Nie zmieściły się. Brakło mi jakiegokolwiek tematycznego pretekstu, by tu o nich pisać... Nie jest to jedyny żal, który odczuwam, oddając ten swój produkt pod (oby łaskawą!) ocenę Czytelników. Boli mnie również to, że wiele ciekawszych wątków sygnalizuję, lecz nie rozwijam, a na wiele postawionych w tekście pytań nie daję odpowiedzi. Dotyczy to tych wątków i pytań, których rozwinięcie wymagałoby oddzielnego opracowania monograficznego.
W porównaniu z zasięgiem obserwacji geograficznych mój zasięg obserwacji socjologicznych jest nieco uboższy. Są środowiska, do których nawet nie próbowałam dotrzeć, bo ani okazji po temu nie miałam, ani dostatecznej pasji poznawczej. Nigdy nie mieszkałam na wsi, nigdy też nie zwiedzałam żadnych fabryk. Moje spotkania z chłopami i robotnikami to tylko rzadkie epizody. Stykałam się natomiast wielokrotnie z rzemieślnikami i z tych zetknięć wyniosłam nie tylko jak najlepsze wrażenia, ale również ogromny zasób wiedzy o kraju. Ludzie, wśród których przebywałam na co dzień, to przede wszystkim przedstawiciele kręgów akademickich i tzw. wolnych zawodów oraz przedstawiciele warstw obejmowanych w Japonii ogólnym terminem sarariiman, czyli (z ang. salaryman) „ludzie pobierający pensję”. Są to najliczniejsze (w liczbach względnych i bezwzględnych) warstwy, do których zalicza się pracowników przemysłu, handlu, finansów i usług oraz urzędników wszystkich szczebli. To właśnie sarariimanowie nadają ton życiu codziennemu Japonii, oni też najczęściej reprezentują kraj na zewnątrz.
Uprzedziłam więc Czytelnika, czego się może po mnie spodziewać. W książce zawarłam subiektywne wrażenia i wspomnienia objęte zakreślonymi już ramami czasowymi, przestrzennymi i społecznymi. Ponadto znalazły się tu liczne refleksje natury ogólnojaponistycznej, do których czuję się upoważniona z racji zainteresowań zawodowych. Mam nieśmiałą nadzieję, że nie znużą one Czytelnika, a może... może zachęcą do zastanowienia się nad sygnalizowanymi problemami?... Dotyczą bowiem tej samej fascynującej Japonii, o której u schyłku XIX wieku powiedział Okakura Kakuzo: „[...] dziwny kraj kresowy, gdzie kolejno przesuwają się cienie Nowego i Starego Świata”, a to sformułowanie sprzed blisko stu lat nie straciło aktualności.
Na zakończenie dodam, że niejednokrotnie zdarzało mi się spotykać zawziętych tropicieli „prawdziwej Japonii”. „Prawdziwość” widzieli w starości przedmiotu lub obiektu, w patynie czasu pokrywającej dach, dzwon czy pucharek. Oglądając starą chałupę przez okno supernowoczesnej toyoty, wzruszali się do łez: „Co za konstrukcja! A ta strzecha! Oto prawdziwa Japonia!...” Siedząc nad koktajlem podanym przez wyfraczonego kelnera w pięciogwiazdkowym hotelu, podziwiali z zapartym tchem kupioną na bazarze zakurzoną czarkę: „Jakaż to piękna forma! A te wygaszone kolory! W tym jest prawdziwa Japonia!...” Albo zjadając z roztargnieniem najdelikatniejszą w świecie polędwicę z Matsuzaki, nacieszyć się nie mogli podartym parawanem, który ich oddzielał od reszty restauracyjnych gości: „Takiego parawanu nikt już dzisiaj nie potrafi zrobić. To jest prawdziwa Japonia!” Owym tropicielom do głowy nie przychodziło, że nie tylko strzecha, czarka i parawan, ale także toyota, kelner, luksus hotelu, niepowtarzalny smak wołowiny z Matsuzaki – to wszystko jest Japonią. Prawdziwą, najprawdziwszą, niepodzielną Japonią. Innej nie ma. Cienie Nowego i Starego Świata w idealnej symbiozie...
W bibliografii zamieszczonej na końcu książki znalazły się tylko pozycje, do których są odesłania w tekście bądź z których pochodzą cytaty. Cytaty są dwojakiego rodzaju: występujące wewnątrz rozdziałów oraz poprzedzające każdy rozdział jako motto. Te ostatnie opatrzone są nazwiskiem autora i datą powstania cytowanego fragmentu lub datami życia autora. Wszystkie pochodzą z okresu od VIII wieku do końca epoki Meiji (1868–1912), a więc nie sięgają współczesności. Dobór cytatów w niektórych przypadkach ma służyć podkreśleniu klimatu rozdziału, w innych natomiast wskazuje motyw zmiany lub niezmienności japońskiego życia.
Po cytatach występujących wewnątrz rozdziałów podane są jedynie strony dzieła, z którego cytat został zaczerpnięty. Tytuł i pozostałe dane bibliograficzne znajdują się w wykazie pod nazwiskiem autora. W tekstach wydanych po polsku zachowana została pisownia oryginału (ortografia i interpunkcja).
Poematy cytowane w tekście tłumaczone są z zachowaniem rytmu oryginału. Rytm w tradycyjnych formach poezji japońskiej najczęściej polega na przemiennie występujących wersach o pięciu i siedmiu sylabach. Rymów nigdy nie stosowano. Jeżeli przekład pochodzi od innego niż autorka tłumacza, jest to wyraźnie zaznaczone.
Nazwiska japońskie, tak jak jest to przyjęte w Japonii, podawane są zawsze na pozycji poprzedzającej imię. Warto przy okazji odnotować japoński zwyczaj (stosowany w niniejszej książce) mówienia po imieniu, a nie po nazwisku, o ważnych postaciach historycznych.
Spośród osób żyjących nie wszystkie chciały, by podawać ich nazwiska. Osoby te występują w tekście pod pseudonimem albo opatrzone są inicjałem.
Ostatnia uwaga formalna dotyczy pewnej dowolności, na którą sobie autorka pozwala. Ponieważ w języku japońskim w formie słownikowej nie ma rozróżnienia na liczbę pojedynczą i mnogą, do wyrazów japońskich występujących w tekście bywają dodawane polskie końcówki liczby mnogiej (np. gaijin/gaijinowie). Ponadto autorka wielokrotnie tworzy formy hybrydalne, poddając polskiej odmianie wyrazy japońskie.
Pielgrzymka
Chociaż z daleka,
bez dnia przerwy składam hołd
w kierunku Ise,
gdzie wznosi się przybytek
kraj nasz od zła chroniący.
Meiji-tennô, cesarz Meiji, 1903 r.
Byłam już w Japonii ponad trzy miesiące, kiedy uznałam, że muszę – absolutnie muszę – odbyć samotną pielgrzymkę do Ise. Nazwa „Ise” jest dla każdego Japończyka i każdego japonisty hasłem wywołującym oczywiste skojarzenia. Serce Japonii, siedziba japońskiego ducha, esencja nipponizmu... Różne można spotkać określenia, ale wszystkie wskazują, że kto nie był w Ise, ten w ogóle nie był w Japonii.
Ise jest rejonem na wschodnim krańcu półwyspu Kii, rejonem pełnym łagodnych wzgórz, szerokich dolin, zielonych łańcuchów górskich. W owym urozmaiconym krajobrazie pamiątki zamierzchłej przeszłości liczy się na tysiące. Tutaj bowiem kształtowała się znaczna część cywilizacji japońskiej, tutaj powstał i trwa od wieków najświętszy z ośrodków kultu: chram Ise-jingû. Kompleks chramowy rozciągnięty szeroko w pobliżu miasteczka Ise (czyli dawnego Uji-Yamada) składa się z dwóch zespołów: Gekû, czyli Świątyni Zewnętrznej, i Naikû, czyli Świątyni Wewnętrznej.
W pierwszym zespole głównym bóstwem jest Toyouke, Bogini Obfitego Wyżywienia. W drugim czci się Amaterasu, Boginię Świecącą na Niebie, świetlistą protoplastkę rodu cesarskiego. To właśnie w Naikû, w puzdrach i jedwabiach, za brokatowymi zasłonami, do których prawie nikt nie ma dostępu, przechowywana jest świętość największa: jedno z trzech insygniów cesarskiej władzy – lustro z brązu, symbol bogini, a zarazem symbol cesarstwa. Według mitologii bogini Amaterasu, zsyłając swego wnuka Ninigiego, by objął ziemię we władanie, wręczyła mu lustro i kazała je czcić jak samą siebie. Oprócz lustra Ninigi dostał też miecz z brązu i magiczne krzywulce – klejnoty w kształcie kłów dzika. Tak wyposażony zstąpił na szczyt góry Takachiho w prowincji Hyuga na wyspie Kyûshû. Towarzyszyła mu drużyna bóstw dobranych pod względem umiejętności niezbędnych w pionierskich warunkach cywilizowania dzikiej ziemi. Prawnuk Ninigiego imieniem Kamuyamatoiwarehiko wyruszył z Kyûshû na wschód i po wielu perypetiach podbił cały kraj aż po półwysep Kii. W miejscowości Kashihara założył swoją stolicę i tam w 660 roku p.n.e. przyjął godność cesarską, stając się pierwszym ziemskim władcą.
Oczywiście, boscy potomkowie nie rozstawali się z regaliami w czasie podboju niesfornych plemion. Skoro jednak ich władza okrzepła w kraju Yamato na półwyspie Kii, obecność świętych przedmiotów okazała się jakby kłopotliwa. Cesarz Mimakiirihikoinie odczuwał dla nich taką bogobojną cześć, że nie chciał ich mieć w pobliżu. Święte zwierciadło oddał pod opiekę swej córki, czyniąc ją zarazem kapłanką w nowo wzniesionym chramie we wsi Kasanui. Według przekazów mitologicznych (Nihonshoki) było to w roku 92 p.n.e. Kapłanka Yamatohime za panowania następnego władcy przeniosła bóstwo z Kasanui do rejonu Watarai nad rzekę Isuzu i to właśnie tu zbudowano wspaniały przybytek nazwany Is e-jingû. Nihonshoki datuje to wydarzenie na 7 rok p.n.e. Jest to tradycyjna data powstania głównego chramu bogini Amaterasu, świetlistej protoplastki cesarskiego rodu.
Postanowiłam tedy jechać do Ise i na własne oczy zobaczyć owe starożytne splendory. Rodzina, słysząc o tym śmiałym zamyśle, wpadła w popłoch i jęła piętrzyć przede mną najrozmaitsze trudności – zupełnie jakbym się wybierała między plemiona ludożerców, a nie do ośrodka szacownej cywilizacji. Rodzinie jakoś nie mogło się pomieścić w głowach, że sama, samiuteńka chcę jeździć po kraju, mieszkać w nie znanych hotelach, jeść w byle jakich restauracjach, spotykać obcych ludzi i w ogóle narażać się na liczne zagrożenia, które niechybnie na mnie czekają poza zasięgiem wzroku członków Rodziny. Oświadczyłam uprzejmie, ale stanowczo, że pozwoliłam się rozpieszczać przez trzy miesiące, ale teraz to już stanę na własnych nogach...
Narady rodzinne trwały parę dni i ostatecznie zapadła decyzja: udzielono mi zezwolenia na samotną pielgrzymkę, ale tylko na trasie Shizuoka-Ise-Shizuoka. Nie wiem, dlaczego odcinek do Shizuoki wydawał się Rodzinie najniebezpieczniejszy, ale tam właśnie miałam zostać gromadnie odwieziona i stamtąd po trzech dniach odebrana. I na tym stanęło.
Wolę pominąć opis przemierzonych stadnie odcinków podróży, bo nie zaliczam ich do wspomnień najmilszych. Wystarczy powiedzieć, że do volkswagena (zwanego w Polsce „garbusem”, a w Japonii „chrząszczem”) upchnęły się cztery osoby dorosłe i dwoje dzieci. Lan, której się właśnie wykluwały zęby, od czasu do czasu ryczała opętańczo i pluła jak lama. Shunsuke z twarzą przyklejoną do szyby raz po raz wydawał dzikie okrzyki zachwytu lub domagał się natarczywie wyjaśnień na temat odchodzących w dal szczegółów krajobrazu.
Z Rodziną, pełną obaw o moje dalsze losy, rozstałam się w Shizuoce przed hotelem New Yashima International, gdzie zostałam oddana pod opiekę obojętnego, ale nienagannie grzecznego recepcjonisty.
Pokój miałam na trzecim piętrze i z okna roztaczał się widok na majestat góry Fuji. Jak się okazało, widok ten kosztował 500 jenów (nie licząc podatku), ponieważ identyczne pokoje położone niżej i pozbawione widoku Fuji były 0 500 jenów tańsze. Wtedy zetknęłam się po raz pierwszy z tym przeliczonym na pieniądze przekonaniem, że piękno jest artykułem niemal pierwszej potrzeby i dlatego trzeba za nie płacić. Potem wielokrotnie zdarzało mi się dopłacać za różne sławne fragmenty krajobrazu, a raz nawet za stado nagusów zażywających kąpieli w gorącym źródle.
Był początek lutego i w Tokio panowało suche, zimowe powietrze. Tu natomiast przez otwarte okno wpływał miękki, wilgotny zefirek, zwiastujący niewątpliwie wiosnę. Góra Fuji wznosi się na wschód od Shizuoki i z mojego stanowiska przy oknie obserwowałam, jak jej regularne stoki przybierają najpierw lekko różową barwę pod wpływem zachodzącego słońca, a następnie stają się intensywnie czerwone – jak na słynnym drzeworycie Hokusaia Beni Fuji, by nareszcie pokryć się fioletem przechodzącym z wolna w czerń. Kiedy już ciemności zatarły i pochłonęły pyszną sylwetkę, zamknęłam okno i dopiero wtedy poczułam, że zefirek zefirkiem, ale jestem zmarznięta na kość. Był to jednak początek lutego i nawet w Shizuoce, znanej z łagodnego mikroklimatu, wieczory 1 poranki wionęły chłodem. A w owych czasach hotele nie miały jeszcze klimatyzacji. New Yashima International był hotelem „w stylu zachodnim”, tzn. umeblowanie pokojów składało się z łóżek, biurek, szaf, stołów i foteli, ale nie zawierało nic, co służyłoby ociepleniu wnętrza. Zamarznięty gość miał do dyspozycji gorącą kąpiel w publicznej łaźni lub we własnej łazience. Po kąpieli mógł się przyodziać w hotelową yukatę (rodzaj bawełnianego kimona) i grubą wełnianą narzutkę tanzen. Tak opatulony wpełzał pod kołdrę i długo jeszcze szczękał zębami, zanim własnym ciałem ogrzał nieprzytulną chłodno-wilgotnawą pościel.
Mój pokój należał do szczęśliwej siódemki w New Yashima – miał własną łazienkę. Korzystałam z tego komfortu, ratując się przed przeziębieniem. I kiedy już ułożyłam się jakoś na poduszce wypchanej gryczanymi fuskwinami, przed oczami zaczęły tańczyć, gonić się i przepychać strzępy oglądanych w ciągu dnia krajobrazów, domów, świątyń, gór... Dominowała jednak Fuji. Różowa, czerwona, fioletowa, czarna. Fuji w woalu z chmurek. Fuji w grubej czapie. Fuji, Fuji, Fuji... Ostatnią świadomą myślą było, że ten widok wart jest 500 jenów (nie licząc podatku) i że dla niego można narazić się na przeziębienie.
Myjąc rano zęby (przygotowaną przez hotel szczoteczką), uświadomiłam sobie, że zapadła we mnie decyzja pozostania w Shizuoce na następną dobę. Oznaczało to dzień w mieście. Do dziś rada jestem z tej decyzji, bo dzięki niej widziałam Shizuokę prowincjonalną, staroświecką, z wąskimi uliczkami o ciasnej drewnianej zabudowie, z pasażami handlowymi pełnymi malutkich sklepików, w których stłoczone były wszelkie, najczęściej tandetne towary. Nawet śródmieście wokół stacji kolejowej nie imponowało wysokością czy elegancją ceglano-kamienno-betonowych domów ani wystrojem nowoczesnych sklepów. Shizuoka pierwszych lat japońskiego cudu gospodarczego tchnęła prowincjonalnym smutkiem, zwrócona była ku tradycyjnej przeszłości.
Przez wiele godzin błądziłam ulicami bez specjalnego planu, bez ambicji zwiedzania zabytków, jedynie z zamiarem wsłuchiwania się w puls codziennego życia. Dzięki tej wytrwałej wędrówce utrwaliłam w pamięci tamten obraz miasta. Wywoływałam go potem przed oczy w czasie kilkakrotnych późniejszych pobytów i za każdym razem nadziwić się nie mogłam zmianom. Najpierw ginęły poszczególne stare domy, potem ulice, a wreszcie całe dzielnice. Na ich miejsce pojawiały się nowe domy, ulice, dzielnice – coraz wyższe, weselsze, coraz bardziej strzeliste i kolorowe. Obecnie niewiele już zostało z tamtej Shizuoki. Nowoczesne śródmieście rozrasta się we wszystkie strony, połykając kolejno stare dzielnice. Granica bastionów tradycji przesuwa się coraz dalej na obrzeża miasta. Już tylko zabytki przypominają przeszłość. Trzeba bowiem pamiętać, że Shizuoka jest miastem o znacznych walorach historycznych. Tutaj właśnie leyasu (1543–1616), pierwszy shôgun z rodu Tokugawa, ustalił swoją rezydencję w początkach XVII wieku i osiadł w zamku Sumpu-yo nad rzeką Abegawą. Poniżej Sumpu-yo powstało i rozkwitło podzamcze z całym usługowo-handlowym zapleczem, niezbędnym dla pańskiej rezydencji. Z sąsiednich prowincji ściągali rzemieślnicy i artyści – początkowo tylko na dni jarmarków, a potem już osiedlali się na stałe. Od tamtego czasu przetrwała w Shizuoce tradycja niektórych gałęzi rzemiosła artystycznego, takich jak wyroby z bambusa czy laki.
Z zamku Sumpu zachowały się jedynie fragmenty murów obronnych, a coś z atmosfery podzamcza można jeszcze odnaleźć w zaułkach między parkiem TT Sumpu-tôen i terenem chramu Sengen-jinja. Dotarłam tam w swojej pierwszej wędrówce i byłam oczarowana. I jak się okazało, w tym skrawku miasta następna wizyta po wielu latach nie przyniosła rozczarowania, bo wszystko wyglądało tak samo. Wydawało mi się nawet, że ten sam przygarbiony dziadek siedzi w świątynnym ogrodzie na tej samej brudnej płachcie i sprzedaje te same popękane czarki z laki. Byłam tak ucieszona tym widokiem, że kupiłam dwie czarki, narażając na poważny uszczerbek swoją stypendialną kiesę.
Nie żałuję ani trochę, że skróciłam pielgrzymkę do Ise, pozostając w Shizuoce. Popołudnie spędziłam napawając się zefirkiem i górą Fuji, a wieczorem po ogrzewającej kąpieli zapadłam w sen, jeszcze zanim ułożyłam głowę w gryczanych łuskwinach.
Rano pociągiem do Nagoi. Dwie godziny, które dzieliły mnie od następnego pociągu, wypełniłam sobie oglądaniem dzielnicy wokół ogromnego dworca kolejowego. Potem z niemałym trudem odnalazłam właściwy, jak sądziłam, peron i wsiadłam do pociągu. Przekonana byłam, że dojadę wygodnie i bez przesiadek do Toby, gdzie wcześniej już Rodzina zamówiła mi hotel. Rozsiadłam się przy oknie w prawie pustym wagonie. Pociąg ruszył i z megafonów popłynął aksamitny tenor witający w wyszukanie grzecznych słowach wszystkich szanownych gości, którzy zechcieli skorzystać z usług linii Kintetsu. Potem nastąpiły informacje o godzinach przyjazdów i odjazdów z poszczególnych stacji. Na zakończenie tenor zachęcił do dalszych podróży liniami Kintetsu. Było to miłe i krzepiące, ale z części informacyjnej przemówienia zorientowałam się, że mój pociąg zmierza w gruncie rzeczy do zupełnie innego krańca półwyspu Kii, niżbym sobie życzyła. To mnie zmieszało. Przypomniałam sobie z rozczuleniem wszystkie przestrogi Rodziny, wynikające niewątpliwie z braku zaufania do mojej samodzielności. Uskrzydlona tym wspomnieniem, przemogłam nieśmiałość i odszukałam konduktora. Zapytałam, gdzie mam się przesiąść, aby dotrzeć do Toby. W odpowiedzi zasypał mnie lawiną informacji wyrzucanych z taką prędkością, że mogłam tylko patrzeć na niego bezradnie i modlić się w duchu, by lawina przestała turkotać, bo i tak nic z tego nie rozumiałam. Zorientował się wreszcie i nieco zwolnił tempo wymowy. Pojęłam, że mam być absolutnie spokojna, wrócić na swoje miejsce i czekać, a on mi nie da zginąć. I rzeczywiście, po pewnym czasie przyprowadził do mnie młodego człowieka, zasypał mnóstwem niezrozumiałych słów i odszedł promiennie uśmiechnięty. Młody człowiek przydany mi za anioła stróża mówił bardziej komunikatywnym językiem i ofiarnie służył jako przewodnik. Razem zmieniliśmy pociągi w miejscowości Matsuzaka i razem jechaliśmy do Ise, gdzie rozstaliśmy się po ugruntowaniu przyjaźni polsko-japońskiej. Mój przewodnik wysiadł i długo jeszcze kłaniał się przed oknem, a ja pojechałam dalej, do stacji końcowej (czyli do Toby), zaopatrzona w nową porcję dobrych rad i przestróg. Czy Japończycy naprawdę myślą, że cudzoziemiec w ich pięknym kraju musi być bezradny jak piesek, co wypadł z sań?...
Hotel Kokusai-Kanko usytuowany jest romantycznie na wysokiej skale w pobliżu wybrzeża zatoki Ise. Wspinałam się jak żuk stromym betonowym podjazdem. Byłam jedynym piechurem na tej trasie. Obok co chwila śmigały limuzyny lub taksówki, a ja pięłam się i pięłam, coraz bardziej skrępowana swoją samotnością i odmiennością, coraz bardziej świadoma tego, że jestem cudzoziemką i wszyscy na mnie patrzą. Kiedy dotarłam do recepcji, brak mi już było oddechu i z trudem wybąkałam, że właśnie mam tu rezerwację... „Yoranda-san – rozpromieniła się prześliczna panienka. – Ależ witamy! Czekaliśmy na panią...” Wypełniłam formularz. Boy w wiśniowym uniformie wyjął mi z ręki torbę podróżną i poprowadził do windy. Na drugim piętrze czekała już sługa odziana w kimono. Przejęła od boya torbę, boy zniknął w windzie, a kimoniasta sługa wskazała drogę do mojego pokoju. Zamówiłam washitsu, tzn. pokój japoński, co oznaczało, że będzie przedsionek, w którym należy zrzucić buty, a dalej będą maty tatami i niewiele więcej. Rodzina dała mi szereg szczegółowych instrukcji, jak się należy zachowywać w washitsu, więc byłam dobrze przygotowana. Zauważyłam, że sługa obserwuje mnie spod oka pilnując, czy w odpowiednim miejscu pozbędę się obuwia, i gotowa była interweniować, gdybym chciała popełnić profanację wchodząc w butach na tatami. Nie dałam jej szans. Zrzuciłam buty, gdzie należało, i wkroczyłam do pokoju. Urzekł mnie natychmiast. Był „na dwanaście mat”, tzn. obszerny, bo rozmiar mat jest znormalizowany i najczęściej liczy 180 x 90 centymetrów. Jak łatwo tedy obliczyć, mój pokój miał prawie 20 metrów kwadratowych. Główny element umeblowania stanowił stół wysokości około 40 centymetrów nad podłogą, a wokół niego ułożone były poduszki do siedzenia. Poza tym pod jedną ścianą koło okna stała tradycyjna toaletka z lustrem spowitym brokatową zasłoną, a pod przeciwległą ścianą – drewniany stelaż przeznaczony zapewne do rozwieszenia części garderoby (a może do suszenia ręczników – w każdym razie taki dla niego potem znalazłam użytek). Trzecia ściana nie była niczym przesłonięta i stanowiła stonowaną kompozycję drewna, bambusa i tapety lekko prószonej złotem. Czwarta natomiast była połączeniem tradycji z nowoczesnością. Elementami tradycyjnymi były: wnęka tokonoma z wiszącym obrazem i subtelną ikebaną oraz długa, wmontowana w ścianę szafka o przesuwanych drzwiach. Na blacie szafki pyszniła się nowoczesność: aparat telefoniczny, radio (podłej jakości – to był rok 1966!), telewizor i obok niego forma hybrydalna – lampa elektryczna w formie starożytnego andonu.
Kimoniasta osoba pieczołowicie złożyła mój bagaż obok stelażu, po czym kłaniając się wyszła. Przystąpiłam wtedy do dalszej inspekcji otoczenia. Stwierdziłam, że z przedsionka prowadzą drzwi do wewnętrznego korytarzyka, w którym mieściła się umywalka. Nad umywalką – lustro i półka zaopatrzona w różne kosmetyki; pod umywalką wiklinowy koszyk z yukatą, tanzenem, pasem obi i dwoma ręcznikami. Drzwi na prawo – ubikacja „w stylu zachodnim”; drzwi na lewo – łazienka w czarnym marmurze, z gigantycznych rozmiarów wanną i lustrem zajmującym całą ścianę. Zrobiło to na mnie nadzwyczaj korzystne wrażenie i z wdzięcznością pomyślałem o Rodzinie, która wybrała dla mnie taki hotel. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że niemal identyczne wyposażenie pokoju z przyległościami można spotkać w całej Japonii, we wszystkich ryokanach i hotelach dysponujących pokojami washitsu. Może tylko łazienka z tymi marmurami była trochę bardziej okazała niż gdzie indziej. Zazwyczaj przy washitsu łazienki są w stylu japońskim, to znaczy, że wanny nie służą do kąpania, a jedynie do „odmakania”. Myć się należy pod prysznicem lub wodą czerpaną ceberkiem z wanny.
Po krótkim czasie do pokoju ponownie wsunęła się osoba w kimonie. Na tacy z rzekomej laki wniosła imbryk, czarkę na drewnianym talerzyku i dwa ciasteczka spowite w bibułkę. Ustawiła to na stole i zapytała, czy mam jakieś życzenia. Nie miałam żadnych, więc tylko nalała mi do czarki zieloną herbatę, po czym weszła do łazienki i słyszałam, jak przygotowuje mi kąpiel. Wróciła do pokoju na chwilę, by na klęczkach złożyć mi ukłon. Na klęczkach też wycofała się za drzwi, które zasunęła za sobą bezszelestnie.
Widok z okna był znowu przykuwający. Gładka tafla wody na horyzoncie zamknięta brązowymi klamrami gór, a tu i ówdzie rozrzucone po zatoce zielone wyspy. Siorbałam herbatę na stojąco, aby nie stracić ani chwili kontemplacji tego, co za oknem, co było niby zamkniętą kompozycją, ale właściwie ukazywało nieskończoność. Jasny błękit wody zaledwie przecięty brązowymi pasmami i prawie bez przeszkód przechodzący w jasnobłękitne zimowe niebo, po którym krążyły ptaki, zakreślając łuki i koła. Chłodna niebieskość wypełniała świat tak długo, aż słońce – niewidoczne z mojego zwróconego na wschód okna – gdzieś tam zaczęło się chylić ku zachodowi. Wtedy niebo, a jednocześnie jego lustrzane odbicie w zatoce, zaczęło nasycać się zmiennymi kolorami, od złota do głębokiej czerwieni. Potem zgranatowiało i symetria uległa zachwianiu, gdyż pływające po zatoce łódki zapaliły latarnie, a przesuwające się po ciemnej wodzie świetliste punkty nie znajdowały odbicia na ciemnej kopule nieba.
Upewniłam się, że inne atrakcje kolorystyczne już nie nastąpią, i przyjęłam przygotowaną kąpiel, po czym zeszłam do hotelowej restauracji na spóźniony obiad, czyli wczesną kolację. Byłam pierwszym gościem na sali i orkiestra grała tylko dla mnie, a wokół mego stolika wirował tłum kelnerów, bezszelestnych jak płatki śniegu. Zamówiłam coś, co nazywało się Russian Steak, a okazało się poematem gastronomicznym z mięsa i bekonu na fundamencie z grzanki. Po jedzeniu poprosiłam o kawę. Dostałam wraz z rachunkiem do podpisania. Rachunek podpisałem, kawę wypiłam, po czym poprosiłam o następną. Dostałam bez rachunku, więc upomniałam się o niego. Zamiast rachunku dostałam trzecią kawę, wobec czego – wietrząc jakieś nieporozumienie – poprosiłam 0 rachunek za dwie nadprogramowe kawy. Młody kelner wpadł w popłoch 1 szybko się oddalił, by wrócić po chwili w towarzystwie szefa sali. Była to wybitna persona spowita we frak i uśmiechy. On nalegał na konwersację w języku angielskim, ja zaś nalegałam na japoński. Pogodziliśmy wreszcie nasze osobiste ambicje przechodząc na coś w rodzaju volapuku i dzięki temu prawie osiągnęliśmy porozumienie. Ja nastawałam twardo na rachunek za dwie kawy, a on – cały w uśmiechach – twardo odmawiał. Sore-wa on the house-de gozaimasu (to jest on the house). Wyjaśnił, że w hotelu Kokusai-Kanko szanowny gość płaci tylko za jedną kawę, a reszta się nie liczy. Zagroziłam, że następnym razem wypiję sześć. W złą godziną to powiedziałam! Następnego dnia rano dostałam naprawdę sześć filiżanek kawy w brzuchatym imbryku. Oczywiście nie byłam w stanie tego wchłonąć. Wypiłam cztery filiżanki, a zapłaciłam za jedną (100 jenów, to znaczy cenę, jaką się wtedy płaciło w większości tokijskich kawiarni). Osobliwy to kraj, w którym widok z okna kosztuje 500 jenów, a kawę dają darmo...
Z taką refleksją rozstałam się z hotelem Kokusai-Kankô i autobusem pojechałam do Ise. Było to dziwne miasteczko, ale dosyć typowe dla skupisk ludzkich obok słynnych miejsc kultu. Składało się przeważnie z ryokanów i restauracji w japońskim stylu oraz sklepów z dewocjonaliami, pocztówkami, pamiątkami i lokalnymi delikatesami. Zabudowa drewniana i niezbyt schludna. Uliczki wąskie, pełne niespodziewanych zaułków, często zadymione i śmierdzące, bo w otwartych oknach jadłodajni, a także na ulicach opieka się na rusztach kałamarnice, ośmiornice i inne morskie stworzenia. Turyści przepychają się tłumnie, kupują pamiątki, ogryzają ośmiornice i fotografują wszystko po drodze. Takich miasteczek widziałam później więcej i wszystkie wydały mi się bardzo do siebie podobne – nieco jakby przybrudzone, ale bardzo żywotne. Większość ludzi wypełniających uliczki jest tu przejazdem, a więc może się zachowywać inaczej niż w rodzinnej wsi czy mieście, co nadaje tłumowi odmienny, odświętny charakter.
Ise jednakże ma pewne cechy szczególne. Po pierwsze: tutaj o wiele liczniej niż w innych podobnych miejscach widzi się prawdziwych pątników. Takich, którzy odziani są w białe zgrzebne ubrania, noszą szerokie słomiane kapelusze i słomiane łapcie, w rękach dzierżą laski pielgrzymie, a swój dobytek noszą w tobołkach lub w płóciennych torbach przewieszonych przez plecy. Przeważnie są to starzy ludzie, ale i wśród nich można spotkać młode twarze. Te białe postacie dodają specyficznego kolorytu miejscom kultu.
Inną cechę wyróżniającą Ise zawdzięcza słynnej hodowli pereł Mikimoto. Pan Mikimoto Kokichi (1858–1954), rodem z Toby, u schyłku ubiegłego stulecia wpadł na pomysł stworzenia „fabryki pereł” – nie sztucznych, lecz całkowicie prawdziwych, najprawdziwszych pereł. Osiągnął sukces po wielu latach studiów i prób. Jego metoda jest w gruncie rzeczy niesłychanie prosta. Badania wykazały, że perły powstają w ciele mięczaków perłopławów jako rezultat obrony organizmu przed ziarnkiem piasku lub innego obcego ciała, które dostało się do wnętrza. Mięczak wytwarza śluz, który otacza obce ciało i z czasem twardnieje, tworząc izolującą otoczkę. Pan Mikimoto zaangażował armię kobiet-nurków (ama-san, czyli „kobiety morza”) i kazał im wyławiać perłopławy z dna zatoki Ise. Nieszczęsne perłopławy poddawane były następnie wszczepianiu jakiejś substancji, a potem zwracane morzu w wydzielonym rejonie. Po pewnym czasie można je było powtórnie wyłowić i w większości zgwałconych ciał znaleźć piękne, prawdziwe perły. Okrucieństwo tego procederu było i jest jakby poza świadomością samego pana Mikimoto i jego następców. Interes kwitnie. Perły Mikimoto są sławne na całym świecie, a posąg założyciela hodowli wznosi się na wysepce Kashikojima, tuż obok wybrzeża Toby. Wysepka połączona jest z wybrzeżem mostem i wygląda obecnie jak mierzeja. Znajduje się na niej Państwowy Ośrodek Studiów nad Perłami i tłumy turystów odwiedzają to miejsce.
Sąsiedztwo hodowli wniosło pewne akcenty lokalne do miasteczka. Z niejakim osłupieniem stanęłam przed sklepem mieszczącym się w zakazanej, cuchnącej starym olejem uliczce. Wśród poczerniałych ze starości ruder sklep ów jaśniał blaskiem, od którego ćmiło w oczach. Na wystawie leżały perły we wszystkich możliwych do osiągnięcia odcieniach: mlecznobiałe, różowawe, różowe, złociste, niebieskawe, sinosrebrzyste. Matowe lub lśniące. Drobne, średnie, duże i ogromne. W pierścionkach, broszach, koliach, naszyjnikach. Wsypane do konch lub kielichów, ułożone na aksamicie lub jedwabiu. Oprawione w srebro, złoto lub platynę. Tysiące, stosy, armie pereł na brudnej, śmierdzącej uliczce...
Obejrzawszy perły, z mieszanymi uczuciami udałam się na pieszą pielgrzymkę do Gekû, Zewnętrznej Świątyni. Jest to stosunkowo blisko miasteczka Ise, a raczej tej jego części, która niegdyś nazywała się Yamada, tzn. tej, gdzie jest większość placówek usługowo-handlowych, rynek i stacja kolejowa. Zabłądzić tutaj nie sposób, ponieważ szlak pątniczy jest wyraźnie wytyczony. Można by zamknąć oczy i podążyć kierując się słuchem, a radosny rozgwar innych pielgrzymów niechybnie doprowadziłby na miejsce. Szkoda jednak odciąć się od widoku, który czeka tuż za miasteczkiem. Najpierw awangarda lasu. Potem sam las, a w nim kryptomerie prawie sięgające nieba. Tu i ówdzie szerokie skwery wysypane czyściutkim żwirem, tu i ówdzie między drzewami błyska tafla jeziora. Budynki, rozrzucone po rozległym terenie, są z jasnego cyprysu i kryte strzechą z miskantu. W tym samym stylu zbudowano tu wszystko: kwatery kapłanek, magazyny, pawilon do tańców rytualnych kagura, a nawet publiczne toalety. Jasne drewno zabudowań, zielone drzewa, żwir i piasek na gracowanych ścieżkach dają wrażenie prostoty i czystości trochę jakby nieziemskiej.
Wejście na teren uświęcony można rozpoznać po tablicy z napisem znaczącym „zejść z konia”. Od tego miejsca, od mostu przerzuconego nad idealnie czystym kanałem, każdy musiał posuwać się piechotą. Wojownik zsiadał z konia, wykwintne damy i potężni dostojnicy dworscy opuszczali powozy lub lektyki i szli na własnych nogach, zrównani ze wszystkimi w obliczu bóstw. Od mostu widać już w perspektywie „pierwsze torii”, prostą bramę składającą się z dwóch słupów i dwóch umieszczonych na szczycie belek. Przejście pod torii to jakby pierwsze oczyszczenie się z brudu zewnętrznego świata, wkroczenie w świat zamieszkany przez istoty wyższego rzędu. Cienista aleja wiedzie do „drugiego torii”. Po przejściu pod nim znajdujemy się w następnym kręgu przybliżającym do sacrum. Mijamy kagura-den (pawilon tańców kagura) i wkrótce po prawej stronie widzimy obszerny prostokątny plac wysypany piaskiem. Nie jest całkowicie pusty, bo wzdłuż boków rosną w nieregularnych kępach kryptomerie, a daleko w głębi dojrzeć można mały pawilon, który wskazuje, gdzie poprzednio stało sanktuarium. A więc zbliżamy się do miejsca najświętszego. Jest ono na bliźniaczym placu, który przylega dłuższym bokiem do tego opustoszałego.
Rozmowy cichną. Ludzie przystają przed torii („trzecim”) wyznaczającym wejście na obszar sanktuarium. Nikt oczywiście nie próbuje przekroczyć tej bramy. Kłaniają się głęboko, klaszczą w ręce, znowu skłaniają głowy i chwilę tak trwają, po czym odchodzą. I to wszystko! W tym jednym celu niektórzy z nich przemierzali tysiące kilometrów. Dla tego ukłonu i klaśnięcia w dłonie kołatali się tu z najodleglejszych wysepek, z różnych wsi i miast całej Japonii!
Ustawiłam się trochę z boku od głównego nurtu i chłonęłam wzrokiem rozgrywające się tu widowisko. Tłum napływał nieustannie. Ludzie zatrzymywali się, składali pokłony, klaskali i odchodzili. Z prawej i lewej strony pobrzmiewał gwar licznych głosów, a tylko tu, przed „trzecim torii”, rozmowy milkły i jedynie szeleściły suche dźwięki dłoni uderzających w dłonie. Przed torii przesuwały się wycieczki szkolne, studenci, pielgrzymi w białych szatach, zorganizowane grupy turystyczne z przewodnikami, turyści indywidualni, pojedynczo lub rodzinami... Byli tam osobnicy wyglądający na chłopów, sklepikarzy, rzemieślników, urzędników, artystów, robotników, intelektualistów... Krótko mówiąc, był to przekrój całego japońskiego społeczeństwa. Niezależnie od płci, wieku i zawodu wszystkich jednoczyła ta sama chęć złożenia prostego hołdu przed najprostszym ze wszelkich możliwych miejsc kultu.
Proste budynki z jasnego cyprysu, ustawione według hierarchii świętości za czterema parkanami, a między nimi soczyście zielone, strzeliste kryptomerie. Dwuspadowe dachy z grubej, równo przyciętej strzechy. Wzdłuż dachów kalenice przyciśnięte belkami katsuogi i zwieńczone na skrajach belkami chigi, które sterczą ku niebu w kształcie litery V. I czysty piasek wokół budynków. I to już wszystko, dosłownie wszystko!... Żadnych barwień, żadnych ornamentów, wizerunków, klejnotów... Tu i ówdzie złocone elementy.
Tak więc wygląda „siedziba japońskiego ducha”, „serce Japonii”, oś japońskiego kosmosu. Tak więc majestat zrodzony z prostoty i czystości jest kwintesencją najstarszego, a wiecznie żywego kultu.
Uciekłam ze szlaku turystycznego i skierowałam się w las przypadkowo wybraną ścieżką. Nareszcie ogarnęła mnie cisza. Słońce przesiane przez konary drzew kładło się złocistymi plamami na złocistym piachu, który leciutko skrzypiał pod stopami. Przeszłam przez most przerzucony nad najwęższym odcinkiem straszliwie rozciągniętego jeziora Miike i wkrótce dotarłam do mniejszego od sanktuarium pawilonu ocienionego kryptomeriami. Była to świątynia Kaze-no miya, Świątynia Wiatru (nie boga wiatru, ale po prostu wiatru jako zjawiska przyrody). Tutaj, ze względu na niższą rangę bóstwa, można było podejść do samego budynku, bo nie wzbraniały dostępu żadne parkany. Podeszłam do krótszej ściany i zadarłam głowę. Złociste chigi jak drogowskazy kierowały myśl ku wyżynom oderwanym od ziemi, przez zielone igliwie do błękitnego nieba.
Czas zaciera pamięć dziesiątków, setek i tysięcy przeżyć – czy to błahych, czy ważnych. Giną bez śladu lub ledwie-ledwie majaczą w skrawkach przymglonej pamięci. Tamta chwila jednak wryła się w moją pamięć z jaskrawą ostrością. Tyle już lat upłynęło, a przecież bez najmniejszego trudu odtwarzam tamten obraz, niemal czuję na twarzy muśnięcie miękkiego zefirka i słyszę skrzypienie piasku pod stopami.
Zaduma nie trwała długo, bo usłyszałam chichot i odgłos kroków. Zza drzew wychyliła się młoda para. Zobaczyli cudzoziemkę i w zmieszaniu zawrócili, skąd przyszli. Ruszyłam dalej i po niedługim spacerze wśród drzew doszłam do innej polany, na której stał prawie bliźniaczy pawilon, Tsuchi-no miya, czyli Świątynia Ziemi. Dalsza penetracja terenu doprowadziła mnie do następnego przybytku, nieco wspanialszego, bo otoczonego parkanem. Była to Taga-no miya, świątynia, w której przebywają duchy boskich demiurgów, prarodziców japońskiego panteonu. Przy wszystkich trzech świątyniach pozostawiono puste place, podobnie jak przy głównym sanktuarium. Takie place są świadectwem wysokiej rangi chramu, tylko bowiem wielce starożytne lub wielce szacowne chramy są co jakiś czas rozbierane i wznoszone od nowa w swojej pierwotnej formie. Substrat bóstwa jest wtedy przenoszony w ciemnościach nocy, przy odpowiednim ceremoniale, ze starego do nowego sanktuarium. Stara budowla zostaje pokawałkowana i pocięta na talizmany, kiedy nowa stoi już w sąsiedztwie, na pustym dotychczas placu. W Is e-jingû bóstwa poddawane są przeprowadzkom co dwadzieścia lat. Pierwsza po wojnie rekonstrukcja odbyła się w 1953 roku, następna w 1973, a ostatnia w 1993 roku.
Dzięki temu rytuałowi budowle Ise zachowały swój prosty kształt od czasów niepamiętnych. Oczywiście, daty 92 i 7 rok p.n.e. należą do mitologii, a nie do historii. Ale jeżeli przyjmiemy, że przybytek powstał w IV wieku (co jest prawdopodobne), to też możemy podziwiać przywiązanie do tradycji architektonicznej, która przez szesnaście stuleci odrzuca wszelkie mody i nowinki, każe posługiwać się wyłącznie ciesiołką i naturalnym materiałem budowlanym. Jak niedaleko obecne budynki odbiegają od pierwotnych form, można przekonać się oglądając gliniane wyobrażenia domów, które dawno, dawno temu stawiano na grobach wodzów plemiennych. Najstarsze z owych wyobrażeń pochodzi ze schyłku III wieku (Myotoiwa, prefektura Okayama), a rozkwit tego gatunku przypada na czasy od połowy IV wieku. Z całości dokumentacji archeologicznej można wnioskować, że domostwa wybitnych osobistości między III a VI wiekiem często znacznie różniły się detalami, ale pewne cechy miały wspólne. Wszystkie mianowicie konstruowano ze słupów, belek i prostych desek. Dachy kryte strzechą przyciskane były wzdłuż drewnianą kalenicą z ułożonymi w poprzek belkami katsuogi. Pospolite już stały się chigi – listwy sterczące z dachu na obu jego krańcach, w kształcie litery V lub X. Przypuszczać można, że modelem dla najwcześniejszych świątyń były jednak nie pańskie rezydencje, ale spichlerze wyniesione palami wysoko nad ziemię i pozbawione okien. Wzorce takich budowli pojawiają się nierzadko wśród znalezisk archeologicznych. Sanktuaria w Gekû i Naikû (zwane są shôden) wyglądają dokładnie jak starożytne spichrze z dodatkiem zadaszonych ganków. Podobny kształt, ale mniejszą skalę, mają skarbce w Naikû, ustawione za shôdenem. Większość pozostałych budynków osadzona jest na ziemi, a nie na palach.
Wąską ścieżką zatopioną w lesie szłam długo, aż otworzyła się przede mną żwirowana polanka. Za nią był most czy też droga między dwoma jeziorami (po lewej Miike, po prawej Magatamaike), dalej prosta aleja ocieniona drzewami, a jeszcze dalej – całkiem niespodziewanie – szeroki plac i „pierwsze torii”. Zrobiłam więc koło, które doprowadziło mnie do punktu wyjścia. I dobrze się stało, bo przebywając wśród duchów, zatraciłam rachubę ziemskiego czasu.
Przecież musiałam jeszcze zobaczyć Świątynię Wewnętrzną, a potem wracać co żywiej do współczesnej cywilizacji.
Taksówką pojechałam do Świątyni Wewnętrznej. Zajmuje ona teren jeszcze rozleglejszy niż Świątynia Zewnętrzna, teren ujęty z dwóch stron w klamry rozwidlenia przeczystej rzeki Isuzugawa. Lasy, ścieżki, polanki podobne są w obu przybytkach stylem, skalą i nastrojem. Główne sanktuarium nieco się różni, ponieważ zarówno zabudowany plac, jak i ten pusty obok, są znacznie wyżej wzniesione i przez to wyodrębnione z otoczenia. Aby złożyć hołd przed torii prowadzącym (lub też zagradzającym drogę?) do sanktuarium, trzeba się wspiąć po kamiennych schodach. Schody są szerokie i płynął po nich – w górę i w dół – taki sam strumień pielgrzymów jak w Gekû. „Na zakończenie krótkiej chwili modlitwy ludzie odwracali się i pogodnie odchodzili. Nie było w tym najmniejszego śladu wysiłku czy napięcia w stosunkach między człowiekiem a siłami wyższymi. Dla znacznej większości Japończyków wizyta w chramie shintoistycznym jest oczywiście nie tyle doświadczeniem religijnym w naszym znaczeniu tego słowa, ile (...) momentem poetycznej komunii z przeszłością, z korzeniami narodu i cywilizacji” – tak pisał Fosco Maraini, który oglądał Ise z równą fascynacją jak ja (s. 136).
Pozostawiłam sobie przemyślenia na później, a tymczasem w szybkim tempie przemierzyłam baśniowe lasy i polanki, starając się cały czas trzymać jak najdalej od głównych szlaków, którymi przetaczały się kolejne fale pielgrzymów. Spory kawałek szłam wzdłuż Isuzugawy i nacieszyć się nie mogłam jej czystością, a także ciszą, która tu drzemała. Marzyłam, że przyjadę tu kiedyś specjalnie, by co najmniej cały jeden dzień spędzić nad krystaliczną wodą, w cieniu kryptomerii...
Na razie jednak musiałam się spieszyć, ponieważ miałam zarezerwowany bilet na wodolot, który startował z Toby o piętnastej czterdzieści. Autobusem do Ise, tam przesiadka na autobus do Toby. Wysiadłszy na końcowym przystanku, stwierdziłam, że jest piętnasta dziesięć. A przecież pojęcia nie miałam, gdzie jest przystań. Wiedziałam natomiast, że każdy człowiek zapytany o drogę najpierw okropnie się zmiesza, a potem przykucnie i zacznie na chodniku rysować mapę, nie szczędząc przy tym szczegółów. Na to nie miałam już czasu. Złapałam taksówkę i kazałam się wieźć na przystań. Uprzejmy kierowca dowiózł mnie do jakiegoś szpetnego baraku nad morzem, po czym natychmiast odjechał. W baraku dowiedziałam się, że trafiłam pod zły adres, bo przystań wodolotu jest w innym końcu miasta. Poprosiłam o wezwanie taksówki. Personel baraku wątpił w skuteczność takiej procedury, bo według nich najbliższy postój odległy był o dziesięć minut drogi. Atmosfera gęstniała. Przez głowę przebiegła mi rozpaczliwa myśl, co powie Rodzina, kiedy nie stawię się w oznaczonym czasie na miejscu spotkania... Z ciężkiej rozterki wybawił mnie młody człowiek, który przez cały czas stał w drzwiach i z uciechą przysłuchiwał się rozmowie. Ukłonił mi się, rycząc przy tym ze śmiechu, i kazał iść za sobą. Poszłam, bo nie miałam żadnego lepszego pomysłu. Młody człowiek wsadził mnie do ciężarówki i w szaleńczym tempie powiózł do właściwej przystani. Tam się pożegnał, wciąż rycząc ze śmiechu. Dzięki niemu zdążyłam na wodolot i odbyłam luksusową przejażdżkę do Nagoi. Pruliśmy fale przez godzinę i dziesięć minut, podczas gdy podróż pociągiem trwała ponad trzy godziny.
W kabinie wodolotu przysiadł się do mnie wykwintny pan, który był przekonany, że jestem Amerykanką, i chciał wykorzystać okazję polerowania swojej angielszczyzny. Wyraźnie go zawiodłam mówiąc, jakiej jestem narodowości. Po chwili nadąsanego milczenia zapytał, czy w Polsce mówi się po niemiecku. Może chciał też polerować niemczyznę? Znowu go zawiodłam. Czekałam, czy zapyta o rosyjski, ale nie. Ten język był widocznie poza jego repertuarem. Ostatecznie prowadziliśmy chłodną konwersację po angielsku z małymi wstawkami japońskimi. Okazał się dżentelmenem i z przystani w Nagoi odwiózł mnie taksówką na dworzec. Pożegnaliśmy się wśród poprawnie grzecznych ukłonów, ale nie wymieniliśmy wizytówek, co oznaczało obustronny brak chęci podtrzymania znajomości.
Pociągiem pojechałam do Shizuoki i tam wkrótce spotkałam Rodzinę, która widząc mnie zdrową i całą, wydała zbiorowe westchnienie ulgi. Tak się skończyła moja pierwsza Wielka Przygoda, moje pierwsze intymne spotkanie z Japonią. Potem już Rodzina uwierzyła w moją samodzielność i pozwalała mi wyrywać się spod opieki nawet na parę miesięcy.
Do Ise pojechałam następny raz dopiero po dwudziestu dwóch latach. Nie wypadła ta wizyta najlepiej ze względu na drastyczny brak czasu. Wprawdzie przejechanie w ciągu jednego popołudnia trasy Kioto-Ise-Nagoya było swego rodzaju wyczynem, ale nie zostawiło żadnego luzu na obejrzenie zabytków i szczegółowe porównanie z tym, co zachowało się we wspomnieniach. Niemniej jednak dobrze się stało, że przemierzyłam ten szlak, bo nawet w galopie trudno by było nie zauważyć, jakim przeobrażeniom uległ sielski, pastelowy krajobraz półwyspu Kii.
Z Kioto wyruszyliśmy w samo południe i jechaliśmy do Kameyamy starą „drogą państwową nr 1”. Po obu stronach szosy zagęściło się od zabudowań, wśród których wyrosły wysokościowce, widoczne z daleka i rażące swoją nowoczesnością w ciągle prowincjonalnym otoczeniu. Aż do samej Kameyamy niewiele pozostało otwartych przestrzeni. Ôtsu zlało się z Rittô, Rittô prawie niezauważalnie przechodzi w Ishibe, między Ishibe a Kôsai ciągną się ni to podmiejskie domy, ni to wiejskie zagrody i docierają do Minakuchi, a Minakuchi rozlewa się niemal do Tsuchiyamy... I tak dalej, i dalej przez około 80 kilometrów.
Od Kameyamy do Hisai droga wiodła przez świeżo ukończony odcinek autostrady Ise-jidôsha-dôro i tutaj oczy mogą odpocząć, napawając się widokami łagodnych zielonych wzgórz, na które jeszcze nie wdarła się brzydota prowincjonalnych miasteczek. Dalej jednakże krajobraz zmienia się znowu. Zjeżdżamy z autostrady na „drogę państwową nr 23”, biegnącą przez szeroko rozlaną płaską dolinę ograniczoną na północy pasmami górskimi, a na wschodzie schodzącą ku niewidocznej zatoce Ise. Prostokąty uprawnych pól rysują równinę w kolorowe geometryczne wzory, rozweselone tu i ówdzie kępami drzew lub pięknie wystrzyżonymi żywopłotami wokół chłopskich gospodarstw. Im dalej się patrzy ku odległemu horyzontowi, tym spokojniej i bardziej sielsko wygląda ten krajobraz. Dokładnie tak, jak go zapamiętałam sprzed lat... Ale wzdłuż drogi nr 23, po obu jej stronach, dawne malutkie wiejskie osiedla rozrosły się w miasteczka hałaśliwe i pretensjonalne. Na ich krańcach gęsto pobudowano tandetne a szpetne motele, w których pokój można wynajmować na noc lub w ciągu dnia na godziny. Poza tym na całej trasie od Hisai do Uji-Yamada mniej więcej co dwa kilometry stoją przy drodze drogowskazy w kształcie stracha na wróble, kierujące turystów do muzeum pornografii. Muzeum jest wielkie, supernowoczesne i zlokalizowane całkiem niedaleko świętego Ise. Ekspozycje są podobno szokujące zarówno rozmachem i pomysłowością, jak i przesadnym naturalizmem.
Samo Ise było dla mnie zaskoczeniem. Mało wprawdzie mogłam zobaczyć, bo czas naglił. Ale z tego, co widziałam przez okno samochodu, wyciągnęłam smutny wniosek, że Ise z moich wspomnień odeszło w przeszłość. Stało się zwykłym miastem, gdzie prowincjonalna elegancja wpycha się między stare domy. Jednocześnie zrobiło się bardzo czyste, zadbane i ciągle się rozbudowuje. Dochodzi już do samego Naikû, wchłonęło nawet ponad trzykilometrowej długości aleję latarni, które niegdyś za miastem wśród drzew wytyczały szlak do przybytku.
Atmosfera Naikû też wydała mi się inna. Może bardziej turystyczna niż pielgrzymia?... Ale chyba jest to wniosek zbyt pochopny. Przyjechałam przecież bardzo późno, kiedy parking był już prawie pusty, a na terenie przybytku pozostało niewiele osób. Grupy pątników i gwarne wycieczki musiały odpłynąć wcześniej. Miało to swoje dobre strony, ponieważ mogłam w zupełnym spokoju przekroczyć łukowaty most nad Isuzugawą i podziwiać płaskie kamienie ludzkimi rękami ułożone na dnie rzeki w regularny dywan o wzorze przypominającym rybią łuskę. Mogłam też spokojnie zadziwić się mistrzostwem pracy ogrodników, którzy szeroki skwer za mostem doprowadzili do stanu doskonałości, pielęgnując nieprawdopodobnie szmaragdową trawę i przenosząc na nią pokrętne a puchate sosny, jak wyjęte z drzeworytów Hiroshige.
Dalej, też nie rozpraszana przez natarczywy tłum, mogłam zagłębić się w aleję wysypaną żwirem, gdzie niebosiężne kryptomerie i nie znane mi z imienia drzewa liściaste mają pnie o parometrowym obwodzie i tworzą hen, w górze, zieloną, szumiącą kopułę, przez którą nie przenika słońce. Wiele pni przybrano w kubraczki z ciasno ułożonych listewek bambusa ściągniętych powrozami.
Minęłam miejsce, od którego żwirowa aleja poszerza się znacznie i schodzi tarasowato do rzeki. Widziałam z daleka, że kilka osób, w tym dzieci, dokonuje rytualnego oczyszczenia, płucząc w wodzie ręce i przemywając usta.
Pokonując już powleczone mrokiem kamienne stopnie, dotarłam do sanktuarium. Hołd złożyłam po cudzoziemsku – nie pochylając głowy i nie klaszcząc w ręce, ale patrząc ku niebu, które ponad zdobnymi w chigi dachami z miskantu zaczynało nabierać różowego odcienia zachodu... I już właśnie trzeba było wracać, żegnać się z przybytkiem. Sygnalizował to dyskretnie i z godnością funkcjonariusz, odziany w uniform, czapkę z daszkiem i białe rękawiczki.
Czekała nas jeszcze długa droga, więc nie mogłam zagłębić się w miasto, by odszukać pamiętny sklep z perłami na brudnej uliczce. Jestem jednak pewna, że już tam wszystko wygląda inaczej. Sklepy Mikimoto niewątpliwie uzyskały odpowiednią oprawę i może nawet zdominowały jakąś dzielnicę, wygryzły drobnych kramarzy, by uzyskać otoczenie godne wielkiej firmy... W każdym razie po drodze, zarówno w samym Ise, jak i poza jego przedmieściami, widziałam kilka domów z napisem „Mikimoto”, a jeden z nich specjalizował się nie w perłach, lecz w kosmetykach. Widocznie jest to produkcja uboczna, ale na razie w lokalnej skali. Trudno jednak wykluczyć, że cienie do powiek i szminki perłowe, nie mówiąc o perłowych emaliach do paznokci, zdominują kiedyś japoński rynek, spychając na dalsze pozycje konwencjonalne Kanebo i Shiseido.
Ostatnia moja wizyta w Ise wypadła zimą 1992 roku. Byłam tak krótko i w takim pośpiechu, że ledwo czasu starczyło, by klasnąć w dłonie przed sanktuarium i zachwycić się znowu majestatem kryptomerii. Wszystko wydało mi się jeszcze bardziej uporządkowane niż w 1988 roku. Ale czas naglił i nie dane mi było oddać się cichej kontempletacji nad przeczystą rzeką Isuzugawa.
Z prasy japońskiej wiem, że w 1994 roku między miasteczkiem IseYamada a Przybytkiem Zewnętrznym powstał ciąg restauracji, sklepików pamiątkarskich i tradycyjnych warsztatów utrzymanych w stylu i o asortymencie towarów z okresu Edo, kiedy pielgrzymki do Ise (okage-mairi) były tak żywiołowe, że przeradzały się niejednokrotnie w wielotysięczne manifestacje sfanatyzowanych tłumów. Podobno teraz ta nowa inwestycja, ten ostentacyjny powrót do tradycji, cieszy się ogromną popularnością i przyciąga do Ise rzesze ciekawskich. Nazywa się to Okage-yokochô (Pielgrzymia Aleja).
Przenikanie
Poza zasłoną, za która człowiek obcuje z duchami, zda się można gwiazd dotykać i podsłuchać tajemniczą muzykę przyrody tam, gdzie dźwięk ciszy się kłania.
Okakura Kakuzó, schyłek XIX wieku
Kiedy pierwszy raz jechałam do Japonii, miałam już pewne przygotowanie teoretyczne; wiedziałam, jak wyglądają japońskie domy i świątynie, znałam terminologię dotyczącą japońskiej estetyki, potrafiłam rozróżnić podstawowe cechy dzieł sztuki poszczególnych okresów. Wydawało mi się, że wystarczy jeden-dwa miesiące w tym kraju – i wszystko będzie dla mnie jasne... I właśnie po jednym-dwóch miesiącach zaczęło do mnie docierać, że wiedza teoretyczna wiele przybliża, ale do przeniknięcia istoty estetyki i sztuki (nie mówiąc o stosunkach społecznych) droga bardzo daleka!... I nawet dziś, po tylu latach obcowania z Japonią, nie mam żadnej pewności, czy mój odbiór jest prawidłowy, tzn. bliski odczuciom i doznaniom estetycznym Japończyków. A w dodatku wcale nie mam pewności, czy Polak (Europejczyk? Człowiek Zachodu?) powinien zetknięcia z japońską estetyką przeżywać dokładnie tak jak ów naród, który ukształtował się w procesie wielowiekowej socjalizacji we własnym otoczeniu. I wobec tego, czy istnieje coś takiego, jak mniej więcej wspólny, prawidłowy odbiór? Chyba raczej nie. Może gest ręki jakiegoś rzeźbionego Buddy czy bodhisattwy dla każdego powinien oznaczać coś innego?... Może dzieło sztuki n i e powinno każdemu przynosić takich samych doznań?... Niezależnie od tego, czy jest się Japończykiem, Hindusem, Amerykaninem czy Polakiem?
Nie gnębiły mnie takie rozważania, kiedy pierwszy raz jechałam do Japonii. Głowę miałam wypakowaną wiadomościami i nawet nie zdawałam sobie sprawy, do jakiego stopnia nie rozumiałam, że same wiadomości nie wystarczają, by coś pojmować, a pojmowanie ciągle nie ma nic wspólnego z przeżyciem. A przeżycie też może być rozmaite... W każdym razie nastawiona byłam na to, by przenikać – a ostatecznie przeniknąć – zagadkę zwaną Japonią. Początkowo wydawało się to proste. Dopiero z biegiem czasu wyzbyłam się zarozumialstwa i zaczęłam dostrzegać różnice między informacją podręcznikową a duchowym klimatem kraju. Nie od razu zrozumiałam, że czasem czerwony liść klonu rzucony do stawu może więcej powiedzieć o Japonii niż cała Encyclopedia Japonica. A jeszcze dłużej trwało, bym zrozumiała, że zrozumieć trochę, to wcale nie znaczy zrozumieć wszystko. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że im dłużej będę w tym kraju, tym wyraźniej będzie mi się rysować rozdarcie między chęcią poznawania (czyli poszerzania wiedzy) a dążeniem do poddania się nastrojowi, wzruszeniom, niepokojom i radościom, które są udziałem każdego człowieka obcującego z pięknem.
W pierwszych próbach przenikania Japonii byłabym bezradna jak ślepe kocię, gdyby nie wspomniana już poprzednio japońska Rodzina oraz kilka osób z najbliższego grona przyjaciół. Na pierwszym miejscu należy tu wymienić niezwykłą osobowość profesora Ôhashiego Ryukena.
Profesor Ôhashi Ryuken był moim dobrym duchem już w czasie pierwszego pobytu, a potem wielu następnych, i otwierał przede mną niejedne drzwi, które dla zwykłych śmiertelników – a zwłaszcza gaijinów (czyli cudzoziemców) – normalnie były zamknięte. W kraju do tego stopnia zhierarchizowanym jak Japonia opieka kogoś takiego jest wprost bezcenna. A była to opieka dyskretna i całkiem niekłopotliwa. Profesor nigdy nie czekał, by mu dziękować za cokolwiek, nie wymagał składania hołdów, nie narzucał się ze swoim towarzystwem. Pojawiał się, kiedy był potrzebny, po czym znikał. Jemu zawdzięczam pierwsze stypendium w Japonii (1965–1967). On również załatwiał mi mieszkania w Kioto (co wymaga oddzielnego opisu). On wyjednał dla mnie zezwolenie władz miejskich na zwiedzania pałacu i rezydencji cesarskich. On wprowadził mnie do Yómei-bunko, biblioteki i archiwum rodu Fujiwara, gdzie spoczywały skarby narodowe niewymiernej wprost wartości dla historii i kultury Japonii.
W Yómei-bunko m.in. mogłam brać do ręki i studiować rękopis oraz stare kopie pamiętnika Fujiwary Michinagi (966–1027), o którym wtedy pisałam rozprawę doktorską.
Niezależnie od rezultatu końcowego studiów nad Michinagą moja wdzięczność dla profesora Ôhashiego jest trwała i niezmienna – za to, o czym już była mowa, i za wiele innych uprzejmości świadczonych bez ostentacji, a z przedziwnym darem przewidywania moich potrzeb czy zamierzeń. Wspaniały ten człowiek był niepozornej postury, ale z całej jego postaci, z twarzy, uśmiechu, sposobu bycia emanowały spokój i dobroć. Był tak naturalny, tak pozbawiony wszelkiej pozy, że w jego towarzystwie rzadko czułam się skrępowana czy onieśmielona. Mimo że poznałam go, kiedy jeszcze cała Japonia była dla mnie jedną wielką zagadką, a spotkanie z każdym Japończykiem napawało przerażeniem. Profesor Ôhashi od pierwszego dnia wymykał się tym moim wczesnym uprzedzeniom i nie wydawał się ani trochę dziwny, chociaż był niewątpliwie bardzo japońskim Japończykiem. Teraz, gdy odtwarzam w pamięci tamte odczucia i wrażenia, widzę, że powinien mnie onieśmielać, że jego odmienność powinna mnie wręcz paraliżować. To, czego się o nim dowiedziałam, zanim po raz pierwszy stanęłam przed jego obliczem, budziło we mnie mieszane uczucia, nie mieściło się bowiem w europejskiej mentalności. Ôhashi Ryuken był profesorem ekonomii marksistowskiej na Uniwersytecie Kyoto-daigaku. W działalności naukowej odznaczał się bezkompromisowością poglądów i wyjątkową werwą polemiczną. Podobno oponentów naukowych miażdżył bez skrupułów. Jednocześnie był tzw. świeckim mnichem, a przez pewien czas sprawował urząd przeora Chishaku-inu, klasztoru buddyjskiej sekty shingon. Chishaku-in jest starożytnym przybytkiem zakwalifikowanym jako „skarb narodowy” i przeorzy klasztoru zawsze byli i są wybierani spośród wybitnych eklezjastów. Za takiego więc uważany był profesor Ôhashi, marksistowski ekonomista.
Dom profesora stał w cichej, malowniczej uliczce Kioto, niedaleko jednego z najważniejszych zabytków, świątyni Ryoanji, mieszczącej słynny kamienny ogród. W tradycyjnie japońskim domu profesora jeden pokój służył jako święty przybytek, filia Chishaku-inu. Wnękę w ścianie zajmował skromny ołtarz, przed którym paliły się trociczki. To było wszystko, co mogło nasuwać jakiekolwiek skojarzenia z mnisim życiem profesora. Poza tym wszystko było całkowicie świeckie, z żoną i dwoma synami włącznie.
Dzięki swojej osobowości, a także dzięki pozycji w świecie nauki oraz w środowisku prominentów buddyjskich, profesor Ôhashi miał licznych wpływowych przyjaciół. Wykorzystywał ich z umiarem, ale skutecznie, a ja ciągnęłam z tego bezpośrednie korzyści.
Jednym z niezapomnianych przeżyć, jakie zawdzięczam profesorowi, był nocleg w Chishaku-ink. Rzecz działa się w październiku 1965 roku, wkrótce po moim pierwszym w życiu zetknięciu z Japonią. Wszystko było dla mnie ciekawe, nieznane, oszałamiające. Wszystko chciałam zobaczyć, wszystkiego dotknąć, posmakować, powąchać. Czułam się jak dziecko, które nie wie, jaką zabawką najpierw się bawić. Byle chramik przydrożny poruszał mnie do głębi, Japonki w kimonach wydawały się nieziemskimi istotami, a jesienne japońskie powietrze upajające jak nektar. Dodać należy, że były to czasy, kiedy jeszcze wiele Japonek (.zwłaszcza niemłodych) nosiło kimona na co dzień, a powietrze w Tokio było na tyle czyste, że często na zachodnim skraju horyzontu widziało się pyszną sylwetkę góry Fuji. Obecnie już, niestety, jedno i drugie należy do rzadkości.
Wykorzystałam to, że mój przyjaciel K. miał zjazd ekonomistów w Kioto. Przyłączyłam się do niego i pojechaliśmy „drogą państwową nr 1” przez bajecznie kolorowy krajobraz. Nad volkswagenem rozciągało się niebo intensywnie błękitne, typowo jesienne japońskie niebo. Góra Fuji ukazywała się raz po raz, początkowo jako bardzo odległy biały stożek wzniesiony ponad pasmem Tanzan. Potem widać ją było coraz częściej, coraz bliżej, aż wreszcie od Gotemby zdominowała krajobraz. W Yui utknęliśmy w parokilometrowym korku (w Yui zawsze samochody pełzły jak ślimaki, dopóki nie otwarto autostrady), ale nawet nas to szczególnie nie irytowało, ponieważ widoki były niezwykle piękne. Po lewej stronie wybrzeże morskie z wąskim pasem plaży złocistej, po prawej zaś masyw Fuji wznoszący się stożkowato ku odległemu szczytowi. W owym czasie liczne osiedla rozrzucone u podnóży słynnej z klasycznego kształtu góry Fuji nie przeszkadzały wrażeniom estetycznym. Stanowiły raczej atrakcję dla turysty ze swoimi drewnianymi tradycyjnymi domkami. Ale w ciągu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych rozrosły się w miasta przemysłowe i zakopciły cały ów niegdyś przepiękny szlak, zatruły dymem z fabrycznych kominów i śmierdzącymi oparami chemii. Żal...
Wtedy jednak, w 1965 roku, chłonęłam wzrokiem jeszcze nie skażoną urodę starego traktu łączącego dwie stolice, Tokio i Kioto. Cała prefektura Shizuoka wryła mi się w pamięć licznymi rozległymi plantacjami herbaty, które z daleka wyglądają jak ciemnozielony, pasiasty dywan, z bliska zaś okazują się kulistymi krzakami sadzonymi w idealnie równych rzędach.
Za prefekturą Shizuoka wjechaliśmy w płasko położoną prefekturę Aichi z bezkresnym miastem Nagoya, zatłoczonym i hałaśliwym. Góra Fuji już dawno znikła za horyzontem, ale za to wkrótce za Nagoyą teren znów jął się fałdować, wypiętrzać, aż przeszedł w malownicze wzgórza i góry. Wszystkie zbocza w niższych partiach porośnięte były wielobarwnymi drzewami, a poniżej szczytów i na samych szczytach wyciągnięte ku niebu ciemniały lasy kryptomerii. Od Nagoi mrok zapadał dosyć gwałtownie, a w pobliżu Kioto sunęliśmy szosą w zupełnych ciemnościach. I też było to wspaniałe. Bo niebo ciągle czyste osypało się gwiazdami, a otaczająca z bliska linia horyzontu miała urozmaicony obrys łańcuchów górskich, czarnych, matowych, najeżonych drobniutko sylwetkami kryptomerii.
Tak więc moje pierwsze spotkanie z wymarzonym Kioto wypadło w nocy. Nie pamiętam nic z pierwszego wieczoru, bo prawdopodobnie byłam już zbyt zmęczona podróżą, by zachować świeżość percepcji. Jazda „drogą państwową nr 1” trwała wówczas kilkanaście godzin. Ostatnie wrażenie, jakie zachowałam w pamięci, to nagle poszerzający się z prawej strony horyzont, góry odchodzące w daleką perspektywę i migocące światełka rozsypane jak korale – łodzie rybackie na jeziorze Biwa. A więc film urwał mi się gdzieś koło Ôtsu. Musieliśmy potem wjechać w tunel prowadzący do Yamashiny, ale tego już nie pamiętam.
Na drugi dzień poznałam profesora Ôhashiego, który oświadczył, że następną noc spędzę w Chishaku-ink.
K. miał wprawdzie hotel zamówiony przez organizatorów swojego zjazdu, ale zapowiedział stanowczo, że nie opuści mnie, nie rzuci na pastwę losu i mnichów. Owszem, Chishaku-in jest zabytkiem klasy zerowej, gdzie prawie wszystko opatrzono rangą skarbu narodowego, ale jednocześnie jest to przecież klasztor męski, przystosowany wyłącznie do życia gromadnego mężczyzn. Trochę mnie to zmieszało.
Wczesnym wieczorem, po kolacji, w towarzystwie profesora Ôhashiego i bodyguarda K., poszliśmy do Chishaku-inu. Usytuowany jest on u wylotu Shichijo (Siódmej Alei), u podnóża góry Higashiyama, które w ogóle – na północ i południe od Chishaku-inu – roi się od świętych przybytków.
Chishaku-in został ufundowany przed 1593 rokiem. Jego fundator, Toyotami Hideyoshi (1534–1598), był w owym czasie najpotężniejszym feudałem, przed którym drżała cała Japonia. Rządził żelazną ręką, ale jednocześnie dla licznej rodziny i przyjaciół miał wiele serca, czułości, a i gest nadzwyczaj szeroki. Największym nieszczęściem tego wielkiego człowieka był brak syna. Toteż gdy w 1589 roku ulubiona konkubina urodziła mu synka Tsurumatsu, Hideyoshi szalał z radości. Niestety, szczęście rodzinne nie trwało długo. Tsurumatsu zmarł w wieku dwóch lat, pogrążając ojca w rozpaczy. Ku chwale biednej duszyczki Hideyoshi kazał zbudować i wspaniale wyposażyć świątynię, którą wówczas nazywano Shóunzenji. Powstały wtedy liczne pawilony oraz słynny ogród, a główny budynek ozdobiły malowidła ścienne wielkich artystów: Hasegawy Tohaku (1539–1610) i jego syna Kyuzo.
Po upadku rodu Toyotomi świątynia przeszła pod patronat shôgunów Tokugawa, a jej nazwę zmieniono na Chishaku-in. Pożar strawił większość budynków, ale udało się uratować liczne zawarte w nich skarby. Świątynia znalazła się na skraju ruiny, gdy z pomocą jej przyszedł ekscesarz Gomizunoo. Podobno ofiarował świątyni pewne fundusze oraz jeden z budynków pałacowych (jest to obecny Daishoin, do którego przylega słynny ogród). Od tego czasu Chishaku-in, mimo różnych klęsk żywiołowych, niekiedy ledwo egzystuje, a niekiedy kwitnie jako pomnik przebogatej kultury Momoyama, z tego bowiem okresu pochodzą bezcenne obrazy, a także chyba główne założenia ogrodu.
Profesor Ôhashi wprowadził nas boczną furtką, po czym w dużym galopie kazał podziwiać najpierw architekturę głównego budynku, a następnie wnętrza. Przegnał nas po korytarzach, zakamarkach i salach, zatrzymując się czasem na chwilę przy jakichś drzwiach lub stoliku czy skromnej figurce. Zapowiedział, że jutro wszystko sobie obejrzymy spokojnie. I zniknął... Zostaliśmy z K. w pustym pomieszczeniu, wymieniając zaskoczone spojrzenia. Po chwili jednak przyszedł mnich ubrany w biel i brązy. Kłaniając się i przepraszając, oznajmił, że wszystkie pokoje gościnne są zajęte, ale przeor oddaje swoją kwaterę do użytku Yoranda-dono (czyli mnie!). Oznaczało to, że K. pójdzie spać między mnichów. Nadszedł więc moment rozstania z moim dzielnym rycerzem.
Rycerz miał przerażone oczy i gorączkowym szeptem udzielił mi szeregu instrukcji. Miałam się nie myć, nie rozbierać, nie zapalać światła w nocy, zatkać wszystkie szpary w pokoju i wstać bardzo rano. Biedny K. wyobrażał sobie mnichów jako gwałcicieli, a co najmniej podglądaczy, i czuł się nikczemnikiem, opuszczając mnie wystawioną na takie niebezpieczeństwa.
Aczkolwiek jego przerażenie wcale mi się nie udzieliło, to jednak czułam się dosyć nieswojo, osamotniona w prawie pozbawionym sprzętów pokoju przeora. Do niektórych instrukcji musiałam się zastosować, bo nie było innego wyjścia. Ostrożna penetracja otoczenia wykazała bowiem niezbicie, że w pobliżu nie ma nie tylko łazienki, ale nawet miednicy z wodą. Odpadło więc mycie. Tak całkiem rozebrać się też nie mogłam, bo wnętrze było zimne jak psiarnia, a ja nie miałam pidżamy ani yukaty. Okazało się też niemożliwe zbyt długie spanie, ponieważ o brzasku zbudził mnie zmasowany, wieloraki chór ptaków. Było to naprawdę bardzo urocze. Ptaki ćwierkały, trelowały i pimpiliły jakby tuż nad moją głową, co stanowiło żywy kontrast z idealną, niezgłębioną ciszą poprzedzającej świt nocy. Kiedy wieczorem wsunęłam się pod kołdrę i jakoś ułożyłam głowę na twardym podgłówku, uderzyła mnie ta straszliwa, martwa cisza. Trudno było sobie wyobrazić, że całkiem niedaleko układa się do snu lub śpi kilkudziesięciu ludzi. I że w pobliżu jest w ogóle jakieś miasto, jakaś cywilizacja... Cisza tętniła w uszach. Stwarzało to wrażenie tak zupełnego oderwania od świata, że poczułam się zagubiona. Nie mogłam zasnąć i w pewnym momencie wstałam z posłania, by odsłonić pokryte papierem okno. Zobaczyłam tuż obok czarne, powyginane zarysy drzew, a nad nimi rozgwieżdżone niebo. Tchnęło takim spokojem, że po chwili kontemplacji wróciłam na posłanie i zapadłam w głęboki sen.
Rano miałam już przyczesane włosy i garderobę w całkowitym porządku, gdy zapukał do mych drzwi niezadowolony, niewyspany, podejrzliwie patrzący K. „Łazienka jest tam!” – powiedział, machając ręką w nieokreślonym kierunku. Ofiarował się też ze swoim towarzystwem, za co mu byłam wdzięczna. Okazało się bowiem, że „łazienka” to długie koryto na świeżym powietrzu z zainstalowanymi kurkami na ciepłą i zimną wodę. Ablucje musiały więc być ograniczone do zębów, twarzy i rąk. Cały czas w pełnym uniformie! Kiedy wyraziłam chęć umycia stóp, K. mało nie zemdlał ze zgrozy i zimno wycedził, że kobiety w Japonii nie zadzierają nóg publicznie. Przyzwoite kobiety!...
W chłodnym nastroju i na czczo udaliśmy się do pawilonu, w którym mieliśmy uczestniczyć we mszy buddyjskiej. Dopiero wtedy stwierdziłam, że Chishaku-in nie jest bezludną wyspą. Gdy weszliśmy do sali modlitewnej, już klęczało tam kilkudziesięciu mnichów, upozowanych jak posągi. Zwróceni byli bokiem do drzwi wejściowych i do ołtarza ustawionego na wprost wejścia. Dla K. i dla mnie położony był czerwony dywanik, oddalony o parę metrów od ołtarza. W połowie tego dystansu stał stolik na wygiętych nóżkach, a na nim kadzielnica, mały żelazny gong i jeszcze jakieś drobiazgi.
Ledwie uklękliśmy na dywaniku, gdy wszedł mnich znacznie wspanialej odziany od innych i zaczęła się chóralna recytacja sutr. Brzmiało to fascynująco, ale ze względu na pozycję, w jakiej przyszło mi tego słuchać, wolałabym, by nie ciągnęło się to przez pełne czterdzieści minut. Zwłaszcza że nic z tekstu nie rozumiałam i mogłam jedynie podziwiać rytm i kadencje. Kiedy już drętwota nóg przesunęła mi się aż do bioder, w recytacji wyczułam akcenty finalne. Chór umilkł, ale jeden mnich ze zwojem w ręku podszedł do stolika z kadzielnicą. Rozwinął zwój i zaczął czytać zwykłym głosem, a nie takim półśpiewem jak przy sutrach. W pewnym momencie rozpoznałam coś jakby normalny język japoński i ze zdumieniem chwyciłam wyraz podobny do mojego panieńskiego nazwiska, a po chwili najwyraźniej w świecie padło „Yoranda-dono”. A więc mowa była o mnie! Już nie zdążyłam zapytać K., o co tu chodzi, gdyż mnich zwinął rulon, uderzył w gong, podsypał trociczki do kadzielnicy i odwrócił się patrząc prosto na mnie. „Teraz ty!” – wyszeptał dramatycznie K. Domyśliłam się, że mam podejść do stolika. Ale jak? Nóg po prostu nie czułam i nawet nie byłam pewna, czy dysponuję jeszcze dolną częścią korpusu. Rozpaczliwym wysiłkiem podparłam się rękami i jak narowisty koń wyrzuciłam zad do góry. Z pewnością nie wypadło to elegancko, ale dzięki temu manewrowi udało mi się wstać. Na bezwładnych kłodach, które kiedyś były moimi nogami, przebyłam te dwa czy trzy metry i obok stolika osunęłam się jak wór kartofli. Mnich oburącz wręczył mi zwój i miałam tyle przytomności, żeby przyjąć go również oburącz, skłaniając jednocześnie głowę. Mnich wskazał stolik. Zrozumiałam, co do mnie należy. Z misternego pudełka zaczerpnęłam szczyptę sproszkowanych trociczek i wrzuciłam do kadzielnicy. Myślałam, że to już koniec. Ale nie! Mnich nadal patrzył na mnie wyczekująco. Nie wiedziałam, co jeszcze mam zrobić, i przeżyłam moment straszliwej tremy: oby się nie skompromitować! Był to stan takiego napięcia nerwowego, że chyba telepatycznie pochwyciłam jakieś emanacje płynące od mnicha. Złożyłam dłonie i pochyliłam się w kierunku ołtarza. To było to! Surowa twarz mnicha jakby odtajała. Skłonił się głęboko i odszedł. A ja po chwili wycofałam się na swój dywanik, pełznąc jak robak i unikając współczującego spojrzenia K.
Msza była skończona, ale mnisi nadal trwali w bezruchu jak posągi. K. gangsterskim półszeptem rzucił w moją stronę: „Kłaniaj się!” i sam położył dłonie płasko na dywaniku, a czoło pochylił bardzo nisko. Powtórzyłam za nim ten gest, cierpiąc przy tym straszliwie, bo każdy najlżejszy ruch powodował takie sensacje w moim ciele, jakby wszystkie szerszenie świata żądliły mnie od stóp aż po plecy. Ale ceremonia była już za nami. Zaszeleściły mnisie szaty, a kilkadziesiąt ogolonych głów, jak na dany znak, schyliło się do podłogi. Taki obraz pozostawiliśmy za sobą, gdyż oprócz naszego przewodnika żaden z mnichów nie drgnął, dopóki byliśmy w zasięgu wzroku i słuchu.
Przewodnik poprowadził nas do pawilonu Daishoin, gdzie okna wychodzące na ogród były tak rozsunięte, że nie zasłaniały widoku. W głębi pokoju na złocistych matach rozciągnięty czerwony dywanik nie zachwycił mnie, choć tworzył piękny akcent kolorystyczny. Ale przeczuwałam, że muszę znowu na nim klęczeć, i to mnie przerażało. Nic już nie mogło mnie uratować! No, trudno... Opadłam na obolałe kolana, a obok tak samo bez przyjemności zrobił to K. Mnich usadowił się na matach bokiem do nas i milczał w zadumie. Po chwili wszedł posługacz, niosąc ogromną tacę z czarnej laki, a na niej dwie chropowate miski i dwa talerzyki z ciasteczkami. Postawił przed gośćmi, zgiął się w milczącym ukłonie i wyszedł. „Nasz” mnich gestem zachęcił do przyjęcia poczęstunku. W miskach była herbata – gęsta i zielona jak wiosenna trawa. Na każdym talerzyku leżały dwa różowe ciasteczka w kształcie emblematów Chishaku-inu, tzn. pięciopłatkowego kwiatu wiśni.
Siorbiąc cierpką herbatę i delikatnie ogryzając „emblematy”, patrzyłam na słynny ogród, a tymczasem mnich snuł opowieść o klasztorze i jego historii.
Ogród oglądany z wnętrza pokoju wyglądał jak trójwymiarowy obraz, ujęty w obszerne ramy tworzone przez linie podłogi, bocznych framug i stropu. W tym ujęciu obraz składał się z półkoliście wygiętego zbocza górskiego i spokojnej toni stawu. Zbocze nie nużyło wzroku monotonią, ponieważ składało się z rozlicznych plam zieleni o wszelkich możliwych odcieniach. W tę zieloność wpleciono akcenty szare, białawe lub żółte – różnych rozmiarów i kształtów głazy, które tworzyły kompozycję dającą wrażenie ogromnej perspektywy. Wrażenie takie, jakby się patrzyło na niebotyczną górę ginącą gdzieś w chmurach. A przecież naprawdę był to całkiem niewielki ogród i w dodatku wcięty w owe sztuczne ramy tak, że nie widziało się jego krańców. Może właśnie dlatego zmuszał wyobraźnię do wychodzenia poza ramy?... Na gładkiej powierzchni stawu leżało kilka czerwonych liści klonu. Ktoś je tu musiał rzucić specjalnie, bo na zboczu górskim klony nie rosły. Liście kołysały się leciutko i przyciągały wzrok swoją kolorystyczną odmiennością.
Spokój był w tym obrazie i majestat dzikiej natury. A przecież sądząc z tego, co mówił mnich, żaden krzak i żaden kamyk nie znalazł się tu sam z siebie. Kompozycja została zaplanowana i wykonana przez ogrodników-artystów z przełomu XVI i XVII wieku tak, by tworzyła miniaturę świętej chińskiej góry Lushan (jap. Rozan), potem zaś pielęgnowano ją w tym kształcie przez następne pokolenia.
Kontemplacja świętej góry ciągnęła się dostatecznie długo, by zrobić ze mnie kalekę na następne pół godziny. Ale to się ostatecznie opłaciło, bo po herbacie i niesmacznych, acz ślicznych ciasteczkach mnich pokazał nam skarby Chishaku-inu: malowidła na ścianach i zwojach, rzeźby rozmaitych bóstw, czarki, filiżanki i miski do różnych rodzajów herbaty, przybory liturgiczne nad wyraz misterne. Oglądałam wszystko w skupieniu, próbując dociec, co się kryło w gestach rzeźbionych rąk, w uśmiechach malowanych patriarchów... Nic mi jeszcze wtedy nie mówiły. Były tylko piękne i interesujące.
Wyszliśmy z Chishaku-inu głosząc chwalę profesora Ôhashiego, bo bez jego przemożnej protekcji niewiele moglibyśmy zobaczyć.
Przekonałam się o tym po kilku latach, kiedy poszłam odwiedzić klasztor jako zwykły turysta. Wokół zabudowań wyrosły tymczasem ogrodzenia, a przed wejściem siedział w oszklonej budce mnich i pobierał opłatę. Zaopatrzona w bilet, weszłam wprawdzie na teren świątyni, ale okazało się, że żadne skarby nie są pokazywane gościom, a ogród udający świętą górę był akurat poddawany zabiegom konserwatorskim i też nie można go było oglądać.
Blisko buddów i koni cesarskich
Oto, co zda się nie mieć kresu:
[...] Kiedy się zaczyna recytować Wielka Sutrę Mądrości.
Sei Shdnagon, początek XI wieku
W październiku 1971 roku pojechałam do Japonii na zaproszenie Muzeum Heian (\–\e\an-hakubutsukan) w Kioto. W zaproszeniu mowa była o współpracy naukowej i stworzeniu mi warunków do pracy badawczej. Jak się potem okazało, ta część tekstu nie odbiegała od prawdy. Cała załoga muzeum, a zarazem instytutu prowadzącego rozległe badania historyczne i archeologiczne, wyrażała gotowość świadczenia mi wielorakich usług naukowych, a profesor Tsunoda Bun'ei, prezes muzeum, chciał mi powierzyć opracowanie pewnego średniowiecznego tekstu, który mnie w ogóle nie interesował. Zajmowałam się wtedy okresem Heian (794–1192), a proponowany tekst był z XIII wieku.
W trakcie dyplomatycznych rozmów, które miały wykazać, że moje przywiązanie do postaci z przełomu X i XI wieku wyklucza wszelkie inne badania, okazało się, że rozmowa jest w gruncie rzeczy bezprzedmiotowa, ponieważ muzeum nie może mi zapewnić utrzymania w Kioto. Wtedy właśnie dowiedziałam się, że ta część zaproszenia, w której była mowa o warunkach mieszkaniowych i płacowych, stanowiła jedynie ornament. Moi dobroczyńcy uważali, iż umieszczając taką klauzulę w zaproszeniu, ułatwią mi uzyskanie zgody mojej uczelni oraz władz paszportowych. Chwała im za to! Ale stanęłam wówczas przed perspektywą zadbania o swój byt bez stałego źródła utrzymania, na które przecież liczyłam. W takiej sytuacji było dla mnie najzupełniej oczywiste, że Kioto jako miejsce stałego pobytu staje się nierealne. Tylko w Tokio u moich wypróbowanych przyjaciół, w domu mojej japońskiej Rodziny, mogłam liczyć na darmowy dach nad głową i w razie potrzeby na wikt i opierunek.
Profesor Tsunoda dwornie zapewniał, że całe muzeum jest na moje usługi, że zawsze mogę korzystać z przygotowanego dla mnie biurka i że biblioteka oraz zbiory stoją przede mną otworem. Nie przesadził ani trochę, za co niezmiernie mu jestem wdzięczna. Wielokrotnie potem bywałam w Kioto i rzeczywiście korzystałam z owego biurka i biblioteki oraz zbiorów, a cała załoga szacownej instytucji robiła wszystko, by mi ułatwić i umilić życie. Dzięki ich życzliwości i fachowej opiece poznawałam również zabytki Kioto i okolic. Dzięki natomiast życzliwości i opiece profesora Ôhashiego uzyskałam nawet możliwość dłuższego mieszkania w zabytku, świątyni Daihóonji, zwanej popularnie Sembon-Shakadó. Świątynia należy do sekty shingon, podobnie jak Chishaku-in, a usytuowana jest w północno-zachodniej części Kioto, w pobliżu arterii Sembon-dóri i skrzyżowania Imadegawa-Kami-Shichiken. Cały rejon mniej jest znany jako siedziba owego szacownego przybytku, a znacznie bardziej z tego, że znajduje się tam jedna z trzech kiotowskich dzielnic zamieszkanych przez gejsze. Domy rozrywki z okolic Kami-Shichiken mają za sobą długą tradycję i cieszą się nienaganną reputacją, ale rangą nie dorównują tym z dzielnicy Gion. To mnie jednak nie obchodziło, kiedy zamieszkałam w Shakadó, ponieważ jedyny punkt kontaktowy z dzielnicą rozrywki stanowił przystanek tramwajowy na Imadegawa-cióri. Prawdopodobnie wiele razy stałam na tym przystanku obok gejsz i praktykantek maiko, ale za dnia występują one w ”cywilnych” ubraniach i niczym się nie różnią od innych Japonek. Wieczorem natomiast, przybrane w uroczyste kimona oraz peruki, pracują w swoich herbaciarniach, a ja się wtedy nie zapuszczałam w boczne uliczki i zaułki, chociaż ciekawiło mnie, jak wygląda to słynne kiotowskie życie nocne. Ale powściągałam ciekawość, bo wiedziałam, że samotna cudzoziemka nie będzie tam mile widziana.
W styczniu 1972 roku profesor Ôhashi zaprowadził mnie do Shakadó i przedstawił załodze, która składała się z rodziny Kikuiri. Najważniejszą osobą był oczywiście sędziwy arcybiskup (daisôjô), a drugą pozycję po nim zajmował jego przystojny syn – też mnich, spadkobierca rodu i stanowiska w świątyni. Na dalszych miejscach w hierarchii były żona i córka Mnicha Młodszego. Wszyscy ci uroczy ludzie przyjęli mnie tak, jakbym należała do grona ich najbliższych przyjaciół, tzn. z otwartymi ramionami, ale bez powierzchownych pochlebstw i duserów.
Pierwszego wieczoru Kikuiri Młodszy wskazał mi, gdzie mam się wprowadzić, i zapowiedział, że aczkolwiek są szczęśliwi mając mnie u siebie, to jednak nikt w tym domu nie ma czasu, by się mną zajmować. Muszę więc o swoje potrzeby dbać sama. Tu oto jest pościel, tutaj kuchnia, a tu ubikacja. Kąpiel przygotowywana jest codziennie wieczorem dla wszystkich mieszkańców w tym oto pomieszczeniu. Jako gość będę miała pierwszeństwo... I to był koniec instrukcji.
Profesor Ôhashi swoim zwyczajem zniknął, jakby go nagle porwał wiatr. Znalazłam się sama w pustym pokoju, gdzie jedynym sprzętem był niski kwadratowy stół. Zimno panowało takie, że każdy wydech tworzył obłoczek pary, a ręce miałam zgrabiałe i niezdolne do żadnych precyzyjnych gestów.
Ostrożnie jak kot obeszłam i obadałam nową kwaterę. Kształt pokoju był nietypowy, zaścielało go bowiem 14 mat (rozmiaru 180 x 90 centymetrów), podczas gdy znormalizowane rozmiary przewidują w pokojach mieszkalnych 3, 4V2, 6, 8 lub 12 mat. Tutaj dwie nadprogramowe maty miały być zapewne zabudowane wnęką tokonoma, oddzieloną przepierzeniem od szafek i półek, które nie zostały jeszcze wykonane. Wszystko było nowiusieńkie – obicia ścian, tatami, stół i lampa pod sufitem. Jak się dowiedziałam następnego dnia, moja kwatera mieściła się w tzw. nowym skrzydle, niedawno wybudowanym i nie wykończonym. Poza stołem i lampą nic więcej w zasięgu wzroku nie było. Tylko jedna ściana, zachodnia, stanowiła stałą konstrukcję. Pozostałe były przesuwane. Rozsunięcie paneli ściany północnej ukazało mi w połowie szerokości szafy wypełnione pościelą i zabutonami (poduszkami do siedzenia), a w połowie okazało się wąskim pomieszczeniem z oknami pokrytymi matowym białym papierem. Za ścianą wschodnią był następny pokój, bardzo podobny w swej pustce do zajmowanego przeze mnie. Panele ściany południowej różniły się tym od innych, że w większości składały się z szyb, przez które mogłam sobie patrzeć na wewnętrzną galerię, czyli na otwarty ku ogrodowi korytarz. Oczywiście, każdy też mógł z korytarza patrzeć na mnie, co sobie wkrótce uświadomiłam. Szczęśliwie jednak szyby dawały się przesłonić, przez ściągnięcie z góry papierowych zasłon. Robiłam to zawsze zbierając się do spoczynku, ale i tak rano budziło mnie jaskrawe zimowe słońce przesiane przez cienki papier. W całym pomieszczeniu, rzecz jasna, nie było żadnego zamka czy klucza, żadnej zasuwy ani nawet haczyka. Czekało mnie więc życie otwarte, czyste, bez tajemnic.
Pierwszego wieczoru, dbając o mój komfort, Kikuiri Młodszy wmontował pod blat stołu grzejnik elektryczny, powiesił na zachodniej ścianie lusterko i pozostawił do mojej wyłącznej dyspozycji kilka wieszaków, z którymi nie wiedziałam co zrobić. Bo niby na czym je umieścić?... Żadnych szaf na ubranie, żadnego gwoździa czy choćby kołka w ścianach... Dopiero następnego dnia znalazłam kilka haczyków w sąsiednim pokoju i wprowadziłam tam swoją garderobę, niepewna, czy ktoś inny nie jest przewidziany jako lokator pomieszczenia. Ale do końca mojego pobytu byłam samotna w nowym skrzydle. I czułam się tam wspaniale, aczkolwiek przystosowanie do nowych warunków życia wymagało pewnego hartu ducha.
Wieczorami korzystałam z łazienki rodziny Kikuiri. Była to komórka zaopatrzona w kran z zimną wodą. Centralne miejsce w komórce zajmowała duża kadź z drewna hinoki (japoński cyprys) wypełniona wrzątkiem, a obok spoczywały dwa drewniane ceberki. Wzorcowa procedura w takim pomieszczeniu przewiduje umycie się na posadzce w pozycji kucznej (żeby za bardzo nie pryskać!). Umycie polega na mydleniu, a następnie polewaniu ciała wodą. Czerpie się ceberkiem trochę wrzątku z kadzi i rozrabia według upodobania wodą z kranu; mydli się ciało i zmywa polewając zawartością ceberka. Indywidualne poczucie higieny wskaże, kiedy możemy te czynności przerwać. Kiedy już w naszym przekonaniu pozbyliśmy się wszystkich brudów świata, możemy doznać tej największej przyjemności – wejść do kadzi i rozkosznie odmakać... Taka jest nie tylko teoria, ale i praktyka japońska. Niestety, dla mnie było to nie do przyjęcia. Do pewnego momentu wszystko szło mi zręcznie i zgodnie z rytuałem. Kiedy jednak miał nastąpić moment kulminacyjny, czyli odmakanie, zabrakło mi hartu. Stopę próbnie zanurzoną we wrzątek wycofałam błyskawicznie. Myślałam, że skóra mi popęka i zaraz zacznie odchodzić od ciała! Nie dając jeszcze za wygraną, wsadziłam do kadzi rękę po łokieć. Wycofałam równie szybko, jak przedtem stopę. To było nie do wytrzymania! Zrezygnowałam. Po tym pierwszym (i ostatnim!) doświadczeniu pogodziłam się z losem i wieczorami korzystałam wyłącznie z ceberków. Jeżeli dobrze wymierzyłam proporcję wrzątku i wody z kranu, to wychodziłam z komórki na tyle rozgrzana, że mogłam przebyć cwałem galerię i dobiec do swojego pokoju całkiem jeszcze ciepła. Droga z łazienki do sypialni wiodła przez dwie otwarte na zewnątrz galerie. A przypominam, że był to styczeń. Styczeń 1972 roku.
Następną wieczorną czynnością było przygotowanie posłania. Po pierwszej nocy wiedziałam już, że spanie konwencjonalne, tzn. obok stołu, jest niepraktyczne ze względu na temperaturę pomieszczenia. Pierwszą noc przeszczękałam zębami, mimo dwóch kołder. Potem stałam się mądrzejsza. Futon (rodzaj materaca) rozścielałam pod stołem w ten sposób, by środkowa część posłania znajdowała się pod elektrycznym piecykiem. Blat stołu nakrywałam kołdrami, budując obszerny namiot, po czym wpełzałam pod blat. Nogi od stóp do kolan sterczały poza stołem z jednej strony, a ramiona i głowa z drugiej, ale pozostałe części ciała znajdowały się pod bezpośrednim promieniowaniem grzejnika, a cały „namiot” bardzo szybko wypełniał się rozgrzanym powietrzem. Wynalazek był znakomity, jakkolwiek nie pozbawiony wad. Najgorsze było to, że nie bardzo mogłam się przewracać, bo przy ułożeniu się bokiem natychmiast przypalałam biodro. Ostatecznie praktyka wykazała, że najkorzystniejszymi pozycjami był „placek” (na wznak) lub „rogalik” (wygięcie wzdłuż trzech krawędzi stołu). Opanowawszy tę technikę, po paru nocach spałam już jak anioł (w tym otoczeniu raczej jak bodhisattwa na kwiecie lotosu). Rano budziłam się wypoczęta. Po otwarciu oczu przez chwilę obserwowałam kłębuszki pary wydobywające się z ust i rozmyślałam o czekającym mnie wysiłku. Wyciągałam rękę spod kołdry i włączałam do kontaktu imbryk elektryczny z przygotowaną poprzedniego wieczoru wodą. Wtedy następował moment wymagający największej siły woli – całkowite wyjście spod „namiotu”. Wyskakiwałam gwałtownie i obciągając yukatę, biegłam do koryta w galerii na skromną poranną toaletę. Gołe stopy zdawały się przymarzać do desek podłogi, a woda w korycie była tak zimna, że czasem stukotała igiełkami lodu. W Shakadó nie znano jeszcze kranów z ciepłą wodą. Chishaku-in, jak się przekonałam, był bardziej zmodernizowany... Twarz, ręce, stopy drętwiały mi w tym lodzie, ale resztki snu ulatywały bez śladu, a umysł zaczynał żywo pracować. Mimo niekompletności ablucji wracałam do pokoju odświeżona. A tam już właśnie imbryk pomrukiwał zachęcająco... Po szybkim sprzątnięciu posłania siadałam do śniadanka, które składało się z kawy i słodkich bułeczek. Potem papieros jeden i drugi. A potem już był czas, by ruszyć do pracy w Hetan-hakubutsukan lub na zwiedzanie.
Zawsze przed wyjściem do miasta i po powrocie szłam się pokłonić arcybiskupowi. Był to cudowny, uśmiechnięty budda w grubych okularach. Źle widział, ale jeszcze gorzej słyszał. Całymi dniami siedział w swojej klitce (4V2 maty), grzał ręce nad przenośnym porcelanowym piecykiem, palił papierosa za papierosem, trochę oglądał telewizję, trochę medytował, a trochę czasu poświęcał na rozmowy z dzikimi kotami i psami. Dla zwierzaków wycięty był otwór w ścianie, żeby mogły sobie swobodnie migrować. Wchodziły i wychodziły, kiedy chciały. Najwięcej ich było, kiedy daisójo zabierał się do jedzenia. Psy siedziały wówczas przy ścianie, przestępowały z łapy na łapę i czekały na swoje kąski. Koty nie były tak powściągliwe. Tłoczyły się wokół arcybiskupa, właziły na niego, siadały mu na ramionach, a co bezczelniejsze wyrywały mu w locie kawałki ryby niesionej do ust. On uśmiechał się wyrozumiale, czasem z udanym oburzeniem kręcił głową, niekiedy gderał dobrodusznie. Koty nic sobie nie robiły z dziadkowego oburzenia czy gderania, bo świadome były tego, że to one dyktują warunki. Po jedzeniu rozwalały się na arcybiskupie lub wokół pieca, mrużyły ślepka i wygryzały sobie pchły.
Klitka znajdowała się zawsze w stanie bezgranicznego bałaganu, a sam jej gospodarz wyglądał jak niechlujna kupka mnisich szat. Kupka, z której wychylała się ta dobrotliwa, uśmiechnięta twarz i ruchliwe dłonie. Jeżeli daisójó nie zapadł w kontemplację (a może starczą drzemkę?), to te pomarszczone dłonie żyły własnym życiem, ciągle były czymś zajęte. A to żelaznymi szczypcami dokładały brykietki do piecyka, a to głaskały kota, to znowu przesuwały czarki herbaciane na stojącej obok tacy, sięgały po imbryk, nalewały wodę... Patrzyłam na te ręce ze wzruszeniem, ale zdarzyła się i przykrość. Pewnego dnia daisójó zechciał mnie poczęstować herbatą. A był właśnie bardziej zakatarzony niż zwykle i jego dłonie raz po raz wznosiły się do twarzy, by obetrzeć zwisający z nosa smarczek. Te same dłonie wybrały dla mnie najmniej brudną z czarek i napełniły ją herbatą. Przyjęłam herbatę z szacunkiem i przełknęłam, bo za nic na świecie nie zrobiłabym przykrości temu zacnemu człowiekowi! Ale była to najmniej smaczna herbata, jaką piłam w Japonii.
Niewiele wiedziałam o sprawach Shakadó, ale orientowałam się, że główny pawilon, hondó, jest „skarbem narodowym” o wyjątkowych walorach. Był nie tylko piękny; gdy w czasie remontu w latach pięćdziesiątych odsłonięto części pierwotnej konstrukcji oraz datowane napisy, okazało się, że ten właśnie budynek jest najstarszy ze wszystkich istniejących obecnie w Kioto! Każda inna świątynia wykorzystałaby ten fakt dla uzyskania specjalnych dotacji, dla szerokiej propagandy przyciągającej rzesze turystów, dla nabijania kabzy na wszelkie możliwe sposoby. A tymczasem Shakadó nie doczekało się nawet najkrótszej wzmianki w żadnym z popularnych przewodników turystycznych. W Kioto, gdzie każdy hotel wydaje swoje foldery z opisem zabytków, pominięcie świątyni tej klasy jest znamienne i nie może być przypadkiem. Wielkie, średnie i całkiem małe świątynie zarabiają na turystach i starają się ich przywabiać, bo z nich żyją. Shakadó za czasów arcybiskupa było świątynią dziwną, ponieważ nie pobierano tam opłat za wejście na teren ani nawet za oglądanie skarbca, w którym przechowywane są liczne unikatowe, najwyższej rangi rzeźby sakralne.
Być może daisójó nie dbał o dobra doczesne, bo dawno wzniósł się ponad takie sprawy. Podobnie jak nie obchodziła go schludność osobista, tak też i nie dbał o porządek na terenie świątyni. Sprzątaniem całego rozległego terenu i wszystkich jego pawilonów zajmował się staruszek Fujii-san. Nie mógł sobie poradzić z takim zadaniem. Dzika trawa porastała dziedzińce, a wydeptane w niej ścieżki pełne były śmieci. Drzewa i krzewy nie przycięte, wnętrza starych pawilonów zabałaganione. Jedna z głównych atrakcji Shakadó, grób Okame z 1227 roku, wyglądał jak kupka przypadkowo nagarniętej ziemi z pozieleniałym od mchu kamiennym obeliskiem. Nawet na mój niezbyt biegły w ekonomii rozum wszystko to świadczyło o tym, że albo arcybiskup był obojętny i skąpy, albo zbyt biedny, by doprowadzić świątynię do blasku. Skłaniałam się ku tej drugiej możliwości i wyciągałam stąd wniosek o złych stosunkach arcybiskupa z eklezją. Gdyby te stosunki były lepsze, nie zabrakłoby funduszy na konserwację.
Niemniej jednak żywiłam serdeczne uczucia dla sędziwego buddy w grubych okularach i dla tej świątyni, której bramy zawsze były otwarte, a dzikie psy i koty mogły snuć się bez przeszkód po terenie o każdej porze dnia i nocy.
I cieszę się, że bez drgnienia powieki piłam z arcybiskupem pamiętną herbatę. Wyjechałam z Kioto w drugiej połowie lutego, a on w marcu 1972 roku odszedł do nirwany. Podobno pogrzeb miał wspaniały, a uroczystości z tym związane ciągnęły się przez wiele tygodni.
W odpowiedzi na mój kondolencyjny list dostałam kartkę od spadkobiercy, w której pisał, że chociaż dom jego został osierocony, to zawsze będę w nim najmilszym gościem. Mogę przyjeżdżać, kiedy zechcę, i pozostawać, jak długo mi się spodoba.
Wkrótce okazało się, że chętnie skorzystam z tego zaproszenia, które odebrałam jako szczere. Na początku lipca bowiem nieoceniony profesor Tsunoda wymyślił dla mnie pracę w Kioto – nie tylko ciekawą, ale też całkiem nieźle płatną. Miałam uczestniczyć w pracach archeologicznych na terenach, gdzie w okresie Heian były ponoć stajnie cesarskie i Urząd do spraw Koni. Dzwonił do mnie w tej sprawie profesor Ueno, który miał prace prowadzić. Trochę się zmartwił słysząc, że nigdy nie kopałam, ale mimo to wciągnął mnie na listę pracowników. Parę dni po rozmowie dostałam do studiowania plik dokumentów (od IX wieku wzwyż) na temat tych cesarskich stajni oraz instrukcję, w co się mam zaopatrzyć do pracy przy wykopaliskach.
Zgodnie z instrukcją kupiłam spodnie, kapelusz z szerokim rondem, grube skarpety i buty na gumie. Z takim ekwipunkiem pojechałam do Kioto i 19 lipca wieczorem zgłosiłam się w Shakadó. Przyjęta zostałam serdecznie, ale od razu wyraźnie zapowiedziano, że tak jak poprzednio, nikt nie będzie mi usługiwał. Tym razem dostałam pokój w starym skrzydle, tzn. na wprost ubiegłorocznego nowego, po przeciwległej stronie wewnętrznego ogrodu. Słowo „ogród” można traktować jako termin dosyć umowny. Była to po prostu duża przestrzeń na świeżym powietrzu, zamknięta z trzech stron galeriami pawilonu mieszkalnego, a z czwartej strony murem. Rosły tam bananowce o liściach długich na dwa metry i więcej, a między nimi dzikie krzewy i chwasty imponujących rozmiarów.
Moja letnia kwatera różniła się od zimowej przede wszystkim tym, że tutaj nic nie było nowe. Belki sufitu poczerniały ze starości, tatami na podłodze przybrały kolor żółtoszary, tu i ówdzie ziały między nimi szczeliny. Szpary były również widoczne w prostych deskach ścian. Układ też różnił się od poprzedniego. Oszklone, przesuwane drzwi znajdowały się po stronie północnej, na południe natomiast wychodziły okna oklejone papierem. W ścianie zachodniej mieściły się szafy wypełnione po brzegi najdziwniejszą zbieraniną przedmiotów (magazyn rzeczy zbędnych, których jednak szkoda wyrzucić). Jedynie ściana wschodnia była po prostu zwykłą ścianą. Umeblowanie stanowił solidny stary stół i przy nim dwie poduszki. W kącie pod oknem leżał stos pościeli nakryty kocem, a między oknami wisiało lusterko (stary znajomy!) umieszczone tak, że można się było w nim przeglądać wyłącznie na klęczkach.
A więc znowu czekało mnie spartańskie życie. Tego pierwszego wieczoru optymistycznie patrzyłam w przyszłość. Miałam wszak gwarancję, że tym razem nie zmarznę. Nie będę musiała konstruować na noc namiotu, wrzątek w kadzi przestanie mnie nęcić i odrzucać. Co za ulga!... Druga połowa lipca zawsze w Japonii jest upalna, szczególnie w Kioto, i tego roku temperatura była wyjątkowo wysoka. Wspominając zimowe przeżycia, tym razem z radością darowałam sobie ceberki i nawet nie zajrzałam do komórki z kadzią. Pluskałam się w korycie na otwartym powietrzu i było mi wręcz błogo. Ale optymizm okazał się przedwczesny, o czym za chwilę.
Najpierw mała dygresja. Gęsty zmrok już zapadł, gdy wracałam od koryta w nowym pawilonie do letniej kwatery w starym. Jeden zakręt galerią otwartą na „ogród”, potem drugi – i już jestem na prostej wiodącej do mojej komnaty. Mijam jakieś drzwi, potykam się na wystającym w poprzek progu i natychmiast buch! głową w opuszczony strop. Chwytam równowagę i trochę obolała docieram do swojej siedziby. Metafizyczne znaczenie tego bólu uświadomiłam sobie znacznie później, kiedy dowiedziałam się, że za owymi drzwiami z przekornym progiem spoczywały prochy arcybiskupa. Zanim jednak dotarło to do mnie, przez kilka dni z rzędu – czasem po parę razy w tym samym miejscu – rozbijałam sobie głowę. Kiedyś wreszcie Teruko-san (żona Kikuiri Młodszego) poinformowała mnie, że w owym pokoju urządzono prowizoryczną kaplicę i złożono w ołtarzyku tę garstkę popiołu, która została po arcybiskupie. Weszłyśmy tam razem. Zapaliłam przed ołtarzykiem trociczki, złożyłam głęboki ukłon, w prosty wazonik wetknęłam wątły kwiatek, który cudem uchował się wśród chwastów „wewnętrznego ogrodu”... Od tej chwili daisójó jakby przestał mnie upominać, przechodziłam obok jego przybytku bez kolizji. Może po prostu bardziej uważałam na ten piekielny próg? A zresztą zawsze, przechodząc, składałam ręce i pochylałam głowę w hołdzie.
W każdym razie pierwszej nocy sąsiedztwo prochów było całkiem niekrępujące. Klęską natomiast okazały się komary, a właściwie duszny upał i komary. Ledwie zgasiłam lampę, a już zaczęło się ohydne, znienawidzone „zzzzzzzzyyy”. Zapaliłam lampę i natychmiast w pokoju nastała błogosławiona cisza, która z zewnątrz nasycała się ślicznym szemraniem owadów ogrodowych. Zgasiłam więc lampę i próbowałam spać. Ale bogać tam! Przez przyjazne głosy ogrodowych owadów zaraz przebijało tuż obok „zzzzyyyy”... A ze względu na lepki, przygniatający upał nie mogłam nawet używać jakiejkolwiek dodatkowej osłony dla spowitych w cienką yukatę członków. Przez cała noc gasiłam lampę, by natychmiast w desperacji ją zapalać. Leżałam wystawiona na łaskę i niełaskę (przeważnie jednak niełaskę) tych krwiożerczych stworzeń, które hulały po mnie w ciemnościach. Ranek zastał mnie pogryzioną od stóp do głów, niewyspaną, a przez to nieżyczliwą światu. Ranek zresztą też nie był życzliwy, bo od wschodu słońca z każdą minutą robiło się coraz upalniej.
Z troską obejrzałam rozliczne bąble, czerwone i swędzące, obmyłam się w korycie, wypiłam poranną kawę przegryzając bez apetytu bułeczkę i z prawdziwym obrzydzeniem przywdziałam roboczy strój. Natychmiast zaczęłam się pocić całą powierzchnią ciała. Uff... gorąco.
Od Shakadó na miejsce prac archeologicznych droga piechotą była dosyć długa, ale niesłychanie prosta. Należało tylko posuwać się na południe ulicą Schichihonmatsu. Po dwudziestu minutach rześkiego marszu dochodziło się niezawodnie do szkoły podstawowej Suzaku-gakkó, której budynki, dziedzińce i basen powstały podobno na miejscu niegdysiejszego Urzędu do spraw Koni. Szkoła planowała przystosowanie jednego z dziedzińców do celów sportowych i wobec tego w przerwie wakacyjnej można było teren rozkopać i dokonać badań archeologicznych. Odkryć te konie cesarskie... Do dziś jestem przekonana, że to ja – amator – przyniosłam pecha archeologom, ponieważ ostatecznie wykopaliska nie dały żadnych spodziewanych rezultatów. Oczywiście, pierwszego dnia nikt się tego nie domyślał.
Kiedy przyszłam punktualnie o dziewiątej, na miejscu byli tylko robotnicy. Trochę się ze mnie podśmiewali, ale w zasadzie okazywali życzliwość. Potem zaczęli się schodzić pracownicy naukowi i studenci, wśród których była jedna dziewczyna. O dziesiątej zajechała potworna żółta koparka marki „Caterpillar”, którą powoził najpiękniejszy młody człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałam w Japonii. Miał nie tylko piękną twarz, ale również wyjątkowo kształtne ręce oraz stopy, którymi na bosaka przyciskał pedały żółtego potwora. Urodę operatora koparki musiała też zauważyć dziewczyna archeolog, ponieważ od trzeciego dnia pracy widywałam ich rano przyjeżdżających razem taksówką.
Koparka w mgnieniu oka wykopała dół o rozmiarach ok. 7 x 4 metry, głębokości metra, ale przy pogłębianiu wykopu zerwała rurę wodociągową. W ciągu paru minut zapełnił się brudną, spienioną wodą. To był pierwszy sygnał pecha. Trzeba było zainstalować pompę, która straszliwie łomotała, ale spełniała swoje zadanie. Załatanie rury i praca pompy opanowały żywioł, co pozwoliło na wejście do wykopu. Zaczęło się taplanie w burej rozmiękłej glinie. Pojęłam wtedy, czemu służył cały niewygodny w normalnych warunkach uniform. Spódnica i sandały wyglądałyby na tej glinie absurdalnie, a bez kapelusza udar słoneczny gwarantowany. Pracowaliśmy w dole skurczeni jak małpki, a słońce paliło bezlitośnie. Temperatura tego dnia wynosiła 38,2 stopni Celsjusza, o czym poinformował nas znad wykopu pogodny kierownik robót, Kómoto Masayuki (archeolog na etacie w He\ar\-hakubutsukan).
Od dwunastej do trzynastej przerwa obiadowa. Ze studentami jeszcze się nie zaprzyjaźniłam, więc poszłam z robotnikami na lunch do malutkiej, brudnej knajpki, gdzie serwowano jedzenie obfite i zaskakująco tanie. Potem oni ułożyli się w szkolnej sali gimnastycznej na krótką drzemkę, a ja obijałam się po dziedzińcu. A właśnie przyszła duża grupa dzieci na ćwiczenia fizyczne w basenie. Dojrzały mnie i okropnie się podnieciły. „Gaijin!” – zawołało któreś z nich. Nie zareagowałam. „Gaijin-san”– grzeczniej zaintonował inny głos. Ja ciągle nic. Wtedy jeszcze ktoś słodziutko: „Caijin-sama!” Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Dzieci jakby tylko na to czekały. Otoczyły mnie zwartą gromadą i zaczęły oglądać od gumowych butów po kapelusz. Padały przy tym różne komentarze, a ja czułam się jak Guliwer w krainie liliputów. „Z całą pewnością gaijinl”; „Pewnie, że tak, ale chyba kobieta”; „Eee, co ty! Mężczyzna!...”; „Jaki tam mężczyzna! Popatrz, ona jest w ciąży...” i w tym momencie poczułam silne szturchnięcie w wypełniony obiadem, obciśnięty spodniami brzuch. Dłużej nie sposób było przeciągać milczenia. Gestem uciszyłam rozwrzeszczaną gromadkę i wygłosiłam krótkie przemówienie: „Jestem kobietą [sprawę ciąży pominęłam]. Pochodzę z Polski. Pracuję przy wykopaliskach. Bardzo lubię Japonię”. Dosadne zdania trafiły do wszystkich czarnych, krótko ostrzyżonych łebków. Zerwała się burza pytań. Ktoś chciał wiedzieć, gdzie jest Polska. Ktoś inny – jakim językiem tam się mówi, jeszcze inny dopytywał się, czy jestem mężatką, czy lubię Kioto, czy jadam ryż i otsukemono (kiszonki), czy umiem pływać, dlaczego pracuję przy wykopaliskach, ile mam dzieci, czy będę tu jutro i pojutrze... Końca temu nie było! Ostatecznie wywikłałam się jakoś z tego zamieszania obiecując, że z pewnością będę tu jutro, pojutrze i przez następne kilka dni. Dzieci wyraźnie uspokojone pobiegły do basenu, a ja ciężko wskoczyłam do błotnistego wykopu i podjęłam niewdzięczną pracę przewalania gliny łopatką. Kómoto-sensei rześko dyrygował znad dołu, a Ueno-sensei czuwał nad robotą jak opatrzność, tzn. był niewidzialny.
Praca skończyła się o szesnastej trzydzieści. Wlokłam się na północ ulicą Shichihonmatsu świadoma tego, że jestem utytłana, brudna, spocona, że w butach mlaska gęsta maź, że po powrocie do Shakadó czeka na mnie koryto z zimną wodą lub za parę godzin ceberki z wrzątkiem, a potem krwiożercze komary... Moja ukochana świątynia tego popołudnia nie jawiła się jako cicha przystań... Wstąpiłam do kawiarni, o której wiedziałam, że ma klimatyzację. W 1972 roku nie było to jeszcze powszechne. Pół godziny w chłodzie trochę poprawiło mi humor. Wstąpiłam następnie do drogerii i kupiłam katori-senkó, kadzidełko przeciw komarom. W rezultacie dotarłam do Shakadó w jakiej takiej formie, chociaż ciągle daleka od optymizmu.
W przedsionku pawilonu mieszkalnego zrzuciłam buty i chustką do nosa wytarłam ubabrane w błocie stopy. Pojawiła się akurat Teruko-san, więc pełna współczucia dla siebie wskazałam jej, w jakim znalazłam się stanie – koszula przyklejona do karku, z głębokimi zaciekami potu pod pachami, włosy przyklejone wokół głowy, ręce i nogi umazane błotem. Teruko-san, bardzo poruszona moim wyglądem, powiedziała szybko i z naciskiem: „Musisz zaraz wejść pod prysznic! Potem zrób sobie kąpiel”. Myślałam, że słuch mnie zawodzi. Prysznic? Sama zrobić sobie kąpiel?... Co to znaczy?... Teruko-san wydarła mi z rąk torbę i popchnęła w kierunku znajomej komórki z kadzią. Ale co za niespodzianka! Po otwarciu znanych drzwi oczom moim ukazała się łazienka, najprawdziwsza wyłożona błękitnymi kafelkami łazienka! Pod moją nieobecność dokonano tu rzeczy wielkich: pomieszczenie zostało poszerzone chyba trzykrotnie, w ścianach zainstalowano kurki z ciepłą i zimną wodą oraz nowoczesne prysznice, a wzdłuż całej ściany wmontowana była wanna tak obszerna, że mogłyby się w niej moczyć jednocześnie dwie osoby i nawet nie trącać przy tym nogami. Na kafelkach posadzki leżały liczne kolorowe, wesołe miski z plastiku. Ślad nie pozostał z cyprysowej kadzi i ceberków. Z jednej strony – co za ulga, ale z drugiej – trochę jednak żal tych cyprysów...
Łazienka była pierwszym widocznym symptomem nadejścia nowego ducha, który miał stopniowo zmienić oblicze Shakadó. Po kąpieli poszłam zobaczyć podziadkową klitkę i też się zdumiałam. Lśniła czystością! Tatami nowe, zielonkawozłociste, papier w oknach biały i bez jednej dziury. Otwór w ścianie załatany... Bałam się zapytać, jaki los spotkał psy i koty, ale dowiedziałam się z czasem, że dostawały swoją michę na zewnątrz budynku. Klitka zaś została przerobiona na świątynny kantorek. Stanęły w niej półki na akta i klasyczne biurko – piękny sprzęt o wyraźnie zarysowanych słojach, składający się głównie z licznych szufladek różnego formatu. Na blacie stał telefon przełącznikowy, leżało też staroświeckie pudło z tuszem i pędzelkami, a obok pieczęcie świątyni.
Teruko-san uklękła przy biurku i wyjęła z szufladki stos nowiutkich folderów, które pokazała mi z dumą. Na błyszczącym papierze były fotografie hondo, posągu Buddy Shaki, który jest przedmiotem kultu Shakadó, fotografia jednej rzeźby Kannon z kolekcji trzymanej w skarbcu i fotografia, na której z trudem rozpoznałam grób Okame – taki się zrobił schludny. Teruko-san dla porównania wyjęła też stare foldery. Były na podłym papierze, z zamazanym drukiem i złej jakości fotografiami, mniejsze formatem i skromniejsze w treści. Znałam je z lat sześćdziesiątych, bo wtedy po raz pierwszy zwiedzałam Shakadó jako turysta. Wtedy nawet nie przemknęło mi przez głowę, że kiedyś tu zamieszkam i zaprzyjaźnię się z arcybiskupem, którego wówczas przelotnie spotkałam i nawet zamieniłam z nim kilka słów... Nie domyślałam się wtedy istnienia Kikuiri Młodszego ani Teruko-san, ani córki Chitamy. Byłam po prostu turystą-gaijinem.
A teraz, w 1972 roku, zostałam do pewnego stopnia wciągnięta w orbitę interesów Shakadó, co stało w bezpośrednim związku z nadchodzącymi zmianami.
Owego lipcowego dnia, kiedy tak klęczałyśmy naprzeciw siebie, Teruko-san zapytała z wahaniem, czy znalazłabym czas i ochotę, by folder przełożyć na angielski. „Bo widzisz – tłumaczyła, ożywiając się coraz bardziej – tutaj przychodzą często szanowni goście cudzoziemscy i my jesteśmy bezradni, jak im wszystko pokazać, wyjaśnić. Gdybyśmy mieli folder po angielsku, byłoby nam łatwiej. Szanowni goście cudzoziemscy zabieraliby foldery, pokazywali innym... Sama chyba rozumiesz, jakie to dla nas ważne”.
Rozumiałam świetnie i z prawdziwą radością folder przetłumaczyłam. Dużo satysfakcji dała mi świadomość, że w ten sposób mogę chociaż troszeczkę spłacić swój dług wdzięczności. I może przyczynić się do rozgłoszenia świątynnej chwały wśród szanownych gości cudzoziemskich?...
Mieszkałam w Shakadó do połowy sierpnia. Mając do dyspozycji prawdziwą łazienkę, lżej znosiłam upały. Na noc otwierałam wszystkie okna i drzwi, żeby wywołać chociaż troszkę przewiewu. Sprawiło to, że mój kontakt z naturą stał się bardziej intymny, bo zaczęły mnie odwiedzać psy i koty; ćmy i różne owady stale krążyły po pokoju, a raz wparadował wąż. Nie był bardzo duży, ale i niespecjalnie sympatyczny. Powiedziałam po polsku „psik” i wyniósł się bez protestu. Komary przestały mnie dręczyć, bo stale paliłam katori-senko. Zapach tego kadzidełka jest dla mnie symbolem japońskiego lata...
Wykopaliska trwały do końca lipca, w sumie dziesięć dni. Pech nas nie opuszczał. Drugiego dnia pracy została zerwana następna rura wodociągowa i trzeba było zainstalować więcej pomp, a ponadto część robotników bez przerwy chodziła po wykopie z wielkimi gąbkami, osuszała ziemię i wyżymała gąbki na zewnątrz. Walka z wodą stała się głównym elementem działalności archeologicznej. Po każdej nocy zastawaliśmy wykop wypełniony prawie po brzegi. Sygnalne patyczki, które poprzedniego dnia tu i ówdzie wbili archeologowie, rano pływały kołysząc się dostojnie na brudnej powierzchni. Spory kawałek poranka upływał na doprowadzaniu stanowiska do stanu użyteczności i wbijaniu patyczków na nowo. Stawało się to istnym koszmarem, bo kopanie w lepkim błocie, które parowało w twarz przy temperaturze bliskiej 40 stopni Celsjusza, jest nie tylko przykre, ale również mało efektywne. Przy odkrywaniu nowych warstw ziemi należy wszak zwracać uwagę na kolor i fakturę piachu lub gliny. A jak tu rozróżniać paletę barw, kiedy wszystko zaciąga się żółtoburym naciekiem?...
Mimo tych trudności od drugiego dnia coś się zaczęło zarysowywać. Pojawiły się kontury jakiejś dziwnej konstrukcji. Komoto-sensei znad wykopu kręcił z niedowierzaniem głową. Przyszedł nawet Ueno-sensei, popatrzył, też pokręcił głową i poszedł.
Przychodzili nas odwiedzać pracownicy \~\e\an-hakubutsukan, przynosząc piwo z lodu lub czekoladę. Oglądali wykop i jeżeli byli archeologami, to kręcili głowami. Historycy natomiast patrzyli współczująco na kopaczy i podwajali dawki łakoci. Zarysy tego czegoś w dole nic im nie mówiły, ale za to widzieli dokładnie nasze katorżnicze warunki pracy.
Każdy z nas katorżników miał wydzielony odcinek błota do przekopania. Ku mojemu podnieceniu, od trzeciego dnia w rudej glinie zaczął się pokazywać krąg gliny szarej, o średnicy około metra. Od kręgu odchodziły proste rowki na odcinek dziewczyny Michiko po prawej i na odcinek Hash i moto-sana po lewej. Moja wyobraźnia się rozszalała i podsuwała obrazy siwych cesarskich koni, które tu zapewne przed tysiącem lat były pojone przy studni. Giermkowie w bufiastych pantalonach i słomianych łapciach czerpali stąd wodę i myli nią siwe rumaki... Ale przyszedł Komoto-sensei i rzuciwszy okiem na moje dzieło, zrobił dziwną minę i orzekł, że „to do niczego niepodobne”. Myśl jego obracała się w okresie Heian i mój piękny krąg nie nasuwał mu żadnych skojarzeń.
Wykop raz po raz topiony i osuszany, kopany w rowki, jamki i kółka, coraz bardziej przypominał krajobraz księżycowy. Nadciągnęli kiedyś reporterzy. W ciągu czterech minut oblecieli i sfotografowali wszystko, zasięgnęli wyczerpujących informacji o Urzędzie do spraw Koni, zrobili ze mną wywiad. Ledwie sobie poszli, gdy zepsuła się główna pompa i poziom wody w wykopie jął się podnosić w zastraszającym tempie. Musieliśmy salwować się ucieczką. Była to nadprogramowa a bardzo pożądana przerwa w pracy, bo każdy mięsień mnie bolał, a w Japonii nie znane są przerwy na papierosa. Mimo kapelusza czułam, że mózg zaczyna mi się gotować od bezwietrznej ciężkiej spiekoty. W tym momencie wyobrażenie błękitnych kafelków Shakadó jawiło mi się jak obraz raju.
Następnego dnia znowu zdarzyła się nadprogramowa przerwa, kiedy Hashimoto-san wsadził rękę w jakąś maszynerię i ciężko poharatał palec. W ciągu paru minut przyjechało pogotowie i doktor zrobił białą kukiełkę z ręki Hashimoto-sana. Ten ostatni był potem niezdatny do pracy w wykopie, ale nie poszedł do domu, boby mu nie wypłacono dniówki. Starał się więc być pożyteczny na różne sposoby: biegał po soft-drinki i papierosy, nastawiał czajnik, przynosił potrzebne narzędzia, rozlewał i roznosił ochłodzoną herbatę. Albo po prostu siedział w kucki nad wykopem i zachęcał nas do wysiłku. Od czasu do czasu odbierał znalezione w wykopie skorupy i po wstępnym opłukaniu wkładał do plastikowych torebek.
W sumie takich toreb uzbierało się dziesięć. Nie rozumiałam, dlaczego archeologowie traktują je lekceważąco. Raz tylko okazali zainteresowanie, kiedy Michiko-san znalazła kawałek jadowicie zielonej glazury. Tylko ten szczątek został uhonorowany oddzielną torebką. Dopiero 28 sierpnia pojęłam, co oznaczało to kręcenie głowami archeologów i lekceważący stosunek do skorup. Tego dnia przyszedł nas odwiedzić kierownik szkoły Suzaku-gakkó. Stanął nad wykopem, chwilę gawędził z Kómoto-senseiem, po czym od niechcenia ogłosił, wskazując mój wypieszczony szary krąg, że tutaj był zbiornik na wodę zbudowany w 45 roku ery Meiji, tzn. w roku 1912.
A więc cała moja mozolna praca niczego nie wniosła do nauki! Wszystko, czego dokonałam, to odgrzebanie z błota śladów po zbiorniku z 1912 roku!...
Okazało się ostatecznie, po wykopaniu i zbadaniu pogłębionego rowu wzdłuż południowej krawędzi wykopu, że z okresu Heian nic nie zostało – tylko najniższa warstwa ziemi pod gliną, żwirem i piaskiem. No i ten jeden jedyny kawałek zielonej glazury. Ślady po Urzędzie do spraw Koni musiały być doszczętnie wygarnięte podczas robót budowlanych w 45 roku Meiji.
Ostatniego dnia odbyły się pomiary i fotografowanie wykopu. Potem archeologowie zmierzyli warstwy ziemi wzdłuż południowego rowu i narysowali przekrój. Na koniec nastąpiła wspólna fotografia uczestników, a potem już tylko sprzątanie, mycie łopat, szufli i sit. Po sprzęt przyjechał samochód z Heianhakubutsukan, a wtedy cała załoga pod dowództwem Kómoto-senseia udała się do pobliskiej kawiarni, by nad mrożoną kawą komentować przeżyte wspólnie dziesięć dni.
Z dziećmi, które codziennie przychodziły ze mną gawędzić, pożegnałam się przed południem. Zostałam obdarowana wzruszającymi drobnymi upominkami oraz zielnikiem, w którym rośliny z Kioto i okolic opisane były kulfoniastym pismem jakiegoś drugoklasisty.
Przez wszystkie dni wykopalisk, po odświeżeniu się wśród błękitnych kafelków, późne popołudnia i wieczory spędzałam na zwiedzaniu lub rozrywkach towarzyskich. Pracownicy \~\e\an-hakubutsukan zaplanowali dla mnie obszerny program i realizowali go z japońską sumiennością. Zawdzięczam tym uczynnym ludziom tak wiele, że wprost nie sposób wyrazić za to wdzięczność! Między wycieczki typu szkoleniowego wplecione były imprezy czysto socjalne, takie jak kolacje w domach prywatnych lub restauracjach. A zdarzało się też i pograć w madżonga!...
Któregoś wieczoru, kiedy kolacja przeciągnęła się nadmiernie, wróciłam do Shakadó później niż zwykle – już grubo po dziesiątej! Jakież było moje zaskoczenie, gdy zastałam południową bramę zamkniętą. To dopiero nowość!... Chwilę stałam zmieszana i rozważałam możliwość wspinaczki przez mur, ale wydał mi się zbyt mało dostępny. Pobiegłam bocznymi ciemnymi ulicami do bramy zachodniej, ale i ta była zamknięta na potężną zasuwę i kłódkę widoczną po wewnętrznej stronie. Wróciłam biegiem przed bramę główną, licząc na cud. Cud jednak nie nastąpił i brama pozostawała zamknięta na głucho. Zaczęłam popadać w panikę, kiedy przez szparę w odrzwiach dojrzałam wyłaniającą się z mroku postać. Zbliżała się od strony hondo. Była to Terukosan, która czekała na mnie patrolując teren. Buchnęłam przeprosinami! Uciszyła mnie gestem ręki i zamiast zwyczajnie otworzyć bramę, nagle skręciła i zniknęła mi z oczu zasłonięta murem Po chwili usłyszałam z boku po prawej stronie zgrzytliwy dźwięk, po czym wskroś ciemności zobaczyłam Teruko-san stojącą po mojej stronie muru. Dowiedziałam się wówczas, że ostatnio zawsze na noc świątynia jest zamykana o dziewiątej. Żeby mnie jednak to nie krępowało i nie ograniczało mojej wolności osobistej, do mojego prywatnego użytku codziennie będzie otwarta boczna furtka. „Furtka” okazała się otworem w murze około metra nad ziemią i szerokości około 60 centymetrów. Otwór zasłonięty był drzwiami z grubych desek. Podciągnięte do góry kryły się we wnętrzu muru. Skoro znalazłyśmy się już na dziedzińcu, Teruko-san konspiracyjnym szeptem powiedziała, że widząc bramę zamkniętą, nikt nie podejrzewa, iż ta boczna furtka jest dostępna. Więc mam się nie krępować i korzystać z tego udogodnienia, ilekroć wrócę po dziewiątej. Ale po wejściu do środka lepiej, żebym zaciągnęła zasuwę. Poza tym, gdyby mi to nie sprawiło kłopotu, to niezależnie od godziny mogłabym codziennie po powrocie do domu zasuwę zamykać. Byłby to sygnał dla domowników, że już jesteśmy w komplecie... W ten sposób zostałam furtianką w Shakadó.
Któregoś wieczoru Teruko-san przyniosła mi do pokoju tekst sutry Hannyashinkyó (tzw. Sutra Mądrości). Była to całkiem mała książeczka w tradycyjnej formie, to znaczy składała się ze zwoju złożonego w harmonijkę i oprawionego z dwóch stron w kartonowe okładki. Tekst napisano piękną kaligrafią znakami chińskimi, przy których umieszczono czytania w sylabariuszu japońskim. Tytuł brzmiał Maka hannya hara mitta shingyo. Teruko-san rozwinęła harmonijkę i wskazując kaligrafię powiedziała: „Popatrz, to bardzo krótka sutra, ma zaledwie sto czterdzieści parę znaków. Może sobie poczytasz?... Gospodarz [to o mężu] jutro o szóstej rano celebruje w hondo. Będzie jeszcze parę osób, sami zaprzyjaźnieni ludzie. Gdybyś chciała, mogłabyś do nas dołączyć”. Sutra Mądrości w moim zawodzie może się przydać! Przyjęłam zaproszenie z wdzięcznością i następnego dnia o poranku pobiegłam do hondo.
Z dziedzińca prowadzą do budynku trzy kamienne schody, potem jest podest, a na nim kamienna kadzielnica i za nią drewniana skrzynia na datki. Za skrzynią cztery drewniane stopnie i zaraz galeria z lśniącego drewna, otaczająca pawilon. Zrzuciłam sandały na podeście i weszłam do znajomego wnętrza. Wyglądało trochę inaczej niż na co dzień. Wprawdzie czarny Budda Shaka uśmiechał się z ołtarza równie tajemniczo jak zawsze, ale wokół ołtarza stało więcej kompozycji kwiatowych i mis ze spiętrzonymi owocami, a za wejściem rozciągnięty był na tatami czerwony dywan. Kiedy przyszłam, już klęczało na nim parę osób, a wśród nich Teruko-san przybrana w czarną szatę ze sztywnej krepy, długą do ziemi, spod której przezierała suknia z białego jedwabiu. Punktualnie o szóstej pojawił się gospodarz, czyli Kikuiri-san. Wyglądał nadzwyczaj przystojnie, cały spowity w jedwabie i brokaty. W celebrowaniu towarzyszyło mu dwóch nie znanych mi mnichów.
Szczegółów celebracji nie pamiętam dokładnie. Zachowały mi się jedynie pomieszane impresje złożone z dźwięku gongów i chóralnej recytacji rytmicznych fraz, z których każda kończyła się jakby zawieszeniem na chwilę oddechu. Tekst miałam przed oczami i nawet zaczął mi się składać w jakiś sens pojmowany werbalnie, ale jednak niepojęty w swojej warstwie filozoficznej. Głosy recytujących – wysokie i niskie, matowe lub dźwięczne, grube i cienkie – składały się w akordy płynące pod powałę, wypełniające obszerny pawilon. Wonny dym kadzidła snuł się w zawijasach i spiralach, wznosił ku ciemnej postaci Buddy i chwilami przesłaniał tajemniczy uśmiech... Nastrój był wzniosły i gdy doszliśmy do ostatniej strony tekstu, żałowałam, że to się zaraz skończy. Ale się nie skończyło! Przebrzmiały ostatnie frazy, całkiem dla mnie niepojęte: „[...] gyatei gyatei, hara gyatei, hara so gyatei, boji so haka, hannya shingyo”, po czym dały się słyszeć szybkie dźwięki gongu i recytacja zaczęła się od początku. Bardzo mnie to ucieszyło. Cieszyłam się jeszcze przy trzecim, czwartym i piątym powtarzaniu Sutry Mądrości. Do piętnastego byłam w stanie zachować przytomność umysłu i liczyć. Potem straciłam rachubę, ponieważ zaczęło we mnie narastać znane a nienawistne uczucie, że już nie mam stóp, już łydek, już po kolanach... W rezultacie nie wiem, ile razy odbyła się recytacja, ale przypuszczam, że około czterdziestu. Kiedy chór i gongi umilkły, ludzie z czerwonego dywanu zrywali się lekko i podejmowali swobodną gawędę. Tylko ja nie ruszałam się z miejsca i klęczałam jak dewotka po mszy. Musiałam powoli wprawić w ruch obolałe mięśnie, co wymagało czasu... Szeleszcząc krepą podeszła Teruko-san i zaprosiła mnie na poczęstunek przygotowany w głębi pawilonu na ławkach. Byłam tak obolała, że wykręciłam się pilnymi obowiązkami. Nie sądzę, by uwierzyła, że o siódmej rano mam jakieś sprawy na mieście, ale była taktowna i nie nalegała.
Wróciłam do swojej kwatery rozgoryczona. Przecież od tylu miesięcy prowadziłam życie pełzacza, że powinnam się była przyzwyczaić. Przecież zarówno w moim tokijskim domu, jak i w Shakadó nie było ani jednego krzesła, na którym mogłabym zwyczajnie usiąść. Na co dzień mi to wcale nie przeszkadzało. Jadłam, czytałam i pisałam przy niskich stołach, siedząc na własnych piętach. Przestałam to nawet zauważać i traktowałam jako naturalną pozycję. Dlaczego więc tak ciężko przychodziło mi cierpieć na mszach buddyjskich? Odpowiedź na to pytanie była dosyć oczywista: ponieważ na uroczystościach oficjalnych nie wypadało się wiercić, należało zastygnąć w bezruchu jak przestraszona liszka na gałęzi. W domu natomiast można było przerzucać ciężar ciała z nogi na nogę lub układać się z wysunięciem jednego biodra w bok, tak by obie nogi mogły trochę odpocząć. Takie manewry były naturalne, niezauważalne, a nie dopuszczały do drętwoty. Też wymagały długiej praktyki, ale przecież uczestnictwo w mszach wymagało znacznie dłuższej. Tak więc Sutra Mądrości powtórzona czterdzieści razy stała się dla mnie lekcją pokory. Zrozumiałam, że z dnia na dzień nie można się stać Japończykiem i nie wolno udawać, że się już cały japoński rozum zjadło. Trzeba sobie zdawać sprawę z własnych ograniczeń i nie wolno się odwracać od różnic obyczajowych tak, jakby ich nie było.
Wyjechałam z Shakadó przeczuwając, że świątynia pod kierunkiem Kikuiri Młodszego i jego kompetentnej żony weszła na drogę przemian. Każda następna wizyta przynosi potwierdzenie moich wczesnych przeczuć. Wprawdzie wizyty po 1972 roku nie były tak częste, jak bym chciała, ale za każdym razem zastawałam jakieś zmiany i ulepszenia. Chronologia może nie jest zupełnie ścisła, bo nie sposób wszystkiego zapamiętać. W każdym razie jednym z pierwszych symptomów rosnącej zamożności świątyni był samochód marki „Toyota”, który prowadziła Teruko-san, parkowany koło bramy zachodniej. Potem obok bramy południowej stanęła oszklona budka, a w niej siedział uśmiechnięty Fujii-san i pobierał opłaty za wejście na teren. Mnie rozpoznał natychmiast i nie przyjął 200 jenów, wręczył natomiast bilet i nowy folder w prezencie. Następna oszklona budka pojawiła się przed dróżką prowadzącą do skarbca. W tej siedział inny pogodny staruszek i pobierał dodatkowe, wyższe opłaty. W którymś roku dzika trawa została przystrzyżona, a jej zasięg ograniczony do równiutko wytyczonych skwerów. Kamienne aleje były już połatane i wyrównane, a wszystkie ścieżki wygracowane. W innym roku stwierdziłam, że schludność dosięgła też drzew i krzewów. Były mniej rozłożyste, ale za to soczyściej zielone. W obu oszklonych budkach z roku na rok poszerzał się asortyment sprzedawanych pamiątek i dewocjonaliów, przybył też osobny kram, w którym dominowała postać pani Okame, żony budowniczego Shakadó, tej samej, której grób znajdował się na terenie. Przy drzwiach pawilonu mieszkalnego został zainstalowany domofon, a w kantorku na miejscu telefonu przełącznikowego stała już centralka.
Wszystkie te zmiany dokonały się do 1977 roku, kiedy to w sierpniu z Alą i Ewą pojechałyśmy do Kioto. Zamieszkałyśmy w hotelu Tókyu-inn, gdzie było nam dosyć wygodnie, ale tak jak w każdym innym wielkim hotelu – bezosobowo, obojętnie. Drugiego dnia pobytu zwiedzałyśmy najbardziej renomowane zabytki: Ginkakuji, potem Kinkakuji i Ryóanji. Stamtąd było bardzo blisko do Shakadó, więc nie mogłam się oprzeć, by nie poprowadzić tam przyjaciółek i nie puszyć się „swoją” świątynią.
Przeszłyśmy bramę (płacąc za wstęp, bo Fujii-san był nieobecny) i skierowałyśmy kroki do hondó. Wszędzie było pełno ludzi. W połowie dystansu usłyszałam pisk i za chwilę na mojej szyi zawisła Chitama. Ściskała mnie spazmatycznie i coś krzyczała w ucho. Zeskoczyła ze mnie i pobiegła do pawilonu mieszkalnego, by zaraz wybiec w towarzystwie Teruko-san. „Yo-koso irasshaimashita!” – wołały obie. Wywiązała się szybka rozmowa, przedstawienie Ali i Ewy, nerwowa wymiana grzeczności... Ostatecznie Teruko-san zaprosiła nas do Shakadó. Ale nie od dzisiaj, bo wszystkie pokoje zajęte. „Sama rozumiesz, szczyt obchodów obon [święta zmarłych] i pełno gości!... Pojutrze wyjeżdżają, więc koniecznie musicie u nas zamieszkać od popojutrza!... Koniecznie! Nie przyjmuję żadnych tłumaczeń!” Byłam oczywiście zachwycona, a i dla moich przyjaciółek mieszkanie w ”skarbie narodowym” było nie lada gratką. Na razie jednak pozwoliłyśmy się wciągnąć do domu na calpis z lodem.
W oznaczonym dniu stawiłyśmy się w Shakadó, gdzie czekało nas serdeczne przyjęcie. I mój stary pokój w nowym skrzydle... Spędziłyśmy w nim cztery doby, za dnia biegając po mieście, a wieczorami wracając na kolację i rozmowę z Teruko-san. Nasze kolacje nazywałyśmy sake-sando. Składały się z sake kupowanej w automatach (jeden pojemnik na głowę) i wybornych sandwiczów (jap. sando), po które warto było jechać do pewnego sklepu na Kawaramachi. Takie kolacje były stosunkowo tanie, a wprawiały nas w pogodny nastrój przed snem.
Teruko-san ciekawa była gaijinów i różnych gaijińskich spraw. Przynosiła nam zimne drinki, klękała obok stołu i zadawała mnóstwo pytań. Wielkie zainteresowanie budziła w niej biżuteria moich przyjaciółek. Ala i Ewa lubią błyskotki. Miały więc jakieś pierścionki, bransoletki, naszyjniki. Teruko-san oglądała je w skupieniu, przymierzała, cieszyła się jak dziecko. Trochę się jakby usprawiedliwiała, że ona takich nie ma. Ale właściwie po co by jej były?... Przecież i tak nie mogłaby ich nosić. A jeśli mają leżeć w pudełku, to lepiej nie mieć... Dawało się w tym wyczuć cień smutku lub rezygnacji, a może gorzkawej zadumy nad losem, nad spartańskim życiem w świątyni.
16 sierpnia przypada w Kioto kulminacja obrzędów związanych z obon. Od rana w Shakadó na głównym dziedzińcu odbywały się misteria ognia. Wzdłuż alei prowadzącej do hondó zapalono ogromne stosy. Uwijały się wokół nich postacie mnichów-ascetów, przybranych w charakterystyczne stroje: białe kaftany, a na nich ozdobne pompony, białe onuce owiązane słomianymi powrósłami, na głowach małe lakierowane czapeczki w kształcie ośmiograniastych pudełek, które trzymały się głów za pomocą zmyślnych wiązadeł. Tłum ludzi obserwował ruchy mnichów – raz posuwiste, raz skoczne, rwane, gwałtowne. Gestom rąk zaopatrzonych w liturgiczne „berła” z brzęczącymi obręczami towarzyszyły mamrotania zaklęć lub gardłowe okrzyki. Od czasu do czasu asceci wrzucali do płonących stosów długie drewniane listwy, na których tuszem wypisane były pośmiertne imiona parafian Shakadó zmarłych w ubiegłym roku.
Takie obrzędy zwane są okuribi – „ognie odsyłające [duchy zmarłych]”. Odbywają się w świątyniach buddyjskich w całym kraju. Kioto znane jest ze specyficznych okuribi rozsławionych jako Daimonji-mafsun („Święto znaku Wielki”) lub Daimonji-yaki („Palenie znaku Wielki”). Koniecznie chciałyśmy to zobaczyć, ale problem stanowił wybór najkorzystniejszego miejsca obserwacji. Znalezienie go było bardzo trudne, ponieważ Kioto roiło się od turystów. Wydawać się mogło, że cała Japonia zjechała na ten dzień do starej stolicy. Chodziłyśmy ulicami z gasnącą nadzieją, że uda się nam gdzieś upchnąć, bo wszystkie dobre punkty obserwacyjne już od wczesnych godzin popołudniowych wypełnione były zbitym tłumem. A widowisko zaczyna się po zapadnięciu zmroku.
Pomogła nam Teruko-san. Przez protekcję wprowadziła nas na taras wysokiej kamienicy, gdzie zastałyśmy sporą gromadę równie uprzywilejowanych osób. Widoczność była znakomita. Gdy ciemność zgęstniała, na dalekim stoku góry Nyoigatake (czyli Daimonjiyama) zaczęły płonąć ognie układające się w gigantyczny ideogram dai, czyli „wielki”. Kontury wzgórz zatarły się w czerni nocnej i tylko ten znak lśnił, zawieszony wysoko nad miastem, jakby wtopiony w niebo, żywy, pulsujący. A już wkrótce na czterech innych górach wokół Kioto rozjarzyły się inne świetliste obrazy: mniejszy znak dai, łódź żaglowa, shintoistyczna brama torii oraz znak myó („dziwny”, „tajemniczy”). Wraz z gromadą uprzywilejowanych kręciłyśmy się w kółko, by ogarnąć wzrokiem wszystkie pięć jasnych obrazów, zanim zaczną zanikać. A nastąpiło to wkrótce. Najpierw trochę pociemniały, potem gasły w nich poszczególne elementy, aż wreszcie noc połknęła jasne kontury całkowicie i zapanowała nad miastem.
Tego wieczoru podwoiłyśmy pierwszy składnik sake-sando, ponieważ był to wieczór pożegnalny. Następnego dnia wracałyśmy do Tokio.
Ostatni raz spotkałam się Teruko-san w grudniu 1983 roku. Jadąc z Okayamy do Tokio, zrobiłam parogodzinny postój w Kioto. Profesor Tsunoda wraz z innymi pracownikami \–\e\an-hakubutsukan podjął mnie obiadem i na odwiedziny w Shakadó zostało mi bardzo mało czasu. A kiedy tam dojechałam, okazało się, że Teruko-san jest zajęta, bo prowadziła rozmowy z przedstawicielami przedsiębiorstwa, które miało budować nowy skarbiec na miejscu starego. Rzuciła mi tylko w przelocie, żebym sobie posiedziała z dziadkami w oszklonej budce, a ona wyrwie się, kiedy tylko będzie mogła. Siedziałam tedy przy piecyku węglowym, podczas gdy dziadkowie brzęczeli wokół mnie jak duże bąki, krzątali się, podsuwali mi ciasteczka i przesłodzoną kawę, a od czasu do czasu załatwiali klientów, sprzedając dewocjonalia. Teruko-san przyszła, kiedy już musiałam jechać na dworzec. Chciała mi opowiedzieć o najnowszych osiągnięciach Shakadó, namawiała na zatrzymanie się u niej chociaż przez noc, ale ostatecznie zdążyła tylko podać z dumą, że nowy skarbiec będzie największy i najnowocześniejszy w Kioto. Na więcej informacji zabrakło już czasu. Odprowadziła mnie do południowej bramy i tam się rozstałyśmy.
Mam nadzieję, a właściwie wierzę w to niezłomnie, że nowy skarbiec jest piękny i zasobny. Odwiedziłam Shakadó w 1992 roku, ale nie zastałam domowników.
Nawet śmiech może być religią
Japończycy są ludem na wskroś niereligijnym, ale tylko w tym znaczeniu, że modlą się mało, że niewiele obchodzi ich mistyczna lub spirytualistyczna strona religii i że, jednem słowem, nie traktują jej zbyt poważnie.
Henryk Dumolard, przełom XIX i XX wieku
Przytoczone zdanie zostało napisane na przełomie XIX i XX wieku. Wyrażona w nim opinia nie straciła nic na aktualności i raz po raz wraca w różnych opracowaniach oraz w znacznej części literatury globtroterskiej. Wspaniały znawca przedmiotu, profesor Anesaki Masaharu (1873–1949), rozpoczyna rozważania w swej najbardziej znanej publikacji od następującej refleksji: „Często bywa zadawane pytanie, do jakiego stopnia Japończycy są narodem religijnym. Nie tylko zagraniczni obserwatorzy, ale i sami Japończycy mogą różnie na to pytanie odpowiadać. Nikt nie może zaprzeczyć, że w okresie Kamakura, w XIII wieku, Japończycy byli intensywnie religijni, podczas gdy niemal przeciwstawny wniosek może być wyciągnięty, jeżeli spojrzymy na podstawowe przejawy życia narodu w ostatnich dekadach XIX wieku. Z drugiej strony w Japonii powojennej możemy dojrzeć wybitny wzrost uczuć religijnych jako uderzającą cechę ludności” (s. 1). Dalej w uwagach wstępnych Anesaki wskazuje rozmaite przypływy i odpływy religijności w skali całego narodu oraz podkreśla coś, co nazywa „pewnym rodzajem prawdziwego pietyzmu”, który przejawia się w codziennym życiu prostych ludzi.
W 1970 roku badania Japońskiej Agencji do spraw Kultury wykazały, że 70–80 procent Japończyków nie czuje związku z żadną konkretną religią. Jest to bardzo prawdopodobne uogólnienie, ale typowe dla wyników badań ankietowych, które uwzględniają tylko najprostsze odpowiedzi: „tak – nie”, „białe – czarne”, „jest – nie ma”, podczas gdy na przykład między białym a czarnym mieści się nieskończona gama odcieni. Ta sama agencja bowiem, w wyniku tych samych badań ankietowych, opublikowała statystykę, z której niedwuznacznie wynika, że liczba „wierzących” o kilkadziesiąt milionów przekracza ogólną liczbę mieszkańców archipelagu. Jest to tylko pozorna sprzeczność, choć na pierwszy rzut oka wygląda zabawnie. Wywodzi się to z tradycyjnego braku zainteresowania Japończyków dogmatami oraz z wielowiekowego współżycia głównych religii, shinto i buddyzmu.
Synkretyzm, wrośnięty głęboko w japońską glebę, widoczny jest wszędzie. Przejawia się m.in. powszechnością buddyjskich obrzędów pogrzebowych obok shintoistycznego celebrowania narodzin i ślubów. W wielu domach spotyka się buddyjskie butsudany („półki buddów”) obok shintoistycznych półek kamidana. W butsudanach trzyma się posążki i inne symbole buddyjskie oraz ihai, tabliczki z pośmiertnymi imionami krewnych. Stawia się przed nimi kwiaty i pali kadzidełka. Są to domowe ołtarze, związane przede wszystkim z kultem zmarłych. Kamidany natomiast są reminiscencją kultu natury, jej przejawów i sił nią rządzących. Często na półce stoi miniaturowa świątynka shintoistyczna ozdobiona sznurami shimenawa i papierowymi gohei. Nigdy natomiast nie zapala się tam kadzideł, których bóstwa kami – w przeciwieństwie do buddów i bodhisattwów – nadzwyczaj wprost nie lubią. Na obu ołtarzykach składane są symboliczne ofiary z owoców i pecyn ryżowych w okresie Nowego Roku, w dniach przesilenia wiosennego i jesiennego, a także przy innych szczególnych okazjach. Domy, w których są oba ołtarzyki, nie wyróżniają żadnego z nich, a hołd przed nimi składają zgodnie z obrzędem właściwym każdemu. I nie ma się czemu dziwić, że od takich rodzin zarówno świątynia buddyjska, jak i chram shintoistyczny pobierają datki przy różnych okazjach i że takie domy zaliczane są przez oba przybytki do parafian, co w rezultacie tak niepokojąco rozdyma ogólnopaństwowe statystyki.
Zgodnie z wynikami badań Agencji do spraw Kultury Japończycy będą nam się jawić jako naród w swej większości areligijny, jeżeli za areligijność uznamy brak formalnych więzi z jakąkolwiek sektą czy kościołem oraz brak ciekawości wobec jakichkolwiek założeń teologicznych. Wydaje się, że te dwie cechy są rzeczywiście wspólne większości Japończyków, owym 70–80 procentom ludności archipelagu.
Jednak Japonia, trzecie mocarstwo świata, nie zbudowała swojej obecnej potęgi wyłącznie racjonalizmem i materialistycznym poglądem na świat. Każdy cudzoziemiec przyjeżdżający do Japonii bardzo szybko ma możność zaobserwowania, że znalazł się w kraju, gdzie kontakt z sacrum i ów „rodzaj prawdziwego pietyzmu” jest codziennością, zjawiskiem powszechnym i masowym.
Gdziekolwiek się zwrócić, w mieście czy na wsi, wszędzie widzi się świątynie, chramy, kościoły, które wcale nie wyglądają na opuszczone lub zaniedbane. Jak kraj długi i szeroki, codziennie odbywają się dziesiątki świąt i festynów buddyjskich lub shintoistycznych. Barwne procesje i korowody z przenośnymi sanktuariami kroczą lub pląsają po ulicach wszystkich miast lub po drogach i bezdrożach wiejskich... W górach, lasach, przy wodospadach, na skrzyżowaniach asfaltowych szos stoją prymitywne świątki, wznoszą się kapliczki z wizerunkami świętych lisów albo pary „bogów-przodków”... Posiadacze nowych samochodów pierwszą przejażdżkę odbywają do świątyni, gdzie poddają siebie i pojazd obrzędowi mającemu zapewnić bezpieczeństwo na drogach. Kupują amulet i wieszają nad kierownicą – pełno takich samochodów jeździ po całym kraju, dając świadectwo powszechności obyczaju... Amulety różnego rodzaju są w ogóle wszechobecne: w domach, autobusach, sklepach, restauracjach, urzędach, hotelach. Ziemia, na której ma stanąć choćby supernowoczesny wieżowiec, poddawana jest rytualnemu oczyszczeniu przez kapłana shintoistycznego... Na tarasach wielkich domów towarowych i największych nawet koncernów, wśród niklów, szkła i marmurów, niejednokrotnie dojrzeć można drewniane chramiki barwione czerwono i złoto, zdobione zielonymi gałązkami – skromne przybytki bóstw, które mogą pomóc w miliardowych interesach... Wróżby sprzedawane są w niepoliczalnych ilościach w świątyniach, chramach i na jarmarkach, a dziwacznie odziani dostojni wróżbici codziennie rozkładają stoliki na jednej z ulic tokijskiej Shibui, zapalają świece osłonięte matowym papierem i wieszczą z dłoni lub według klasycznych chińskich wzorów opisanych w Ichingu, dziele, które powstało przed Konfucjuszem... Działalność wróżbitów nie ogranicza się oczywiście do Tokio. Prowadzona jest w całym kraju na ogromną skalę, choć w nieco mniejszym majestacie.
Badania wspomnianej Agencji dowodzą, że ponad 42 procent Japończyków silnie wierzy lub dopuszcza możliwość pojawienia się duchów, ponad 57 procent wierzy we wróżby, a blisko 77 procent pewne dni uważa za szczęśliwe, a inne za niebezpieczne, zgodnie z systemem wróżebnym przeszczepionym w zamierzchłej przeszłości z Chin do Japonii (dane według Japanese Religion).
A w okresie obon, święta zmarłych, cały archipelag wygląda, jakby ludzi coś opętało. Wszędzie – w miastach i na prowincji – zobaczyć można tłumy tańczące na placach, ulicach i drogach. Czasem jeszcze zdarza się, że żywi muzykanci usadowieni na drewnianych platformach przygrywają na fletach, bębenkach i gongach, ale najczęściej przez głośniki płyną dźwięki ludowych melodii odtwarzane z taśm. Tłum formuje się wokół platform w kręgi i dostojnie, w uniesieniu tańczy. Ruchy są powolne i posuwiste, nogi lekko zgięte w kolanach, dłonie wybijają rytm, a na wszystkich twarzach maluje się powaga i skupienie. Babcie i dziadkowie, tatusiowie i mamusie przyuczają dziatwę, pokazują, jak stąpać czy klaskać. Młode dziewczyny, przybrane w yukaty i przepasane szerokimi pasami obi, suną w korowodzie bez uśmiechów kokieterii, bez zalotnych spojrzeń i chichotów Sprawiają wrażenie, jakby całą duszę wkładały w ten prosty, monotonny taniec. Nie inaczej zachowują się chłopcy, wśród których bardzo wielu jest ubranych w barwne happi, czyli krótkie bawełniane wdzianka festiwalowe, a na głowach ma przepaski hachimaki. Prawie wszyscy tanecznicy trzymają w rękach wachlarze uchiwa lub zatykają je na plecach za paski.
Widowisko jest niewątpliwie kolorowe, ale trudno na nie patrzeć tylko jak na egzotyczny spektakl. Nawet cudzoziemiec obserwujący spoza tanecznego kręgu musi poddać się specyficznej atmosferze. Atmosferze, która z łatwością daje się wyczuć, ale z trudem zdefiniować... O co tu chodzi?... Bon-odori (tańce bon) są chyba zjawiskiem najbardziej masowym ze wszystkich japońskich przejawów obyczajowych. Nie wiem, czy jest na świecie Japończyk, który nie uczestniczył w bon-odori przynajmniej raz w życiu, przynajmniej w dzieciństwie. A wielu jest takich, którzy od dzieciństwa do późnej starości nie przepuścili dorocznej okazji. Nie wiem też, ilu spośród nich zdaje sobie sprawę z pierwotnego sensu obrzędu. Przypuszczam, że bardzo niewielu. Nie sądzę, by te dziewczyny w yukatach i chłopcy w happi poświęcili choćby jedną myśl temu, że ich taniec ma ucieszyć dusze przodków, że po krótkim świątecznym pobycie na ziemi dusze odchodzą w zaświaty i trzeba je godnie pożegnać... Młodzież o takich sprawach nie myśli. Niemniej jednak młodzi uczestniczą masowo w lokalnych bon-odori. Sądząc z ich skupienia i przejęcia, nie traktują tego jako rodzaju happeningu czy towarzyskiego spotkania. Ich uczestnictwo jest chyba wyrazem tego samego instynktownego dążenia do grupowej identyfikacji, jak wielomilionowa migracja do furusato, o której jeszcze będzie mowa nieco dalej.
Możemy przyjąć, że zarówno bon-odori, jak i inne obchody święta zmarłych przestały być obrzędem sensu stricto religijnym i przekształciły się w obyczaj. Podobnie jak w Polsce choinka bożonarodzeniowa czy wielkopiątkowy śledzik, które już dawno w licznych rodzinach przestały mieć religijne zabarwienie, ale pozostały jako tradycja. Podobnie jak polskie rodziny – katolickie i niekatolickie – dzielą się opłatkiem bez żadnych religijnych konotacji, a jedynie po to, by podkreślić więź rodzinną, tak też Japończycy w znacznie bardziej masowej skali spotykają się na bon-odori. Podkreślają w ten sposób swoją przynależność do japońskiej wspólnoty.
Prawie stulecie minęło, odkąd rozmiłowany w japońskiej kulturze Lafcadio Hearn (1850–1904), czyli Koizumi Yakumo, przystąpił do opiewania Japonii.
W jego bogatej spuściźnie znajdujemy także piękny, poetyczny, refleksyjny opis obrzędów związanych ze świętem zmarłych, w którym m.in. powiada: „Te stare obyczaje związane z bon szybko wymierają” – ze smutkiem dając wyraz przeświadczeniu, jakoby te obrzędy odchodziły w przeszłość (s. 230).
Podobne sformułowania raz po raz pojawiają się u dziewiętnastowiecznych podróżników, którzy obserwując gwałtowną modernizację Japonii po przewrocie Meiji, przepowiadali rychły i całkowity upadek japońskiej tradycyjnej obyczajowości, a także zniszczenie piękna krajobrazu.
Życie pokazuje, jak nietrafne były te przepowiednie. Japońska obyczajowość przetrwała nie tylko modernizację okresu Meiji, ale wykazuje odporność na współczesną rewolucję techniczną. Współżyje znakomicie z robotami, światłowodami, komputerami i nawet z modnym od lat osiemdziesiątych hasłem internacjonalizacji.
W dziedzinie obyczajowości zmiany następują w nadzwyczaj powolnym tempie. Czasem dotyczą pewnych form zewnętrznych, czasem zaś tego, co się pod formą zewnętrzną kryje. Tego, co niegdyś, w zamierzchłych czasach, stanowiło źródło powstania obyczaju.
Japońska haiteku, czyli high technic, wkracza śmiało w dziedzinę zabobonu, odpowiadając na zapotrzebowanie tej ponad połowy mieszkańców archipelagu, która wierzy we wróżby, ale jednocześnie jest zafascynowana nowoczesnością. Dla takich bowiem współczesnych Japończyków przeznaczone są wróżby komputerowe. W wielu punktach miast spotkać można maszyny, które za 100 lub 200 jenów wydają różnego rodzaju indywidualne horoskopy. Należy, na przykład, położyć rozczapierzoną dłoń na schematycznym rysunku, a następnie przycisnąć kilka klawiszy (wiek, płeć, miesiąc i dzień urodzenia oraz parę innych danych). W maszynie zapalają się i gasną lampki, coś szemrze w środku i po chwili ze szparki wysuwa się długi pas lśniącego papieru z wydrukowaną oceną charakteru petenta oraz przewidywaniami na najbliższą przyszłość. W innej maszynie można uzyskać wykres i interpretację biorytmów na bieżący miesiąc. W jeszcze innej wyłącznie sprawy sercowe znajdą swoje rozwiązanie... A maszyn takich jest coraz więcej – w domach towarowych, na stacjach kolejowych, w podziemiach handlowych, a jedna nawet przy wejściu do największej tokijskiej księgarni naukowej, Yaesu Center.
Ten ostatni drobny fakt wydaje się szczególnie charakterystyczny dla współczesnej Japonii. Świadczy on bowiem o zupełnie bezkolizyjnym przenikaniu się przeszłości z przyszłością. Teraźniejszość jest tu jedynie płynnym punktem, chwilowym zatrzymaniem w czasie świadomości wyładowanej archaicznym lękiem i nadzieją; zatrzymaniem i ukorzeniem się przed tym, co niesie XXI wiek, już dzisiaj symbolizowany przez osiągnięcia haiteku.
Te horoskopy i biorytmy ze stacji kolejowych są w założeniach całkiem świeckie. Wróżby w przybytkach religijnych mają trochę odmienny charakter, gdyż nie tylko wieszczą, lecz zawierają najczęściej pouczenie, sentencję o treści umoralniającej, ale ostatecznie zawsze chodziło i chodzi o przeniknięcie tajemnicy przyszłości. Jeszcze do niedawna najpospolitszym sposobem przenikania owej tajemnicy była wizyta u wróża lub w świątyni, gdzie żywy człowiek musiał być pośrednikiem między klientem a nieznaną siłą wieszczącą. Odbywało się to tak, jak w opisie Weulersse'a: „Ciżba tłoczy się u przegrody prezbiterium, aby wrzucać reny do skarbonki, a przede wszystkim, aby się dowiadywać o swej przyszłości. Bo oto po lewej stronie ołtarza kilkunastu bonzów potrząsa skrzyneczkami, które zawierają numera. Wierny ciągnie numer dla siebie i dostaje za pieniądze odnośną wróżbę. Jeżeli nierad z rezultatu, może rozpocząć na nowo, ale wtedy płaci już cenę podwójną [...]” (s. 17–18). Jeszcze z lat sześćdziesiątych pamiętam takie scenki, jak ta podchwycona przez Weulersse'a u schyłku XIX wieku. Ale ostatecznie nowoczesność wtargnęła też i w tę dziedzinę. Bonzowie i kapłani shinto przestali zajmować się osobiście dystrybucją wróżb. Od dawna tradycyjny typ bambusowego pojemnika lub drewnianej skrzyneczki wypierany jest przez automaty. Wrzuca się monetę, naciska dźwignię i zaraz wyskakuje zwitek zawierający wróżbę. Po przeczytaniu tekstu kartkę składa się w wąski pasek i zawiązuje na gałęzi drzewa lub krzewu albo na specjalnie przygotowanych szaragach. W świątyniach cieszących się dużą popularnością zobaczyć można szpalery drzew, które wyglądają jak gęsto osypane białymi kwiatami do wysokości wszystkich gałęzi będących w zasięgu ludzkich rąk. Wywodzi się to obecnie z przekonania, że zostawienie wróżby na terenie świątynnym może odżegnać przepowiedziane zło, a przywabić dobry los.
Nasilenie obwieszania świątynnych drzew przypada na okres wiosny, kiedy zbliżają się egzaminy wstępne do szkół, a jednocześnie dla absolwentów nadchodzi przełomowy moment w życiu – podjęcie pracy. Młodzi ludzie, którzy chcą studiować medycynę, elektronikę czy fizykę atomową, inni, którzy wkrótce zaczną budować roboty lub będą obsługiwać komputery piątej generacji, wolą się najpierw upewnić za pomocą sił nadprzyrodzonych, jak im się powiedzie w nauce i technice.
Zanosi się na to, że Japończycy triumfalnie wkroczą w XXI wiek, przodując światu w elektronice, optyce, chemii oraz różnych dziedzinach przemysłu będących wynikiem najwyższych osiągnięć naukowo-technicznych. I wykorzystają swoje doświadczenia dla coraz lepszego i atrakcyjniejszego zaspokajania potrzeb ludności japońskiej, m.in. w zakresie religii, zabobonów, praktyk magicznych i wróżebnych.
Wyraźnie można zauważyć, że stare sekty shintoistyczne i buddyjskie tracą wigor, kurczą się i maleją. Jednocześnie coraz żywsze i coraz bardziej widoczne stają się ugrupowania zwane „nowymi religiami”, ugrupowania o jasno sformułowanych praktycznych celach i często posługujące się naukową (a raczej pseudonaukową) terminologią.
Termin „nowe religie” nie jest jednoznacznie pojmowany, można spotkać trzy jego interpretacje. Pierwsza, najbardziej rygorystyczna, jako nowe traktuje tylko te ugrupowania religijne, które powstały po 1945 roku. Druga wyodrębnia kierunki i ciała religijne formujące się po okresie Meiji, a więc po 1912 roku. Trzecia natomiast do nowych religii zalicza kierunki, które powstały jeszcze u schyłku okresu Edo (do 1868 roku), a które wyraźnie odbiegały od tradycyjnie uznawanych sekt buddyjskich i shintoistycznych. Niektóre spośród nich stały się potężnymi organizacjami o ponadmilionowych rzeszach wyznawców.
Tradycyjne sekty buddyjskie i shintoistyczne miały swoją bazę przede wszystkim na wsiach. Świątynie buddyjskie najczęściej były ośrodkami kultu domowego poszczególnych parafian, ze względu na wspomniany już obyczaj powierzania klerowi buddyjskiemu obrzędów pogrzebowych. Lokalny bonza był więc dla każdego domostwa pośrednikiem między żywymi członkami rodziny a ich zmarłymi przodkami. Ponadto od okresu Tokugawa istniał system zwany danka-seido, który polegał na tym, że każdy obywatel przypisany był konkretnej świątyni. Świątynia prowadziła rejestry i opiekowała się duchami przodków, a parafianie w zamian za to utrzymywali świątynię. Mimo że ten system został oficjalnie zniesiony w 1871 roku, wiele rodzin japońskich nie zerwało tradycyjnych więzi i nadal łoży na świątynię, która przechowuje rodzinne ihai oraz roztacza opiekę nad grobami. Jeżeli rodzina przeniosła się do miasta lub innej odległej okolicy, nie jest to już tak systematyczne, ale jednak co najmniej w okresie obon Japończyk lubi odwiedzić przodków i okazać gest wobec świątyni.
Gwałtowna powojenna urbanizacja i związane z nią procesy migracyjne mocno nadszarpnęły bazę ekonomiczną starych religii, tworząc jednocześnie sprzyjający klimat dla powstawania nowych. Dotyczy to nie tylko tradycyjnych sekt buddyjskich, lecz także – a może nawet przede wszystkim – chramów shintoistycznych. Shinto zawsze było religią wrośniętą w społeczność lokalną. Najważniejsze i najzasobniejsze przybytki poświęcone były bóstwom uważanym za duchowych opiekunów rejonu i wokół nich skupiali się ludzie z poczuciem wspólnoty, poczuciem przynależności do wyraźnie zdefiniowanej społeczności. Masowy odpływ ze wsi, zwłaszcza ludzi młodych, z jednej strony zubożył lokalne chramy, ograniczając uczestnictwo w dorocznych festynach i obrzędach, odbierając im dawny rozmach i wspaniałość. Z drugiej zaś wytworzył swoistą pustkę duchową u tych wszystkich, którzy odeszli z rodzinnej wsi i w rezultacie znaleźli się wśród obcych, w środowiskach pozbawionych znamion krzepiącej swojskości.
Ten właśnie element jest chyba bardzo ważny dla zrozumienia fenomenu społecznego, jakim stało się w czasach nowożytnych powstawanie nowych religii. Typowe dla Japończyków poszukiwanie afiliacji w grupie... Tam bowiem, gdzie wygasły lub uległy rozluźnieniu tradycyjne związki z furusato (ziemią przodków), przynależność do organizacji religijnej może tworzyć związek zastępczy, wypełniać pustkę duchową i przynosić ulgę w rozterkach samotności. Z tego względu wielkie powodzenie mają takie religie, których wyznawcy spotykają się regularnie i rozmawiają o sprawach niekoniecznie związanych z doktryną. Jest to zresztą cechą charakterystyczną większości nowych religii, że w ich kanonie prawie (lub wcale) nie ma miejsca na abstrakcyjne spekulacje, a w centrum uwagi znajdują się problemy świata doczesnego. Większość nowych religii została powołana do życia przez ludzi prostych, bez żadnych ambicji oraz umiejętności tworzenia systemów filozoficznych, zainteresowanych jedynie swoim „tu i teraz”. I takich też ludzi grupuje. I na takich liczy w swoim dalszym rozwoju.
Nowe religie wyraźnie różnią się od tradycyjnych sekt. Są jeszcze bardziej synkretyczne i eklektyczne, ich obrzędy najczęściej mają silne zabarwienie magiczne, a ośrodkiem duchowym jest zazwyczaj osoba założyciela lub założycielki, uważana za bóstwo. Cechą odróżniającą je od starych sekt jest też położenie nacisku na stałe poszerzanie liczby wyznawców przez odpowiednią propagandę.
Najwięcej sekt, zwanych nowymi religiami, wyrasta z prastarych kultów ludowych, w których dominował animizm, kult przodków i prymitywne praktyki szamańskie. Wpływy szamanizmu są widoczne zwłaszcza w tych sektach, które powstały z objawienia, oraz tych, które przede wszystkim zajmują się leczeniem przez wiarę. Ten typ nowych religii ma przeważnie najbliższy związek z shintó, a wśród założycieli wiele jest kobiet. Liczne są również nowe religie wywodzące się z różnych tradycyjnych sekt buddyjskich, głównie z nichirenowskich. Poza tym są twory tak eklektyczne, że nie można ich traktować jako pochodnych starych sekt. W tej ostatniej grupie znalazło się 29 sekt zarejestrowanych po 1945 roku; wśród nich 9 ma ponad 200 tysięcy wyznawców, w tym niektóre liczą znacznie więcej. W oficjalnej terminologii Ministerstwa Oświaty, które prowadzi rejestrację, nazywane są „innymi”, podczas gdy wymienione poprzednio klasyfikuje się jako „sekty shintoistyczne” lub „sekty buddyjskie” w zależności od stopnia nasycenia elementami starych religii.
Będąc w Japonii czas jakiś, trudno nie natknąć się na działalność nowych religii, a opowieści o nich można by snuć bez końca. Są tak różnorodne, interesujące i niekiedy tak dziwaczne w swoich przejawach!... Temat nadaje się na oddzielne opracowanie monograficzne, a nie na rozdział skromnej książki. Trochę miejsca trzeba mu jednak poświęcić, gdyż pominięcie nowych religii zubożyłoby obraz współczesnej Japonii.
Cudzoziemcowi może się, na przykład, wydać dziwactwem w tym kraju ludzi praktycznych, rozmiłowanych w zdobyczach nauki i techniki – ufundowanie świątyni deifikowanej Marilyn Monroe. A przecież nie razi to Japończyków. Mieści się w ich strukturze emocjonalnej. MM została deifikowana, ponieważ była ucieleśnieniem (właśnie ucieleśnieniem) powabu i piękna – cech tak ważnych z japońskiego punktu widzenia, że aż godnych ubóstwienia.
Inna świątynka była przejawem szacunku dla osiągnięć myśli ludzkiej. Z niedowierzaniem patrzyłam na pięknie wykaligrafowany napis „Denden-jinja”, Świątynia Elektryczności!... Dowiedziałam się później, że stałam przed przybytkiem wystawionym przez krótkotrwałą sektę, która jako główne bóstwo czciła Edisona.
Kiedy indziej z zapartym tchem oglądałam w telewizji niektóre obrzędy sekty zwanej Warai-shukyó (dosł.: Religia Śmiechu). Założycielką jej była tęgawa osoba o ponurej twarzy, która doznała niegdyś objawienia i zrozumiała, że zbawienie wieczne poprzedzone długim i szczęśliwym życiem osiąga się dzięki terapii śmiechem. Rano należy złożyć bóstwom hołd, składając ręce i pochylając głowę, a następnie wybuchając gromkim śmiechem. W ciągu dnia trzeba co jakiś czas przerywać swoje czynności i urządzać sobie sesje ożywczego śmiechu. Obowiązuje to również przed udaniem się na spoczynek nocny. Śmiech oczyszcza duszę i zapewnia zdrowie fizyczne... W telewizji obejrzałam (zanosząc się śmiechem, oczywiście) spotkanie wyznawców Warai-shukyó, w trakcie którego rozmowy toczyły się na tematy tzw. obojętne i pozbawione znamion dowcipu, a od czasu do czasu – na znak dawany przez prowadzącego zebranie – przerywane były szalonymi wybuchami śmiechu. Najciekawiej jednak wyglądał pogrzeb jednego z wyznawców. Wokół biało okrytej trumny zgromadziła się spora grupa ludzi różnej płci i wieku. Stali skupieni, zamyśleni i poważni. W pewnym momencie gruba prorokini podniosła ręce i wciągnęła głęboko powietrze. Wszyscy wierni powtórzyli te czynności i już po chwili nad trumną gruchnął chóralny śmiech... Oglądałam to w 1974 lub 1975 roku i nigdy potem nie natknęłam się na działalność Religii Śmiechu. Może umarła wraz z założycielką? A może ciągle gdzieś egzystuje?... W każdym razie przekonałam się, że nasze polskie porzekadło „śmiech to zdrowie” ma na drugim końcu świata swoich fanatycznych zwolenników.
Inna sekta, która znikła mi z pola widzenia, ale przedtem parokrotnie doprowadziła mnie do irytacji, zwała się Asa hayaku okiru-kyókai, czyli Kościół Wczesnego Porannego Wstawania. Amatorzy rozpoczynania dnia o brzasku albo mieli swoją siedzibę w pobliżu Oyamadai, gdzie mieszkałam, albo ich ambicje ewangeliczne wykazywały bardzo szeroki rozmach. Byłam przez nich kilkakrotnie budzona i przekonywana, że życie nabiera szczególnych barw, jeżeli człowiek zrywa się świtem i pokornie, w poczuciu własnej znikomości, czeka na ukazanie się słońca zza horyzontu. Odnoszę wrażenie, że była tam jeszcze jakaś obudowa teologiczna, ale nie starałam się w nią wniknąć, ponieważ tytułowa działalność sekty stała w rażącej sprzeczności z moim zamiłowaniem do porannego snu.
Przychodzili też do Oyamadai różni inni. Niektórzy przynosili ze sobą literaturę propagandową. Zostawiali ją zapewniając, że przyjdą, by wyjaśnić ewentualne wątpliwości i porozmawiać o perspektywach zadzierzgnięcia bliższych kontaktów. Mama nauczyła się spławiać ich po mistrzowsku... Literaturę przez pewien czas zbierałam w przekonaniu, że kiedyś ją przestudiuję i być może coś o tym napiszę. Ostatecznie jednak przekonałam się, jak strasznie prymitywny był ten ewangelizm, i w porywie zniechęcenia wszystko wyrzuciłam. Teraz trochę żałuję...
Wśród tych domokrążców religijnych nie było przedstawicieli znanych sekt 0 utrwalonej pozycji. Z jedną z najbardziej masowych i cieszących się ogromną popularnością spotkałam się na terenie Kioto. Było to wiosną 1971 roku. Na ulicy podeszła do mnie para w średnim wieku – bardzo tradycyjnie wyglądająca dama w kimonie i pan nienagannie przyodziany w strój zachodni. Wśród ukłonów i dystyngowanych uśmiechów zapytali mnie, z jakiego szanownego kraju pochodzę i czy jestem zainteresowana szerzeniem przyjaźni między narodami. Wręczyli mi swoje wizytówki, z których wynikało, że byli przedstawicielami kiotowskiej organizacji Tenri-icyd. Nazwa ta była mi dobrze znana. Wiedziałam, że Tenri-icyó, Kościół Niebiańskiej Zasady, należy do najstarszych 1 najbardziej masowych organizacji wśród nowych religii. Założycielką była Nakayama Miki (1798–1887), która w 1838 roku doznała serii objawień i poczęła głosić proste w swoich założeniach nauki, z łatwością trafiające do każdego umysłu. W centrum kultu znalazł się Tenri-ó, Król Niebiańskiej Zasady, stworzyciel nieba, ziemi i ludzi. W jednym z objawień wskazał miejsce, w którym dokonał dzieła stworzenia. Było to w miasteczku Tambaichi koło Nary. Tutaj więc wyznawcy wydzielili plac zwany jiba, ustawili na nim świętą kolumnę kanródai, a wokół pobudowali przybytki. Z biegiem czasu centrum kultu rozrosło się w miasto i w 1954 roku nazwę Tambaichi zmieniono na Tenri. Obecnie jest to bardzo żywy ośrodek nie tylko religijny. Obok miejsc poświęconych ceremoniom kultowym powstały liczne instytucje naukowe z uniwersytetem i ogromną biblioteką włącznie. Tłumy ludzi przez cały rok odwiedzają Tenri. Dla wyznawców – a jest ich ponad 2 miliony w Japonii – jiba stanowi ojczyznę ducha (oyasató), do której pielgrzymują podobnie jak mahometanie do Mekki. Ale ludzie nie związani z religią też masowo przyjeżdżają do Tenri, by oglądać wszystkie zgromadzone tam wspaniałości i korzystać ze zbiorów bibliotecznych. Ośrodek akademicki rozwija się nieustannie, o czym przekonałam się podczas kilku wizyt w paroletnich odstępach. Porównując swoje wrażenia odniesione w czasie pierwszej bytności w 1966 roku z późniejszymi, stwierdzić mogę, że Tenri wykazuje większy tradycjonalizm w budownictwie kultowym, a niczym nie skrępowany rozmach w modernizacji budynków i wyposażenia służących celom naukowym.
Tenri-iryo jest jedną z niezbyt licznych sekt o ambicjach wykraczających poza Japonię. Prowadzi pracę misyjną za granicą, a jeszcze chętniej wśród cudzoziemców przebywających w kraju, o czym przekonałam się na własnym przykładzie. Dystyngowana para, która podeszła do mnie na Kawaramachi w Kioto, miała zapewne swój przepisany przykazaniami dzień poświęcony bliźnim. Zostałam zaproszona do kiotowskiej siedziby, gdzie dostąpiłam poczęstunku składającego się z zielonej herbaty i ryżowych ciasteczek. Wnętrze było klasycznie japońskie, a przez rozsunięte shóji mogłam patrzeć na artystycznie aranżowany wiosenny ogród. Pięknie to wyglądało i bardzo tradycyjnie, a gospodarze zachowywali się powściągliwie, nie próbując wtłoczyć we mnie całego kanonu swej wiary. Niezbyt żywa konwersacja ograniczała się do komunałów na temat konieczności wzajemnego zrozumienia narodów całego świata. Było to całkiem niekrępujące i stosunkowo łatwe do zniesienia. Jednakże oprócz mnie w głębi pokoju siedziały inne złowione dusze – jakiś młody Niemiec, dwie bardzo sędziwe Amerykanki i dziewczyna z niewiadomego kraju. Niemiec patrzył nieufnie, Amerykanki chichotały nerwowo, a dziewczyna wyglądała tak, jakby chciała znaleźć się zupełnie gdzie indziej. Odniosłam wrażenie, że ta grupka nie wstąpiła jeszcze na drogę wzajemnego zrozumienia narodów... Kiedy przełknęłam ostatni łyk herbaty, gospodarze zaproponowali, że przedstawią mnie tamtej czwórce. Wymówiłam się pilnymi sprawami do załatwienia i pożegnałam gospodarzy.
Mój kontakt z Tenri-kyo nie został zerwany, podtrzymywany był potem przez wiele lat – całkowicie jednostronnie. Oni przysyłali mi – najpierw do Japonii, a następnie do Warszawy – biuletyny o swojej działalności naukowej, charytatywnej i misyjnej oraz zaproszenia na rozmaite imprezy. Ja milczałam. Zrozumieli wreszcie, że ziarno ich nauki nie padło na żyzną glebę. Zrezygnowali i przestali nawet pozdrawiać na Nowy Rok.
Kioto ze swoimi tysiącami świątyń i chramów, z niepowtarzalną atmosferą tradycji, której żadna modernizacja nie jest w stanie przygłuszyć, zawsze było dla mnie źródłem fascynacji i zaskoczeń. W tym kochanym, przytulnym mieście raz po raz przeżywałam spotkania z ciekawymi ludźmi i oczarowania zabytkami (zwłaszcza tymi na uboczu ubitych szlaków turystycznych). Lubiłam też chodzić główną arterią Kawaramachii, gdzie znajdowało się dostatecznie dużo atrakcji, by znieść tłok i hałas. Zwłaszcza odcinek między Sanjó i Shijó (Trzecią i Czwartą aleją) był chyba najbardziej dla wszystkich pociągający i spełniał rolę deptaka. Z tego względu zawsze było tam najtłoczniej i najhałaśliwiej. Tam właśnie zostałam nagabnięta przez parę z Tenri-icyó. A kiedy indziej również tam podeszło do mnie dwóch młodych ludzi, którzy mieli w klapach emaliowane znaczki ze złotymi literami ESS.
Jeden z młodych, wskazując swój znaczek, powiedział po angielsku: „Jesteśmy członkami English Speaking Society. Ja się nazywam Takahashi Yuji, a kolega sam się przedstawi”. Ale kolegę najwidoczniej zatkało i do dziś nie wiem, jak się nazywał. Takahashi-san przejął więc inicjatywę i zadał mi zaskakujące pytanie. Zaskakujące było z dwóch względów. Po pierwsze, zawierało informację, która mnie zdumiała. Po drugie, spodziewałam się, że jako członkowie ESS poszukują kontaktu z kimś, kto mówi po angielsku, bo się w anglojęzycznym kraju urodzili. A tymczasem pytanie brzmiało: „Czy to ty jesteś tą osobą z Polski, o której była audycja w radio?” Nie wiedziałam nic o żadnej audycji, ale przyznałam, że jestem z Polski. Wtedy okazało się, jak szybko i solidnie potrafią działać japońscy reporterzy. Poprzedniego dnia rozmawiałam z człowiekiem, który przedstawił mi się jako dziennikarz z agencji Asahi. W ciągu dziesięciu minut wypytał mnie o zainteresowania, studia i lektury, następnie (o czym się właśnie dowiedziałam) tego samego wieczoru puścił dwudziestominutową audycję w lokalnej radiostacji Kioto. Sądząc z wszechwiedzy pana Takahashiego, reporter nie tylko wiernie powtórzył przekazane mu informacje, ale musiał mnie też na tyle szczegółowo opisać, że zostałam rozpoznana wśród plejady innych gaijinów na Kawaramachi.
Tak oryginalnie rozpoczęta znajomość z Takahashi-sanem ciągnęła się przez parę miesięcy. Kolega-milczek zniknął z horyzontu, a Takahashi-san co kilka dni dzwonił do mnie i umawialiśmy się na spotkanie. Zastrzegam natychmiast, że nie były to romantyczne randki! I to nie tylko z racji dużej różnicy wieku!... Dla mnie te spotkania i wspólne spacery były niezwykle pożyteczne, a dla mojego towarzysza stanowiły ćwiczenia natury... religijnej. Ale o tym dowiedziałam się dopiero przed samym wyjazdem z Kioto, kiedy rozmawialiśmy po raz ostatni.
Takahashi-san był synem policjanta z prowincji. Kiedy go poznałam, miał dwadzieścia trzy lata i studiował prawo na uniwersytecie w Kyódai. Doszedł do trzeciego roku studiów bez trudności, ale też bez żadnej satysfakcji, bo prawo nie miało dla niego specjalnego powabu. Chciał się naprawdę zajmować historią sztuki, w szczególności zaś sztuki sakralnej. Ale na to nie zgodził się Takahashi-senior, stróż prawa z małego miasteczka. Ojciec, który wszystkie swoje niespełnione ambicje i tęsknoty chciał zrealizować przez syna... Młody Takahashi mówił o tym dosyć swobodnie i bez żalu. Skoro ojciec łoży na studia, trzeba zastosować się do jego woli. Ale w wolnym od zajęć czasie książki i skrypty prawnicze szły do kąta, a Takahashi-san ruszał w teren. Zwiedzał świątynie, pałace, chramy i ogrody, kontemplował rzeźby i malowidła, badał przybory liturgiczne i wyroby rzemiosła artystycznego, wypytywał fachowców, studiował albumy, kolekcjonował foldery zabytków.
Dzięki tej swojej pasji stał się dla mnie nieocenionym przewodnikiem. Potrafiliśmy godzinami chodzić po Kioto, a on co krok znajdował coś godnego uwagi – tu kapliczkę wtopioną między mury, tam ślicznego świątka przydrożnego, ówdzie fragment starej drewnianej bramy... W jego towarzystwie najsmutniejsza uliczka okazywała się bajeczną krainą pełną skarbów. Zwiedzaliśmy też razem renomowane zabytki, gdzie niejednokrotnie on mijał obojętnie najbardziej sławione rzeźby i obrazy, by ciągnąć mnie w kąty i pokazywać jakieś drobiazgi nie notowane w przewodnikach. A to podest, na którym nie stała już żadna figura („ale popatrz na formę tych podpórek! są doskonałe w linii...”), a to na draperię zasłaniającą jakieś drzwi („masz pojęcie, jak ludzie w XVI wieku potrafili dobierać kolory?... ta złota nitka jest ledwie widoczna, ale niezbędna”), a to na kadzielnicę metalową, delikatną niczym koronka...
Po pierwszych takich wspólnych wyprawach zorientowałam się, że mój młody przewodnik często bywa głodny. Najwidoczniej zapewnienie synowi kariery przez studia na uniwersytecie było dla ojca dostatecznie ciężkim wysiłkiem finansowym i na utrzymanie w Kioto niewiele już mógł dorzucić. Chłopak wyraźnie wyglądał na niedożywionego, a raz słyszałam, jak mu burczy w brzuchu. Zaproponowałam wtedy, byśmy wstąpili gdzieś na obiad. Odmówił, kłamiąc w żywe oczy, że jest najedzony po brzegi. „Ale ja jestem głodna! – wykrzyknęłam. – Chodzimy już cztery godziny!...” Odburknął, że mogę sobie sama iść na obiad, a on tymczasem pospaceruje. Na to nie mogłam się zgodzić. Zaprosiłam go, błagając jednocześnie, by potraktował to jako orei (rewanż) za poświęcenie mi swego czasu. Wszak w Japonii formą powszechnie przyjętą jest rewanżowanie się za jakąś uprzejmość przez zapraszanie do restauracji. Ale Takahashi-san miał własny pogląd na sprawę i nie chciał uznać swojej roli przewodnika za wyświadczoną mi uprzejmość. Ubłagałam go wreszcie, ale w restauracji Fujiya (średniej kategorii, raczej taniej) był pochmurny i nawet nie chciał zajrzeć do karty. Zamówiłam hamburgery, żeby go nie krępować luksusem.
Sytuacja stała się dla mnie dosyć żenująca, bo żal mi było chłopaka, ale z jednej strony nie chciałam go urazić, z drugiej zaś przykra była świadomość, że on chodzi głodny. Ponieważ wspomniał kiedyś, że czasem dorabia jako przewodnik wycieczek, zaproponowałam mu, by traktował mnie jak turystkę i przyjął stałą gażę. Odrzucił propozycję z takim oburzeniem, jakbym go namawiała do grzechu. Parokrotnie jeszcze próbowałam go wciągnąć do restauracji, ale robił wtedy cierpiącą minę i bożył się, że go brzuch boli albo że jest na ostrej diecie... A przecież razem przemierzaliśmy wiele kilometrów i często ja się już słaniałam na nogach z głodu i zmęczenia!... Znalazłam wreszcie wyjście kompromisowe – na straganach przyświątynnych lub w stoiskach koło zabytków kupowałam suchy prowiant: nadziewane pecynki z mąki ryżowej, obwarzanki, kukurydze opiekane na ruszcie, hot-dogi. Pogryzałam siadając byle gdzie i od niechcenia częstowałam Takahashi-sana. Przyjmował ten nieformalny poczęstunek z godnością i wcale mu to nie szkodziło na chory żołądek. Popijaliśmy potem w najbliższym chramie wodą przeznaczoną do rytualnego oczyszczenia. Bo na kawę czy herbatę ani razu nie dał się zaprosić.
Był naprawdę wzruszający w tym ambitnie ukrywanym ubóstwie. Kiedyś zaprowadził mnie do świątyni Kódaiji. Świątynia powstała w 1606 roku i jej nieliczne już dziś pawilony są wybitnymi dziełami sztuki architektonicznej i dekoratorskiej, o czym oczywiście Takahashi-san wiedział i koniecznie chciał mi to pokazać. Ale świątynia zamknięta jest dla publiczności. Długo staliśmy pod piękną bramą i Takahashi-san uparcie do niej kołatał. Dało to wreszcie rezultat, bo pojawiła się żona gospodarza zabytku i po długich namowach wpuściła nas do środka.
Pawilony świątynne i dwa niezwykłe pawilony herbaciane zrobiły na mnie wielkie wrażenie, jeszcze bardziej oczarowana byłam ogrodem, którego pierwotne założenia przypisuje się jednemu z największych artystów-ogrodników zwanemu Kobori Enshu (1579–1649). Takahashi-san promieniał i chętnie spędziłby tam cały dzień, ale gospodyni poganiała, ani na chwilę od nas nie odstąpiła i wylewała z siebie potoki słów. Kiedy wychodziliśmy, zapytałam dyskretnie Takahashi-sana, czy nie należałoby złożyć ofiary. Zmieszał się strasznie i cała jego radość znikła jak zdmuchnięta. „Tak, należałoby...” – powiedział w rozterce. Wręczyłam więc gadatliwej pani 1000 jenów. Skoro tylko znaleźliśmy się za bramą, Takahashi-san z oczami skarconego spaniela jął mnie gorąco przepraszać za swoją lekkomyślność, która wyrwała mi z kieszeni taką straszną sumę!... A przecież 1000 jenów to była wtedy błahostka w zestawieniu z tym, co mogłam zobaczyć. Ale on na punkcie pieniędzy przejawiał przewrażliwienie i uważał, że przez niego przeszastałam majątek.
Z nieocenionym Takahashim Yujim pożegnaliśmy się przed terminalem linii Keihan przy ulicy Sanjó. Oboje zresztą nie byliśmy świadomi tego, że widzimy się po raz ostatni. I dobrze. Gdybyśmy wiedzieli, być może rozmowa potoczyłaby się zupełnie inaczej i nigdy bym nie wiedziała, dlaczego on swojej roli przewodnika nie traktował jako świadczonej mi uprzejmości.
Zanim wchodząc na peron pomachałam mu ręką, długo siedzieliśmy na ławce. I nagle coś w nim się otworzyło i zaczął mówić o sobie. Studiuje prawo i wszystko zalicza w terminie, bo nie może zrobić przykrości ojcu. Ale oczywiście wolałby zająć się czymś zupełnie innym... A zaczęło się to tak, że przyjechał pierwszy raz do Kioto i ogromnie chciał zobaczyć znane mu z podręczników piękno starej stolicy. Kupił bilet na całodzienną wycieczkę autokarową i spędził wiele godzin, słuchając bezmyślnego szczebiotu przewodniczek. „To było straszne, straszne! – mówił, patrząc na mnie oczami pełnymi zgrozy. – One paplały i paplały, a nie rozumiały tego, co znajdowało się przed nimi”. I wtedy właśnie, tego wieczoru, w rezultacie zbrzydzenia, jakim go wypełnił brak właściwych kompetencji u zawodowych przewodniczek, Takahashi Yuji wstąpił na Ścieżkę Buddy. Postanowił mianowicie, że zostanie buddą przez zreformowanie systemu oprowadzania po zabytkach. Postanowił dążyć do doskonałości w tej wydzielonej dziedzinie po to, by otworzyć przed innymi możliwość samorealizacji w obcowaniu z nieprzemijającym pięknem.
Byłam całkowicie zaskoczona, gdyż jako japonistka nie bardzo rozumiałam, o co tu chodzi. Z tego rodzaju Ścieżką Buddy zetknęłam się po raz pierwszy. Podejrzewałam, że Takahashi-san jest wyznawcą którejś z nowych religii, zupełnie mi nie znanej. Ale odpowiedzi na moje nieśmiałe a pokrętne pytania ujawniły, że nie tylko on, ale i jego rodzina nie byli związani z żadną religią ani sektą. Po prostu on sam wymyślił sobie swoją własną, oryginalną religię, chociaż nie przyszło mu do głowy, by tak to nazywać. W jego pojęciu osiągnięcie stanu buddy oznaczało osiągnięcie doskonałości, ale doskonałości niekoniecznie absolutnej. Dla niego Budda Gautama i każdy inny człowiek, który stał się buddą, były to istoty poświęcające się dla dobra ludzkości, pomagające ludziom w trudnym i pełnym cierpień życiu. To, według niego, było wystarczającą kwalifikacją, aby zostać buddą. Pomagać ludziom, wskazywać im wartości duchowe manifestujące się w prawdziwych dziełach sztuki... Z jego punktu widzenia on też mógł wiele zdziałać, ucząc ludzi rozpoznawania zaczarowanego piękna, które drzemie w historii, w natchnionych dziełach artystów. Obcowanie na co dzień ze sztuką może stać się pancerzem chroniącym przed przygniatającą szarzyzną, przed troską o byt i jałowymi zmartwieniami. Wszyscy powinni to zrozumieć i świadomie szukać oświecenia. On sam zaś powinien nieustannie zabiegać o poszerzanie swojej wiedzy – nie prawniczej, lecz historycznej – celem osiągnięcia takiego poziomu, by rzucić wyzwanie bezmyślnym zawodowym przewodnikom i przewodniczkom. Kiedyś może dojdzie do tego, że ludzie zrozumieją tę prostą prawdę: piękną przyszłość buduje się świadomie tylko wtedy, kiedy wyrasta ona ze świadomego smakowania piękna przeszłości. W tradycji sięgającej czasów zamierzchłych kryją się zalążki tego, co przyjdzie.
W tym tonie snuł Takahashi-san swoją myśl, a ja słuchałam wzruszona i pełna podziwu. Zgadzałam się z nim całkowicie w niechęci do tych wszystkich szczebiotek z wycieczkowych autokarów. Nieraz zalały mi sadła za skórę, gdy w jakiejś cudownie pięknej świątyni prowadziły swoich podopiecznych i niszczyły atmosferę potwornymi banałami płynącymi z nienagannie ukarminowanych usteczek. Nieraz myślałam mściwie, jak by to było rozkosznie, gdyby ktoś tę śliczną skądinąd panienkę zakneblował, a jej megafon rozdeptał na drzazgi... Zgadzałam się tedy z główną tezą młodego idealisty, ale metafizyczna strona jego wywodów nie była dla mnie jasna.
I taka już pozostała – nie wyjaśniona do końca, bo ja się wtedy spieszyłam na pociąg, a potem nigdy się nie spotkaliśmy. Zdążył mi jeszcze powiedzieć, dlaczego mnie zagadnął na Kawaramachi: z audycji radiowej dowiedział się, że studiuję historię i kulturę okresu Heian. Uznał mnie więc za osobę, która potrafi zrozumieć Kioto, tę starą stolicę zwaną niegdyś Heian-icyô. I dlatego chętnie służył mi za przewodnika. Na tym się rozstaliśmy. Nie wiem ostatecznie, czy żałował poświęconego mi czasu i trudu.
Nie wiem i nie mam żadnych możliwości sprawdzenia, jak się potoczyły losy samotnego kandydata do osiągnięcia stanu buddy. Ale jego poglądy przypomniały mi się, kiedy zetknęłam się z potężną i przebogatą nową religią zwaną Sekai-kyusei-kyó (Kościół ku Zbawieniu Świata).
Sekta owa w swojej obecnej postaci za założyciela uważa Okadę Mokichiego (1882–1955), który w młodości był wyznawcą sekty Ómoto. W 1928 roku stał się organizatorem nowego ciała religijnego pod nazwą Dainihon-Kannonkai (Stowarzyszenie Kannon Wielkiej Japonii). Czasy nie sprzyjały powstawaniu nowych religii, ponieważ militarystyczny rząd czuwał nad tym, by obywatele nie odchodzili daleko od kultu państwowego, w którego centrum postawiono rodzinę cesarską i świętą ziemię japońską. Proponowane przez Okadę założenia religijne budziły nieufność władz. Wśród założeń znalazły się: komunia duchowa z istotami wyższego rzędu oraz uzdrawianie za pomocą wiary. „Co pan rozumie przez istoty wyższego rzędu? – pytały władze. – W zaproponowanej nazwie występuje bodhisattwa Kannon, a więc bóstwo buddyjskie, które nie przyczyniło się do podniesienia chwały Domu Cesarskiego... Panie Okada, niech pan się zdecyduje, o co właściwie chodzi w tej pana sekcie!”
Jeżeli nawet rozmowy przebiegały całkiem inaczej, to jednak Okada zdecydował się usunąć Kannon z nazwy, a cele sekty określił jako uzdrowicielskie. Ta forma uzyskała akceptację i sekta została zarejestrowana pod nazwą Nihonjóka-ryóhó (Japońskie Stowarzyszenie Uzdrawiania przez Duchowe Oczyszczenie). Przetrwała złe czasy, ale zaczęła się rozwijać dopiero po wojnie. Założyciel tymczasem nie próżnował i gromadził skarby ducha oraz doczesne. Zwłaszcza w tej ostatniej dziedzinie miał wysokie kwalifikacje, ponieważ jako syn antykwariusza obcował od dzieciństwa z dziełami sztuki i potrafił bezbłędnie rozpoznać wartość każdego przedmiotu. W okresie powojennej nędzy, kiedy wielu ludzi wyprzedawało rodowe pamiątki, Okada kupował tanio tu obraz, ówdzie farfurkę... W ten sposób zgromadził ogromną, bezcenną wprost kolekcję, którą przeznaczył na cele religijne.
Sekta przechodziła różne zmiany, zanim ostatecznie ukształtowała się w obecnej postaci i skrystalizowała swoje cele oraz metody działania. Podstawowym celem jest zbawienie ludzkości, a zanim to nastąpi – przynoszenie ludziom doraźnej ulgi w cierpieniach fizycznych i duchowych. Do realizacji tych celów służą różne metody, wśród których są praktyki oczyszczające ducha i praktyki uzdrawiające ciało. Między innymi sekta prowadzi żywą propagandę na rzecz odstąpienia od nawozów sztucznych i powrotu w rolnictwie do nieskażonej natury. Zgodnie z głoszonymi przekonaniami chłopi powinni żyć w harmonii z naturą i przez swoją działalność jedynie pozwalać jej na manifestowanie siły i czystości. Uzdrawianie zaś odbywa się przez nakierowanie otwartej dłoni uzdrowiciela na chore miejsce w ciele pacjenta. Mistyczny promień oczyszczającej siły emanuje przez dłoń i przenikając schorzały organ powoduje jego uleczenie, a w trudniejszych przypadkach wszczyna proces leczenia. Tego rodzaju zabiegi magiczne mają bardzo licznych zwolenników nie tylko w Sekai-kyusei-kyó. Inne sekty uzdrowicielskie zyskują dzięki nim wielu nowych wyznawców.
Ale Sekai-kyusei-kyó największy rozgłos zdobyła dzięki zupełnie innemu rodzajowi działalności. Jeszcze za życia Okady (który nawiasem mówiąc uważany był za ikigami, żywe bóstwo) doszło do realizacji pierwszego z wielkich zamierzeń propagujących ideę tworzenia na ziemi repliki raju. W 1952 roku w pięknym krajobrazie gór Hakone otwarte zostało muzeum, w którym znalazła się część ogromnej kolekcji Okady. Jednakże najwspanialsze dzieła sztuki udostępniono publiczności już po śmierci fundatora. W 1982 roku, dla uczczenia setnej rocznicy urodzin deifikowanego przez wyznawców Okady, otwarto w miejscowości Atami muzeum nazwane MOA bijutsu-kan, czyli Muzeum Sztuki Stowarzyszenia Mokichiego Okady. Skrót MOA oznacza tu Mokichi Okada Association. Domyślać się można, że w częściowo anglojęzycznej nazwie znalazła wyraz idea mesjanizmu światowego, idea przyświecająca działalności sekty.
MOA bijutsu-kan jest przedsięwzięciem niezwykłym! Mogę to stwierdzić z całą odpowiedzialnością. Zimno i gorąco na przemian robi mi się, kiedy próbuję sobie wyobrazić, jakie miliardy poszły na budowę i wyposażenie tego giganta! A dzieła sztuki tam eksponowane mogą doprowadzić do zawrotu głowy. Wśród blisko 4 tysięcy eksponatów znajdują się 3 zakwalifikowane jako skarby narodowe, 53 o randze ważnych zabytków kultury i 47 ważnych dzieł sztuki. A cała reszta, chociaż nie uzyskała tych najwyższych rang narodowych, jest też nie tylko obfita, ale i godna najszczerszego zachwytu. Rzeźby, obrazy, kaligrafia, ceramika, porcelana, metaloplastyka, wyroby z laki i drewna, miecze, puzderka, przybory liturgiczne... Najwięcej dzieł pochodzi z Japonii, ale są też dzieła chińskie i wiele zachodnich (np. Claude Monet, Aristide Malliol, Henry Moore).
Według założeń teologicznych sekty atmosfera piękna ma nie tylko być odwzorcowaniem raju na ziemi, ale ma kształtować ludzi i zbliżać ich serca ku bóstwom, ma też przynosić pociechę i ukojenie w doczesnym życiu. Podobny nacisk na wartość religijną estetyki spotkać można w innych nowych religiach, ale nigdzie nie zostało to zamanifestowane w tak uderzający sposób.
Ten właśnie estetyzm Sekai-kyusei-kyó, ta emfaza położona na doskonalenie duchowe przez obcowanie z dziełami sztuki przypomniały mi młodego Takahashiego. Bardzo bym chciała wiedzieć, jak on by zareagował na kompleks MOA bijutsu-kan... Odnoszę wrażenie, że do swojego programu reformy systemu oprowadzania po zabytkach mógłby dołożyć reformę systemu eksponowania dzieł... Podejrzewam też, że deifikowany Okada Mokichi krzywi się z niesmakiem, patrząc z zaświatów na to monstrum ku jego chwale wzniesione... Muzeum w Hakone, na którego budowę miał bezpośredni wpływ, jest skromne i raczej konwencjonalne, a ogród wokół głównego budynku urzeka wystylizowanym artyzmem. W Atami natomiast budowniczowie rozszaleli się, popadli w skrajną przesadę i stworzyli coś wielce epatującego, ale charakteryzującego się nade wszystko nowobogackim przepychem.
Nie jestem autorytetem ani w dziedzinie architektury, ani muzealnictwa i dlatego opieram się jedynie na swoich wrażeniach, nie usiłując nikomu narzucać opinii. Wiem, że mogą być zupełnie od mojej różne, bo czytałam pełne zachwytu – wręcz ekstatyczne – opisy Amerykanki i Amerykanina. Sekta też jest zadowolona z tego swojego odwzorcowania raju, a tysiące gości doznaje prawdziwych wzruszeń estetycznych, oglądając zbiory. Wszystko jest więc w porządku i moje grymasy są tu bez znaczenia.
Grymaszę zaś w Atami tak, jak niegdyś wybrzydzałam na zespół mauzoleów tokugawowskich w Nikko, a przecież pospolite jest w Japonii powiedzenie „nie używaj słowa «wspaniały», dopóki nie widziałeś Nikko”, i te przebogate mauzolea mają swoich gorących wielbicieli zarówno wśród Japończyków, jak i cudzoziemców. Fosco Maraini, który, podobnie jak ja, oglądał Nikkó ze zgorszonym niedowierzaniem, podsumował swoje odczucia następująco: „Trzeba przyznać, że jako arcydzieła tokugawowskiej propagandy mauzolea Nikkó spełniły swoje zadanie. Tylko najbardziej kulturalni Japończycy – ci, którzy żyją w kontakcie z wielkimi tradycjami Kioto, Nary, Kamakury – uważają te wytwory za odrażający wyraz złego gustu i otchłannej wulgarności; dla większości reprezentują najwyższy przykład doczesnego piękna” (s. 358).
Myślę, że ostatnie z przytoczonych zdań profesor Maraini powtórzyłby po obejrzeniu MOA bijutsu-kan.
Samo rozplanowanie przestrzenne budynków jest pomysłowe, oryginalne i wykazuje rozmach. Całość została skomponowana we wnętrzu góry i na stokach rozciągniętego pasma. Stoki są bajkowo zaaranżowane w ciągi ogrodów nienagannie utrzymanych w różnych stylach. Krążąc po kamiennych lub piaskowych ścieżkach w górę i w dół, wśród drzew puchatych lub strzelistych, po mostkach i schodkach wkomponowanych w zieleń – można rzeczywiście zbliżyć się myślą i sercem do raju.
Główny budynek jest na zewnątrz góry, ale część galerii oraz innych urządzeń kryje się we wnętrzu. Galerie z przyległościami zajmują dwa poziomy, a na każdy z nich można dotrzeć od środka lub bezpośrednio ze dworu. Osobliwością jest to, że główne, najwspanialsze wejście umieszczono na drugim piętrze. Prócz tego do wnętrza góry prowadzi jeszcze kilka innych wejść umieszczonych na różnych wysokościach. Najbardziej impresyjne jest to najniższe, prawie u stóp górskiego stoku. Przez półkoliście uformowane schody wstępuje się na podest, nad którym rozpina się półkolisty dach wybrzuszony do wewnątrz. Wszystko – schody, dach i boczne monumentalne ściany wykonano z bloków białego kamienia. Z podestu droga wiedzie do ogromnego holu, a stamtąd do tunelu. Tunel sprawia niezwykłe wrażenie przede wszystkim ze względu na niewyobrażalną wprost skalę. Tworzy monstrualnie długą tubę, która wznosi się i wznosi pod ostrym kątem, tak że z żadnego punktu nie da się objąć wzrokiem całości. Widzi się tylko fragmenty przed, za sobą i wokół siebie. Przed jadącym ruchomymi schodami człowiekiem stopniowo otwierają się coraz dalsze unoszące się ku górze przestrzenie. Prawdopodobnie ma to symbolizować wędrówkę doskonalącej się duszy na wyższe poziomy egzystencji. Niezwykłe wrażenie potęguje koloryt. Cały tunel przesączony jest bowiem niesamowitym światłem, które zmienia się falami od księżycowego seledynu poprzez różne odcienie ciemnych zieleni do ostrej ultramaryny i granatu. Schody płyną bezszelestnie, a człowiek jedzie i jedzie, i jedzie zatopiony w tej dziwnej poświacie. Kiedy już traci nadzieję, że się kiedykolwiek wyzwoli z tego zamknięcia, i zaczyna popadać w klaustrofobiczny lęk, tunel nad nim poszerza się, a segmenty stropu uciekają gdzieś na nieosiągalne wysokości. I już po chwili lądujemy w gigantycznym pomieszczeniu, które zwie się Okrągłym Holem. Niebotycznie wysoko Okrągły Hol zwieńczony jest kopułą złożoną ze świetlistych koncentrycznych kręgów, których centralny element stanowi opuszczony ku dołowi klosz parametrowej średnicy. Jedynie z tego klosza spływa normalne białe światło, ale nie rozjaśnia wnętrza, przegrywa walkę z tymi podmorskimi zieleniami i ultramaryną, które tu – podobnie jak w tunelu – przepływają falami, przesączane przez ściany i kręgi kopuły. I cała ta wspaniałość służy tylko jako podest, bo innych funkcji nie ma! Pod kątem prostym od wylotu pierwszego tunelu jest wejście do tunelu numer dwa, skąd znowu startuje się bezszelestnymi schodami i jedzie jeszcze wyżej w górę, aż dojeżdża się do następnego podestu. Teraz mamy dwie możliwości do wyboru – albo idziemy prosto i wychodzimy na zewnątrz góry, albo skręcamy w prawo i po paru załamaniach korytarza dochodzimy do nieco krótszych schodów prowadzących (nareszcie!) na tereny ekspozycji.
Zdumienie mnie ogarnęło, kiedy sobie uświadomiłam, że cała ta straszliwa, piekielnie droga konstrukcja – te tunele, eskalatory, kopuły i wymyślne oświetlenie są wyłącznie elementami dekoracyjnymi, służą jedynie epatowaniu! Nie mają żadnego znaczenia funkcjonalnego, bo do muzeum można dojść paroma innymi konwencjonalnymi drogami, oszczędzając sobie klaustrofobicznych lęków.
Pełny opis osobliwości architektonicznych MOA zająłby grubą broszurę, a katalog dzieł tam eksponowanych wymagałby tomu. Na to sobie nie możemy pozwolić, ale byłoby niesprawiedliwe pominięcie milczeniem dodatkowych atrakcji w postaci dwóch pawilonów herbacianych oraz teatru nó.
jeden z pawilonów mieści się na drugim piętrze galerii, a zwany jest Złotym, co właściwie powinno zastąpić opis. Rzeczywiście, wszystko jest w nim złociste – sufit, podłogi, przesuwane ściany. Przypuszczalnie Sen-no Rikyu (1522–1591), największy z mistrzów herbacianych, który stworzył wygaszony styl zwany „stylem słomianej chatki”, gdyby zmartwychwstał i złożył wizytę w MOA, umarłby znowu porażony blaskiem tej skali.
Na tym samym poziomie zbudowano scenę i widownię teatru nó według najpiękniejszych klasycznych wzorów. Raz na miesiąc lub raz na dwa miesiące odbywają się tu przedstawienia zarówno hieratycznego nó, jak i fars kyógen z udziałem wybitnych artystów scen narodowych. Podobno zawsze przy pełnej widowni, a przecież Atami nie jest metropolią.
Drugi pawilon herbaciany zwie się lppaku-an i jest oddzielnym budynkiem usytuowanym w pewnym oddaleniu od głównego kompleksu muzealnego. Nie oglądałam go w środku, ale z zewnątrz bardzo mi się podobał ze względu na prostotę linii i wykorzystanie tradycyjnych materiałów budowlanych – drewna i bambusa. Oczywiście, nie jest to mała „słomiana chatka”, lecz długi pawilon przeznaczony do masowych ceremonii. Rozmach typowy dla MOA.
Sekai-kyusei-kyó liczy około miliona wyznawców, w tym około półtora tysiąca osób pełniących funkcje kapłańskie, tzn. tych, które zajmują się uzdrawianiem i prowadzą treningi duchowe dla podopiecznych. Jednego uzdrowiciela widziałam w akcji. Było to na ulicy w Shibui. Wśród nieustannie przelewającego się tłumu, w zgiełku tej najruchliwszej tokijskiej dzielnicy, dwóch mężczyzn stało tak, jakby nie słyszało hałasu i nie czuło tego, że ich co chwila ktoś potrąca. Starszy z mężczyzn trzymał wyciągniętą rękę powyżej swojej twarzy i otwartą dłoń ustawiał w stronę głowy młodszego. Ustawiał dłoń raz tak, raz siak. Cofał się trochę, potem przysuwał. Przytrzymywał za klapy młodego, kiedy ten zaczynał mu się niecierpliwie kręcić. Wyglądało to dosyć groteskowo. Chciałabym wiedzieć, czy ból głowy ustąpił (bo chyba o to chodziło) i po jakim czasie, ale nie dotrwałam do końca widowiska. Podziwiałam skupienie tych ludzi i ich umiejętność izolowania się od otoczenia, bo zachowywali się tak, jakby byli na bezludnej wyspie, a nie w samym środku wielkomiejskiego zgiełku. Podziwiałam też przechodniów, którzy nawet wpadając na tych dwóch, nie reagowali na rozgrywającą się scenę zdziwieniem czy choćby zainteresowaniem. Dyskrecja czy przyzwyczajenie...
Innym razem widziałam na ustronnym, ale przecież tokijskim skwerku grupę osób wykonujących dziwne wygibasy. Stali w kole, jedna starsza pani śpiewała coś monotonnie, a inni podrygiwali, podnosili ręce, skręcali się w pasie, tupali i od czasu do czasu wydawali ni to jęki, ni okrzyki. Byli tak tym zajęci, że świat dla nich nie istniał... Zastanawiałam się, kim mogą być ci ludzie, przy czym chodziło mi o status społeczny, a nie o przynależność religijną. Domyślałam się bowiem, że mam przed sobą wyznawców sekty Tenshó kótai-jingû-kyó, sekty zwanej popularnie „tańczącą religią”. Ale kim były w życiu prywatnym te starsze panie i niezbyt młodzi panowie? Sądząc z wyglądu, reprezentowali prawdopodobnie środowisko rzemieślnicze lub drobnych sklepikarzy, a więc na co dzień byli ludźmi interesu. Na co dzień siedzieli w swoich warsztatach lub sklepach, rzeczowo rozmawiali z klientami, wieczorem ze skupieniem liczyli pieniądze w kasie, potem oglądali telewizję i zajmowali się rodziną. A co jakiś czas spotykali się ze współwyznawcami i razem podrygując, wpadali w mistyczną ekstazę! I wtedy istniał dla nich tylko ten zaklęty krąg, w którym przeżywali komunię z bóstwem absolutnym Tenshó kotai-jingû.
Dziwowałam się długo tym i innym przejawom oryginalnej religijności i skłonna byłam traktować je jako typowe dla ludzi prymitywnych. Z biegiem czasu jednak doszłam do wniosku, że to ja myślę prymitywnie, że po prostu nie potrafię wyjść poza swój zaklęty krąg europejskiego racjonalizmu. Zrozumiałam to po dłuższym kontakcie z pewną grupą ludzi inteligentnych, rzeczowych, a wyznających poglądy co najmniej nietuzinkowe.
Ale to wymaga oddzielnego obszernego opisu.
Ludzie w pięciu kolorach i inne dziwy
[...] pamiętać należy, że religią Japończyków jest przedmiotem, co do którego cudzoziemiec szczególnie łatwo może się mylić.
Manners, XIX wiek
W styczniu 1972 roku podjęłam pracę w tokijskiej szkole zwanej Community College. Była to szkoła dla pań z dobrych domów, przy czym o dobroci decydował status finansowy uczennic. Panie z domów finansowo gorszych nie miały żadnych szans przekraczania podwojów w Sendagai ze względu na wysokość czesnego. Curriculum szkolne różniło się z roku na rok, ale najczęściej wykładane przedmioty obejmowały elementy prawa, ekonomię, literaturę, tzw. nauki społeczne, język angielski i wybrane dziedziny gospodarstwa domowego.
Najważniejsze funkcje organizacyjno-dydaktyczne pełniły siostry Koizumi. Starsza z nich, pani dyrektor, zachowała nazwisko panieńskie, młodsza natomiast (wicedyrektor) nosiła nazwisko męża – Takeda. Obok obu pań najwybitniejszą postacią był Hamano-sensei, o którym wiedziałam, że zajmuje się fizyką i innymi naukami przyrodniczymi, a ponadto jest kapłanem shintoistycznym. Nie próbowałam dociekać, do jakiej sekty należy ani z jakim związany jest chramem. Nie wyglądał zresztą na osobę duchowną, był bardzo rzeczowy, naturalny w sposobie bycia i nosił całkowicie świeckie odzienie. Te trzy osoby nazywałam na własny użytek Wielką Trójcą.
W szkole panowała atmosfera uśmiechów i wymuskanej kurtuazji, ale jednocześnie wymagania dyscyplinarne były chyba surowsze niż w jakiejkolwiek uczelni. Osoba, która choćby minutę spóźniła się na zajęcia, nie była już wpuszczana do klasy i musiała się tłumaczyć przed wykładowcą i przed dyrekcją. Trzykrotne opuszczenie zajęć mogło się skończyć usunięciem z kursu. A przecież uczennice były osobami dorosłymi – za mojego tam pobytu najmłodsza liczyła sobie dwadzieścia siedem lat, a najstarsza przekroczyła właśnie siedemdziesiątkę. Dodać należy, że wszystkie panie miały nienaganne maniery oraz wyróżniały się wzruszającą wręcz żarliwością w nauce. Przez dwa semestry ogromnie sympatycznie nam się pracowało, a rozstawałyśmy się z prawdziwym żalem.
Ale nie o tym chcę tu mówić. Najsilniejsze wrażenia bowiem, choć związane z Community College, spotkały mnie poza Sendagayą, daleko na północy, w miejscowości Isohara (prefektura Ibaraki).
Wielka Trójca szkolna zaprosiła mnie na weekend w swoje rodzinne strony, Zaproszenie było tak serdeczne, że bez wahań je przyjęłam. Pierwszego kwietnia o świcie wyruszyliśmy na północ „drogą państwową nr 6”. W samochodzie należącym do państwa Takeda zmieściliśmy się w piątkę: Wielka Trójca, właściciel pojazdu i ja. Droga trwała kilka godzin i dłużyła się rozpaczliwie, więc zabijaliśmy czas niezbyt składną gawędą. Od pewnego momentu inicjatywę przejęli obaj panowie, Hamano-sensei i pan Takeda. Początkowo nie bardzo mnie to interesowało i wolałam się skupić na widokach za oknem. Po pewnym czasie jednak nadstawiłam uszu. Panowie mówili o jakiejś książce i o jakichś tekstach, w których prawdziwość – jak mogłam się zorientować – nie wątpili, ale w których znajdowali różne punkty niejasne. Uważali zgodnie, że to i owo należy wyjaśnić, zbadać, przestudiować. Padały imiona japońskich bóstw, które znałam z mitologii, a więc temat pozornie był mi nie tak całkiem obcy, ale mimo to z trudnością nadążałam za dziwnie splątanym wątkiem konwersacji. W każdym razie mnie wydawał się splątany lub wręcz niepojęty... Panowie natomiast rozumieli się znakomicie, i to nie tylko dlatego, że obaj mówili swoim rodzimym językiem. Obaj posiadali też wiedzę, która dla mnie była niedostępna... Przez dłuższy czas podsłuchiwałam milcząc i próbowałam dociec, o co im właściwie chodzi, zwłaszcza gdy obok japońskiego cesarza Suinina pojawił się Chrystus.
Siedzący za kierownicą Takeda-san patrzył w dal rozmarzonymi oczami i zastanawiał się głośno, w jaki sposób Chrystus przybył do Japonii. Przecież od początku świata archipelag był archipelagiem, czyli wokół rozpościerały się oceany. A za panowania Suinina nie było jeszcze samolotów ani statków dalekomorskich...
Cały ten fragment rozważań był dla mnie zrozumiały, to znaczy – rozumiałam wszystkie słowa i składały mi się w pojmowalny semantycznie tekst. I chociaż ciągle nie chwytałam, co się za słowami kryje, wtrąciłam swoje trzy grosze i powiedziałam: „Przecież wiemy z biblii, że Chrystus chodził po jeziorze Genezaret. Widocznie umiał chodzić po wodzie i wobec tego równie dobrze mógł przemaszerować morze”.
Byłam przekonana, że błysnęłam dowcipem. Tymczasem okazało się, że rozwiązałam zagadkę teologiczną! Obaj panowie spojrzeli na mnie ze zdziwieniem i obaj jednocześnie wykrzyknęli „naruhodo!” („rzeczywiście”). Panie też wydały z siebie piski oznaczające zaskoczenie i zachwyt.
Przez dobrą chwilę jeszcze nie docierało do mnie, że oni nie żartują i że moją lekką wypowiedź potraktowali całkiem serio. Kiedy to pojęłam, zrobiło mi się przykro. Bo przecież naprawdę nie chciałam ich „podpuszczać”, naprawdę nie wiedziałam, o czym rozmawiali. Rozumiejąc poszczególne wyrazy i zdania, nie rozumiałam tego, co się kryło za słowami. Myślałam, że bawią się błahostkami, zabijając nudę podróży. I sporo czasu upłynęło, zanim pojęłam, jak ważna dla nich była ta rozmowa, jak bardzo byli zaangażowani w swoje dociekania. I nawet kiedy już to zrozumiałam – czy może raczej przeczułam – nadal nie wiedziałam, jaka to wiedza jest przede mną zakryta. Znacznie późniejsze zetknięcie się z japońską legendą Chrystusa (o czym będzie mowa w następnym rozdziale) odebrało mi dumę z rozwiązania zagadki teologicznej, a jednocześnie poważnie nadszarpnęło wiarę w erudycję panów Takeda i Hamano.
W trakcie tamtej podróży nie dowiedziałam się wszystkiego, chociaż kawałek po kawałku odkrywali przede mną ową wspólną im wiedzę. Nie chcieli niczego ukrywać, ale też nie narzucali się z jakimkolwiek apostolstwem. Po prostu rozmawiali między sobą o sprawach dla nich oczywistych i od czasu do czasu, orientując się, że jestem z innego świata i nie mogę nadążyć za tokiem ich myśli, udzielali mi krótkich wyjaśnień lub informacji. Byli przy tym tak naturalni i swobodni, jakby mówili o pogodzie czy zakupach.
Z rozmaitych ułamkowych wypowiedzi zaczął mi się rysować pewien mglisty obraz. Mglisty był, to pewne! Ale ileż w nim soczystych barw, jaka głębia!... Przestrzeń niezmierzona, wielowarstwowa i projekcja w czas liczony na biliony lat!... Zanim dojechaliśmy do celu naszej podróży, miałam kompletny zamęt w głowie. Duże liczby zawsze źle na mnie działają, a informacja, że cesarz Takeugayafukiaezu (imię skrócone!) objął tron w milion sześćset trzydzieści siedem tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt lat po intronizacji swojego ojca, obezwładniła mnie umysłowo i na jakiś czas odjęła mowę.
Dowiedziałam się po drodze, że zamieszkamy w skromnym domku rodziny Koizumi i że weźmiemy udział w dwóch interesujących imprezach: w wykładzie z fizyki Hamano-senseia oraz w wielkim festiwalu świątyni Kôsokô-taijingû (Wielka Świątynia Przodków Cesarskich). Jak się później okazało, obie imprezy odbywają się co roku i są ze sobą związane przez rodzinę Koizumi i Community College. Szkoła bowiem prowadzi kursy dla okolicznych chłopów w ”skromnym domku” Koizumich. Na uroczystość wręczenia dyplomów przyjeżdża brat cesarza, duchowy patron szkoły. Świątynia natomiast jest skarbnicą owej niepojętej dla mnie wiedzy, której strzępki chwytałam w samochodzie.
To właśnie w Kôsokô-taijingû przechowywane są starożytne teksty kryjące w sobie klucze do wszystkich zagadek wszechświata. Na terenie chramu i w chramowym skarbcu znajdują się też przedmioty o niewymiernej wprost wartości, a pieczę nad nimi od czasów niepamiętnych sprawuje kapłański ród Takenouchi. Wśród skarbów na poczesnym miejscu wymienić należy kamień z dziesięciorgiem przykazań wyrytych przez Mojżesza w czasie jego pobytu na archipelagu oraz rzeźbę wykonaną przez Jezusa, a także drewnianą tablicę, na której Jezus wypisał tekst podczas swojej pierwszej wizyty w Japonii. Jak się bowiem dowiedziałam, był on dwakroć w boskim cesarstwie japońskim. Po pierwszym pobycie wrócił do rodzinnego kraju namaszczony przez japońskiego cesarza na króla żydowskiego. Za drugim razem już pozostał w Japonii i tutaj zmarł w wieku 118 lat. Historia jego śmierci na krzyżu jest zafałszowana, gdyż w rzeczywistości on sam zdołał uciec oprawcom, a śmierć na krzyżu poniósł za niego jego młodszy brat.
Były to dla mnie rewelacje, ale – jak mnie poinformowano – wszystko to zostało opisane i dowiedzione ponad wszelką wątpliwość przez panią Yamane Kiku w książce Kirisuto-wa Nihon-de shinde iru (Chrystus umarł w Japonii).
Owego kwietniowego dnia nie miałam jeszcze dostępu do tej literatury. Byłam natomiast bardzo ciekawa, jak wygląda Wielka Świątynia Przodków Cesarskich. Zwiedziłam już wiele renomowanych i bardzo starożytnych świątyń shintoistycznych, ale żadna z nich nie szczyciła się tak unikatowymi zbiorami ani nazwą tak dumną, ani rodowodem sięgającym miliardów lat... Na moje naiwne (i chyba nietaktowne) pytanie, dlaczego Kôsokô-taijingû nie jest powszechnie znana, dostałam odpowiedź wyrażoną ze smutkiem i troską: historia ulega zafałszowaniu nawet w Japonii. Ludzie nie uświadomieni bywają zawistni...
Świątynia w dniu swego święta nie prezentowała się imponująco, aczkolwiek widoczne były oznaki zadbania o jak najlepszy wygląd. Polną drogę wiodącą od parkingu przyozdobiono słupami, z których zwisały długie płócienne płachty z pięknie wykaligrafowaną nazwą świątyni, a główny budynek chramowy spowijały płótna z emblematami przypominającymi herb rodziny cesarskiej. Świadomie piszę „przypominającymi”, bo emblemat nie był jednak identyczny z cesarską „szesnastopłatkową chryzantemą”. Była to wprawdzie również chryzantema i też miała szesnaście płatków, ale znajdujący się w środku krążek był zbyt duży i w dodatku zawierał falisty ornament. Poza tym górne zaokrąglenia płatków połączono ze sobą delikatnymi, ale zbyt obszernymi, ogniwkami. Na pierwszy rzut oka niby herb cesarski, lecz po bliższym obejrzeniu – z pewnością nie!
Wokół drewnianych, niezbyt świeżych budynków kręcił się spory tłum. Na nasze spotkanie wyszedł krępy mężczyzna w śnieżnobiałych kapłańskich szatach. Był to daiguji (główny kapłan) Takenouchi. Nie ulegało wątpliwości, że świetnie znał moich towarzyszy i że na nich czekał. Po wymianie grzeczności zaprosił nas do pawilonu krytego falistą dachówką. W środku zrzuciliśmy na polepie obuwie i wstąpiliśmy wyżej, do wnętrza pokrytego tatami. Siedziało już tam kilkanaście osób w małych grupkach uplasowanych tu i ówdzie. Popijali herbatę i dystyngowanie przekąszali suchymi ciasteczkami ryżowymi. My też dostąpiliśmy poczęstunku i zostaliśmy uhonorowani towarzystwem dwóch kapłanów – jeden był cały w bieli, a drugi tylko w górnej połowie tułowia, bo dolną miał w fiolecie. Obaj udawali, że mnie nie zauważają, co trochę było mi na rękę, gdyż czułam się strasznie skrępowana w ich towarzystwie. Miałam świadomość tego, że jestem duża, niezgrabna w pozycji kucznej i nie przygotowana do rozmowy o zdarzeniach sprzed miliardów lat. Uśmiechałam się z zażenowaniem i cały wysiłek kierowałam na to, by mi kolana nie wychodziły spod zbyt krótkiej przy klęczeniu spódnicy i by nie uronić na maty wybitnie łamliwego ciasteczka.
W głębi pawilonu znajdowało się coś jakby parkan ze zwisającymi papierowymi wycinankami gohei, które we wszystkich przybytkach shintoistycznych sygnalizują obecność sacrum. Za parkanem rozciągała się przestrzeń wysypana piaskiem i tam, w prawym rogu, spoczywał brzuchaty, obły, ciemny kamień. Hamano-sensei w pewnym momencie kazał mi podejść do parkanu, po czym pokazał, jak należy złożyć hołd. Uklęknąć, złożyć ręce, pochylić głowę. Chwilę trwać w tej pozycji, następnie klasnąć w dłonie, tak układając palce, by kciuk prawej ręki znalazł się między kciukiem a palcem wskazującym lewej ręki. Potem znowu skłonić głowę. Klasnąć trzy razy... A potem można już paść oczy widokiem świętości spoczywającej za parkanem.
Pasłam więc oczy, ale w kącie za parkanem było ciemnawo i kamień majaczył dosyć niewyraźnie. Nie doznałam żadnego oświecenia. Trochę mi nawet wstyd, ale nie poczułam wtedy nic, co by mnie do głębi poruszyło, a co gorsza, nie pamiętam, czy oglądałam kamień Mojżesza czy Jezusa. Chyba jednak dziesięcioro przykazań Mojżesza... Kształt bowiem, który przypomina mi widzianą znacznie później fotografię, wyglądał na kamień Mojżesza. Chyba to było właśnie to!... Ale wtedy byłam zbyt onieśmielona, aby się dopytywać. Złożyłam hołd, jak mi nakazano, i oczekiwałam na dalszy rozwój wypadków. A nastąpiły one wkrótce.
Po wysiorbaniu herbaty przeszliśmy na polanę wśród drzew, gdzie miała się odbyć ceremonia yudate, oczyszczenia przez wrzątek. Droga wiodła wzdłuż ścieżki wysypanej złociutkim piaskiem i odgrodzonej powrozami shimenawa, w których tkwiły papierowe gohei. Przed nami i wokół nas sunął milczący, skupiony tłumek złożony z mieszkańców wsi (takie w każdym razie robili wrażenie). Wszyscy szli poważnie, bez uśmiechów, nie gawędząc między sobą. Wszyscy też, podobnie jak poprzednio kapłani, udawali, że mnie wśród nich nie ma. Widocznie obecność gaijina była krępująca czy może raczej stanowiła taką atrakcję na tej dosyć głuchej wsi, że chętnie by się pogapili, ale na to nie pozwalało im poczucie własnej godności. Udawali więc, że mnie nie widzą. Kiedy jednak stąpnęłam na złoty piasek ścieżki, w kilku miejscach rozległy się zgorszone psykania i parę osób obrzuciło mnie pełnymi wyrzutu spojrzeniami. Więc jednak obserwowali mnie ukradkiem!... Jednocześnie zorientowałam się, dlaczego nikt nie kroczy tą ścieżką – taką gładką, szeroką i wygodną, a wszyscy kłębimy się obok. Ścieżka była już rytualnie oczyszczona i przygotowana dla pochodu kapłańskiego.
Polana, do której doszliśmy, była zwykłą polaną w dosyć rzadko zadrzewionym lesie. Duży krąg został wydzielony powrozami shimenawa i nieodłącznymi gohei, by tworzył rodzaj areny otwartej ku ścieżce. W środku kręgu stały na trójnogach trzy sagany z wodą, a pod nimi płonął ogień. Widzowie ustawili się na zewnątrz polany, poza powrozami. Stali tak cierpliwie i bez słowa przez czas jakiś, aż na ścieżce ukazał się szereg biało i fioletowo ubranych kapłanów i kapłanek. Wśród widzów nastąpiło krótkotrwałe poruszenie, ale zaraz znowu zastygli w bezruchu i uważnie śledzili rozgrywające się misterium.
Ceremonią kierował główny kapłan, znany mi już daiguji Takenouchi. Nie rozumiałam poszczególnych faz misterium, więc też nie zachowały mi się w pamięci. Zapamiętałam jednak kilka cech różniących tutejszą uroczystość od podobnych uroczystości w wielkich cesarskich świątyniach, takich jak Meiji-jingû, Heian-jingû czy Yasukuni-jinja. Przede wszystkim: niezbyt zadbane, rustyczne otoczenie. Poza tym: atmosfera swobodna, pozbawiona znamion rygorystycznie wyreżyserowanego przedstawienia. I wreszcie: kapłani ubrani wprawdzie w czyste szaty, ale boso i z gołymi głowami. To mnie oczywiście zdziwiło, bo we wszystkich innych przybytkach shintoistycznych nieodmiennie w dniach festiwalowych kapłani występowali w lakierowanych nakryciach głowy (eboshi lub kammuri) i w charakterystycznych drewniakach, asagutsu.
Nieformalna, swobodna atmosfera zaczęła się nieco zagęszczać, kiedy nadchodził punkt kulminacyjny yudate. Ogień buzował pod saganami, a nad nimi unosiły się kłęby mlecznej pary, rozwiewane wiatrem ku koronom drzew i wyżej, w bladoniebieskie niebo. W świętym kręgu przesuwały się figury kapłanów i kapłanek, a ich bufiaste stroje tworzyły ruchome plamy na tle wiosennej zieleni krzewów. Obrzęd stopniowo nabierał przyspieszenia, organizował się w wyraźnie wyczuwalny rytm. I wreszcie na znak dany przez daiguji Takenouchiego trzech kapłanów zanurzyło w saganach gałęzie bambusowe i przy akompaniamencie rwanych, gardłowych okrzyków pokropiło wrzątkiem siebie, by następnie znów zaczerpnąć wrzątku i pokropić ludzi spoza świętego kręgu. Powtarzali tę czynność wielokrotnie. Tak długo, aż wszyscy doznali oczyszczenia. Ludzie, na których padały rzęsiste krople, pochylali głowy i składali dłonie, trzymając kciuk prawej ręki między kciukiem a palcem wskazującym lewej. Taki tu panował obyczaj.
Starałam się naśladować gesty, ale wiem, że wychodziło to niezręcznie. Dla mnie były to puste gesty, nie mające żadnego znaczenia. Cały czas dręczyła mnie świadomość, że uczestniczę w tym lokalnym, intymnym obrzędzie jako obserwator z zewnątrz. Nie było żadnej więzi duchowej między mną a tymi ludźmi pochylającymi głowy ze wzruszeniem, z poczuciem wspólnoty, wspólnego przeżywania kontaktu z sacrum. Czułam się, krótko mówiąc, dużym, białym, niezgrabnym gaijinem, który po prostu przeszkadza, mąci rodzinną atmosferę.
Może było to przeczulenie z mojej strony. Naprawdę nie jestem w stanie tego ocenić, bo wszyscy odnosili się do mnie bardzo grzecznie, a nawet ciepło, i nikt nie dał mi do zrozumienia, bym w czymś uchybiła etykiecie (poza tym stąpnięciem na piasek). Być może ciągle nie umiałam się otrząsnąć z szoku, którego doznałam słuchając rozmowy rzeczowych, współczesnych ludzi, rozpamiętujących problem charyzmy Chrystusa udzielonej mu przez cesarza Suinina?...
A czekały mnie jeszcze inne niespodzianki.
Spośród skarbów świątynnych udostępniono mi do obejrzenia tylko jeden: starożytny miecz – ułamany w części szczytowej i cały zapisany znakami zwanymi jindai-moji, czyli „pismem okresu bogów”. Z tym określeniem zetknęłam się już wcześniej – jindai-moji są rodzajem alfabetu wróżebnego stosowanego nie wcześniej niż w V wieku, a być może od jeszcze znacznie późniejszego okresu. Patrzyłam więc z ciekawością na świetnie zachowany egzemplarz, ale nie trafiały mi do przekonania daty podawane przez prezentującego miecz kapłana. Zgodnie bowiem z tradycją miecz wraz z napisem datować by należało na miliony (a może miliardy) lat. Tu już moja wiedza archeologiczna stanęła dęba, bo przecież wiem, kiedy w Japonii nastał wiek żelaza!...
Następną niespodzianką był „skromny domek” rodziny Koizumi, do którego udaliśmy się późnym popołudniem. Po drodze jeszcze pani Koizumi Takiko sumitowała się, że będą mnie podejmować całkiem prymitywnie, bo domek (zwany przez nią sharetto, czyli chalet) nie jest przystosowany do przyjmowania wizyt szanownych zagranicznych gości. Urządzony jest prawie po japońsku, no i oczywiście na takiej wsi jedzenie musi być skromne, niewyszukane. Za co z góry przeprasza...
Tak więc spodziewałam się krytej strzechą chatki i w duchu zacierałam ręce z uciechy. Tymczasem podjechaliśmy do obszernego parkingu przy wielkim drewnianym domu, który rozlewał się hen wszerz, a ciągnął w górę na wysokość dwóch pięter. Zewnątrz był bardzo nowoczesny – w stylu najlepszych awangardowych pensjonatów o mieszanych cechach architektury japońskiej i ”zachodniej”. W środku większość parteru zajmował salon o tak urozmaiconym wystroju, że bez trudu można by zrobić z niego pięć obszernych salonów – każdy w innym stylu.
Styl japoński wyraźny był w stałych elementach wyposażenia wnętrza – w przepięknym drewnie ram okiennych, drzwi i słupów oddzielających wnęki, w matowym papierze shôji, a także w różnych typowych dla tradycyjnej architektury kratownicach i podestach, które tu miały dosyć nikłe zastosowanie praktyczne, a służyły jedynie przypomnieniu, że znajdujemy się w Japonii. Większość umeblowania pochodziła niewątpliwie z kręgu cywilizacji zachodniej. Wokół długiego stołu skórzane fotele i kanapy, tu i ówdzie kredensiki i konsolki „na wysoki połysk”, stoliki i kolumienki okryte koronkami i obstawione tzw. cackami. Różowy dywan zaścielał podłogę, co ogromie ocieplało nieprzytulnie wyziębiony pokój.
W jednym z zakamarków (a było ich sporo!) urządzony był kamienno-żwirowy ogródek, w innym natomiast stał na piedestale duży posąg buddyjskiej bogini miłosierdzia, Kannon. W sąsiedztwie bogini, na innym piedestale, wyrastała z ceramicznej tacy śliczna karłowata sosna. A jeszcze kawałek dalej ponad komodą z adapterem wisiała fotografia... Audrey Hepburn! Smukła, krótko ostrzyżona, z obnażonymi rękami, naturalnej wielkości Audrey Hepburn patrzyła z uśmiechem na salon. A że wisiała prawie pod sufitem, więc widok miała rozległy. Przez moment wydało mi się, że wymieniłyśmy spojrzenia i jej uśmiech stał się porozumiewawczo szelmowski...
Honory domu pełnił pan Koizumi Tetsuo, brat obu moich pań, dżentelmen młody, przystojny i jowialny. Normalnie mieszkał chyba z rodziną w Iwaki, gdzie był dyrektorem przedsiębiorstwa Mitsubishi, ale przyjechał na święto Kôsokô-taijingû oraz na wykład Hamano-senseia. Zaraz też po naszym przybyciu pojawiła się urocza mama, sędziwa osoba w grubym wełnianym kimonie. Ona też, jak się okazało, nie mieszkała w sharetto, lecz obok, w starym, prawdziwym wiejskim domu, takim ciemnym i drewnianym, krytym strzechą, jak wyobrażałam sobie siedzibę rodu Koizumi. Ród wywodził się z Isohary i poprzednie pokolenia pełniły tu funkcje kapłańskie. Za sharetto stał mały chramik shintoistyczny, w którym czczeni byli przodkowie rodu. Złożyliśmy tam hołd następnego dnia.
Przed kolacją zaproponowano mi kąpiel, na co przystałam z entuzjazmem, bo zimno panowało okrutne. Temperatura na północy była znacznie niższa niż w Tokio, zwłaszcza wieczorem. W luksusowej łazience już czekała na mnie przygotowana yukata, skarpetki tabi i gruby jak kożuch tanzen. Odświeżona i ogrzana, poczułam się na siłach wytrzymać czas jakiś rozmowy o cesarzach, Mahomecie, Mojżeszu, Chrystusie i miliardach lat... A myśl o kolacji też nie była przykra.
Do stołu zasiedliśmy w szóstkę, bo tradycyjna mama nie jadła z nami, tylko nieustannie krzątała się i przynosiła coraz to nowe wyborne potrawy. Siostry Koizumi, które też wzięły wcześniej kąpiel, odziane były w identyczne stroje jak mój, co stwarzało miłą, rodzinną atmosferę, a gorąca sake przyczyniła się jeszcze do podniesienia nastroju. Zwłaszcza brat Koizumi był uradowany, kiedy odkrył we mnie kompana chętnego do wypicia jednej i drugiej czarki sake. Stał się moim sprzymierzeńcem podczas kolacji, ponieważ torpedował liczne próby pana Takedy nawiązywania do tych miliardów. Ostatecznie Takeda-san zamilkł i wyglądał, jakby myślami błądził wśród gwiazd.
My tymczasem gawędziliśmy beztrosko o rzeczach mało wzniosłych i osadzonych w realiach naszej ziemi i naszych czasów. Ale w pewnym momencie jowialny brat Koizumi ujawnił część swojej osobowości nie pozbawioną mistycyzmu. Kiedy raczej zdawkowo zapytałam o posąg bogini Kannon, rozpromienił się nagle. Popatrzył na posąg, potem na mnie, nalał nam sake i gdy wychyliliśmy czarki, oświadczył z naciskiem, że on bardzo lubi Kannon-sama.
I szanuje! Potoczył wzrokiem po rodzinie i przyjaciołach, a oni skwitowali jego słowa pobłażliwymi uśmiechami. Koizumi-san powtórzył raz jeszcze, że bardzo lubi Kannon-sama. A następnie opowiedział, jak parę lat temu znalazł się w rozpaczliwej sytuacji, z której po prostu nie widział wyjścia. Mnich z pobliskiej świątyni poradził mu, by złożyć ofiarę bogini Kannon i zaufać jej miłosierdziu. Koizumi-san usłuchał, bo wyczerpał już wszystkie możliwe środki, by wydobyć się z nieszczęścia. Niedługo czekał na wynik. Kannon-sama sprawiła cud i beznadziejna sytuacja obróciła się w pasmo szczęścia! „I co ty na to?” – zapytał patrząc na mnie rozjaśnionymi oczami. Odpowiedziałam „naruhodo”, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy. Koizumi-san dodał jeszcze parę emfatycznych słów zapewnienia o mocy bogini, tak jakby chciał nie tylko mnie, ale i siebie przekonać, że jego wiara nie jest ani trochę sprzeczna z racjonalnym sposobem myślenia dyrektora firmy Mitsubishi. Zaofiarował się, że jutro (niedziela, a więc nie musiał wracać do pracy w Iwaki) zaprowadzi mnie do tamtej świątyni i wyjedna, by mi pokazano ów cudowny posąg. Jest on zawsze zamknięty w ołtarzu i tylko co ileś lat wystawiany na widok publiczny.
Nim się skończył miły wieczór w sharetto, doznałam jeszcze jednego zaskoczenia. W trakcie kolacji rozmowa zeszła na moje podróże po Japonii i ktoś zapytał, co mi się najbardziej podobało. Japończycy zawsze o to pytali i pytają, a ja zawsze nie potrafię rzetelnie odpowiedzieć... Tym razem jednak, ponieważ nastrój był całkiem „na luzie”, a moi rozmówcy życzliwi i zainteresowani, pozwoliłam sobie na bardzo osobiste zwierzenie. Plącząc się i dukając, bo sama odczuwałam liczne wątpliwości, powiedziałam o swoich wielokrotnych pobytach w rejonie Asuki.
Wieś Asuka, rejon Asuka, przedhistoryczne stolice zawierające w nazwie komponent Asuka... Cała tamta połać ziemi japońskiej na półwyspie na południe od Nary, a na zachód na Ise, była mi szczególnie bliska. Owiana legendami, usłana pamiątkami historycznymi, apoteozowana w starożytnej poezji, piękna, pastelowa Asuka...
Było tam coś, co wymykało się mojemu racjonalizmowi, coś, co niosło niejasne, nieujmowalne w słowa tęsknoty, a wypływało z poczucia, że jestem u siebie i znam tu każdą piędź ziemi. Poczucie, że nie „przyjechałam” tu, lecz „wróciłam”, że każdy zakręt polnej drogi przyniesie mi widoki ledwo zapamiętane, ale przecież znane, swojskie...
Kiedy po raz pierwszy tam pojechałam, była pełnia wiosny 1966 roku i wszystko wokół zieleniło się lub kwitło, tworząc symfonię barw. Zajmowałam się wtedy historią rodu Fujiwara i do Asuki przyjechałam, by popatrzeć na pamiątki związane z początkami Fujiwarów. Założyciel tego rodu, Kamatari (614–669), urodził się w pobliżu obecnej wioski Kohara i tutaj też znajdował się grób jego matki znanej jako Ótomo-fujin (pani z rodu Ótomo). A gdyby stamtąd startując przeskoczyć dwa-trzy pasma wyokrąglonych szczytów górskich, to w odległości zaledwie kilku kilometrów można by zlądować przy mauzoleum ducha Kamatariego na górze Tónomine. A w kotlinie u stóp Tónomine Kamatari i jego główna małżonka czczeni są jako bóstwa we wspaniałym chramie Danzan-jinja. I wszędzie wokół, w całym rejonie Asuki pełno jest pamiątek nie tylko historii Fujiwarów, ale historii rodu cesarskiego z okresu, gdy toczyły się walki o tron, gdy pastelowe wzgórza i przeczyste rzeki były świadkami niejednego krwawego dramatu. Ale to należy już do innej opowieści...
Wręcz dojmujące uczucie „swojskości” towarzyszyło mi, kiedy maszerowałam sielską dróżką ku wsi Kohara. Byłam tu pierwszy raz w życiu, lecz nie miałam żadnych wahań przy wyborze kierunku. Od skrzyżowania skręciłam na zachód i wiedziałam – nie pojmuję, w jaki sposób, ale po prostu wiedziałam – że zobaczę z daleka kępę drzew nieco w bok od drogi i że to właśnie będzie grób Ótomo -fujin. Rzeczywiście zaraz za zakrętem zobaczyłam w oddali kępę drzew i gdy do niej podeszłam, odczytałam wyryty na kamieniu napis: „Ślad historii, grób Ótomo -fujin”.
Wśród drzew był mały, rozlatujący się ze starości shintoistyczny chramik, a przed nim koślawe torii. I nic więcej. Ale też niczego więcej się nie spodziewałam. Przecież w i e d z i a ł a m, że tak właśnie wygląda... Nie widziałam nigdy na fotografii tego skrawka ziemi. Może przypomina mi Polskę? I dlatego odbieram go jako dobrze znany? Przysiadłam na jakimś pieńku i rozejrzałam się po okolicy. Duża płaszczyzna podzielona na drobne działki poletek i poprzecinana kanałami irygacyjnymi. W dalszej perspektywie stoki wzgórz gdzieniegdzie uformowane tarasowo i wykorzystane pod uprawy, zielone wszystkimi odcieniami zieloności. Wśród pól tu, tam i ówdzie zgrupowania drzew o niespotykanych w Polsce kształtach, kępki bambusów oraz krzewów kwitnących różowo lub fioletowo. Za jakimś pagórkiem widoczne dachy domów z równiutko ostrzyżonej strzechy zwieńczonej wzdłuż kalenic poprzecznie ułożonymi belkami... Nie, to nie przypomina Polski! A więc skąd to przenikające uczucie, że jestem u siebie i wszystko tu znam?... Nie znalazłam odpowiedzi na to pytanie ani w czasie pierwszej bytności w Asuce, ani podczas następnych, a uczucie owo kazało mi wracać w te strony, ilekroć nadarzała się okazja.
Dosyć nieskładnie mówiłam o tym, siedząc w salonie sharetto, ale moi słuchacze nie zwracali uwagi na formę, tylko chwytali treść, którą natychmiast przetwarzali we właściwy sobie sposób. Nie pamiętam, kto pierwszy wpadł na rozwiązanie zagadki, ale podchwycili to wszyscy – zostałam obwołana wcieleniem księżniczki z okresu Asuka! Byłam zaskoczona, a przecież wdzięczna za zaliczenie mnie do arystokracji z VII wieku. Początkowo podejrzewałam ich o strojenie ze mnie żartów i trochę żałowałam braku powściągliwości w zwierzeniach. Szybko przekonałam się jednak, że w sprawach mistycznych nie ma tu miejsca na płoche żarty. Tak jak z Chrystusem, który dwukrotnie musiał piechotą przemierzać oceany, by dostać się do Japonii... W każdym razie muszę przyznać, że nie odczułam przykrości uzyskując status księżniczki.
Następnego dnia – w swoim obecnym, mało ciekawym wcieleniu – wysłuchałam wykładu Hamano-senseia, który mówił o początku świata. Wykład ilustrowany był planszami i przezroczami, a zawierał wiele obcych mi terminów z dziedziny fizyki i astronomii. Wśród tych terminów pojawiły się imiona japońskich boskich władców, więc domyślałam się ich interwencji w tworzeniu mgławic, gwiazd i planet, które Hamano-sensei pokazywał i opisywał.
Wykład odbywał się na piętrze ponad salonem sharetto. Pomieszczenie było znacznie mniejsze od salonu, a przecież na podłodze wyłożonej matami spoczęło około trzydziestu dużych poduszek do siedzenia i wcale nie było tłoczno. Audytorium składało się (poza „domowymi”) z mieszkańców wsi. O ile w ceremonii yudate uczestniczyli przeważnie ludzie starzy, o tyle tutaj pęd do wiedzy okazywała młodzież. Dziewczęta i chłopcy poważnie, z notatnikami w rękach, wchodzili kolejno na piętro, składali głęboki ukłon gospodarzom, po czym zajmowali poduszki możliwie najdalej położone od mojej. Mogłam zostać całkowicie samotna w swoim kącie sali wykładowej, gdyby nie obosan, który śmiało rozsiadł się przy mnie. Był to ten mnich, który w swoim czasie udzielił dobrej rady Koizumi-sanowi, a więc człowiek zaprzyjaźniony z domem. Nie sądzę, by płonął chęcią słuchania wykładu, bo jako buddysta miał wyrobiony pogląd na początek świata. Przyszedł zapewne dla podtrzymania dobrosąsiedzkich stosunków.
Bardzo szybko nawiązał ze mną rozmowę, za co mu byłam wdzięczna, gdyż plejada gwiazd i bogów Hamano-senseia stała się już nieco nużąca. Siedząc w pozycji wielkanocnego zajączka, szeptem odpowiadałam na liczne szeptem zadawane mi pytania. Od czasu do czasu oboje zerkaliśmy bojaźliwie na wykładowcę i spuszczaliśmy głowy, gdy padało na nas surowe spojrzenie spod planszy z mgławicami. Z całą pewnością zachowywaliśmy się niesfornie i gdybyśmy byli studentami Community College, chyba musielibyśmy ponieść jakieś przykre konsekwencje. Oboje jednak czuliśmy się wolni a bezkarni – mój rozmówca jako osoba duchowna innej niż gospodarze wiary, a ja jako zagraniczny, zaprzyjaźniony gość. To, co się przed naszymi oczami rozgrywało, dla nas obojga było równie egzotyczne i stanowiło po prostu spektakl, w którego sens nie chciało się nam wnikać.
Kiedy wykład się skończył, obosan zaprosił mnie do swojej świątyni i wypowiedział słowa, które zapamiętałam dosłownie i do których wielokrotnie wracałam pamięcią: „Oczy masz niebieskie, a włosy jasne i wyglądasz inaczej niż my, ale twoje serce nie różni się od naszych serc”. Były to słowa proste, bezpretensjonalne i ciepłe. Słowa, które wyrażały zaprzeczenie powszechnie głoszonego poglądu, że „Wschód i Zachód nigdy się nie spotkają”. Dla mnie stały się prawdziwym pokrzepieniem po tej straszliwej dawce dziwności z kręgu Kôsokô-taijingû. Zwłaszcza że wypowiedziane były przez mnicha buddyjskiego, który po raz pierwszy w życiu rozmawiał z gaijinem (i to kobietą!) i naprawdę chciał mnie „rozpracować”, chciał zrozumieć, czy ta bariera między Wschodem a Zachodem jest nieprzekraczalna. Nie wykluczam, że na jego konkluzję wpływ miało poczucie wspólnoty dwojga uczniów grających w tylnej ławce w ”wojnę morską” czy inną tego rodzaju zabronioną grę. Bo tak przecież niegodnie zachowywaliśmy się na wykładzie Hamano-senseia. Być może stworzyło to między nami jakąś nieuchwytną więź, zmusiło nas do rezygnacji ze sformalizowanej wymiany grzecznościowych banałów, dzięki czemu pytania i odpowiedzi były konkretne, krótkie i zmierzające do określonego celu. Chcę wierzyć, że obosan – nie doszukując się moich poprzednich wcieleń – odkrył we mnie po prostu człowieka, równie ludzkiego jak każdy Japończyk. Do żadnej innej istoty nie mógł mnie przyrównać, bo – powtarzam – byłam pierwszym gaijinem, którego widział z bliska. Być może więc oboje z tego przelotnego spotkania wynieśliśmy ważne doświadczenie: on przekonał się, że cudzoziemcy też są (lub bywają) normalnymi ludźmi, a ja przekonałam się, że Japończycy potrafią to zrozumieć.
Po tym kwietniowym weekendzie moje stosunki z Wielką Trójcą układały się nadal bardzo poprawnie. Z ich strony nie było żadnych prób „nawracania” mnie. Trochę nawet żałowałam, że w rzeczowej atmosferze szkoły zabrakło miejsca na mistyczne rozmowy, bo przecież moja ciekawość została pobudzona i nie zaspokojona. Sprawdziłam nawet spis sekt i organizacji shintoistycznych, ale nie znalazłam nic, co odpowiadałoby znanym mi założeniom religijnym Kôsokô-taijingû i Wielkiej Trójcy. Nigdzie też w oficjalnie wydawanych rządowych publikacjach nie natrafiłam na świątynię o tak dumnej nazwie jak Wielka Świątynia Przodków Cesarskich. Wyciągnęłam stąd wniosek (nie wiem, czy słuszny), że jeżeli mam do czynienia z wyodrębnioną grupą religijną, to jest to nowa sekta in statu nascendi.
Sporą garść informacji o podstawach kanonu oraz dążeniach grupy zaczerpnęłam z ofiarowanej mi przez Hamano-senseia książki. Tytuł brzmi: Prawdziwa historia świata (Sekai-no seishi), a autorką jest ta sama pani Yamane Kiku, która dowiodła, że Chrystus umarł w Japonii. Prawdziwa historia została wydana w 1964 roku z okazji olimpiady tokijskiej i jest adresowana do wszystkich ludzi, którym na sercu leży pokój i dobrobyt na świecie. Ze względu na apostolską ideę wstęp oraz opisy ilustracji są w rozczulająco nieporadnej, ale zrozumiałej angielszczyźnie. W zakończeniu wstępu czytamy: „[...] my, pionierscy studenci «literatury Takenouchi» mamy wszelkie powody, by wierzyć, że w trakcie różnych zdarzeń czekających na każdego człowieka i ludzkość, prowadzeni przez niewidzialną, ale wszechpotężną prawdę manifestującą się w rzeczonej literaturze, wszyscy – od cesarza japońskiego poczynając – przebudzą się i przyjmą ją w niezbyt odległej przyszłości i wtedy ruszą z największą żarliwością do pracy, aby ustalić jedyny prawdziwy, trwały i powszechny pokój na świecie. A tymczasem proszę was ponownie, abyście wzięli do czytania ofiarowaną wam moją skromną książkę. Wierzę, iż jeżeli zajdzie potrzeba, znajdziecie kogoś wśród swych rodaków już znających lub studiujących język, aby pomógł wam w ten czy inny sposób przy czytaniu po japońsku, w którym to języku książka jest napisana”.
Samego japońskiego tekstu książka zawiera 251 stron, a dzieli się na cztery części –1: Siedem pokoleń bogów; II: Boscy cesarze-przodkowie od pierwszego do dwudziestego piątego pokolenia; III: Dynastia cesarza Fukiaezu od pierwszego do siedemdziesiątego trzeciego pokolenia; IV: Od cesarza Jimmu do Obecnie Panującego. Jest jeszcze posłowie uzasadniające powstanie obrzędu odprawianego w Kôsokô-taijingû, obrzędu zwanego „chodzeniem przez ogień” (hiwatari), no i jest oczywiście wstęp, który różni się nieco od wersji anglojęzycznej, ale również nawołuje do trwałego i powszechnego pokoju na świecie przez studiowanie „literatury Takenouchi”. Dzięki tej lekturze bowiem wszyscy muszą zrozumieć, że są braćmi i siostrami jednej krwi, że świat ziemski był niegdyś całością, a Japonia macierzą wszystkich i wszystkiego.
Ponieważ opowiadam się za ideą trwałego, powszechnego pokoju, podjęłam próbę zapoznania się z rewelacjami pani Yamane. Prawdę mówiąc, podejmowałam takie próby kilkakrotnie, ale przekonałam się, że lektura przerasta mnie, że niemożliwe jest jej czytanie strona po stronie ze względu na przygniatającą monotonię wątków. Posłużyłam się więc indeksem tematów i poczytałam sobie wybiórczo. Zaczęłam, rzecz jasna, od tematu, który już nie był mi całkiem obcy: Kirisuto, Nihon-ni kitaru – „Chrystus przybywa do Japonii” (s. 219). Wzmianki znajdują się w części IV zawierającej stosunkowo lakoniczne noty dotyczące 125 panowań cesarskich lub tylko wyliczankę imion cesarzy uporządkowanych prawie w takiej kolejności jak w oficjalnych „świętych księgach” Koj i k i i Nihongi.
O przybyciu Chrystusa mamy dwie wzmianki. Pierwsza – za panowania cesarza Suinina, jedenastego władcy dynastii Kan'yamato. „Chrystus ucieka przed śmiercią na krzyżu i przybywa do Japonii. Wchodzi na ląd w Hachinohe, w kraju Chiji, mieszka w Herai i osiąga wiek 118 lat. Dokładne wyjaśnienia związane z tą sprawą zostały opublikowane w książce Chrystus umiera w Japonii autorstwa Yamane Kiku”. Naruhodol... Druga wzmianka – przy następnym panowaniu, cesarza Keikó (numer 12 w dynastii Kan'yamato): „Chrystus, który w całej Japonii pozostawił po sobie ślady, osiągnął w końcu wiek 118 lat i zakończył życie w Japonii, na ziemi Herai”.
Spośród miejscowości wymienionych w obu wzmiankach znam tylko Hachinohe, szukam więc pozostałych w bardzo porządnym słowniku geograficznym. Nie znajduję Chiji, chociaż jest to stosunkowo bliskie nazwie Chichijima (wyspa w archipelagu Ogasawara), ale to nawet w Prawdziwej historii nie miałoby sensu. Szukam dalej i pod hasłem Heraidake (słowo take lub dake oznacza górę, szczyt) natrafiam na niespodziankę. Góra Herai ma 1159 metrów wysokości i jest pochodzenia wulkanicznego. Wznosi się w zasięgu wzroku od jeziora Towada i z jej szczytu widać przy dobrej pogodzie Ocean Spokojny, gdzie w głębi zatoki leży miasto portowe Hachinohe. Sprawdziłam na mapie i wszystko się zgadzało. Bez niespodzianek. Zaskoczeniem jest dopiero zakończenie hasła w słowniku geograficznym: „Ze względu na dziwaczną nazwę góry jest nawet teoria etymologiczna wywodząca słowo z języka hebrajskiego, ale to niejasne. W swoim czasie publiczne poruszenie wywołała pogłoska, jakoby Chrystus umarł w Herai i został pochowany na Heraidake”. No proszę!... Wynika z tego, że „literatura Tekenouchi” nie jest tak całkiem nieznana w Japonii.
Zaglądam ponownie do indeksu tematów i widzę: Môze, Romiyurasu Nihon-ni kitaru – „Mojżesz i Romulus przybywają do Japonii” (s. 207). To ciekawe!... Czytam przeto: „Za panowania władcy Kamutaruwaketoyosuki, który był 69 pokoleniem w dynastii Fukiaezu, roku dwieściesetnego od wstąpienia na tron tego cesarza, szóstego środkowego dnia trzeciego miesiąca, z dalekich krain przybyli do Japonii Mojżesz i Romulus. Mieszkali w Japonii dwanaście lat”. Romulus dalej wypada z tekstu i możemy się gubić w domysłach, jaki spotkał go los. O Mojżeszu natomiast dowiadujemy się, że nie tracił czasu, lecz wyrył w kamieniu dziesięcioro przykazań, które stały się prawem chroniącym „ludzi w pięciu kolorach ze wszystkich krain”. Kamień ofiarował cesarzowi, a ten oddał go w opiekę świątyni Kôsokô-taijingû. Działo się to 660 lat przed cesarzem Jimmu (pierwszym władcą dynastii Kan'yamato). Mojżesz następnie ożenił się z córką cesarską, której drugim imieniem było Roma (Rzym!... a więc jest tu jakiś związek z zaniedbanym przez kronikę Romulusem). Mieli siedmioro dzieci. Mojżesz dożył sędziwego wieku 583 lat (wynikałoby z tego, że przybył do Japonii licząc sobie już 571 latek), a jego małżonka zgasła w wieku 461 lat. Oboje zostali pochowani na górze Hódatsusan na półwyspie Noto (obecnie prefektura Ishikawa).
Jest jeszcze przypis dotyczący dziesięciorga przykazań, z którego wynika, że ów kamień spokojnie spoczywający w Japonii jest poszukiwany przez tajne stowarzyszenie żydowskie Wolnomularzy, wierzą oni bowiem, iż naród posiadający kamień zapanuje nad światem. Wierzą ponadto, że kamień posiadają Żydzi. A tymczasem nic podobnego! Kamieniem opiekuje się sekretnie wielki kapłan w Kôsokô-taijingû, kapłan należący do rodu Takenouchi. „Nie ulega chyba wątpliwości, że odkrycie tej tajemnicy stanie się wielkim problemem dla całego świata” – stwierdza pani Yamane. No, rzeczywiście! Trudno zaprzeczyć prawdziwości tego zdania.
Lektura Prawdziwej historii, jeżeli traktuje się ją wybiórczo, może być wręcz pasjonująca. Z przytoczonej wzmianki o Mojżeszu wyłania się na przykład problem kolorystyczny: ludzie w pięciu kolorach. Dlaczego w pięciu? Przyjęło się na ogół rozróżniać rasę białą, czarną, żółtą i czerwoną. Jaki więc jest piąty kolor i kogo dotyczy?... Sięgamy znowu do indeksu. „Przodkowie rodzajów ludzkich na świecie” (s. 18). Zaglądamy do tekstu i widzimy, że przełomowym dla ludzkości okresem stało się panowanie drugiego z boskich przodków cesarskich, imieniem Tsukurinushiyorozuo. Objął władzę w 250 tysięcy bilionów lat od intronizacji swego rodzica, a do płodzenia potomstwa przystąpił w 22 360 lat po objęciu tronu. Prokreacja rozciągnęła się w czasie i dopiero od 608 milionów 668 tysięcy 621 roku panowania jego małżonka zaczęła rodzić ludzi w pięciu kolorach. Władca nakazał, by ich imiona przyjęte były jako nazwy krain.
Przez następne kilka stron tekstu mamy wyliczankę licznego potomstwa, które dało początek ludom osiadłym w Japonii, Chinach, Indiach i w całej reszcie świata. Jest ich zbyt dużo, by wszystkie wymienić, ale trudno oprzeć się pokusie przekazania do publicznej wiadomości choć części z nich. Przede wszystkim okazuje się, że piątym kolorem jest błękit. Do ludów niebieskich zalicza się m.in. lud Johannesburga, z którego wywodzi się Transwal, Natal i ”Kirimane” (Kilimandżaro?), a także lud z Hanoi w Annamie, z którego pochodzą ludy Tonkinu i Kambodży. Najwięcej jest czerwonych, wśród których spotykamy m.in. ludy Afryki i Egiptu (Nubia, Sudan i inne), Ameryki Południowej (Brazylia, Argentyna, Chile i inne), Australii oraz szereg innych rozrzuconych po różnych kontynentach. Z pewnym zaskoczeniem natrafiamy w tej grupie na lud Suez-Akaba, Freetown, Konakra i Morze Egipskie. Stosunkowo słabo reprezentowana jest biała rasa – występuje tylko w złożeniu „Azja-Syjam-Bangkok” oraz w Malakce. Do żółtych zalicza się osobliwie Meksyk i Filadelfię, do czarnych zaś niektórych Hindusów i kilka grup indoturańskich. Ludy afgańskie i perskie pochodzą od europejskiej czerwonej pary Adama i Ewy, ale ta sama para występuje też jako przodkowie czarnego ludu Queensland z linii indoturańskiej. W bardzo licznej grupie ludów nie oznakowanych żadnym kolorem natrafiamy na Bolonię, Niceę, Mediolan, Poczdam, Szczecin (!), Wenecję, Mekkę, Medynę, a także na rody Piramid i Sfinksów!...
Jest to oszałamiająca dawka wiedzy etniczno-geograficznej, ale niewątpliwie dowodzi, że wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami jednej krwi. Stojące w sprzeczności z tą wiedzą wyniki badań archeologicznych, antropologicznych i etnograficznych muszą należeć do tego, co pani Yamane w anglojęzycznym wstępie nazywa „fałszami i wypaczeniami wprowadzonymi do historii przez błędny przekaz”.
Dalsze wyrywkowe studia Prawdziwej historii przekonują również o tym, że wszyscy reformatorzy i twórcy religii uniwersalnych odbywali staże w Japonii. Dzieło wymienia Cautamę Śakjamuniego, Lao-tsy, Konfucjusza, Mencjusza i Mahometa. Przy tym ostatnim zatrzymuje się najdłużej. Wszystkie podawane daty nie mają nic wspólnego z zakłamaną konwencjonalną historią znaną dotychczas na świecie.
Jeżeli jednak oderwiemy się od całego zbędnego bagażu konwencjonalnej historii, która nam dotychczas mąciła w głowach, jeżeli pójdziemy za gorącym apelem pani Yamane Kiku i przestudiujemy „literaturę Takenouchi”, jakie proste i czyste okaże się dalsze życie! Uwierzymy wtedy, że Jezus, syn Józefa i Marii, urodził się wiele setek lat przed tzw. erą chrześcijańską (a cóż to w ogóle za terminologia!), że Konfucjusz w Japonii nauczył się pisać, że wszystkie alfabety świata (a jest ich – według pani Yamane – ponad 2400, już znanych i jeszcze nie odkrytych), pochodzą od japońskich boskich przodków cesarskich, że Kôsokô-taijingû jest najstarszą świątynią na świecie i jedyną, która przechowuje pamiątki i opisy prawdziwej historii świata...
Gdyby Prawdziwa historia wpadła mi do ręki, zanim zetknęłam się z kręgiem Community College, prawdopodobnie po obejrzeniu obrazków odłożyłabym ją na półkę i nawet nie próbowała dociekać, co zawiera się w tekście. Ilustracje bowiem są następujące:
1) kamień Mojżesza z dziesięciorgiem przykazań (to chyba ten, który oglądałam własnymi oczami);
2) sam tekst przykazań pisany alfabetem sylabowym, którego niektóre znaki przypominają współczesną japońską katakanę;
3) rzeźba wyobrażająca Józefa i Marię, wykonana z ich sproszkowanych kości przez Jezusa w czasie jego pobytu w Japonii;
4) figurka drewniana z Boliwii; na postumencie figurki wyryte są znaki starożytnego pisma japońskiego zwanego amekoshine; figurkę zostawił w boliwijskich górach 96 boski władca Amaterasukuniterasuhikomomohiusuki w czasie objazdu świata (nie trzeba chyba dodawać, że działo się to ileś tam bilionów lub miliardów lat temu);
5) kamień z napisem wyrytym 20 tysięcy lat temu; z napisu wynika niedwuznacznie, że starożytne japońskie sumeramikoto oznaczające cesarza było równoznaczne z tytułem meshiya, czyli „mesjasz”;
6) fotografia Bramy Heroda w Jerozolimie, nad którą wyrzeźbiony jest ornament identyfikowany przez panią Yamane z herbem japońskich cesarzy, szesnastopłatkową chryzantemą;
7) portret Jezusa Chrystusa (nieznanej proweniencji – przyp. JT), przyozdobionego taką samą chryzantemą na przybraniu głowy i na piersiach, oraz drewniana tabliczka ze starożytnymi znakami japońskimi wyrytymi przez Chrystusa;
8) wizerunek z chińskiej miejscowości Ishan przedstawiający arhata trzymającego tabliczkę z tekstem pisanym „boskim pismem” japońskim;
9) portret Czyngis-chana z mongolskiego klasztoru Kulun, na którym władca ma na piersiach ornament identyfikowany przez panią Yamane z herbem rodu Minamoto; z podpisu wynika, że Czyngis-chan był znanym bohaterem japońskim Minamoto-no Yoshitsune; obok znajduje się szkic mapy świata z objaśnieniem, że jest to mapa wykonana 1300 lat temu przez niejakiego Hillyforda (?); Japonia wyrysowana jest na szczycie i opatrzona wyrazem „niebo”;
10) fotografia obrzędu hiwatari w Kôsokô-taijingû z podpisem „Japońska sztuka chodzenia przez ogień – rzeczywistość ponad naukę”.
Sam zestaw ilustracji wywiera szokujące wrażenie, ale jest to rodzaj szoku nie zamierzony przez autorkę dzieła, która wielokrotnie używa takich emfatycznych wyrażeń jak „zdumiewające, lecz prawdziwe” i najwyraźniej liczy na to, że wstrząśnie czytelnikami. Chiny, Izrael, Boliwia, Mongolia... Różne kraje i kultury, dla których lepikiem ma być wszechogarniająca idea Japonii – prapoczątku, Japonii – Nieba.
Polacy, którym po powrocie do kraju próbowałam przekazać coś z tych treści, po prostu patrzyli na mnie z niedowierzaniem i stwierdzali, że miałam do czynienia z grupą wariatów albo naciągaczy żerujących na ludzkiej naiwności. Ja mam jednak zdanie odmienne i nie zgadzam się z żadną z tych łatwych etykietek, choć początkowo sama byłam przecież bliska równie surowego osądu.
Przekonałam się, że oni po prostu wierzą. Oni, tzn. ci mili ludzie z kręgu Kôsokô-taijingû i Community College – rzeczowe a dobrze wychowane siostry Koizumi, rozmarzony Takeda-san, energiczny Hamano-sensei, dostojny daiguji Takenouchi. Wszyscy najnormalniejsi na świecie ludzie, bez błysku fanatyzmu w oczach, bez piany na ustach. Wszyscy spokojni i bardzo zajęci swoją codzienną „świecką” pracą...
W trakcie pamiętnego weekendu w Isoharze moją pierwszą reakcją było rozbawienie, potem zdumienie pomieszane z niedowierzaniem: dorośli ludzie, a opowiadają sobie bajki! Stopniowo jednak przekonywałam się, że dla nich idee „literatury Takenouchi” stanowią coś więcej niż zespół megalomańskich haseł, że nie są oderwaną od ich życia fantastyką.
I ostatecznie doszłam do sformułowań bardzo ogólnych, by nie rzec – uniwersalnych. Norbert Elias powiada: „Społeczności, które nazywamy narodami, różnią się między sobą w znacznym stopniu swą strukturą emocjonalną, schematami, według których życje emocjonalne jednostki modelowane jest pod naporem zinstytucjonalizowanej tradycji i aktualnej sytuacji” (s. 49). Zdanie to jest równie prawdziwe dla Zachodu, jak i dla Wschodu, My, ludzie Zachodu, ludzie tej eulogizowanej kultury europejskiej, potrafimy na całe lata popadać w szaleństwa i absurdy – faszyzmu, rasizmu czy kultu różnych jednostek. Po przewaleniu się szaleństwa trochę wybrzydzamy i szukamy winnych, ale nie widzimy w tym, co przeszło, nic nienaturalnego. Jeżeli w swoim czasie normalni ludzie potrafili Stalina nazywać „słońcem”, a sztaby uczonych z powagą studiowały jego (lub jemu przypisywane) teorie językoznawcze, to dlaczego mamy Japończyków odsądzać od rozumu, gdy konstruują sobie swój własny kosmos z idei wrośniętych w ich tradycje i mieszczących się w strukturze emocjonalnej?...
Myślę, że nawet bardzo pobieżne zapoznanie się ze zrębami „literatury Takenouchi” pozwala na zakwalifikowanie grupy reprezentowanej przez moich znajomych do „nowych religii”, niezależnie od tego, czy jest to zarejestrowana sekta, czy też nie. Gdyby pokusić się o sformułowanie najważniejszych założeń, należałoby przede wszystkim wymienić jaskrawo nacjonalistyczny charakter głoszonej „wiedzy” przy jednoczesnym odejściu od oficjalnie przyjętej tradycji mitologicznej, która w starożytności notowana była w Kojiki i Nihongi, a w okresie Meiji przyjęta za oś tzw. shintó państwowego {kokka-shintó). Zarazem jednak wyraźnie pobrzmiewa tu ten sam ton, który dominował w propagandzie militarystycznej od późnego okresu Meiji aż do klęski w wojnie na Pacyfiku, a który rozkwitł przez interpretację świadomie wybieranych i wypaczanych wątków mitologicznych. Boska dynastia, boska Japonia, „cały świat jednym gmachem” – takie były niegdysiejsze hasła prowadzące ku agresji, ku wojnie totalitarnej, a w rezultacie do niewyobrażalnej nędzy i cierpień „wybranego narodu”.
Z pewną przykrością stwierdzam, że w ”literaturze Takenouchi” niektóre z tych wątków nabrały jeszcze bardziej megalomańskiego charakteru, a prezentacja „prawdziwej historii świata” przewyższa wszystko, do czego doszli przedwojenni ideologowie. Z prezentacji tej bowiem wynika, że Japonia jest pramacierzą bogów i ludzi, źródłem wszelkich kultur i cywilizacji, podczas gdy dawniej nacisk kładziony był raczej na odrębność kulturową Japończyków. Wnioski jednakże, w przeciwieństwie do przedwojennych, są pacyfistyczne i optymistyczne: ludzkość stanowi jedną wielką rodzinę, a więc wszyscy powinni się kochać i dążyć do powszechnego pokoju przez utworzenie państwa-świata.
Nie można omawianej grupy uznać za pogrobowca kokka-shintó z kilku względów. Po pierwsze: brak w niej agresywności. Znani mi przedstawiciele grupy mają wprawdzie poczucie dumy, że należą do narodu, który jest w prostej linii spadkobiercą twórców wszechświata, ale jednocześnie zupełnie nie wykazują chęci ewangelizacji za pomocą jakichkolwiek środków przymusu, a tego rodzaju dążenia były nierozerwalnie związane z kokka-shintó. Po drugie: warstwa teologiczna „literatury Takenouchi” jest wręcz obrazoburcza wobec przedwojennej oficjalnej warstwy teologicznej. Występują tu wprawdzie liczne postaci zaczerpnięte z panteonu KojikiiNihongi, ale różnią się kolejnością występowania, a także jest im przypisywana inna działalność i inna rola dziejowa. Jako przykład można podać, że centralna postać przedwojennego kultu dynastycznego, bogini Amaterasu, w ”literaturze Takenouchi” występuje w długim szeregu przodków dynastii Fukiaezu i ma całkowicie szeregowe znaczenie. Lista cesarzy obecnej dynastii zawiera 125 imion, podczas gdy ta oficjalnie przyjęta kończy się na numerze 124, czyli na ówcześnie panującym cesarzu Hirohito.
Po trzecie: w ”literaturze Takenouchi” widoczne jest deprecjonowanie pozycji panującej dynastii, a w komentarzu pani Yamane przewija się nawet ton krytyczny. Za znamienne można też uznać ignorowanie roli chramów Ise i Izumo przy jednoczesnym podkreślaniu ważności Kôsokô-taijingû i starożytności tego przybytku sięgającej miliardów (a może nawet bilionów?) lat. Również rodowód samego rodu Takenouchi przedstawiony jest zupełnie inaczej, niż można to znaleźć w KojikiiNihongi. Nacisk jest tu kładziony na rolę rodu jako kapłańskiego od czasów poprzedzających obecną dynastię.
Po czwarte: „prawdziwa historia” charakteryzuje się nieporównywalnie większym rozmachem od teologii czy ideologii modelowanych na KojikiiNihongi.
Ta ostatnia cecha wspólna jest wielu sektom określanym nazwą nowych religii. Wiele z nich wyrosło na wspólnym substracie ludowych kultów wzbogaconych o elementy napływowych religii oraz wybrane wątki filozoficzne podbudowane terminologią z dziedziny nauk przyrodniczych. Wszystkie są eklektyczne i wszystkie – przy licznych różnicach doktrynalnych – są esencjonalnie japońskie, nawet jeżeli posługują się pojęciami zaczerpniętymi z chrześcijaństwa czy islamu.
Spośród nich większość działa tylko na terenie Japonii, bo tylko tutaj może znaleźć właściwy oddźwięk. Pewną ambicję wyjścia w świat zdradza Tenri-kyo, a najsilniejsze dążenie do ekspansji wykazuje buddyjska Sóka-gakkai, która w swojej propagandzie skierowanej za granicę wykorzystuje przede wszystkim hasło utrwalenia pokoju na świecie. To samo hasło, tylko w innej obudowie, występuje w propagandzie grupy moich znajomych z Community College.
Bardzo jestem ciekawa, czy w nich również obudzi się chęć wyjścia poza Japonię i głoszenia swojej kluczowej tezy o wspólnej krwi wszystkich ludów. Coś w rodzaju takiego sygnału odebrałam w parę lat po rozstaniu się ze szkołą. Przez jakiś czas bowiem utrzymywałam kontakt listowny z siostrami Koizumi i najpierw doniosły mi, że Hamano-sensei wyjechał na roczne stypendium do Stanów Zjednoczonych. Potem dostałam zaproszenie na uroczystość otwarcia filii Community College w San Francisco. Z zaproszenia nie skorzystałam i nie wiem, czy kalifornijska filia ogranicza się do uczenia robótek ręcznych i elementów ekonomii, czy może ma ambicje szerzenia za oceanem idei „literatury Takenouchi”.
Grób Chrystusa i piramidy
[...] nie zawsze należy przyjmować sceptycznie opowieści o potędze buddyjskich i shintoistycznych bóstw. Absurdem byłoby dawanie wiary pospolitym bajaniom, ale nie jest też dobrze mówić „to nonsens”. Trzeba je traktować tak, jakby były prawdziwe, ale nie tak całkiem w nie wierzyć. I nie należy ich wyśmiewać rozgłaszając własną niewiarę.
Kenko-hóshi, XIV wiek
Przez dobre parę lat dręczyło mnie, w jaki sposób legenda grobu Chrystusa trafiła do naukowego słownika geograficznego. Doszłam do wniosku, że tropu należy szukać w Hachinohe oraz w rejonie Heraidake. Ale przez długi czas nie miałam okazji, by tam pojechać i rzecz na miejscu zbadać. Wiedziałam z całą pewnością, że najprostszym rozwiązaniem byłaby rozmowa z daiguji Takenouchim lub z Wielką Trójcą. To jednak przerastało moje siły.
Dopiero latem 1988 roku udało mi się pojechać do Tóhoku i wspominam to jak Wielką Wspaniałą Przygodę nie tylko ze względu na osiągnięty rezultat poznawczy. Już sama droga była pasjonująca, a zwłaszcza jej pierwszy odcinek – autostrada Jóban oddana do użytku zaledwie w kwietniu. Jóban łączy dwie inne autostrady: Wangan i Tohoku-yidôsha-dô, po czym ciągnie się na północ do Iwaki w prefekturze Fukushima. Początkowy odcinek Kashiwa-Ishioka biegnie przez 43 kilometry wzdłuż północnych rubieży i suburbii Tokio na północ od rzeki Arakawy. A Tokio oglądane z pewnej perspektywy i z wysokości autostrady sprawia niezapomniane wrażenie! Monstrualnie rozciągnięte, niemal bezkresne, ogromne i majestatyczne... Mimo że Arakawa jest granicą okręgu metropolitalnego, miasto-gigant rozlało się szeroko i nie widać, by gdziekolwiek miało kres, chociaż administracyjnie zabudowania podlegają już prefekturze Saitama. Kilkui kilkunastopiętrowe bloki ciągną się długimi szeregami, tu i ówdzie grupy wieżowców sięgają chmur, gdzie indziej wznoszą się ogromne kompleksy osiedli mieszkaniowych... Parada nowych, architektonicznie urozmaiconych budowli przesuwa się przed oczami i ucieka do tyłu, by ustąpić miejsca następnym i następnym blokom, wieżowcom, osiedlom... Zda się bez końca!...
Ten widok z autostrady ]ôbar\-jidôsha-dô był dla mnie wręcz Szokiem, bo przecież pamiętam Tokio parterowe, drewniane, Tokio, w którym wysokich, murowanych budynków było znacznie mniej niż tych tradycyjnych. Trudno nawet wykrzyknąć: „Ach, jak to miasto się zmieniło!”, bo to już nie jest to samo miasto. Tamto sprzed trzydziestu lat przestało istnieć, a na jego miejscu powstało coś całkiem innego. I chociaż nazywa się tak samo, chociaż ciągle mieszkają w nim ci sami ludzie (plus nowe pokolenia), to przecież charakter miasta, wystrój, skala, ambicje i perspektywy uległy takim przeobrażeniom, że trudno dojrzeć jakiekolwiek ogniwa łączące teraźniejszość z przeszłością. A w każdym razie tak mi się to jawiło na wysokościach autostrady, szczególnie zaś, gdy przejeżdżałam obok mostu zwanego Harfą... Ów most, w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia, widoczny jest z bardzo daleka. Jego wyniosła oś wznosi się wysoko ponad autostradę, a spod szczytu osi spływają wachlarzowato stalowe liny – nie naprężone, lecz łagodnie wygięte. Sprawiają wrażenie miękkości i dopiero z bliska widać, jakie są grube i solidne. Kształtem most nie przypomina harfy, ale być może konstruktor poeta słyszał, jak wiatr gra na stalowych strunach?... Most jest piękny w rysunku, czysty i dumny w swojej prostocie. To jeden z symboli nowego Tokio i nowej Japonii. Tej Japonii, która stosując najbardziej zaawansowane techniki, potrafi je podporządkować wymogom estetycznym.
Dalsza droga na północ to kalejdoskop „przesuwających się cieni Starego i Nowego Świata”. Ale te widoki nie były dla mnie zaskoczeniem, bo się do nich stopniowo przyzwyczajałam. Dawno przestała mnie razić tradycja przetkana nowoczesnością. Od dawna też wiedziałam, że proporcje tej mieszaniny są różne w zależności od rejonu, a różnice bywają bardzo znaczne. Cała Japonia rozwija się stale, ale tam, gdzie doprowadzone zostały linie kolejowe Shinkansen, tam gdzie są zjazdy z autostrad, gdzie rozwija się szczególnie turystyka lub nacisk położono na lokalny przemysł – w takich rejonach zmiany są o wiele szybsze i łatwo zauważalne. Tóhoku w latach osiemdziesiątych uzyskało lepsze warunki rozwoju, ponieważ autostrada Tôhoku- yidôsha-dô została doprowadzona aż do Amori, najbardziej ku północy wysuniętego miasta Honshu, linia Tóhoku-shinfcansen dotarła do Morioki, a Mariokę w 1988 roku połączono z Hachinohe malowniczą autostradę Hachinohe-Zraicfo. Kiedy jechałam nią w sierpniu, byłam wręcz zaniepokojona, czy aby inwestycja nie okaże się finansową pomyłką – droga w urozmaiconym górskim krajobrazie była prawie pusta, a na nowiutkim parkingu S.A. (service area) stało zaledwie osiem samochodów. Zupełnie jak nie w Japonii.
Hachinohe zmieniło się nie do poznania w ciągu szesnastu lat (poprzednio byłam tu w 1972 roku). Osiedle rybackie, które pamiętałam, teraz było miastem liczącym około 250 tysięcy mieszkańców, z ożywionym, kolorowym śródmieściem i świeżo zabudowanymi, rozległymi dzielnicami jasnych domów, przedzielonych prosto wytyczonymi ulicami i przytulnymi ogródkami. Cała zatoka Hachinohe przekształciła się w gigantyczny kompleks przemysłowy, ale nie zatraciła przez to pewnych walorów widokowych, ponieważ most przerzucony ponad zatoką organizuje pozorny chaos fabryk i magazynów, użycza lekkości przyciężkiej przemysłowej zabudowie.
Na stacji kolejowej zaczęło się tropienie śladów Chrystusa. Miła starsza pani w mikroskopijnym biurze informacji turystycznej nie zdziwiła się ani trochę pytaniem o lokalne pamiątki po Chrystusie. Wyjaśniła natychmiast, że zapoznała się z tą tematyką, ponieważ w przeszłości były tu już Szanowne Osoby Zagraniczne, które zadawały podobne pytania. Z jej rozeznania wynikało, że w dzielnicy nad rzeką Mabuchi jest mały chram shintoistyczny Mikuramori-jinja wystawiony dla upamiętnienia zejścia Chrystusa na ziemię japońską. Trudno go odnaleźć, a poza tym nie zachowało się tam nic, co mogłoby mieć jakikolwiek związek z legendą. Ale jeżeli Szanowny Gość jest głębiej sprawą zainteresowany, to powinien skierować swe kroki do wsi Shingó, gdzie jest grób Chrystusa i szereg innych ciekawych pamiątek.
Pani sięgnęła pod ladę i położyła na blacie małą książeczkę, rozkład jazdy autobusów rejonu Hachinohe. Na okładce była fotografia przysypanego jesiennymi liśćmi okrągłego pagórka, na którym wznosił się drewniany krzyż na tle zielonych, złotych i czerwonych drzew. Bardzo nastrojowy zakątek... Stuknęła palcem w fotografię i powiedziała: „To jest właśnie ten grób w Shingó-mura”.
A więc hasło w słowniku geograficznym zaczynało przybierać konkretne, materialne kształty. Jednakże w haśle była mowa o Heraidake, a w ”literaturze Takenouchi” o miejscowości Herai. Skąd się tedy wzięła wieś Shingó?... Pani z informacji turystycznej wytłumaczyła to bez wahania: do 1955 roku istniała jeszcze wieś Herai, ale potem zlała się z osiedlem Nozawa i w ten sposób zrodziła się nowa jednostka administracyjna o nazwie Shingó-mura. A Heraidake (lub Herai-yama) po staremu góruje nad okolicą, na północny zachód od obecnego Shingó.
Brzmiało to obiecująco. Trop stał się całkiem wyraźny. Wkrótce zaczęłam podziwiać tę miłą panią z informacji, bo okazało się, że jest chyba jedyną osobą w Hachinohe, która umiała wymienić i mniej więcej zlokalizować chram Mikuramori-inia. Nikt spośród wielu pytanych ludzi – z jednym wyjątkiem – nie był nawet świadom tego, że Hachinohe zostało wyróżnione w ”literaturze Takenouchi” jako miejsce pobytu Chrystusa. Wyjątek stanowił pan Yano, szef Działu Handlu i Turystyki Urzędu Miejskiego, do którego w asyście mojego towarzysza podróży dotarłam następnego dnia. Pan Yano nie słyszał wprawdzie o chramie w Hachinohe, ale słyszał o zapisie w ”literaturze Takenouchi”. Miał to nawet wydrukowane pod hasłem „Shingó-mura” w grubej, pięknie ilustrowanej książce poświęconej handlowi i turystyce rejonu Hachinohe, którą pokazał. Wprawiła mnie w podniecenie, ponieważ zaczęło się wyjaśniać źródło rozprzestrzeniania się legendy o Chrystusie. Do tej pory nie wiedziałam bowiem, czy legenda przeszła z Herai do Kósokó-taijingû, czy też było odwrotnie. Teraz ten punkt stał się jasny. W tekście, na który rzuciłam okiem, niedwuznacznie powiedziano, że w 10 roku Shówa (1935) pojawił się pan Takenouchi Kyomaro wraz z malarzem-historykiem, panem Toriyą Shinzanem, i zdumionym mieszkańcom Herai odkrył prawdę o istnieniu we wsi grobu Chrystusa. W wyniku prowadzonych następnie prac archeologicznych zlokalizowano nie jeden grób, lecz dwa! Badania dowiodły, że w grobie po prawej stronie pochowany został Chrystus, a grób po lewej jest monumentem wystawionym młodszemu bratu Isukiri, który umarł na krzyżu zamiast Chrystusa.
Nie czytałam już dalej, te rewelacje mi wystarczały. Poprosiłam pana Yano 0 kserokopię dwóch stron z hasłem „Shingó-mura” i po chwili już ją miałam dłoniach. Mój towarzysz zapytał pana Yano, dlaczego Hachinohe nie próbuje zwiększyć sobie dochodów z turystyki przez nadanie większej wagi chramowi Mikuramori i związanej z nim legendzie? Przecież tu oto (gest ręki w moją stronę) siedzi żywy dowód międzynarodowej sławy tego miejsca... Panu Yano na chwilę rozbłysły oczu, ale zaraz posmutniał i oświadczył, że Hachinohe nie może ciągnąć profitów z Chrystusa, ponieważ jest to monopol Shingó. Nie wypada rywalizować... Hachinohe musi się zadowolić legendą Yoshitsune, tragicznego bohatera narodowego z XII wieku. I już gotów był opowiedzieć nam wszystko o Yoshitsune, ale zorientował się szybko, że myśl nasza niechętnie odstępuje od grobu Chrystusa. Zostawił nas tedy nad mrożoną herbatą i widzieliśmy z daleka, jak telefonuje. Wrócił wkrótce i powiedział, że pan Nagano z Urzędu Gminnego Shingó-mura będzie na nas czekał, udzieli nam wszelkich szczegółowych informacji, a poza tym pokaże wszystko, co warto zobaczyć. Na pożegnanie pan Yano obdarował nas ogromnym stosem broszur 1 książek propagujących uroki rejonu Hachinohe i wytłumaczył bardzo dokładnie, jak jechać do Shingó.
Jeszcze poprzedniego dnia udało nam się odszukać chram Mikuramori, chociaż wcale nie było to proste. Kierowca taksówki dowiózł nas bezbłędnie do dzielnicy nad rzeką Mabuchi, ale potem co chwila wysiadał i chodził pytać tubylców, a tubylcy bezradnie rozkładali ręce. Trwało to i trwało, aż wreszcie jakaś pani w roboczym fartuszku z wahaniem wskazała niedaleką kępę drzew i powiedziała, że to chyba tam jest jakieś święte miejsce. Innego w okolicy nie ma, a ona tu już mieszka od dawna, więc powinna wiedzieć.
Święte miejsce było tam niewątpliwie, ale nic nie wskazywało na to, czy nazywa się Mikuramori-y'iny'a, czy jakoś całkiem inaczej. I oczywiście nie było tam niczego, co choćby marginalnie mogłoby się łączyć z legendą Chrystusa. Wśród wysokich drzew znajdował się mały placyk przylegający jednym skrajem do porośniętego rzęsą stawu, a z pozostałych stron otoczony poletkami uprawnymi. Na placyku stał stary zaniedbany chramik z zadaszonym gankiem. Przed nim rozparte na dwóch kamiennych podestach drzemały kamienne Iwy, a obok nich uwagę zwracały dwie omszałe kamienne latarnie. Nieco dalej chyliło się czerwone torii, przy którym siedziały z zadartymi kitami dwa kamienne lisy. A więc Mikuramori-yYnya poświęcona była Inari, bóstwu urodzaju. Świadczyły 0 tym lisy, które są uznawane za wysłanników tego bóstwa. Na jednej latarni można było odcyfrować datę: „6 rok ery Ansei”, to znaczy rok 1859. Być może w tym roku świątynka była przebudowana i poświęcona Inari. A może po prostu jej historia nie sięgała dalej w głąb przeszłości?... Informacja pani z dworca kolejowego dotyczyła ulotnej legendy, a nie historii chramu; o tym, że nie było to miejsce znane, przekonałam się ponad wszelką wątpliwość. Zresztą moje zainteresowanie chramem można określić jako turystyczne, podczas gdy znacznie większych emocji poznawczych spodziewałam się w Shingó. I nie zawiodłam się.
Droga Gonohe-icaidó wije się wśród pól, czasem przecina wsie, a niekiedy tonie w lasach. Z wnętrza klimatyzowanego samochodu miło jest popatrzeć na krajobraz jakby rozklejający się w zawiesistym upale: drzewa otoczone lekką mgiełką, falujący opar nad szosą i nieostre kontury domów. Wielobarwne obrazy malowane pastelami przez artystę, który nie lubi przejaskrawień... Wyjście z samochodu przekonało mnie, że milej jest na obraz patrzeć niż stać się jego częścią. A wysiadłam jeszcze kawał drogi przed wsią Shingó, żeby sfotografować tablicę, na której wyrysowany był wielki krzyż, a pod nim napis „wieś grobu Chrystusa”. Górną partię tablicy ozdobiono czerwonymi znakami „uwaga na pożary”. Sfotografowałam, ale okazało się potem, że nie wszystkie fotografie wyszły dobrze ze względu na upał, który mi przyklejał palce do aparatu i łzawił oczy.
Shingó-mura, jak na wieś, jest bardzo duża, ciągnie się na wszystkie strony w dolinach między licznymi jęzorami gór i pagórków. Do pierwotnych Herai 1 Nozawa doszły bowiem jeszcze inne wsie, tworząc razem skupisko osiedli zamieszkane przez około 4,5 tysiąca ludzi. W 1985 roku liczba mieszkańców wynosiła 4503 i prawdopodobnie od tego czasu już się zmniejszyła. Ze statystyki wynika bowiem, że ludzie stale odchodzą ze wsi i przenoszą się do miast. W ciągu trzydziestu lat ubyło w ten sposób około 2 tysięcy ludzi. „Shingó się starzeje – lamentował Nagano-san. – Młodzi uciekają, bo rolnictwo jest mniej atrakcyjne od pracy w dużym mieście”.
Pana Nagano poznaliśmy w nowym wielkim budynku Urzędu Gminnego Shingó. Czekał na nas trochę przestraszony, bo prawdopodobnie Yano-san z Hachinohe powiedział mu przez telefon, że będzie miał do czynienia ze wścibską cudzoziemską osobą. Przygotowane już były rozmaite materiały informacyjne – foldery, ulotki, fotografie oraz książeczka z ową statystyką (24 strony) i z bogato ilustrowanym tekstem (40 stron formatu A3), wszystkie wydane na poziomie nie odbiegającym od tokijskiego. Bardzo mi to zaimponowało. Mój podziw dla Shingó rósł, aż doszedł do zachwytu, kiedy dowiedziałam się, że we wsi funkcjonuje siedem szkół podstawowych i dwie średnie, a liczba lekarzy i policjantów jest identyczna – po dwóch. Gawęda o wsi, hodowaniu czosnku, szafranu i kapusty nastąpiła po dwóch godzinach, kiedy pan Nagano już się z nami oswoił. Początkowo bowiem siedział nad mrożoną herbatą sztywny, formalny i tak skrępowany, że wywoływał współczucie. Na wstępie oświadczył, że wie, czego szukamy w Shingó, bo mu pan Yano powiedział. I natychmiast zaczął recytację, która świadczyła o jego znakomitej orientacji w sprawie grobu Chrystusa, a jednocześnie o tym, że chyba zaczynał swoją karierę jako przewodnik wycieczek. Głos i frazy były typowe – jak z taśmy magnetofonowej... Przez pewien czas słuchałam cierpliwie, ale wreszcie stało się to nie do wytrzymania. Przerwałam jakimś pytaniem. Odpowiedział głosem człowieka, a nie taśmy magnetofonowej. Dalej potoczyło się już wszystko pomyślnie i po mniej więcej półgodzinie pan Nagano sam zaproponował, że nas zawiezie do grobu, a następnie do... piramidT^
Piramidy pojawiły się w rozmowie niespodziewanie, ale coś mi natychmiast mignęło w pamięci: Piramiddo-zoku (lud Piramid) z Prawdziwej historii świata'.... Zapytałam więc,, czy o piramidach w rejonie Shingó też wieś dowiedziała się od Takenouchiego Kyomaro. „Ależ tak! To jest opisane w «literaturze Takenouchi», a także w dziele historyczki, pani Yamane Kiku, Hikari-wa tôhô-yori” (Światłość ze Wschodu).
No, proszę! Znowu spotkanie ze starą znajomą... Ex oriente lux.
Zanim mogłam przystąpić do czytania otrzymanych folderów, wysłuchiwałam od pana Nagano rewelacji na temat piramid. Z ”literatury Takenouchi” wynika, że piramidy w Japonii powstały kilkadziesiąt tysięcy lat wcześniej, zanim pojawiły się w Egipcie. Odnaleziono ich siedem w rejonie obecnego Shingó, a w całej Japonii jest ich więcej. Układane były z gigantycznych głazów, ale oczywiście kształty konstrukcji uległy zniekształceniom, a pozostały tylko te tajemnicze głazy. Badane były przez różnych uczonych, wśród których znaleźli się też Anglicy, bracia Edgar. Gdyby nie sensacyjne odkrycia „literatury Takenouchi”, prawdopodobnie wszyscy zgodziliby się, że są to starożytne miejsca kultowe (starożytne w rozsądnych ramach czasowych, a nie w skali nauk Kôsokô-taijingûl – przyp. JT). Najbliższa góra, na której znajdują się pozostałości piramid, od zamierzchłych czasów uważana była za miejsce święte i wchodzenia nawet na jej zbocza wzbroniono kobietom. Historia rejonu przekazuje, że w 4 roku ery Ansei (1857), 23 dnia 7 miesiąca księżycowego nastąpiło straszliwe trzęsienie ziemi i wtedy z potwornym hukiem obalił się na piramidzie i zsunął w dół ogromny głaz, którego obwód podstawy liczy 12 metrów. Leży teraz parę metrów niżej niż pierwotnie. Nazwano go Kagami-ishi (kamień-lustro) ze względu na kształt. Uczeni (?) podejrzewają, że na spłaszczonej powierzchni przylegającej obecnie do ziemi mogą być jakieś napisy, które by rozświetliły zagadkę piramid. Ale nie ma sposobu, by głazisko podnieść lub się pod nie podkopać, gdyż leży na dosyć stromym zboczu, a waży dziesiątki ton.
Wszystko to opowiedział Nagano-san, wioząc nas do grobu Chrystusa swoim samochodem zdobnym w haftowane serwetki, poduszeczki i maskotki. Upał zgęstniał jeszcze dotkliwej. Szosa była pusta, asfalt parował i powietrze nad nim drgało. Mijaliśmy jakieś zabudowania gospodarskie, wśród których widziało się domy tak piękne, że mogłyby stać się ozdobą każdego skansenu. Ich drewno poczerniało ze starości, ale nie zmurszało, a na dachach składających się z wielu warstw sitowia rosły bujnie zielone krzewy.
Zajechaliśmy na skromny parking w półkolistym wgłębieniu zbocza góry. Na skraju stał biały słup z napisem „grób Chrystusa”. Po drugiej stronie szosy były jakieś budynki, a dalej rozciągały się pola pocięte na równiutkie prostokąty. Z jednego budynku wyszedł starszy człowiek w słomianym kapeluszu, wsiadł na rower i odjechał. Wyglądał dokładnie tak, jak każdy inny starszawy japoński chłop. Nagano-san wskazał go dyskretnie i powiedział z niepewnym uśmiechem: „To jest właśnie pan Sawaguchi, potomek Chrystusa. Jego ojciec, który umarł wiele lat temu, miał niebieskie oczy, wysoki nos i jasne włosy”.
Zapytany bez ogródek, czy wierzy w to, że Chrystus mieszkał w Herai, Nagano-san zawahał się i bąknął, że sam nie wie. Opowiada całą historię, bo to ciekawe i przyciąga turystów do Shingó. Ale czy to prawda?... Nagano-san nie ma wyrobionego poglądu na tę sprawę. Niemniej nie ulega dla niego wątpliwości, że nieżyjący już pan Sawaguchi miał niebieskie oczy, wysoki nos i jasne włosy. Sam to nawet pamięta... Poza tym czym wytłumaczyć szereg dziwnych obyczajów i słów funkcjonujących w tutejszym rejonie, a nieznanych i niezrozumiałych w reszcie kraju?
Z marsem na czole Nagano-san poprowadził nas krętą ścieżką wśród lasu pod górę. Tam, gdzie kończyła się ścieżka, a otwierała szeroka polana, stała zwrócona bokiem shintoistyczna brama torii, a za nią można było zobaczyć dalekie pola w dolinie. Od jednego skraju polany zaczynały się dzikie zarośla i drzewa porastające górę, a spomiędzy bujnej roślinności tu i ówdzie wyzierały buddyjskie kamienie nagrobne i stupy. Przeciwległy skraj był natomiast starannie wyczyszczony. Porządne schody prowadziły na spłaszczony pagór, na którym widać było nawet z dołu dwa okrągłe kopce zwieńczone wyniosłymi krzyżami.
Pan Nagano głosem z taśmy wyrecytował, że ten kopiec z prawej jest grobem Chrystusa i zwie się Toraizuka. Ten z lewej zaś, zwany Todaizuka, zawiera albo włosy i uszy Isukiri, który ofiarował swe życie za starszego brata, albo prochy Marii przywiezione do Japonii przez Chrystusa. Ta sprawa nie została wyjaśniona do końca i obie hipotezy mogą być słuszne.
Ponieważ słowo „hipoteza” ustawiało dyskusję na płaszczyźnie naukowej, zapytałam, w jaki sposób ustalono, co jest grobem Chrystusa. Przecież tuż obok jest cmentarz buddyjski, a więc odnalezione kości lub prochy mogły stąd właśnie pochodzić i należeć do kogoś całkiem innego... Pan Nagano wyrecytował, że 26 maja 1936 roku przyjechała tu ekipa archeologów i kierowana przez ówczesnego sołtysa Sasakiego Denjiró dokonała odkryć, które potwierdziły dane zawarte w ”literaturze Takenouchi”. Mówiąc to, pan Nagano unikał mojego wzroku. I chociaż jego odpowiedź nie wyjaśniała niczego, przestałam nalegać, by nie konfundować tego poczciwca.
Poniżej pagórka z krzyżami znajdował się mały budyneczek o dumnej nazwie shiryókan (archiwum). Zamiast frontowej ściany miał szybę, przez którą można było oglądać zawartość wnętrza. Eksponaty w nim wprawdzie nieliczne, ale za to dziwne: dwie osobliwie ubrane lalki przedstawiające ludzi dorosłych (naturalnej wielkości), jedna lalka-dzidziuś w okrągłym plecionym koszyku (na czole poniżej czepeczka dzidziuś miał namalowany tuszem krzyż), wzdłuż tylnej ściany rozpięty zwój gęsto zapisany znakami chińskimi i katakaną, z narysowaną w kilku miejscach sześcioramienną gwiazdą. Podpis głosił, że jest to „kopia testamentu lesu-kirisuto”. Dalej deska z naklejoną drewnianą gwiazdą, opatrzona napisem: „herb rodziny Sawaguchi – gwiazda Dawida, króla żydowskiego”. I kilka innych nie tak interesujących przedmiotów.
Nagano-san wytłumaczył znaczenie eksponatów, powołując się w zasadzie na trzy rodzaje źródeł: „literaturę Takenouchi”, książki pani Yamane Kiku oraz na własną znajomość lokalnych obyczajów. Porzucił ton przewodnika wycieczek i mówił z większym wahaniem, a czasem nawet pozwalał sobie na wątły uśmiech. Wyraźnie był w rozterce...
Ubrania lalek – nakrycia głowy i spływające z głów fałdziste koce – są podobne do strojów noszonych w Izraelu, a można je spotkać jeszcze w rejonie Shingô, chociaż nigdzie w Japonii czegoś takiego nie ma. Obyczajem właściwym również jedynie dla Shingó było malowanie krzyża na czółkach dzieci, które miały być pierwszy raz wyniesione poza dom. Ten obyczaj już zaginął, chociaż żyją ludzie, którzy go zachowali w pamięci. Ciągle natomiast niektórzy sędziwi mieszkańcy rejonu plują na palec wskazujący i rysują sobie znak krzyża na czole, ilekroć zdrętwieje im noga. Podobno trzykrotne powtórzenie zabiegu uśmierza dolegliwość.
Testament Jezusa Chrystusa odkryła i odcyfrowała niezmordowana pani Yamane Kiku. Stał się podstawą ujawnianych przez nią w kolejnych książkach szczegółów życiorysu Chrystusa. Prawdziwego, a nie tego spreparowanego w Biblii!...
Nie dysponując dziełami pani Yamane (poza Prawdziwą historią), słuchałam z ciekawością „ujawnień”. Brzmiały mniej więcej tak:
Chrystus urodził się na wybrzeżu Morza Śródziemnego w Judei. Dzieciństwo spędził wraz z rodzicami w Egipcie. Wrócił następnie do Nazaretu, gdzie upłynęły mu lata młodzieńcze. Ukończywszy dwadzieścia jeden lat, zniknął i pojawił się ponownie jako trzydziestotrzyletni mężczyzna. Zaczął głosić chwałę Boga i mówił o raju... W Biblii nie ma słowa o tych brakujących w życiorysie jedenastu latach, ale zostało to wyraźnie opisane w ”testamencie”. Stąd można się dowiedzieć, że Chrystus pojechał do Japonii i za panowania cesarza Suinina zszedł na ląd w porcie Hashidate nad Morzem Japońskim. Jedenaście lat spędził w prowincji Etchu, studiując pilnie język japoński i literaturę oraz uprawiając ascezę pod kierunkiem świętego mistrza. W wieku trzydziestu trzech lat opuścił Japonię i powrócił do Judei, zatrzymując się po drodze w Monako, gdzie zszedł na ląd. W rodzinnym kraju powiernikiem jego stał się Jan Chrzciciel i inni apostołowie, którym opowiadał o boskich mędrcach boskiego kraju japońskiego. Jego nauki stały w sprzeczności z ówczesną religią Judei. Wywołały oburzenie starszyzny i protesty uczonych faryzeuszy, w rezultacie czego Chrystus został pojmany przez żołnierzy rzymskich i skazany na śmierć przez ukrzyżowanie. Jednakże, zgodnie z zapisem w testamencie, na krzyżu zawisł młodszy brat Isukiri i to właśnie on wypowiedział notowane w Biblii zdanie: „Panie, czemuś mnie opuścił”. Chrystus natomiast salwował się ucieczką i w towarzystwie grupy wiernych uczniów stante pedes przemierzył Syberię. Wędrówka trwała cztery lata, po czym Chrystus na Alasce (jak się tam dostał, nie jest wyjaśnione – przyp. JT) wsiadł na statek i 26 dnia 2 miesiąca zstąpił na ziemię japońską w Hachinohe. Zamieszkał w Herai, przybrał imię Toraitaró Daitengu, ożenił się z Japonką Miyuko i miał z nią trzy córki. Umarł w wieku 118 lat.
Imię, które sobie przybrał (lub też które mu nadano), składa się z kilku elementów określających jego pozycję i postać. Torai jest słowem oznaczającym w starożytności imigrację (toraijin – imigrant, torai-su – imigrować, przybywać do Japonii zza morza). Taro jest samodzielnie imieniem lub końcówką dodawaną do imion męskich. Tengu zaś są postaciami z mitologii wyróżniającymi się dużym nosem, czerwoną twarzą i fałdzistymi szatami. Dai natomiast oznacza po prostu „wielki”.
Chrystus został pochowany na górze Heraidake, a po czterech latach jego zbielałe kości przeniesiono 16 kilometrów na wschód, do obecnego miejsca pochówku. W ciągu swego sześćdziesięcioletniego powtórnego pobytu w Japonii przeszczepiał tu różne obyczaje rodzimej Judei. Zachowała się też niezrozumiała dla współczesnych Japończyków piosenka śpiewana od niepamiętnych czasów w rejonie Herai. Śpiewana jest corocznie w okresie święta zmarłych, obon, tworząc podkład muzyczny do tańców bon-odori. Tekst brzmi następująco:
nanyado yarå nanyado nasareno nanyado yarå.
Rzeczywiście, nie przypomina to języka japońskiego! Ani współczesnego, ani klasycznego... Uczony japońskiego pochodzenia, który mieszka w Seattle i zajmuje się religioznawstwem, doktor Kawamori, przetłumaczył tekst w taki oto sposób:
niech będzie pochwalone twe święte imię, dla ciebie zmiótłszy barbarzyńców, dla ciebie głośmy chwałę świętego imienia.
Od 1936 roku, to jest od czasu odkryć archeologicznych lokalizujących grób, w Shingó ustalił się zwyczaj obchodzenia Kirisuto-mafsuri (święto Chrystusa) w połączeniu z niektórymi obrzędami obon. 10 czerwca tańce bon-odori odbywają się właśnie wokół grobu.
Wyznać muszę, że obraz, który pojawił się w tym miejscu relacji pana Nagano, był dosyć zaskakujący. Zobaczyłam w wyobraźni zbity krąg taneczników ubranych w yukaty, śpiewających niezrozumiały tekst i przesuwających się dostojnie na tle krzyżów, torii oraz stup. Krzyże – symbole chrześcijaństwa; torii – symbol shintó; stupy i kamienne nagrobki – symbole buddyzmu!... Co za wspaniały przykład synkretyzmu i tolerancji religijnej!...
Zanim skończyliśmy oględziny wokół grobu, zapytałam jeszcze (co było oczywistym nietaktem), dlaczego herb rodziny Sawaguchi identyfikowany jest z gwiazdą Dawidową? Przecież gwiazda Dawida, do dziś symbol Izraela, składa się z dwóch przecinających się trójkątów, które razem tworzą sześć ramion. A herb Sawaguchich jest najwyraźniej gwiazdą pięcioramienną... Nagano-san odpowiedział bez przekonania, że oba herby są gwiazdami, a ilość ramion ma drugorzędne znaczenie. „Naruhodol” – pomyślałam w tubylczym języku.
Potem pojechaliśmy oglądać piramidy w zespole zwanym Oishigami-pi– ramiddo. Okazały się naprawdę fascynujące. Na lesistym zboczu góry uformowanym tarasowato wznoszą się konstrukcje ułożone z głazów różnych rozmiarów i kształtów. Wszystkie są gigantyczne i wszystkie wskazują na ślady obróbki. Rozrzucone w kilku grupach, zwieńczone są konstrukcją wystającą ponad szczyt góry i przypominającą ołtarz. Najwyższa część konstrukcji składa się z dwóch kamiennych kolosów – oba obrobione są w kształcie prostopadłościanów. Jeden z nich leży wystając nieco poza krawędź podstawy, a drugi sterczy ku niebu. Na tym leżącym postawiono drewnianą świątynkę, wyraz pietyzmu i ukorzenia przed czymś wielkim, potężnym a niepojętym. Wysokość świątynki odpowiada mniej więcej wzrostowi człowieka, a przecież wygląda ona w porównaniu z kamiennym „ołtarzem” jak pchła na słoniu!...
Pan Nagano próbował nam serwować teorie zaczerpnięte z ”literatury Takenouchi” oraz paru innych osobistości z tego samego kręgu naukowego. Puściłam to mimo uszu, bo już mój zasób cierpliwości był na wyczerpaniu. Kamienne monumenty zrobiły na mnie wielkie wrażenie i nie chciałam, by to wrażenie rozmyło się w mistycznym bełkocie.
Całe Tóhoku usiane jest pamiątkami z okresu jomon, czyli japońskiego neolitu. W Tóhoku znaleziono najwięcej tzw. kręgów kamiennych, które były zapewne cmentarzyskami i miejscami kultu. Największe z nich odkryto całkiem niedaleko – w miejscowości Oyu, a więc jakieś 30 kilometrów od Oishigami-piramiddo. Krąg zwany Nonakadó ma 42 metry średnicy, a krąg Manza 46 metrów. Pochodzą prawdopodobnie z drugiego tysiąclecia p.n.e. i na ich ułożenie zużyto tysiące kamieni różnych wielkości – od całkiem drobnych do wielkich. Jeżeli Nonakadó i Manza były rzeczywiście miejscami pochówku, jak głoszą najnowsze teorie, to ich rozmiary i wyrafinowana symetria układu muszą świadczyć o tym, że służyły jako miejsca ceremonii pogrzebowych, a więc w owych odległych czasach musiał już istnieć wykształcony kult zmarłych. Starsze teorie przypisywały kręgom kamiennym charakter miejsc kultu słońca lub kamienia. Nazywano je nawet „zegarami słonecznymi”. Ale myślę, że kult zmarłych, kult słońca i kult kamienia nie wykluczają się wzajemnie. Mogą istnieć rozdzielnie, obok siebie, a mogą też spotkać się w niektórych swoich przejawach.
Takie myśli snuły mi się po głowie, kiedy słuchając nie słyszałam rytmicznych fraz wypowiadanych przez pana Nagano. Zbyt mało wiem o neolicie, by się w tej materii wypowiadać naukowo, ale tak całkiem po amatorsku kojarzyłam sobie kręgi kamienne w Óyu z tymi oto wspaniałymi monumentami Óishigami. Najbardziej uderzające podobieństwo widziałam właśnie w monumentalności obu zgrupowań. Oba miejsca kultu musiały mieć ogromne znaczenie dla egzystencji swych twórców, ich ułożenie bowiem wymagało nieobliczalnych wprost ilości czasu, energii, umiejętności i poświęcenia dużych gromad ludzkich. A wiadomo przecież, że osiedla neolityczne przeważnie były niewielkie i szeroko rozrzucone... Jeżeli kręgi kamienne stanowiły miejsca kultu zmarłych, to „piramidy” były ich przeciwieństwem. Albo uzupełnieniem?... Mogły się tutaj odbywać ryty związane z kultem słońca i innych ciał niebieskich. Z jednej strony ciemności śmierci, z drugiej – blask życiodajnego słońca, dwa bieguny ludzkiego bytu...
Odłożyłam dalsze rozważania do czasu, kiedy będę mogła sięgnąć po odpowiednie lektury, a na razie skoncentrowałam się na opowiadaniach pana Nagano. Mówił właśnie o tym, że niedaleko stąd jest słynny z bajecznej przyrody płaskowyż Mayogatai, zwany też Ogrodem Edenu, w którym, jak wiadomo, mieszkali Adam i Ewa. Pod ukwieconymi łąkami spoczywa w tej ziemi stara stolica Chrystusowa, zasypana i zniszczona przez wybuch wulkanu. Nazywała się Shinako.
I to już był koniec rewelacji zaczerpniętych z ”literatury Takenouchi”. Temat się wyczerpał i Nagano-san odwiózł nas z powrotem do Shingó. Po drodze – uwolniony od obowiązku przewodnika po świętościach – okazał się bardzo rozgarniętym młodym człowiekiem, żarliwie zaangażowanym w sprawy rozwoju Shingó i całego rejonu. Rozstawaliśmy się jak ludzie wzajemnie sobie życzliwi.
Wyprawa do Hachinohe i Shingó wyjaśniła mi parę drobiazgów, ale postawiła też szereg nowych pytań, na które nie znam odpowiedzi. Naczelne wśród nich: kto i kiedy spreparował „literaturę Takenouchi”?... Mogę się tylko domyślać, że „literatura” istniała przed 1935 rokiem, przed wizytą Takenouchiego Kyomaro w ówczesnej wsi Herai. W tym samym roku, albo rok później, ukazała się pierwsza książka Yamane Kiku, a w uczciwość i fanatyczne zaangażowanie autorki nie mam powodu wątpić. Przypuszczam też, że Takenouchi Kyomaro działał w dobrej wierze. Przypuszczam, ale nie widzę sposobu, by to sprawdzić.
Ciągle o tym myśląc, poczułam nieprzepartą ochotę ponownego zobaczenia Kôsokô-taijingû. Pamiętałam, że mieści się w Isoharze, w pobliżu miasta Iwaki. Przewertowałam kilka map i nie znalazłam miejscowości Isohara (w 1972 roku była to wieś), nie znalazłam też w żadnym oficjalnym spisie świątyń czegoś takiego jak Kôsokô-taijingû. Było to irytujące. Ale od czego są w Japonii telefony i rozwinięta sieć informacyjna?... Telefon do tokijskiego biura Urzędu Prefekturalnego Ibaraki załatwił sprawę. Okazało się, że Isohara jest obecnie dzielnicą miasta Kita-lbaraki. Pytanie o Kôsokô-taijingû zawisło na chwilę w próżni.
Uprzejma osoba po tamtej stronie przewodu poprosiła o trochę czasu i niedokładnie zasłaniając słuchawkę, zapytała kolegów, czy ktoś słyszał nazwę Kôsokô-taijingû. Z przytłumionych odpowiedzi można się było zorientować, że nikt nie słyszał. Ale jakiś głos wykrzyknął: „Może tu chodzi o dom pana Takenouchiego?” Uprzejma osoba przy słuchawce powtórzyła to głośno. „Ależ tak! Ależ tak!” – ryknęłam z zachwytem. Wówczas pani przy telefonie podała: „Najlepiej pojechać tam autostradą Jóban-kôsoku-dô i zjechać w Kita-lbaraki. Po zjeździe skierować się w prawo i następnie skręcić w lewo na najbliższym skrzyżowaniu. Po przejechaniu mostu z kamiennymi słupkami jechać prosto, minąć dwa sygnały i przy sklepie z ryżem skręcić w prawo. Poszukiwana świątynia znajduje się w tamtym rejonie, ale szczegółową lokalizację mogą wskazać tylko ludzie, którzy tam mieszkają”.
Było to nie tylko uprzejme, ale i precyzyjne – oczywiście do miejsca, w którym należało pytać mieszkańców. Ulica biegnąca w prawo od sklepu z ryżem po mniej więcej stu metrach urywała się i rozszczepiała na kilka nie brukowanych polnych dróg. Jedna z nich szła w górę na lewo i ginęła w rzadkim lesie. Druga skręcała w prawo i urywała się obok jakichś zabudowań. Trzecia zaś stanowiła wyboiste i zakurzone przedłużenie ulicy i prowadziła ku dzikim zaroślom, za którymi widać było wysokie drzewa i coś jakby dach domu.
Podjechaliśmy samochodem na te rozstajne drogi i nie wiedzieliśmy, co robić dalej. Pojawiła się jakaś staruszka i mój towarzysz zapytał o Kôsokô-taijingû. Staruszka zawahała się i przeciągnęła tę nazwę tak, jakby ją słyszała pierwszy raz w życiu. Po czym: „A może szanowny gość szuka domu uzdrowiciela?” Teraz my popatrzyliśmy z wahaniem i obojgu nam mowę odjęło. Staruszka przejęła więc inicjatywę i wskazała zarośla na wprost. „Jeżeli chodzi o uzdrowiciela, to mieszka tam. Całkiem niedaleko, za tymi krzakami”.
Przejechaliśmy kawałek wzdłuż zarośli i po lewej stronie ukazała się dróżka. W głębi zobaczyłam sfotografowane w 1972 roku i dzięki temu dobrze zapamiętane kamienne torii. Jeszcze dalej można było dojrzeć drugie torii, a jeszcze dalej dom.
Na pierwszym torii zupełnie wyraźnie, dużymi znakami była wykaligrafowana nazwa Kôsokô-taijingû. Taki sam (albo wręcz ten sam) napis był już w 1972 roku. Nie rozumiem więc, dlaczego pracownicy Urzędu Prefekturalnego i staruszka-sąsiadka nazwy tej nie znali. Wytłumaczenie, które mi się nasuwa, jest mroczne i niezbyt dla przybytku pochlebne. Ignorancja sąsiadów i ojców miasta w połączeniu z tymi chaszczami i brakiem porządnej drogi oraz słowem „uzdrowiciel” może oznaczać, że daiguji Takenouchi, uważany za rodzaj szamana, otoczony jest lękiem lub niechęcią. Nie szacunkiem, który w całej Japonii ludzie okazują kapłanom wszystkich religii. Być może zresztą takie rozumowanie jest błędne, bo przecież szamani i szamanki są osobami czczonymi na wsiach japońskich, a Isohara jeszcze niedawno była wsią. Nawet obecnie jako dzielnica miasta wygląda na daleką peryferię i mimo że obrosła w domy, nie olśniewa poziomem cywilizacji. Niemniej jednak przybytek o megalomańskiej nazwie Wielka Świątynia Przodków Cesarskich chyba nie jest mile widziany w swoim najbliższym sąsiedztwie. Jego otoczenie wygląda jak uroczysko, do którego ludzie się nie zapuszczają, bo przecież musieliby przeczytać i zapamiętać ten napis na torii.
Zostawiłam w samochodzie mego towarzysza, który oświadczył, że za nic na świecie na pójdzie do tego przybytku. Sama więc przekroczyłam dróżkę i mijając oba torii doszłam do placu przed chramem. Wszystko wyglądało inaczej. W miejscu dawnego drewnianego budynku krytego falistą blachą był nowy, murowany, pod dachem z ceramicznych płytek. Cechy architektury shintoistycznej zachowały się w linii dachu i w ścianach pozbawionych okien. Na wysuniętym ganku wisiały symboliczne powrozy shimenawa z wetkniętymi papierowymi gohei.
Obok budynku chramowego, po lewej stronie, pojawił się zamożnie wyglądający dom mieszkalny, a po przeciwległej stronie placu stał w otwartym garażu samochód „Toyota”. Ciekawe, czy ta zamożność pochodziła z uzdrawiania, czy z ”literatury Takenouchi”?
W szybkim tempie obiegłam teren, nie pomijając polany, na której w 1972 roku uczestniczyłam w ceremonii yudate. Tutaj niewiele się zmieniło, tylko przybyło trochę zarośli. Za chramem natomiast znalazłam coś nowego: głęboką, ziejącą chłodem pieczarę – albo jej wtedy nie było, albo po prostu jej nie zauważyłam. Na wszelki wypadek wsunęłam aparat fotograficzny jak mogłam najdalej i strzeliłam lampą błyskową. W tym krótkim błysku, który rozświetlił pieczarę, dojrzałam daleko w głębi ołtarzyk shintoistyczny. I to było najciekawsze podczas mojej drugiej wizyty w Kôsokô-taijingû.
Z warkotem motoru przyjechał listonosz. Popatrzył na mnie podejrzliwie. Zapukał do drzwi domu mieszkalnego, ale nikt się nie odezwał, więc wsunął coś pod framugę i odjechał. To mnie upewniło, że daiguji Takenouchi jest nieobecny. Odczułam ulgę, gdyż cały czas dręczyła mnie rozterka, czy powinnam się z nim spotkać, czy nie? Wcale nie chciałam, bo nie mogłam nawet marzyć o tym, by mi wyjaśnił, kto i kiedy spreparował „literaturę Takenouchi”, a także, dlaczego wielka Świątynia Przodków Cesarskich nie cieszy się popularnością w najbliższej okolicy.
Ostatecznie oba pytania pozostaną bez odpowiedzi.
Dreszczyki erotyczne w aureoli świętości
Natura ludzka jest stała i niezmienna; jest, była zawsze i zawsze pozostanie taka sama. Chociaż środowisko rasowe i wychowanie mogą wpłynąć na jej zewnętrzne przejawy, to przecież człowiek-zwierzę pozostaje w zasadzie taki sam na całym ziemskim globie.
J.E. De Becker, 1905 rok
Podejście Japończyków do pornografii może się wydać dziwne, a co najmniej niekonsekwentne. Działalność urzędu cenzorskiego nie ulega wątpliwości w dziedzinie filmu i fotografii. Na ile jednak można pojąć zawiłości japońskiej cenzury, to tylko włosy są potępione jako obraźliwe dla moralności publicznej. Oczywiście nie chodzi o włosy na głowie, bo tych im więcej, tym lepiej. Ale pozostałe partie ciała można ukazywać we wszystkich ujęciach tylko wtedy, gdy są dokładnie ogolone. Jeżeli nie są, biada im! Włosy muszą być zatuszowane wraz z fragmentami ciała, na których wyrosły. W rezultacie importowane „Playboye” i ”Playgirlsy” pełne są ślicznych dziewcząt z brzydkimi czarnymi smarami na podbrzuszach lub pod pachami. Można by się zastanawiać, kto dokonuje aktu smarowania. Czy są to straceńcy, z których społeczeństwo zrezygnowało? Zatwardziali grzesznicy, dla których nie ma ratunku? Czy może przeciwnie – urząd cenzorski ma na swojej liście płacy bodhisattwy i świętych, którzy przeszli już na inny, wyższy poziom egzystencji i sprawy płci znajdują się poza ich sferą zainteresowania?... Żadna kępka włosów im się nie oprze, a kontakt z paskudą ich samych pozostawia nie zbrukanych.
Bodhisattwom z urzędu cenzorskiego nie oparł się nawet polski film, w którym ukazany jest apel w obozie zagłady. Przed barakiem stoi długi rząd nagich kobiet, a w wersji japońskiej przed każdą z nich na wysokości podbrzusza pływa i faluje czarny prostokąt – dzieło pilnego cenzorskiego pędzelka.
Z drugiej strony nie ma jednak żadnych ograniczeń w dziedzinie literatury – zarówno wielkiej, jak i tej, która na miano literatury nie zasługuje, a jest po prostu piśmiennictwem pornograficznym. Włosów nie wolno tylko pokazywać, opisywanie jest dozwolone. Codziennie w całej Japonii sprzedaje się tony zadrukowanego papieru, w formie książek lub czasopism, poświęcone wyłącznie seksowi, gwałtom, masochizmowi, nieokiełznanym uczuciom prowadzącym do zbrodni. Sprzedawane są otwarcie w miejscach publicznych, bez śladu zmieszania czy wstydu. Są księgarnie specjalizujące się w tego rodzaju piśmiennictwie, są kioski i stragany. Jest w tokijskiej dzielnicy Ayoma sklep w zabawkami dla dzieci, który nazywa się Kiddy Land. Od rana do wieczora pełno w nim maluchów i nastolatków. Wśród półek i stoisk z pluszowymi misiami i zabawkami elektronicznymi znajduje się też stoisko dla rodziców z ilustrowanymi poradnikami małżeńskimi i pornografią.
Są też moi ulubieni staruszkowie w Shibui, którzy o zmroku rozkładają swój towar na płachtach rozciągniętych pod przejazdem kolejowym. Siedzą na ziemi jak dwoje buddów, jedzą ryż zawinięty w wodorosty, popijają herbatę i patrzą na przechodniów obojętnie oczami pozbawionymi wszelkiego wyrazu. Nad ich głowami łomoczą pociągi, a przed nimi piętrzą się setki periodyków – kiedyś, w latach sześćdziesiątych, większość była czarno-biała, obecnie już wyłącznie kolorowe. Na okładkach są przeważnie bardzo pociągające panie, bardzo skąpo odziane. Niektóre periodyki mają dumne tytuły, jak np. „Shashin-saron” („Salon fotografii”) lub „Shashin-geijutsu” („Sztuka fotografii”) czy też „Sekai-eiga” („Filmy świata”). Pod tym ostatnim tytułem znaleźć można fotografie aktorek ze wszystkich kontynentów i krajów. Próżno by jednak szukać chociaż jednej piękności w pełnym uniformie. Jeżeli aktorka, obojętne gdzie, w Wielkiej Brytanii czy w Australii, w całym długim filmie chociaż na chwilę obnaży piersi czy pośladki, albo niech zlegnie na moment z mężczyzną, może mieć gwarancję, że prędzej czy później ten właśnie kadr trafi do „Sekai-eiga” lub innego podobnego czasopisma. Dotyczy to oczywiście aktorek, które nie eksponują włosów innych niż na głowie. Każdy japoński redaktor pouczony już przez cenzorów, gdzie kończy się granica przyzwoitości. Już nawet japońska wersja „Playboya” różni się od amerykańskiej – przedstawiane tam osoby od początku są łyse w interesujących cenzora partiach i dzięki temu niczego nie trzeba tuszować w ich urodzie.
Japońskie zainteresowanie dla płci widoczne jest od czasów prehistorycznych. Zmieniają się tylko środki wyrazu wraz ze zmianami, przez które przechodzi samo społeczeństwo w procesie historii. Najwcześniejsze wyobrażenia organów płciowych oraz postaci o wyraźnie zaznaczonych cechach płci pochodzą z okresu jómon, a więc od neolitu. Z tych tysięcy lat, zanim Japonia posiadła wiedzę rolniczą i umiejętność posługiwania się metalem, pochodzą liczne znaleziska w postaci kamiennych, drewnianych lub glinianych fallusów oraz gliniane figurki dogu przedstawiające często kobiety o wydatnych piersiach i brzemiennych brzuchach. Z pewnością – podobnie jak w innych pierwotnych kulturach – takie wyobrażenia miały ścisłe związki z kultami płodności w szerokim znaczeniu tego słowa. Służyły zapewne do zabiegów magicznych skłaniających do płodności nie tylko ludzi, ale i całą naturę. W następnym okresie zwanym Yayoi (około 300 p.n.e. – około 250 n.e.) figurki dogu znikły, ale fallusy pozostały. Oznacza to prawdopodobnie wzmocnienie kultu płodności czynnej oraz związanych z tym praktyk magicznych. Być może wiąże się to z przechodzeniem w społecznościach rolniczych od modelu rodziny matriarchalnej do form patriarchatu.
Kamienne i drewniane fallusy nigdy nie zniknęły z japońskiego krajobrazu. Do dziś można je spotykać wszędzie – zarówno w mieście, jak i na wsiach, w górach, na skrzyżowaniach dróg, na cmentarzach, w otoczeniu wielu shintoistycznych świątyń. Pod wpływem cudzoziemców w okresie nowożytnym Japończycy od czasu do czasu zaczynali się wstydzić i albo usuwali fallusy z uczęszczanych traktów, albo przerabiali je na bóstwa przydrożne, wcinając im szyje i rzeźbiąc twarze. Mimo tych akcji w stanie pierwotnym zachowało się ich mnóstwo, a doszły jeszcze egzemplarze całkiem świeżej daty, świadczące o trwałości starożytnego kultu.
Fallusy – a także wyobrażenia kuniczne – odgrywają znaczną rolę w licznych ludowych świętach, które niekiedy przybierają charakter całkiem orgiastyczny. Takie święta często mają za sobą bardzo długą tradycję ginącą w mrokach przeszłości i wywodzą się z zabiegów magicznych, których celem było zachęcanie wszechświata do płodności. W czasach współczesnych to pierwotne znaczenie uległo co najmniej zatarciu, albo raczej zostało po prostu zagubione. Obecnie rolnictwo i hodowla nie sięgają już do magii, niemniej jednak stare obrzędy odprawiane są podobnie jak przed wiekami. Z jednej strony jest to ciążenie tradycji, z drugiej zaś dosyć powszechnie odczuwany dreszczyk emocji, który w Japonii towarzyszy wszystkiemu, co ma posmak seksu.
Przykładem może być święto obchodzone 15 marca w dwóch shintoistycznych przybytkach: Óagata-jinja (Inuyama) i Tagata-jinja (Komaki), oba w prefekturze Aichi, tej samej co Is e-jingû i wiele innych bardzo starożytnych świątyń. Oba chramy zlokalizowane są blisko siebie i mają ścisłe związki duchowe, ponieważ czczone w nich bóstwa związane są małżeństwem. W ogrodzie chramu Tagata oglądać można istny las fallusów o różnych rozmiarach i kształtach. W chramie małżonki Óagata eksponowane są natomiast interesujące formy kuniczne. W czasie marcowego festiwalu, kiedy bóstwa spotykają się i łączą, tłumne procesje z obu przybytków noszą gigantycznych rozmiarów symbole obu płci. Procesjom towarzyszy hałaśliwa wesołość oraz świdrująca uszy kakofonia dźwięków bębna, bębenków, tamburynów, fletów i piszczałek. Bóstwo żeńskie symbolizuje ogromna brzoskwinia – różowa i uformowana na kształt pośladków. Niesiona wysoko ponad tłumem, co jakiś czas otwiera się, by ukazać w środku nagą dziewczynę. Widok ten przyjmowany jest z gorączkowym uniesieniem. Temperatura festynu stopniowo podnosi się do stanu wrzenia. Talizmany obu świątyń sprzedawane są tysiącami!
Talizmany sprzedawane są nie tylko w dni świąteczne. Jak rok długi sklepy, kioski i kramy w rejonie obu przybytków dysponują niewyczerpanym asortymentem najprawdziwszej pornografii zwanej delikatnie omamori (talizmany, amulety). Omamori są w rozmaitych kształtach, rozmiarach i cenach. Dla każdego coś miłego! Wiele tu na przykład zabawek mechanicznych, które po wprawieniu w ruch wibrują, kołyszą się, podskakują spazmatycznie, wydają dźwięki rzadko słyszane w dobrym towarzystwie. Większość jednak to po prostu wyobrażenia męskich i żeńskich organów płciowych (rozdzielnie lub razem), wykonane z kamienia, drewna, szkła, metalu, papieru, plastiku, a nawet z kamieni półszlachetnych. Mimo podstawowej monotonii motywów, cóż za rozmaitość form i kolorów, jaka pomysłowość!...
Wiem to wszystko nie z lektury, lecz z oglądu. Weszłam do jednego z wielu sklepów obok Tagata-jinja. Za ladą stał tłusty chłopiec w wieku mniej więcej 7–8 lat. „Mama wyszła na chwilę. W czym mogę ci pomóc?” Widząc, że skamieniałam przy drzwiach, gestem obu łapek wskazał gabloty, w których roiło się od talizmanów. Go-yukkuri – powiedział układnie – go-yukkuri gorannasai, né („Bez pośpiechu, popatrz sobie bez pośpiechu, dobrze?”). Przemogłam się i popatrzyłam. Chłopiec wyjął z gabloty orzech włoski, podsunął mi pod nos i szybkim gestem otworzył. Z wnętrza orzecha wysunął się malutki czerwony kutasek (z włosami!) i zaczął się kiwać. Okashii, né („Zabawny, prawda?”) – rozpromienił się dzieciak. „Zabawny, istotnie” – powiedziałam, żeby nie myślał, iż ma do czynienia z niemową. „A popatrz na to! – zachęcał nadal. – Czy to nie śliczne?” Tu wyciągnął drewnianą tabliczkę pokrytą plastikową, przezroczystą obudową. Na drewnie była płaskorzeźba mężczyzny z ubytkami poniżej brzucha. Wokół nagusa i na nim wiły się żłobiny. Za potrząśnięciem tabliczki pod pokrywką zaczęły latać dwie srebrne kulki i srebrny wałeczek. „Popatrz, popatrz!” – piszczał dzieciak i kilkoma wprawnymi gestami wprowadził srebrne elementy na właściwe miejsce. „Teraz ty” – zakomenderował, przekazując mi tabliczkę z kompletnym mężczyzną. Podziękowałam dwornie, żeby go nie urazić i zaczęłam się dosyć nerwowo rozglądać po talizmanach. Musiałam przecież coś kupić, by nie zranić poczciwej duszyczki. Wybór mój padł na talizman, który z jednej strony wyglądał jak moneta pięćdziesięciojenowa (jest to moneta z otworem pośrodku), ale z drugiej strony był wyobrażeniem kunicznym. Wycofałam się ze sklepu, zachęcana przez chłopca do ponownych odwiedzin.
Tagata-jinja i Ôagata-jinja nie są jedynymi tego typu chramami w Japonii. Wiele przybytków o bardzo starożytnym rodowodzie przechowało tradycję pierwotnych kultów płodności. Ich kapłani we współczesnym społeczeństwie próbują znaleźć kompromis między świętością tradycji a wulgarnymi i całkiem świeckimi gustami swoich parafian. Zapotrzebowanie na wyobrażenia symboli płci jest bardzo duże i nie stoi w sprzeczności ani z shintoistyczną teologią, ani z moralnością. Jest natomiast finansowo korzystne dla chramów. Z tego względu kapłani zachęcają do kupowania owych talizmanów systematycznie co roku i do uczestnictwa w ceremonii palenia starych przed nabyciem nowych. Jest to kwitnący interes, a rosnące zapotrzebowanie świadczy o rosnącym popycie.
Shinto nie objęło monopolem tych specyficznych kultów i talizmanów. Od Kyûshû po Hokkaidô i na wielu mniejszych wyspach sprzedawane są wizerunki tengu i Okame. Obie postacie są bóstwami synkretycznymi o mieszanej paranteli. Tengu – w literaturze pozajapońskiej zwane długonosymi goblinami – są prawdopodobnie pochodzenia hinduistycznego. W Japonii, do której przyszły jako produkty uboczne buddyzmu, zostały wchłonięte przez panteon mahajanistyczny jako nadludzkie istoty, złośliwe i mściwe, często ukazujące się ludziom w postaciach yamabushi, czyli wędrownych mnichów-ascetów. W synkretycznych wierzeniach popularnych straciły coś ze swego wczesnego, złowieszczego demonizmu i zostały utożsamione z Sarutahiko, a więc z bóstwem o czysto shintoistycznym rodowodzie. W mitologii oficjalnej przekazanej przez Kojiki i Nihongi Sarutahiko pojawił się przed drużyną bóstw niebiańskich w momencie, gdy właśnie bóstwa miały zstąpić na ziemię. Wersje Nihongi podkreślają zadziwiającą długość nosa Sarutahiko i jego dziki, męski wygląd. Był tak przerażający w tej swojej męskości, że niebiańskie bóstwa bały się podejść. Jedyną śmiała osobą okazała się Amenouzume. Obnażyła piersi, spódnicę spuściła niżej brzucha i stanęła na wprost Sarutahiko z wyzywającym uśmiechem. Oczarowało to groźnego boga. Oświadczył się z miejsca i z miejsca został przyjęty.
Frywolna bogini w wyobraźni swoich wyznawców przekształciła się w opiekunkę szczęścia małżeńskiego i porodów, w kwintesencję kobiecości. Jej małżonek Sarutahiko traktowany bywa natomiast jako wcielenie męskości, męskiej siły rozrodczej. Z tego względu ich malowane lub rzeźbione wizerunki podkreślają jedynie te cechy, które przez proste wizualne skojarzenia mogą być widziane jako symbole płci. Ona przedstawiana jest zazwyczaj z białymi, nalanymi policzkami i z czerwonymi wydętymi wargami. Jego policzki natomiast są czerwone i obwisłe, a spomiędzy nich sterczy ogromny zadzierzysty nos. Ta właśnie najbardziej rzucająca się w oczy cecha Sarutahiko, ten jego wybitny nos, sprawiła, że jego obraz zaczął się nakładać na obraz importowanych tengu. W każdym razie Sarutahiko tylko w okolicy poświęconych mu chramów nazywany jest należnym mu imieniem. Wszędzie gdzie indziej takie same wyobrażenia uważane są za tengu, długonose gobliny. Oczywiście dla ludzi kupujących wizerunki rodowód bóstwa nie ma znaczenia. Nie wymagają, by towar opakowany był w teologię.
Podobne procesy synkretyczne dotknęły Amenouzume. Jej wizerunki pod właściwym imieniem spotkać można tylko w pobliżu jej chramów. W innych rejonach nazywają się Okame lub Otafuku.
Imię Okame wspomniane było wcześniej przy okazji opowieści o Shakadó. Okame uważana jest za postać historyczną, żyjącą na przełomie XII i XIII wieku, a więc w hierarchii świętości można ją uznać za młódkę. Jej grób zwany Okamezuka („wzgórze” lub „grób Okame”) ma służyć za dowód historyczności postaci. Legenda lokalna powiada, że pani Okame w 1227 roku popełniła samobójstwo, aby uratować zawodową reputację swego męża, budowniczego Shakadó. Pogrążony w smutku wdowiec uczcił pamięć nieboszczki, wieszając jej wizerunek na dachu świeżo ukończonej budowli. Wizerunek ukazywał dobrą panią Okame z okrągłą, białą twarzą i małymi czerwonymi usteczkami. Sława oddanej żony rozeszła się szeroko i w niedługim czasie doprowadziło to do deifikacji Okame jako opiekunki szczęścia rodzinnego. Zaczęto ją nazywać Otafuku, czyli boginią Wielorakiej Szczęśliwości, a jej wizerunki rozprowadzane były po kraju jako talizmany zapewniające spełnienie małżeństwa i łagodny poród. Podobne legendy znane są z innych rejonów, ale ich zasięg jest bardzo ograniczony. Tylko Okame zrobiła ogólnonarodową karierę, tylko ona rozpoznawana jest wszędzie.
W Sembon-Shakadó przechowywana jest, a czasem eksponowana, bardzo ciekawa kolekcja rzeźb Okame. Niektóre statuetki są bardzo stare, niektóre wyjątkowo starannie wykonane i wręcz piękne. Większość jednak to po prostu zwykła pornografia bez ambicji artystycznych. Twarz bogini Wielorakiego Szczęścia jest uformowana tak, by kojarzyła się z żeńskim organem płciowym. Nie rzuca się w oczy nic poza nalanymi białymi policzkami, między którymi zdają się dyszeć czerwone, lekko rozchylone wargi. Wiele figurek upozowane jest, delikatnie mówiąc, prowokacyjnie, a niektóre wśród nich mają towarzysza w formie rozrośniętego fallusa. Trzeba jednak zauważyć, że wiele jest w tych figurkach dobrodusznego a jurnego humoru.
Biała twarz, czerwone usta, związek z seksem – są to wszak najlepiej znane atrybuty shintoistycznej Amenouzume, jej permanentnie powielane cechy szczególne. Skoro spotykamy je u bóstwa stosunkowo świeżej daty, którego centrum kultu znajduje się w buddyjskiej świątyni, zaczynamy się zastanawiać, jakie mechanizmy kryją się za tą metamorfozą czy też identyfikacją.
Jak już było powiedziane, Sembon-shakadó należy do ezoterycznej sekty shingon. W XIII wieku sekty ezoteryczne zaczynały przegrywać walkę z sektami o bardziej popularnym zabarwieniu. Proces wzrastania w siłę sekt amidystycznych i zenistycznych przebiegał równolegle do procesu podupadania arystokracji dworskiej, która najsilniej wspierała buddyzm ezoteryczny. Wraz z ostatecznym upadkiem autorytetu dworskiej arystokracji na powierzchnię życia społecznego zaczęły wypływać rozmaite dążności uważane dotychczas za gminne, a więc wulgarne. Były wśród nich pewne shintoistyczne idee i praktyki, które od czasów niepamiętnych istniały na archipelagu. Nigdy naprawdę nie zanikły, ale przez długi czas były spychane i ukrywane jako niedostatecznie wyrafinowane dla arystokratycznych gustów. Do tej kategorii należały oczywiście starożytne kulty falliczne i orgiastyczne obrzędy.
Stare sekty buddyjskie, aby przeżyć, musiały zmienić nastawienie, odwrócić się od tracącej wpływy arystokracji, a ustawić frontem do nowej, wpływowej klienteli, która składała się z gminu i coraz potężniejszej klasy wojowników.
Jest zatem prawdopodobne, że w tym okresie przemian społecznych i ogólnego przetasowywania różnych ideologii wiele świątyń buddyjskich wchłonęło lokalne legendy i użyczyło im znamion świętości. Jako przykład może służyć Shakadó, chociaż podobnych przykładów jest znacznie więcej. W Shakadó historia i legenda Okame zostały wcielone do historii buddyjskiej świątyni. Ogólnonarodowa popularność powinna zapewne być przypisana utrafieniu we właściwy ton w kreowaniu nowego bóstwa, ulepiono je bowiem z postaci wiernej średniowiecznej żony i z bogini starego panteonu shintoistycznego. Synkretyczna postać nazwana Otafuku została zaopatrzona w cechy obu pierwowzorów, wybrane wyłącznie pod kątem widzenia związków z płcią. I to właśnie sprawiło, że Otafuku (Okame) Amenouzume cieszy się po dziś dzień taką popularnością.
Innym zadziwiającym przykładem pornografii w aureoli świętości może być muzeum przy buddyjskiej świątyni Ryósenji w mieście Shimoda na półwyspie Izu. Shimoda znana jest jako pierwszy port otwarty dla cudzoziemców po ponad dwuwiekowym okresie izolacji Japonii. Właśnie w świątyni Ryósenji mieszkał przez pewien czas komandor Matthew C. Perry (1794–1858) – człowiek, który podczas dwóch wizyt (w 1853 i 1854 roku) zmusił Japończyków do podpisania Japońsko-Amerykańskiego Układu o Pokoju i Przyjaźni. Układ wywołał lawinę zdarzeń zmieniających całkowicie konfigurację polityczną na azjatyckiej scenie, a w samej Japonii doprowadził do zamieszek, które kulminowały obaleniem shôgunatu i przywróceniem władzy cesarskiej.
Można by sądzić, że dla Ryósenji jest to wystarczający powód do chwały. Ale nie. Okazuje się, że świątynia profituje przede wszystkim z posiadania starej lektyki oraz skromnego nagrobka, które upamiętniają Okichi, sługę pierwszego amerykańskiego konsula, Townsenda Harrisa (1804–1878).
Wokół historii życia Okichi (1841–1890) narosło wiele legend, powstało kilka romantycznych opowieści, jedna powieść drukowana w odcinkach oraz film Tójin Okichi zrealizowany przez wybitnego reżysera Mizoguchiego Kenji (1898–1956). Wszystkie wersje były smutne, bohaterskie i sentymentalne (nawet Mizoguchiego!). Prawdziwa historia natomiast jest niewątpliwie smutna, ale w sumie dosyć banalna. Kiedy Harris przyjechał do Shimody 21 dnia 7 miesiąca księżycowego 1856 roku, władze japońskie przez długi czas nie chciały uznać jego oficjalnej pozycji przedstawiciela USA. Podczas gdy w ówczesnej stolicy Edo (obecne Tokio) toczyły się napięte dyskusje, jak potraktować cudzoziemca, lokalne autorytety z Shimody robiły wszystko, by obrzydzić mu życie. Skoro jednak 24 dnia 8 miesiąca w Edo uznano wreszcie, że nie wolno go wyrzucić, a ponadto trzeba traktować zgodnie z jego pozycją posła pełnomocnego, lokalna policja zaniechała szykan i w zamian, według wersji legendarnej, postanowiła umieścić swojego agenta w domu Harrisa. Z początkiem 1857 roku wybór padł na szesnastoletnią córkę cieśli okrętowego Ichibeia, śliczną Okichi. Była ona ponoć zaręczona w tym czasie z młodym stolarzem Tsurumatsu i nie chciała się zgodzić na podjęcie pracy u cudzoziemca. Policja wywierała na nią rozmaite naciski, owijając to w slogany o patriotycznym obowiązku. Ostatecznie Okichi zgodziła się i pełniła służbę u Harrisa nie tylko we dnie, ale i w nocy, w rezultacie czego cała społeczność Shimody i okolic odwróciła się od niej. Okichi próbowała w innych miastach znaleźć środki uczciwego utrzymania się przy życiu. Po różnych perypetiach i dramatach osobistych zaczęła swoje smutki topić w alkoholu. Popadła w nałóg i chorobę. Wróciła do Shimody i przez pewien czas prowadziła małą jadłodajnię o nie najlepszej reputacji. W wieku 49 lat popełniła samobójstwo, skacząc do morza w pobliżu rodzinnego miasta. Miejsce jej śmierci nazwane zostało Okichi-ga nada (Zatoka Okichi). Pochowano ją na terenie świątyni Hófukuji, a wkrótce Ryósenji wystawiła jej też pamiątkowy nagrobek.
Oliver Statler, który kilka lat poświęcił na badania historii pierwszej dyplomatycznej misji amerykańskiej, dotarł w Shimodzie do rozmaitych dokumentów policyjnych związanych m.in. z Okichi. Obraz, jaki się z nich wyłania, nie jest ani bohaterski, ani romantyczny. Z dokumentów wynika bowiem, że Okichi bez oporów poszła na służbę do Harrisa, który po prostu zażądał od władz miejskich dostarczenia mu dziewczyny w niedwuznacznych celach. To policja miała zastrzeżenia wobec takiej procedury i przez długi czas próbowała żądanie ignorować. Ostatecznie jednak ugięła się wobec nalegań posła pełnomocnego... Okichi zainstalowana w rezydencji Harrisa spędziła tam tylko trzy noce, ponieważ miała jakieś wrzody czy wysypkę na ciele, które budziły obrzydzenie chlebodawcy (Statler sugeruje nawet syfilis). Nie jest jasne, czy wróciła jeszcze do pełnienia swoich funkcji. Zachował się dokument mówiący o tym, że raz wezwana do Harrisa, jeszcze tego samego wieczoru została odesłana do domu. Może nie wyleczyła tych swoich wrzodów?...
Z badań Statlera wynika też, że Okichi – zanim poszła na służbę u Harrisa -była już na dobrej drodze do alkoholizmu, ponieważ śpiewała i usługiwała w jednej z marynarskich tawern Shimody, gdzie sake lała się strumieniami, a panujące tam obyczaje nie były purytańskie. Kwestią otwartą pozostaje, czy śmierć w morzu była samobójstwem, czy raczej wypadkiem w stanie zamroczenia alkoholowego. Nie wiadomo również, jaki był naprawdę stosunek obywateli Shimody do Okichi. Z dokumentów policyjnych nie przeziera żadna wrogość ani żadne oznaki ostracyzmu. To dopiero następne pokolenia obywateli Shimody zaczęły snuć legendy wokół Okichi. Jej służba u Harrisa bardzo szybko ubarwiła się w liczne epizody bohaterskie, patriotyczne i sentymentalne. Obywatele Shimody z zapałem malowali obraz dziewczyny skrzywdzonej przez los. Okichi powoli wyrastała na lokalną znakomitość. I tutaj zaczęła się rywalizacja dwóch świątyń ponad martwym ciałem Okichi.
Ryósenji miała lektykę, której podobno używała Okichi, a także ten nagrobek wystawiony nie wiadomo kiedy. Inna świątynia natomiast, Cyokusenji, zgłaszała jeszcze większy powód do dumy. Przecież Harris mieszkał w Gyokusenji i to właśnie tu, a nie gdzie indziej, była główna scena dramatu. W Gyokusenji, a nie gdzie indziej, zachowały się zniszczone geta i ulubiony shamisen Okichi! Na terenie tej właśnie świątyni można po dziś dzień oglądać wzruszające pamiątki po lokalnej heroinie i jej chlebodawcy, podtatusiałym, schorowanym Harrisie.
W którymś momencie tej licytacji Ryósenji wyłożyła szlema, bijąc Gyokusenji ostatecznie... Pomogły umiejętnie wykorzystane skojarzenia erotyczne. W przyświątynnym skarbcu (tak się to bowiem nazywa!) pojawiła się wokół ścian seria obrazów pędzla Segawy Enkyu, ukazująca życie (czyli legendę) Okichi od jej szczęśliwych przedharrisowskich dni aż do smutnego końca w kipieli. Nie dyskutując walorów artystycznych dzieła możemy się zgodzić, że jest to forma hołdu złożonego nieszczęśliwej, skrzywdzonej osobie. Ale to jest tylko część bogatej ekspozycji. Białe ciało Okichi – malowane z lubością przez pana Segawę – wspaniale harmonizuje z kolekcją wyłożoną pod obrazami w oszklonych gablotach. Kolekcja reklamowana jest przez Ryósenji jako „rzadka na świecie”. I nie dziwota! Może dwa lub trzy eksponaty mają pewną wartość artystyczną. Reszta natomiast – to zwykła pornografia. Są tam oczywiście Okame i tengu w swoich najbardziej zwulgaryzowanych wersjach. Są tam rzeźby kopulujących par, zwierząt z wyolbrzymionymi organami płciowymi, są też butelki do sake w kształcie penisów, kamienie i korzenie uformowane przez naturę na podobieństwo owych interesujących części anatomii i wiele, wiele innych przedmiotów nużących swoją niewybredną monotematycznością. Być może, dla historyka pewną wartość przedstawiać mogą zestawy przyrządów zwanych harikata, służących podobno damom dworu shôgunów do masturbacji, w zastępstwie zajętego czymś innym shôguna. I to jest chyba wszystko, co należałoby uznać za eksponaty o jakiejś wartości nie tyle estetycznej, co historycznej. Cała reszta to zwykła pornografia. Może jednak krzywdą byłoby dla Ryósenji nie wspomnieć o jeszcze jednym skarbie świątynnym. Jest to tzw. skarb ukryty, czyli nie pokazywany turystom i trzymany pod zamknięciem. Domyślamy się, że jest tak traktowany ze względu na jego wielką wagę dla kultury, a może ze względu na niewymierną wprost wartość? A może ze względu na zbytnią śmiałość wizerunku?... Nie musimy gubić się w domysłach, ponieważ przy wyjściu z muzeum jest kiosk, który po niewygórowanych cenach oferuje nam reprodukcję „ukrytego skarbu”. Okazuje się, że jest to seria dziesięciu obrazów malowanych przez Itó Seiu, pod wspólnym tytułem „Obrazy piekła okresu Edo” (Edo jigoku-zukai). Z obrazów wynika, że różne piekła – na ziemi i poza nią – zaludnione były głównie przez panie o białych, raczej pulchnych ciałach i nieschludnych włosach i strojach. Stroje, notabene, w wielu przypadkach w ogóle nie były konieczne. Przypuszczać można, że nazwanie tych kiczów „skarbem ukrytym” miało na celu zaostrzenie ciekawości turystów, a co za tym idzie podniesienie ceny reprodukcji. Ale i tak są dostatecznie tanie.
Dziewczęta in puris naturalibus uważane są we współczesnej Japonii za motyw dekoracyjny pasujący do każdego miejsca. Wszędzie można spotkać rzeźby z drewna czy kamienia, bądź odlane w brązie przedstawiające nagie dziewczęta pojedynczo, parami lub w stadkach. Stoją, leżą, siedzą lub tańczą na placach miast, w parkach, przed hotelami, w domach towarowych. Nagie piękności malowane lub układane z mozaiki są też ulubioną ozdobą publicznych łaźni oraz łazienek w hotelach i ryokanach. Niektóre są ładne, inne tandetne. Niezależnie jednak od walorów artystycznych znakomita większość ignoruje fakty japońskiego życia, bądź też ukazuje cudzoziemki. Być może na zasadzie, że najbardziej pożądane jest to, czego się nie ma, większość wizerunków przedstawia panie o prostych, strzelistych nogach, obfitych, lecz pięknych piersiach i pośladkach, panie bliższe antycznemu ideałowi Grecji niż współczesnej Japonii. Oczywiście Japończycy mają takie samo prawo do idealizacji, jakie mieli Grecy czy jakikolwiek inny naród. Chodzi przecież o zalety estetyczne i dekoracyjne, a nie o wystawianie portretów na placach i w parkach.
Nie trzeba chyba tłumaczyć, że tego rodzaju produkcji plastycznych w żadnym wypadku nie traktuję jako pornografii. Wręcz przeciwnie, z zadowoleniem stwierdzam, że Japończycy nareszcie wyzbyli się części kompleksów, w które ich wpędzali cudzoziemcy po zniesieniu izolacji. Nagość dla dziewiętnastowiecznych przedstawicieli Zachodu była symbolem grzechu. W Japonii raziło ich to, że kulisi obnażają nogi i że gmin kąpie się bez ubrań na widoku publicznym. Wyciągali z tego wnioski o niższości rasowej Japończyków i ich prymitywności. Rząd Meiji, który chciał za wszelką cenę dorównać Zachodowi kulturowo i cywilizacyjnie, raz po raz wydawał zakazy i nakazy zmierzające do wyrównania różnic obyczajowych, do wytępienia w kraju tego, co mogło razić gaijinów. Stąd wzięły się akcje przerabiania fallusów na niewinne bóstwa przydrożne, stąd też zakaz publicznych kąpieli nago i wiele innych.
Przedstawiciele Zachodu nalegali również, aby zlikwidować w Japonii sankcjonowaną prawnie prostytucję. Tutaj jednak natrafili na twardy opór. Władze japońskie wykonały wprawdzie szereg gestów, które miały przekonać gaijinów, że osoby zatrudnione w dzielnicach rozrywki (yukaku) traktowane są po ludzku, ale same dzielnice nie uległy likwidacji. Zbyt dużym cieszyły się powodzeniem! Przede wszystkim jednak przeważyły chyba argumenty, które w XVII wieku skłoniły władze do utworzenia w miastach wydzielonych rejonów przeznaczonych wyłącznie na domy uciech. Argumentami były głównie: szansa oczyszczenia miast z pleniącej się wszędzie nielegalnej prostytucji oraz możliwość ujęcia w ramy ścisłej kontroli zarówno personelu yukaku, jak i gości, poprzez stworzenie odpowiedniego aparatu administracyjnego czuwającego nad porządkiem. I rzeczywiście, w japońskich yukaku panował porządek nadzwyczajny, a zachowanie personelu i gości regulowane było drobiazgowo opracowanymi przepisami. Władze mogły być poza tym spokojne, że nie znajdą tam azylu żadne podejrzane elementy, bo właściciele domów w obronie własnych interesów natychmiast by o tym donieśli. Kwitły więc yukaku w całej Japonii. Przyciągały nie tylko obietnicą uciech erotycznych, lecz także atmosferą swobody – szczególnie kuszącą w społeczeństwie okresu Edo, nad którym ciążyły rygory ściśle przestrzeganych podziałów klasowych. Tylko w yukaku status społeczny klientów nie odgrywał specjalnej roli. Tutaj nawet samuraje tracili swój przywilej kirisute-gomen, przywilej ścięcia każdego człowieka niższej kondycji, który by im okazał brak szacunku. Przekraczając bramę yukaku miecze trzeba było zdeponować na strażnicy... Samuraj, chłop, rzemieślnik, czy kupiec – każdy był jednakowo mile widziany w yukaku, o ile oczywiście dysponował odpowiednim majątkiem! Uciechy w dzielnicy rozrywki bywały bajońsko drogie i niejednego doprowadziły do ruiny i pohańbienia. Nieszczęścia, smutki, tragedie i dramaty, których nie brakowało w tym szczególnym światku, ukrywano starannie. Ukazywana fasada zaś mieniła się wszystkimi barwami tęczy, fascynowała pięknością kobiet, wartkim nurtem życia dekoracyjnych ulic, festynami i obrzędami, jakich gdzie indziej nie można było oglądać. Yoshiwara w Edo i podobne dzielnice innych miast stały się inspiracją dla wielu wybitnych pisarzy, poetów i malarzy. Najwspanialsze drzeworyty ukiyoe (które, notabene, oczarowały purytański Zachód) jakże często czerpały tematy właśnie z życia yukaku!...
Rząd Meiji nie zgodził się tedy na likwidację dzielnic rozrywki. Zmieniono jedynie pewne przepisy, zabroniono handlu dziewczętami i wprowadzono obowiązkową kontrolę lekarską. Same yukaku natomiast zaczęły się modernizować zgodnie z duchem czasu, pilnie jednak bacząc, by nie utracić swojego lokalnego kolorytu. Zmienił się nieco wystrój architektoniczny niektórych ulic, zmieniały mody na stroje i fryzury, a w miejsce reklamowych portretów kurtyzan pojawiły się albumy z fotografiami. I tak to trwało jeszcze prawie stulecie ku powszechnemu zadowoleniu bogatej klienteli oraz policji. Przełom przyszedł dopiero na fali „drugiej modernizacji”.
W 1955 roku rządowa „Biała księga prostytucji” była pierwszym sygnałem zainteresowania prawodawców. „Księga” podała do publicznej wiadomości, że w Japonii pracowało wówczas w najstarszym zawodzie świata 500 tysięcy rejestrowanych prostytutek. Rok później uchwalono ustawę zabraniającą uprawiania prostytucji. Weszła w życie 1 kwietnia 1957 roku. Yukaku zostały zamknięte, a ich mieszkanki i mieszkańcy musieli poszukać sobie innych źródeł lub miejsc zarobkowania. W przypadku tej profesji znaczna część „bezrobotnych” zmieniła tylko miejsce pracy. Ustawa bowiem nie jest w stanie zlikwidować ani prostytucji, ani stręczycielstwa. Może jedynie wpędzić je do podziemia.
Dawna legalna, jawnie uprawiana prostytucja po zakazie formalnie znikła, ale faktycznie przybrała rozmaite zakamuflowane formy i nie wykazuje żadnych tendencji zanikowych. Nie ma już wprawdzie domów publicznych ze swoimi oficjalnymi kantorami pośrednictwa, ale są na przykład tzw. łaźnie tureckie, w których obsługę stanowią półnagie lub całkiem nagie dziewczęta. Do ich obowiązków służbowych należą m.in. masaże konwencjonalne oraz masaże specjalne – w zależności od gustu klienta. Są też rozmaite kluby z obsługą mieszaną, męską i żeńską, przeznaczone dia gości o upodobaniach odbiegających od normy. W niektórych spotykają się transwestyci, w innych masochiści lub sadyści, a w jeszcze innych amatorzy seksu grupowego. Popularne są też punkty informacyjne dysponujące adresami pań i panienek, które nie należą do profesji, ale chętnie „dorabiają na boku”. Sądząc z ulotek propagandowych rozrzucanych w miastach, wśród tych pań znajdują się uczennice, studentki, nauczycielki, gospodynie domowe, ekspedientki i przedstawicielki rozmaitych innych zawodów.
<
Łaźnie i kluby są formami zinstytucjonalizowanymi, których rzeczywista działalność ukrywa się pod jakimś wspaniałym szyldem, w blasku neonów i kolorowych lamp. W Tokio i innych wielkich miastach można spotkać całe dzielnice, w których gęsto gnieżdżą się takie przybytki. Punkty informacyjne natomiast ujmują w ramy organizacyjne niezawodową prostytucję. Są oczywiście nielegalne i można się dziwić, dlaczego policja nie korzysta z rozsianych po mieście ulotek. Jeżeli klienci trafiają pod wskazane adresy, to przecież mogłaby też trafić policja w obronie porządku i moralności... Dotyczy to również chyba najbardziej masowej formy – nie zorganizowanej prostytucji indywidualnej. Budki telefoniczne, zwłaszcza w pobliżu dworców, bywają wręcz zasypane reklamówkami pań świadczących usługi erotyczne. Reklamówki najczęściej zaopatrzone są w kolorowe fotografie kusząco upozowanych i roznegliżowanych osób oraz w krótkie zachęcające teksty. No i oczywiście podają numer telefonu, pod który należy dzwonić, by ziściły się marzenia, Przez pewien czas modna też była całkiem oryginalna metoda zachęcania. Panie dzwoniły do mieszkań prywatnych i jeżeli telefon odbierał mężczyzna, ze słuchawki płynął namiętnie wyciszony głos: „Jestem sama w domu i taka samotna!... Leżę na miękkiej kanapie całkiem naga. W półmroku widzę obok na stoliku butelkę koniaku, ale nie chcę pić sama. Przyjdź! Razem spełnimy toast”. Teksty nie były identyczne, ale utrzymane w takim sypialnianym stylu. Prawdopodobnie jednak metoda nie okazała się praktyczna i moda ta szybko minęła.
Zagadkowa obojętność policji na te adresy i telefony prawdopodobnie wynika z niechęci do wtrącania się w prywatne sprawy obywateli. Dopóki prostytucja uprawiana jest w zaciszu prywatnych domów lub w motelach, policja nie interweniuje, gdyż nie widzi w tym znamion obrazy moralności publicznej. Z drugiej strony bowiem urządzane są od czasu do czasu łapanki na prostytutki, które działają na ulicach. W stosunku do nich prawo jest surowe. Japonki idą do aresztu, a cudzoziemki są deportowane. Cudzoziemek zresztą pojawia się coraz więcej. Najczęściej rekrutują się z krajów Azji PołudniowoWschodniej, ale nierzadko zdarzają się Amerykanki i Europejki. Zawód jest lukratywny, a jen stoi wysoko na wszystkich rynkach świata.
Od starej do nowej stolicy
W Tokio braknie punktu, z którego można ogarnąć całość miasta; Kioto rozpościera się całe przed oczyma naszemi, gdy staniemy na wzgórzu Kiomidzu [Kiyomizu – JT]
C. Weulersse, koniec XIX wieku
Podczas każdego kolejnego pobytu w Kioto utwierdzam się w swojej dawno sformułowanej opinii, że nie ma na świecie piękniejszego miasta. Jednak, gdyby ktoś mnie spytał, gdzie w Japonii chciałabym mieszkać, odpowiedziałabym bez wahania, że w Tokio. W Tokio, które nie jest tak piękne, ale które nie przestaje mnie fascynować. Bardzo bym pragnęła napisać o nim tak sugestywnie i plastycznie, jak zrobiła to Janka Rubach-Kuczewska w swoich Podróżach po Tokio, ale nie potrafię. Brak mi kwalifikacji pisarskich, a poza tym „moje” Tokio jest chyba trochę inne, bo inaczej na nie patrzę.
To, że Kioto jest miastem, w którym nowoczesność przeplata się z tradycją, zostało przyjęte do powszechnej świadomości. Każdy Japończyk i każdy cudzoziemiec spodziewa się w Kioto nagłych przejść z epoki w epokę. Jest na to przygotowany psychicznie i uważa to za naturalne. Uroki starej stolicy zostały opisane w niepoliczalnych tomach, sfotografowane, namalowane i uwieńczone w poezji. Mapy z zaznaczonymi zabytkami, niezliczone foldery i przewodniki można dostać wszędzie – na stacjach, w biurach turystycznych, w hotelach i ryokanach, w sklepach i kioskach. Dzięki temu turysta wie, że wystarczy, by przeszedł dwadzieścia metrów od swego supernowoczesnego hotelu, i już znajdzie się na terenie spowitej ciszą świątyni z XVI czy XVII wieku, a jak minie następną ulicę, to zanurzy się w ogród, który projektował Kóbori Enshu, albo dotrze do chramu o tradycji sięgającej IX czy X wieku. Turysta może liczyć na te nagłe przejścia i z pewnością nie dozna zawodu.
Żaden turysta natomiast nie spodziewa się takich radości ani takich udogodnień w Tokio. Ta monstrualna megalopolis ma opinię miasta bez zabytków. Nie jest to prawdą! To opinia krzywdząca i niesłuszna. Łatwo zadać jej kłam przy pewnym nakładzie czasu i wysiłku. Zaskakujące jednak może się wydać, że taką opinię urabiają stolicy jej mieszkańcy – nie wyłączając ojców miasta!
Ponieważ stolica zmienia się dynamicznie – już nie z roku na rok, ale z dnia na dzień – corocznie wydawane są nowe mapy, foldery i przewodniki. Mapy co roku są inne. Przewodniki natomiast od lat sześćdziesiątych stale głoszą chwalę kilkunastu tradycyjnych zabytków (zawsze tych samych), dodając do nich monumenty nowoczesności z poprzedniego roku. W ten sposób turysta dowiaduje się, co nowego zbudowano w Tokio, a jednocześnie nabiera przekonania, że stolica albo powstała w pustce historycznej, albo każdy ślad historii został zniwelowany, by ustąpić miejsca wieżowcom i dzielnicom sięgającym w XXI wiek. Tokio po prostu ma ambicję stania się międzynarodową stolicą świata i dlatego reklamuje to, co może epatować skalą, wykonaniem, świeżością pomysłów i techniką. A te kilka lub kilkanaście staroci dodaje się dla utrzymania kolorytu lokalnego. Spośród „staroci” zresztą większość pochodzi z okresu Meiji lub okresów późniejszych i też wykazuje japońską dumę z modernizacji, ale cofniętą w przeszłość. Czym bowiem wytłumaczyć zachęcanie przybysza do oglądania budynku parlamentu lub starej stacji Tókyó-efci? Oba kompleksy powstały w okresie, gdy Japończyków ciągle jeszcze roznosiła duma z osiągnięć architektury w stylu zachodnim. Oba też odznaczają się wyjątkową brzydotą – chyba że ktoś lubi ciężki styl pruski, czerwoną cegłę, szare bloki i monumentalne kolumny zwieńczone czymś w rodzaju wież babilońskich.
Często też w tokijskich przewodnikach zamieszcza się Pałac Cesarski, kompleks pałacowy Geihinkan, Wieżę Tokijską, kilka parków, chramy Meiji-jingû i Yasukuni-jinja, kilka świątyń buddyjskich (Sensóji, Zójóji, Sengakuji), domy towarowe Ginzy i most Nihombashi.
Te obiekty są w prawie każdym przewodniku. A przecież tylko wymienione już świątynie oraz Nihombashi i niektóre fragmenty pałacu cesarskiego mogą się poszczycić wyglądem lub tradycją sprzed okresu Meiji. Cała reszta, do której oglądania zachęcają ojcowie miasta, powstała później. A najmłodszy z tych zabytków, Wieża Tokijska, wzniesiona w 1958 roku, w tej chwili już nawet przestała być dumą tokijczyków, gdyż skarlała w otoczeniu wieżowców rosnących jak grzyby po deszczu. Ale z przewodników nie znikła. Może z sentymentu dla pierwszych powojennych prób zadziwienia świata? W 1958 roku jej 333 metry wysokości były szczytem możliwości i pobiły wieżę Eiffela o 32,5 metra.
Są oczywiście przewodniki, które do żelaznego repertuaru dorzucają to i owo, ale doświadczenie mnie poucza, że zazwyczaj polecane obiekty charakteryzują się przede wszystkim skalą. Duże budynki (muzea, świątynie, teatry), duże przestrzenie zadrzewione i zazielenione, duże dzielnice rozrywki, duże centra handlowe mają szansę, by wejść do przewodników przeznaczonych dla cudzoziemców. Dla Japończyków przewiduje się nieco więcej obiektów drobniejszych, których znaczenie jest dla swoich całkowicie oczywiste, a cudzoziemcowi trzeba by je długo tłumaczyć.
Gdyby policzyć razem obiekty ze wszystkich przewodników dla cudzoziemców i dla Japończyków – uzbierałoby się ich zapewne kilkadziesiąt. Tylko kilkadziesiąt zabytków na przestrzeni ponad dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych... Bo taka właśnie jest powierzchnia tego monstrualnego miasta, które wraz z podległymi jednostkami administracyjnymi ze wschodu na zachód, w najszerszym miejscu, ciągnie się przez około 90 kilometrów (prawie tyle, co z Warszawy do Radomia), a na osi północ-południe dochodzi do 25 kilometrów.
W zestawieniu z Kioto, które ma 660 kilometrów kwadratowych powierzchni, ów katalog zabytków wygląda żałośnie. Na jednej tylko mapie dawanej gościom hotelu Brighton w Kioto wymienione jest po japońsku 276 obiektów, a 28 po angielsku. Tendencja podobna jak w przypadku Tokio, ale liczby nieporównywalnie większe! Oczywiście, gdyby tych zabytków w Kioto nie było, żadne mapy nie byłyby potrzebne i nie powstałaby cała ta ogromna literatura opisowa ani dokumentacja fotograficzna. Kioto niewątpliwie jest miastem-zabytkiem w skali światowej i nic tej chwały nie zdoła przyćmić.
Moje rozważania nie zmierzają więc ku deprecjonowaniu walorów Kioto, a wypływają raczej ze smutnej zadumy nad niedocenianiem Tokio. Bo takie właśnie mam przekonanie – Tokio jest nie docenione zarówno przez własnych mieszkańców, jak i przez turystów japońskich oraz zagranicznych.
Zastanawiając się, z czego wynika pomijanie walorów turystycznych stołecznej metropolii, dostrzegam kilka możliwych przyczyn, ale ani nie są one oczywiste, ani nie mam pewności, czy moje rozumowanie jest słuszne. Pewne wnioski nasunęły mi się przez porównanie propagandy turystycznej w obu miastach i do tego tematu będę wracać. Ważne jest też porównanie historii obu miast, ich sytuacji demograficznej i roli we współczesnym świecie.
Kioto było stolicą cesarską od 794 do 1869 roku i ma ugruntowaną opinię miasta o ponadtysiącletniej tradycji. Jest to powodem dumy wszystkich jego mieszkańców, a dla wielu zarazem źródłem utrzymania. Ruchy migracyjne są w Kioto słabe i rdzenni mieszkańcy zachowali nie tylko stare obyczaje, ale także specyficzny język różniący się od języka podręczników szkolnych. Miasto-zabytek soki żywotne czerpie z turystyki i dlatego zmasowany wysiłek władz miejskich, kustoszy zabytków, właścicieli hoteli i ryokanów, kupców i restauratorów skierowany jest na odpowiednią reklamę i propagandę. Przykładem na to, jak ważnym źródłem dochodów stała się turystyka, może być wojna toczona między urzędem miejskim, niektórymi świątyniami oraz zrzeszeniem kupców obsługujących zabytki. W 1985 roku urząd miejski w Kioto nałożył podatki na świątynie, w rezultacie czego sześć wielkich i sławnych przybytków zamknęło podwoje przed turystami. Rozgorzała walka o przywrócenie normalnego ruchu turystycznego, inspirowana przez sklepikarzy i właścicieli kiosków pamiątkarskich wokół zamkniętych świątyń. Negocjacje trwały dwa lata, a jak informowały środki masowego przekazu, były tak namiętne, że dochodziło nawet do rękoczynów. W sierpniu 1986 roku mass media podały, że 212 ludzi własną krwią podpisało żądanie otwarcie świątyni Ginkakuji. Nie zakończyło to jeszcze wojny, która ciągnęła się przez cały następny rok. Pojednanie nastąpiło w 1987 roku, kiedy urząd miejski poszedł na pewne ustępstwa, a obrażone przybytki dały się ubłagać i otwarły swe bramy. Stojący u progu ruiny, a nawet już zrujnowani kupcy mogli znowu przystąpić do sprzedawania widokówek, dewocjonaliów, opiekanych ośmiornic, zimnych lub gorących makaronów, zielonej herbaty i tysięcy rozmaitych przedmiotów i smakołyków, które uwielbiają turyści.
Mimo wojen i kataklizmów Kioto przez wszystkie wieki obrastało w zabytki. Wytworzyło własną wysublimowaną kulturę opierającą się skutecznie wpływom nieokrzesanych wojowników, którzy opanowali miasto po upadku dworskiej arystokracji. Wojownicy nie zdołali zniszczyć wyrafinowanej atmosfery, lecz sami jej ulegli. Z biegiem czasu nabrali poloru, stali się koneserami sztuki i sami zaczęli tworzyć dzieła do dziś podziwiane. Kioto nigdy nie przestało być artystyczną stolicą kraju, o czym wie każdy jego mieszkaniec i w miarę możności ciągnie z tego profity.
Kioto jest miastem wymarzonym dla turystów, ponieważ nie rozrasta się w niepohamowanym tempie i zagęszczenie zabytków pozwala na „zaliczanie” kolejnych atrakcji w stosunkowo krótkim czasie. Przestrzenie do przebycia między jednym a drugim, trzecim i dziesiątym obiektem nie są duże. Ale oczywiście wszystko zależy od indywidualnych upodobań oraz możliwości finansowych turysty. Można studiować, zwiedzać lub „zaliczać”. Można cały dzień spędzić w jednej świątyni czy muzeum i wychodzić z uczuciem niedosytu. Można też galopować przez miasto i w ciągu jednego przedpołudnia zrobić dokumentację fotograficzną dziesięciu różnych zabytków położonych stosunkowo blisko siebie. Przy takiej metodzie trzy, cztery dni wystarczą, by wyjeżdżać w przekonaniu, że zobaczyło się wszystko, co warte zobaczenia. Można również wykupić bilet na wycieczkę zbiorową i od dziewiątej rano do piątej po południu zaliczyć zamek Nijo-jó, rezydencję cesarską Shugakuin, chram Heian-yYngu, świątynię Sanjusangendó i parę innych równie sławnych miejsc. Co z tego w pamięci zostanie, to inna sprawa, ale dla amatorów „zaliczania” jest to porcja wystarczająca.
W porównaniu z Kioto wielką niedogodnością Tokio z punktu widzenia turystyki są odległości między poszczególnymi obiektami wartymi obejrzenia. Tokio – w przeciwieństwie do Kioto – niewiele ma takich rejonów, w których można by w ciągu dnia zobaczyć kilka atrakcji, poruszając się na piechotę. Tokio wymaga posługiwania się samochodami lub innymi środkami komunikacji. A to już bywa kłopotliwe i niejednego indywidualnego turystę potrafi zniechęcić. Mogłyby to w pewnym stopniu równoważyć zorganizowane wycieczki autokarowe, bo przecież są ludzie, którzy lubią takie imprezy masowe, Ale okazuje się, że tokijskim biurom podróży organizującym wycieczki albo brak ciekawych pomysłów, albo nie mają zaufania do gustów swojej klienteli. Popatrzmy bowiem, co nam proponuje Japan Tourist Bureau Hato Bus.
Wycieczka pierwsza (9 godzin) pt. „Siedem Cudów Tokio” prowadzi do świątyni Rakanji, do chłopskiego domu i na lunch do restauracji Suehiro; po wzmacniającym posiłku odwiedzamy muzeum sztuki ludowej, kościół katolicki, świątynię Jómyóin, chram Teppozu-lnari, a na zakończenie oglądamy pokaz kimon ślubnych.
Wycieczka druga (7 godzin) zatytułowana „Sztuka w mieście” przewiduje obejrzenie szkoły ikebany, szkoły szycia kimon, sklepu z drzeworytami oraz uczestniczenie w ceremonii herbaty. W trakcie wycieczki lunch w japońskiej restauracji.
Trasa innej wycieczki (3 godziny) wiedzie przez plac przed Pałacem Cesarskim, plac przed budynkiem Parlamentu, ogród zespołu pałacowego Geihinkan, park Meiji, przejazd obok obiektów olimpijskich i zwiedzanie centrum rękodzieła Amita. Jeszcze inna tura (3 godziny) obejmuje Wschodni Ogród Cesarski, przejazd przed dworcem Tôkyô-eki i przez dzielnicę Marunouchi (zwaną japońską Wall Street), oglądanie pokazu ikebany, objechanie Uniwersytetu Tokijskiego i parku Ueno, obejrzenie świątyni Sensóji i postój w centrum handlowym Ginzy.
Do tego powielanego od lat repertuaru w ostatnim dziesięcioleciu stopniowo dochodzą w różnych kombinacjach wycieczki do najnowocześniejszych subcentrów Shinjuku, Ikebukuro i Ark Hills oraz obiektów sportowych w kompleksie Tokyo Dome, zwanego popularnie Wielkim Jajem.
I to jest wszystko, co biura podróży skłonne są pokazać turystom krajowym i zagranicznym.
Jako żarliwa wielbicielka Tokio bardzo się tym smucę, gdyż widzę w tym tendencję pokazywania nowoczesności, która przecież nie odbiega od nowoczesności w innych krajach. I tylko z rzadka dorzucanie czegoś z lokalnego kolorytu...
Spośród opisanych tras wycieczkowych jedynie „Siedem Cudów Tokio” rzeczywiście zawiera obiekty bardzo tradycyjne i bardzo piękne, ale w liczbie czterech – nie siedmiu. Są to: Rakanji przechowująca ponad 300 rzeźb sprzed 1710 roku. Rzeźby przedstawiają grupę 18 buddów i 287 arhatów wykonanych przez wybitnego artystę-mnicha, Shóun-zenji. Samo zgrupowanie na terenie jednego obiektu takiej ilości sprawia wielkie wrażenie, ale spokojna kontemplacja poszczególnych postaci może przynieść niezwykłe przeżycia estetyczne. Duże wrażenie sprawia też tysiąc kilkaset postaci bodhisattwy Jizó zgromadzonych na terenie świątyni Jómyoin. W 1879 roku było ich podobno 84 tysiące! Ale ciągle pozostało mrowie... Dom chłopski wart obejrzenia, bo pochodzi z XVII wieku i zachowany jest w oryginalnym kształcie wraz z wyposażeniem gospodarskim i mieszkalnym. Chram Teppozu-lnari zaś związany był niegdyś z żeglugą po Sumidzie i zachował coś z atmosfery czasów Edo. Nie wiem, co mówią o nim autokarowe przewodniczki, ale można mieć nadzieję, że zwracają też w przelocie uwagę na inne pamiątki historii rozrzucone w tym rejonie, a jeszcze nie zniszczone modernizacją.
Piąty wśród Cudów Tokio to katedra św. Marii – wspaniała konstrukcja projektu wybitnego architekta Tange Kenzó. Z całą pewnością trzeba ją zobaczyć, chociaż trudno zaliczyć do obiektów związanych z tradycją czy historią. Należy ona do tego znacznie liczniejszego zespołu zabytków o małej tradycji, ale za to dużej skali, jakie preferują biura podróży.
Gdy popatrzymy na pozostałe propozycje JTB Hato Bus, to okaże się, że zespoły pałacowe pokażą nam tylko z zewnętrz, i to z dużej odległości. Pałac Cesarski ma wiele uroku, a niektóre bramy i strażnice zachowały się w oryginalnej postaci, ale podejść bliżej i przestudiować detali nie wolno, bo dostępu bronią policjanci. Zespół Geihinkan (pałac Akasaka) powstał w 1909 roku, a jego główny budynek wymodelowano na Wersal. Do dziś mówi się o nim, że jest perłą architektury Zachodu. Ale nawet tę perłę możemy oglądać zza bramy... Budynek Parlamentu w obecnej postaci ukończony został w 1936 roku, a stary dworzec Tókyo-eki w 1914 roku (w latach osiemdziesiątych stara część została zastąpiona nowym zespołem ciągle brzydkich, lecz już nowoczesnych konstrukcji).
Dzielnica Marunouchi natomiast to wąwozy wysokościowców lśniące niklem, szkłem, kamionką, glazurowaną cegłą i polerowanym granitem. Co roku są wyższe i bardziej lśniące. Wszelki ślad historii został tu dokładnie zatarty i nie wiem, co mówią o nim autokarowe panienki. Jeżeli wieziony tędy turysta pochodzi z Ameryki lub Europy, to budowle nie są dla niego zaskoczeniem. Takie same (lub bardzo podobne) mógł widzieć w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Paryżu, Bonn, Rzymie czy Londynie. Gdyby jednak przejazd tą trasą wypadł w godzinach południowych, to rzeczywiście koloryt lokalny rzucałby się w oczy. W samo południe bowiem nastaje święta godzina lunchu. Gromadki sarariimanów i OL (office ladies, urzędniczek) udają się wtedy do pobliskich snack-barów. Z daleka można rozpoznać, która gromadka jaką reprezentuje firmę, ponieważ w urzędach obowiązują uniformy. Wiadomo więc natychmiast, że tu idzie grupka z Mitsubishi-iuicó, tam z Sumitomo-si?ói7, a ówdzie z Mitsui-bussan. Od dwunastej dwie zaczynają opuszczać gmachy, a o dwunastej pięćdziesiąt osiem masowo do nich powracają... Jest to podstawowy objaw różniący Marunouchi od Wall Street, a więc istotnie – koloryt lokalny...
A ikebana, kimona, rzemiosło artystyczne są piękne zawsze, w każdym zakątku Japonii i pokazywane turystom z pewnością wnoszą coś do wiedzy o kraju, ale nie przekazują żadnych treści typowo tokijskich. Dla turysty, który wybrał wycieczkę „Sztuka w mieście”, Tokio nadal pozostanie zagadką.
Również w porównaniu z Kioto tradycja Tokio jako stolicy jest śmiesznie krótka – zaledwie od 1869 roku. Samo przeniesienie stolicy z Kioto i przeszczepienie rodziny cesarskiej do siedziby opuszczonej przez shdgunów Tokugawa miało wielką wymowę polityczną. Symbolizowało w widomy sposób przejęcie rządów przez cesarza, usadowienie się nowej władzy w dotychczasowym ośrodku dyspozycyjnym, a zarazem zbliżenie do cudzoziemskich placówek, które w okresie poprzedzającym przewrót Meiji rozwinęły swoją sieć w Yokohamie i dążyły do otwarcia Edo. Symbolizowało jednocześnie rozpoczęcie nowej epoki, w której wysiłek całego narodu skierowany został na modernizację i westernizację, a Tokio tym dążeniom miało przewodzić.
Modernizacja pojawiła się za sprawą cudzoziemców najpierw w dzielnicy Tsukiji, gdzie jeszcze przed przewrotem Meiji, jeszcze w Edo, w 1867 roku rząd shôguna wydzielił całą połać ziemi na zagraniczne rezydencje. Tutaj więc z czasem, ku wielkiemu zdziwieniu japońskich mieszkańców, zaczęły powstawać domy w stylu zachodnim, między którymi ułożono bruk. Domy budowano solidne, piętrowe, zdobne w ganki i balustradki, a za ich szklanymi oknami można było dojrzeć aksamitne kotary. Napełniało to zdumieniem i podziwem mieszkańców Edo, tego ogromnego miasta, które jak morze oblewało ze wszystkich stron Tsukiji. Morze drewniano-bambusowo-papierowych domków krytych strzechą... Delikatnych jak domki dla lalek, przewiewnych, łatwo palnych...
Jedynie w środku miasta wznosiły się cyklopowe mury zamku shdgunów, a wokół murów – wewnątrz obszarów objętych zewnętrznymi fosami – stały reprezentacyjne yashiki, rezydencje najbardziej wpływowych daimyó. Poza fosami, w rozszerzających się kręgach, usytuowane były pozostałe yashiki. Można sobie wyobrazić przestrzenie, jakie zajmowały, jeżeli uświadomimy sobie, że daimyó było dwustu kilkudziesięciu, a niektórzy z nich utrzymywali w Edo po dwie lub nawet trzy rezydencje. Daimyó zgodnie z rygorami narzuconymi przez shôgunów musieli w Edo spędzać tyle czasu, ile w swoich księstwach – dla większości był to rok. Jeden rok w Edo, jeden we własnych dobrach... A w tym czasie, gdy pan bawił na prowincji, w Edo pozostawała główna żona i dzieci jako gwarancja, że panu nie przyjdzie do głowy buntowanie się przeciwko władzy shôguna. Ten system, zwany „przemiennym uczestniczeniem w służbie” (sankin-kótai), wywarł znaczny wpływ na wygląd i charakter Edo. Miasto nieustannie pulsowało życiem i pełne było samurajów – zarówno osiadłych tu na stałe, jak i tych migrujących wraz z panem. Wśród osiadłych najwyższy status społeczny mieli bezpośredni wasale domu Tokugawa, których siedziby stały ciasno obok siebie w pokrętnych uliczkach dzielnic Koishikawa, Ushigome, Kanda i innych.
Do Edo ciągnęli też z całej Japonii roninowie, samuraje bezpańscy, którzy mogli tu znaleźć godziwą pracę w licznych szkołach rycerskich, akademiach sztuk militarnych i warsztatach płatnerskich. Niespokojny to był element i płynny.
Znacznie stateczniej żyli mieszczanie, stali mieszkańcy Edo, którzy pełnili funkcje zaplecza usługowo-rzemieślniczego dla samurajskiej części ludności. Ich dzielnice mieszkalne w niektórych rejonach przedzielały dzielnice samurajskie, w innych wykraczały poza nie i rozciągały się daleko ku krańcom miasta. A miasto było, jak na owe czasy, ogromne! W 1713 roku składało się z 933 kwartałów chó i liczyło ponad 800 tysięcy mieszkańców. Dokładne liczby trudne są do ustalenia, chociażby ze względu na ciągłe pulsacje związane z systemem sankin-kótai. Fale samurajów przypływały i odpływały, a fala fali nie była równa... W każdym razie z obliczeń w 1693 roku wynikało, że mieszczan w Edo było 350 tysięcy, a samurajów i innych grup ludności około pół miliona. Do schyłku XVIII wieku liczba mieszczan wzrosła również do pół miliona i Edo stało się miastem milionowym. Tak weszło w XIX wiek. Wtedy zaczęły się w kraju wielkie wydarzenia i sytuacja demograficzna uległa gwałtownemu zachwianiu. Cudzoziemcy zaczęli „otwierać” Japonię...
Wielkie wydarzenia spowodowały w 1862 roku tak drastyczne okrojenie systemu sankin-kótai, że praktycznie przestał on istnieć. Większość daimyó, zmuszanych dotychczas do prowadzenia wystawnego trybu życia w Edo, teraz skorzystała z okazji i powróciła do swoich księstw, a niektórzy przenieśli się do Kioto, gdzie dwór cesarski po wiekach uśpienia znowu podjął ożywioną działalność polityczną. W rezultacie liczne rezydencje w Edo opustoszały, a dziesiątki tysięcy samurajów opuściły miasto.
Lata sześćdziesiąte XIX wieku były burzliwe i obfitujące w dramatyczne wypadki. W kraju raz po raz dochodziło do bratobójczych walk i coraz głośniej grzmiały dwa hasła: „czcić cesarza” i ”wypędzić barbarzyńców”. „Barbarzyńcy” to byli „biali”, dla których shôgun otworzył kilka portów i pozwolił im się osiedlać w niektórych miastach przybrzeżnych. Osiedlali się i budowali domy mimo otaczającej ich wrogości. Najpierw w Shimodzie, potem w Yokohamie i Osace, aż wreszcie w samym Edo! Odważni ludzie, odporni na różne przeciwności losu... Ich sytuacja przez długi czas była bardzo niepewna, bo nawet po przewrocie i przywróceniu władzy cesarskiej hasło „wypędzić barbarzyńców” nie zamilkło, a za tym hasłem niejednokrotnie szły czyny. Zdarzały się brutalne ataki na cudzoziemców, a legacje bywały napadane i palone przez ekstremistycznie nastawionych samurajów.
Chociaż walki na północy kraju toczyły się do połowy 1869 roku w dawnym Edo (a od 7 dnia 7 miesiąca księżycowego 1868 roku – w Tokio) życie zaczęło wracać do normy, od kiedy cesarz przeniósł się tu ze swoim dworem i z całym formującym się na nowo aparatem władzy. Nie stało się to natychmiast po przejęciu rządów. Cesarz najpierw wizytował Tokio od dziesiątego do dwunastego miesiąca 1868 roku, potem wrócił do Kioto, by wreszcie w trzecim miesiącu następnego roku przenieść się na stałe do dawnego zamku shdgunów, który początkowo przemianowano na Zamek Tokijski (Tókyó-ió), a następnie na Pałac Cesarski (Kokyo) i ta nazwa obowiązuje do dziś.
Dopiero od tego czasu można mówić o rozwoju Tsukiji jako dzielnicy cudzoziemców. Przyrzeczona przez shôguna w 1867 roku, miała być gotowa na przyjęcie rezydentów do początku 1868 roku, ale ze względu na liczne niebezpieczeństwa odkładano zasiedlenie aż do unormowania się sytuacji. Ale wreszcie... wreszcie zachodnia wspaniałość wdarła się do nowej stolicy.
Dotychczas Yokohama była areną najżywszej działalności cudzoziemców i tam Japończycy zapoznawali się ze sposobem budowania i urządzania zachodnich domów, ze strojami, jedzeniem i dziwnymi obyczajami „barbarzyńców”. John R. Black, który w Yokohamie mieszkał od około 1860 roku, notował nie bez rozbawienia: „Japończycy zawsze odznaczali się jedną szczególną cechą bardziej niż czymkolwiek innym – ciekawością. Potrafili wchodzić spokojnie do cudzoziemskiego domostwa i prosić, by im pozwolono zobaczyć pokoje. Nie zawsze było to mile widziane, ale odmawiano im rzadko. I niewątpliwie ci, którzy dostąpili tego przywileju, zdawali sprawozdanie z tego, co widzieli – rozmiary pokojów, elegancja umeblowania, blask luster, kosztowność zastawy stołowej, luksus sypialni, czystość i komfort przenikające wszystko.
W ten sposób w domach rodzimych dżentelmenów zaczął się stopniowo pojawiać zwyczaj posiadania jednego pokoju urządzonego na wzór zagraniczny”(t. I, s. 400).
Z chwilą przeniesienia stolicy do Tokio Yokohama zeszła na drugą pozycję w procesie westernizacji, utożsamianej przez Japończyków z modernizacją. Yokohama pozostała najważniejszym portem, ale zagraniczne legacje i największe spółki kupieckie przeniosły się kolejno do stolicy. Tu też wkrótce na zaproszenie nowego rządu zaczęli przyjeżdżać liczni cudzoziemcy – nauczyciele, inżynierowie, technicy, architekci. Nie zapraszani wprawdzie, ale tłumnie przybywali też przedstawiciele różnych ugrupowań chrześcijańskich... Mieszkańcy Tokio mieli więc przed oczami coraz więcej wzorów do naśladowania. Nikt już nie chciał „wyrzucać barbarzyńców”, a żarliwym marzeniem stało się doścignięcie Zachodu, przyswojenie całej jego imponującej cywilizacji.
Przykład szedł z góry – z Pałacu Cesarskiego i wszystkich urzędów centralnych zlokalizowanych w Tokio strumieniami płynęły zalecenia i nakazy zmierzające do tępienia tego, co zostało uznane za „feudalne zacofanie”.
Od początku zatem swego istnienia jako stolicy Tokio miało narzucony charakter awangardy nowoczesności. Była w tym i duma, i wyraźny cel polityczny, a także typowo japoński snobizm. Za wszelką cenę trzeba było pokazać cudzoziemcom, że Japonia cywilizacyjnie wcale nie ustępuje Zachodowi. Od tego, w pojęciu Japończyków, zależało zniesienie krzywdzących ograniczeń narzuconych pierwszymi wymuszonymi przez mocarstwa zachodnie traktatami. Koniecznie należało zaimponować gaijinom i przekonać ich, że co najmniej w rejonie stołecznym życie toczy się tak jak w innych stolicach świata. Argumentami stać się miały stroje zachodnie i zachodnia dieta, domy z cegły lub kamienia, lampy naftowe, pluszowe serwety, chustki do nosa, zegarki, parasole i wszelkie inne akcesoria początkowo sprowadzane z zagranicy, ale wkrótce już wiernie kopiowane w Japonii.
Tokio przyjęło rolę miasta przodującego w modernizacji. Wszystko, co pochodziło z zagranicy, wydawało się postępowe, czyli niezbędne i godne natychmiastowego wprowadzenia. Toteż w Tokio już w 1869 roku zaczęto produkować papierosy. Tutaj firma Fugetsu-ció (istniejąca do dziś) w tym samym roku wprowadziła sprzedaż chleba, a spółka Gyuba-kaisha przystąpiła do propagowania wołowiny. Zachęcanie do jedzenia mięsa wołowego i picia mleka zostało podniesione do symbolu nowoczesności i oświecenia, a przez niektórych traktowane było wręcz jako obowiązek patriotyczny, miało bowiem prowadzić do fizycznego wzmocnienia obywateli Nipponu, a więc do udoskonalenia całej rasy i przez to zwiększenia potencjału obronnego kraju. Do 1877 roku w samym Tokio było już 558 sklepów sprzedających „mięso postępu”.
W 1870 roku Tokio zaczęło lansować rewolucyjną modę na podkoszulki i gatki trykotowe dla panów, a Nishimura Katsuzo przystąpił do robienia dla pań trzewiczków w stylu zachodnim. Tokio również przodowało w nowoczesnych fryzurach. W 1873 roku aż 30 procent tokijczyków pozbyło się tradycyjnych chommage (fryzury z ”kitką” na wygolonym ciemieniu) i przykrywało zachodnimi kapeluszami krótko ostrzyżone włosy. Powstała nawet piosenka utożsamiająca fryzury w starym stylu z zacofaniem, a te nowe z cywilizacją i oświeceniem.
Rok 1874 zapisał się w historii Tokio kilkoma wielkimi wydarzeniami, wśród których największą sensację wywołało zakończenie prac budowlanych w rejonie Ginza-Kyobashi. Stare ciągi drewnianych domów dwa lata wcześniej uległy spaleniu, co umożliwiło modernizację całej dzielnicy. Została odbudowana w stylu zachodnim z cegły i kamienia, a wzdłuż jej ulic zainstalowano 85 lamp gazowych. Tłumy ludzi przychodziły napawać się tym widokiem, a wybitni artyści uwiecznili to na drzeworytach. Ale, jak się okazało, niewielu chciało sprowadzić się do nowych domów.
Tegoż roku po raz pierwszy w Japonii właśnie w tokijskiej dzielnicy Tsukiji obchodzone było święto Bożego Narodzenia, a w Kójimachi firma nazwana później Kaishindó przystąpiła do wyrabiania pierwszych japońskich ciastek w stylu europejskim. Od następnego roku asortyment łakoci zaczął się stopniowo poszerzać. W Ryogoku powstała fabryka herbatników, która potem wprowadziła kolejno produkcję czekolady, lodów i innych egzotycznych przysmaków. W 1899 roku Morinaga Taichiro otworzył w Akasace fabrykę karmelków i ciast na wzór amerykański, dając podstawy firmie, która rozrosła się w giganta kapitału (w 1987 roku firma Morinaga notowana była na 36 pozycji wśród japońskich producentów artykułów spożywczych).
Od 1886 roku tokijczycy mogli już upajać się smakiem kawy, w listopadzie bowiem otwarto pierwszy coffee-shop. Nazywał się Sanshutei i zlokalizowany został w eleganckiej dzielnicy Nihombashi, Kóami-cho. Wnętrze ciągle jeszcze było tradycyjne – z matami na podłodze i z oknami zasłoniętymi papierem, ale aromat nowoczesności bił z delikatnych porcelanowych filiżanek. Pierwsza kawiarnia całkowicie w stylu europejskim, Matsumoto-ró, powstała dopiero w lutym 1904 roku w parku Hibiya, który został zmodernizowany i przeznaczony na miejsce spotkań wykwintnego towarzystwa. Potem już kawiarnie zaczęły się mnożyć, a od 1911 roku nastała moda na snobistyczne nazwy: Café Plantan, Café Lion, Café Paulista itp. Pojawiły się też piwiarnie zwane biå-gåden (z ang. beer garden). Pierwszą piwiarnię otwarto w marcu 1903 roku na wschodnim brzegu Sumidy koło mostu Azumabashi. Przyjęta została przez tokijczyków entuzjastycznie, chociaż podawano tam piwo rodzimej produkcji, z Sapporo.
Tokio przodowało też w nowoczesnej higienie, odkąd powstała tu w 1906 roku pierwsza japońska pralnia publiczna, Hakuyósha. Istnieje zresztą do dziś, a sieć jej placówek oplata cały kraj. Tokio również nadawało ton w dziedzinie rozrywek masowych. Wprawdzie zaszczyt wprowadzenia filmu nie przypadł stolicy, gdyż pierwszy kinetoskop zainstalowany został w Kobe (listopad 1896), a pierwszy kinematograf w Osace (luty 1897), ale Tokio natychmiast przejęło te nowinki i do 1909 roku miało już ponad 70 sal, w których rzucano na ekran „ruchome fotografie” (jidó-shashin). I to właśnie w Tokio 1 czerwca 1899 roku po raz pierwszy wyświetlono kronikę filmową. Tutaj też w gazecie „Hóji-shimbun” zamieszczono pierwsze fotografie (1904). A dodać trzeba, że była to gazeta do tego stopnia postępowa, iż zatrudniła w 1898 roku pierwszą w Japonii kobietę reportera, panią Hani Motoko (1873–1957).
W ogóle postęp w różnych dziedzinach najbardziej był spektakularny w stolicy. 1 listopada 1882 roku w Ginzy ustawiono łuk z żarówkami elektrycznymi o mocy dwóch tysięcy świec. Stało się to taką atrakcją, że codziennie wieczorem tłumy zalegały ulicę, czekając na zapalenie tego jaskrawego symbolu modernizacji, a potem wiwatom nie było końca. Równie entuzjastycznie przyjęta została pierwsza winda, którą zainstalowano w pierwszym japońskim wieżowcu, ośmiopiętrowym pawilonie Ryóunkaku (Asakusa). Przeznaczony był na rozrywki. Winda budziła w ludziach nieprzepartą chęć przejażdżki, tak że po pół roku intensywnej eksploatacji policja wydała zakaz jej używania ze względu na zagrożenie życia ciekawskich. Uruchomiona w listopadzie 1890 roku – zakończyła swą działalność w maju 1891 roku.
W 1903 roku na tokijskie ulice ruszył pierwszy tramwaj, shinai-densha („śródmiejski wóz elektryczny”). Mimo stosunkowo wysokiej opłaty – 3 seny za bilet – zyskał natychmiast licznych wielbicieli, nadawał bowiem modernistyczny ton życiu miasta, pozwalał też podziwiać widoki z pewnej perspektywy. Pierwszego dnia (22 sierpnia) skorzystały z tego środka lokomocji 8872 osoby, a przejechanie całej trasy trwało półtorej godziny – nie dlatego, że była długa, ale ze względu na brak umiejętności motorniczego oraz konieczność usuwania kamieni, które zaśmiecały szyny.
Pierwszy oddany do eksploatacji odcinek Shimbashi-Shinagawa przebiegał trasą i po szynach 21 lat wcześniej uruchomionej linii pojazdów konnych (basha-tetsudó). Powodzenie, jakim od początku cieszyły się tramwaje elektryczne, spowodowało, że już w 1906 roku istniały trzy przedsiębiorstwa coraz dalej oplatające śródmieście swoim zasięgiem i stale poszerzające tabor. W tym też roku Ishihara Wasaburó skomponował Pieśń tramwajowa liczącą 52 strofy i opisującą w detalach cała trasę. Jest to wspaniały dokument epoki, który może służyć jako przewodnik po ówczesnych zabytkach Tokio. Przebija w nim podziw i duma z modernizacji, a zakończenie wnosi akcent patriotyczny: „Gdybyśmy złożyli hołd w świątyni Yasukuni... Tam zaiste wzniosłe duchy żołnierzy, którzy poświęcili się dla władcy i dla kraju, czuwają po wieczne czasy” (Nihon shóka-shu, s. 122).
Tramwaj, choć tak postępowy, nie wyparł dotychczasowych środków komunikacji miejskiej z racji bardzo ograniczonego zasięgu. Przez długie jeszcze lata najpopularniejszym transportem były ryksze, zwane przez cudzoziemców fotelami na kółkach, ale właściciele tych pojazdów też musieli się modernizować, by walczyć z konkurencją i zdobywać klientów. Fotele stawały się więc coraz wygodniejsze, a rykszarze coraz lepiej odziani. Najwyraźniejszym zmianom podlegały koła pojazdów – początkowo twarde, drewniane, z biegiem czasu zyskały ogumienie, a następnie zaopatrzone zostały w opony nadymane powietrzem, by wreszcie przekształcić się w koła szprychowe. Pełny komfort...
Tramwaje, których z biegiem czasu przybywało, nie wyparły też omnibusów – dziwacznych pojazdów ciągnionych przez konie po wytyczonych szlakach. U schyłku XIX wieku Kipling pisał: „Życie wre we wszystkich dzielnicach. Podwójne linie tramwajów przebiegają po głównych ulicach, szeregi omnibusów stoją przed głównym dworcem kolejowym, a «Główne Towarzystwo Omnibusów w Tokio» uwija się po mieście w kształcie złotych i czerwonych wozów. Wszystkie tramwaje były pełne, pełne też były wszystkie omnibusy prywatne i publiczne, a na ulicach pełno foteli na kółkach. Od wybrzeża do cienistego parku, od parku do najdalszych ulic – wszędzie roi się od ludzi” (s. 137). Oczywiście, w tekście Kiplinga słowo „tramwaj” oznacza pojazd ciągniony przez konie, ale ciągniony po szynach, czyli basha-tetsudó. Omnibusy natomiast, choć też konne, były pierwowzorami autobusów i obywały się bez szyn.
Pierwszy samochód oglądała Japonia z podziwem i zazdrością w 1900 roku, kiedy sprowadzono ze Stanów Zjednoczonych lokomobil parowy. Ten historyczny egzemplarz kupił... Amerykanin, niejaki Thompson. Ale już dwanaście lat później w Tokio odbyła się inauguracja przedsiębiorstwa taksówkowego Yurakuchô-takushii. Tabor przedsiębiorstwa składał się początkowo z sześciu maszyn. Nie jest to liczba imponująca, ale wtedy wprawiła w oszołomienie tokijczyków, gdyż pierwszy samochód z silnikiem benzynowym wyprodukowany w Japonii (konstrukcji inżyniera Uchiyamy Komanosuke z Tokijskich Warsztatów Samochodowych) opuścił warsztat w kwietniu 1907 roku. Do listopada liczba automobilów rodzimej produkcji wzrosła do dziesięciu. W tym samym roku policja określiła dozwoloną prędkość na 12,7 kilometra na godzinę. Do 1912 roku było już w Japonii 521 zarejestrowanych samochodów. Tak przedstawiały się początki dzisiejszej potęgi przemysłu samochodowego.
Tokio uparcie modernizowało się na wzór i podobieństwo Zachodu, ale w ogromnej masie ludzkiej i na tych rozległych (jak na owe czasy) przestrzeniach osiągano efekty chyba mierne w porównaniu z ambicjami rzeczników postępu. Weulersse na przełomie XIX i XX wieku odmalował obraz miasta, w którym Wschód i Zachód w niektórych tylko jego częściach mieszały się ze sobą, podczas gdy większość pozostawała japońska. „Tokio, jedna z wielkich stolic świata (półtora miliona ludności), nie stanowi właściwie miasta. Jest to olbrzymie zrzeszenie, zajmujące z górą 200 kilometrów kwadratowych. Wydaje się jeszcze większym, z powodu powolnych komunikacyi. Na upartego można w niem odróżnić trzy miasta: miasto w połowie zeuropeizowane; miasto zaledwie dotknięte przez wpływy zachodnie, wreszcie – miasto cesarskie. [...] Z brudnego, nędznego, ceglano-drewnianego dworca wychodzimy na szeroki, błotnisty plac, zapełniony wozami, krzesłami na kółkach, tramwajami. Przechodzimy przez mały granitowy most o żelaznych parapetach i wchodzimy w wielką ulicę Ginza. Mało tu śladów odrębności japońskiej. Olbrzymie sklepy o wielkich, oszklonych wystawach i zbytkowne reklamy przypominają ulice niektórych miast amerykańskich. Posuwając się dalej, przechodzimy drugi most i wchodzimy do właściwego japońskiego miasta. Ulica zwęża się nagle, trotuary giną, sklepy handlują pod gołym niebem. [...] Domy starych dzielnic posiadają rozmiary naszych chałup włościańskich. Gdy się patrzy na miasto z wierzchołka Kanda, Tokio wygląda jak olbrzymia wieś, złożona z nieokreślonych i płaskich domów, śród których wznosi się zaledwie kilka kamiennych lub ceglanych budynków nowego miasta” (s. 11–13).
Ten dziwny, mieszany charakter stolicy podkreślali prawie wszyscy dziennikarze i podróżnicy odwiedzający Tokio od okresu Meiji, przez następne epoki, aż po dzień dzisiejszy. Niektórzy z irytacją, inni ze zdumieniem, jeszcze inni z podziwem lub zachwytem. Frank G. Carpenter z ostatniego swojego pobytu (w 1924 lub 1925 roku) pozostawił barwny opis miasta odbudowanego po straszliwym kataklizmie, po wielkim trzęsieniu ziemi, które zaczęło się 1 września 1923 roku w rejonie Kantó i zniszczyło całe połacie Tokio i Yokohamy. „Trzęsienia ziemi mogą je strzaskać, płomienie pochłonąć, a przecież Tokio podnosi się z ruin, aby nadal być dumą Japonii i tym miejscem, w którym najwidoczniej wszyscy Japończycy chcieliby mieszkać. Jest to dynamo kraju generujące prądy, które przenoszą moce nowoczesnej inwencji oraz zagranicznej cywilizacji do każdego zakątka cesarstwa japońskiego. [...] Dziwne to miasto. Niby Japonia, a jednak nie-Japonia. Jego główna ulica, Ginza, jest konglomeratem Wschodu i Zachodu” (s. 3). I dalej opisuje autor wspaniałość sklepów Ginzy, z jej najstarszym domem towarowym Mitsukoshi, będącym podówczas największym w Japonii, a być może na całym Oriencie. Jednocześnie zauważa tam długie odcinki ulicy pyszniące się chodnikami, podczas gdy w innych częściach miasta chodniki spotyka się jedynie przed ważniejszymi budowlami. Wszędzie indziej „kurz wznosi się tumanami z nie brukowanych jezdni, a w dni deszczowe przekształca w błoto jak za dawnych lat. Tyle tylko, że obecnie błoto jest gorsze niż kiedykolwiek ze względu na samochody i ciężarówki, które stały się częścią współczesnego Tokio. [...] Powyżej 10 tysięcy automobilów jest już zarejestrowanych w mieście, a przybywa ich ciągle. Taksówki w szybkim tempie wypierają ryksze. Rowery są wszechobecne. Mówiono mi, że w samym Tokio jest ich blisko 300 tysięcy. Miotają się tu i tam, tędy i owędy, komplikując poważnie problemy zmotoryzowanych. Produkowane są w Japonii, a wiele z nich jest tak tanio i źle zrobionych, że do pospolitych widoków należą rowery, które na ulicy rozlatują się w kawałki” (tamże, s. 5 i 6).
Ten dziwny charakter „niby Japonii”, a jednak „nie-Japonii” nie zanikł w Tokio do dziś. Ale obecnie jest już widoczny tylko w pewnych dzielnicach lub niektórych bocznych ulicach i zaułkach. No i oczywiście w pisanych po japońsku reklamach oblepiających nawet najbardziej „internacjonalistyczne” budynki. Pamiętać trzeba bowiem, że naczelnym hasłem od lat siedemdziesiątych przez osiemdziesiąte XX wieku aż po dziś jest internacjonalizacja. Tuż powojenne „amerykanizacja” i druga fala „westernizacji” zostały dawno odrzucone jako zbyt wąskie i mało ambitne. „Modernizacja” przestała być celem, ponieważ stała się faktem dokonanym. Pozostała więc „internacjonalizacja”... Różni ludzie różne pod to hasło podkładają teksty.
Tokio niczyje
Obłoki kwiecia!
Dzwony słychać z Ueno
czy z Asakusa
Matsuo Bashó, XVII wiek
(przekł. W. Kotański)
Mogę powiedzieć, że powojenne Tokio zmieniało się i rosło na moich oczach. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam je w 1965 roku, tworzyło niezmierzone przestrzenie zabudowane w większości tradycyjnymi drewnianymi domami. Wojtek Zabłocki, który oglądał Tokio wyelegantowane z okazji olimpiady 1964 roku, w swoje książce Podróże z szablą zachęca czytelników, by wyobrazili sobie „[...] setki wsi, połkniętych niepohamowanym rozrostem urbanistycznym i zlepionych w jedno, jedenastomilionowe, olbrzymie jak morze miasto, w którym przybywa rocznie 30 000 ludzi... Tokio jest zaprzeczeniem urbanistyki i planowania. [...] Lekkie drewniane domki, tłumaczone groźbą trzęsienia ziemi, oblepiają jak szarańcza każdy wolny skrawek ziemi. Małe pokoiki, miniaturowe ogródki, wąskie przejścia między domkami, ciasne ulice bez chodników. Wśród drewnianej zabudowy sterczą, jak skały w oceanie, dzielnice wielopiętrowych gmachów. Jarzą się setkami barwnych neonów, krzykliwe, pełne spieszących przechodniów, opłukiwanie strumieniami aut” (s. 159). Bardzo trafnie to Wojtek ujął, zwracając uwagę na kontrast między rejonami nowoczesnymi i tradycyjnymi, na kompletny chaos urbanistyczny, na mrowie ludzkie złożone z setek mrowisk, na ten zlepek dużych, małych i całkiem malutkich dzielnic.
Tokio właściwe składa się z 23 okręgów zwanych ku (np. Chiyoda-ku, Setagaya-ku, Chuo-ku, Daitó-iov). W każdym z okręgów znajdują się wielkie dzielnice – niekiedy bardzo rozległe; na przykład wspomniana wielokrotnie Ginza jest wielką dzielnicą w okręgu Chuo-Au, w tym samym okręgu są też Tsukiji i Nihombashi. Wielkie dzielnice dzielą się na szereg mniejszych, które albo mają własne tradycyjne nazwy, albo są po prostu numerowane (np. Ginza 1 chome, Ginza 2 chóme, Ginza 3 chome). Małe dzielnice z kolei poszatkowane są na kwartały, a kwartały na bloki.
A każda dzielnica – to osobna całość. Z dworcem, centrum handlowo-usługowym, kwartałami mieszkalnymi i swoistymi przedmieściami. Zadziwiające może być nagłe przejście z ruchliwego centrum, gdzie ludzie ocierają się 0 siebie w tłumie, a towary wylewają się ze sklepów pod stopy przechodniów, do zastygłego w bezruchu przedmieścia. Jest to szczególnie uderzające, kiedy przemierza się Tokio piechotą. Załóżmy, że startujemy sprzed dworca małej dzielnicy. Idziemy chodnikiem, który jest czystą fikcją albo symbolem chodnika. Mijamy dziesiątki sklepów, kramów, kramików. Przeskakujemy spiętrzone na ulicy buty lub kwiaty w doniczkach. Wymijamy zaparkowane ukosem rowery i motory. Po drodze widzimy: owoce, warzywa, ryby, torebki, kafejka, mięso, ciastka, lekarstwa i kosmetyki, skarpety, pieczęcie, bar, antykwariat, znowu ciastka i owoce, chińska restauracja, znowu mięso, ryby, warzywa; sweterki i spódnice, piramidy rajstop, herbata, książki i komiksy, naczynia kuchenne, pralnia, sprzęt elektryczny i gazowy, materiały piśmienne, salon gry pachinko, sushiya, sobaya, bielizna męska i krawaty... Ciągnie się to i ciągnie bez jednej przerwy, bez wytchnienia dla oczu, wszystko w oprawie jaskrawokolorowych reklam. Wydaje się, że nie ma temu końca... Aż nagle ciach! Jak nożem uciął... Jeszcze paru przechodniów, jeszcze jeden, dwa sklepiki i zaczyna się szara, pusta ulica, po której tylko jeżdżą samochody. Domy sprawiające wrażenie wyludnionych, warsztaty zamarłe w bezruchu, mury i płoty, zza których nie dobiegają odgłosy ludzkiej działalności... I znowu ciągnie się to 1 ciągnie. Szara, martwa ulica rozciąga się przed nami niczym gigantyczna wstęga z gumy. Pnie się pod górę, spada w dół, zakręca, faluje... Idziemy, idziemy, a wokół żywej duszy!... Aż areszcie jeden, dwa sklepiki jako awangarda. Wreszcie paru przechodniów, którzy nie wiadomo skąd pojawili się przed nami. I już znowu, bez widocznego przejścia, bez stopniowego przygotowania, zaczyna się wrzawa, przetacza ludzki tłum i migocze kalejdoskop sklepów, sklepików, kramów. Oznacza to, że przemaszerowaliśmy z jednej dzielnicy do drugiej. I na pewno zaraz zobaczymy bank Mitsui lub Mitsubishi, przedsiębiorstwo ubezpieczeniowe Daiwa lub Sanwa i wiele innych wszechobecnych instytucji. No i oczywiście dworzec, który falami opuszcza mrowie czarnowłosych ludzi.
Tak było w 1965 roku i we wszystkich małych dzielnicach tokijskich podstawowy schemat nie uległ zmianie do dziś, jakkolwiek w szczegółach zmieniło się bardzo wiele (napiszę o tym w rozdziale poświęconym „mojej” dzielnicy, Oyamadai). Trzeba jednak pamiętać, że mowa tu o małych dzielnicach, tych najbardziej tradycyjnych, najbardziej odpornych na „internacjonalizację”, takich, w których ludzie chętnie mieszkają, a więc najliczniejszych.
Wtedy, w 1965 roku, Tokio było już bardzo zmodernizowane ze względu na olimpiadę. Mówili mi tokijczycy, ile energii, czasu, nakładów materiałowych i pomysłowości włożyły władze miejskie w niwelowanie starych kwartałów pod tereny wioski olimpijskiej, w poszerzanie przelotowych arterii, budowę stadionów i hal sportowych, uładzanie miasta, wznoszenie nowych obiektów usługowo-handlowych, a nawet w nadawanie nazw niektórym ulicom. W rezultacie powstało miasto, którego wielkie centra były nowoczesne i nowoczesne ciągi łączących je tras. A wokół rozlewały się te małe dzielnice rezydencjonalne. Wtedy jeszcze bloki domów mieszkalnych – zwane przez Japończyków manshon lub apåto – należały do rzadkości i można je było spotkać raczej na dalekich przedmieściach, a nie blisko centrów, w środku stolicy.
Jeżeli pamięć mnie nie zawodzi, to punkt zwrotny nastąpił w 1966 lub 1967 roku, kiedy zniesiono zakaz budowania wysokich domów. Ostatni najwyższy budynek objęty jeszcze restrykcjami konstrukcyjnymi (Palace Side-biru) ukończono w 1966 roku na wprost fosy Pałacu Cesarskiego. Jest dziewięciopiętrowy (plus 6 pięter pod ziemią), ma 39 metrów wysokości i zajmuje przestrzeń 13 862 metrów kwadratowych. Pierwszy gigant w nowym wysokościowym stylu, Kasumigaseki–6iru, oddany został do eksploatacji w kwietniu 1968 roku. Różnica skali jest uderzająca: pięter 36, a wysokość 147 metrów. Kasumigaseki-biru otworzył serię wysokościowców i początkowo powoli, a następnie z coraz większym przyspieszeniem obraz Tokio począł ulegać zmianom. Tu i ówdzie zaczęły powstawać subcentra (fuku-toshin), wśród których Shinjuku długo wiodło prym. Tutaj bowiem po zachodniej stronie potwornie rozrośniętej stacji pojawił się najpierw hotel Keio Plaża o 47 piętrach (wysokość 170 metrów), a za nim jeden po drugim jęły piąć się ku chmurom strzeliste, wyniosłe budynki z dwustumetrowym Centrum Sumitomo na czele. Samą stację zmodernizowano, a wokół niej, nad nią i pod nią powstały promenady wśród eleganckich sklepów, restauracji i kawiarni. Nowy kompleks stacji Shinjuku ma 8 pięter nad ziemią i 3 piętra podziemne, a przetacza się przez niego dziennie ponad 1,8 miliona ludzi. Jest to chyba najruchliwszy rejon tokijski. I najbardziej skomplikowany. Pozostawiona tam sama sobie, zdana na własną orientację, zawsze gubię się beznadziejnie i nie mogę trafić ani na właściwy peron licznych linii kolejowych, ani do odpowiedniego wyjścia na zewnątrz, ani do kawiarni, w której mam umówione spotkanie. Z ulgą znajduję się wreszcie w starej części Shinjuku, gdzie labirynty małych sklepików i ciasnota krętych ulic tworzą rozkoszny kontrast wobec tych strzelistych, elegancko chłodnych, odhumanizowanych wysokościowców po stronie zachodniej.
Ilekroć tamtędy przejeżdżam, myślę o tym, jak się w tym otoczeniu czuje Óta Dókan, którego posąg ojcowie miasta umieścili przekornie właśnie tutaj. Ôta Dókan (1432–1486) uważany jest za założyciela miasta. Kiedy w 1457 roku przybył w te okolice, cały rejon wzdłuż zatoki Edo był dziką pustką, w której gdzieniegdzie tylko znajdowały się osiedla rybackie, a w głębi lądu sporadycznie można było natrafić na prymitywne wioski. Dókan zbudował zamek nazwany Edo-ió – początkowo w rejonie dzisiejszej Shinagawy, a następnie w tym miejscu, gdzie obecnie stoi Pałac Cesarski. Zamek stał się ośrodkiem sztuk militarnych oraz nauki i kultury dzięki wybitnej osobowości swego właściciela. Życie Dókana było bogate i barwne, ale zakończyło się tragicznie. Z całego urozmaiconego życiorysu najbardziej powszechnie znanym fragmentem jest spotkanie z dziewczyną, która ofiarowała mu gałązkę kwiatu yamabuki (kerria japonica) wraz z poematem. Temu właśnie romantycznemu epizodowi nadano wieczysty wymiar, stawiając w Shinjuku posąg. Stoją tam teraz oboje – nieznana dziewczyna z kornie pochyloną głową wyciąga rękę trzymającą kwiat do dumnego samuraja z mieczami za pasem. Oboje zastygli w tych pozach na wieki. Przed nimi przesuwają się tysiące i tysiące samochodów w bezkresnej procesji, a w nieco dalszej perspektywie ogromnego placu widzą kłujące niebo drapacze. Wiecznozielone krzewy na wysepce wokół dziewczyny i samuraja tworzą jedyne ogniwo łączące przeszłość z teraźniejszością i przyszłością... Zawsze przejeżdżam lub przechodzę obok nich ze współczuciem. Są tacy maleńcy i zagubieni. Tacy nieznaczni, że trzeba wiedzieć, gdzie stoją, by ich wzrokiem odszukać.
A te wszystkie drapacze chmur wiodą swoje własne, niezależne od innych życie, mają własne systemy transportu i komunikacji, własne rozbudowane zaplecza handlowe, własne centra rozrywkowe i sieci żywienia zbiorowego. Poza zgrupowaniem w Shinjuku do niedawna najbardziej monstrualne wymiary miał kompleks Sunshine City w Ikebukuro. Pierwszy raz zagubiłam się w nim w 1980 roku, a potem już systematycznie ginę podczas każdego następnego pobytu. Nie pomagają foldery z planem budynków, rozdawane hojnie w licznych punktach informacyjnych. Sunshine City – Miasto Słonecznego Blasku – jest rzeczywiście miastem, w którym można by mieszkać latami bez konieczności wychodzenia na zewnątrz. Obok japońskich i zagranicznych biur i przedsiębiorstw jest tam hotel (1200 pokojów), są baseny i korty tenisowe, ogromne sale konferencyjne i wystawowe; jest planetarium i akwarium, a także sala, w której pokazują różne sztuczki laserowe; są muzea i teatr; jest cyrk i lunapark dla dzieci, jest na sześćdziesiątym piętrze obserwatorium, z którego można oglądać niebo i ziemię. No i poza tym 73 restauracje, puby, kawiarnie, kafeterie i bary. Prócz tego mnóstwo sklepów. I chociaż porządek panuje tu rygorystyczny – wszystko jest oznakowane i podzielone na zony, sekcje, pasaże i przejścia -to przecież niezagubienie się w tych labiryntach wymaga znacznie lepszej niż moja orientacji. Tyle tu różnych zakrętów, schodów ruchomych i nieruchomych, zaułków, wind i korytarzy!... A przechodzenie wzdłuż fasad sklepowych, obok i pomiędzy stoiskami jest zagłębianiem się w fantasmagoryczny sen!... Wszystkiego jest tu za dużo, a kolory wręcz szalone. Nierzadko w którymś holu grzmi orkiestra i odbywają się popisy śpiewacze, roznoszone po piętrach przez znakomicie nagłaśniającą aparaturę. Za każdym razem, gdy mi się wreszcie uda znaleźć odpowiednie wyjście, wynurzam się z radością w prawdziwy blask słoneczny i z satysfakcją zagłębiam w tradycyjne uliczki starych części Ikebukuro.
Przez pewien czas myślałam, że już nic bardziej irytującego Japończycy nie wybudują. Ale wybudowali! I ciągle nie ustają w wysiłkach. Budynki-miasta rosną z roku na rok, a jak dotychczas najbardziej spektakularne są NS-biru w Shinjuku oraz zespół Ark Hills w Tanimachi. No i rewelacja roku 1988 – Wielkie Jajo, czyli obiekty sportowe obok starego lunaparku i centrum rozrywkowo-sportowego Kórakuen. Wielkie Jajo, zwane bardziej formalnie Tokyo Dome, zostało skromnie określone przez budowniczych jako „monument techniki witający XXI wiek”.
Jest to monument z wielu względów interesujący. Podkreślić należy koniecznie, że tworzy konglomerat materiałów i technik ściąganych z całego świata, o czym zapatrzeni w hasło internacjonalizacji budowniczowie mówią z dumą. My, Polacy, też dołożyliśmy swoją cząstkę, ponieważ niektóre fragmenty budowli zrobione są z kieleckiego marmuru!
Wielkie Jajo nie jest ani pierwszą tego typu konstrukcją na świecie, ani nie osiągnęło największych rozmiarów. Ma jednak powody do szczególnej dumy z racji doskonałości urządzeń i luksusu wykonania. Rozmiarami jest wprawdzie mniejsze od piramidy Cheopsa, ale za to większe (choć niższe) od katedry św. Piotra w Watykanie, a także od rzymskiego Koloseum. 16 tysięcy metrów kwadratowych powierzchni obywa się tu bez jednej kolumny. 56 tysięcy miejsc siedzących znajduje się na trzech kondygnacjach, a nad nimi rozpina się kopuła z przezroczystego materiału. W dzień przepuszcza naturalne światło, a od zmierzchu jarzy się przebogatą iluminacją. Utrzymuje się w lekko wybrzuszonym kształcie dzięki zastosowaniu odpowiedniej różnicy ciśnień między wnętrzem stadionu a otwartą przestrzenią. 28 kabli służy jako piorunochrony, które całkowicie eliminują niebezpieczeństwa związane z wyładowaniami atmosferycznymi. Deszcze i śniegi mogą sobie spokojnie padać na kopułę, ponieważ odprowadzane są do podziemnych zbiorników i filtrów, po czym przetworzone w czystą wodę krążą po całej budowli, zaopatrując restauracje, bufety i urządzenia sanitarne. Zintegrowany system przeciwpożarowy składa się z czujników wykrywających źródła dymu lub ognia, z urządzeń kontrolujących temperaturę oraz z armatek wodnych, które same wiedzą, kiedy i w jakim kierunku zacząć strzelać.
Wielkie Jajo ma też własną miniaturową stację radiową oraz stację telewizyjną (BCN), która obejmuje swoim zasięgiem okręg Bunkyo-iai i służy przede wszystkim sprawozdaniom sportowym ze stadionu. Kiedy na stadionie nic się nie dzieje, BCN nadaje wiadomości lokalne, dzienniki i inne programy. W całej budowli zainstalowane są liczne odbiorniki, dzięki którym zawody można oglądać niekoniecznie z własnego krzesła na widowni. Wychodząc do restauracji, bufetu czy palarni, gość nie traci z oczu rozgrywek. A na drugiej kondygnacji – dla elity – znajdują się jeszcze inne możliwości komfortowego uczestniczenia w życiu sportowym. Urządzono tam bowiem 29 luksusowych gabinetów z oszkloną ścianą dającą znakomity widok na stadion. Gabinety wyposażono jak najwyższej klasy apartamenty hotelowe, a prowadzi do nich inna brama, inne windy i inne korytarze niż te przeznaczone dla zwykłych śmiertelników. Korytarze wyścielone są wyciszającym kroki różowym dywanem, po którym co chwila przemykają wyfraczeni kelnerzy, dowożąc do gabinetów wykwintne potrawy i trunki z ekskluzywnej restauracji. Piszę o tym, mając oczy ciągle okrągłe ze zdumienia, bo ta kondygnacja Wielkiego Jaja zupełnie mi się nie mieści w dotychczasowym obrazie obiektu sportowego. A oglądałam to wszystko na zaproszenie pana Miyamoto Tatsuhiko, który był szefem robót i jest wobec tego osobą najlepiej przygotowaną do pełnienia funkcji gospodarza-przewodnika. Na moją nieśmiała uwagę, że to musiała być straszna praca – nadzorowanie konstrukcji tego kolosa – pan Miyamoto zdziwił się. „Dlaczego? To było bardzo łatwe, moja rola ograniczała się do koordynacji pracy poszczególnych przedsiębiorstw”. Jęknęłam w duchu...
Oglądając różne wspaniałości Tokyo Dome widziałam też serwis fotograficzny z postępów budowy – od 16 maja 1985 roku, kiedy przygotowano plac pod konstrukcję, do 1 7 marca 1988 roku, kiedy ukończony obiekt oddano do użytku. Z pewnością cykl fotografii byłby interesujący dla każdego architekta i konstruktora, ale mnie uderzyło w nim coś szczególnego. Większość zdjęć robiono z jednego punktu, tak by w środku znalazł się stadion widziany ukośnie z lotu ptaka. Dopuszczało to dosyć szeroką panoramę miasta, aż po daleki horyzont. Na pierwszych fotografiach tło stanowią stłoczone bloki domów, z których najwyższy (w lewym górnym rogu) ma nie więcej niż 20 pięter. W 1986 roku pojawiają się w bliższej i dalszej perspektywie trzy wysokościowce, a do pierwszej połowy 1987 roku jest ich już kilkanaście. Nie wiem, ile przybyło w następnym półroczu, ponieważ brzuchata kopuła Tokyo Dome od sierpnia zaczęła przesłaniać horyzont i wszystko co po drodze.
Na tych fotografiach widziałam tylko mały fragment metropolii, ale przecież takie zmiany zachodzą nieustannie wszędzie, w każdej dzielnicy i rozszerzają się coraz dalszymi kręgami poza Tokio. Uświadomiłam sobie wówczas, do jakiego stopnia stępiła się ostrość mojego spojrzenia na to miasto, które urzekło mnie w 1965 roku, a które potem rosło na moich oczach i przekształcało się w tak nieprzerwanych sekwencjach, że nie potrafiłam tego uchwycić globalnie. Zauważałam zmiany na swoich stałych trasach i tam, gdzie bywałam najczęściej. Zawsze mnie zdumiewały, a nawet szokowały. Ale nie zdawałam sobie sprawy z tego, że cały ten moloch po trochu, po kawałku, bez chwili przerwy przekształca się po prostu w inne miasto, Ukoronowaniem moich zaskoczeń była jazda w 1988 roku autostradą Jóban-jidôsha-dô (o czym pisałam w innym miejscu)
Znalezienie się po paroletniej przerwie w którejś z wielkich dzielnic zawsze było dla mnie zaskoczeniem. Zwłaszcza w latach osiemdziesiątych przeżyłam kilka takich niespodzianek. Na przykład spacer po rejonie Kamiya-chó, Toranomon, Akasaka do Aoyama-doń w 1986 roku był to spacer po nie znanym mi Tokio. Często tu bywałam w latach siedemdziesiątych, a tym razem prawie niczego nie rozpoznawałam. Nie zachowały się charakterystyczne domy i sklepy, które niegdyś były moimi drogowskazami. Na ich miejscu wznosiły się monumentalne budowle pełne szkła, luster, marmurów i plastików udających srebro lub złoto. W Akasace, gdzie kiedyś ciągnęły się pasaże drobnych sklepików, teraz zastałam ciągi salonów mody tak eleganckich, że księżna Diana nie wyróżniałaby się wśród klienteli i... ekspedientek.
W ogóle Akasaka zrobiła się bajecznie kolorowa, żywa, przepełniona magazynami towarów wszelakich, specjalistycznymi restauracjami, snobistycznymi kawiarniami, tłumem ludzi ze wszystkich krajów świata. W rejonie od Akasaki do Toranomon, wplecione między szkła i nikle wieżowców, zachowały się jeszcze rozrzucone tu i ówdzie tradycyjne sklepy walczące o zachowanie dawnej atmosfery. W ich wnętrzach ciągle drewno, maty, bambus mają pierwszeństwo przed lustrami, a towary tam sprzedawane nie zeszły z taśm fabrycznych, lecz są dziełami rzemieślników-artystów. Można tam kupić lub – ze względu na wysokość cen jedynie obejrzeć – kimona rozpięte efektownie na specjalnych ramach, pasy obi we wszystkich kolorach tęczy, wykwintne sandały zóri wraz z dobranymi do kompletu torebkami, drewniaki geta i parasole na szkieletach z delikatnych listewek bambusowych. Są też wachlarze – sztywne uchiwa na bambusowych rączkach i składane sensu. Są także tradycyjne wyroby ceramiczne oraz wyroby z laki, a wśród sklepów z laką prym wiedzie bardzo dostojna firma Inachu sprzedająca dzieła artystów ze słynnego ośrodka w Wajimie (półwysep Noto, prefektura Ichikawa).
Takie stare firmy z asortymentem japońskich towarów o dużej tradycji można spotkać w wielu dzielnicach tokijskich, ale coraz trudniej je dojrzeć, wyodrębnić wzrokiem spośród szaleństwa modernistycznych witryn. Przypuszczam zresztą, że ich liczba zmniejsza się stopniowo, a nowe już nie powstają. Przekonałam się o tym na innym tokioznawczym spacerze po rejonie Ueno-Asakusa. Dawnymi laty był to matecznik tradycyjnych warsztatów i sklepów, rejon najbardziej odporny na modernizację.
Ueno – poza centrum wokół dworca i poza kompleksem parku wraz z jego wszystkimi atrakcjami – było plątaniną uliczek i zaułków ciągle utrzymujących coś z atmosfery Edo. Nie wiem, kiedy rozpoczął się proces pożerania uliczek przez coraz dalej rozrastające się centrum, ale w tej chwili proporcje są odmienione. Dawniej duże bloki stały wokół dworca i wzdłuż głównych arterii łączących Ueno z sąsiednimi dzielnicami, a wszędzie naokoło rozlewały się te wąziutkie ulice parterowych lub jednopiętrowych domów. Staroświeckie drewniane grzebienie, plecionki do wiązania pasów obi czy też yukaty można tu było kupować bezpośrednio u wytwórcy. Siedziało się na podwyższeniu pokrytym matami, a majster klęcząc prezentował swoje towary, podczas gdy czeladnik podsuwał czarkę z zieloną herbatą. Obecnie te warsztaty zniknęły lub zostały zepchnięte na jakieś dalekie marginesy. Bloki wokół dworca rozrosły się w wysokościowce, a szeregi ulic na ich zapleczu przekształciły się w wąwozy żelbetu, szkła i metalu. Coraz mniej starych uliczek przerzyna się wątłymi strumykami w poprzek tych głębokich wąwozów.
Chyba na początku lat osiemdziesiątych Ueno ocknęło się ze swojej starczej drzemki, kiedy jego mieszkańcy zauważyli, że dzielnica przestała przyciągać młodzież. Ueno postanowiło więc zastosować kurację odmładzającą. Temu celowi służą liczne nowe gmaszyska poświęcone rozrywce, a przeznaczone na miejsca młodzieżowych spotkań, temu służą najnowocześniejsze sklepy pękające od ulubionych przez młodzież strojów, akcesoriów i gadgetów. Wszędzie roi się od disco, video rental, restauracji bardzo tanich i bardzo drogich. Nie brak też ogromnych „hoteli miłości” o pretensjonalnych fasadach.
Zginął słynny bazar Ameya-Yokochô, którym niegdyś byłam wprost urzeczona. Ciągnął się wzdłuż jednego z nasypów kolejowych i rozlewał w gmatwaninie wąskich uliczek i zakamarków ciasno wypełnionych kramikami. W ogłuszającej wrzawie podnoszonej przez sprzedawców można tu było kupić wszystko – produkty żywnościowe, ubrania i buty, makiety karabinów maszynowych i pistoletów, flagi i odznaki wojskowe różnych armii, tandetną biżuterią, towary przemycane z Hongkongu i Tajwanu. Przetrwała tu tradycja z pierwszych lat powojennych, kiedy w Ameya-Yokochô funkcjonował największy tokijski czarny rynek.
Jakież było moje zdumienie i jaki żal, gdy stwierdziłam, że niegdysiejsze kramiki przeniosły się do wieżowca i przekształciły w czyste, wykwintne sklepy i stoiska!... Skończyły się przemycane, fantastycznie tanie kosmetyki, zapalniczki, apaszki i wdzianka, pojawiły natomiast salony światowych domów mody i najprawdziwsza, obłędnie droga biżuteria eksponowana w srebrzystokryształowych gablotach. Zamilkła wrzawa ochrypłych z wysiłku głosów ryczących „irasshaimase, irasshaimase” („witajcie, witajcie”). Teraz z głośników płyną dźwięki muzyki pop.
Ueno rzeczywiście odmłodniało, a podobną akcję z podobnymi skutkami przeprowadziła też Asakusa. W Asakusie jednak sytuacja jest nieco bardziej złożona ze względu na obecność w tym rejonie jednego z najsłynniejszych tokijskich obiektów, świątyni Sensóji, zwanej popularnie Asakusa Kannon-sama. Notowana we wszystkich przewodnikach świątynia przypisuje sobie tradycję sięgającą VII wieku. Legenda powiada, że w 628 roku bracia Hinokuma (Hamanari i Takenari) wyłowili z rzeki malutki złoty posążek bogini Kannon i przy pomocy niejakiego Haji-no Nakatomo zbudowali w tym miejscu skromny przybytek, który z biegiem czasu rozrósł się w wielką, ożywioną świątynię ściągającą tysiące pielgrzymów. Zachowane dokumenty nie sięgają wprawdzie dalej niż początków okresu Edo, ale od tego czasu rzeczywiście Asakusa Kannon-sama jest obiektem nieustających hołdów. Wspaniała Brama Pioruna (Kaminari-mon) prowadząca na teren świątyni, wzniesiona w 1635 roku paliła się kilkakrotnie i obecnie budowla pochodząca z roku 1960, mimo młodego wieku, ciągle wygląda wspaniale. Wisi w niej największy w Japonii lampion z napisem „Kaminari-mon”, a za bramą zaczyna się ciąg sklepów pamiątkarskich zwanych Nakamise. Na przełomie XVII i XVIII wieku stało tu dwadzieścia herbaciarni przeznaczonych do obsługi pielgrzymów. Z czasem przekształciły się, zmieniły charakter i rozmnożyły w dwa długie, nieprzerwane szeregi sklepików. Jak rok długi panuje tu ruch, ale niewyobrażalnie gęste tłumy wypełniają teren w dniu Nowego Roku. Tego dnia przeciśnięcie się przez całą długość alei Nakamise wymaga wiele czasu i nie lada wysiłku. Niewiele mniej – a może tyle samo – ludzi wypełnia cały rejon w maju, kiedy w Asakusie odbywają się obchody święta Sanja-matsuri. Święto obchodzone jest ku czci braci Hinokuma i Nakatomo. Wszyscy trzej są deifikowani i czczeni w pobliskim chramie Asakusa-jinja (zwanym też Sanja-sama). Majowy festiwal ma długą tradycję, był najhuczniejszą imprezą Edo. A obecnie też należy do największych tokijskich atrakcji. Chram Asakusa-jinja szczęśliwym zrządzeniem losu uniknął zniszczeń i na jego terenie zachowało się kilka oryginalnych pawilonów z XVII wieku, które zakwalifikowano jako ważne zabytki kultury narodowej.
Szacowna tradycja, walory turystyczne i obecność sławnych miejsc kultu sprawiają, że Asakusa nie może zrezygnować ze swojego charakteru i całkowicie przestawić się na supernowoczesność. Musi za wszelką cenę utrzymać dawny wygląd oraz asortyment dewocjonaliów i pamiątek. Dlatego główna część dzielnicy, tzn. ta wokół przybytków, w podstawowych zarysach nie uległa zmianie. Ale niechlujne niegdyś, byle jakie sklepiki zostały odświeżone, a oba szeregi na całej długości uzyskały wspólną tylną elewację pomalowaną na kolor głębokiej czerwieni. Oglądane z boku, z pewnej perspektywy tworzą ginące w oddali czerwone pasma. Środkowa aleja Nakamise przepięknie wygląda po zmierzchu, ponieważ oba szeregi sklepów połączono u góry girlandami kwiatów i świateł. Gdy spojrzy się w głąb alei od strony Kaminari-mon, ma się przed oczami świetlistą pergolę zakończoną majaczącym hen, daleko, masywem budynku świątynnego.
W najbliższej okolicy poza Nakamise przybyło mrowie nowych sklepów, ale już nie tak tradycyjnych, choć ciągle przeznaczonych głównie do obsługi pielgrzymów. Cała reszta Asakusy odmłodziła się i zmodernizowała w typowo tokijski sposób, ze szczególnym ukłonem w kierunku młodych klientów.
Tokio bowiem jest coraz bardziej miastem młodych. Młodzież nadaje ton życiu wielu dzielnic. Młodzież ciągnie do stolicy z całego kraju znęcona jej żywotnością, rozmaitymi urokami oraz ciągle chłonnym rynkiem pracy. Wystarczy przejść przez Tokio i popatrzeć na setki restauracji, kafeterii, pizzerii, hamburgerni czy całodobowych sklepów, by zobaczyć tysiące dziewcząt i chłopców przybranych w barwne uniformy krzątających się za ladami, przy stolikach i wśród sklepowych półek. Należą oni do niezliczonej armii pracowników sezonowych, tzw. arubaito. Często jest to młodzież szkolna, która w ten sposób zarabia na swoje potrzeby i rozrywki. Praca na godziny tworzy układ korzystny zarówno dla pracowników, jak i dla pracodawców, ponieważ obie strony nie muszą się ze sobą wiązać na stałe i formować przez to niejednokrotnie uciążliwych stosunków wzajemnych obligacji. Dla pracodawców arubaito są tanią siłą roboczą, a przejściowy charakter zatrudnienia nie zobowiązuje do świadczeń, których wymaga pracownik stały. Z punktu widzenia zaś samych arubaito praca na godziny jest finansowo opłacalna i pozostawia ciągle wiele czasu na rozrywki lub naukę. Z tego względu armia arubaito rośnie z roku na rok i szczególnie zauważalna jest właśnie w Tokio, aczkolwiek wszędzie indziej też widzi się te dziewczęta i tych chłopców w fartuszkach, czepeczkach i różnych firmowych wdziankach. Obsługują klientów nie zawsze wprawnie, ale zawsze uprzejmie i często z dużym wdziękiem. Najczęściej zresztą arubaito zatrudnia się w zakładach przeznaczonych przede wszystkim dla młodzieży.
Tokijska dzielnica Harajuku ma już światową sławę jako miejsce spotkań młodzieży z całej Japonii. Harajuku – zwłaszcza w niedziele, ale nie tylko! – to jeden wielki happening, to kolorowy korowód przebierańców, to zbiorowisko młodych artystów, dziwaków, zboczeńców, poszukiwaczy przygód, dziewcząt z prowincji udających gwiazdy estrady, chłopców marzących o karierze idoli piosenki, zbuntowanych panienek z tzw. dobrych domów, zagubionych duszyczek i wesołych, zdrowych osobników, którzy lubią tańczyć, śpiewać, wygłupiać się i zawierać ciekawe znajomości. Dawne bezbarwne i nieco senne Harajuku przestało istnieć, a nowe podlega stałym przekształceniom. W całym rejonie powstały i ciągle powstają nowe ulice i obiekty. Każdy dzień przynosi jakieś zmiany, a gromadka starych mieszkańców patrzy na to ze zdumieniem i często w poczuciu bezradności. Tylko niektórzy właściciele tradycyjnych sklepów i restauracji potrafili przeprofilować swoje zakłady na „młodzieżowe”. Część po prostu zrezygnowała, a część trwa i walczy o byt. Telewizja tokijska nadawała kiedyś przewodnik po nowym Harajuku, a przy okazji przeprowadzała wywiady z takimi wytrwałymi, m.in. ze starszą panią, która od czterdziestu lat prowadzi restaurację z japońskim makaronem. Mówiła ona ze wzruszającą nostalgią o dawnych czasach i zapowiedziała, że nie zejdzie z posterunku, jak jej słabi duchem sąsiedzi. Do końca życia będzie sama wygniatać swoje makarony właśnie tutaj, bo tu się urodziła i żadna nowoczesność jej stąd nie wypchnie. Musi tylko trochę swój zakład odświeżyć. Może nawet wprowadzi krzesła, bo nowa klientela już nie lubi siedzieć na tatami. Ale makarony ciągle nie wyszły z mody, więc jakoś to będzie...
Harajuku jest już sztandarowo najbardziej młodzieżowym punktem całego archipelagu, ale wiele tokijskich dzielnic było przez młodzież opanowane od dawna. Wśród nich jest przede wszystkim Shinjuku i Shibuya. I oczywiście te świadomie młodniejące dzielnice, jak Ueno, Asakusa, Akihabara, Akasaka i wiele innych.
Zauważyłam jednakże pewien ciekawy objaw, który również mnie zaskoczył, ale w zupełnie inny sposób niż zmiany opisane uprzednio. Objaw ów można by określić jako świadomy powrót do tradycji. Pewne sygnały chwytałam już wcześniej – zarówno w Tokio, jak i w całej reszcie Japonii – obserwując powstawanie lokalnych muzeów oraz przywracanie do życia dawnych ludowych obrzędów i świątynnych festynów. Szczególnie jednak uderzyło mnie to w trakcie wyprawy do jednej z najstarszych dzielnic tokijskich, Fukagawy, gdzie w 1987 roku otwarto osobliwe muzeum zwane Fukagawa Edo-shiryó-kan.
Sam budynek muzealny jest całkowicie nowoczesny i zaopatrzony w aparaturę zezwalającą na wprowadzenie ciekawych efektów świetlnych i akustycznych. W ogromnym przedsionku ustawiono ekrany telewizyjne, na których za naciśnięciem guziczka można oglądać filmy związane z tematyką ekspozycji. Nie jest to niczym nadzwyczajnym, ponieważ już od dawna wszystkie muzea są tak wyposażone. Nadzwyczajna jest sama ekspozycja. Główna część wystawowa zajmuje połowę budynku i stanowi rekonstrukcję fragmentu Fukagawy, Sagachó, z pierwszej połowy XIX wieku. Wchodzi się tam z balkonu, co wywołuje niezwykły efekt – pod nogami rozciąga się uśpione miasto z okresu Edo. Domy z pociemniałego drewna, domy murowane, dachy z glazurowanej dachówki, strzechy, na jednym dachu śpi biały kot... W perspektywie rzeka rozlewająca się do horyzontu... Nasz wehikuł czasu ląduje. Schodzimy z balkonu i znajdujemy się w Sagachó. Jest rok tysiąc osiemset czterdziesty któryś. Wchodzimy do miasta o świcie – właśnie pianie koguta rozrywa ciszę, a nad rzeką zarysowuje się jasny pas porannej zorzy...
Tego rodzaju efekty towarzyszą przez cały czas zwiedzania Sagachó. A jest co zwiedzać. Mamy tu hurtownię i magazyn bogatego kupca handlującego suszonymi rybami i rybnym nawozem. Mamy sklep z ryżem, sklep z jarzynami; dwa zajazdy obsługujące przede wszystkim przewoźników po Sumidzie; mamy też domy mieszkalne ludzi różnych zawodów. Zajazdy zwrócone są frontem do rzeki, a przy nadbrzeżu przycumowana jest lekka łódź używana do przewożenia młodych galantów na uciechy w niedalekiej Yoshiwarze, dzielnicy kurtyzan. Nad rzeką stoi też wysoka wieża, z której obserwowano okolicę, wypatrując częstych w rejonie pożarów, Fukagawa bowiem obfitowała w składy drewna spławianego Sumidą do Edo. Pomiędzy wieżą a zgrupowaniem budynków jest otwarty plac, a na nim przycupnęła herbaciarnia pod dachem z sitowia, nieco dalej przenośny kramik z ryżowymi pecynkami i drugi, większy, serwujący gorącą tempurę. Do jednego z domów przylega publiczny klozet, a obok zbiornik na śmieci. Jest również studnia przeznaczona do użytku mieszkańców całego kwartału. Nie zabrakło i małej świątynki z ustawionym przed nią czerwonym torii.
Mieszkania i sklepy wyglądają tak, jakby ich właściciele wyszli tylko na chwilę i powinni zaraz wrócić. Nic bowiem nie zostało „przedobrzone”, nic nie sprawia wrażenia sztuczności czy zbytniej świeżości. W jednych domach panuje bałagan, inne są porządniejsze, lecz w sposób naturalny, a nie taki „do fotografii”. Kocur na dachu śpi twardo, po ulicy snuje się pies i gmera w stercie odpadków, a inne psisko właśnie podnosi tylną łapę, by obsiusiać słup wieży przeciwpożarowej... Wszystko zrobione jest tak, że daje absolutne złudzenie rzeczywistości. Po prostu wehikuł czasu... Do pomieszczeń można swobodnie wchodzić, można dotykać sprzętów, naczyń, akcesoriów i do woli studiować detale. Detale, notabene, zostały sfotografowane, narysowane w przekrojach podłużnych i poprzecznych oraz dokładnie opisane w pięknie wydanych katalogach.
Fukagawa Edo-shiryókan jest czymś więcej niż muzeum w konwencjonalnym wydaniu. Twórcy wyraźnie chcieli wyjść poza normalne muzealne funkcje pokazywania przedmiotów. Ich zamiarem było odtworzenie atmosfery dnia codziennego zwykłych ludzi.
Zastanawiam się, czy lokalizacja tego pouczającego obiektu w dzielnicy Fukagawa jest dziełem przypadku, bo akurat zachowała się dokumentacja pozwalająca na odtworzenie fragmentu tej dzielnicy. Czy może wynika to z akcji zakrojonej na szerszą skalę?... Ta druga możliwość zaczęła mi się rysować w trakcie długiego spaceru, podczas którego przeszłam sporą część Fukagawy – zarówno jej szerokimi przelotowymi arteriami, jak i bocznymi ulicami wśród ciągle tu licznych kanałów. Dotarłam nawet do Sagachó, ale oczywiście w niczym to już nie przypomina domostw z muzeum. Teraz są tam magazyny wielkich firm (Mitsui, Mitsubishi, Hitachi i innych). Reszta oglądanej przeze mnie Fukagawy wyglądała dziwnie w porównaniu z Shinjuku, Ueno, Shibuyą czy szeregiem innych wielkich dzielnic. Tutaj, nad Sumidą i wśród kanałów, czas jakby się zatrzymał. Fukagawa zachowała charakter nieco prowincjonalny, bez widomych ambicji modernizacji, a tym bardziej internacjonalizacji. Dużych gmachów ciągle tu niewiele, często natomiast spotkać można stare domy, nawet całe długie szeregi starych domów, albo nieco nowocześniejsze zbudowane na starych fasadach. Są na szerokość jednego sklepu i najczęściej nad sklepem jest tylko jedno piętro mieszkalne. Dwupiętrowe znacznie mniej liczne. Same sklepy też przeważnie staroświeckie, niezbyt porządne, pozbawione oznak troski o elegancję. Niezwykłe wydało mi się to, że prawie nie ma kawiarni i restauracji w stylu zachodnim. Są natomiast liczne sobaya, sushiya, tempuraya i zakłady reklamujące coś, co się nazywa Fukagawa-mesi?i albo Fukagawadomburi. Nie wiedziałam, co to jest, więc nie ryzykowałam degustacji. Jak się okazało, słusznie... Wstąpiłam na obiad do sobaya na makaron gryczany i właścicielka udzieliła mi wyjaśnień. Fukagawa-meshi jest tradycyjną potrawą lokalną składającą się z ryżu i mięczaków asari, a domburi to ryż z rybą i pastą fasolową. Stali mieszkańcy Fukagawy skrzyknęli się w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych i postanowili ożywić lokalną tradycję, a przywrócenie tradycyjnych potraw wydało im się dobrym początkiem dzielnicowej akcji. Ale to nie wszystko! Gospodyni zapytała, czy widziałam festiwal chramu TomiokaHachimangu, jeden z trzech najważniejszych festiwali Edo (drugi po Sanja-mafsuri). Odpowiedziałam, że owszem, jakieś dwadzieścia lat temu. „Ach, to strasznie dawno! – wykrzyknęła moja rozmówczyni. – Powinnaś zobaczyć teraz!... To jest dopiero przeżycie. Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Ostatnio robimy wszystko, żeby przywrócić nastrój Wielkiego Edo”.
Przekonałam się o prawdzie tych słów na dosyć zabawnym przykładzie. W pobliżu świątyni Reiganji (która chlubi się dwoma zabytkami: grobem wielkiego męża stanu Matsudairy Sadanobu, 1758–1829, oraz posągiem bodhisattwy Jizó, jednym z sześciu najsławniejszych w Edo) natrafiłam na szalet publiczny zbudowany w stylu japońskiego baroku z XVII wieku. W środku wszystko było bardzo nowoczesne, ale fasada fantastyczna! Z epoki...
Przejście przez Ryógoku na drugą stronę Sumidy, w dzielnicę Kuramae, nie przyniosło szczególnej zmiany w prowincjonalnym krajobrazie. Dopiero dużo dalej, w kierunku centrum Asakusy nowe Tokio zaczęło przeważać nad starym.
Kilka następnych świadomie podejmowanych wypraw w różne rejony Tokio uzmysłowiło mi, że ciągle jeszcze na tych ponad dwóch tysiącach kilometrów kwadratowych pozostały niezmierzone przestrzenie, do których nie dociera modernizacja, nie mówiąc już o internacjonalizacji. Są one trudno dostrzegalne z okna pociągu, autobusu czy samochodu. Nie widzi się ich również wokół wszystkich dworców i terminali. Aby do nich dojść, trzeba się dobrze namaszerować, gdyż tokijska nowoczesność szturmuje przede wszystkim okolice węzłów komunikacyjnych i przelotowe trasy. I dopiero z tych przyczółków i pierwszych linii zdobywa coraz dalsze pozycje, penetruje w głąb poszczególnych dzielnic.
Noc tokijska też się zmieniła i też według podobnego schematu. Dawnymi laty był w Tokio jeden sklep nocny w Aoyamie. Nazywał się „Yours” i sprzedawał przeważnie towary importowane, które podówczas, w latach sześćdziesiątych, były bardzo drogie. Potem stopniowo zaczęły się pojawiać całodobowe sklepy w pobliżu dworców we wszystkich większych dzielnicach, a następnie zaczęło się od nich robić coraz gęściej w całym Tokio. Obecnie już tylko w najbardziej peryferyjnych rejonach trzeba przejść kilka do kilkunastu ulic, by natrafić na najbliższy convenience store. Dawniej Tokio żyło nocą jedynie w niewielkich enklawach (Asakusa, boczne ulice Ginzy, Meguro, Shinjuku, Roppongi), gdzie znajdowały się zgrupowania kin, kabaretów i klubów. W pobliżu kin stały nocami wózki z gorącym makaronem, opiekaną kukurydzą lub pieczonymi batatami. Oświetlone były lampionami, podczas gdy cała reszta miasta tonęła w ciemnościach i ciszy. Obecnie wokół dworców i wzdłuż przelotowych tras przez całą noc lśnią elektryczne światła i otwarte są różne sklepy – nie tylko te wielobranżowe convenience, ale także rozmaite tanie jadłodajnie, księgarnie (!), video rental, sklepy muzyczne, owocarnie, kwiaciarnie i nastrojowe kawiarnie. Jak wykazują badania statystyczne, z nocnych sklepów korzysta 22 procent tokijczyków (dane z 1987 roku). I można się domyślać, że ta część mieszkańców metropolii (ponad jedna piąta!) to nie są sędziwi emeryci. Nie dla emerytów funkcjonują video rental czy nastrojowe kawiarnie i to nie emeryci burzą ciszę tokijskiej nocy szumem samochodów i straszliwym rykiem motocykli stadnie przemierzających miasto.
Tokio nie starzeje się, raczej przeciwnie – młodnieje nieustannie. I tu chyba leży główna przyczyna pomijania w propagandzie turystycznej walorów historycznych stolicy. Wielkie Tokio jest zamieszkane przez około 13 milionów tokijczyków, ale jaki wśród nich procent dawnych Edokko – ludzi, którzy wywodzą się ze stałych mieszkańców Wielkiego Edo?... Ludzi, którzy tu się osiedlili jeszcze przed przewrotem Meiji, którzy znali i kochali swoje miasto. Potomków tych 500 tysięcy z końca XVIII wieku...
Sytuacja demograficzna Tokio jest specyficzna, a pierwszej z przyczyn należy szukać w okresie przewrotu. Rozluźnienie, a następnie zniesienie rygorów sankin-kótai spowodowało opustoszenie całej samurajskiej części Edo. Daimyó wraz ze swoimi świtami opuścili miasto, które nigdy naprawdę nie było ich własne, z którym nie czuli się związani żadnym sentymentem. Wiele wspaniałych rezydencji w krótkim czasie popadło w ruinę lub zostało przekształcone w budynki użyteczności publicznej, a ziemie w Tsukiji przed oddaniem cudzoziemcom oczyszczono z resztek rezydencji książąt Hosokawa, Nakagawa, Matsudaira i innych. Wraz z nowym rządem cesarskim do stolicy zaczęli ściągać zupełnie nowi ludzie, wśród których było wielu przedstawicieli średniej warstwy samurajskiej z księstw południowo-zachodnich. To właśnie ci ludzie lansowali westernizację i modernizację, a dawne obyczaje uważali za godne potępienia lub co najmniej za wstydliwe. Im nie zależało na podtrzymaniu tradycji Wielkiego Edo. Oni chcieli widzieć Tokio nie różniące się od stolic wielkich mocarstw światowych.
Od tamtego czasu przez ponad stulecie Tokio było wielkim tyglem, w którym mieszały się składniki kulturowe różnych rejonów Japonii wraz ze składnikami kultur zagranicznych. Mieszały się i mieszają bez końca, w różnych proporcjach i nasileniach. I ciągle nie widać, by miała z tego procesu powstać jakaś odrębna całość o własnym, odrębnym od innych charakterze. I tak to już chyba pozostanie, bo stolica przede wszystkim przyciąga młodzież. To jest druga istotna cecha tokijskiej sytuacji demograficznej. Tokio młodnieje, a młodzi nie są zainteresowani historią. Rwą się, by żyć już, natychmiast w XXI wieku.
Tokio, w którym mimo pożarów, trzęsień ziemi i zniszczeń wojennych ciągle roi się od zabytków o wielkim znaczeniu historycznym, nie próbuje nawet zbijać na tym kapitału ani czerpać z tego satysfakcji. Nowoczesność przesłania zabytki. Duma z nowoczesności jest silniejsza od dumy z historii.
Poza dzielnicami takimi jak Fukagawa Tokio sprawia wrażenie miasta, którego nikt nie kocha, miasta niczyjego. Staje się to szczególnie widoczne w okresie obon i Nowego Roku, kiedy stolica cichnie i pustoszeje, ulicami można chodzić swobodnie, bez obijania się o tłum przechodniów. W pociągach i autobusach o każdej godzinie są miejsca siedzące, a na skrzyżowaniach nie powstają korki. W tym czasie nie ma nawet ostrzeżeń o zagrożeniu smogiem fotochemicznym. Dziwne i niezwykłe jest takie Tokio. W ciągu tych kilku sierpniowych i styczniowych dni można się przekonać, dla ilu mieszkańców jest ono tylko miejscem pracy, a nie ojczyzną ducha.
Dzielnica tokijska z zamczyskiem duchów
Jak to miło mieć swój uładzony dom, choćby należało go uważać za chwilowa siedzibę.
Kenkô-hôshi, XIV wiek
Wiele jest takich miejsc w Japonii, do których chętnie powracam, bo albo mnie urzekły, albo są z jakichś względów ważne dla moich studiów bądź też dla kontaktów z ludźmi. Przemierzyłam niezliczoną mnogość dróg i bezdroży, kołatałam się po górskich ścieżkach i wśród pól. Mieszkałam w dziesiątkach hoteli i ryokanów, w domach akademickich i w świątyniach. Wszędzie, gdziekolwiek byłam, zawsze znajdowałam coś, co mnie zachwycało lub zaskakiwało, napawało podziwem, wręcz fascynowało. Zdarzały się oczywiście doznania niezbyt miłe czy wręcz przykre, ale w sumie obrazy, które powracają w mojej pamięci, są kolorowe, ciepłe i budzą bez porównania więcej uczuć pozytywnych niż negatywnych.
Myślę jednak, że w płynnym japońskim kosmosie jest jeden punkt stały, ten jeden jedyny punkt, do którego zawsze wracam – zarówno fizycznie, jak i sentymentalnym wspomnieniem. Jest to dzielnica tokijska Oyamadai.
W Oyamadai mieszkam zawsze, ilekroć przyjeżdżam do Japonii. Tam bowiem mają swoją siedzibę przyjaciele najmilsi, moja japońska Rodzina. W ich pięknym, starym, tradycyjnym domu znalazłam kąt dla siebie, wpasowałam się w jego rytmy i po pewnym czasie przestałam być traktowana jako gość, czyli człowiek obcy, któremu należą się specjalne względy. Stałam się domownikiem. Od czasu do czasu świadomie wykorzystuję tę pozycję (czy może przywilej?) i wtrącam się w intymne, domowe sprawy. Raz nawet zrobiłam istne piekło, kiedy po którymś przyjeździe zastałam w ozashiki (czyli najbardziej reprezentacyjnym pokoju) ustawione dwie wielkie kolumny stereo. Było to tak dawno, że jeszcze nikomu się nie śniło o miniaturyzacji tego sprzętu. Dwie szafy oprawne w sztuczne drewno, z czarną kratą od frontu i srebrnymi napisami „TEAC” rozpierały się na złocistych matach tatami w dwóch przeciwległych krańcach pokoju!... Raziły tak strasznie w tym wykwintnie tradycyjnym wnętrzu, że na ich widok serce we mnie zamarło. Pan Domu, który majątek wydał na to urządzenie, oczekiwał pochwał i entuzjazmu. A ja, zamiast się cieszyć snobistycznym szczęściem Rodziny – wpadłam w istną rozpacz i jęłam wyrzucać brak poczucia estetyki i zdradę wobec rodzinnej tradycji. Z pewnością zachowałam się nietaktownie, ale w rezultacie ohydne pudła zniknęły z ozashiki. Znalazłam dla nich dużo dyskretniejsze miejsce. W ochanomie, pokoju sąsiadującym z ozashiki, jedna ściana składała się z rozsuwanych paneli tworzących schowki, oshiire. Owe oshiire są dwukondygnacyjne i wyższa kondygnacja sięgająca sufitu okazała się jakby stworzona na kolumny stereo, bo jest dokładnie tej samej wysokości. Pudła stanęły pod sufitem (każde w przeciwległym krańcu) i jedyną konieczną modyfikacją było rozsunięcie górnych paneli na ich szerokość. W rezultacie dźwięki stereo niczym nie krępowane płyną do ochanomy i ozashiki, wypełniają dom krystalicznie czystymi tonami, a nic nie razi oczu.
Oyamadai jest dzielnicą wchodzącą w skład okręgu (ku) Setagaya. Setagaya-ku leży na południowo-zachodnim krańcu bezwstydnie rozrośniętego Tokio i jest okręgiem stołecznym największym terytorialnie, a także pod względem liczby mieszkańców. Oyamadai zaś stanowi południowo-zachodni kraniec Setagaya -ku. Kilka kwartałów dzielnicy rozciąga się wzdłuż rzeki Tamagawa, a przez środek – ze wschodu na zachód – biegnie jedna z najważniejszych arterii tokijskich zwana Kampachi. Jest to skrót od nazwy Kanjó-hachi-gósen, czyli Obwodnica nr 8.
Kiedy po raz pierwszy byłam w Tokio, Kampachi jeszcze nie istniała. Ulica, którą potem poszerzono i wydłużono tak, by stała się obwodnicą, nazywała się wówczas Sakura-namiki, co oznacza Szpaler Wiśni. I rzeczywiście, po obu stronach niezbyt szerokiej ulicy rosły stare drzewa wiśniowe, które pod koniec marca zaczynały kwitnąć i na tydzień zamieniały brudnawą, nieciekawą ulicę w baśniowy ogród. Oyamadai nazywało się wtedy Oyamachó i było typową małą dzielnicą, jakich w Tokio znaleźć można setki. Niczym się nie wyróżniało. Było skromne, przeważnie o parterowej zabudowie, nie mogło się poszczycić ani jednym dużym sklepem, nie miało nawet kawiarni ani salonu gry pachinko.
W północnej części dzielnicy jest stacja kolejowa linii Den'en-foshi-seii i podobnie jak we wszystkich tego rodzaju dzielnicach, od stacji biegła główna ulica, która stanowiła centrum handlowe. Podobnie jak w większości tego rodzaju dzielnic, nazywano ją Ginza. Wzdłuż Ginzy ciągnęły się ciasno skupione małe sklepiki. Niektóre były tak maciupeńkie, że sprzedawca i klient razem nie zmieściliby się w środku. Właściciel rano wysuwał więc ladę lub dwie na zewnątrz, a wieczorem chował je z powrotem. Wiele też było takich sklepików, z których towar wylewał się na uliczny „chodnik”. Wyglądało to nadzwyczaj barwnie, ale sprawiało pewne problemy, przechodnie bowiem musieli raz po raz wymijać lub przeskakiwać rozłożone na płachtach zabawki czy rzędy butów, albo – co gorsze – naczynia ceramiczne. Nikogo to jednak nie raziło i ruch odbywał się bezkolizyjnie, mimo że granica między jezdnią a chodnikami po prostu nie istniała. W całej dzielnicy nie było jeszcze asfaltowych nawierzchni, jedynie wyboiście ułożone kamienie albo po prostu gliniasta, pełna kolein ziemia.
Ginza w Oyamachó ciągnęła się od stacji do Sakura-namiki i do tej przestrzeni ograniczało się życie handlowe dzielnicy. Jedynie sklep Kajimaya był awangardą kupiecką szturmującą południową stronę Sakura-namiki. A wszędzie naokoło, na wschód i zachód od Ginzy, na południe i północ od Sakura-namiki, zatopione w zieleni, przeważnie odgrodzone murami lub wysokimi parkanami, drzemały tradycyjne domy. Drzemały... Takie właśnie sprawiały wrażenie. Wiedziałam, że mieszkają w nich liczne rodziny, że za murami lub parkanami toczy się normalne życie, ale przez większość dnia wąskie i kręte uliczki Oyamachó wyglądały na bezludne.
Między piątą a szóstą rano przyjeżdżał na rozklekotanym rowerze dostawca gazet i z hałasem wrzucał gazety do skrzynek pocztowych. Zaraz po nim turkotał po wybojach rozwoziciel mleka. I to już był czas, kiedy zaczynały w wielu domach łomotać energicznie rozsuwane amado, drewniane okiennice (czy raczej ruchome zewnętrzne ściany), które w tradycyjnym budownictwie zaciąga się na noc, a także w czasie ulewnego deszczu lub tajfunu. Poranny łomot amado świadczył o tym, że panie domów już są na nogach i przygotowują mężów do pracy, a dzieci do szkoły. Wkrótce potem, między szóstą a siódmą, schludnie odziani i przyczesani sarariimanowie opuszczali domy i kierowali się do stacji lub do przystanków autobusowych w Sakura-namiki. Samochodów niewiele było w Oyamachó, a więc rumor zapuszczanych silników rzadko mącił ciszę rejonów rezydencjonalnych. Panowie spieszący do pracy poruszali się na piechotę z godnością, niosąc zawiniątka spowite w chusty furoshiki; tylko wyżsi rangą w hierarchii urzędniczej używali już wtedy skórzanych teczek. Prawie wszyscy natomiast zabierali pliki gazet do studiowania w środkach komunikacji.
Po odpłynięciu fali sarariimanów robiło się gwarno na ulicach, gdy dzieci wylęgały z domów i biegły do szkoły. A potem zapadała cisza z rzadka jedynie T6T przerywana odgłosem pojedynczych kroków, hurkotem zbłąkanego motocykla czy szumem przejeżdżającego samochodu. W takim prawie bezruchu Oyamachó tkwiło do wczesnych godzin popołudniowych, kiedy to zza poszczególnych murów i bram wyłaniały się okusan, panie domu, by dokonać zakupów w dzielnicowej Ginzy. Wszystkie ubrane czysto, ale bez najmniejszej troski o elegancję. Na głowach chustki, stopy obute w byle sandałki wsunięte na pończochy i skarpetki. Na tanich bluzkach i spódniczkach przeważnie robocze fartuchy. Niektóre miały niemowlęta przytroczone do pleców, inne szły popychając wózek z potomkiem, jeszcze inne otoczone dziatwą w wieku przedszkolnym.
Przez kilka godzin w sklepikach Ginzy i Kajimai przy Sakura-namiki trwał nieustający napór klientek. Dla okusan natomiast był to czas nie tylko zakupów, ale i życia towarzyskiego w dzielnicowej skali. Czas spotkań z innymi paniami, wymiany grzeczności i plotek, podzielenia się wrażeniami z ostatniego serialu telewizyjnego, uzyskania porad kulinarnych, uzgodnienia poglądów na temat nowej nauczycielki w szkole podstawowej, omówienia rozmaitych problemów dzielnicy... Tematów jest zawsze dużo, a znajomych okusan jeszcze więcej. I dlatego popołudniowe zakupy zwykle ciągną się bardzo długo.
Oyamachó i wszystkie inne podobne dzielnice są dosyć hermetyczne. Większość ludzi, a zwłaszcza okusan, zna się co najmniej z widzenia. Codziennych, bieżących zakupów dokonuje się wyłącznie we własnej dzielnicy. Tylko tu ma się stałych dostawców i zaprzyjaźnione sklepy. Doroczne festyny świątynne lub festyny zrzeszenia kupców organizowane są przez całą dzielnicę i stanowią jeden z czynników integrujących tę społeczność. Nikt wprawdzie nie identyfikuje miejsca zamieszkania z furusato, czyli „stronami ojczystymi”, chyba że się tu urodził. Każdy jednak mieszkaniec dzielnicy ma świadomość pewnej więzi z innymi mieszkańcami i poczucie wspólnoty interesów, a także rodzaj patriotyzmu lokalnego. Dzięki temu nietrudno jest zachęcić ludzi do rozmaitych społecznych akcji na rzecz własnej dzielnicy. Warto przy tym zauważyć, że motorem wszelkich działań są zazwyczaj panie, owe okusan, mające dużo wolnego czasu i niewyżytej energii. Znaczną rolę odgrywają lokalne Ginze i masowe popołudniowe zakupy, dają bowiem okazję do wymiany myśli i podtrzymania więzi towarzyskiej. Jest to o tyle istotne, że w Japonii nie ma zwyczaju zapraszania się na herbatki i składania sąsiedzkich wizyt, aczkolwiek kurtuazja wobec sąsiadów regulowana jest rygorystycznymi przepisami swoistego savoir-vivre'u.
Skoro tedy okusan załatwią zakupy i wyżyją się towarzysko, wracają do domów, by przygotować kolację dla rodziny. Dzielnica znowu zapada w przedwieczorną zadumę, chociaż sklepy w Ginzy otwarte są do późnej nocy, a ze stacji kolejowej co kilka lub kilkanaście minut wylewa się mrowie powracających sarariimanów, dzieci i młodzieży. Wlewają się w główną ulicę, a potem pojedynczo lub parami rozchodzą po bocznych uliczkach i znikają w domowych zaciszach. Jest taki czas, kiedy nad dzielnicą panuje prawie niczym nie mącony bezruch – czas kolacji, między godziną osiemnastą a dwudziestą.
Dawniej codziennie późnymi wieczorami słychać było stukot drewnianych geta – to osoby pozbawione własnych wanien udawały się do publicznej łaźni. Zarówno zimą, jak i latem paradowały niegdyś takie postacie przybrane w yukaty, niosące ręczniki i miseczki z mydłem. W latach sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych dźwięk geta był codziennością, nieodłączną częścią życia małej dzielnicy. Potem słyszało się go coraz rzadziej, a u schyłku lat osiemdziesiątych zaczął milknąć już niemal zupełnie. Ilekroć jeszcze doleci do moich uszu, wywołuje nostalgiczny skurcz serca, bo uzmysławia, że oto kwitnący przez wieki obyczaj odchodzi w zapomnienie. Już tylko starzy ludzie (przeważnie mężczyźni), chociaż nawet zdobyli się w domach na własną łazienkę, zachowali nawyk wspólnej kąpieli w publicznej łaźni. Chodzą tam dla relaksu i na plotki: podobnie jak ich panie po zakupy w Ginzy. I już tylko starzy ludzie potrafią swobodnie poruszać się w geta. Wśród dzieci i młodzieży ten obyczaj traktowany jest jako przeżytek.
Dla mnie pobyty w dzielnicy wyraźnie dzielą się na dwie epoki: epokę Oyamachó w latach 1965–1967, kiedy mieszkałam tam po raz pierwszy, i epokę Oyamadai, bo tak się już zwała, gdy powtórnie przyjechałam po czteroletniej przerwie. Od 1971 roku zmiany stawały się coraz bardziej widoczne, by w latach osiemdziesiątych nabrać ogromnego przyspieszenia.
Podczas pierwszego pobytu dom mojej Rodziny należał do najokazalszych w kwartale, chociaż od strony ulicy niewiele go było widać ze względu na gęstwinę drzew i krzewów wiecznie zielonych, wybujałych ponad kamienny mur biegnący wzdłuż wschodniego krańca posesji. Od północy posesja ograniczona była pagórkiem zarośniętym dziką roślinnością, a na południe i zachód rozciągały się ogrody i w dalszej perspektywie zabudowania gospodarskie krwiopijcy Harady. W bezpośrednim sąsiedztwie Rodziny nikt nie mieszkał i nie zaglądał nam w okna, co przy gęstej zabudowie bywa istną udręką.
Nie wiem, jak miał na imię krwiopijca, ale wiem, że do niego należało chyba więcej niż pół dzielnicy. Domy stanowiły własność innych ludzi, ale z ziemi, na której stały Harada ściągał comiesięczny haracz. I mógł dyktować warunki. A ród był rozrośnięty i na wielu posesjach w zachodniej części dzielnicy wisiały tabliczki z nazwiskiem Harada.
Po przeciwległej stronie ulicy stał rozłożysty dom z drewna należący do wdowy Shiose, a wynajęty przez giganta kapitału, przedsiębiorstwo ubezpieczeniowe Nomura-siióiren. Przez długi czas nikt tam nie mieszkał i w zapuszczonym ogrodzie raj miały dzikie koty, węże i wszelkie inne stworzenia. Potem wprowadzili się tam państwo Suzuki z bliźniętami i dom wraz z ogrodem szybko nabrały cywilizowanego wyglądu. Znikły pokrzywy i chwasty, ukazywały się za to raz po raz wietrzone na sznurach futony, poduszki i suszące się części dziecięcej garderoby. Wkrótce po zamieszkaniu pani Suzuki złożyła wizyty najbliższym sąsiadom, aby się przedstawić i wręczyć tradycyjny upominek – pudełko makaronu. I chociaż już wtedy trochę się orientowałam w zawiłych obyczajach dotyczących upominków, to przecież pudełko makaronu od obcej osoby trochę mnie zaskoczyło. Ale wyjaśnienie było zupełnie proste. Makaron gryczany po japońsku nazywa się soba. Identycznie brzmiący wyraz oznacza też „bok” lub „sąsiedztwo”. Cóż więc bardziej logicznego można wymyślić, by zamanifestować swoje dobrosąsiedzkie intencje?... Dopiero po tym akcie dobrej woli rodzina Suzuki została zaakceptowana jako pełnoprawni członkowie dzielnicowej społeczności.
Nieco dalej po „naszej” stronie ulicy znajdował się fascynujący obiekt, który nazwałam obake-yashiki, czyli „zamczysko duchów” (i ta nazwa przyjęła się na stałe w Rodzinie). Główną część stanowił dwupiętrowy dom, podczas gdy znakomita większość okolicznych rezydencji była parterowa. Otaczał go rozległy ogród rozciągnięty od frontu i wzdłuż bocznej uliczki. Ale jaki to był ogród, jaki dom!... Cały obiekt składał się z kilku segmentów – pochodzących prawdopodobnie z różnych okresów. Główna część zwrócona ku „naszej” ulicy była konstrukcją drewnianą, tzw. szkieletową, gdzie spomiędzy żółtawej zaprawy wypełniającej przezierały poczerniałe słupy, belki i zastrzały. Drzwi wejściowe, zawsze zamknięte na głucho, znajdowały się pośrodku elewacji nad kamiennymi stopniami. Okno parteru było na lewo od drzwi, na prawo zaś wznosiła się jakby wieża zwieńczona na wysokości drugiego piętra szpiczastym, ostro ściętym daszkiem z glazurowanych błękitno dachówek. W wieży i obok niej umieszczono niesymetrycznie figlarne okienka. Żadne z nich nie zostało pokryte papierem, ale ze względu na grubą warstwę brudu z pewnością nie dopuszczały światła do wnętrza. Do tylnej elewacji głównego korpusu dobudowana była długa konstrukcja z desek służąca nieznanym celom, bo jak na korytarz zbyt obszerna, a na pomieszczenia mieszkalne zbyt niska. Przylegała ona do ostatniego segmentu – szeroko rozsiadłej budowli drewnianej pokrytej blaszanym dachem. Może była to kuchnia, a może warsztat rzemieślniczy? Trudno odgadnąć. Nigdy bowiem nie dochodził stamtąd żaden dźwięk, a pokrywa brudu na oknach odbierała wszelką szansę na podglądanie... Wokół tych dziwacznych struktur panował wieczny mrok, ponieważ krzewy i drzewa nie przycinane od niepamiętnych czasów rozrosły się i rozpleniły w najstraszliwszym chaosie. Grube, powyginane pnie i konary prastarych drzew magnoliowych (taizamboku) oraz kasztanowców były obrośnięte pnącymi chwastami. Ozdobne niegdyś i kwitnące kamelie zwyrodniały w fantastycznie poskręcane drzewiska. W kłębowisku zdziczałych krzaków o drobnym listowiu z trudem można było rozpoznać niegdysiejsze azalie. Szorstka trawa i rozmaite osty osiągnęły imponującą wysokość i gęstość.
Przez pewien czas w epoce Oyamachó byłam przekonana, że obake-yashiki jest opuszczoną rezydencją rodziny Minoda. „Może powymierali? A może opuścili Japonię” – myślałam, przechodząc wzdłuż wschodniego muru i za każdym razem czytając nazwisko „Minoda” wykaligrafowane na poczerniałej tabliczce. Ale któregoś poranka zauważyłam, że w tej części, która kiedyś musiała być tzw. frontowym ogrodem, obok omszałej kamiennej latarni, pod palmą stoi blaszana miska z resztkami jedzenia. Dalsze systematyczne obserwacje wykazały, że opróżniona miska znikała we wczesnych godzinach rannych, a wypełniona jadłem pojawiała się nocą. A więc ktoś karmił tu koty!... Początkowo sądziłam, że to pani z sąsiedniego kwartału zwana Neko-bafaa („kociara”), która nocami chodziła po ulicach i zostawiała pod murami paszę dla kotów-włóczęgów. Ale nie!... Przecież brama do rezydencji była zamknięta od wewnątrz, a Neko-baba na pewno się nie włamywała... Zaintrygowana do najwyższego stopnia, zapytałam wreszcie dobrze poinformowaną sąsiadkę. Okazało się, że właściciel zamczyska duchów jest człowiekiem z krwi i kości! Nie tylko żyje i nie opuścił Japonii, ale cały czas mieszka obok, w tym starym, martwo wyglądającym domostwie. „Kim on jest? Jak wygląda? Z czego żyje?” – wypytywałam z zaciekawieniem. Ale nawet dobrze poinformowana sąsiadka nie mogła udzielić mi wyjaśnień poza ogólnikowym stwierdzeniem, że Minoda-san jest chyba dosyć zamożny i utrzymuje się z odsetek od kapitału. A może gra na giełdzie?... Nie rozświetliło to w niczym tajemnicy spowijającej obake-yashiki. Rozumiem, że z odsetek od znacznego kapitału lub z fortunnej gry na giełdzie Minoda-san ma pieniądze na utrzymanie siebie i jeszcze mu wystarcza na dokarmianie kotów. Ale kto mu dostarcza żywność i kiedy? Jeżeli sam sobie przygotowuje, to na czym i kiedy? Jeżeli sam wymyka się po zakupy, to dokąd i kiedy?... Takie pytania i wiele podobnych dręczyły mnie przez całą epokę Oyamachó i nie doczekały się żadnego wyjaśnienia w epoce Oyamadai. A wyznaję, że nigdy nie ominęłam okazji, by przejść koło obake-yashiki, chociaż mogłam wybrać szereg innych dróg. I zawsze przechodząc wzdłuż zdziczałego ogrodu starałam się słuchać (podsłuchiwać!) i patrzeć (podglądać!), by wyśledzić cień życia za brudnymi oknami. Nigdy nie zauważyłam nic, co by świadczyło o czyjejś tam obecności. Nigdy nie zapłonęło tam żadne, najmniejsze nawet światełko, nigdy nikt nie zapłakał ani nie kichnął, nikt się nie roześmiał... Okna i drzwi zawsze pozostawały zamknięte, a dostawcy mleka i gazet omijali dom z daleka. Przez ponad ćwierć wieku!... Jeżeli Minoda-san podczas mojego pierwszego pobytu był w pełni sił męskich, to teraz jest już chyba dobrze zaawansowany w latach. I co dalej?... Co będzie dalej i jak się ułożą schyłkowe przecież lata pana Minody? Kto się nim zaopiekuje, kiedy już nie będzie zdolny nakarmić nawet kota?... Minoda-san kiedyś wyraźnie dał do zrozumienia obywatelom Oyamadai, że chce być sam i nie czuje się związany z żadną społecznością. Sąsiedzi ignorują jego enigmatyczną obecność i nie mają zamiaru się nim zajmować. Nawet kiedy wydarzył się dramat, sąsiedzi pozostali na uboczu!... Na wiosnę 1987 roku w posesji pana Minody wybuchł pożar i zanim przyjechała straż ogniowa, wypaliło się wnętrze głównego, piętrowego segmentu. Przez dwa lata stał ten budynek bez szyb w oknach, podczerniony ogniem, bardziej upiorny niż kiedykolwiek. Sąsiedzi zaś nie chcieli w ogóle o tym mówić. Potem zachodnia część rozległego ogrodu została dokładnie wykarczowana i powstał tam płatny parking. W następnym roku reszta ogrodu oraz domostwo uległy całkowitej zagładzie, a na pustym placu zbudowano dwupiętrowy dom pozbawiony jakiegokolwiek charakteru, z mieszkaniami przeznaczonymi do wynajęcia. Pan Minoda stał się zatem kamienicznikiem. Podobno jeden pokój zostawił dla siebie. Prysnął dawny urok tajemniczości. Romantyzm obake-yashiki zginął pod naporem nowoczesności.
Tymczasem w całym Oyamadai szalała modernizacja, przebudowa, komputeryzacja, walka konkurencyjna obalająca drobnych sklepikarzy, pożeranie małych właścicieli przez większy kapitał.
Dla mnie zwiastunem nadchodzących zmian w Oyamachó było zniknięcie kilku sklepików po zachodniej stronie lokalnej Ginzy i pojawienie się na ich miejscu dużego dwukondygnacyjnego supersamu pod nazwą „Freeway”. Działo się to na przełomie 1966 i 1967 roku. Moja konserwatywna Mama była trochę nieufna, ale przede wszystkim stroskana i zażenowana możliwością ruiny naszych dotychczasowych dostawców. Sama wobec tego nigdy do „Freeway” nie poszła, ale była zaciekawiona i wypytywała nas, jak wygląda w środku ta nowoczesność. My, młodsze pokolenie (to znaczy żony obu synów i ja), miałyśmy mniej skrupułów wobec Kajimai i innych, wobec czego robiłyśmy niekiedy zakupy w nowym supersamie, gdzie panowała grzeczna, ale bezosobowa atmosfera. Jeżeli natomiast szło się do stałych dostawców, trzeba było wymieniać nie kończące się formuły grzecznościowe, a często też odpowiadać na liczne pytania nie mające nic wspólnego z zakupem (Czy Starsza Pani wyleczyła się z kaszlu? Czy Panienka Lan ma już wszystkie zęby? Czy Panicz Shunsuke dobrze czuje się w szkole? Czy Szanowny Zagraniczny Gość może bez obrzydzenia jeść surowe ryby?...).
Przez wiele następnych lat zakupy robiono w systemie dualistycznym – i tu, i tam. Rodzina nie zrywała stosunków z dostawcami ryb, mięsa, tófu, ryżu, lekarstw i kosmetyków oraz z Kajimayą (artykuły spożywcze różne). Przez wiele jeszcze lat dostarczali swój towar do domu, w oznaczonym dniu każdego miesiąca przywozili rachunek, by za dwa dni zgłosić się po odbiór należnych kwot. System był wygodny. Ale te małe sklepiki nie chciały lub nie umiały poszerzać asortymentu, podczas gdy „Freeway” i kolejne nowe supersamy starały się oczarować mieszkańców Oyamadai, sprowadzając coraz to bardziej egzotyczne delikatesy i urządzając od czasu do czasu spektakularne wyprzedaże po obniżonych cenach. Poza tym łatwiej jest załatwić wszystkie zakupy w jednym miejscu niż biegać oddzielnie do nikuya-san (po mięso), sakanaya-san (po rybę), yaoya-san (po jarzyny) i innych zaprzyjaźnionych, ale nie tak wygodnych sklepów. Korzystaliśmy więc coraz częściej z usług „Freeway”.
Ostatecznie moja Rodzina wyrzekła się starych przyjaźni na rzecz nowoczesnej wygody. Nie oznacza to, że więzi zostały zerwane bezpowrotnie! Niekiedy kupujemy coś u starych dostawców i zawsze transakcja odbywa się w klimacie wyszukanej uprzejmości z obu stron lady. Może tylko o stopień chłodniej niż niegdyś?...
Z dawnych lat pozostał nam sentakuya-san (czyli pan pracz), Shimizu-san. Właściwie to obecny Shimizu-san wcale się tak nie nazywa, ale jego nazwisko jest mało ważne. Tak się nazywał bowiem pierwszy właściciel pierwszej pralni chemicznej w Oyamachó. Był bardzo sympatyczny i przyjeżdżał (we wtorki, czwartki i soboty) motorem z przyczepą, co w 1965 roku było pewnym luksusem. Podchodził pod okna od strony wewnętrznego ogrodu i pytał, czy coś mu dzisiaj powierzymy. Rodzina czasem powierzała, ale częściej nie. Odmowy kwitował ukłonem, uśmiechem i zapowiedzią przyjścia pojutrze. Jeżeli mu się dało choćby jedną koszulę czy spódnicę, dziękował z takim uniesieniem, jakby został szczególnie wyróżniony. Nie wiem, gdzie oryginalny Shimizu-san miał początkowo swoje przedsiębiorstwo. Przez długi czas funkcjonował gdzieś w bocznej ulicy, albo może na tyłach naszej Ginzy, bez ostentacji i bez wyróżniającego norenu.
Tu mała dygresja: noren jest to zazwyczaj krótka zasłona z grubego barwionego płótna zawieszana nad wejściem do sklepu czy warsztatu. Umieszcza się na niej – zawsze piękną kaligrafią – nazwę firmy albo niekiedy herb lub inny graficzny symbol. Noren świadczy o stabilności i często o długiej tradycji sklepu, jest widomym znakiem kupieckiego czy rzemieślniczego powodzenia. Noren wywiesza się nad drzwiami po otwarciu sklepu, a zdejmuje przed zamknięciem. Dotyczy to oczywiście sklepów, warsztatów, restauracji i herbaciarni, które zachowały tradycyjny wystrój i tradycyjną atmosferę. A że jest ich coraz mniej, więc i noreny po trochu giną. Nie pasują przecież zupełnie do nowoczesnych niklowych i plastikowych witryn. Jednak ich symboliczne znaczenie jest ciągle dosyć oczywiste, nawet dla japońskiej młodzieży. Jeżeli się mówi „sprzedać noren”, to znaczy: „sprzedać firmę” wraz z całą jej tradycją, urządzeniami i klientelą.
Wracając do naszego pana pracza, zauważyć należy, że dosyć długo budował swoją firmę w OyamachóiOyamadai. Wreszcie dorobił się nowoczesnego, przeszklonego sklepu na jednym z narożników naszej Ginzy. Norenu nie było, ale na szybie wypisano snobistycznie „Shimizu Dry Cleaning”. Przez szybę można było oglądać lśniącą maszynerię i szeregi równo rozwieszonych pod sufitem ubrań. Motor z przyczepą odszedł w krainę wspomnień, a Shimizu-san w dalszym ciągu przyjeżdżał we wtorki, czwartki i soboty, ale już wagonetką z napisem „Shimizu Dry Cleaning”. I na tym etapie rozwoju porzucił nas, Oyamadai i Tokio. Wyjechał gdzieś w świat i ”sprzedał noren”. Firma nadal nazywa się Shimizu i nikt inaczej nie zwraca się do nowego właściciela, choć być może nosi on nazwisko Takahashi albo Kimura. Nikogo to nie interesuje, bo ważna jest firma. Nowy Shimizu-san nie jest tak sympatyczny jak ten pierwszy, ale obyczaje ma identyczne i pierze znakomicie. A ponadto ciągle podnosi jakość swoich usług, wymyślając coraz to piękniejsze opakowania i wieszaki, które dodaje do prawie każdej upranej rzeczy. Podnosi też ceny, ale klient zadowolony z wieszaków nie patrzy zbyt pilnie w rachunek. I już się nowy Shimizu dorobił nowego lokalu – na wprost poprzedniego, po drugiej stronie ulicy. Ten nie jest tak ostentacyjnie modernistyczny, aczkolwiek nosi tę samą snobistyczną nazwę. Przez małą szybę widać czasem babcię lub dziadka z prawdziwymi, staroświeckimi żelazkami w rękach.
W epoce Oyamachó jedyną wyraźną zmianą w lokalnej Ginzy, wtargnięciem nowoczesności między stare noreny, było powstanie „Freeway”. Ale poza Ginzą, w Sakura-namiki, zaczęło się dziać coś znacznie bardziej dramatycznego. Piękne stare drzewa wiśniowe na przełomie marca i kwietnia 1967 roku po raz ostatni koronkowo i pieniście okryły się kwiatami... Na jesieni tego roku wyroiły się w Sakura-namiki ekipy współczesnych drwali, którzy w wizgu elektrycznych pił dokonali dzieła zniszczenia. Nie ostało się ani jedno drzewo!... A tuż przed powrotem do kraju byłam świadkiem przybycia innych ekip. Zaopatrzone w ciężki sprzęt przystąpiły do rozwalania domów wzdłuż całej jednej strony Sakura-namiki. Jak okiem sięgnąć wrzały niszczycielskie roboty. Jeden z pierwszych padł parterowy domek ze sklepikiem Kajimai. I taki widok utrwalił się w mojej pamięci na cztery następne lata.
Kiedy przyjechałam w 1971 roku, nie było już Sakura-namiki, była Kampachi, Obwodnica nr 8 – szeroka na sześć pasów ruchu, zatłoczona samochodami, hałaśliwa i bezkresna. A Kajimaya-san, który poprzednio miał sklep na południowej stronie Sakura-namiki, teraz miał sklep na południowej stronie Kampachi. Ale obecny sklep jest większy, narożny, a w bocznej ulicy stoją dwa samochody w napisem „Kajimaya”, nad sklepem zaś wznoszą się dwa mieszkalne piętra.
Całe Oyamadai uległo rozmaitym zmianom, ale najbardziej uderzająca była metamorfoza nawierzchni wszystkich wąskich i krętych uliczek. Z wyjątkiem kilku zaułków, które wysypano żwirem, wszędzie indziej porządny, gładki asfalt zastąpił dawniejsze kamieniste wyboje i gliniaste koleiny. Kilka posesji na „naszej ulicy” szczyciło się nowymi garażami, w których stanęły toyoty, nissany i hondy. Nowe sklepy pojawiły się w bocznych uliczkach lokalnej Ginzy, a inne jęły się wylewać na Kampachi. To właśnie tu, na tej przelotowej, ważnej arterii zmiany następowały najszybciej, a walka konkurencyjna była najtwardsza. Powstawały liczne i coraz bardziej okazałe stacje benzynowe. Małe sklepy, które ledwie zaczynały swój żywot, ginęły doprowadzone do upadku lub wykupione przez większe firmy. Raz po raz pojawiały się nowe restauracje i zajazdy, wśród których był zajazd „Joli” zbudowany przez naszego lokalnego krwiopijcę Haradę oraz świetna restauracja chińska „Den'en-hanten” czynna do drugiej w nocy.
W którymś roku na południowej stronie Kampachi, blisko skrzyżowania z Ginzą, wyrósł długi pawilon z szarej cegły, niklu i szkła. W środku stanęły liczne wymuskane samochody rozmaitych zagranicznych firm: mercedesy, volvo, porsche, jaguary, alfa-romeo... Na przednich szybach każdego wozu wypisano ceny tak, by były widoczne nawet z drugiej strony ulicy. Ceny bardzo niskie w porównaniu z normalnymi rynkowymi... Taki był początek firmy, która w latach osiemdziesiątych zdominowała znaczny odcinek Kampachi po obu stronach, północnej i południowej. Obecnie neony firmy rozświetlają noc i widoczne są z bardzo daleka, bo umieszczono je na wysokości kilku pięter nowo zbudowanych domów.
Mój stosunek do tej firmy-rekina jest bardzo nieprzychylny, ponieważ jeden z jej domów wznosi się w miejscu, gdzie poprzednio stał mój ulubieniec: domek z tarasem, na którym rosły drzewa kaki (persymony). Liście miały ciemnozielone i lśniące jak wyglansowana skóra, a jesienią błyszczały wśród nich pomarańczowe owoce, kuliste i piękne jak dekoracja teatralna. Na tej hałaśliwej, zadymionej, szarej ulicy była to prawdziwa radość dla oczu... Firma-rekin pożarła persymony! A co się stało z dziadkiem, który czasem ukazywał się między drzewkami, odziany w yukatę lub tylko nieskazitelnie białe, długie do kolan kalesony? Może umarł, a może firma zbudowała mu gdzieś nowy domek i przeniosła tam stare drzewka?
Wśród sarariimanów z Oyamadai też zapanowało ożywienie. Coraz więcej samochodów przemierzało ciche do niedawna uliczki. Coraz częściej rozbierano stare domy, by na ich miejscu wznosić nowe – większe, wyższe, ale rzadko ładniejsze. Tradycyjne rękodzieła japońskich cieśli są zbyt drogie. Drewno, bambus, glina, glazura nie wytrzymują konkurencji cegły, tynku, aluminium i plastiku. Niektóre budynki robione z nowych materiałów próbują naśladować – mniej lub bardziej udatnie – niegdysiejszy „styl japoński”. Większość jednak odchodzi od tradycji i sięga po obce wzory, co niestety nie zawsze daje najlepsze efekty. Czasem owe wille są mieszaniną różnych elementów, z których każdy oglądany oddzielnie mógłby być ładny, ale razem tworzą kakofonię Czasem całość robi z daleka świetne wrażenie, przy bliższym podejściu natomiast okropnie razi tandetnością wykonania. Najgorsza zaś jest tania a krzykliwa „elegancja” polegająca na zdobieniu budynku fałszywym złotem, łańcuchami z plastiku udającego odlew żeliwny, galeryjkami plastikowymi, kołatkami bez głosu, ażurowymi balkonikami w nieprawdopodobnie srebrnym kolorze, girlandami sztucznych kwiatów, porcelanowymi psami na ganku i inną pretensjonalną brzydotą.
Przyznać jednak trzeba, że chociaż pasja przebudowy z czasem ogarnęła całe Oyamadai, to takich koszmarków pojawiło się tu stosunkowo niewiele. Przeważnie ukazują się domy bez charakteru – ani brzydkie, ani ładne, ale funkcjonalne i zazwyczaj większe od poprzednich. Dom mojej Rodziny, który przecież kiedyś należał do najokazalszych, obecnie jakby zmalał, bo całe najbliższe otoczenie zostało zabudowane znacznie większymi obiektami.
Najpierw, na początku lat siedemdziesiątych, na pagórku od strony północnej pobudowali się państwo Misu. Postawili wspaniałą rezydencję z tarasami i ogrodem. Siedziba jest rozplanowana na dwóch poziomach połączonych kamiennymi stopniami. Na niższym poziomie państwo Misu hodują różne ozdobne krzewy i kwiaty, na wyższym natomiast wśród trawników i gracowanych ścieżek wznosi się rozległy dom. Dla naszej Rodziny taka lokalizacja jest jednak dosyć żenująca, ponieważ pokoje państwa Misu znajdują się parę metrów w skos nad naszą kuchnią, łazienką i ubikacją. My słyszymy wszystko, co się u nich dzieje po tej stronie domu, a oni nie tylko słyszą, ale mogą też bez trudu dojrzeć, co wkładamy do garnków. Bardzo też trzeba się pilnować z otwieraniem okien w pomieszczeniach sanitarnych, co zwłaszcza w lecie stwarza niemiłe problemy.
Po przeciwnej stronie ulicy wszystkie najbliższe domy (w tym dawne mieszkanie państwa Suzukich, którzy się wyprowadzili) zostały kolejno wyburzone, a na ich miejscu wyrosły białe masywne zamczyska z wysokimi murami i dużymi garażami. Wdowa Shiose dokładnie na wprost naszego ogrodu wystawiła dwupiętrową willę z parkingiem na dwa samochody. Na murze długo wisiał napis „mieszkania do wynajęcia”.
Na zachód od naszego ogrodu któraś z linii Haradów wybudowała sobie dom tuż za naszym murem. Sądząc z nieustającej wrzawy dzieci, jest to linia rozwojowa, która, być może, przejmie kiedyś odpowiedzialność za losy rodu. Na razie oprócz dzieci hodują też jazgotliwego pieska.
Najgorsze jednak dokonało się od strony południowej, tam gdzie na łagodnie opadającym stoku wzgórza przez tyle lat Harada Pierwszy hodował kapustę i fasolę. W 1986 roku kapustę zlikwidowano i z wielkim rozmachem rozpoczęły się prace budowlane. Rezultatem jest trzypiętrowy, składający się z wielu skrzydeł, kondygnacji i tarasów oraz dodatkowych budynków gospodarczych, supernowoczesny pensjonat dla cudzoziemców. To znaczy, że w zamyśle miał to być pensjonat dla cudzoziemców, ale niski kurs dolara spowodował gwałtowne i drastyczne zubożenie zagranicznych rezydentów w Japonii i mało który może sobie pozwolić na mieszkanie w ”Oyamadai Terace” (bo tak się nazywa), gdzie ceny apartamentu kształtują się w granicach od półtora do dwóch i pół miliona jenów miesięcznie. O wysokości cen u najbliższego sąsiada dowiedziałam się z ogłoszeń w języku angielskim zamieszczonych w ”Japan Times”.
Przeobrażenia, rzecz jasna, nie ominęły lokalnej Ginzy. Rozrosła się wzwyż i wszerz. Dawny „Freeway” nazywa się teraz „Kurumaya” i przestał być awangardą nowoczesności, bo przybyło jeszcze kilka supersamów i kilka całodobowych sklepów wielobranżowych. Wprowadziły się do nowych budynków eleganckie salony mody, gdzie można ubrać się lepiej niż w Paryżu czy Londynie, ale kosztuje to bez porównania drożej. Dawny sklep Tokiwa sprzedający lekarstwa i kosmetyki (nasz niegdysiejszy dostawca) pokonał paru konkurentów i stał się kolosem. Nowe kawiarnie i restauracje w stylu europejskim noszą wymyślne nazwy angielskie lub francuskie, a ich luksusowy wystrój nie odbiega poziomem od prawdziwej Ginzy w centrum Tokio. Na wzór tej wielkiej Ginzy główna ulica Oyamadai między szesnastą a osiemnastą zamknięta jest dla ruchu kołowego. Nazywa się to hókósha-tengoku („raj dla pieszych”), i w odróżnieniu od wielkiej Ginzy dotyczy wszystkich dni tygodnia, nie tylko niedzieli. Dzięki temu zwyczajowi panie domu wraz z nieodmiennie towarzyszącą dziatwą mogą w ciągu tych dwóch godzin spokojnie dokonywać zakupów i rozwijać się towarzysko bez obawy, że jakiś samochód rozjedzie czy potrąci pociechę. Wprowadzenie „raju dla pieszych” stało się koniecznością ze względu na wzrost liczby samochodów, które płyną przez Oyamadai nieprzerwanymi strumieniami. I tylko szerokość ulic pozostaje niezmienna w tym zmiennym świecie.
Centrum handlowe lokalnej Ginzy wydłuża się po trochu na północ, poza tory kolejowe linii Den'en-toshi, poszerza się też na ulice równoległe do torów, a także coraz wyżej wyciąga w górę. W pobliżu stacji z jednej strony powstał schludny, nowoczesny budynek poczty, a z drugiej – dzielnica ufundowała sobie Dom Kultury. Lokalne zrzeszenie kupców zainstalowało wzdłuż głównej ulicy fantastyczne latarnie oraz głośniki, z których płyną komunikaty i reklamy, a niekiedy muzyka. Są już nawet dwa salony pachinko, w których od dziesiątej rano przez dwanaście godzin można uprawiać łagodny hazard. W oknach wiszą plakaty z fotografiami atrakcyjnych pań w skąpych wdziankach i wyzywająco upozowanych. Każde otwarcie drzwi powoduje wylanie się na ulicę potwornej ilości decybeli (łoskot maszyn i ogłuszająca muzyka).
Spokój Oyamachó i przygaszony prowincjonalny wygląd należą już do przeszłości, jak i motor pierwszego pana Shimizu. W całej lokalnej Ginzy, która obecnie zwie się Happy Road Oyamadai, pozostały już tylko trzy tradycyjne restauracje, wywieszające nad drzwiami noreny. I chyba one również są skazane na zagładę. A może ostaną się jako rodzaj skansenów, jako przytuliska dla ludzi zwróconych ciągle ku tradycji?
Małe szczęście przeciętnego urzędnika
Cały handel powinien polegać na tym, że cieszą się sprzedający, a kupujący też mają uciechę.
Ninomiya Sontoku (1787–1858)
W 1966 lub 1967 roku przeprowadzono w Tokio wielką ankietę telewizyjną na temat szczęścia. Odpowiedzi na pytanie: „Co to jest szczęście?” zostały następnie opublikowane i wynikało z nich, że dla większości mężczyzn jest to „praca”, a dla większości kobiet „rodzina”. Wiele też było rozmaitych innych wypowiedzi, np.: „Szczęśliwy jestem tylko w niedzielę, kiedy przygotowuję sobie sprzęt do golfa” (dyrektor przedsiębiorstwa) albo: „Szczęśliwy jestem, kiedy zarobię 10 tysięcy jenów i idę z dziewczyną do lokalu” (student), albo: „Szczęście – to zwiedzanie starych świątyń” (maszynistka), albo: „Szczęśliwy jestem, kiedy z żoną i synem idę w święto na zakupy” (urzędnik).
Oglądając ową ankietę w telewizji, zastanawiałam się nad tą ostatnią wypowiedzią. Byłam wtedy pierwszy raz w Japonii i co chwila coś mnie zaskakiwało, bo nie umiałam jeszcze oderwać się od porównań. Już odpowiedzi: „Szczęście – to praca” budziły we mnie pewne gorzkie refleksje, ale zakupy!... Ha! Wyobraziłam sobie przez moment, że któryś z polskich publikatorów ogłosił: „Obywatel A., urzędnik Zjednoczenia B., szczęśliwy jest, kiedy z żoną i synem dokonuje zakupów”. Czytelnicy uznaliby, że pan A. jest nienormalny albo – w najlepszym przypadku – że cierpi na przerost instynktu walki (ale po co wciągać w to żonę i niewinne dziecko?). W Polsce bowiem były to lata braku towarów w sklepach, lata dramatycznych walk o miejsce w kolejce po mięso czy inne produkty, lata samowoli i chamstwa sprzedawców.
W Japonii natomiast takie stwierdzenie jak owego urzędnika dalekie jest od absurdu. Absurdem byłoby wywieszenie w japońskim sklepie popularnego niegdyś u nas hasła „klient ma rację”. Widząc taki napis, niejeden Japończyk stuknąłby się w czoło, bo przecież równałoby się to ogłoszeniu czegoś tak oczywistego, jak to, że człowiek musi oddychać. Wiadomo, że handel i usługi są dla klienta, z niego żyją i dla niego; starają się go przyciągnąć, olśnić, oczarować, zniewolić. Metody są różne – od bardzo prostych i tanich do bardzo wyrafinowanych i wymagających dużych nakładów finansowych. Metoda najtańsza, ale absolutnie powszechna to po prostu uprzejmość i wysokie kwalifikacje sprzedawców. Wymuskane panienki zza lady sprawiają wrażenie, jakby ambicja ich całego życia ogniskowała się we wzniosłym akcie sprzedania chustki do nosa czy parasolki. Eleganccy młodzi ludzie pochylają się z szacunkiem ku klientowi i pytają intymnym głosem, jaki też jest szanowny budżet przeznaczony na komplecik mebli do szanownego mieszkania? Jeżeli potencjalny nabywca powie, że 100 tysięcy jenów, to elegancki młody człowiek w ciągu minuty spiętrzy przed nim prospekty w cenie od 99 900 do 120 tysięcy jenów i wymieni unikatowe przymioty wszystkich zestawów. Z naciskiem na te droższe, ale bez nalegania.
Rekrutacja pracowników do wielkich domów towarowych odbywa się raz do roku. Przyjęci pracownicy przechodzą specjalne szkolenie obejmujące takie przedmioty jak np. historia danego domu towarowego, psychologia handlu, maniery. W czasie ćwiczeń praktycznych pouczani są, w jakiej odległości (w centymetrach) powinni stać od lady i pod jakim kątem pochylać głowę do klienta, jak załatwiać reklamacje i w jaki sposób dyskretnie, ale skutecznie pomóc w zakupie niezdecydowanemu lub kapryśnemu klientowi.
Wszelkie reklamacje sprzedawcy załatwiają sami, bez zasłaniania się autorytetem kierownika. Wiadomo przecież, że klient ma rację, i wobec tego sprzedawca stara się go przekonać, że zaszła po prostu jakaś tragiczna omyłka i sklep gotów jest ponieść wszelkie ofiary, żeby to naprawić. Oto przykłady: kupiłam kiedyś w domu towarowym Tobu czajnik z gwizdkiem. Powiozłam go do domu w przekonaniu, że zrobię tym przyjemność Rodzinie. Ale Rodzina zbiorowo pokręciła nosem, twierdząc, że wieczko nieszczelnie przylega. Mama natychmiast chwyciła za słuchawkę i zadzwoniła z reklamacją do Tóbu. Panienka w dziale gospodarstwa domowego, która przyjmowała telefon, długo, długo przepraszała, po czym obiecała, że ten wadliwy czajnik dziś jeszcze będzie wymieniony. Było już popołudnie, Tóbu zamykają o osiemnastej, a odległość od Tóbu do mojego domu wynosi godzinę drogi pociągiem. Jednak za półtorej godziny przyjechał elegancki młody człowiek (choć było to już po jego godzinach pracy) i przepraszając stokrotnie, wręczył nowy czajnik, a zabrał stary. Ale to nie koniec historii. Po odejściu młodego człowieka rozpakowaliśmy liczne osłony spowijające nowy czajnik i okazało się, o zgrozo!, że ma on lekko wgnieciony czubek (może podczas transportu?). Tóbu już było zamknięte, więc Mama, płonąc oburzeniem, czekała ranka. Następnego dnia znowu zadzwoniła do Tóbu z reklamacją, a w głosie jej pobrzmiewała stal. Panienka przy telefonie z rozpaczy bliska była histerii. Za półtorej godziny przyjechał znowu elegancki młody człowiek z nowym pakunkiem, który na wszelki wypadek rozwinęliśmy w jego obecności. Czajnik numer 3 był bez zarzutu. Młody człowiek długo się kłaniał, przepraszał i polecał na przyszłość. Czajnik kosztował około 600 jenów. Śmieszna suma, ale potencjalny klient jest drogocennością.
Przykład następny: znajomy Polak przyjechał do Japonii i kupił sobie pasek do spodni. A było to w czasie letnich upałów, kiedy wszelkie stworzenie topi się we własnym pocie. Mój znajomy stwierdził z przerażeniem, że pasek „puścił” i koszula od niego zafarbowała. Będąc człowiekiem nieśmiałym, a przy tym Polakiem przyzwyczajonym do bubli, chciał po prostu zrezygnować z koszuli i paska. Ale zaprotestował uniesiony patriotyzmem przyjaciel Japończyk. Zadzwonił do domu towarowego Seibu, gdzie został nabyty niefortunny pasek. Sprzedawca w dziale galanterii męskiej rozpływał się w przeprosinach. Zaproponował, by szanowny gość (taka jest forma zwracania się do klienta – „szanowny panie gościu”) pofatygował się jeszcze raz i wybrał sobie nowy pasek, bo wysłanie do domu kilkudziesięciu modeli, które są na składzie, mogłoby być kłopotliwe. Pojechaliśmy całą wycieczką: znajomy Polak, przyjaciel Japończyk i ja. Załoga działu galanterii męskiej stała w gotowości i na nasz widok rozpoczęła orgię ukłonów i przeprosin. Mój znajomy w zamian za wybrakowany pasek mógł sobie wybrać każdy inny, nawet znacznie droższy, ale opanował chciwość i utrzymał się przy starej cenie. Kiedy już dokonał wyboru, młody człowiek zza lady, kłaniając się i gawędząc, zaprowadził nas do działu bielizny, gdzie znajomy obdarowany został koszulą. Następnie poproszono go, by zechciał zostawić zafarbowaną koszulę, ponieważ taki przypadek jeszcze się w Seibu nie zdarzył i marzyliby o tym, żeby ten polski pot dać do badań laboratoryjnych. Wyszliśmy z Seibu pełni ciepłych uczuć i pewnej dumy narodowej. Ho-ho, polski pot to nie byle co! Mocna rasa.
Japoński handel nie czeka na klienta, ale wprasza się do domu, wabi, kusi, wsysa. Codziennie do wszystkich rodzin przychodzą z okolicznych sklepów reklamówki o magnetycznych nagłówkach: „Okazja! Tylko dziś i jutro obniżka cen na naczynia kuchenne!” albo: „Rewelacyjne towary po śmiesznie niskich cenach”, albo: „Tylko dziś i tylko u nas artykuły z importu za pół ceny”, albo: „Radosne zakupy wiosenne! Wszystko niemal za darmo”, albo: „Maksymalna uciecha przy minimalnych nakładach finansowych!”
Moje sąsiadki dzień po dniu miały wypełniony bieganiem tropem tych reklamówek. Dziś kraby i łososie, jutro talerze fajansowe, pojutrze dywany, jeszcze innego dnia bielizna osobista – i jak rok długi codziennie okazja! Najbliższa z moich sąsiadek z satysfakcją oprowadzała mnie po swoim domu, gdzie wszystko – z wyjątkiem kotary – kupione było okazyjnie. Widziałam około tuzina kapci (na trzyosobową rodzinę), stosy talerzy, kolekcję maszynek do kawy, liczne poduszki do siedzenie (każda inna), trzy kubły na śmieci, sześć parasolek, dwie szafy ubrań (których nikt nie nosi), świeczniki (w których nigdy nie palą się świece), serwis do ponczu (którego nikt nie umiał w tym domu przyrządzić), lodówkę wypełnioną po brzegi masłem i wiele, wiele innych ciekawych rzeczy. Wszystko takie tanie, że trudno nie kupić. Tylko tej kotary sąsiadka nie mogła sobie darować. Wyrzucone pieniądze!
Polowanie na okazje jest atrakcyjnym elementem codziennego życia gospodyń domowych o średnich lub niskich zarobkach. W wielu przypadkach nie trzeba nawet wychodzić z domu, żeby doznać tej słodyczy taniego zakupu. Niektóre domy towarowe wprowadziły sprzedaż przez telefon. Klient co jakiś czas dostaje ogromne foldery z fotografiami towarów – od wszelkich artykułów spożywczych, przez galanterię, ubrania, obuwie, biżuterię do dywanów, mebli, sprzętu elektronicznego. W folderach podane są rozmiary, kolory oraz ceny poszczególnych towarów. Klient studiuje folder, wybiera, kalkuluje i nie przerywając picia porannej herbaty, sięga po słuchawkę i zamawia. Osoba przyjmująca zamówienie natychmiast podaje dzień i godzinę dostarczenia zakupów. I klient może być pewien, że termin ten będzie dotrzymany. Za transport nie ma dodatkowych opłat.
Dostarczanie towarów do domu jest bardzo powszechną formą darmowej usługi. Większość rodzin japońskich ma swoich stałych dostawców ryżu, mięsa, lekarstw, kosmetyków i różnych innych artykułów codziennego użytku. Kupuje się w danym sklepie osobiście lub zamawia telefonicznie, a płaci raz w miesiącu. Telefonicznie można nawet poprosić o przywiezienie pudełka aspiryny albo jednego rumsztyku – sklep nie odmówi. Chłopak, który przyjedzie rowerem lub motorem z tą aspiryną, będzie się kłaniać, dziękować i polecać usługi w przyszłości. W okresie Nowego Roku sklepy przysyłają stałym klientom prezenty. Nie są to oczywiście rzeczy wielkie, ale przecież w gospodarstwie domowym nie do pogardzenia, np. ręczniczki, ścierki, szklanki do whisky, pudełka mydeł, tace, chustki do nosa. Klienta nic to nie kosztuje i nie zobowiązuje do niczego. W każdym razie pozornie. Wiadomo wszak, że te rozpieszczające klientów sklepy nie działają z pobudek altruistycznych, nie plajtują, a nawet nie robią bokami. Prosperują znakomicie. Koszty reklamy (te ogłoszenia, foldery, prezenty) wkalkulowane są w ceny towarów i płaci za nie właśnie klient. Operacja podbijania cen odbywa się poza świadomością klienta, a więc bezboleśnie. Triki reklamowe natomiast rzucają się w oczy i osiągają swój cel. Tzn. wprawiają klienta w błogie poczucie zadbania. „Ten Kajimaya to się naprawdę stara – powiada pan Y. o swoim dostawcy artykułów spożywczych. – Na Nowy Rok przyniósł nam 5 kieliszków do koniaku”. I pan Y. ukojony prezentem przestaje zwracać uwagę na to, że Kajimaya liczy sobie za kawę Maxwell 980 jenów, podczas gdy ta sama kawa w sąsiednim sklepie kosztuje 820 jenów. Gdyby pan Y. przez cały rok kupował kawę Maxwell i inne rzeczy u sąsiada, to z oszczędności mógłby sobie kupić parę butelek Napoleona, żeby było czym te kieliszki od Kajimai wypełnić.
Reklama z pewnością pochłania ogromne pieniądze i w sumie bije po kieszeni klienta. Takie na przykład kosmetyki mogłyby być dużo tańsze, gdyby nie zacięta konkurencyjna walka między największymi producentami krajowymi, firmami Kanebó i Shiseidó, a także wieloma pomniejszymi. Kiedy byłam w Japonii w latach sześćdziesiątych, ta walka zaczynała być wyczuwalna w metodach przyciągania klienteli i motania systemem prezentów premiowych. Gdy pojechałam po raz drugi w 1971 roku, zdumiało mnie, do jakiego stopnia doszła eskalacja tego systemu. Kosmetyki zdrożały, ale za to obniżyły się limity cen premiowych. Dawniej trzeba było kupić kosmetyki za co najmniej 3 tysiące jenów, żeby zapracować na skromny prezencik (moje stypendium miesięczne wynosiło wtedy 54 tysiące jenów). W 1971 i 1972 roku wystarczało już 2 tysiące jenów. Dawniej trzeba było mieć książeczkę firmy z wklejanymi znaczkami (300 jenów jeden znaczek). W latach siedemdziesiątych ekspedientki zaczęły same prowadzić rejestry dla stałych klientek.
Idę kiedyś kupić krem, który w 1967 roku kosztował 600 jenów, a w 1971 roku 1500 jenów. Mówię ślicznej panience zza lady, że zapomniałam, jak się ten krem nazywa. Na to panienka odpowiada: „Błagam o chwilkę cierpliwości”, po czym sięga pod ladę i bezbłędnie wyciąga zeszyt, w którym są zanotowane wszystkie moje zakupy. „To był Night Cream R” – informuje mnie i po krótkiej kalkulacji zaczyna kuszenie. „Gdyby szanowny zakup podnieść o 200 jenów, to już byłby sezonowy prezencik”. „A jaki?” – pytam ciekawie. Panienka z gabloty wyjmuje brokatową portmonetkę i ustawia tak, by światła igrały na bogatych złoceniach. „Eeee” – mówię bez entuzjazmu Na to panienka: „Gdyby szanowny zakup podnieść o 1200 jenów, to możemy ofiarować to”. I pokazuje podróżne pudełko z zestawem miniaturowych kosmetyków. Teraz ja kalkuluję. Nabywam, oprócz Night Cream R. jeszcze tubę piany oczyszczającej skórę za 1200 jenów. Wychodzę ze sklepu unosząc pudełko podróżne, odprowadzana uśmiechami, ukłonami i podziękowaniami. Warto dodać nawiasem, że załoga tego sklepu w Oyamadai składa się z trzech osób i te trzy osoby załatwiają wszystko – zaopatrzenie sklepu, obsługę klientów, dostarczanie do domów, prowadzenie rachunków i rejestrów. I nigdy nie okazują klientowi niezadowolonej czy zmęczonej twarzy.
Podobnie jest we wszystkich innych małych sklepach, gdzie dwie do czterech osób personelu całkowicie wystarcza, by dać klientowi pełnię zadowolenia. A trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że od lat siedemdziesiątych konkurencja znacznie się wzmogła, ponieważ coraz powszechniejsze stają się duże sklepy samoobsługowe, które ostatecznie doprowadzają do ruiny wiele drobnych sklepików. Sklepiki coraz żarliwiej muszą walczyć o swój byt, czyli o stałych klientów. Podnoszą więc jakość swoich usług, bo przecież nikt nie będzie u nich kupować z czystego altruizmu.
Wielki handel japoński, tzn. domy towarowe, najintensywniej pracują w niedziele i święta (z wyjątkiem trzech dni Nowego Roku), bo przecież wiadomo, że właśnie w dni świąteczne wylęga na zakupy armia urzędników w pogoni za tym swoim małym szczęściem. Małe sklepiki w dni świąteczne pracują na półobrotach, bo armia urzędników pcha się do wielkich domów towarowych, gdzie przez parę godzin nurza się w luksusie. Większość domów towarowych czynna jest od dziesiątej do osiemnastej. Niejedna rodzina japońska uważa, że nic milszego na świecie nad spędzenie tych ośmiu godzin wśród zbitego tłumu rodaków snujących się między kolorowymi stoiskami. Można kupować, a można po prostu włóczyć się bez specjalnego celu i tylko sycić oczy widokiem tych wszystkich wspaniałości. Na zmęczonych i zgłodniałych w każdym domu towarowym czekają restauracje, kawiarnie, lodziarnie, kąciki cichej zadumy.
Domy towarowe, czyli po japońsku depåto, łożą ogromne sumy na reklamę. Do prywatnych domów rozsyłają swoje foldery, zaproszenia na wystawy, zaproszenia na atrakcyjne wyprzedaże oraz, co parę miesięcy, zaproszenia po odbiór prezentu. Te prezenty to też trik reklamowy – bardzo zresztą zręczny. Człowiek czuje się wyróżniony, jeżeli wielki dom towarowy z Ginzy przysyła mu prześlicznie drukowany kupon z napisem: „Będzie nam bardzo miło, jeżeli Szanowny Gość zgłosi się do nas po odbiór skromnego upominku. Jeśli Szanowny Gość przy okazji rzuci okiem na nasze towary, będziemy nadzwyczaj szczęśliwi. Odbiór upominku w niedzielę, od godziny jedenastej do siedemnastej na czwartym piętrze”. Upominek jest rzeczywiście skromny, ale mało takich, którzy by mu się oparli i nie pojechali rzucić okiem. Ja też, gdy zaprenumerowałam gazetę, zaczęłam dostawać rozmaite zaproszenia. Najbardziej byłam rada, gdy zostałam zaproszona na „Wielki Jarmark Brylantów” oraz na „Radosny Festyn Szynszyli”. Małodusznie nie skorzystałam z obu okazji. Co tam będę kupować brylanty za pół ceny! Duma mi nie pozwala.
System cen w Japonii jest dla cudzoziemca dosyć zaskakujący. Stałe ceny, tzn. takie same we wszystkich japońskich miastach i sklepach, są na papierosy, niektóre kosmetyki i niektóre alkohole. Przy innych towarach trzeba uważać, bo w zależności od lokalizacji, charakteru i tradycji firmy ceny na te same artykuły mogą się drastycznie różnić. Najdroższy depåto w Tokio (a chyba i w całej Japonii) to Wakó usytuowany przy najruchliwszym skrzyżowaniu Ginzy, a przeznaczony zapewne dla cudzoziemców milionerów i supersnobów japońskich. Ceny są tam niewiarygodne. Za jeden sweterek z Wakó można by kupić w pobliskim domu towarowym Matsuzakaya dwa lub trzy podobne sweterki, a w małym sklepiku obok pięć do sześciu. I tylko metki byłyby różne. Za Irgapyrin (lekarstwo na reumatyzm) w Ginzy trzeba by zapłacić 800 jenów, podczas gdy za ten sam Irgapyrin z tą samą datą produkcji u mojej panienki (tej, co mi sprzedała Night Cream R.) płaciło się wówczas 670 jenów. W maleńkim sklepiku, trochę w bok od Ginzy, zapłaciłam za modne i solidne skórzane półbuty 1980 jenów, czyli dokładnie tyle, ile za zwykłe kapcie w eleganckiej firmie Diana. Ale Diana przez długi czas koiła moją gorycz, przysyłając mi do domu zaproszenia na różne imprezy, a w dniu urodzin dostałam wykwintne życzenia na firmowym papierze wraz z kuponami na konserwację obuwia oraz na pastę i szmatki irchowe do butów.
Skoro mowa o butach, to przypomina mi się moja straszna gorycz sprzed lat, kiedy w rozsądnych cenach sprzedawano jedynie produkty rodzime. Poszłam raz (1966) do siedmiopiętrowego sklepu w Ginzy, gdzie kilometrami ciągnęły się półki i lady zastawione czółenkami, mokasynami, półbutami, kaloszami, sandałami i papuciami we wszelkich kolorach i każdej numeracji. Obeszłam wszystkie siedem pięter, przymierzyłam kilkanaście par i, ku rozpaczy sprzedawców, nie znalazłam ani jednej, która by mi się podobała. A nie jestem szczególnie wybredna. Były przeważnie ciężkie, niezgrabne, często przeładowane niepotrzebnymi ozdobami i, co gorsza, wszystkie źle leżały na nogach. Myślałam wtedy, że Japończycy nie są w stanie produkować obuwia w zachodnim stylu, bo jest to sprzeczne z ich wrodzonymi kanonami estetycznymi, a poza tym mają chyba inną budowę stóp, bo od dziecka przyzwyczajeni są do chodzenia w geta, zóri lub wręcz boso. Myślałam o tym z prawdziwą przykrością, gdyż to mnie – biedną stypendystkę – skazywało na piekielnie drogie importowane wyroby z Diany lub podobnych snobistycznych magazynów. Gdy przyjechałam po paru latach, sytuacja już wyglądała bardziej optymistycznie i potem rok za rokiem stale się poprawiała. Obecnie obuwie produkcji japońskiej w niczym nie ustępuje produktom włoskim, a z wyborem kłopot bywa jedynie ze względu na zbyt duży asortyment, trudno się zdecydować, bo tyle śliczności rwie oczy jednocześnie...
Wiadomo powszechnie, że Japończycy szybko się uczą, ale nawet świadomość tej ich cechy nie zapobiega dziwnym zaskoczeniom. Kiedyś postanowiłam przyozdobić białą sukienkę akcentem kolorystycznym. Miał to być bladofioletowy kwiat i w tym samym kolorze koronkowe rękawiczki. Celem nabycia tych drobiazgów wybrałam się do domu towarowego Isetan w Shinjuku. Zaczęłam od rękawiczek, bo w Japonii – podobnie jak w USA – rękawiczki, apaszki i różne takie akcesoria zawsze sprzedawane są na parterze domów towarowych. Bez trudu odnalazłam stoisko, na którym były stosy jedwabnych, koronkowych i bawełnianych rękawiczek we wszystkich kolorach tęczy. Wybrałam sobie te wymarzone bladofioletowe i zapytałam ekspedientkę, gdzie sprzedają sztuczne kwiaty. Wyjaśniła, że na drugim piętrze, co mnie zafrasowało. Pomyślałam bowiem, że kupię tutaj te koronki, a potem się przekonam, że dwa piętra wyżej nie ma kwiatu w tym samym odcieniu. I co wtedy?... Musiałabym kupić kwiat i raz jeszcze wrócić na parter, by do kwiatu dobierać odpowiednie rękawiczki. A jeżeli nie będzie?... Podzieliłam się z ekspedientką swoimi rozterkami. Była zaskoczona, ale natychmiast znalazła wyjście. Poprosiła koleżankę zza sąsiedniej lady, by ją na chwilę zastąpiła, a mnie zaproponowała wspólną wyprawę na drugie piętro. Zabrała wybrane przeze mnie rękawiczki. Kiedy jechałyśmy eskalatorem, przepraszała uniżenie, prawie we łzach, za kłopot spowodowany... japońskim brakiem znajomości wymogów zachodniej mody! W jej interpretacji mój kaprys nabrał znamion problemu międzynarodowego!... Przy stoisku z kwiatami wykazała inicjatywę i tak długo przymierzała stosy barwnych kreacji do fioletowych rękawiczek, aż wreszcie wynalazła coś, co było identyczne w kolorystyce. Dokonałam więc podwójnego zakupu, podziękowałam ofiarnej kobiecie i dopisałam ten incydent do katalogu przykładów dobrej pracy. Ale, jak się okazało, na tym rzecz się nie skończyła. Dwa dni później znowu miałam coś do załatwienia w Shinjuku i wstąpiłam do Isetanu. No i zaskoczenie. Obok stoiska z rękawiczkami stało stoisko ze sztucznymi kwiatami!... Ekspedientka poznała mnie natychmiast i zgięta w ukłonie wyrecytowała długie dziękczynienie. Z jej słów wynikało, że dom towarowy Isetan jest moim dłużnikiem, ponieważ dzięki mnie można było ulepszyć metody pracy... W dowód uznania zostałam obdarowana prześlicznie spowitą paczuszką. W środku było płaskie pudełeczko, a w pudełeczku chusteczka obszyta koronkami i ozdobiona haftowanym fiołkiem. Nasunęło mi to dwa pytania. Po pierwsze: czy ekspedientka czekała na mnie z tym prezentem w nadziei, że kiedyś znowu przyjdę? Po drugie: czy koronki i fiołek na chusteczce były przypadkiem, czy też miały się stać dyskretnym uzupełnieniem moich poprzednich zakupów? Podejrzewam, że czekała i że to ona sama wybrała dla mnie prezent, bo już wiedziała, co lubię.
Z podobną życzliwością można się spotkać wszędzie. Sprzedawcy i sprzedawczynie pracują tak, jakby im to dawało najgłębszą satysfakcję. Początkowo czułam się tym po prostu skrępowana. W zmieszanie wprawiały chóry powitalne i pożegnalne w restauracjach i kawiarniach, ukłony, uśmiechy, życzliwe rady przy zakupach, ciepłe zachęcanie, by sobie to czy owo obejrzeć i przymierzyć. Nie przyzwyczajona do takiego traktowania, początkowo uległam presji otaczającej zewsząd uprzejmości i kupowałam rzeczy niezbyt mi potrzebne. Najbardziej nie do odparcia były zawsze panienki od kosmetyków. Były (i są!) tak miłe, takie wymuskane i przekonujące ze swoimi gładkimi buziami i dyskretnie pachnącymi fryzurami, że w rezultacie stale miałam ogromny kapitał zamrożony w kosmetykach, które lubię, ale których nie jestem w stanie zużyć. Po pewnym czasie zaczęłam odczuwać narastającą chęć brania odwetu za to opętywanie i zniewalanie. Kiedyś postawiłam na nogi i wprawiłam w panikę wielki kombinat kosmetyczny, ponieważ zażądałam sztucznych paznokci. Wymuskane panienki latały jak oszalałe. Telefony rozdzwoniły się do wszystkich centrali. Pani kierowniczka z uśmiechem skazańca zabawiała mnie demonstrowaniem kosmetyków, podczas gdy gońcy pobiegli do drugiego i trzeciego sklepu branżowego. Ja przez ten czas trzymałam na widoku moją dłoń – cztery pięknie wypielęgnowane paznokcie i ten piąty – złamany, tragiczny, wycelowany w panią kierowniczkę jak wyrzut... Gońcy wrócili z pustymi rękami. Zrozpaczone panienki pochowały się po kątach, żeby nie widzieć klęski. Ale telefon do kolejnej centrali dał rezultaty. Pani kierowniczka rozpływając się w przeprosinach zapewniła, że paznokcie będą jutro. Tymczasem, by mnie do jutra jakoś pocieszyć, dała mi słoik kremu na noc i słoik kremu na dzień.
Innym razem w ramach akcji odwetowej wstąpiłam do sklepu z kapeluszami i powiedziałam, że chcę kupić biały. Było to kłamstwo, ale w ciągu trzech minut sklep wyglądał jak Himalaje pod śniegiem. Stosy, góry, zwaliska białych kapeluszy!... Bez pośpiechu, z godnością przymierzałam niektóre, a wszystkie zdyskwalifikowałam. Ostatecznie wskazałam jeden – duży, koronkowy, zdobny w festony kwiatów i pęki wstążek. Oznajmiłam, że kształt – owszem, niezły. Ale te girlandy... hmmm... Ekspedientka zapewniła mnie, że to się da usunąć i już rwała się do roboty. Powstrzymałam ją mówiąc, że jutro przyjdę z mężem, który zadecyduje. Ekspedientka wykazała całkowite zrozumienie dla moich wahań. Amerykanki zawsze ciągną ze sobą mężów.
Kiedy indziej poszłam sobie obejrzeć sukienki na zmianę sezonu. Po prostu miałam jakiś czas do zabicia i chciałam się prywatnie pośmiać. Zawsze bawią mnie działy konfekcji damskiej, a to ze względu na manekiny. Lasy manekinów – przeważnie błękitnookie blondyny, nawet w dziale kimon – siedzą, leżą, stoją, zagradzają drogę, zaczepiają bezczelnie, śmieją się swoimi specyficznymi manekinowymi uśmiechami. Demonstrują nie kończące się kolekcje gatde.rah'f. W dziale bluzek i sweterków biedne manekiny obcięte do pasa stoją na ladach i gestami rozpaczliwie wyciągniętych rąk wskazują, w jak strasznej znalazły się sytuacji. Te wyciągnięte ręce są naprawdę sugestywne – takie proszalne, nie do odparcia (obok kosmetyków mam też zazwyczaj kapitał zamrożony w sweterkach)... Jak się przejdzie do działu bielizny, natychmiast rzucają się w oczy resztki tych biednych pań od bluzek i sweterków. Szeregi smukłych nóg obciągniętych pończochami, środkowe partie anatomii w majątkach, większe fragmenty w rajstopach. Pokawałkowane to wszystko celowo i ekonomicznie. Nie ma kawałka zbędnego ciała; na przykład elastyczny kostium kąpielowy demonstrowany jest przez kadłubek bez głowy, rąk i nóg. Ten to kadłubek w regularnych odstępach czasu zanurza się po bezgłową szyję w szklanej kadzi z wodą, a następnie wynurza do linii beznogiej pupy. Zawsze mi się to wydawało szczególnie okrutne, ale fascynujące. Drugi szczególnie fascynujący manekin znajdował się w dziale bielizny męskiej (w tokijskim Toyoko). Osobnik ten demonstrował gatki dla panów z brzuszkiem oraz elastyczne podkoszulki. Był to więc blondyn 0 potężnej klatce piersiowej, która przechodziła w potężny brzuch. Nogi były niepotrzebne, więc nie istniały. Muskularna prawa ręka dzierżyła kufel piwasymbol otyłości. Lewa ręka byłaby niefunkcjonalna, więc ją pominięto. Prawdopodobnie demonstrowała gdzieś na innym piętrze rękawiczkę lub rękawicę bokserską. Nie wiem na pewno, bo męskie działy przebiegam zwykle galopem.
Poszłam tedy pośmiać się z manekinów i nic złego nie miałam na myśli. Ale opadły mnie te napastliwe panienki i tak się naprzykrzały, że postanowiłam dać im szkołę. Zaczęłam systematyczne przymierzanie dwuczęściowych letnich garsonek. Przeszłam jak mściwy duch przez wszystkie stoiska, niczego nie opuszczając i nie szczędząc słów krytyki. Oczywiście niczego nie kupiłam, ale też nie nauczyłam tych panienek rozumu, bo żegnały mnie równie wylewnie, jak przedtem witały. Po tym doświadczeniu złożyłam broń. Zrezygnowałam z wielkopańskich gestów i swoje kontakty z japońskim handlem ograniczyłam do niezbędnego minimum.
Istnieje jeszcze jedna forma motania klientów, głównie tubylców – kredyt. Pomysł nie należy do nowych. Ma w Japonii bardzo starą tradycję, a w rozmaite formy instytucjonalne został obudowany w okresie Edo i wtedy to literatura pełna była opowieści o krwiożerczych lichwiarzach, zrujnowanych dłużnikach 1 najemnych brutalach, którzy przed Nowym Rokiem wyciskali z nieszczęśliwców ostatnią garstkę ryżu. Pospolite wówczas pożyczki pod zastaw mają we współczesnej Japonii swoją kontynuację w postaci lombardów, gdzie zestaw towarów bywa przedziwny, a ceny są zawsze zaskakująco niskie. I tylko po tych dwóch cechach można lombardy rozpoznać, bo poza tym wyglądają jak zwykłe sklepy. Najwięcej można ich widzieć w bocznych uliczkach Shibui, Meguro i Asakusy. Na jednym z nich (Shibuya) wisi ogromny napis: „Najtańszy sklep w całej Japonii”. Ale, oczywiście, lombardy są marginesem handlu i w dodatku niezbyt sympatycznym. Kredyt natomiast został podniesiony do wysokiej rangi. Okazało się z czasem, że posiadanie kart kredytowych jest dowodem wysokiego statusu społecznego. Posiadacze kart kredytowych co jakiś czas dostają pięknie wydane katalogi pełne fotografii bajońsko drogich przedmiotów. Futra, zegarki, ubrania, wyroby ze skóry, jedwabie, biżuteria i setki innych wspaniałości z najbardziej renomowanych światowych firm po prostu wpraszają się do domu. Wystarczy podnieść słuchawkę i zamówić...
W latach sześćdziesiątych spotykało się tu i ówdzie wielkie domy towarowe zwane Marui. Asortyment nie różnił się niczym od innych depåto, ale cechą szczególną Marui było to, że wszystko można tam było kupić na kredyt. Wszystko! Od filiżanki po kolię ze szmaragdów... A przy tym procedura została tak uproszczona, że cała transakcja nie trwała dłużej niż zwykłe zakupy gotówką. Klient nie musiał przyprowadzać ze sobą żyrantów ani przekonywać za pomocą dowodu osobistego, że jest tym, za kogo się podaje (w Japonii nie ma dowodów tożsamości). Nikt na klienta nie patrzył podejrzliwie ani nie zadawał mu podchwytliwych pytań. Domowi Marui opłaciło się okazywać pełne szacunku zaufanie i podejmować ryzyko. Ostatecznie życie dowiodło, że taka forma jest korzystna dla obu stron. Świadczy o tym nie tylko rozwój Marui, którego sieć wśród stu największych sieci domów towarowych w 1987 roku plasowała się na dwunastej pozycji.
Z biegiem czasu cała Japonia została opleciona najróżniejszymi systemami kredytowymi i lata osiemdziesiąte uzyskały obiegowe miano kådo-jidai – „czas kart [kredytowych]” – ze względu na powszechność tego środka płatniczego. Dzięki rozmaitym kådo można dokonywać zakupów, mieszkać w hotelach i ryokanach, jeść, pić, bawić się, chodzić do fryzjera lub kosmetyczki i podróżować, nie nosząc przy sobie gotówki. Dla ludzi średnio zamożnych, a do tej kategorii należy większość sarariimanów i OL, stwarza to zagrożenie popadania w długi, bo przecież trzeba mieć żelazną wolę albo być skąpcem z urodzenia, aby się oprzeć czyhającym zewsząd pokusom. Handel i usługi wdzięczą się i wabią klientów, roztaczając tęczowe miraże wszędzie, zawsze i o każdej godzinie. Łatwość kupowania bez pieniędzy – w dzień i w nocy – powoduje, że ludzie lekkomyślni stają wobec ciężkich problemów finansowych, gdy pod koniec miesiąca zaczynają nadchodzić rachunki z licznych firm, które w ten czy inny sposób udzieliły kredytu. W skrajnych przypadkach, kiedy suma rachunków grozi zawaleniem się budżetu domowego, można jeszcze zaciągnąć pożyczkę bankową. Ludzie pracujący nie napotykają ze strony banków na żadne trudności, ale pamiętać trzeba, że pożyczki bankowe są oprocentowane.
Kiedy któregoś dnia przeczytałam w gazecie, że pewien sarariiman popełnił samobójstwo, ponieważ nie mógł spłacić długów, pomyślałam sobie, że była to zapewne ofiara kådo-jidai. Ale oczywiście takie drastyczne przypadki należą do rzadkości. Większość sarariimanów, a zwłaszcza ich żony, nie należy do ludzi aż tak lekkomyślnych.
Żona wspomnianego poprzednio urzędnika – tego, który szczęście swoje widzi w rodzinnych zakupach – z całą pewnością na co dzień tropi okazje, unika Diany i nie kupuje kawy Maxwell u Kajimai. Chodzi po okolicznych sklepach w chustce na głowie, w sandałach naciągniętych na wełniane skarpety i przepasana fartuszkiem. W niedzielę natomiast wkłada garsonkę, kapelusz i buty na wysokim obcasie. Z odświętną twarzą jedzie na rodzinne zakupy do Ginzy. Małżonek i junior też twarze mają odświętne. Wtapiają się z rozkoszą w tłum przelewający się po Ginzy. Około południa zjadają skromny lunch w domu towarowym. Potem jeszcze parę godzin oglądania barwnych stoisk, a około osiemnastej uroczysta kolacja. Junior ma nową zabawkę elektroniczną, mama nowy fartuszek, a papa – satysfakcję ze szczęśliwie spędzonego dnia.
Rok za rokiem...
O, wspaniały księżycu,
co bratem jesteś słońca,
to jak łuk się wyginasz,
to stajesz się krągły.
Wiosna, lato, jesień, zima –
lśnisz nad cała Japonia.
piosenka dziecięca, 1900 rok
W małym miasteczku Sakura w pobliżu Narity powstało w 1983 roku ogromne, nowoczesne muzeum historii i etnografii Japonii. Na tereny ekspozycji przechodzi się przez długi a szeroki korytarz. Wzdłuż ścian zainstalowanych jest po dwadzieścia ekranów telewizyjnych tworzących dwa świetliste ciągi. Przez cały czas korytarz muzeum wypełniają odgłosy morza – delikatny plusk fal lub groźny łoskot bałwanów, wycie wichru lub pisk morskich ptaków. A po ekranach przetacza się morze – czasem spokojne i miękko połyskliwe, czasem wzburzone, niekiedy wysrebrzone księżycem, kiedy indziej zaś pełne czerwieni zachodzącego słońca. Morze przyjazne lub wrogie, sprzyjające ludzkim wysiłkom lub niszczące. Morze ciągle zmienne, a przecież wieczne, bezkresne, wszechogarniające...
Jest to wymowne wprowadzenie w historię Japonii, bo przecież od zarania dziejów morze narzucało mieszkańcom archipelagu swoje rytmy, a zarazem tworzyło skuteczną osłonę przed nazbyt natarczywymi wpływami zewnętrznego świata. Dzięki morzu udało się Japonii tak długo utrzymać swoją odrębność kulturową. Bez tej naturalnej bariery Japonia musiałaby się ukształtować w zupełnie inny naród.
Otaczające Japonię morza mają swoje odwieczne rytmy przypływów i odpływów, ciepłych lub zimnych prądów, które ujmują archipelag w niezmienne acz pulsujące życiem ramy. Linia mórz w sposób definitywny odgraniczała to co wewnętrzne – a więc japońskie, od tego co zewnętrzne – a więc obce. Tak było, rzecz jasna, do czasów, gdy postęp środków komunikacji nie zniósł tych naturalnych barier. Obecnie do wszystkich portów japońskich przybijają statki pod obcymi banderami, na wszystkich lotniskach lądują samoloty z całego świata – na jednej tylko Naricie przez cały dzień co minutę samolot startuje lub ląduje, łącząc Japonię z niemal każdym punktem globu.
Izolacja skończyła się niepowracalnie, ale rytm morza nie ucichł. Tak jak odwieczne a niekończące są inne rytmy przyrody wprzęgające życie archipelagu w stale powtarzane cykle. Z punktu widzenia jedynie następstwa pór roku nie ma w tym nic szczególnego, bo tak przecież jest na całym świecie. Wszędzie można przewidzieć, że po wiośnie nadejdzie lato, a po nim jesień i zima; bądź też, że po deszczowej porze nastanie sucha; albo że po nocy polarnej przyjdzie równie długi dzień. Mieszkańcy każdego skrawka naszej ziemi od czasów pierwotnych mają dokładne rozeznanie warunków naturalnych swojego środowiska geograficznego i zgodnie z tym rozeznaniem kształtują swój byt. Dotyczy to w tym samym stopniu Japończyków, jak i każdego innego ludu. Japończycy jednakże wyróżniają się ponadprzeciętną wrażliwością na przyrodę i jej rytmy. Nawet w obecnej Japonii, o której powszechnie się mówi, że cywilizacyjnie wkroczyła w XXI wiek, nawet w tej komputerowo-robotowo-laserowej Japonii życie w rytmie przyrody jest dokładnie wyczuwalne zarówno w skali indywidualnej, jak i narodowej. Mass media wiele uwagi poświęcają zjawiskom przyrodniczym, i to nie tylko wtedy, gdy zdarzy się coś odbiegającego od normy. Wiosna, lato, jesień, zima – jak rok długi – każda zmiana sezonu anonsowana jest hucznie. A w każdym sezonie atrakcje estetyczne uzyskują odpowiednią oprawę, która najczęściej przybiera formy festynów (matsuri). Rozkwitanie szczególnie popularnych kwiatów daje w całym kraju okazję do świętowania. Oglądanie kwiatów w towarzystwie rodziny i przyjaciół ma tradycję sięgającą VIII wieku, a może i dawniejszą?... Tradycja jest ciągle żywa, spontanicznie podtrzymywana przez większość mieszkańców archipelagu. Gdy w jakimś rejonie zakwitnie pierwsza śliwa, mass media podają tę wiadomość jako najważniejszą w owym dniu i można mieć pewność, że tłumy znajdą chwilę czasu, by gromadnie śliwę obejrzeć i sfotografować jej niewinne białe kwiaty. A są miejsca szczególnie ze śliw sławne (np. park Kairakuen w Mito) i do nich w lutym ciągną ludzie z całej Japonii, aby się ich urodą nasycić. Podobnie jest z brzoskwiniami na początku marca i oczywiście z wiśniami na przełomie marca i kwietnia. Piękność wiśni w okresie rozkwitu jest rzeczywiście oszałamiająca i nie ma chyba człowieka, który by się ich urokowi oparł! Zaczynają kwitnąć na południu kraju i front kwitnienia przesuwa się stopniowo ku północy. Telewizja i gazety pokazują precyzyjne mapy z datami i oznaczeniem poszczególnych rejonów, w których można będzie wiśnie oglądać w pełnej krasie. Informacje są tak dokładne, że w podanych terminach i miejscach przecisnąć się nie sposób przez zbite stada wielbicieli owego symbolu Japonii. Pamiętam taki rok, gdy pod koniec marca nastały niespodziewane chłody i kwiaty wiśni zwarzyły się i poopadały zbyt wcześnie. Mass media ogłosiły to jako klęskę narodową i w kraju zapanował niemal żałoby nastrój.
Trochę mniej tłumnie, ale też w podniosłym nastroju, na przełomie kwietnia i maja odbywa się masowe podziwianie azalii, a od maja do czerwca irysów. Wśród kwiatowych atrakcji rozmaite matsuri związane z chryzantemami obchodzone są z ogromnym rozmachem. Główne święto chryzantem przypada na 9 września, ale potem przez cały październik i jeszcze w listopadzie odbywają się różne festyny połączone z wystawami chryzantemowych kompozycji.
Nie tylko kwiaty wywołują tęsknoty estetyczne Japończyków. Wrażliwi są też na inne sezonowe przejawy piękna przyrody i niekiedy mają w tym względzie zaskakująco wyrobiony gust. Bo na przykład oglądanie księżyca można by uważać za przeżycie dostępne w ciągu całego roku. Wiadomo wszak, że jest to element stały w naturze, a zmiany faz powtarzają się w regularnych odstępach czasu. A więc można by co miesiąc podziwiać ulubioną fazę – czy to księżyca na nowiu, czy to księżyca w pełni. Jednakże Japończycy ukochali nade wszystko księżyc w połowie września. Podobno jest wtedy najpiękniejszy!... Dawniej świętowano tzw. „noc trzynastą”, to znaczy tę fazę, kiedy jeszcze księżyc nie osiągnął pełni i dzięki temu nie był całkiem symetryczny. Obecnie świętuje się wrześniową pełnię. Ustawia się na tę noc specjalne dekoracje w oknach lub na galeriach domów i przygotowuje poczęstunek dla rodziny. Wszyscy potem siedzą popijając sake i sycą oczy najpiękniejszym księżycem roku. O ile, oczywiście, jest pogoda! A wrył mi się w pamięć rok 1978, kiedy pełnia przypadała na 17 dzień września. Data była historyczna, ponieważ odbywała się wtedy konferencja Sadata z Beginem, która mogła odmienić losy tamtego rejonu świata. Tymczasem w japońskich dziennikach radiowych i telewizyjnych znacznie więcej miejsca od świtu zajmował problem, „czy będzie widać księżyc”. Nawet o demonstracjach 12 tysięcy ludzi w Naricie zaledwie wspominano! Meteorologowie pełnili dyżury przy telefonach w radio i telewizji, aby zapewniać zaniepokojonych obywateli, że do wieczora pogoda się ustabilizuje (a było to akurat po srogim tajfunie) i że księżyc będzie jak należy – widoczny z każdego punktu archipelagu. Był rzeczywiście wspaniały...
Jest jeszcze wiele innych dni, w których cała Japonia intensywnie przeżywa zmiany w rytmach przyrody – przesilenie wiosenne i jesienne, święta śniegu, festyny związane z porą deszczową i szereg innych. Przejawy bliskiego współżycia z naturą trwają od zarania dziejów i kontynuowane są we współczesnej Japonii mimo urbanizacji odrywającej ludzi od wsi, gdzie przecież kontakt z naturą jest siłą rzeczy najbardziej intymny.
To, co geografowie nazywają południkową rozciągłością archipelagu oraz jego urozmaiconą rzeźbą, powoduje znaczne różnice lokalne i wielką rozmaitość klimatyczną. Jednocześnie jednak położenie w strefie monsunowej sprawia, że następstwo poszczególnych sezonów jest regularne, powtarzające się co roku. Co roku wiadomo, że południowo-wschodni monsun letni przyniesie masy ciepłego i wilgotnego powietrza znad oceanu i że pod wpływem północno-zachodniego zimowego monsunu znaczna część Japonii pokryje się śniegiem. Wiadomo też, że od pierwszej dekady czerwca do połowy lipca z południa kraju będzie się przesuwać ku północy linia opadów związanych z porą deszczową. Każdy też jest świadom tego, że od sierpnia do października mogą uderzać w archipelag tajfuny i że najbardziej narażone na ich niszczące działanie są rejony południowo-zachodnie, a największe zagęszczenie przypadnie na wrzesień.
Te ogólne rytmy, a w ich obrębie drobniejsze lokalne, wpływały na byt mieszkańców archipelagu, zanim jeszcze można ich było zaliczyć do gatunku homo sapiens. Hordy zbieracko-myśliwskie prowadzące koczowniczy tryb życia uzależnione były przede wszystkim od zasobów żywności w danym rejonie, żywności, którą stanowiły ptaki, zwierzęta, małże, ryby oraz orzechy czy owoce.
Instynktowne podporządkowanie, a następnie już świadoma obserwacja przyrody były nieodzownym warunkiem przetrwania gatunku. Zabiegi magiczne dokonywane doraźnie bądź cyklicznie stanowiły pierwsze próby wpływania na żywioły, rośliny i zwierzęta, które tworzyły naturalne środowisko i albo zagrażały bytowaniu, albo mu sprzyjały. Odkąd na archipelagu pojawiło się kopieniactwo, a następnie rolnictwo, obrzędy magiczne i związane z nimi wyobrażenia kultowe zaczęły lokalnie przybierać usystematyzowane formy. W poszczególnych rejonach powstawały kalendarze obrzędowe, wkomponowane w narzucany przez naturę kalendarz cyklów rolniczych. Podstawowym fazom cyklów rolniczych towarzyszyły bowiem zabiegi magiczne, które miały na celu zapobieganie klęskom lub przywoływanie pomyślności. Do najważniejszych należały niewątpliwie obrzędy przypadające na okresy siania zbóż i sadzenia ryżu, okresy dojrzewania, a następnie zbiorów oraz degustacji pierwszych plonów. Wytwarzał się w ten sposób podstawowy rytm życia społecznego spleciony dokładnie z rytmami przyrody.
Nie ma w samym tym zjawisku nic zaskakującego, ponieważ podobne procesy zachodziły we wszystkich pierwotnych społecznościach, które opierały swój byt na rolnictwie. Zadziwiająca jednak jest trwałość obrzędów regionalnych, a także intensywność ich przeżywania w Japonii. Mowa tu nie o wielkich świętach narodowych czy renomowanych festiwalach przyciągających tysiące turystów do Nary, Kioto czy Aomori, bo większość z nich ma stosunkowo krótki rodowód. Chodzi tu raczej o lokalne święta i festyny, które ukształtowały się w czasach, gdy myślenie magiczne wypływało z najwyższej troski o byt społeczny, gdy zaklinanie morza, wiatru, deszczu dawało gromadzie pewien komfort psychiczny, bo przynosiło nadzieję odwrócenia klęski, a przez to zapewnienia dobrobytu. Takich właśnie świąt lokalnych jest ciągle niezwykła mnogość i różnorodność. Oczywiście, ich znaczenie magiczne albo całkowicie zaginęło, albo odczuwane bywa tylko przez nielicznych uczestników, bo przecież obecny chłop japoński bardziej wierzy w skuteczność nawozów sztucznych niż w interwencję bóstw urodzaju. Chociaż, być może, tak całkiem tej interwencji nie wyklucza. Ale intensywność przeżycia polega chyba na czymś innym – na poczuciu więzi z rejonem pojmowanym i geograficznie, i mistycznie, więzi z krewnymi zarówno żywymi, jak i zmarłymi (czyli z przodkami). Więzi z sąsiadami bliższymi i dalszymi, a więc w sumie ze wszystkim, co można by nazwać tradycyjnie zdefiniowaną społecznością lokalną o wspólnych cechach, wierzeniach i obyczajach.
Gwałtowna industrializacja i jeszcze gwałtowniejsza urbanizacja współczesnej Japonii powodują stopniowo rozluźnienie więzi lokalnych, ale ich nie niwelują. Słowo furusato, wieś rodzinna, lub też ziemia przodków, ciągle zawiera nie tylko ogromny ładunek emocjonalny, ale ma również pewien wymiar konkretny. Każdego roku w okresie święta zmarłych, obon, które przypada zazwyczaj w sierpniu, cały archipelag staje się widownią milionowych wędrówek ludzi do furusato. Miasta pustoszeją. Pociągi, samoloty, promy są przepełnione, a ludzie koczują na wszystkich stacjach i we wszystkich portach. Na szosach tworzą się kilkudziesięciokilometrowe korki (rekordowej długości korek w 1987 roku osiągnął 73 kilometry). Szczęśliwi posiadacze samochodów jedzą, śpią lub oddają się lekturze w swoich pojazdach, ale spazmami i w ślimaczym tempie suną ku stronom ojczystym. Docierają do furusato zmiętoszeni i ledwie żywi, ale podniesieni na duchu. Spotkają się z krewnymi, sąsiadami i przyjaciółmi z dzieciństwa, złożą hołd na grobach przodków, wezmą udział we własnym lokalnym święcie... I już będzie czas, by udać się w drogę powrotną. Znowu pociągami, samolotami, promami, samochodami... Znowu bezgraniczne zmęczenie i irytacja. Ale tradycyjna więź została podtrzymana, duch furusato nie zaginął.
Ten szalony pęd na wieś w okresie obon związany jest z paradoksem współczesnej Japonii: ponad 80 procent ludności pochodzi ze wsi, ale mniej niż 20 procent na niej żyje. Stąd chyba te niewygasłe, gorące związki emocjonalne z furusato. Stąd też wiele tradycyjnych „wsiowych” obyczajów przeszczepionych do wielkich aglomeracji miejskich. I odwrotnie: penetracja „miastowych” obyczajów w przeciwnym kierunku – na wieś.
Obok obon drugim powszechnie obchodzonym świętem jest Nowy Rok, oshógatsu. Między 1 a 3 stycznia też odbywają się migracje do furusato, ale nie na taką skalę jak sierpniowe. Mniejsza frekwencja wynika prawdopodobnie z tego, ze celebrowanie Nowego Roku 1 stycznia jest stosunkowo świeżej daty, zostało bowiem wprowadzone dopiero po przyjęciu przez Japonię kalendarza gregoriańskiego, co nastąpiło w 1873 roku. Do tamtego czasu obchody noworoczne – bardzo bogate i zróżnicowane – łączyły się z cyklem rolniczym i przypadały w różnych rejonach na rozmaite dni, które odpowiadają różnym datom dzisiejszego grudnia lub stycznia. Te dawne obrzędy nie zanikły, pozostały w nieco okrojonej postaci na wsiach, a obecny Nowy Rok jako święto państwowe obchodzony jest w całym kraju mniej więcej podobnie. Cechami wspólnymi są: przygotowanie specjalnych potraw (z pewnymi odmiankami regionalnymi), ustawianie dekoracji przed domami i w domach, oddawanie hołdu w świątyniach podczas poprzedzającej Nowy Rok nocy oraz odwiedzanie najbliższych krewnych. Przez pierwsze trzy dni stycznia można w Japonii oglądać paradę kimon jak w żadnym innym dniu czy sezonie. Wszędzie też słyszy się gratulacyjną formułę: „akemashite omedeto gozaimasu”. Tymi słowami zaczyna się każda audycja w radio i telewizji, tak samo witani są klienci w bankach, na poczcie czy w sklepach przez cały pierwszy tydzień roku.
Sezon noworoczny wiąże się z wieloma obrzędami i obyczajami, które gdzieś u swych źródeł mają potrzebę komunikowania się, jednoczenia z rodziną, członkami grupy zawodowej czy współwyznawcami. Przejawia się to na przykład pod koniec grudnia we wspólnym porządkowaniu i czyszczeniu miejsc pracy przez wszystkich pracowników biur i urzędów, a także w grupowych pielgrzymkach do świątyń. W rodzinie do ołtarzyków domowych zaprasza się duchy przodków, wabiąc je dekoracjami i specjalnym zestawem świątecznych potraw. Najpowszechniej jednak stosowanym środkiem komunikacji są karty noworoczne, nengajó.
Obyczaj jest wspólny dla całego świata i nie byłoby sensu specjalnie o tym wspominać, gdyby nie pewne cechy szczególne, które Japonię wyróżniają. Owe cechy to masowość zjawiska i bezprzykładna praca poczty.
Kiedy spędzałam swoją pierwszą zimę w Japonii, pewnego grudniowego poranka moja japońska Mama zaskoczyła mnie, rozkładając swój warsztat pisarski. Na stole spoczęło suzuribakostare drewniane pudło, w którym leżały pałeczki tuszu, pędzelki, czarny kamień do rozcierania tuszu i miniaturowy pojemniczek z dziubkiem. Obok suzuribako Mama położyła z jednej strony dwa owiązane wstążkami stosy zapisanych pocztówek, a z drugiej dwa jeszcze większe stosiska czystych. Ogarnęła to wzrokiem jak generał pole przyszłej bitwy i najwidoczniej czegoś jej tam brakowało do całości obrazu. Z bocznej szafki wydobyła gruby zeszyt oprawiony w surowe płótno, przekartkowała i z zadowolonym uśmiechem umieściła obok zapisanych pocztówek. Obejrzała pędzelki, każdy wypróbowała czubkiem palca, a następnie lekko podciągnęła rękawy zimowego kimona. Kazała sobie przynieść wody w filiżance. Z filiżanki odlała trochę do pojemniczka z dziubkiem. I zaczęło się!... Najpierw rozrabianie tuszu – parę kropli wody lanych do wgłębienia w czarnym kamieniu, po czym maczanie w tym pałeczki i rozcieranie na wybrzuszeniu kamienia krótkimi, rytmicznymi pociągnięciami. Co jakiś czas Mama próbowała gęstość i konsystencję uzyskanej mazi, podnosząc pałeczkę i obserwując spływającą z niej czarną kroplę. Skoro wreszcie uznała, że zadowala jej gust pisarski, umoczyła delikatnie pędzelek i zrobiła parę kresek na kartce. Zbadała dokładnie efekt, podnosząc kartkę do światła i przechylając pod różnymi kątami. Inspekcja wypadła pomyślnie, wobec czego Mama przystąpiła do kaligrafowania nengajó.
Pierwsza faza pracy polegała na wymalowaniu adresów wszystkich tych życzliwych ludzi, którzy w ubiegłym roku przysłali rodzinie noworoczne pozdrowienia. Ich adresy znajdowały się na tych dwóch stosach obwiązanych wstążeczkami. Było ich 267. Kiedy już oba stosy zostały wykorzystane i odłożone na dalszą pozycję, Mama przystąpiła do sprawdzania, czy kogoś nie pominęła. Do tego celu służył zeszyt oprawny w płótno. Znajdowały się w nim nazwiska i adresy osób, które przy różnych ważnych okazjach rodzinnych (śluby, urodziny, podjęcie pracy, pogrzeby) okazały zainteresowanie i przysłały prezenty lub chociaż wyrazy szacunku. Z owego zeszytu Mama wyłowiła jeszcze 12 nazwisk. Dało to w sumie 279 nengajó.
Teraz nastąpiła druga faza pracy pisarskiej: pisanie formuły „akemashite omedetó gozaimasu” oraz sygnowanie. Na niektórych pocztówkach trzeba było jeszcze dopisać parę grzecznościowych słów, ale – szczęśliwie – nie na wszystkich. A nawet, prawdę mówiąc, na większości całkowicie wystarczała formuła, ponieważ adresaci z niczym się Mamie nie kojarzyli. To było dla mnie najbardziej zaskakujące, a przekonałam się o tym obserwując trzecią fazę, tzn. przekazanie reszcie Rodziny pocztówek do wglądu i podpisu.
Trzecia faza nastąpiła trzeciego dnia wieczorem, bo wtedy właśnie Mama ukończyła swoją mrówczą pracę średniowiecznego skryby. Długo w noc ciągnęły się ożywione rozmowy, wspomnienia lub domysły.
„Sakamoto-san z Beppu to pewnie ten miły człowiek, z którym spotkałem się na konferencji ekonomistów w Narze”.
„O, Akashi-san! To chyba z nią płynęłyśmy promem na Hokkaidó”.
„A któż to może być ów Shirakawa Shuzó? W ogóle nie pamiętam takiego nazwiska...”
„ja pamiętam! W styczniu ubiegłego roku byliśmy na przyjęciu ślubnym kuzynki Fujiko i przy naszym stole siedział Shirakawa-san. Taki chudy, ze złotymi zębami. Wymieniliśmy przecież wizytówki...”
„A tu jest jakaś pani Matsui Hiroko. Co to za jedna?”
Nikt z Rodziny nie wiedział, kto to pani Matsui Hiroko, i nikt nie był w stanie przypomnieć sobie wielu innych osób. Niemniej jednak wszyscy podpisali się pod licznymi nengajó według następującego klucza: jeżeli otrzymane pocztówki zeszłoroczne były adresowane do całej Rodziny, to podpisywali wszyscy. Jeżeli były adresowane do jednej osoby, wówczas podpisywał tylko ten wybrany. Adresy z zeszytu oprawnego w płótno wymagały zbiorowego hołdu.
Sortowanie pocztówek punktowane wymianą poglądów oraz podpisywanie indywidualne lub gromadne ciągnęło się jeszcze następnego dnia. Ostatnią fazą było rozdzielenie gotowych nengajó na stosik tokijski i stos pozatokijski, ponieważ na poczcie należało je wrzucić do innych skrzynek.
Przez dwa lata z rzędu oglądałam dokładnie takie same sceny i zapamiętałam na zawsze charakterystyczną postać Mamy kaligrafującej nengajó. Drobna dama, nienagannie ubrana i uczesana, siedząca na podwiniętych nogach przy stole, z wyprostowanymi plecami i lekko pochyloną głową... Staranne rozcieranie tuszu, próbowanie pędzelków (grubszy do adresów, cieniutki do tekstu), lekkie a płynne stawianie znaczków na karcie – wszystko to przypominało rytuał, a nie prozaiczną czynność pisania pocztówek. Od pierwszej do ostatniej kartki tekst wyglądał identycznie: taki sam układ graficzny i takie same delikatne znaczki bez zgrubień i zawijasów. A przecież była to ciężka praca fizyczna trwająca po wiele godzin przez pełne trzy dni! Mama wielokrotnie przerywała pisanie, by dorabiać tusz. Popijała wtedy parę łyków herbaty, masowała przegub prawej ręki i ogrzewała dłonie nad żarzącymi się węglami stojącego obok stołu piecyka hibachi. Po krótkim wytchnieniu wracała do swojego artystycznego zajęcia. Tak samo skupiona, uważna, wręcz natchniona...
Podziwiałam ją bezgranicznie i widziałam w niej spadkobierczynię ponad tysiącletniej tradycji epistolarnej. Przecież to w IX i X wieku pisanie listów zostało podniesione na wyżyny sztuki. I chociaż od tamtych czasów zmieniła się treść i forma korespondencji, to jednak coś z tego kunsztu zostało, coś przetrwało chociażby w owym skupionym rozcieraniu tuszu...
Patrzyłam na płynne ruchy pędzelka i myśl moja biegła dwoma torami. Wyobrażałam sobie, że w tym samym momencie w całej Japonii siedzą przy stołach inne mamy (czy babcie, czy dziadkowie), grzeją dłonie przy hibachi i malują stosy nengajo. Była to wizja dosyć przerażająca w swojej masowości. Druga myśl natomiast snuła się wokół refleksji historycznej – skoro przez tysiąc lat sztuka epistolarna nie zaginęła, to może wrosła w Japonię tak mocno, że nie zaginie i w następnych pokoleniach?... Może zawsze będą żyć te mamy i babcie, i dziadkowie z pędzelkami w delikatnych dłoniach?... Przecież każda z tych kart to rękodzieło, ucieleśnienie idei jak najpiękniejszego komunikowania się z innymi ludźmi.
Niestety. Przegląd nengajo, które nadeszły do mojej japońskiej Rodziny, wykazał, że znacznie mniej niż połowa zawierała kaligrafię. Większość stanowiły bazgrały byle jak pisane długopisem. I już nawet wtedy, w latach sześćdziesiątych, zdarzały się karty drukowane – do podpisu włącznie, gdzie jedynym osobistym wkładem nadawcy było wpisanie adresu odbiorcy. Obecnie ta właśnie forma jest przyjęta powszechnie, a tradycyjne rękodzieła należą do rzadkości. Zmieniły się też same karty. W miejsce dawnych znormalizowanych prostokątów czerpanego papieru lub kartonu pojawiły się najrozmaitszych formatów widokówki, obrazy, wycinanki. Są coraz wspanialsze, coraz bardziej wymyślne i coraz droższe. Jeżeli chce się kogoś szczególnie uhonorować, to posyła się bardzo ozdobną, a więc drogą widokówkę. Nie traci się już czasu na kaligrafię, bo można się posłużyć drukarnią lub sprawić sobie pieczęć z tekstem „akemashite omedeto gozaimasu” oraz własnym podpisem i adresem.
Jest to zjawisko całkowicie naturalne i nieuniknione. Pokolenie zrodzone i wychowane w okresie Meiji – pokolenie mojej niezapomnianej Mamy – w ciągu ostatnich dwudziestu lat odeszło lub odchodzi. Pokolenia obecnie aktywne żyją innymi problemami i w zupełnie innym tempie. Zmieniły się też zasadniczo warunki materialne większości japońskich rodzin, co pociągnęło za sobą zmiany stosunku do wielu przejawów życia. Teraz już się nie oszczędza pieniędzy, oszczędza się czas. Zamiast ślęczeć godzinami nad stosem nengajo i grzać dłonie przy hibachi, lepiej przecież oglądać telewizję, czując przy tym rozkoszne ciepło bijące od elektrycznego piecyka. A i kaligrafia u wielu współczesnych Japończyków już nie taka, by było się czym chwalić...
Zmiany formy nie oznaczają jednak odejścia od istoty tradycji nengajo. Sam zwyczaj nie wykazuje najmniejszych tendencji zanikowych, ani nawet troszeczkę!... I tu należy zwrócić baczną uwagę na pracę japońskiej poczty.
Przyjmijmy dla ułatwienia sobie rachunków, że Japończyków jest 120 milionów (jest już więcej!). Przyjmijmy dalej, że ludność wiejska nie oddaje się tak intensywnie pisaniu jak ludzie w miastach, i wobec tego odejmujemy 20 procent ze 120 milionów. Daje to 96 milionów. Zakładamy teraz, że tylko co dziesiąty Japończyk wysyła rodzinie i znajomym pozdrowienia noworoczne. To nam upraszcza rachunki, daje bowiem liczbę 9 milionów 600 tysięcy ludzi. Gdy to pomnożymy przez możliwie najniższą średnią nengajo na głowę piszącego, a przyjmujemy współczynnik 20, uzyskujemy 192 miliony różnego formatu kart i kopert wrzucanych do setek tysięcy skrzynek pocztowych każdego roku w okresie od listopada do stycznia. Cała ta kalkulacja nie jest oparta na żadnych danych statystycznych, lecz jedynie na pobieżnych obserwacjach. Jest ponadto bardzo drastycznie okrojona, co trzeba sobie uzmysłowić, porównując współczynnik 20 z owymi 279 nengajó wymalowanymi przez Mamę.
Przyjmując zatem takie przybliżone liczby, możemy sobie wyobrazić, do jakiego stopnia w okresie poprzedzającym Nowy Rok praca poczty ulega intensyfikacji. Urzędy pocztowe nie tylko sortują i ekspediują te miliony kart z miasta do miasta, z wyspy na wyspę. Urzędy pocztowe w całym kraju okazują ten dodatkowy gest wobec odbiorców, że składują owe tony papieru do dnia Nowego Roku! Jest to dla mnie zagadką nie do rozwiązania, jak poczta to robi, ale faktem pozostaje, że wszystkie nengajó wysłane przed 31 grudnia docierają do adresatów dokładnie w dniu 1 stycznia! Rano 1 stycznia, podczas gdy znakomita większość Japończyków oddaje się lenistwu, rusza na motorach lub rowerach niepoliczalna armia listonoszy, którzy objeżdżają swoje rewiry i prawie do każdej skrzynki domowej wpychają od kilku do kilkunastu nengajó. Tam gdzie liczba kart przekracza dwadzieścia, poczta zadaje sobie trud i wydatek, by paczkę zawiązać kolorową wstążeczką!
A nie jest to jedyny przejaw dobrej woli i dobrej pracy poczty. Od grudnia do lutego Japonia przeżywa jedną z dwóch fal wymiany prezentów. Prezenty zimowe zwane są oseibo, „koniec roku”. Druga fala następuje w lecie, od czerwca do sierpnia, i nosi miano ochugen, „środek roku”. Obyczaj wysyłania letnich i zimowych podarunków też jest wrośnięty w tradycję i podobnie jak obyczaj wysyłania nengajó wykazuje pewne zmiany formalne, ale ani trochę nie zanika. Raczej przeciwnie – sieć handlowo-usługowa robi wszystko, by z roku na rok ułatwić klientom dobór oraz ekspedycję podarunków, a przez to przyciągnąć coraz więcej ludzi i wprzęgnąć ich w szalony kołowrót wymiany.
Przez parę tygodni poprzedzających oseibo i ochugen wszystkie domy towarowe poświęcają co najmniej jedno piętro na zestawy podarunkowe, a także wydzielają część personelu do prowadzenia akcji zamówień i wysyłki towarów. Na nie kończących się półkach i ladach stoją wtedy lub leżą bajecznie kolorowe pudła, pudełka, kasety i zawiniątka z dobrem wszelakim, które ma ucieszyć serca milionowych odbiorców. Najpopularniejsze zdają się produkty żywnościowe: zestawy różnych rodzajów kawy, herbaty, przyprawy, oleje jadalne, owoce, słodycze, koniaki, wina czy szampany, cukier w kosteczkach lub torebeczkach, wędliny, mięso (jeżeli wysyła się świeże mięso, ryby lub kraby, wówczas dom towarowy telefonicznie umawia się z odbiorcą, którego dnia i o której godzinie może prezent dostarczyć). Drugie miejsce pod względem popularności mają chyba mydła, ręczniki i kosmetyki. Na trzecim miejscu plasować by należało sprzęt elektryczny i elektroniczny, na dalszych pozycjach wyroby ceramiczne, porcelanowe i drewniane. Ale poza tym prawie wszystko można wysłać lub otrzymać. Moi przyjaciele, na przykład, w jednym roku zostali uszczęśliwieni wśród innych osobliwości drewnianym krzesłem (!), trzema kocami elektrycznymi, dwoma skrzyniami piwa Kirin, pięcioma elektrycznymi maszynkami do kawy i niezliczoną ilością ręczników, mydeł oraz soli kąpielowych.
Jak można się zorientować, przyjaciele należą do możnych tego świata, ponieważ motorem japońskiej prezentomanii jest najczęściej chęć okazania wdzięczności za doznaną życzliwość lub też chęć zapewnienia sobie życzliwości na przyszłość. Ludzie biedni i pozbawieni wpływów zazwyczaj nie dostają ani nengajó, ani prezentów, ale powinni je wysyłać. Najczęściej wysyłają. Mogą się wcześniej w domach towarowych zaopatrzyć w katalogi zestawów podarunkowych i rozważyć na rodzinnej naradzie, co z tego asortymentu budżet domowy zniesie. Handel i prasa chętnie służą radą i pomocą. Widziałam dziełko w postaci grubej książki, gdzie powiedziane było wszystko: kto, komu, za co, za ile i ewentualnie jaki prezent powinien wysłać. Były tam rubryki dotyczące osoby lub osób wysyłających, osoby lub osób przyjmujących, rodzaj zobowiązania moralnego, inne okazje wysyłania prezentu, możliwości budżetowe, sugestie dotyczące wyboru, omówienie poszczególnych wyrobów, adresy firm prowadzących wysyłkę. Książka była gruba, ponieważ każda z tych rubryk zawierała liczne możliwości, a każda z nich krzyżowała się z licznymi możliwościami zawartymi w pozostałych rubrykach.
Ostatnie lata przyniosły popularyzację nowej formy, jaką są bony towarowe. Można je kupować w domach towarowych, sklepach, księgarniach, a nawet w automatach. Są pięknie drukowane na ozdobnym papierze i zapakowane w koperty lub drewniane pudełka. Można je realizować w wyznaczonych domach towarowych. Być może jest to forma przyszłości, którą oczywiście trzeba będzie stosować z wyczuciem, bo nie każdemu wypada wysłać dowód, że jego życzliwość oceniło się zaledwie na 5 czy 10 tysięcy jenów. Wyrażenie tego przez prezent jest nieco bardziej eleganckie. Z drugiej strony jednak niektórzy odbiorcy odchodzą od zmysłów, dostając w kółko i w kółko te same kawy, mydła czy prześcieradła. W zimie prawdziwą klęską mogą się stać łososie, bo to właśnie sezon na te szlachetne ryby. Ale nawet dobrego bywa za dużo. Jeżeli ktoś dostanie jednocześnie pięć lub sześć okazałych tuszy (przepięknie opakowanych w pergaminy, bibułki i drewniane kasety), to musi co najmniej część tych wspaniałości ekspediować dalej, do rodziny i przyjaciół. Ale jeżeli nowo obdarowani już wcześniej dostali swoje porcje?... Wtedy oni z kolei muszą wysyłać swoim przyjaciołom. Łańcuch ludzi dobrej woli wydłuża się i poszerza, a biedne łososie krążą po całej Japonii coraz mniej okazałe w swoich drewnianych trumienkach. Ktoś się wreszcie musi zlitować, bo po którejś z kolejnych podróży łosoś przestaje być apetyczny... Wyznać muszę, że pierwsze dwie zimy spędzone w Japonii zraziły mnie do łososi na następne kilka lat.
Osobliwym pokłosiem szaleństwa grudniowego i lipcowego są w domach towarowych wyprzedaże... zwróconych prezentów. Można wtedy po obniżonych cenach kupować sobie wszystkie te piękne, kolorowe zestawy pachnideł, egzotycznych przypraw, bielizny pościelowej czy mikserów. Darbiorcy anonimowo oddają wzgardzone prezenty, a więc nie urażają uczuć darczyńców, a sami uzyskują gotówkę, z którą mogą robić, co im się podoba. Jest to niewątpliwie argumentem dla popularyzacji bonów towarowych, które oszczędzają kłopotu z jednej strony, a zapewniają swobodę wyboru z drugiej. A sama istota obyczaju nie doznaje uszczerbku.
Szaleństwo wysyłania prezentów związane jest oczywiście z przełomowymi sezonami – oseibo przypada na koniec roku, kiedy zamyka się jeden roczny cykl, a otwiera nowy. Wypada wówczas wyrównać rachunki, rozliczyć się ze starych zobowiązań, by z czystym sercem można było powitać Nowy Rok. Ochugen natomiast wyznacza ten okres, gdy na wsi zaczyna się zbierać plony całorocznego trudu, gdy archipelag tonie w lepkim, obezwładniającym upale, a spichrze i magazyny rolnicze powoli wypełniają się zbiorami. Tak było od wieków. Obecnie te dwa dziękczynienia związane są nierozerwalnie z hołdami dla żyjących i nieżyjących krewnych, dla ludzi stojących wyżej w hierarchii społecznej, dla wierzycieli w znaczeniu zarówno czysto materialnym, jak i moralnym. W dzisiejszej nowoczesnej Japonii łączenie tego obyczaju z rytmem rolniczym wpisanym w rytm przyrody może się wydać zbyt odległe. Niemniej jednak, czy nie w tych właśnie rytmach należy szukać źródła obyczaju?...
Cofając się w głąb historii stwierdzimy, że istnieje od czasów przedhistorycznych, aczkolwiek nie zawsze występował w takiej samej formie. Jednak nie sposób nie zauważyć, że dobrowolne dary zazwyczaj nie płynęły z porywu serca, ale miały całkiem przyziemną motywację. I ta cecha, jak to już było wcześniej wspomniane, pozostała do czasów nam współczesnych. Ujawniła się natomiast szczególnie wyraziście w okresie prymatu arystokracji dworskiej, kiedy to łaski magnata mogły zapewnić lukratywne stanowiska w stolicy lub w urzędach prowincjonalnych. Gdy zbliżał się czas wymiany urzędników na poszczególnych stanowiskach (a działo się to cyklicznie, w określonych porach roku), przed rezydencjami najbardziej wpływowych arystokratów dworskich kłębili się ludzie. Przybywali gubernatorzy najodleglejszych nawet prowincji, tłoczyli się drobni urzędnicy stołeczni, by złożyć hołd patronowi i zamanifestować swoje przywiązanie. Nie istniały pojęcia tak nieeleganckie jak łapówka czy przekupstwo. Istniały natomiast wyrazy szacunku, wyrazy wdzięczności czy też gratulacje poparte materialnymi dowodami szczerości uczuć.
Skala owych dowodów zależała od pozycji patrona oraz możliwości i spodziewanych korzyści ze strony suplikanta. Mogły to być lokalne delikatesy lub wyroby rzemieślnicze, mogły to być konie czy krowy, zdarzały się nawet całe wsie, a także wyposażenie rezydencji, do importowanych dzieł sztuki włącznie. Każdemu według oczekiwanych zasług... Od każdego według możliwości...
Całe życie dworu i związanej z nim plejady funkcjonariuszy regulowane było zgodnie z kalendarzem. I tak na przykład w szóstym i dwunastym miesiącu księżycowym wszyscy musieli dokonać sezonowej zmiany odzieży. Nazywało się to koromagae („zmiana ubrania”). Ten obyczaj z niewielką modyfikacją przetrwał do naszych czasów w policji japońskiej: policjanci i policjantki noszą uniformy z krótkimi rękawami od maja do listopada, a potem przebierają się w uniformy cieplejsze. Do niedawna podobne reguły obowiązywały w wielu szkołach. Jest to wyraźnie tradycja, której źródła tkwią w okresie prymatu arystokracji dworskiej, a ówczesny kalendarz spleciony był najściślej z rytmami natury. Wiele innych obrzędów z tamtych czasów zmieniło nieco formę, ale nie jest trudne do odkrycia w dzisiejszej Japonii.
Obyczaj cyklicznego rewanżowania się za fawory i zapewniania sobie przyszłych łask wrósł w japońską glebę. Na dworze shôgunów byli urzędnicy, do których zadań należało określenie wysokości i rodzaju darów, jakie książęta feudalni powinni składać władcy oraz jego personelowi. Wraz z upadkiem shôgunatu ta forma zinstytucjonalizowanej prezentomanii znikła. Pojawiły się natomiast formy swobodniejsze, powszechniejsze i bardziej indywidualne.
I trwają... I nic nie zapowiada ich zmierzchu.
Ciekawość a informacja
Opinia publiczna to lincz, lincz zaś zawsze stanowi rozrywkę. Nawet jeśli zamiast pistoletem posłużymy się artykułem w gazecie.
Natsume Sóseki, początek XX wieku
(przeł. Blanka Yonekawa)
Jedną z cech rzucających się w oczy na ziemi japońskiej jest nasycenie informacją, a często wręcz przesyt. We wszystkich placówkach użyteczności publicznej nigdy się nie błądzi, ponieważ zawsze są tablice informacyjne i strzałki kierujące do poszczególnych działów, sal, wejść, wind, ubikacji, przejść podziemnych lub podniebnych. Najczęściej też siedzą przy wejściach panienki w twarzowych mundurkach i odpowiadają na wszelkie pytania tak dokładnie, grzecznie i z taką życzliwością, jakby wymarzonym celem ich życia było informowanie, gdzie można kupić skarpetki czy do kogo się udać po folder.
Na wszystkich autostradach co kilkadziesiąt kilometrów są punkty informacji turystycznej, w których można za darmo uzyskać mapy każdego rejonu Japonii oraz bieżące wiadomości z trasy. Dodają do tego jeszcze zieloną herbatę w nieograniczonych ilościach (chłodzoną lub gorącą – wedle gustu Szanownego Gościa).
Na głównych drogach, nie tylko autostradach, rozstawione są gęsto tablice świetlne ostrzegające na wiele kilometrów wcześniej przed mgłą, deszczem, silnym wiatrem czy śnieżycą oraz informujące, gdzie i jakiej długości występują korki i jak je objechać. Długie tunele, których jest coraz więcej (najdłuższy Kan'etsu-tonneru ma 26 kilometrów), podłączone są pod najbliższą radiostację FM, skąd bez przerwy nadaje się komunikaty z trasy. Niektóre tunele mają własne radiowęzły. Na 2 kilometry przed wjazdem pojawiają się napisy zalecające nastawienie radia na odpowiednią długość fal. Dzięki temu z góry wiadomo, co nas czeka przy wyjeździe – deszcz, mgła czy słońce. Oczywiście, celem tych komunikatów jest przede wszystkim zapobieganie wypadkom, a nie informowanie o pogodzie, ale i to ostatnie też nie jest pozbawione pewnego psychologicznego znaczenia, bo aura w górach bywa bardzo kapryśna i często się zdarza, że wjeżdża się do tunelu spod słonecznego nieba, a wyjeżdża w ulewę (lub odwrotnie). Jeżeli więc nic złego na trasie się nie dzieje, automobilista może przygotować się psychicznie na ewentualną zmianę pogody. Jeżeli natomiast następuje jakiekolwiek zakłócenie ruchu, wyłapywane jest przez kamery telewizyjne umieszczone wzdłuż tunelu i natychmiast przekazywane przez radio i alarmowe tablice świetlne do wszystkich pojazdów znajdujących się w głębi tunelu i przed wjazdem.
Informacje o wszelkich wypadkach i klęskach żywiołowych podawane są błyskawicznie przez radio i telewizję. Jeżeli zdarza się trzęsienie ziemi, natychmiast płyną komunikaty: „O godzinie tej i tej wystąpiło trzęsienie ziemi w taki a takim rejonie. Według informacji Urzędu Meteorologicznego epicentrum było tu a tu. Siła wstrząsów była następująca w poszczególnych rejonach (tu wyliczanka nazw geograficznych i cyfr). Za chwilę podamy bliższe dane”. I rzeczywiście już za chwilę widzimy na ekranie telewizyjnym co najmniej dwóch panów, którzy stoją przed ogromną mapą dotkniętego trzęsieniem ziemi rejonu i spokojnie gawędząc przyczepiają na mapie numerki. Raz po raz ktoś im podsuwa karteczkę z danymi dotyczącymi okolic coraz dalszych od epicentrum i tak wkrótce powstaje dokładna mapa aktualnej klęski. Raz po raz również wpływają karteczki z informacjami o wyrządzonych szkodach oraz o ewentualnym zagrożeniu pojawienia się tsunami.
Zdarza się nawet, że trzęsionka ciągle trwa, a z radia lub telewizji płynie kojący głos: „Przeżywamy właśnie w Tokio trzęsienie ziemi, które według Urzędu Meteorologicznego ma siłę 3 stopni. Przypominamy o wyłączeniu ewentualnych źródeł ognia. Za chwilę podamy bliższe dane...”
Trzęsienia ziemi przychodzą niespodziewanie i dlatego komunikaty nie poprzedzają tego zjawiska. Tajfuny natomiast obserwowane są od samych narodzin, a rodzą się najczęściej koło Filipin i potem suną na północ lub na północny wschód ku Japonii, Korei i Chinom. Ich aktualna i przewidywana trasa, szybkość i siła wiatru oraz potencjał opadu opisywane są na bieżąco i pokazywane na planszach telewizyjnych. Kiedy tajfun zbliża się do Japonii i powstaje obawa, że wejdzie na ląd, zaczynają płynąć ostrzeżenia i rady dla zagrożonych rejonów. A gdy już wreszcie przewidywana klęska spada na japońską ziemię, każda stacja telewizyjna ma tę ambicję, by przekazać telewidzom przerażające zjawisko w całej jego groźnej urodzie. Pamiętam ofiarnego reportera, który miotany wichurą stał w strugach deszczu wczepiony w latarnię i dławiąc się wodą opisywał ulice miasta na Kyûshû. A było co opisywać i trochę też oglądać, bo kamera telewizyjna przez ścianę deszczu ukazywała ludzi, którzy trawersowali jezdnię trzymając się przeciągniętej liny, a wiatr figlował z nimi i próbował ich porwać. Jeden człowiek, zanim zdołał się chwycić liny, został uniesiony w powietrze i powalony parę metrów dalej. Pełznął potem jak krab do najbliższej latarni, a wyglądał dosyć rozpaczliwie, bo unurzał się w bulgoczącej, brązowej kipieli. Ofiarny reporter wszystko to relacjonował, nie kryjąc swego zachwytu dla potęgi żywiołu.
Determinacja, by wszelkie informacje dostarczać natychmiast – a im bardziej sensacyjne, tym chętniej – jest nieodłączną cechą wszystkich rozgłośni telewizyjnych, zarówno prywatnych, jak i państwowej NHK. Można jednak zauważyć wyraźną różnicę w sposobie podawania wiadomości. NHK jest rozgłośnią stateczną, która podaje teksty wyważone, a przekazywane obrazy przycina tak, by nie raziły niczyich oczu i nie wywoływały niezdrowych emocji. Stacje prywatne natomiast nie wykazują takiej powściągliwości. Reporterzy wdzierają się do domów dotkniętych nieszczęściem i zadają natarczywe (często wręcz bezczelne) pytania osobom, które właśnie straciły kogoś bliskiego lub przeżyły inny głęboki wstrząs. Kamery z lubością wychwytują i rejestrują zapuchnięte od łez oczy, ręce zaciśnięte w rozpaczy, postacie złamane bólem. Również chętnie pokazują sceny wypadków – poskręcane trupy, ciała poranione i zniekształcone, ludzi rozpaczających na miejscu wypadku lub nad świeżymi mogiłami. W pogoni za sensacją nie ma miejsca na poszanowanie ludzkiego bólu czy na pozostawienie pewnej strefy intymności. Z punktu widzenia środków masowego przekazu im straszniej, tym lepiej... Masowy odbiorca zaś z rozkoszą chłonie wszelki horror i wszelką paskudę. Od czasu do czasu podnoszą się głosy protestu, ale są one odosobnione. Masy żądają krwi, łez, melodramatu, mocnego przeżycia cudzym kosztem.
A ziemia japońska nieustannie dostarcza smakowitych tematów. Są tematy sezonowe, na które zawsze można liczyć, bo wiadomo: czerwiec-lipiec to okres tsuyu (pory deszczowej) i zazwyczaj pod koniec przychodzą najstraszliwsze ulewy siejące zniszczenie. Powodzie w różnych rejonach kraju są nieomal gwarantowane. Można też zakładać, że góry obsuną się na co najmniej kilka chatek, że w paru miejscach podmyte będą tory kolejowe, a woda zagarnie duże odcinki szos i porwie parę mostów. Powtarza się to co roku, a są też lata ponad miarę tragiczne. Środki masowego przekazu dostarczają szczegółowych informacji na bieżąco, a po zakończeniu sezonu podliczają straty według ustalonego schematu: liczba zabitych, zaginionych i rannych; w hektarach dane dotyczące zalanych pól i w jenach wysokość strat w rolnictwie; liczba zniszczonych mostów; liczba domów zalanych powyżej podłogi i poniżej podłogi; w kilometrach liczba rozmytych szos i torów kolejowych; w jenach straty podliczone sumarycznie. I tak rok po roku...
Ledwie skończy się ta lipcowa statystyka, a już Japonia wchodzi w okres tajfunów. Sierpień i wrzesień dostarczają więc nowych sensacji, bardziej od pory deszczowej urozmaiconych, chociaż często też z wodą związanych. W przypadku tsuyu wiadomo, że front deszczowy przesuwa się z południa na północ, i to zjawisko klimatyczne jest wręcz monotonne w swojej powtarzalności.
Z tajfunami natomiast nigdy nie można przewidzieć z całkowitą pewnością, jaki przybiorą kurs i w którą część kraju uderzą. Bywają lata w tajfuny obfite, ale bywają też i takie, gdy zaledwie jeden lub dwa przechodzą przez Japonię, a wszystkie pozostałe idą bokami i albo biją w Chiny lub Koreę, albo zamieniają się w strefę niskiego ciśnienia, która wprawdzie nie porywa domów, drzew i ludzi, ale za to przynosi deszcze i wszystkie klęski z nimi związane. Statystyki podawane przez mass media są wtedy podobne do tych lipcowych.
Do tematów sezonowych podniecających wyobraźnię należą również egzaminy wstępne do szkół wszystkich szczebli. Mass media rozkoszują się wtedy podawaniem drastycznych szczegółów związanych z samobójstwami dzieci i młodzieży. Rokrocznie też, korzystając z okazji, nawołują do reformy systemu egzaminów. I tak od lat...
Jest oczywiście wiele tematów sezonowych, które nie wywołują specjalnych wzruszeń, ale między nie wplecione są zawsze jakieś ekstra sensacje. A to samolot spadnie, a to łódź rybacka zatonie w kolizji z łodzią podwodną, a to trąba powietrzna rozbije parę domów... Tu pożar, ówdzie wykolejony pociąg, a jeszcze gdzie indziej wybuch gazu. Każdy taki wypadek pochłania zazwyczaj od kilku do kilkunastu ofiar, a im więcej, tym dla reporterów lepiej. Reporterzy dwoją się i troją, by w jak najkrótszym czasie zebrać jak najwięcej wiadomości 0 wszystkich nieboszczykach oraz ich osieroconych rodzinach. Kobiety ciężarne, starcy i dziatwa mają wtedy uprzywilejowaną pozycję w mass mediach. Rutynowo natomiast traktowane są ofiary rzek, jezior i mórz w okresie letnim („...do dnia dzisiejszego utonęło tyle a tyle osób, w tym młodzieży szkolnej 1 dzieci tyle a tyle...”). Chyba że utonięciu towarzyszą niezwykłe okoliczności. Na przykład zdarzyło się 5 sierpnia 1987 roku w Tóyo na Shikoku, że piorun (typowy grom z jasnego nieba) strzelił w morze i zabił sześć oraz poraził kolejne sześć osób zabawiających się surfingiem. Mimo że nieszczęście wydarzyło się na dosyć odległej od ośrodków miejskich plaży, telewizja już po godzinie pokazywała stojące na nadmorskim piachu trumny pokryte białym kirem, a obok nich wiązanki kwiatów i unoszące się dymy kadzideł. Zdumiewająca była tu nie tylko szybkość informacji (fotoreporterzy musieli skorzystać z helikopterów), ale również ów szczególny pietyzm mieszkańców najbliższej osady, którzy nie czekali na przybycie osieroconych rodzin. Trumny, kir, kwiaty i kadzidełka pojawiły się, zanim trupy zdążyły ostygnąć. Zanim też zjechały rodziny porażonych piorunem, fotoreporterzy zdołali wtargnąć do szpitala, sfotografować spowite bandażami ofiary i przeprowadzić wywiady z lekarzem i pielęgniarkami. A w czasie najbliższego dziennika telewizyjnego przed kamerami zasiadło trzech profesorów, specjalistów od piorunów, którzy mieli już przygotowane liczne plansze z artystycznie wykonanymi rysunkami frontów burzowych i piorunów we wszelktćFT możliwych ujęciach. Przekazali społeczeństwu sporą dawkę wiedzy, szereg rad i ostrzeżeń.
Jest zresztą chwalebną cechą japońskich środków masowego przekazu to, że każdy wypadek staje się okazją do pouczenia obywateli zarówno o zjawiskach przyrody, jak również o rozmaitych sprawach technicznych i technologicznych. Informacja splata się tu z dydaktyką bardzo szeroko pojętą, a przekazywaną fachowo i zrozumiale. Uderzająca jest przy tym dbałość o formę graficzną materiału ilustracyjnego. Chyba gromady plastyków trwają w gotowości do czynu przy wszystkich stacjach telewizyjnych. Zdarzenia z ostatniej chwili natychmiast opatrywane bywają komentarzami rysunkowymi, a rysunki są nie tylko śliczne w formie i kolorze, ale także precyzyjne w ujęciu tematu. Dotyczy to spraw tak różnych, jak rozmaite fenomeny klimatyczne, budowa samolotu, konstrukcja urządzeń nawigacyjnych łodzi podwodnej lub urządzeń sterujących superekspresu, schody ewakuacyjne, aparatura przeciwpożarowa podziemnego pasażu, przejazd kolejowy, ruchliwe skrzyżowanie ulic wraz z sygnalizacją świetlną i tysiące rzeczy wielkich, małych i mikroskopijnych. Tempo pracy telewizyjnych plastyków zapiera dech, bo przecież te wszystkie rysuneczki, plansze i modele wymagają oprócz talentu również pewnej wiedzy fachowej związanej z tematem audycji. Kiedy jej plastycy nabywają, skoro audycja transmitowana jest w godzinę lub dwie po wypadku?... Oczywiście, rysunki i wykresy komputerowe stanowią też stały element ilustrujący wyjaśnienia specjalistów, co często daje wspaniałe efekty wizualne, a jednocześnie z łatwością przekazuje laikom bardzo nawet skomplikowane treści.
Informacja słowno-rysunkowa stosowana jest także w wielu innych dziedzinach, m.in. w automatach dokonujących rozmaitych operacji finansowych. Kontakty z urzędnikami banków od dawna już zostały zredukowane do minimum, ponieważ wpłaty, podejmowanie pieniędzy, przelewy, transfery, wysyłki i szereg innych czynności załatwiają maszyny. Nawet wymiany walutowej można dokonać w automacie. I chociaż nie są to czynności zupełnie proste, to przecież trudno jest pobłądzić. Chyba że zdarzy się ktoś jednocześnie ślepy i głuchy... Bo jeżeli klient jest tylko ślepy, to kieruje się słuchem, a jeżeli jest tylko głuchy, to patrzy na obrazek telewizyjny i wie, co ma kolejno robić, gdyż wyjaśnia mu to gestami śliczna rysunkowa panienka. Owa panienka, ubrana w bankowy uniform i wyróżniająca się obfitą czupryną, od momentu kiedy się ją wywoła naciśnięciem guzika, ani przez chwilę nie pozostaje bezczynna. Najpierw kłania się głęboko, podczas gdy z głośnika płynie słodki głos: ,,irasshaimase, irasshaimase” („Witaj, witaj”). Potem zgrabną łapeczką wskazuje odpowiednie guziki do naciskania, a słodki głos przekłada te gesty na mowę japońską. Kiedy kierowany w ten sposób klient wreszcie wygarnia z maszyny stosik pieniędzy, panienka na ekranie podnosi paluszek i mówi: „Proszę się upewnić, czy suma się zgadza”. A kiedy klient już odchodzi, upychając pieniądze do portfela, panienka zgięta w ukłonie woła za nim przez głośnik: „Dziękuję! Dziękuję za skorzystanie z usług naszego banku. Zapraszamy znowu”.
Wymiana dolarów na jeny lub jenów na dolary odbywa się według podobnego schematu. Telewizyjna panienka żywo uczestniczy w całej operacji, a na którymś etapie zachęca klienta, by sobie wybrał denominacje pożądanej waluty. Tłumaczy obrazowo, jak należy postąpić i potem, wybijając pokłony, serdecznie dziękuję. Życzliwa mała osóbka...
Prawdziwe panienki za kontuarami w salach bankowych są równie życzliwe, zawsze uśmiechnięte i gotowe do udzielenia wszelkich informacji. Poza tym w każdym banku chodzi po sali osoba zwana „lobby manager”. Dawniej byli to zawsze mężczyźni, obecnie coraz częściej zdarza się, że funkcję tę pełnią kobiety. Do zadań lobby managera należy m.in. głaskanie po główkach dzieci klientów i podsuwanie im cukierków oraz komiksów, których całe półki zawsze czekają na dziateczki. Przede wszystkim jednak manager czuwa, by żaden interesant nie czuł się zagubiony i nie tracił czasu na rozglądanie się po sali i szukanie właściwego okienka. Służy ponadto nie tylko informacjami, ale także rzeczowymi radami, pomaga przy wypełnianiu formularzy i stwarza taką atmosferę, by interesant czuł się zadbany i otoczony fachową opieką.
Można oczywiście powiedzieć, że ten psychiczny aksamit w bankach jest rezultatem wściekłej kapitalistycznej rywalizacji i walki o zdobycie klientów. Bardzo to prawdopodobne. Ale walka toczy się poza świadomością klienta, a jemu samemu jedynie ułatwia i umila codzienne życie. Klientów zaś są miliony...
Bez sensu byłoby jednak twierdzić, że uprzejmość i rzetelna informacja w instytucjach państwowych są wynikiem kapitalistycznej rywalizacji. A niewątpliwie istnieją. Wielokrotnie załatwiałam sprawy w rozmaitych urzędach i nigdy nie spotkałam się z brakiem grzeczności lub brakiem kompetencji. Byłam nawet przesłuchiwana przez policję i wyniosłam z tego jak najmilsze wspomnienia, a wizytówkę policjanta, który mnie maglował przez trzy godziny, zachowałam jako czułą pamiątkę.
Nazywał się Nii. Przyszedł kiedyś do Oyamadai, ale nie zastał mnie w domu. Zostawił więc „zaproszenie” na rozmowę w dzielnicowej komendzie oraz swą wizytówkę. Kiedy następnego dnia wyruszałam na spotkanje-z panem Nii, Rodzina żegnała mnie jak straceńca, a ja sama też nie czułam się całkiem pewnie. Ale atmosfera w komendzie dzielnicowej Tamagawa uciszyła mój niepokój. Kiedy okazałam wizytówkę pana Nii, uprzejmy policjant zaprowadził mnie na piętro, gdzie w dużej, nieprzytulnej sali stało wiele biurek, a za jednym z nich siedział osowiały właściciel wizytówki. Po wstępnej wymianie grzeczności pan Nii z zażenowaniem poinformował mnie, że dopuściłam się przekroczenia jakiegoś paragrafu z jakiegoś artykułu w jakimś kodeksie (szczegółów nie pamiętam, bo osłupiałam z wrażenia!) i tu oto leży oskarżenie skierowane na policję przez prokuratora. Wskazał dokument gęsto zadrukowany, na którym udało mi się dojrzeć moje nazwisko wpisane katakaną oraz koślawymi literami łacińskimi. Nic z tego nie rozumiałam, bo sumienie miałam czyste jak anioł nieskazitelny. Powiedziałam, że to chyba jakaś pomyłka... „O nie – odparł łagodnie, lecz stanowczo pan Nii. – O pomyłce nie może być mowy! Dokonałaś rejestracji w okręgowym urzędzie miejskim Setagaya-ku dopiero sześćdziesiątego pierwszego dnia pobytu w Tokio, a przepisy przewidują termin sześćdziesięciu dni”. Po tej frazie pan Nii popatrzył mi głęboko w oczy i zapytał, co mam na swoje usprawiedliwienie. Bąknęłam, że w moim przeświadczeniu termin rejestracji obejmuje dwa miesiące, a więc 61 dni... Pan Nii ze smutkiem pokręcił głową i oświadczył, że Szanowni Goście Cudzoziemscy nie czytają dokładnie kartek wkładanych do paszportu przy wjeździe do Japonii, a przecież na tych kartkach wszystko jest dokładnie napisane (sprawdziłam potem – oczywiście miał rację!). I tu oto są przykre rezultaty takiego niedbalstwa... W tym miejscu przemówienia postukał w stos gęsto zadrukowanych dokumentów leżących pod oskarżeniem prokuratora przeciwko mnie. A więc byłam w licznym towarzystwie Szanownych Cudzoziemskich Przestępców!... Pan Nii z westchnieniem wyznał, że musi przeprowadzić rozmowy z tymi wszystkimi osobami, a na razie chciałby się dowiedzieć paru rzeczy ode mnie. I zaczęło się!... Dlaczego przyjechałam do Japonii? Jak długo zamierzam pozostać? Dlaczego interesuję się tym krajem? Czym się interesuję najbardziej? Jakich mam przyjaciół?... Pytania i odpowiedzi zajęły prawie trzy godziny. Przeciągnął mnie pan Nii przez cały mój życiorys, zahaczając o przodków do trzeciego pokolenia. A pytania zadawał takim tonem jak troskliwy lekarz, który koniecznie chce dociec, co gnębi delikatnego pacjenta. Słuchał odpowiedzi uważnie, z zainteresowaniem i od czasu do czasu coś notował na kartkach bloku-formularza. Wreszcie uznał, że wie już o mnie wszystko, co mogłoby interesować japońską policję. Dał mi do przeczytania moje „zeznania”, które zajęły siedem stron bloku formularza, i pod każdą stroną kazał się podpisać (czytelnie imieniem i nazwiskiem!). Na zakończenie zapytał, czy zechcę zamieścić formułę przeprosin za przekroczenie obowiązujących przepisów. Nie miałam nic przeciwko takiej procedurze, więc Nii-san wypisał na ósmej stronie, że jest mi przykro i w przyszłości nie zaniedbam zapoznania się z przepisami obowiązującymi w' Japonii. Podpisałam. Pan Nii powiedział, że to załatwia sprawę, bo prokurator z pewnością mnie zrozumie. Chyba rzeczywiście zrozumiał, gdyż dalszy pobyt upłynął mi bez żadnych incydentów i nie miałam żadnych trudności przy wyjeździe, jak też przy następnych przyjazdach do Japonii. Przeprosiny widocznie zamknęły sprawę.
Było to moje najbardziej bezpośrednie i osobiste zetknięcie z japońską policją, ale nie jedyne. Wcześniej już, podczas pierwszego pobytu w Tokio od pewnego dnia zaczęłam zauważać naszego dzielnicowego stójkowego, pana Hashimoto. Początkowo nie byłam świadoma jego istnienia, ale po kilku spotkaniach dotarło do mnie, że on kłania mi się za każdym razem. Byłam zdziwiona, bo przecież nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Ale Rodzina wyjaśniła, że każdy dzielnicowy wie wszystko o wszystkich w swoim rejonie, więc z pewnością moje dane personalne wraz z fotografią leżą w jego aktach. Nic przeto bardziej naturalnego, jeśli mi się kłania, bo przecież mnie zna, a jest człowiekiem dobrze wychowanym. Przypomniała mi się przytoczona przez Carpentera opinia o japońskich policjantach: „Japońska policja jest co najmniej staranna. Ktoś powiedział, że jeżeli zdarzy się zapomnieć, z kim ma się następne spotkanie, wystarczy zapytać o to policję, a oni z pewnością będą wiedzieli, o co chodzi” (s. 31).
Dobrze wychowany Hashimoto-san któregoś dnia zatrzymał rower przed naszym domem i zadzwonił do frontowych drzwi. Przyjęła go Mama. Usiedli w genkanie i Hashimoto-san długo rozprawiał o pogodzie i zbliżającym się festynie lokalnego chramu. Kiedy już te wątki wyczerpał, musiał przystąpić do prawdziwego celu swojej wizyty, bo Mama płonęła z ciekawości i nie była w stanie tego ukryć (wiem to z relacji Mamy). Pan Hashimoto jął się tedy rozglądać po suficie i ścianach, po czym wyznał wstydliwie szeptem, że zauważono w okolicy zboczeńca, który nocami podgląda ludzi w sypialniach. A ponieważ w Szanownym Domu przebywa Zagraniczna Osoba, więc koniecznie trzeba okno pokoju gościnnego dokładnie na noc zasłonić. Bo pan Hashimoto byłby zrozpaczony, gdyby w jego rejonie Szanowny Zagraniczny Gość doznał jakiejś przykrości...
Nie doznałam żadnej przykrości od zboczeńca czy ludzi z marginesu ani wtedy, ani w latach następnych, a moje kolejne zetknięcie z policjantem zdarzyło się w 1985 roku w pobliżu miejscowości Towada. I też było ciekawe. Rzecz działa się około 600 kilometrów na północ od Tokio. Celem podróży, w którą wyciągnęłam K. (towarzysza wielu moich eskapad), było Ôyu w prefekturze Akita, gdzie koniecznie chciałam zobaczyć największe w Japonii „kręgi kamienne” będące pozostałościami tajemniczych miejsc kultowych z okresu neolitu. W tamtym roku autostrada Jôhoku-jidosha-dó dociągnięta była tylko do Towady. Właśnie dojeżdżaliśmy już do krańca i przed sobą wyraźnie widzieliśmy ryokinjo, czyli bramę, w której należy uiścić opłatę przed zjazdem z autostrady. Wtedy nagle zajechał nam drogę policjant na motorze. „Wylizakował” nas, zsiadł z motoru i podszedł do kierowcy. Salutując, poprosił o prawo jazdy. K. podał je spokojnie i za chwilę mogliśmy obserwować dosyć niezrozumiałe zachowanie policjanta. Popatrzył w dokumenty i na jego twarzy rozlał się taki wyraz, jakby oczom własnym nie wierzył. Przyjrzał się nam uważnie, każdemu kolejno. Przez pewien czas studiował nas tak badawczo, aż zaczęło mi się robić jakoś nieprzyjemnie. Potem znowu oglądał prawo jazdy i widać było, jak rośnie jego zdziwienie i zmieszanie. Wreszcie zwracając się do K. powiedział z niekłamaną rozpaczą: „Bardzo mi przykro, ale nie pojedziecie ani kawałka dalej. To prawo jazdy straciło ważność trzy miesiące temu. Proszę opuścić wóz!” Nasze zaskoczenie nie da się z niczym porównać... K. próbował tłumaczyć, że zapomniał (co było oczywistą prawdą) i że teraz, skoro uświadomił sobie swój błąd, musi odprowadzić samochód do najbliższego miasta i stamtąd jechać czymś do Tokio po przedłużenie „prawka”... O tym nasz policjant słyszeć nawet nie chciał, chociaż naprawdę było widać, że jest mu przykro i bardzo nam współczuje. Ale nie wolno mu było dopuścić do tego, by kierowca bez ważnego prawa jazdy snuł się po japońskich drogach. Po długich wahaniach i rozrachunku z własnym sumieniem policjant powiedział, że wszystko, na co się może zgodzić, to doholowanie samochodu do parkingu przy ryokinjo. Doholowanie oznaczało, że K. prowadził samochód, a policjant jechał obok na motorze i nie spuszczał z nas czujnego wzroku. Potem dopilnował, by K. zamknął dokładnie samochód. Przełykając nerwowo ślinę, wygłosił surowe przemówienie o konieczności przestrzegania przepisów. Kiedy już ten służbowy kawałek miał za sobą, okazał się nagle stroskany naszym dalszym losem. Na kartce ze służbowego notatnika wyrysował trasę, którą na skróty mieliśmy dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej (Towada-Minami). Kiedy odchodziliśmy zaopatrzeni w mapę i życzliwe rady, policjant zasalutował i zawołał za nami: „A uważajcie na siebie!” W innym kraju taka fraza z ust policjanta mogłaby zabrzmieć złowieszczo, ale w Japonii jest to dosyć powszechna i raczej ciepła formuła pożegnalna... Nie spotkaliśmy już tego miłego człowieka. Kiedy trzy dni potem wróciliśmy po samochód, żadnych policjantów nie było na horyzoncie. Samochód czekał cały i zdrowy, ale rozgrzany jak gorejący piec. Zjeżdżając z parkingu, musieliśmy uiścić opłatę za przejechany trzy dni wcześniej odcinek autostrady, o czym w całym zamieszaniu zapomnieliśmy.
Cała ta przydługa dygresja o policjantach ma służyć zobrazowaniu tezy o uprzejmości i gotowości do udzielania informacji nie tylko przez instytucje walczące o klienta w ramach rywalizacji kapitalistycznej. Po ponad ćwierci wieku osobistych kontaktów z Japonią mogę zaryzykować twierdzenie, że uprzejmość jest w tym kraju cechą narodową. Nonszalancja, arogancja, czy grubiaństwo należą do przejawów rzadko spotykanych w normalnym, codziennym życiu. Zdarzało mi się kilkakrotnie, że na poczcie i w biurach sprzedaży biletów kolejowych (kiedy jeszcze koleje należały do państwa) obsługujący mnie pracownicy nie wykazywali szczególnej gładkości manier. Działali jak dobrze zaprogramowane roboty, bez tej ekstra uprzejmości i bez ciepłego uśmiechu. Za każdym razem byłam tym zdziwiona i niemal urażona, bo takie zachowanie rzucało się w oczy jako wyjątkowe w otaczającym zewsząd oceanie wyszukanej grzeczności. Ale ani razu nie natknęłam się na brak kompetencji czy na niechęć udzielenia wyczerpujących (i zawsze prawdziwych!) informacji. Zarówno obojętny urzędnik pocztowy, jak i chłodny funkcjonariusz kolei państwowych wiedzieli wszystko o zakresie działań swoich instytucji, znali wszystkie przepisy, cenniki, trasy i w ogóle wszystko, o co mógłby ich zapytać najbardziej nawet dociekliwy klient.
Zauważam też, że Japończycy coraz większą wagę przywiązują do informacji. Z biegiem lat obserwuję wydłużanie się dzienników telewizyjnych i radiowych oraz pogrubianie gazet codziennych. Codzienna dawka informacji wchłanianych przez przeciętnego obywatela jest zastraszająca. Każda gazeta składa się z kilku do kilkunastu płacht, które przycięte do formatu A4 stworzyłyby grubą broszurę. Największe gazety („Asahi”, „Yomiuri”, „Nihon-keizai”) mają dwa wydania dziennie – poranne i popołudniowe. Obok nich ukazują się dziesiątki rozmaitych dzienników, tygodników, miesięczników, dwumiesięczników i innych pism periodycznych. Jest tego niepoliczalne mnóstwo! W liczbach bezwzględnych japońska produkcja gazetowa w latach osiemdziesiątych zajmowała drugie miejsce na świecie po byłym Związku Radzieckim, ale w przeliczeniu na głowę mieszkańca przodowała światu. „Yomiuri” i ”Asahi” ciągle mają pierwsze i drugie miejsce na świecie pod względem wysokości nakładów.
Człowieka, który przyjeżdżał z kraju, gdzie wydanie książki naukowej było problemem, o zawrót głowy mogły przyprawić te tony, stosy, góry zadrukowanego papieru, zalegające lady każdego kiosku. I chociaż ceny nie są niskie, Japończycy wszystko kupią i wszystko przeczytają. Ciekawi są świata, żądni sensacji...
Chyba większość rodzin prenumeruje co najmniej jedną gazetę, ale często więcej. Tak jest w każdym razie w mojej dzielnicy, gdzie całe lata obserwuję wrzucanie gazet do skrzynek prawie każdego domu. Rano i po popołudniu.
I wiem, że w rodzinach sarariimanów żony, szykując śniadanie dla swoich władców, obok nakrycia kładą codziennie stos gazet. Ogolony i wypomadowany władca zasiada z godnością do porannej grzanki z kawą i natychmiast zagłębia się w lekturze. Rzadko ma czas na przestudiowanie wszystkich informacji. Najczęściej przegląda pospiesznie to, co dla niego najciekawsze, a resztę zostawia sobie na potem. Jeżeli nie jeździ do pracy własnym samochodem, to zabiera lekturę, by oddać się dogłębnym studiom w autobusie i pociągu. Jeżeli jednak korzysta z własnego pojazdu, to z ulubioną gazetą spotyka się dopiero wieczorem, a że jest już ona wtedy w towarzystwie wydania popołudniowego, nasz sarariiman chłonie wiadomości przed kolacją, w trakcie i po kolacji. Jeśli przerywa czytanie, to nie dla rozmowy z rodziną, ale po to, by obejrzeć dziennik telewizyjny.
Japończycy są ciekawi jak koty: każdą nową rzecz muszą obejrzeć, obadać i zapamiętać. Jeżeli jednak Japończyk czymś się zainteresuje, może mieć prawie pewność, że zaraz pociągnie za sobą kilka, kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt tysięcy innych. Tak było na przykład, gdy przyjechała w odwiedziny do kraju Okada Yoshiko, przedwojenna gwiazda filmowa, która wybrała życie w Związku Radzieckim. Pół Tokio i okolic wyległo na lotnisko, by powitać eksgwiazdę i zobaczyć, jak wygląda po kilkudziesięciu latach na obczyźnie.
Podobną masową ciekawość można było podziwiać, gdy panda w ogrodzie zoologicznym Ueno powiła dzieciątko. Przez wiele dni tokijskie ZOO pękało od nadmiaru gości. Wzdłuż pomieszczeń pandy ustawiono solidne bariery, za którymi od rana do wieczora przesuwał się milczący, zbity tłum. Położnica i noworodek trzymane były poza ścianami, we wnętrzu domu, ale to nie wpływało na zmniejszenie frekwencji odwiedzających. Każdy w tłumie liczył, że właśnie jemu uda się zobaczyć tę ukrytą atrakcję. Nie było to nieprawdopodobne, ponieważ na ścianie pomieszczenia zainstalowano telewizor i od czasu do czasu na ekranie ukazywała się brylasta postać pandy-matki trzymającej w objęciach biało-czarny kłębuszek, w którym można się było domyślić pandy-dziecka. Każdorazowe pojawienie się owego obrazu wywoływało w tłumie owację.
Jeszcze bardziej masowe reakcje połączone z wielką migracją spowodowane były zapowiedzianym zaćmieniem słońca (sierpień 1981). Mass media na wiele dni naprzód określiły miejsca, z których zjawisko będzie najlepiej widoczne. Były to północne prefektury Honshu. W rezultacie zaczął się wielki run na północ. Pociągami, autokarami, prywatnymi samochodami... Na płaskowyżach i w dolinach wyrastały biwaki zakładane przez ludzi z całej Japonii.Samotni amatorzy astronomii z powagą rychtowali teleskopy, lunety, lornetki. Wielodzietne rodziny rozkoszowały się naturą. Pary zakochanych, trzymając się za ręce, godzinami patrzyły w niebo i czekały na to coś wielkiego, co miało się tam dokonać. A wokół uwijali się sprzedawcy ciemnych okularów, przydymionych szkiełek, dziecinnych lornetek i filmów. Ale, o ironio! Akurat tego dnia nad północną Japonią wisiały grube zwaliska chmur i zaćmienie słońca dało się jedynie zauważyć jako stopniowe zapadnięcie mroku, a następnie przywrócona jasność dnia. Miałam szczególnego pecha, że akurat owego dnia mój szlak wędrowny prowadził właśnie tamtym pasmem gór, które astronomowie wskazali jako najkorzystniejsze dla obserwacji zjawiska. Droga była zatłoczona nieznośnie, a we wszystkich przydrożnych restauracjach i zajazdach kłębiło się od ludzi. Po nieudanej imprezie tłumy z goryczą rozjechały się do domów, by siedzieć potem przed telewizorami i oglądać zaćmiewające się i zaćmione słońce w pełnej krasie. Bo oczywiście zawodowi astronomowie nie ruszali się ze swoich obserwatoriów i obadali zjawisko szczegółowo i we wszystkich fazach, a telewizja przez następne dni nie skąpiła nikomu tego widoku.
Straszliwe poruszenie wywołało też w grudniu 1985 roku odkrycie archeologiczne dokonane w miejscowości Ikaruga (prefektura Nara). Otwarto tam grobowiec pochodzący prawdopodobnie z VI wieku. W komorze grobowej znaleziono ogromny sarkofag kamienny oraz niezwykłe ilościowo i jakościowo przedmioty grzebalne. Pierwsze wzmianki prasowe rozżarzyły społeczeństwo do tego stopnia, że archeologowie musieli natychmiast udostępnić część przedmiotów publiczności. Piętnastego grudnia można je było oglądać przez parę godzin w pobliżu wykopalisk. Ograniczony czas i mała dostępność miejsca sprawiły, że ekspozycję obejrzało tylko 2368 osób. Ale w lutym znaleziska przez tydzień wystawiono na widok publiczny i wtedy obejrzało je ponad 23 tysiące ludzi przybyłych tu z całej Japonii.
Ciekawość można chyba zaliczyć do narodowych cech Japończyków. Ciekawość sprawia, że turyści japońscy są wszędzie. Nie ma już takiego zakątka świata, do którego nie dotarli, by na własne oczy zobaczyć znane zabytki i słynne krajobrazy, czy przeciwnie – dzikie plemiona i nikomu dotychczas nie znane połacie stepów, pustyń i dżungli. Są wszędzie, wspinają się na każdy szczyt, zaglądają do każdego krateru, sondują głębokość mórz, mierzą szerokość rzek, rozdają gumę do żucia dzieciom Pigmejów, badają wartości odżywcze kumysu w mongolskich jurtach, piją tequilę w Meksyku, jeżdżą na wielbłądach w Sudanie, a na słoniach w Nepalu. I wszędzie fotografują się „na tle”, bo rodzina w kraju i przyjaciele też są ciekawi...
Ciekawość w sposób naturalny powoduje rosnący popyt na wszelkiego rodzaju informacje, a popyt z kolei staje się wyzwaniem dla wszystkich środków masowego przekazu. W dziedzinie japońskich masu-komi (od ang. mass communication) można więc zauważyć stały rozwój, a właściwie gwałtowną eskalację. To, co niegdyś było rozsądnym zaspokajaniem popytu na informację, z biegiem czasu przerodziło się w zalew szumów informacyjnych. Podaż przekracza popyt.
Wydawcy gazet codziennych, periodyków i magazynów specjalistycznych muszą wymyślać coraz to nowe formy, które by przyciągały klientów. Służy temu nie tylko stałe poprawianie oprawy graficznej, ale również coraz silniejsze nasycanie wydawnictw elementami sensacji i rozmaitymi ciekawostkami (jak np. wiadomość tłustym drukiem, że na loterii po raz pierwszy w historii padł numer składający się z samych jedynek!). Są też inne metody wiązania klienta z wydawnictwem – tzw. såbisu (ang. service). Do tej kategorii należy na przykład comiesięczne dostarczanie prenumeratorom (za darmo, rzecz jasna!) odpowiedniej wielkości kolorowych pojemników z grubego papieru, obliczonych na miesięczny zbiór danej gazety. Ten prosty pomysł ogromnie przypadł do gustu paniom domu, ponieważ zapobiega rozwlekaniu egzemplarzy po pokojach i ułatwia sprzedaż makulatury.
Z innej formy såbisu korzystam właśnie pisząc te oto słowa. Wykorzystuję bowiem na brulion zeszyty dawane przez „Keizai-shimbun” („Gazeta Ekonomiczna”) jako dodatek do prenumeraty. Każdy zeszyt zawiera 24 strony glansowanego papieru w linijkę, oprawiony jest w sztywną okładkę tekturową i plastikowy żakiet ze złoceniami. Na dole kartek znajduje się hasłowe „wyjaśnienie terminów ekonomicznych”, które często występują w ”Keizai-shimbun”, a na końcu zeszytu podane są interesujące dane statystyczne dotyczące japońskiego przemysłu i handlu. Z haseł można dowiedzieć się różnych rzeczy niekiedy luźno związanych z ekonomiką, a wkraczających w politykę lub informatykę.
Mój brulion zawiera 44 pouczające hasła. Myślę, że zawarte w nich wyjaśnienia służą głównie starszym i średnim pokoleniom ludzi nie związanych bezpośrednio z techniką. Dzieci i młodzież nie mają już żadnych kłopotów przy posługiwaniu się najnowocześniejszą techniką i terminologią, bo od małego są praktycznie przyuczane do przejścia w XXI wiek. To, co mnie się ciągle wydaje cudem lub szalbierstwem, dla nich jest oczywistością, przeżywaniem dnia codziennego.
Małego Japończyka ani trochę nie dziwi, że w jego kraju powstają tzw. „inteligentne budynki” czy „inteligentne kompleksy”. A jest ich coraz więcej!... Inteligencja tych tworów polega na zastosowaniu najbardziej zaawansowanych technologii służących przekazywaniu informacji. Przykładem może być Ark Mori Building (w kompleksie Ark Hills, Tokio, Tanimachi). Składa się z 37 pięter nad ziemią i 4 pięter podziemnych. Cały budynek przetkany jest sieciami zintegrowanych systemów komunikacji (znaczenie tylko jednego z nich wyjaśnia mój brulion; inne są albo jasne dla przeciętnego czytelnika „Keizai-shimbun”, albo nieczęsto występują). Związane ze sobą i wzajemnie się wspomagające lub też funkcjonujące rozdzielnie są systemy LAN, MAN, WAN i GAN, co kolejno oznacza: sieć lokalną ograniczoną do kompleksu Ark Hills, sieć metropolitalną, a więc tokijską, sieć ogólnojapońską oraz międzynarodową sieć telekomunikacyjną. Wszystkie systemy pulsują nieustannie, dzięki czemu mieszczące się w Ark Hills biura ponad 30 firm krajowych i zagranicznych mają łączność ze światem i są informowane z zaledwie sekundowymi opóźnieniami o sprawach, które mogą ich dotyczyć, toczących się w budynku, w Tokio, w Japonii oraz na całym globie.
Ten typ informacji jest niewątpliwie zwiastunem przyszłości, zwiastunem coraz bardziej skomplikowanych, krzyżujących się i splątanych interesów w skali makro, na ziemi naszej i poza nią. Staje się coraz bardziej pożądany i coraz bardziej niezbędny. Dziennikarz kwartalnika „Japan Pictorial”, który w numerze 4 z 1986 roku zamieszcza ogromnie impresyjne fotografie kompleksu Ark Hills, podaje też skromnie: „Ponieważ informacja odgrywa coraz większą rolę, zanosi się na to, że inteligentne budynki będą powstawały w Japonii jak grzyby po deszczu. Inteligentne budynki otworzą nowy rynek o wartości stu bilionów jenów dla światłowodów i innych inteligentnych usprawnień. Będzie to ważnym wkładem do poszerzenia zapotrzebowania krajowego, a to stało się pilnym zadaniem ze względu na konieczność przekształcenia bieżącego oszałamiająco dodatniego bilansu Japonii”.
Nawiasem dodać mogę, że moje osobiste wrażenia z inteligentnego budynku i jego najbliższego otoczenia pochodzą z 1987 roku i są z gatunku tzw. mieszanych. Nie zginęłam w labiryncie korytarzy, antresol i zaułków, ale trudno powiedzieć, bym się czuła swojsko w inteligentnych windach i na grubych dywanach, po których nawet kompania piechoty w podkutych butach przeszłaby bez zakłócenia nieziemskiej wprost ciszy. Wyrafinowana estetyka, urządzenia o nie znanym mi przeznaczeniu, milimetrowa precyzja wykonania każdego detalu – wszystko to budziło we mnie podziw pomieszany z niedowierzaniem. Kompleks rozbudowany na 56 tysiącach metrów kwadratowych (kosztem 625 milionów dolarów) i na całym terenie,<ve wszystkich budynkach (nawet tych mniej inteligentnych!), w arkadach, cieplarniach ogrzewanych za pomocą światłowodów, w kawiarniach, parkingach podziemnych – nigdzie nie można było znaleźć jednego choćby bubelka, jednej niedoróbki, jednego centymetra kwadratowego, który nie byłby wypieszczonym dziełem jakiegoś robotnika, rzemieślnika czy artysty! Swoista, mroźna estetyka Ark Hills opętujei przytłacza, przenosi w inny wymiar czasu, a zarazem otwiera nowe horyzonty przed budowniczymi wielkich kulturalnych skupisk ludzkich.
Z nabożnym podziwem słucham o przekazie informacji w skali makro, ale z punktu widzenia moich osobistych interesów nie jestem w to wciągnięta ani emocjonalnie, ani mentalnie. Te problemy są poza mną, poza moją sferą potrzeb i zainteresowań. Nie jestem natomiast obojętna wobec wszystkich przejawów tego, co można nazwać „informacją na co dzień”. A w tej dziedzinie uważam Japończyków za mistrzów ułatwiania życia. Informacja na co dzień polepsza się z roku na rok, a niekiedy z miesiąca na miesiąc. I właściwie nie widzę już nic, co jeszcze należałoby usprawnić, bo wszystko w Japonii zostało porządnie oznakowane, a służby informacyjne doprowadzono do perfekcji.
Czasem nawet sądzę, że Japończycy popadają w przesadę, szafując informacjami i instrukcjami bez umiaru. Nie wydaje mi się, na przykład, potrzebne dołączanie do temperówki sążnistego przepisu na posługiwanie się tym pospolitym narzędziem czy opatrywanie rysunkami wraz z opisem opakowania rajstop, żeby szanowna klientka wiedziała, jak powinna rajstopy wciągać i zdejmować. Za zbędne uznaję też szczegółowe instrukcje (wraz z rysunkami) sposobu korzystania z urządzeń w toaletach publicznych. Nie widzę też potrzeby pouczania nabywców, co powinni robić z płynem do zmywania... Wyrywkowo podane tu przykłady zaczerpnięte są z morza informacji zalewającego wszystkich w Japonii. Każdy przedmiot funkcjonujący na japońskim rynku opatrzony jest w pouczający tekst. Oczywiście, użytkownik nie musi całej tej literatury czytać, bo istnieje ona chyba tylko z producenckiego nawyku okazywania troski klientowi. Inaczej nie umiem sobie wytłumaczyć tego marnotrawienia ludzkiej energii, pracy i czasu na komponowanie zbędnych tekstów, malowanie obrazków i rysowanie schematów urządzeń na przedmiotach, do których wszyscy przywykli od lat, które już dawno trafiły pod każdy japoński dach.
Ostatecznie jednak nikomu to nie przeszkadza, bo marnotrawienie energii odbywa się wysiłkiem producentów, a klient nie ma obowiązku czytania niepotrzebnych mu informacji. Sytuacja wygląda znacznie groźniej w środkach masowego przekazu. Świadomie używam tu mocnego słowa „groźniej”, bo jakkolwiek nikt też nie musi czytać gazet, słuchać radia i oglądać telewizji, to przecież prawie wszyscy to robią. Z wrodzonej ciekawości, z przyzwyczajenia, z chęci wypełnienia sobie monotonnego życia, z konieczności znalezienia tematów sąsiedzkiej rozmowy, z konkretnej potrzeby odszukania ważnej wiadomości... Przede wszystkim jednak dlatego, że przed prasą, radiem i telewizją nie ma w Japonii ucieczki. Panują nad społeczeństwem wszechwładnie, pakują w ludzi tak straszliwe dawki szumów informacyjnych, że w znacznej mierze wypierają potrzebę i zdolność samodzielnego myślenia. Ujmując rzecz w języku wulgarnym: „robią wodę z mózgów”. Wyrażając się wykwintniej, stwierdzić możemy, że prowadzą do wypaczania lub uwiądu zdolności oceny zjawisk.
Profesor lemoto Hirokazu, który miał w 1986 roku wykład dla japonistów Uniwersytetu Warszawskiego na temat „Społeczeństwo japońskie lat osiemdziesiątych”, w podsumowaniu powiedział między innymi: „Obecne społeczeństwo japońskie zmierza ku takiej skrajnie niepewnej postaci, że całkowicie nie da się przewidzieć, co i jak ulegnie zmianie nawet za miesiąc. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest ogrom wpływu wywieranego przez środki masowego przekazu i szybkość ich wchłaniania przez ludzi. Wskazuje to z jednej strony na przepływ licznych informacji do wszystkich, z drugiej natomiast dowodzi, że ze względu na zbyt wielkie masy informacji ludzie nie są w stanie sami rozsądzić, co w danej informacji jest dobre, a co złe. A skoro sami nie potrafią informacji wartościować, ignorują też pytanie: «Kto daną informację spreparował?» Najbezpieczniej jest po prostu posługiwać się informacją w takiej formie, jak jest rozpowszechniana. Mówiąc to inaczej, w odniesieniu do informacji wielu ludzi coś, co uznaje za ciekawe czy zabawne, identyfikuje jako dobre. [...] Gdyby w obecnym społeczeństwie japońskim puścić fałszywą informację, ludzie działający na jej podstawie mogliby wywołać rozruchy. Takie niebezpieczeństwo staje się stopniowo coraz większe. I dlatego można się wahać co do moralności i rozsądku organizacji oraz ludzi szafujących informacją”.
Pesymizm profesora lemoto udziela mi się, kiedy w Japonii włączam telewizor lub zagłębiam się w gazetę, aby znaleźć coś pożytecznego o kraju, który tak lubię i szanuję. Zawsze muszę wtedy przejść przez długi ciąg informacji wręcz absurdalnych, a co najmniej zbędnych, by wreszcie natrafić na fragment, który mi odpowiada. W telewizji najgorsze są godziny przedpołudniowe, kiedy nadawane są programy przeznaczone dla milionów japońskich okusan. Ploty, plotki, skandale z wyższych sfer... Przerzuciłam kiedyś pięć stacji prywatnych i nie udało mi się oderwać od ważkiej wiadomości, że pewna gwiazdka filmowa jest w szóstym tygodniu ciąży. Wszystkie pięć stacji aż kipiało z podniecenia. I jak się domyślam, miliony okusan chłonęły to z rozkoszą, by potem, idąc po zakupy, wraz z sąsiadką snuć spekulacje, czy będzie chłopiec, czy dziewczynka... I czy gwiazdka dotrwa do rozwiązania w małżeństwie, które według telewizji jest poważnie zagrożone...
Bełkot płynący niekiedy z telewizji jest wręcz żenujący, a niektóre programy zwane „rozrywkowymi” powodują, że tracę wiarę w inteligencję i dobry smak Japończyków. Dotyczy to przede wszystkim rozgłośni prywatnych, o czym już wspomniałam, ale NHK też nie jest tu bez skazy. Niestety, najczęściej dowcip w telewizyjnym wydaniu polega na prymitywnym wygłupie. Kiedy w poszukiwaniu czegoś ciekawego trafiam na wesołków bijących się po głowach, podstawiających sobie nogi, padających na podłogę ze zdziwieniem i przebierających się za zajączki, myślę z żalem, że tak potężny instrument oddziaływania jak telewizja, zamiast uczyć społeczeństwo dobrego smaku, utrwala w nim prostackie nawyki. A przecież Japończyków tak łatwo wychowywać! Przecież oni lubią być wychowywani!... W wielu dziedzinach życia społecznego pozwalają się modelować i przetwarzać ku powszechnemu pożytkowi. Ale mass media idą na łatwiznę. Nie chcą lub nie umieją podnieść poziomu znacznej części swojej produkcji, tej części, która ma zaspokoić potrzeby duchowe społeczeństwa. Tutaj panuje bylejakość, pogoń za sensacją i granie na prymitywnych odruchach szerokiej publiczności. A jednocześnie, jak to już było sygnalizowane, mass media potrafią wznieść się na szczyty, popularyzując osiągnięcia kultury materialnej. Jest to niepokojący objaw rozdwojenia telewizyjnych i gazetowych jaźni.
Po tragicznym wypadku samolotu japońskiego, który 12 sierpnia 1985 roku rozbił się na górze Misutaka powodując śmierć ponad pół tysiąca osób, żarliwi reporterzy jęli zatruwać życie rodzinom ofiar i z tragedii narodowej próbowali zrobić teatr horroru i sensacji. Było to do tego stopnia niesmaczne i okrutne, że w całym kraju podniosły się głosy protestu. Wywiązała się ostra polemika na temat moralności działań dziennikarskich, która wykazała, że jednak są w Japonii ludzie nie tolerujący rozpasania w środkach masowego przekazu. Ale polemika – jak każda inna – wygasła z czasem, bo żadna japońska dyskusja na łamach prasy czy w innych masu-komi nie może się zbytnio przeciągać. Zbyt wiele się dzieje i wszystko bywa porywane i zmywane przez wartkie, spienione potoki najnowszych, pasjonujących, podniecających tematów.
Cudzoziemiec w Japonii
Gdy dwie cywilizacje, zasadniczo odmienne, postawione są nagle w styczność ze sobą, wynikają stąd nie tylko rażące kontrasty i żywe opory, ale z jednej i z drugiej strony powstają niespodzianki szczęśliwych przystosowań.
C. Weulersse, koniec XIX wieku
Patrząc z perspektywy ponad ćwierci wieku widzę, że mój stosunek zarówno do wielu miejsc, jak i do pewnych zjawisk społecznych zmieniał się kilkakrotnie. Zachowania i konwencje, które w latach sześćdziesiątych wywoływały we mnie irytację lub oburzenie, obecnie traktuję jako normalne, naturalne, a nawet jako jedynie właściwe. Na przykład – kiedyś nie znosiłam tokijskiej dzielnicy Shinjuku, nie podobała mi się Kamakura, raził mnie barokowy przepych Nikkó, a teraz w każdym z tych miejsc dostrzegam uroki dawniej przede mną zakryte. Nie znaczy to, że ich tam przedtem nie było. Były. Tylko ja patrzyłam inaczej. Może zresztą kiedyś znowu przestaną mi się podobać?... W Japonii wszystko się zmienia, i ja też stale zmieniam się w Japonii... I oba ciągi zmian są całkiem nierównoległe.
Japonia ani przez chwilę nie stoi w miejscu, zmienia się nieustanniew każdym razie jej wygląd ulega ciągłym przeobrażeniom. Zapamiętane widoki giną bez śladu, a pojawiają się nowe, nieprzewidziane, zaskakujące. Jeżeli ktoś obdarzony dobrą pamięcią odwiedził Japonię w latach sześćdziesiątych – pierwszych latach „cudu gospodarczego” – i po raz drugi w latach osiemdziesiątych, może odnieść wrażenie, że trafił do innego kraju. Nie rozpozna bowiem znanych sobie miast, wsi i szlaków komunikacyjnych. Wyglądają już zupełnie inaczej, nabrały niekiedy wręcz odmiennego charakteru. Ludzie też inaczej zachowują się, jedzą i ubierają. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza Japonia dokonała ogromnego skoku i nie zanosi się na to, by miała przyhamować tempo przemian. Ale jak głębokie są te przemiany w dziedzinach wykraczających poza postęp cywilizacyjny i jego widome przejawy? Czy zmiany sięgają do japońskiej psychiki, systemu wartości, stosunków społecznych?
Na takie pytania odpowiadam z dużym wahaniem, wyrywkowo i niezbyt chętnie. Nie jestem przecież socjologiem. Wszystkie moje obserwacje są czysto amatorskie i zawężone do pewnych kręgów społecznych, a opinie oparte bardziej na intuicji niż na badaniach naukowych. A poza tym – i to jest chyba najważniejsze – przekonałam się, jak trudno poznawać Japonię, i w konsekwencji, jak łatwo się mylić. Nawet socjologowie nie są w stanie uzgodnić poglądów.
Mówiąc o tym, że i ja zmieniam się w Japonii, mam na myśli przede wszystkim (ale nie wyłącznie!) zmiany w stopniu poznania i wypływające stąd zmiany niektórych zachowań. Wiem, że każdy kolejny pobyt w Japonii powinien poszerzać moją wiedzę o tym kraju, ale zawsze będzie to tylko osiąganiem pewnego etapu i, być może, za każdym razem patrząc wstecz zauważę, że znowu w czymś pobłądziłam, znowu czegoś nie zrozumiałam.
Na swoim obecnym etapie poznania uważam za najkonieczniejsze dla każdego cudzoziemca w Japonii zrozumienie, że tamtejsze społeczeństwo jest zorientowane grupowo, a w ramach poszczególnych grup hierarchicznie. Cała sieć stosunków społecznych składa się z licznych piramid, przy czym każda wielka piramida może być utworzona z szeregu mniejszych, a te z jeszcze mniejszych. I tak dalej, i dalej.
Poznałam tę prawdę w czasie pierwszego pobytu w Japonii, ale nie od razu pojęłam. I potem było mi przykro...
Działo się to wiosną 1966 roku. Mieszkałam wtedy w Yamashinie koło Kioto, w domu akademickim dla cudzoziemców. Profesor Ohashi Ryuken, który był moim dobrym duchem i opiekunem, we właściwy sobie sposób dbał o to, bym wykorzystała ten pobyt z jak największym pożytkiem naukowym i turystyczno-poznawczym. Przedstawiał mnie rozmaitym luminarzom nauki oraz innym wpływowym personom. Pewnego dnia zadzwonił do akademika i poprosił, bym stawiła się za godzinę w Urzędzie Metropolitalnym Kioto, gdzie będzie na mnie czekał i wszystko mi wyjaśni.
Pora była bardzo wczesna i telefon zaskoczył mnie w stanie porannej niedbałości stroju i fryzury. W ogromnym pośpiechu doprowadziłam się do ładu, przełknęłam kawę i pojechałam do Kioto. Po drodze (trzy stacje kolejowe) myślałam intensywnie, jakiego to prominenta spotkam tym razem. Ale nawet najśmielsze z moich domysłów nie utrafiły w sedno. Kiedy bowiem zziajana wbiegłam do Urzędu Metropolitalnego, dowiedziałam się, że oto właśnie za chwilę mam być przyjęta na audiencji przez samego mera metropolii Kioto. Profesor Ôhashi powiedział mi to, niczego nie wyjaśniając, po czym przekazał mnie w ręce kompetentnej sekretarki, a sam zniknął... Siedziałam w poczekalni kompletnie oszołomiona, bo pojęcia nie miałam, o czym właściwie mam rozmawiać i jaki jest cel tej audiencji. Ostatecznie rozmawiałam o niczym, ponieważ mer nie wykazał specjalnego zainteresowania moją osobą, a ja nim. Ograniczyłam się jedynie do uprzejmych odpowiedzi na jego pytania.
Dopiero znacznie później zrozumiałam, że spotkało mnie wyjątkowe wyróżnienie. Ale wtedy, wiosną 1966 roku, jeszcze nie chwytałam subtelnych zawiłości japońskiej hierarchii i mer Kioto był dla mnie po prostu urzędnikiem, wprawdzie wysokiego szczebla, ale tylko urzędnikiem. Nie docierało do mnie, że jest to OSOBISTOŚĆ (wielkimi literami każda zgłoska!). Kiedy po pewnym czasie opowiedziałam Mamie o tym spotkaniu, Mama wpadła w podniecenie i wypytała mnie dokładnie o przebieg wizyty. „Weszłaś do pokoju i co powiedziałaś?... Jak się ukłoniłaś?... Pokaż, jak głęboko pochyliłaś głowę!... A on co? Wyszedł zza biurka czy siedział?...”, itd., itd. Wysłuchawszy moich naiwnie szczerych odpowiedzi, Mama podsumowała bezlitośnie: „Zachowałaś się jak typowy gaijin. Nie okazałaś dostatecznego szacunku Wielkiemu Człowiekowi i sprawiłaś tym przykrość profesorowi Óhashiemu, który na pewno wiele trudu włożył w zaaranżowanie audiencji”.
Mówiąc o nieokazaniu dostatecznego szacunku, Mama miała na myśli to, że nie wpełzłam do gabinetu z ostentacyjną pokorą i nie wyrecytowałam formuły powitalnej, a przy pożegnaniu nie dziękowałam z odpowiednim uniesieniem za poświęcenie mi drogocennego czasu. Bo tak właśnie powinnam się była zachować! Teraz wydaje mi się to zupełnie oczywiste i naturalne. Wtedy jednakże, po zaledwie półrocznym pobycie w Japonii, nie wchłonęłam jeszcze wiele z tej atmosfery obyczajowości uformowanej hierarchicznie. Wtedy jeszcze drażniły mnie przejawy tego, co nazywałam za Sienkiewiczem „ceremonia-sieczka”, a co byłam skłonna uważać za japońskie zakłamanie w skali ogólnospołecznej.
Czułam się początkowo do tego stopnia zagubiona w odmienności codziennych zachowań, że nie miałam słów potępienia dla owego ceremoniału, którego znaczenia nie potrafiłam przeniknąć. W jednym z listów do męża napisałam słowa, których teraz się wstydzę, ale je zacytuję, bo po pierwsze: obecnie już bym na takie sformułowanie nie wpadła, choćbym myślała nie wiem jak długo! A po drugie: odbija ono w syntetycznej formie, do jakiego stopnia przedstawiciele dwóch kręgów kulturowych mogą się mijać psychicznie. A więc pozwoliłam sobie wtedy napisać o Japończykach: „Te stada ludzkie poruszające się w życiu jak w upiornym, rytualnym tańcu, którego sensu nikt nie rozumie! Te sto milionów marionetek recytujących banały ze starego scenariusza!... Pustelnicy praktykujący zen to jedyni ludzie w Japonii, którzy odrzucili obłudę, hipokryzję i pseudoambicje!”
Takie było wtedy moje widzenie Japończyków. Nie przytaczałabym tych słów, które dziś uważam za krzywdzące, gdyby nie to, że z podobnym odbiorem Japonii spotykałam się kilkakrotnie. Dopiero z biegiem czasu przekonałam się, że Japonii trzeba się uczyć stopniowo i wykazywać przy tym dużo dobrej woli, chęci rozumienia ukrytych mechanizmów, otwartości na nie znane formy obyczajowe. Nade wszystko zaś nie wolno tkwić w przekonaniu, jakoby własne, przywiezione do Japonii normy zachowania i stojące za nimi motywacje kulturowe były lepsze od miejscowych. Taki sposób myślenia niweczyłby wszelką możliwość wzajemnego porozumienia i ustawiał cudzoziemca na pozycji białego kolonialisty. Taki właśnie sposób myślenia był typowy dla portugalskich czy hiszpańskich misjonarzy i kupców w XVI wieku, a także dla przedstawicieli Zachodu wszelkich nacji po otwarciu Japonii w wieku XIX. Niestety, nawet teraz są ludzie, którzy nie próbując rozumieć, z góry potępiają lub nawet gardzą. Nie tak dawno spotkałam dżentelmena bawiącego z oficjalną misją w Japonii, który gospodarzy nazwał stadem baranów i dodał z niesmakiem, że mu się robi niedobrze, kiedy wszędzie naokoło widzi te baranie oczy. Dżentelmen ów spędził w Japonii parę lat!
Ta wypowiedź poruszyła mnie do żywego. Byłam zdumiona i oburzona. A przecież... Przecież ja sama niegdyś użyłam tego samego słowa: „stado”. I byłoby niesprawiedliwe powiedzenie, że nie starałam się Japończyków zrozumieć. Starałam się bardzo intensywnie, ale po prostu nie umiałam. A skoro nie umiałam, to podświadomie usiłowałam obciążyć winą japońskie otoczenie. Osądzając ich surowo, broniłam swojej ignorancji. Sama przed sobą nie chciałam się przyznać, jak mało wiem o ludziach, wśród których chwilowo przyszło mi żyć.
Obecnie moja wiedza o Japonii poszerzyła się znacznie, co jest nie tylko rezultatem świadomego, indywidualnego wysiłku, ale w dużej mierze odbija też postęp w ogólnoświatowych badaniach japonistycznych, z których można czerpać w nieporównywalnie większym stopniu niż przed ćwierć wiekiem. Odkąd Japonia wysunęła się na pozycję trzeciego mocarstwa, uczeni całego świata rzucili się, by ten fenomen zbadać, zinterpretować, opisać... Fachowa bibliografia japonistyczna rośnie niemal z dnia na dzień. Każda monografia i każdy artykuł wnosi coś do ogólnej wiedzy, choć nie zawsze trzeba się ze wszystkimi interpretacjami godzić.
Japonia – zmienna czy niezmienna? Podatna na wpływy czy odporna? Elastyczna czy nieustępliwa?... Mniej więcej od stu trzydziestu lat toczą się na ten temat uczone dysputy. Od stu trzydziestu lat – to znaczy od czasu, gdy Japonia została wciągnięta w orbitę wielkoświatowych interesów i gdy na archipelag coraz liczniej zaczęli przybywać Europejczycy i Amerykanie przepełnieni poczuciem „białej” wyższości oraz chęcią cywilizowania „prymitywnych” wyspiarzy. Japończycy – niezależnie od tego, czy czuli potrzebę cywilizowania się na zachodnią modłę, czy też nie – włączyli się żarliwie w międzynarodową dyskusję o swoim charakterze narodowym, o tym, co w nich zmienne, a co niezmienne i dlaczego. Od tego czasu dyskusja niekiedy przygasa, czasem zaś wybucha pod wpływem bodźców zewnętrznych lub wewnętrznych.
W ostatnich dziesięcioleciach trwa mrówcza praca socjologów, psychologów, etnologów i innych uczonych, którzy kawałek po kawałku badają i opisują życie indywidualne, grupowe, narodowe i międzynarodowe Japończyka. Powstaje nawet całkiem nowa terminologia odnosząca się wyłącznie do badanych osobników, których określa się jako „grupistów”, „pracoholików”, „zwierzęta ekonomiczne” i na różne inne sposoby. Kiedyś, być może, dzięki zmasowanym wysiłkom uczonych wszystkich krajów legnie mit „tajemniczej duszy Wschodu” i ”nieprzeniknionej twarzy Japończyka”, a przy tej okazji i szereg innych mitów. Japończyk stanie wobec świata nagusieńki. Każde drgnienie jego niegdyś tajemniczej duszy będzie wyjaśnione chłodnym językiem nauki, a twarz przestanie być zagadką, bo uczeni zinterpretują japońską mimikę, a także gestykulację i sposób zachowania.
Czerpię więc z tej zmasowanej wiedzy japonistycznej na miarę skromnych możliwości. Myślę jednocześnie, że wiedza książkowa – absolutnie konieczna w każdym zawodzie – musi być uzupełniana wiedzą z oglądu. O kraju, który stał się domeną specjalistycznych studiów, nie wystarczy przeczytać to czy owo, zapamiętać podstawowe dane, nauczyć się historii czy metod zarządzania. Wybranym krajem trzeba przejąć się tak, by przestał być obcy. Tylko wtedy będąc w nim można intuicyjnie, przez osmozę, nie oglądając się na wiedzę teoretyczną, wejść w życie codzienne, wyzbyć się swojego bagażu odmienności kulturowej i zacząć zachowywać naturalnie, ale w sposób nie rażący dla otoczenia. Nie wiem, czy w przypadku Japonii jest to w ogóle tak do końca osiągalne. Tym bardziej nie potrafię ocenić, do jakiego stopnia mnie się to udaje. Zdaję sobie sprawę, że są kręgi wtajemniczenia, których się domyślam, ale do których nigdy nie dotrę.
Opisany poprzednio incydent związany z audiencją u mera Kioto jest dosyć typowy dla zachowań Japończyków z jednej strony, a z drugiej dla reakcji gaijina-ignoranta. Dla profesora Ohashiego pozycja mera była taką oczywistością, że mu nawet nie przyszło do głowy, by mnie poinstruować, jak powinnam się zachować przed Obliczem. Nie przyszło mu do głowy, że ja mogę nie wiedzieć, jakiego dostępuję zaszczytu i jak to wykorzystać. Przecież dzięki merowi mogłam uzyskać wstęp do wszystkich bibliotek, archiwów i wszystkich zabytków normalnie zamkniętych dla publiczności! Ale oczywiście powinnam 0 to poprosić w mniej lub bardziej zawoalowanej formie, wśród ukłonów, dyskretnych pochlebstw i przymilnych uśmiechów. Tak sobie to zapewne wyobrażał profesor Óhashi, rekomendując mnie merowi, a jednocześnie licząc na moją przytomność umysłu.
Dla Mamy mer był szczytem jednej z wielkich piramid jej wertykalnie ukształtowanego społeczeństwa i wobec tego za najzupełniej oczywiste uważała okazywanie mu najgłębszego szacunku. Z wykorzystaniem całego arsenału tradycyjnej etykiety. Zadając mi drobiazgowe pytania, chciała dociec, czy ja stanęłam na wysokości zadania i czy On traktował mnie jako petenta czy jako gościa. Ponieważ z moich odpowiedzi wynikało, że On wyszedł zza biurka, zaprosił mnie do fotela przy bocznym stole i poczęstował herbatą z ciasteczkami („Były ciasteczka? Japońskie czy zachodnie?”), Mama wyciągnęła wniosek, że zostałam przyjęta jako gość. I tym bardziej bolała nad moim gaijińskim nieokrzesaniem! Po prostu zawstydzona była moim brakiem manier, ponieważ czuła się za mnie odpowiedzialna (co było wręcz wzruszające, ale też mało dla mnie zrozumiałe – niby dlaczego miała się czuć odpowiedzialna za dorosłą 1 w dodatku obcą osobę?...). Ciekawe jest przy tym, że wstyd Mamy nie sięgał do wyżyn mera, którego nie znała i nie miała szans poznać, ale zatrzymywał się na osobie profesora Ôhashiego, a więc na szczeblu pośrednim. Łańcuch skojarzeń Mamy był prosty: mer przyjął mnie jak gościa, a więc profesor Óhashi musiał mnie szczególnie ciepło polecać; a skoro szczególnie ciepło mnie polecał i ja go zawiodłam, teraz musi się okropnie wstydzić, bo przecież dla mera ja jako ja – to tylko epizod bez znaczenia, ale ja jako protegowana profesora Ôhashiego obciążam tego ostatniego odpowiedzialnością za swoje zachowanie. Do niego i tylko do niego mer może czuć żal, że mu nasłał osobę nie rozumiejącą subtelności japońskiej hierarchii. A więc ostatecznie zachowałam się niewłaściwie wobec swojego dobroczyńcy...
Nie potrafię powiedzieć, kiedy i dlaczego ten sposób rozumowania stał się dla mnie oczywisty. Mogę jedynie stwierdzić, że wtedy, w 1966 roku, byłam zagubiona i raczej nadąsana w reakcji na odbiór Mamy, bo przecież w sumie nie zachowałam się jak gbur. Ale w którymś momencie – naprawdę nie wiem, kiedy i dlaczego – zdałam sobie sprawę, do jakiego stopnia byłam ignorantem. Nie wiem, czy to wynik socjologicznych lektur, czy raczej skutek stopniowego przenikania japońską atmosferą?... Wiem natomiast z całą pewnością, że obecnie, czekając na audiencję pod drzwiami każdego mera, nawet mera całkiem niewielkiego miasta, byłabym sparaliżowana nieśmiałością. A przekroczywszy drzwi, kłaniałabym się zgięta w pałąk, z rękami złożonymi powyżej kolan, z głową pochyloną poniżej pasa i nie odczuwałabym przy tym, że mi korona z głowy spada. Nie uważałabym swojego zachowania za służalcze, pochlebcze czy nienaturalne. Po prostu tak wypada, taka jest konwencja w tym kraju, takie normy zachowań.
Wstyd Mamy stał się dla mnie zrozumiały również dopiero po dłuższym czasie. I wtedy sama poczułam wstyd. Nie wobec mera, który był dla mnie epizodem równie bez znaczenia, jak ja dla niego, ale wobec Mamy, która polecała mnie profesorowi Óhashiemu, i wobec samego profesora. A skoro się wstydziłam, zaczęłam się zastanawiać – jako japonista z europejskiego kręgu kulturowego – do jakiego stopnia zjaponizowały się moje odczucia.
Wstyd jest typową reakcją Japończyka we wszystkich sytuacjach, kiedy nie daje sobie rady, zawodzi pokładane w nim nadzieje, nie dorasta do stawianych przed nim zadań. W skrajnych przypadkach niejednokrotnie prowadzi do samobójstwa. W sytuacjach na co dzień zawstydzanie jest jedną z typowych metod wychowawczych w szkołach podstawowych, w rodzinach i w innych grupach. Ta metoda często okazuje się skuteczniejsza od stosowania systemu kar czy nagród. Jako charakterystyczny przykład podać mogę kelnerkę, która potknęła się, niosąc tacę wyładowaną talerzami. Talerze zwaliły się na podłogę ze straszliwym rumorem. Kelnerka ukłonami do ziemi przeprosiła gości, po czym, unikając wzniecania dalszego hałasu, pozbierała skorupy i wyniosła na zaplecze. Wróciła na salę z czerwonymi oczami. Widząc to, powiedziałam do swojej towarzyszki: „Biedna dziewczyna! Ile ona będzie musiała zapłacić!...” Machiko żywo zaprotestowała: „Ależ nic podobnego! Gdyby zapłaciła, mogłaby sobie tłuc naczynia do woli, bo jej rachunki z właścicielem byłyby wyrównane. A ponieważ nie płaci, więc musi się wstydzić za swoją nieuwagę. Odtąd będzie uważać tak, że już nigdy w życiu szklanki nie stłucze”. Pomyślałam, że w takim rozumowaniu, w tej metodzie wychowawczej jest logika nie do podważenia. I zaraz pojawiło się pytanie: czy ja rzeczywiście tak to odczuwam? Ja jako ja... czy ja jako japonistka? Jeżeli ja jako ja, to znaczy, że się w pewnej mierze zjaponizowałam. Ale jeżeli ja jako japonistka, to znaczy, że poznałam na tyle Japończyków, by rozumieć skuteczność zawstydzania w tym konkretnym środowisku. Bo przecież w Polsce trudno byłoby liczyć u kelnerki na poczucie wstydu dostatecznie dojmujące, by nauczyć ją porządnej pracy...
Zdziwienie własnymi reakcjami, kiedy uświadomiłam sobie, że nie tylko pojęłam wstyd po japońsku, ale zaczęłam go po japońsku odczuwać, doprowadziło mnie do refleksji bliskich rozterkom wyrażonym przez Andrzeja Siemka w referacie „Alienacje neofilologa”. Ja nazywam siebie „obserwatorem z doskoku”, Siemek myśl podobną ujmuje bardziej wykwintnie i o filologach powiada: „Nasz stan jest stanem wędrownym, rozchwianym. Co więcej, nigdy nie wiemy, czy trzeba przesiąknąć obcością jak tylko możliwe, czy przeciwnie – myśleć jedynie o przetrwaniu jej i umieszczeniu na gruncie rodzimym”. A nieco wcześniej stawia pytanie, które sam nazywa „naiwnym”, ale które bardzo jest istotne i może przyczynić zmartwień badaczowi obcej kultury: „Mówienie 0 obcym ze swojskich pozycji oznacza z góry sytuację hybrydalną. Musimy być zarazem «tu» i «tam», niezależnie od specyfiki naszych różnych specjalizacji. Otóż zjawia się naiwne pytanie, czy można być naprawdę sobą w obcej otoczce, oraz jego dialektyczne odwrócenie: czy można być naprawdę obcym w swojej?” (s. 69 i 68). Dodać należy koniecznie, że Andrzej Siemek jest romanistą, a więc jego rozterki dotyczą tego samego europejskiego kręgu kulturowego. Nie przesadzę chyba stwierdzając, że stan rozchwiania potęguje się znacznie, kiedy w podobne rozterki popada japonista. Rozziew różnic kulturowych między Japonią a Polską – czy nawet szerzej, między Japonią a całą Europą, bądź dowolnie wybranym w niej krajem – jest bez porównania większy niż między Francją a Polską.
Odmienność była przede wszystkim tą cechą, która najbardziej rzucała się w oczy przedstawicielom Zachodu docierającym do Japonii w XVI 1 XVII wieku, a następnie w XIX wieku. Wprawdzie za najwcześniejszą europejską relację uważa się Opisanie świata Marco Polo (1254–1323), ale zwięzłe wiadomości w tym dziele zawarte, a dotyczące wyspy zwanej Zipangu (lub Zipingu), dalekie są od rzetelności i pochodzą nie z oglądu, ale ze słyszenia. Nie można też wykluczyć, że autor podbarwił je własną fantazją, tworząc obraz niewiele mający wspólnego z japońską rzeczywistością. Z tego względu trudno opis Zipangu traktować poważnie, aczkolwiek byli podróżnicy, którzy podejmowali śmiałe wyprawy, by dotrzeć do tej rzekomej krainy złota, srebra i drogich kamieni. Jednym z nich był Krzysztof Kolumb, o czym możemy wnioskować m.in. z jego egzemplarza Opisania świata, którym się posługiwał w łacińskiej wersji Pipina z 1485 roku (obecnie przechowywany w sewilskiej bibliotece Colombina). Egzemplarz pomazany jest na marginesach komentarzami, zwłaszcza tam, gdzie mowa jest o bogactwach Azji... Innym śmiałkiem był zapewne Magellan. Ale ani on, ani Kolumb nie pozostawili żadnych opisów Japonii, bo zostawić nie mogli, skoro nigdy tam nie dotarli.
Od czasów Marco Polo długo nic się nie pojawiało w piśmiennictwie europejskim na temat tajemniczej krainy na wschód od Kataju (czyli Chin). Dopiero po 1513 roku tu i ówdzie zamieszczano wzmianki o kraju zwanym Jampun, Japun, Japang lub lapon. Wszystkie pochodziły z przekazów pośrednich i nie zawierały godnych uwagi opisów. Pierwsi Europejczycy pojawili się w Japonii w 1542 lub 1543 roku, ale z tego epizodu nie zachowała się żadna relacja. Najwcześniejsza ze znanych pochodzi z 1548 roku, a dotyczy wcześniejszej o cztery lata wizyty na Kyûshû niejakiego Pero Dieza (spisana była przez biegłego w piśmie Carcię de Escalante Alvaro). Trochę ciekawsza jest relacja kapitana Jorge Alvareza przedstawiona Franciszkowi Ksaweremu w 1547 roku. Franciszek Ksawery (1506–1552) bawił podówczas w Goa i z raportu kapitana Alvareza wyciągnął optymistyczne wnioski na temat ewentualnej działalności misyjnej w laponie. Raport poparty był obecnością przywiezionego przez Alvareza żywego Japończyka imieniem Yajiró. W rezultacie Yajiro został pierwszym Japończykiem nawróconym na wiarę chrześcijańską i ochrzczonym przez Franciszka Ksawerego, ten zaś został pierwszym katolickim misjonarzem, który rozpoczął w Japonii działalność misyjną. I dopiero data jego przybycia na Kyûshû (1549) otwiera dla Europy pierwsze wiarygodne źródło informacji o egzotycznym archipelagu japońskim. W raportach dla generała Towarzystwa Jezusowego i w listach do konfratrów Ksawery pisał o swoich wrażeniach, nadziejach i obawach. Po nim inni ojcowie opisywali Japonię i jej mieszkańców. Dołączyli do tego kupcy i awanturnicy różnych maści, którzy w interesach lub całkiem przypadkowo znaleźli się na archipelagu i pozostawili po sobie notatki, dzienniki czy listy. Bardzo rozmaita w tonie jest ta spuścizna, ale gdybyśmy chcieli sprowadzić ją do wspólnego mianownika, doszlibyśmy do wniosku, że tym mianownikiem jest odmienność Japonii. Odmienność od wszystkiego, co narratorzy dotychczas widzieli. A pamiętać trzeba, że byli wśród nich podróżnicy znający zarówno Europę, jak i różne egzotyczne „barbarzyńskie” kraje.
Jednym z ludzi, którzy dali wyraz swemu zadziwieniu, był włoski jezuita, ojciec Alessandro Valignano (1539–1606). Trzykrotnie prowadził pracę misyjną w Japonii i spędził w tym kraju ponad dziesięć lat (między 1579 a 1603 rokiem). Był jednym z nielicznych podówczas cudzoziemców znających język japoński i dzięki temu jego pole obserwacji było znacznie szersze niż kupców korzystających z tłumaczy. W swojej Historia del Principio pisze on m.in.: „Mają oni [japończycy – JT] obrzędy i ceremonie tak różne od wszystkich innych narodów, że wydaje się, iż specjalnie usiłują być niepodobni do jakiegokolwiek innego ludu. To, co oni robią pod tym* względem, przechodzi wszelkie wyobrażenie; i można prawdziwie rzec, że Japonia jest odwrotnością Europy. Wszystko jest tak dziwaczne i przeciwstawne, że praktycznie rzecz biorąc, do nas nie są podobni w niczym. [...] Otóż to wszystko nie byłoby zdumiewające, gdyby byli podobni innym barbarzyńcom. Ale co mnie zadziwia, to fakt, że we wszystkich tych sprawach zachowują się jak bardzo powściągliwi i kulturalni ludzie. Gdy widzi się, jak wszystko jest odwrotnością Europy, a jednak ich ceremonie i obyczaje są tak kulturalne i oparte na rozsądku, powoduje to niemałe zdumienie u każdego, kto takie rzeczy pojmuje. A co jeszcze bardziej zdumiewa, to fakt, że są tak różni od nas w odniesieniu do zmysłów i spraw natury. Jest to coś, czego bym nie śmiał twierdzić, gdybym nie miał wśród nich tak licznych doświadczeń. Tak więc ich smak jest do tego stopnia różny od naszego, że zazwyczaj czują pogardę i niechęć dla rzeczy, które my uważamy za najprzyjemniejsze. A z drugiej strony my nie możemy znieść tego, co oni lubią najbardziej” (s. 229).
Powodzenie misji zależało przede wszystkim od poznania i rozpracowania nawracanych tubylców i dlatego ojcowie dokładali starań, by niczego w swoich obserwacjach nie pominąć. Niekiedy ich spostrzeżenia były bardzo drobiazgowe, jak np. notatka ojca Luisa Froisa (1532–1597): „My dłubiemy w nosach kciukiem i palcem wskazującym, a Japończycy używają małego palca, ponieważ ich nozdrza są małe” (tamże, s. 239). Nadziwić się nie mogli zarówno misjonarze, jak i kupcy odmienności japońskiej w obyczajach wszelakich. Ale jeżeli chwalili, co zdarzało się nader często, robili to z pozycji przedstawicieli nieporównywalnie wyższej cywilizacji. Poklepywali Japończyków po ramieniu... Mowa tu oczywiście o tonie, który przeważał w relacjach. Ale już wtedy zdarzali się obserwatorzy, którzy jakby wbrew własnej woli i wbrew „białemu” poczuciu wyższości przyznawali Japończykom cechy ludzi kultury. Do takiej kategorii można przede wszystkim zaliczyć Franciszka Ksawerego z jego powszechnie cytowaną wypowiedzią: „Ten naród jest zachwyceniem mojej duszy”. Wspomniany uprzednio ojciec Valignano napisał też: „Ludność jest biała i kulturalna. Nawet pospolity gmin i chłopstwo są dobrze wychowani; są tak uderzająco uprzejmi, że sprawiają wrażenie, jakby byli przyuczeni na dworze. W tym względzie przewyższają nie tylko inne ludy wschodnie, ale również Europejczyków” (tamże, s. 4).
Uderzająca uprzejmość podkreślana przez ojca Valignano jest, obok odmienności, drugą cechą zauważaną przez większość przedstawicieli Zachodu. Will Adams (1564–1620), pierwszy Anglik w Japonii, również na ten temat wypowiada się wielokrotnie i w superlatywach. W jednym z listów formułuje to następująco: „Ludzie tej Wyspy laponu są dobrego charakteru, grzeczni ponad miarę, a w wojnie mężni” (tamże, s. 71)'
Takie i podobne opinie przewijają się przez wszystkie opisy Japonii z czasów pierwszego zetknięcia Europy z archipelagiem. Nie inaczej wygląda to w znacznie już rzadszych opracowaniach z dwuwiekowego okresu, gdy Japonia odgrodziła się od świata i popadła w ksenofobiczną manię. Nieliczne raporty docierały do Europy jedynie przez holenderską faktorię usytuowaną na wysepce Deshima koło Nagasaki, a tymczasowi mieszkańcy tego skrawka ziemi nieczęsto wykazywali zainteresowania wykraczające poza interesy handlowe. Od czasu do czasu pojawiali się na Deshimie ludzie o szerszych horyzontach myślowych, wśród których byli też uczeni innych niż holenderska nacji, jak np. Engelbert Kaempfer (1651–1716) z Westfalii. Przybył do Japonii w 1690 roku i spędził dwa lata na Deshimie jako przedstawiciel Kompanii Wschodnioindyjskiej. Pokonując liczne trudności, w których tworzeniu celowali urzędnicy shôgunatu, studiował historię i obyczaje Japonii. Owocem jego trudów było monumentalne dzieło History of Japan, wydane w angielskiej wersji w 1727 roku.
Następną wielką osobowością był Karl Peter Thunberg (1743–1828) – Szwed w służbie holenderskiej. Spędził w faktorii na Deshimie ponad rok, studiując przede wszystkim japońską botanikę, ale także starając się poznać japońską mentalność i obyczajowość. Jako lekarz i botanik wywarł bardzo duży wpływ na żądnych wiedzy Japończyków, którzy zdołali nawiązać z nim stosunki. On również w swych dziełach pozostawił pochlebne impresje dotyczące Japonii.
Jeszcze inną wybitną postacią z okresu izolacji był Philip Franz von Siebold (1796–1866) z Bawarii. On też dostał się do Japonii za pośrednictwem faktorii holenderskiej i spędził w tym kraju siedem lat. W 1826 roku towarzyszył holenderskiej misji w podróży do Edo celem złożenia hołdu shôgunowi. Udało mu się nawiązać kontakty z kilkoma uczonymi, od których zbierał informacje wykraczające daleko poza jego podstawowe dziedziny zainteresowań, tzn. botanikę i medycynę. W rezultacie jeden z jego informatorów zmarł w więzieniu, a on sam został w 1830 roku wyrzucony z Japonii. Po powrocie do kraju napisał dzieło do dziś cenione i cytowane: Nippon, Archiv zur Beschreibung von Japan. Ponadto dzięki niemu Europa zapoznała się z Japonią nie tylko poprzez słowo pisane, ale także dzięki kolekcji przywiezionych przez niego przedmiotów i sprzętów umieszczonych w kilku muzeach niemieckich oraz nade wszystko przez wprowadzenie do europejskich ogrodów japońskich roślin, wśród których były lilie, azalie, peonie i słynne chryzantemy.
Działalność tych pionierów nowożytnej japonologii przetarła szlaki następcom, którym przyszło pracować w znacznie dogodniejszych warunkach, bo już po otwarciu Japonii dla świata zewnętrznego. Jeszcze przed otwarciem, w 1841 roku, opublikowana została w Nowym Jorku książka Manners and Customs of the Japanese in the Nineteenth Century, której treść opierała się głównie na dziele Siebolda oraz na raportach kilku Holendrów z faktorii na Deshimie. Dzięki układowi tematycznemu oraz bogactwu faktów i anegdot stała się w Ameryce pierwszym obszernym kompendium wiedzy o Japonii.
Od podpisania pierwszych traktatów, czyli od wczesnych lat pięćdziesiątych XIX wieku, zaczęła narastać istna lawina publikacji poświęconych archipelagowi – od uczonych dyskursów po najgorszą sensacyjną szmirę. Basil Hall Chamberlain w 1904 roku napisał: „Bibliografia Cesarstwa Japońskiego von Wencksterna zawiera wiele tysięcy haseł, z czego wnosić można, że n i enapisanie książki o Japonii szybko staje się tytułem do wyróżnienia” (s. 64). I rzeczywiście – wydawać by się mogło, że każdy, kto chociaż otarł się o ten kraj, uważał za swój obowiązek zostawić potomnym garść osobistych refleksji w formie drukowanej. Świadczy to niewątpliwie o atrakcyjności Japonii dla przedstawicieli Zachodu – zarówno samych autorów, jak i wydawców, którzy wyczuwali zapotrzebowanie odbiorców. Ale zapoznanie się, choćby wyrywkowe, z całą tą pisarską nawałnicą świadczy również o podstawowym braku platformy porozumienia między Wschodem a Zachodem. Niezależnie jednak od tego, czy autor był wielbicielem Japonii, czy też należał do antyjapońskich fanatyków – wszyscy jak jeden mąż kładą nacisk na odmienność Japonii i na dobre maniery jej mieszkańców. Inne cechy wymieniane jako szczególnie charakterystyczne lub szczególnie ważne różniły się w zależności od prolub antyjapońskich upodobań autora.
Ale nawet w tych punktach, w których autorzy w opisie są zgodni, w interpretacji mogą wystąpić interesujące różnice. Na przykład Percival Lowell, składając hołd japońskim manierom, pisze jednocześnie: „Brak oryginalności Japończyków jest uderzający, kiedy się już przeszło pierwsze oszołomienie dziwnymi widokami antypodów. [...] Innym charakterystycznym rysem japońskiego umysłu jest ogólny brak zdolności do idei abstrakcyjnych. [...] Wreszcie, przyzwoity sposób bycia całego narodu zdradza ukryty brak aktywności umysłowej. Wszak nie reguły tworzą charakter, ale charakter jest tym, co stwarza reguły. Żaden energiczny umysł nie mógłby się spętać tak nieskończenie wymagającą etykietą” (s. 256, 257).
Wilhelm Depping, pedant i moralista, błogosławionemu wpływowi Europy przypisuje zmiany w japońskich obyczajach. Stwierdza mianowicie: „Nowe stosunki, zawiązywane przez Japończyków z cudzoziemcami, oddziałały bardzo korzystnie na pewien sposób bycia i niektóre czynności życia codziennego krajowców. Wszystko to, co nazywamy przyzwoitością, wstydem, a nawet moralnością, było w Japonii rzeczą zupełnie nieznaną. Tak na przykład przed przybyciem cudzoziemców najniższa klasa społeczna ubierała się bardzo niedostatecznie, a nawet chodziła prawie bez ubrania. Europejczycy byli niezmiernie zgorszeni zupełną swobodą, z jaką się Japończycy ukazywali oczom szerszej publiczności w kostyumie sprowadzonym do minimum; Japończycy znowu, od wieków przyzwyczajeni do nagości, byli niezmiernie zdumieni zdziwieniem cudzoziemców. Dla zrobienia przyjemności nowym gościom rząd wydał rozporządzenie, aby się odtąd poddani ubierali przyzwoiciej. Przewrót w kostyumach dokonał się równocześnie z przewrotem w pojęciach i obyczajach” (t. II, s. 107, 108). Dalej autor ów, zastanawiając się nad dziwactwami życia Japończyków, przytacza żartobliwą wypowiedź Amerykanina Williama Elliota Griffisa: „Dlaczego postępujemy przeciwnie niż Japończycy? Czy u nas jest wszystko na odwrót, czy też u nich? Japończycy twierdzą, że u nas. Wyśmiewają nasze pismo, które – ich zdaniem – idzie wstecz; nawet w książkach naszych wiersze przecinają stronicę na wzór raków, zamiast posuwać się wprost z góry na dół. W stajniach japońskich konie ustawione są odwrotnie niż u nas. Sprężyny, tryby skręcają się w stronę przeciwną niż nasze. Zamki otwierają się na lewo. Europejczyk przez zemstę zabija wroga; Japończyk w podobnym wypadku zabija siebie. Kto tu jest mańkutem? Kto się znajduje na biegunie odjemnym prawdy, a kto na dodatnim? Gdzie jest prawda? Co się znajduje na padole, a co na wyżynach?” (tamże, s. 108, 109). Jeżeli nawet jest to wypowiedź żartobliwa, to jednak pozostawia pewną szansę Japończykom, chociaż w podtekście należy się domyślać, że na padole znajdą się nie Europejczycy czy Amerykanie. Ale wyraźnie to nie jest powiedziane. Inni cudzoziemcy byli mniej powściągliwi w szafowaniu opiniami i albo się wyśmiewali, albo potępiali Japończyków za to, że ich zamki otwierają się na lewo, a ich konie jedzą ze żłobów ustawionych przy drzwiach, a nie ze żłobów pod przeciwległą ścianą – jak w Europie.
Do listy japońskich dziwności najczęściej dopisywali „domy z papieru” prawie pozbawione sprzętów, miniaturowe a niesymetryczne ogródki, „fotele na kółkach”, czyli ryksze, palankiny i lektyki oraz szereg drobnych przyzwyczajeń i zwyczajów. Nadziwić się nie mogli temu, że japoński cieśla, piłując lub heblując, prowadzi narzędzie ku sobie; japoński rybak cumuje łódź rufą do brzegu zamiast dziobem; japońskie kobiety nie noszą dziecka w ramionach, lecz na plecach. Zdumienie wywoływały szwaczki, które nie nawlekały igły przez manewrowanie nitką, ale przeciwnie – nitkę trzymały nieruchomo i poruszały igłą tak, by uchem natrafić na koniec nici. Szycie też odbywało się inaczej niż w całej reszcie świata – materiał naciągano na utrzymywaną w bezruchu igłę z nicią. Końca nie było cudowaniu się japońskiej kąpieli, a zwłaszcza zwyczajowi wycierania ciała mokrym ręcznikiem. Trudne do wybaczenia było zdejmowanie butów przed wejściem do domu i siedzenie na matach. A obywanie się bez sztućców i posługiwanie pałeczkami przy jedzeniu?...
Tego rodzaju przejawy odmienności zauważyli wszyscy. Jedni się tylko dziwowali, inni byli rozbawieni, a jeszcze inni próbowali w tym widzieć cywilizacyjną niższość Japończyków. Dodać należy, że z listy podanych wyrywkowych przykładów niewiele można skreślić obecnie, u schyłku XX wieku.
Zmieniło się tyle, że domy są budowane solidniej i często meblowane w ”stylu zachodnim”. Znikły bezpowrotnie ryksze, palankiny i lektyki. Żadna okusan z zamiłowaniem do szycia nie może się już obejść bez elektronicznej maszyny, która sama projektuje wzory, wybiera i wykonuje ściegi. Ale cała reszta pozostała niezmieniona! A przecież nikt już nie wyrzuca Japończykom, że cywilizacyjnie ustępują jakiemukolwiek innemu krajowi.
Jednak coś się chyba zachowało w zbiorowej japońskiej pamięci z tamtego okresu walki o zdobycie pozycji narodu dorównującego kulturą Zachodowi. Odkąd bowiem Japończycy weszli w żywe kontakty z Zachodem, ciągle pod jakimś naciskiem czegoś się musieli wstydzić. Raz tego, raz owego... Szczątkowe formy ulegania gaijińskiej obyczajowości można jeszcze zauważyć w wielu (nawet wysokiej klasy) hotelach. Wśród instrukcji pisanych po japońsku i po angielsku („Prosimy powstrzymać się od palenia w łóżku” lub „Wodę spuszcza się przez przyciśnięcie guzika poniżej”, lub „Wyjście awaryjne jest w korytarzu na prawo”...) jedna tylko jest wyłącznie po japońsku. Brzmi ona mniej więcej tak: „Ze względu na obecność w naszym hotelu szanownych gości zagranicznych uprzejmie prosimy o niewychodzenie poza własny pokój w yukatach i w zori”. Oznacza to, że zarząd hotelu obawia się, by swobodny strój w korytarzach nie naraził Japonii na śmieszność w gaijińskich oczach. A więc obywatel Nipponu, od dziecka przyzwyczajony do tego, że kąpiel jest przyjemnością i nade wszystko relaksem, ma w hotelu udawać się do łaźni przyodziany w formalny strój – w garniturze, butach, skarpetkach i ”pod krawatem”. I tak ma z łaźni wychodzić! Dlatego tylko, że jakiś szanowny zagraniczny gość mógłby go zobaczyć w yukacie i wyciągnąć z tego niekorzystne wnioski o kulturze Japonii?... Należy tu dorzucić jako akcent ironiczny, że wielu gaijinów mieszkających w tychże hotelach i korzystających ze wspólnej łaźni nie ma najmniejszych skrupułów w odniesieniu do ubioru i snuje się po korytarzach w inkryminowanych yukatach. Napisy po angielsku też by się przydały...
Pierwsze zetknięcie z Japonią zawsze jest zaskoczeniem, a raczej długą serią zaskoczeń. Czy jednak sprawia to jedynie odmienność? Przecież inne kraje też są odmienne od siebie wzajemnie. Trudno Europejczykowi od pierwszej chwili czuć się swojsko w Chinach, w buszu afrykańskim czy wśród Pigmejów. I odwrotnie – Chińczyk ze zdumieniem będzie oglądać Paryż, a Pigmej lub Afrykańczyk zadziwi się Warszawą... Dlaczego więc wokół Japonii narosło tyle nieporozumień, powstało tyle skrajnych opinii nawet wśród długoletnich rezydentów? Czy klucza do zagadki nie należy szukać w tym, że Japonia, modernizując się cywilizacyjnie szybciej niż jakikolwiek inny kraj, nie zdradza tendencji, by odstąpić od tradycyjnego sposobu myślenia i tradycyjnych norm społecznych wykształconych w ciągu wieków względnej lub całkowitej izolacji?
Do odmienności przejawów życia codziennego można po pewnym czasie przywyknąć. Można się nauczyć poruszania po mieście, posługiwania środkami komunikacji, sposobu i samego smaku jedzenia, trafiania pod wskazany adres mimo braku nazw ulic i numerów na domach. Można polubić chodzenie po domu bez butów, siedzenie i spanie na matach, zamiast kąpieli – odmakanie w wannie, zimą kulenie się w pokoju przy stole zakrytym kołdrą, a w lecie palenie kadzidła odstraszającego komary. Po pewnym czasie można też pojąć, że ręczniki kupuje się w sklepach z pościelą, a kaszę w sklepach z karmą dla ptaków.
Znacznie trudniej przychodzi dostosowanie się do japońskiej etykiety, do tych wszystkich ukłonów stopniowanych głębokością w zależności od tego, kto i komu się kłania; do formuł powitalnych i pożegnalnych, proszalnych i dziękczynnych; do grzeczności wymienianych przy każdej okazji ze znajomymi przy jednoczesnej mroźnej obojętności wobec ludzi nieznajomych. Wygląda na to, że grzeczność obowiązuje po obu stronach lady sklepowej czy stoiska na bazarze, ale obojętnie należy traktować współpasażerów autobusu czy pociągu. Rażącym przykładem jest brak zwyczaju ustępowania miejsca ludziom starszym lub kobietom ciężarnym. Dziwiło mnie to tak długo, aż kiedyś w autobusie ustąpiłam miejsca wiekowej babuni. Babcia przez dwa przystanki nie usiadła, tylko kłaniała mi się do podłogi, wylewając potoki dziękczynienia. Wytłumaczono mi potem, że wyświadczenie komuś uprzejmości obliguje tę drugą osobę do odwzajemnienia się. I jeżeli nie może tego zrobić (bo jest to np. przelotnie spotkany współpasażer), wówczas czuje się, jakby zaciągnął dług nie do spłacenia. Nic dziwnego więc, że babcia, dziękując mi z takim żarem, starała się zatrzeć własny niepokój... To oduczyło mnie narzucania obcym nie chcianej uprzejmości. Oduczyłam się też dawania prezentów, choćby najdrobniejszych, pod wpływem impulsu lub z czystej sympatii. Przekonałam się bowiem, że w ten sposób również obliguję Japończyków do rewanżu, a przede wszystkim wprowadzam ich w zmieszanie, gdyż zastanawiają się, jaki był cel tego niespodziewanego gestu.
Etykieta japońska jest bardzo drobiazgowa, skomplikowana i wielopłaszczyznowa. Po dłuższym pobycie można się do niej na tyle przystosować, by nie popełniać grubszych nietaktów. Czy można ją jednak pojąć, nie będąc Japończykiem?... Nakane Chie w wykładzie na temat „Japonia w kontekście Azji” (wygłoszonym 10 listopada 1987 roku w Tokio) powiedział m.in.: „[...] cudzoziemiec może przyjechać do Japonii, nauczyć się języka dokładnie, przesiąknąć zwyczajami tego kraju i ciągle robić rzeczy, których Japończyk nigdy by nie zrobił. To nam mówi, że są pewne reguły, które określają japońskie zachowanie. Japończycy nauczyli się tych reguł poprzez długi proces socjalizacji, ale nie ma żadnego kodeksu, który by przedstawiał owe reguły w formie dostatecznie wyraźnej, aby człowiek z zewnątrz mógł je łatwo zrozumieć”. I rzeczywiście, człowiek z zewnątrz, ucząc się stopniowo Japonii, może wielokrotnie, w różnych sytuacjach docierać do granicy, której nie jest w stanie przekroczyć. Dobrze, jeżeli w ogóle dostrzega, że taka granica istnieje! Wielu gaijinów ukołysanych japońską uprzejmością popada w samozadowolenie i wyobraża sobie, że Japonia nie ma dla nich tajemnic. Wszystko jest dla nich jasne i sami czują się całkiem swobodnie w przekonaniu o własnej przenikliwości i talencie wchodzenia w obce środowisko. I jakże często błądzą!...
Czuję się upoważniona do takiego osądzania gaijinów, ponieważ sama będąc gaijinem i przechodząc różne rozterki w Japonii, dostrzegłam w sobie takie niebezpieczne skłonności popadania w zarozumiałość. A skoro je rozpoznałam, włączyłam aparat samokontroli i podjęłam z nimi walkę. Walka ciągle trwa... Rozterki też się nie kończą, bo ciągle staję wobec pytania: czy w danej sytuacji dotarłam już do granicy swoich możliwości poznawczych? Czy raczej otwiera się przede mną jakaś nowa niepojęta czeluść japońskiej psychiki?... Drugie z dręczących pytań w ramach akcji samokontrolnej dotyczy różnych moich reakcji i zachowań: czy zachowuję się tak, bo „przesiąkłam zwyczajami tego kraju”, a więc intuicyjnie reaguję na atmosferę? Czy też dlatego, że jako japonistka posiadłam pewną wiedzę?... Czasem potrafię udzielić sobie odpowiedzi, ale jakże często wątpliwości pozostają! I mogę tylko mieć nadzieję, że kiedyś jakaś ilość przejdzie w jakąś jakość albo doznam buddyjskiej iluminacji i w nagłym błysku zrozumienia rozwiążę dręczący mnie problem, albo przeczytam jeszcze parę książek i coś mi tam w głowie zaświta...
Owo „przesiąkanie zwyczajami” też nie wydaje mi się jednoznaczne. Może się sprowadzać do form czysto konwencjonalnych, a może wchodzić głębiej pod skórę. Do pierwszego rodzaju zaliczam na przykład podawanie mężczyznom płaszcza i zapalanie im papierosa przez kobietę. W Japonii jest to zachowanie dla wszystkich zrozumiałe i mnie się już wydaje tak naturalne, że zawsze po powrocie do Polski przez pewien czas muszę uważać, by tego nie robić na rodzimym gruncie. A przecież zostałam wychowana w duchu kurtuazji panów wobec pań i nawet podczas pobytu w Japonii nie potrafię przekonać się ni umysłowo, ni emocjonalnie o wyższości mężczyzny nad kobietą. To znaczy, że rzucając się, by zapalić mężczyźnie papierosa, dostosowuję się do panującej konwencji i w pewnej mierze spełniam przez to oczekiwania tradycyjnego otoczenia.
Ale zauważam też u siebie objawy, których do tej kategorii „przesiąkania” nie da się zaliczyć. Nikt w Japonii bowiem nie oczekuje od gaijina, by składał hołd japońskim przodkom. A ja to robię!... Nie na pokaz, ale z potrzeby serca... Sama byłam zaskoczona, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że od wielu już lat, będąc w Japonii, podkreślam swoją przynależność do mojej japońskiej Rodziny, składając hołd przed domowym butsudanem (czyli ołtarzem buddyjskim). Pierwszy raz zrobiłam to zapewne podczas pierwszego pobytu po śmierci Mamy, a potem już mi to weszło w zwyczaj. Nie mam żadnych skłonności ku religii ni myśli filozoficznej buddyzmu, ale zarówno dla wszystkich Domowników, jak i dla mnie butsudan jest po prostu symbolem jedności i trwania rodu.
Domowy butsudan wmontowany jest we wnękę w ścianie pokoju, który dawniej należał do Mamy, a który po Niej przejęłam. Zawsze centralną pozycję w butsudanie zajmował portret Ojca i jego ihai (tabliczka z imieniem pośmiertnym). Teraz obok stoi ihai Mamy i jej fotografia w czarnych ramkach. Do stałego wyposażenia należą figurki bóstw buddyjskich, mały gong umieszczony na brokatowej poduszeczce, trójnożny pojemnik na trociczki, świecznik w kształcie żurawia oraz piękny metalowy wazon z dwoma przywieszanymi rzeźbami lwów. Poza tym w butsudanie wiesza się lub składa rozmaite dokumenty dotyczące wydarzeń w rodzinie, o których chciałoby się zawiadomić duchy przodków. Ze wzruszeniem zauważyłam kiedyś, że eksponowany jest tam również nekrolog mojej polskiej Mamy, a także wycinek z ”Życia Warszawy” zawierający ogłoszenie o obronie mojej pracy doktorskiej i dużo, dużo późniejszy wycinek z nominacją profesorską. Świadczy to wymownie o tym, że zostałam zaakceptowana przez Rodzinę, co oczywiście przepełnia mnie dumą i wdzięcznością. Zawsze ilekroć przyjeżdżam do Tokio, moją pierwszą czynnością po dotarciu do domu w Oyamadai jest złożenie hołdu przed butsudanem. Robię to w stylu mieszanym japońsko-polskim. Zapalam trociczkę i wtykam w trójnóg, uderzam w gong i składając dłonie pochylam głowę, po czym po polsku mówię Mamie „dzień dobry”. Wyjeżdżając, nieodmiennie żegnam się polskim „do zobaczenia”. Robię to zazwyczaj w samotności, bez popisywania się wobec osób postronnych. I przekonana jestem, że nie ma w tym afektacji czy nieszczerości. W tradycyjnym japońskim domu, przed fotografią Mamy ubranej w dostojnie formalne kimono, takie postępowanie wydaje mi się jak najbardziej naturalne. Podobnie traktuję swoje wizyty na grobie Mamy w Kioto.
Mama, jak wielu mieszkańców archipelagu, ma dwa groby. Jeden w Kashiwazaki (prefektura Niigata), skąd wywodzi się ród męża, a drugi na cmentarzu Nishi-Honganji w Kioto. W jednym spoczywają jej prochy, w drugim zęby i parę kostek nie strawionych przez ogień w czasie kremacji. Kilkakrotnie odbywałam pielgrzymki do Kashiwazaki, ale zawsze w towarzystwie Rodziny. W Kioto natomiast często byłam sama i wiele razy sama chodziłam na cmentarz, który usytuowany jest na zboczach góry. W sklepie na wąskiej uliczce poniżej cmentarza kupowałam trociczki i chryzantemy, pożyczałam kubeł i czerpadło na długiej bambusowej rączce, po czym w niewyobrażalnym chaosie i labiryncie innych grobów bezbłędnie odnajdywałam ten ze szczątkami Mamy. Po drodze, wspinając się pod górę, czerpałam ze studni wodę, którą potem polewałam kamień grobowy. Na zakończenie wtykałam kwiaty w kamienny pojemnik i zapalałam trociczki. Nie robiłam tego wszystkiego na pokaz, bo przecież byłam sama. Kolejne czynności były zgodne z japońskim rytuałem, choć całkiem niepodobne do polskich obyczajów cmentarnych. I wydawały mi się tak naturalne, jakbym je wykonywała od dzieciństwa. Równie naturalne było dla mnie to, że nieznajomi ludzie spotykani na cmentarzu kłaniali mi się z powagą, a ja równie poważnie ukłon oddawałam.
Tak samo naturalnie przychodziło mi niegdyś klękanie przed żywą Mamą i bicie czołem w tatami. Ale ten rodzaj hołdu nie płynął z potrzeby serca. Po prostu obyczaj. Przestrzeganie obyczajów kraju, w którym się gości, jest zwykłą kurtuazją wobec gospodarzy.
Nie należy jednak popadać w przesadę i wyobrażać sobie, że przez powierzchowne naśladownictwo można się przedzierzgnąć w tubylca. Taka refleksja nasuwała mi się często, kiedy oglądałam cudzoziemców przebranych w yukaty i włączających się w taneczny korowód bon-odori. Wkładali wiele wysiłku w to, by wyglądać i ruszać się dokładnie tak jak Japończycy. Najczęściej wyczuwałam w tym jakiś dysonans. Nawet jeżeli gaijin całkiem zręcznie naśladuje gesty, to widoczne jest, że znajduje się poza możliwością przeżycia tej duchowej komunii, która jest udziałem wyłącznie Japończyków. Cały wysiłek fizyczny i psychiczny kieruje na popisywanie się, na to, by poprawnie „małpować”, ale nie jest w stanie chwycić i podtrzymać roli niezbędnego ogniwa w łańcuchu tańczących ludzi. Po prostu nie pasuje... A każdy Japończyk – stary czy młody, chudy czy gruby, wysoki czy niski – w tym podrygującym, milczącym, skupionym kręgu wygląda naturalnie. Wygląda tak, jakby bez niego czegoś tu mogło zabraknąć. Może trochę przesadzam, ale takie właśnie odnosiłam wrażenie. Często też myślałam, że w bon-odori bardziej niż w czymkolwiek innym manifestuje się jedność i spójność japońskiego narodu, owa specyficzna japońska struktura emocjonalna.
Podejrzewam, że ci cudzoziemcy naśladujący tubylców z reguły nie należą do długoletnich rezydentów w Japonii. Im dłużej mieszka się w tym kraju, tym bardziej nabiera się szacunku dla jego starej tradycji i tym lepiej się rozumie, że tak popularne japońskie hasło jak „internacjonalizacja” (kokusaika) dotyczy w rzeczywistości wyłącznie samych Japończyków, ich tęsknot do szerokiego świata i ich chęci czerpania pełnymi garściami ze zdobyczy wszystkich cywilizacji. Nie dotyczy natomiast włączania gaijinów do licznych zaklętych kręgów obyczajowości archipelagu. Jeżeli nawet przedstawiciel cywilizacji Zachodu potrafi Japonię zrozumieć, to przecież nie jest w stanie dzięki temu stać się Japończykiem. I oczywiście nie chodzi tu o wygląd zewnętrzny, lecz o przestawienie całego mechanizmu myślenia, postrzegania, reagowania na bodźce, odczuwania. Są to procesy psychiczne, których nauczenie się jest prawie niemożliwością dla gaijina. Zespół cech psychicznych i swoje wyposażenie emocjonalne Japończyk dziedziczy po długim łańcuchu przodków, którzy od zarania dziejów życia we względnej izolacji archipelagu tworzą zarówno byt materialny, jak i atmosferę duchową odrębne od reszty świata. Dlatego Japończykiem trzeba się urodzić, ale nie można się nim stać. I zresztą po co?... Szanując ukształtowaną przez wieki odrębność Japończyka, należy również szanować swoją własną odrębność w Japonii, bo za nią też stoją długie wieki procesów powstawania i krzepnięcia określonej kultury czy cywilizacji.
Spośród wielu cudzoziemców, którzy obrali Japonię za swą drugą ojczyznę i sprzęgli swoje życie z życiem archipelagu, postacią szczególnie interesującą jest Lafcadio Hearn (1850–1904). Nie tylko rozumiał on Japonię jak mało kto, ale również potrafił ją opisywać w sposób wnikliwy a piękny. Kilkanaście tomów jego reportaży, esejów i opowieści składa się na plastyczny obraz kraju, jego życia religijnego, obyczajów, rzemiosła, sztuki, jego wysiłków zmierzających do modernizacji i przejawów codziennego życia, jego wzlotów i upadków. I chociaż Lafcadio Hearn uzyskał obywatelstwo japońskie i przyjął nazwisko Koizumi Yakumo, to jednak nawet on pozostał do końca swych dni cudzoziemcem, do końca bowiem pisał z pozycji obserwatora, a nie Japończyka.
Nawet „przesiąknąwszy zwyczajem” w tym czy owym, nie jest cudzoziemcowi łatwo żyć w Japonii tak zwyczajnie jak u siebie. Choćby nie wiem jak się starał dotrzeć do głębi japońskiej psychiki, Japonia jest wokół, ale jednocześnie jakby daleko... Przywabia, obiecuje i zaraz ucieka. Uśmiecha się uprzejmie i zachęcająco, by po chwili odepchnąć lub odwrócić się tyłem... Niełatwo ją rozumieć.
Nakane Chie w cytowanym poprzednio wykładzie ujęła japońską nieprzystępność w następujących słowach: „Prawdą jest jednakże, iż Japonia nie uczyniła dosyć w dziedzinie wymiany międzynarodowej i w wyjaśnianiu siebie na zewnątrz. Gdybym patrzyła na Japonię z zewnątrz, z pewnością uznałabym ten kraj za nieodgadniony. [...] Do mody należy obecnie w Japonii deklamowanie o konieczności »internacjonalizacji». I fakt ten uważam za niewątpliwy symptom tego, że Japonia jest ciągle społeczeństwem zamkniętym. Gdyby było otwarte, nie istniałaby potrzeba mówienia o internacjonalizacji” (tamże, s. 6).
Jeżeli Japonka socjolog w odniesieniu do własnego kraju używa słowa „nieodgadniony”, to czy biedny gaijin, ptak przelotny, ma jakąś szansę przeniknięcia japońskiej zagadki?
Japończyk a cudzoziemcy
Poznawszy pismo, co na bok pełznie jak krab u nas w kraju też można pojąć historię dalekich obcych krain.
Skóken-kótaikó (cesarzowa Shôken), 1988 rok
Jako gaijin w Japonii odrębność struktury psychicznej uświadamiałam sobie stopniowo, etapami, w rezultacie zetknięć z różnymi ludźmi w rozmaitych okolicznościach. Inność fizyczna natomiast doskwierała mi od samego początku, od pierwszego stąpnięcia na lotnisku Haneda, kiedy znalazłam się nagle w skłębionym tłumie osobników o czarnych włosach i czarnych oczach. Krępujące uczucie, że wszyscy na mnie patrzą, towarzyszyło mi nieodmiennie przez kilka następnych pobytów.
Chociaż w kraju jestem całkowicie przeciętną, statystyczną Polką – nie wyróżniam się wzrostem, tuszą czy kolorytem – w Japonii wydawałam się sobie niezgrabnym wielkoludem, brylastym i wyblakłym. Nie było to uczucie miłe... Mam serię zdjęć w otoczeniu studentek ze szkoły Community College. Ilekroć te fotografie wpadną mi w ręce, odżywają we mnie dawne japońskie kompleksy. Wyglądam na nich bowiem jak duży, misiowaty, pozbawiony koloru olbrzym w gromadce czarnookich i czarnowłosych, barwnie odzianych zgrabniutkich postaci...
Przykre skrępowanie własną odmiennością zanikło dopiero podczas czwartego czy może piątego pobytu w Japonii. Chyba dopiero wtedy przyzwyczaiłam się do siebie wśród obcych. Właśnie wtedy zaczęłam trochę rozumieć Japonię i w ten naturalny sposób wpasowywać się w otaczającą rzeczywistość. Dzięki temu osłabła konieczność ciągłej samokontroli zachowania, owego dręczącego wpatrywania się w siebie, porównywania, korygowania... Zaczęłam wreszcie bez strachu poruszać się po kraju, nieśmiałość przestała mnie paraliżować, kiedy musiałam zapytać kogoś o drogę czy prosić o instrukcję obsługi nowego automatu na dworcu. Poczułam się trochę pewniej na dotychczas niepewnym gruncie.
Może nie bez znaczenia były też zmiany dokonujące się w otoczeniu, w całej Japonii. W latach sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych cudzoziemcy nie pojawiali się tak często jak w latach późniejszych i ciągle jeszcze stanowili ogromną atrakcję dla Japończyków, zwłaszcza na prowincji, w małych miasteczkach i na wsiach... Ale nie tylko... Często mi się wtedy zdarzało, że dzieci biegały za mną i krzyczały: „gaijin, gaijin”, a co śmielsze podchodziły, by mnie obejrzeć z bliska i przestudiować zaskakujący dla nich koloryt oczu i kształt nosa. Kiedy w 1965 roku poszłam do salonu fryzjerskiego Kanebó w Ginzy, zbiegły się wokół mnie wszystkie fryzjerki i każda chciała dotknąć moich włosów, bo czegoś takiego jeszcze nie czesały... Niejednokrotnie bywało, że w domu towarowym ekspedientki wpadały w popłoch na mój widok i chociaż zwracałam się do nich po japońsku, zdawały się głuchnąć i usiłowały odpowiadać nieartykułowanym bełkotem przypominającym angielski. Bardzo to było żenujące, ale jeszcze większą przykrość sprawiało mi, kiedy chciałam kupić sukienkę czy spódnicę, a sprzedawczyni, do której jakoś docierało, że mówię jej językiem, stawiała oczy w słup i jąkała: „Bardzo mi przykro, szanowny gościu, ale w takim rozmiarze niczego nie mamy”. Moje 161 centymetrów wzrostu i 68 centymetrów w pasie nie mieściło się w standardzie przyjętym podówczas przez japońskich producentów ubrań.
Krytyk Eto Jun w 1972 roku obserwował w domu towarowym rozpaczliwe próby cudzoziemki nawiązania kontaktu z ekspedientkami. Dziewczęta za ladą były ogarnięte paniką i wyglądały tak, jakby chciały uciec ze swoich stanowisk. Dobrze przygotowane do zawodu, bezbłędnie załatwiające japońskich klientów, na widok gaijina – kompletnie się załamały!... Swoje refleksje z tego incydentu Eto zamieścił w kwartalniku „Tsuru”, wymieniając kilka przyczyn, dla których większość Japończyków na własnym gruncie zachowuje się dziwnie w zetknięciu z gaijinem. Bariera językowa jest oczywiście jedną z wielu, ale nie podstawową przyczyną. Około 90 procent młodej generacji Japończyków kończy szkoły na poziomie licealnym, a to oznacza sześcioletni kontakt z językiem angielskim. Angielski jest też obowiązkowym przedmiotem egzaminów wstępnych na wszystkie uczelnie, należałoby więc zakładać, że ludzie z maturą mają co najmniej pojęcie o tym języku. A domy towarowe zatrudniają wyłącznie osoby z maturą!... Konieczność jednak porozumiewania się w tym języku przekracza możliwości przeciętnego absolwenta liceum. Pomijając poziom nauczania, Eto zagląda do japońskich pokładów świadomości i podświadomości, szukając wyjaśnienia w warstwie psychologicznej i socjologicznej. Powiada on: „Problem nie polega po prostu na umiejętnościach lingwistycznych. Jego korzenie sięgają głębszych warstw reakcji intelektualnych. Tutaj konieczne wydaje się zwrócenie uwagi na to, że Japończycy są jednym z niewielu na świecie ludów homogenicznych i ten przymiot homogeniczności utrzymywali przez co najmniej tysiąc lat. Z tego względu nad ich życiem panuje milczące założenie, że inni ludzie są zasadniczo jakby przedłużeniem własnego «ja», w przeciwieństwie do ludów Europy i w ogóle Zachodu, gdzie heterogeniczna kompozycja rasowa jest normą. [...] Jest więc nieuniknione, że w takim homogenicznym otoczeniu w porozumiewaniu się musi osłabnąć rola, jaką odgrywa język. Jeżeli inni czują i myślą tak samo, potrzeba wyjaśnień niemal zanika. Takie powiedzenia jak «oczy przemawiają głośniej niż usta», wyrażające wyższość niewerbalnej komunikacji, nie należą do rzadkości w języku japońskim. Japończycy potrafią domyślić się odczuć innych z ich wyrazu twarzy, poruszeń oczu i najdrobniejszych gestów. I nie mylą się w swoich domysłach” (s. 26). W stosunku do cudzoziemca Japończyk zauważa przede wszystkim odmienność i nie jest w stanie zastosować swojego arsenału wrodzonej wiedzy o człowieku tak, by chwytać bez słów reakcje rozmówcy. Stąd rodzaj szoku, a zaraz za tym – chęć ucieczki z żenującej sytuacji. Niedorastanie do wysokości zadania wywołuje bowiem opisane wcześniej uczucie wstydu. Etó, relacjonując incydent w domu towarowym, przytacza jeszcze jedno popularne powiedzenie: „Gdyby się dziura przede mną otworzyła, chciałabym w nią wejść”, jako wykładnię odczuć tych biednych ekspedientek na widok gaijina.
W tamtych czasach telewizja nie trafiała jeszcze pod wszystkie japońskie strzechy i w wielu rejonach prowincjonalnej Japonii cudzoziemiec rzeczywiście budził sensację, a niekiedy nawet gwałtowne reakcje. Rany wojenne nie całkiem się jeszcze zasklepiły... Pewnego razu w małym miasteczku grupa chłopców otoczyła mnie rycząc: „Amerikajin” (Amerykanka) i zaczęła do mnie strzelać z wyimaginowanych pistoletów maszynowych, a jeden z nich podbiegł i dwoma wyprostowanymi palcami wbił się w mój brzuch krzycząc: „bububuuuu”. Moje zaskoczenie było kompletne, ale w odruchu samoobrony zawołałam: „Nie jestem Amerykanką, jestem Polką!” Wojownicy rzucili się w pobliskie krzaki i tam podjęli hałaśliwą naradę. Nie czekając na jej wynik, zrejterowałam – bardzo tą przygodą poruszona... Innym razem w towarzystwie Japonki weszłam do restauracji. Kiedy stałyśmy w drzwiach i rozglądałyśmy się, wypatrując wolnego stolika, z głębi sali podniósł się mężczyzna i wygłosił namiętne przemówienie do mojej towarzyszki. Pytał ją, skąd ma w sobie tyle śmiałości, by pokazywać się publicznie z cudzoziemką, podczas gdy ciągle w Hiroshimie i Nagasaki umierają w mękach ofiary bomby atomowej? Czy zapomniała już o krzywdach, których doznał naród japoński od białych barbarzyńców?... Ponieważ przy sąsiednich stolikach podniósł się wrogi pogwar, wyskoczyłyśmy za drzwi jak niepyszne.
Tego rodzaju nastroje dawno już w Japonii wygasły, a stosunek do cudzoziemców uległ zmianie. Przede wszystkim cudzoziemcy stali się liczni, i można ich spotkać na wszystkich drogach i bezdrożach archipelagu. Stypendyści, praktykanci, ludzie interesu, turyści – masowo przyjeżdżają do Japonii, a małżeństw mieszanych też jest coraz więcej (Polska ma tu niemały udział!). Któraś ze stacji telewizyjnych przez długi czas nadawała cykl zatytułowany „Żona o niebieskich oczach”. Kolor oczu jest w tym przypadku czystym symbolem, wyraża po prostu odmienność, ponieważ w cyklu często występują czarnookie Meksykanki, Hiszpanki czy Koreanki, które poślubiły Japończyków. Telewizja transmituje również konkursy krasomówstwa po japońsku dla gaijinów (raz wygrał Polak, bijąc na głowę przedstawicieli wszystkich innych nacji).
Takie i podobne audycje są jedną z wielu form oswajania mieszkańców całej Japonii z cudzoziemcami, gdyż telewizja dawno już dotarła do najdalszych zakątków kraju (w 1985 roku telewizory kolorowe miało w miastach 99,1 procent domostw, a na wsiach 99,8 procent). W 1987 roku przez pewien czas nawet nasza polska Małgosia Kowalczyk była cotygodniowym „szklanym gościem” w japońskich domach, ponieważ pełniła funkcję jednej z hostess nocnej audycji „Eleven PM”. Być może dzięki jej obecności niektórzy ludzie poszerzyli swoją wiedzę o Polsce? Może komuś chciało się zajrzeć do słownika geograficznego lub encyklopedii, aby poszukać wzmianki o tym egzotycznym kraju, którego przedstawicielka uśmiechała się wdzięcznie z japońskiego ekranu?... Znając japońską ciekawość i sumienność, nie wykluczam takiej możliwości i napawa mnie to pewną dozą optymizmu, ponieważ mam nie najlepsze wrażenia z dziedziny dotychczasowej japońskiej wiedzy o Polsce. Kiedyś, dawno temu (chyba w 1972 roku), pytałam różnych przelotnie spotkanych ludzi, przeważnie sarariimanów, jakie znają nazwiska sławnych Polaków. Wszyscy natychmiast wołali „Shopan” (czyli Chopin), a potem zazwyczaj następowała pełna zażenowania cisza. Niektórzy potrafili jeszcze powiedzieć „Kyuri-fujin” (pani Curie), ale dla innych była ona Francuzką. Jeden z moich rozmówców pamiętał Piłsudskiego – Bronisława, nie Józefa. Dla większości zaś Kopernik był Niemcem. To akurat przestało mnie dziwić, kiedy w ”Tablicach chronologicznych historii” (Rekishinempyó) znalazłam następującą wzmiankę: „1543 r.; Niemcy: Kopernik ogłasza teorię o ruchu Ziemi”. Zdziwiło mnie natomiast, gdy pewien całkiem inteligentny mnich buddyjski zapytał, czy w Polsce językiem urzędowym jest niemiecki i czy Polska leży w północnej części Półwyspu Apenińskiego.
Zdarzały mi się też zaskoczenia o wiele milsze, ale naprawdę nieczęsto. Kiedy zaczęłam uczyć w Community College, na drugich czy trzecich zajęciach poddałam moje panie delikatnemu quizowi na temat Polski. Jakież było moje zaskoczenie, gdy chórem odpowiadały na wszelkie pytania z geografii! Chórem i bez pomyłek. Oczywiście, wyznały potem, że poznawszy moją narodowość, czuły się w obowiązku zasięgnąć informacji o ”szanownym kraju”. Bardzo je za to podziwiałam. A kiedy nadszedł czas rozstania, panie obsypały mnie różnymi pamiątkami, wśród których była też płyta z japońską piosenką o Polakach jadących kibitkami na Sybir.
Innym razem zdumiał mnie kierowca taksówki w Kioto. Skoro dowiedział się, skąd pochodzę, wpadł w niezwykłą radość i przez całe dwadzieścia minut jazdy snuł opowieści o Polsce zaczerpnięte z filmów. Wyznał, że aby niektóre filmy zobaczyć, musiał specjalnie jeździć aż do Tokio lub Osaki! Sypał jak z rękawa nazwiskami polskich reżyserów, aktorów, nawet operatorów filmowych. Oświadczył między innymi, że jego ideałem kobiety jest Zofia Mrozowska, i usiłował dopatrzyć się jej podobieństwa we mnie. Kiedy chciałam zapłacić za kurs, powiedział, że go obrażam. Stał jeszcze długo przy krawężniku i dopóki nie weszłam za bramę, machał mi ręką na pożegnanie.
W latach osiemdziesiątych wiedza o Polakach poszerzyła się na tyle, że obok Chopina wielu Japończyków potrafi wymienić „Baresa-gichd” (przewodniczący Wałęsa) i lohanesu Pauro nisei (Jan Paweł II). Ta zapewne ulotna pamięć o współczesnych Polakach wywodzi się stąd, że obaj wizytowali Japonię i przez pewien czas mass media poświęcały im wiele uwagi. Ale oczywiście Polska jest dla Japończyków kropką na mapie – jedną z wielu niedużych i mało ważnych kropek. Aby wyłowić z gazet i zapamiętać coś o tym kraju, trzeba mieć nadzwyczaj chłonną pamięć, a przede wszystkim konkretne zainteresowanie. Bez takich atrybutów u odbiorcy japońskiego każdy skrawek wiedzy 0 Polsce (podobnie zresztą jak o innych krajach) roztapia się bez śladu w powodzi informacji niesionych codziennie przez środki masowego przekazu. Jeżeli nawet wspaniali polscy artyści czy zespoły odwiedzają Japonię, to najczęściej koncertują w Tokio i najwyżej w jednym lub dwóch innych miastach. I chociaż są entuzjastycznie przyjmowani, niedługo się ich pamięta, bo zaraz przyjeżdża pięć zespołów amerykańskich, dwa chińskie, jeden hiszpański czy brazylijski 1 szeregi różnych innych, nie mówiąc już o pojedynczych supergwiazdach z całego świata. Atrakcja w wielkich miastach goni atrakcję i po tygodniu lub miesiącu nawet wspomnienie o Zimermanie czy zespole Mazowsze zanika bezpowrotnie. Niejeden zachwycony słuchacz z biegiem czasu Mazowsze pomyli z Bieriozką, a Zimermanowi przypisze obywatelstwo niemieckie. Na prowincję zaś wiadomość o ich pobycie dotrze najwyżej w formie krótkiej wzmianki prasowej – jednej z tysiąca innych, a więc niezauważalnej.
Natrętne, przegadane, przeładowane szumami informacyjnymi japońskie środki masowego przekazu nie pogłębiają wiedzy przeciętnych odbiorców o jakimkolwiek konkretnym kraju. Niosą natomiast zmasowaną wiedzę o świecie zewnętrznym w ogóle, kształtują obraz jakiegoś syntetycznego cudzoziemca, który w zasadzie nie jest ani lepszy, ani gorszy od Japończyka, lecz jedynie odmienny. Owa wiedza jest płytka i chaotyczna, a obraz nieostry. W sumie jednak odgrywają znaczną rolę w społeczeństwie, które jeszcze pół wieku temu żyło w duchowej izolacji, a swoje kontakty ze światem realizowało na drodze militarnej agresji.
Znaczna część produkcji mass mediów nakierowana jest od lat na wpajanie Japończykom idei internacjonalizacji. Dzięki temu wielu pozbyło się niegdysiejszego bałwochwalczego podziwu dla zagranicy, inni otrząsnęli się z ksenofobicznych lęków, a jedni i drudzy wyruszyli masowo poza Japonię, by na własne oczy zobaczyć, jak wyglądają obce kraje. Cudzoziemcy spowszednieli do tego stopnia, że już nawet japońskie dzieci nie oglądają się za nimi jak za dziwolągami, a ekspedientki nie wpadają w panikę na widok blond klienta.
Zagranica już dawno przestała Japończykom imponować, mają ją u siebie na co dzień, zwłaszcza w wielkich miastach z bezpośredniego oglądu, a na prowincji dzięki telewizji. Siedząc we własnym domu i patrząc od niechcenia w telewizor, widzą, jak Kimura Taro z tokijskiego studia telewizyjnego przeprowadza wywiad z mężami stanu w Waszyngtonie, Londynie, Paryżu. Wywiad transmitowany jest na żywo i daje poczucie bliskości, bo za ramieniem męża stanu można zobaczyć przez okno, czy w tamtej stolicy właśnie pada śnieg lub deszcz, czy też mrugają gwiazdy. Telewizja satelitarna – od dawna całkiem już powszechna – wprowadza na bieżąco do japońskich domów zarówno elementy dnia powszedniego zamorskich krajów, jak i rewie, pokazy mody, wielkie imprezy artystyczne. Nasuwające się porównania z Japonią nie wywołują już przykrych doznań, nie przywołują ostrego dawniej kompleksu niższości wobec osiągnięć zagranicznych. Bez trudu bowiem można dojrzeć, że nowoczesne budynki w Tokio, Kioto czy Osace nie są wcale mniej okazałe niż w miastach europejskich i amerykańskich. Hamburgernie McDonalda nie są mniej liczne niż w Stanach Zjednoczonych, a naturalnej wielkości figura colonela Sandersa przed grillami Kentucky Fried Chicken (czyli KFC) identycznie wygląda w Kashiwazaki, Fukuoce i Sapporo, jak we wszystkich miastach amerykańskich. Można tu dodać nawiasem, że te dwie obce firmy do tego stopnia zdominowały rynek japoński, iż McDonald osiągnął pierwszą pozycję wśród producentów żywności, a Kentucky Fried Chicken piątą z punktu widzenia kapitału. Pewien profesor japoński po powrocie z USA powiedział: „Czy wiecie, że oni tam też mają McDonalda i colonela Sandersa?”
Nawet na japońskiej prowincji wystarczy wejść do najbliższego domu towarowego, by zobaczyć, że reprezentowane są tam światowe firmy kosmetyczne i najbardziej renomowane salony mody. Dior, Guy de la Roche, Ungaro, d'Urban, Yves Saint-Laurent, Nina Ricci – są to w Japonii nazwiska znajome i nie budzące już nawet snobistycznych tęsknot. A kosmetyki Maxa Factora, Elizabeth Arden, Yardleya można kupować za tanie pieniądze, często z przeceny, podczas gdy rodzime Kanebó, Shiseidó, Pola niejednokrotnie osiągają wyższe ceny i cieszą się lepszą sławą. Zagraniczne papierosy dostępne są w automatach na prawie każdym rogu ulicy. Dawno już staniały, spowszechniały i niewielu znajdują amatorów, gdyż japońskie Mine, Mild Seven, Peace czy Hope są po prostu smaczniejsze.
I tak jest w tej chwili w wielu innych dziedzinach życia, zarówno podstawowych, jak i błahych – japońskie wyroby są lepsze od zagranicznych, formy często piękniejsze, a tzw. wykończenie zazwyczaj bez porównania lepiej przemyślane. Dotyczy to i artykułów przemysłowych, i artykułów domowego użytku, a także rozmaitych gadgetów oraz przedmiotów służących ozdobie.
Pokolenie zrodzone w latach pięćdziesiątych można chyba uznać za graniczne, bo ciągle pamięta z dzieciństwa japońskie zmagania z powojenną biedą, ale zarazem ma świadomość osiągania coraz wyższych stopni rozwoju – między innymi dzięki czerpaniu wzorów z całego świata. Zdaje sobie sprawę z wyrzeczeń i wysiłków, jakie były udziałem rodziców. Pokolenie zrodzone w następnej dekadzie, w latach sześćdziesiątych, nie ma już wspomnień z lat chudych, gdyż wyrosło i dojrzało w atmosferze stabilności gospodarczej, kiedy Japonia wchłonęła ze świata prawie wszystko, co uważała za warte przyswojenia, i coraz śmielej dawała upust własnej inwencji i przedsiębiorczości. Roczniki siedemdziesiąte i osiemdziesiąte – a więc najmłodsi obywatele – są produktem względnego dobrobytu i wychowują się w duchu owej specyficznie japońskiej internacjonalizacji. Jednakże, jak to wyraziła pani profesor Nakane, natrętność lansowania hasła kokusaika świadczy o tym, że mimo wielkich przemian, jakie dokonały się w Japonii, mamy ciągle do czynienia ze społeczeństwem zamkniętym. Nawet ci najmłodsi nie czują się obywatelami świata. Czują się Japończykami i – rzecz to bardzo charakterystyczna – są z tego dumni. Ich duma nie ma nic wspólnego z przedwojenną propagandą o naturalnej wyższości narodu japońskiego nad innymi z racji boskiego pochodzenia i misji dziejowej. Tamte idee dawno straciły wszelki powab. Współczesnej młodzieży trudno wręcz uwierzyć, że kiedyś mogły w ogóle funkcjonować i znajdowały swoich rzeczników. Obecnie duma młodzieży wypływa z sytego zadowolenia. Widać wszak gołym okiem, że kraj pięknieje, że coraz ciekawiej i coraz wygodniej się w nim żyje. Japonia przoduje światu w tylu dziedzinach, że po prostu miło jest urodzić się Japończykiem.
Mimo takiego błogiego samozadowolenia Japończycy poza granicami swego kraju nie czują się swobodnie. Potrafię to zrozumieć! Przecież ich odmienność fizyczna wśród „białych” dokładnie tak samo rzuca się w oczy, jak odmienność „białych” wśród nich. Jednakże Japończycy instynktownie znaleźli remedium na wyobcowanie. Wytwarzają sobie za granicą „bańkę środowiskową”, to znaczy – ciągną do swoich. Turyści indywidualni w każdym kraju świata przekazywani są z rąk do rąk, bo zawsze i wszędzie są znajomi albo znajomi znajomych, skłonni do zaopiekowania się zagubioną japońską duszyczką. Przedstawiciele zaś różnych firm, przedsiębiorstw i urzędów podróżujący służbowo mają z góry szczegółowo zaplanowaną trasę i w każdym punkcie globu czekają na nich uprzejmie uśmiechnięci i gotowi do usług japońscy rezydenci.
Japończycy najlepiej jednak czują się w grupie i stąd niebywała wprost popularność zbiorowych wycieczek zagranicznych. Organizowane są przez liczne biura podróży, przemyślane w najdrobniejszych szczegółach i realizowane z niewiarygodną precyzją. Organizatorzy niczego nie zostawiają przypadkowi, gwarantują swoim klientom pełny komfort psychiczny po stosunkowo niskich cenach. Nie żałują przy tym pieniędzy na reklamę, bo im się to opłaca. Im więcej klientów uda się zachęcić, tym taniej można skalkulować trasy i tym więcej zarobić mimo obniżenia kosztów. A że reklama się opłaca, można pojąć chociażby na przykładzie audycji radiowej zatytułowanej „Jet Stream”, nadawanej przez kilkanaście lat codziennie z wyjątkiem sobót, niedziel i dnia Nowego Roku. Audycja trwała blisko godzinę i zaczynała się zaraz po północy dźwiękiem startującego samolotu odrzutowego. Dźwięk narastał stopniowo, włączały się w niego głosy z wieży kontrolnej, potem wchłaniała je nastrojowa melodia i po chwili słyszeliśmy miękki baryton Jo Tatsui, który opowiadał nam o urokach międzygwiezdnych przestrzeni oglądanych z okien samolotu. Przez następne kilkadziesiąt minut słuchaliśmy najpiękniejszych melodii pop, w które dyskretnie i niezbyt często wplatał się Jo Tatsuya, by snuć impresje z obcych krajów i zapewniać, że wszystko to można własnymi oczami zobaczyć za drobną sumę 328 220 jenów albo – bardziej luksusowo – za 409 900 jenów. Ceny są zróżnicowane w zależności od trasy, sezonu i komfortu, ale nie brzmią odstraszająco dla przeciętnego sarariimana. W trakcie audycji miękki baryton przypominał, że wszystkie biura podróży będą zachwycone, służąc szanownym gościom dokładnymi informacjami, pełnym zestawem ofert i prospektami wszelkich możliwych tras. Jo Tatsuya umarł w 1995 roku. Nie wiem, czy „Jet Stream” umarł razem z nim, czy może ktoś podjął się kontynuacji programu.
I rzeczywiście. Sieć usług turystycznych – rozciągnięta gęsto wzdłuż i wszerz całej Japonii – pozwala nawet w najmniejszych miasteczkach wejść do ekspozytury jakiegoś biura podróży i zanurzyć się po uszy w atmosferę egzotyki, niezwykłości, wielkiej, światowej przygody. Książki, albumy, mapy, broszury, foldery rozłożone na półkach i ladach kuszą fotografiami najromantyczniejszych zakątków świata i ukazują gromady uśmiechniętych, rozbawionych ludzi na tle ośnieżonych szczytów Alp lub jezior Kanady czy też wiedeńskich kafejek, pod palmami Hawajów, pod Sfinksem, w weneckiej gondoli, obok Ściany Płaczu w Jerozolimie, na ulicy złotników w Bejrucie i w tysiącach innych ciekawych miejsc. Są nawet biura podróży specjalizujące się w krajach dawnego bloku wschodniego. W ich ekspozyturach można podziwiać między innymi cebulaste cerkwie Moskwy, jezioro Balaton, krakowskiego lajkonika na tle Sukiennic i (oczywiście) dworek w Żelazowej Woli.
Kuszenie za pomocą reklamy audiowizualnej daje znakomite efekty, bo Japończycy są ciekawi świata, a jen od wielu lat stoi na tyle wysoko, że wycieczka zagraniczna często lepiej się kalkuluje od spędzenia urlopu w rodzimej miejscowości letniskowej. Nade wszystko zaś zorganizowana wycieczka zdejmuje z głowy wszelkie kłopoty i pozwala przeżyć ten tydzień czy dziesięć dni we własnej grupie, w krzepiącym poczuciu swojskości wśród obcych. A organizatorzy naprawdę dokładają starań, by podróż przebiegała bezkolizyjnie i by uczestnicy wynieśli z niej jak najlepsze wrażenia. Zadowolony klient bowiem staje się żywą reklamą i zapewnia przedsiębiorstwu dalszy ruch w interesie.
Obserwowałam wielokrotnie japońskie grupy wycieczkowe i z obserwacji niemało czerpałam doraźnej uciechy, a także wyciągałam pewne wnioski natury ogólnej. Kiedyś, gdy musiałam spędzić ponad pięć godzin w poczekalni lotniska Szeremietiewo II, naliczyłam siedem różnych wycieczek japońskich, które tranzytem przelatywały przez Moskwę i przez czas jakiś czekały na połączenia. Grupy były różne, ale wyraźnie oznakowane plakietkami z nazwą lub symbolem biura podróży przypiętymi do ubrań lub toreb uczestników. Przewodnicy, z daleka rozpoznawalni, nosili chorągiewki z identycznymi emblematami jak na plakietkach uczestników. Jeżeli przewodnik podnosił do góry chorągiewkę, natychmiast zbiegali się wokół niego wszyscy tak samo oznakowani podróżnicy i słuchali pilnie każdego słowa. Jeżeli czasu do następnego samolotu było sporo, a przewodnik nie miał nic do powiedzenia, drobne grupki rozpraszały się i wkrótce – jakby przyciągane potężnym magnesem – spotykały się w sklepach Bieriozki. Przez kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt minut nad każdą ladą i przy każdym stoisku Bieriozki tłoczyli się Japończycy, wypełniając podnieconą wrzawą obszerne wnętrza. Na wezwanie przewodnika odrywali się od zakupów i zbierali przed odpowiednim wyjściem w zdyscyplinowanej gotowości do odlotu.
W Szeremietiewie wielokrotnie patrzyłam na te przypływy i odpływy fal japońskich globtroterów. Patrzyłam jako zainteresowany, ale obojętny widz. Podobnie było zresztą na paryskim Orły, we Frankfurcie i w Anchorage. Gorzej było jednak, gdy przyszło mi dzielić trudy podróży na tzw. trasie syberyjskiej z całym tabunem nie zorganizowanych japońskich turystów, wśród których przeważała młodzież. Trasa syberyjska zaczyna się w Moskwie. Stamtąd leci się do Chabarowska (około 9 godzin lotu), potem pociągiem przez sopki Mandżurii i wzdłuż Amuru jedzie się do Nachodki (około 18 godzin jazdy), a następnie statkiem przez prawie trzy dni i dwie noce płynie się do Yokohamy.
Owego razu, o którym chcę tu powiedzieć, nocowałam w moskiewskim Metropolu. Kiedy zeszłam do recepcji, by poczekać na autokar dowożący do lotniska Domodiedowo, zostałam wręcz ogłuszona panującym w holu hałasem. Znalazłam sobie miejsce w jakimś kąciku i rozejrzałam się niepewnie. Przez moment miałam wrażenie, jakbym już była w Japonii. Ale w jakiej dziwnej Japonii!... W całym ogromnym holu kręciło się, biegało, śmiało histerycznie, skakało i z całych gardeł przekrzykiwało parę tuzinów Japończyków. Zachowywali się nienaturalnie, zupełnie inaczej niż we własnym kraju. Wyglądali na bardzo z siebie zadowolonych, aż nasunęło mi się porównanie: jak kolonialiści na podbitej ziemi... I tak wyglądali w przeważającej masie przez następne cztery doby, dopóki nie dobiliśmy do portu w Yokohamie. W samolocie i pociągu moje możliwości badania tego dziwnego fenomenu były dosyć zawężone, ale na statku mogłam się już przyglądać dłużej i dokładniej. Przekonałam się wówczas, że całe rozkrzyczane towarzystwo złożone było z turystów indywidualnych, którzy wiedzeni japońskim instynktem stadnym gdzieś na początku trasy utworzyli grupy i dalej już poruszali się wyłącznie w tych naturalnie dobranych stadach. To im dawało tę pewność siebie, stwarzało namiastkę własnego środowiska, pozwalało patrzeć przez ramię na obcych. Oparcie w innych członkach grupy uwalniało od samotności i skrępowania w nieznanym otoczeniu, a jednocześnie – ponieważ Japonia była daleko – zachęcało do zrzucenia wszelkich konwenansów i więzów towarzyskiej etykiety obowiązujących w ojczyźnie. Młodzi ludzie uwolnieni od ciśnień i rygorów japońskiego życia w hierarchicznie zbudowanym społeczeństwie zachowywali się tak, jakby w podróży chcieli nasycić się po brzegi niczym nie ograniczoną swobodą, zrekompensować sobie wszystkie hamulce społeczne, od których uciekali, ale do których musieli nieuchronnie wrócić.
Im bliżej była Japonia, tym stawali się niesforniejsi. Nawet język, którym się między sobą posługiwali, był dosyć prostacki i niewybredny, a żarty na temat gaijinów zawierały mało dowcipu, ale wywoływały hałaśliwą wesołość grupy. Przez dwie doby na statku patrzyłam na to i podsłuchiwałam ze stoickim spokojem. Ostatniego dnia, kiedy nasz statek „Priamurje” minął już cieśninę Tsugaru i pruł fale Oceanu Spokojnego, coś się we mnie załamało. Najpierw rano wygłosiłam po japońsku krótkie zdanie. Skierowałam je do moich trzech towarzyszy stołu, z którymi wielokrotnie dzieliłam posiłki, zachowując przez cały czas skromne milczenie. Byli to młodzi sportowcy, którzy między sobą nazywali mnie „ta baba” i wygłaszali krytyczne uwagi na mój temat. Z rzadka zagadywali do mnie po angielsku i wtedy w tym języku im odpowiadałam, by zaraz popaść w wyniosłą izolację. Żadna ze stron przy stole nie dążyła do nawiązania nici przyjaźni... Podczas ostatniego wspólnego śniadania usłyszałam, jak podzielili się wnioskiem, że „baba dzisiaj wyelegantowana, bo była chyba u fryzjera” (rzeczywiście byłam o świcie u ”parikmachera”, który zrobił ze mnie czupiradło). Usłyszawszy tę frazę, zaczaiłam się mściwie i czekałam. Kiedy jeden ze sportowców zapytał kolegów, do czego ma służyć łyżeczka leżąca przy talerzyku, powiedziałam po japońsku, głośno i wyraźnie: „W menu jest napisane, że dostaniemy jeszcze jajko na miękko”.
Nigdy chyba zdanie tak trywialne nie wywołało tak piorunującego wrażenia!... Sportowcy początkowo oniemieli, a po chwili wszyscy jednocześnie zaczęli mi zadawać liczne pytania i prawić komplementy w najwykwintniejszej japońszczyźnie. Przez pozostałe godziny spędzone na statku raczej starali się unikać spotkań ze mną, ale ilekroć na siebie wpadaliśmy, byli czarująco dobrze wychowani.
Zachęcona triumfem przy śniadaniu, zasiadłam następnie na pokładzie, czatując na którąś z hałaśliwych grup. Nie czekałam długo. Najpierw rozległ się gwizd, potem śmiech z wielu gardeł i zaraz z tupotem wbiegła na pokład rozbawiona gromada. Przepychali się do burty, niemal tratując leżaki wraz z przycupniętymi na nich pasażerami. Kiedy wokół mojego stanowiska zakłębiło się od rozedrganych podnieceniem postaci, a po nogach raz po raz ktoś deptał, nie oglądając się nawet, by przeprosić, nie wytrzymałam i głośno wyskandowałam po japońsku: „Czy młodzież japońska zapomniała, co to dobre maniery?”... Zaległo milczenie. Jakiś głos powiedział cicho „przepraszam”, a za moment cała grupa – pojedynczo, parami i trójkami – odlepiła się od burty i leżaków, by zniknąć za najbliższymi drzwiami. Błogosławiony spokój ogarnął mój kraniec pokładu.
Potem kilka osób z tej skarconej grupy podchodziło do mnie na zdawkową pogawędkę. Przestałam być obiektem żartów, stałam się partnerem. Tematy rozmowy były banalne, ale językowi nic nie można było zarzucić! Wszystkie zwroty i końcówki grzecznościowe znajdowały się na właściwych miejscach, a głosy młodych ludzi brzmiały spokojnie, powściągliwie, bez poprzedniej szorstkości. Zachowywali się jak inni ludzie!... I wiedziałam, że takimi właśnie powściągliwymi ludźmi pozostaną od momentu stąpnięcia na japońską ziemię w Yokohamie. Będą się kłaniać witającym ich przyjaciołom, dziękować grzecznie za pamięć i przepraszać za kłopot, a potem wrócą do swoich obowiązków sumiennie i z dyscypliną. Moja gderliwa uwaga o manierach po prostu trochę wcześniej przywołała w ich świadomości atmosferę rodzinnego kraju.
Wiele refleksji (potwierdzonych w różnych okolicznościach) nasunęła mi tamta podróż syberyjską trasą. Była wśród nich i taka, że nie ma się co oburzać na pospolite w swoim czasie bunty młodzieży szkolnej. Wybryki chuligańskie i akty terroru były masowym wyrazem samoobrony bardzo niedojrzałych osobników na zbyt dokuczliwe ciśnienie lokalnych społeczności.
Inna refleksja dotyczyła reakcji Japończyków na otaczającą zewsząd obcość zamorskich krajów. Indywidualni turyści czują się wprawdzie wolni od rodzimych restrykcji, ale jednocześnie nie są w stanie pozbyć się skrępowania własną odmiennością. Ich czysto japońskie obyczaje i maniery tracą sens, stają się raczej balastem niż pomocą, a nieznajomość zagranicznych obyczajów i manier może narażać na śmieszność lub wręcz wywoływać poczucie zagrożenia. Dlatego większość szuka towarzystwa innych Japończyków i kiedy je znajduje (co nie jest trudne, bo przedstawiciele Japonii są wszędzie!), natychmiast czerpie z niego pewność i siłę. Im większa zbierze się grupa, tym lepiej. W grupie nabierają śmiałości, by wspólnie przeciwstawić się niezrozumiałemu, obcemu światu. Agresywność okazywana przez takie grupy jak moja młodzież z ”Priamurja” jest po prostu wyrazem samoobrony.
Należy tu jednak podkreślić z naciskiem, że nie wszyscy indywidualni turyści japońscy dążą do stadnego przeżywania obcości i że wielu potrafi zachować umiar w każdych okolicznościach. Jest to zwłaszcza prawdziwe w odniesieniu do ludzi, którzy wyrośli z lat młodzieńczych i dla których dyscyplina społeczna przestała być uciążliwym balastem, stała się koniecznością.
Sądząc jednak ze stale rosnącej liczby zorganizowanych wycieczek zagranicznych, formy grupowe dają większy komfort psychiczny niż turystyka indywidualna. Zorganizowane wycieczki – jak te oglądane w Szeremietiewie czy we Frankfurcie – okazują dyscyplinę, będąc jednocześnie na luzie i bez oznak agresji wobec otoczenia. Dzieje się tak dlatego, że cała odpowiedzialność za bezkolizyjne wejście w obcość spada na biuro podróży i wyznaczonego przewodnika. Przewodnik musi być przedsiębiorczy, zapobiegliwy, grzeczny i musi znać wszystkie kraje, przez które wiedzie swoich podopiecznych. Szeregowi uczestnicy wycieczki podporządkowują się jego autorytetowi, bo to zdejmuje im z głowy wszelkie troski, a pozostawia samą radość ze zwiedzania. Wszyscy zresztą są zaopatrzeni w dokładne instrukcje dotyczące całej trasy: daty, godziny, miejsca przylotów i odlotów; nazwy i adresy hoteli; miejsca i godziny posiłków; tytuły sztuk do obejrzenia w teatrach; repertuar koncertów do wysłuchania; nazwy i lokalizacja zabytków godnych zaliczenia; czas pozostawiony na indywidualne zakupy lub rozrywki. Do tych danych dołączone są mapy poszczególnych krajów na trasie wycieczki oraz ilustrowane plany miast, w których grupa ma się zatrzymać, a także broszurki z opisem osobliwości i zwyczajów odwiedzanych krain (w broszurce z lat siedemdziesiątych dotyczącej Polski widziałam m.in. notatkę, że jadąc do tego kraju, dobrze jest zabrać ze sobą papier toaletowy). Ponadto turyści dostają sporą książeczkę zatytułowaną „Notatnik podróży po zamorskich krajach” (albo o podobnym tytule), gdzie wymienione są w najdrobniejszych szczegółach, wraz z rysunkami, formalności paszportowe, celne i wszelkie inne zarówno w Japonii, jak i za granicami; zrobione są listy przedmiotów niezbędnych w podróży; podane nazwy jednostek monetarnych kilkudziesięciu krajów wraz z przeliczeniem ich wartości według aktualnego kursu jena oraz dolara; sygnalizowane są też podstawowe formy zachowania w różnych sytuacjach (hotele, restauracje, środki komunikacji miejskiej, taksówki, bazary, sklepy, muzea i inne). Ciekawe zwłaszcza jest podkreślanie w ”Notatniku” różnic między Japonią a resztą świata. Wśród ostrzeżeń i zaleceń powiedziano m.in., że za granicą mężczyzna powinien ustępować kobiecie przy wchodzeniu do windy, pokoju czy restauracji; że nie należy się upijać i hałasować w miejscach publicznych; nie wolno rozchlapywać wody w hotelowej wannie i w żadnym wypadku nie wolno siusiać na ulicy! W złym tonie jest rzucanie odpadków byle gdzie, palenie i spluwanie na ulicy, a także zwiedzanie kościołów w zbyt skąpym odzieniu. Trzeba natomiast pamiętać o zabraniu ze sobą tych rzeczy, które zawsze czekają na gościa w japońskim hotelu, ale których nie ma w hotelach zagranicznych. Są to: szczotka i pasta do zębów, ranne pantofle, piżama lub koszula nocna, szlafrok, otwieracz puszek, otwieracz butelek, budzik, herbata w torebkach.
„Notatnik” zawiera rysunki wraz z opisem pomieszczeń sanitarnych w samolotach oraz hotelach zagranicznych, a także fotografie praktycznych w podróży walizek, toreb, plecaków oraz zestawów kosmetycznych i medycznych. Doradza również, do jakiego kraju, w jakim sezonie, jakie wziąć ubrania i buty, co poparte jest tabelami temperatur od stycznia do grudnia w kilkudziesięciu krajach wszystkich kontynentów. Podane też są adresy ambasad w tych krajach oraz adresy, telefony i nazwiska lekarzy mówiących po japońsku.
Mnogość i drobiazgowość informacji zawartych w ”Notatniku”, ich aktualność oraz bogaty wybór ilustracji, wykresów i map sprawiają, że zorganizowany turysta japoński czuje się zadbany i bezpieczny w obliczu wszelkich niespodzianek czy zagrożeń czyhających na obczyźnie. Może cieszyć się życiem, bo ma przy sobie opiekuna-przewodnika. No i znajomi z grupy nie dopuszczą do tego, by ktokolwiek cierpiał na samotność lub wyobcowanie. I dlatego cały świat roi się od pewnych siebie, ale układnych, pogodnych, ruchliwych grup Japończyków, oznakowanych emblematami „JAL Pack”, „Sun Travel”, „LOOK”
i innych biur podróży. Grupy tworzą bańki środowiskowe od momentu pierwszego spotkania przed odlotem. Potem nie próbują się z nich wyzwolić przemierzając świat i bańki pękają dopiero, gdy pełna wrażeń grupa powraca znowu na lotnisko Narita.
Rytmy i arytmie młodości
Ktoś, kto wnika w istotna treść rzeczy, łatwo spostrzeże, że pod nowoczesnym strojem serce starej Japonii jeszcze mocno bije.
Okakura Kakuzó, schyłek XIX wieku
Wszędzie na świecie ludzie rodzą się, przeżywają dzieciństwo i młodość, wchodzą w wiek dojrzały, by po pewnym czasie zestarzeć się i umrzeć. Jest to normalny cykl życia, który pod każdą długością i szerokością geograficzną przebiega podobnie. Podobne są poszczególne etapy i odpowiadające im przywileje, prawa i obowiązki. Japonia nie jest pod tym względem żadnym wyjątkiem.
W Japonii jednakże można zauważyć usystematyzowanie i obudowanie ceremonią kolejnych przejść z jednego etapu w kolejny. Jest to o tyle osobliwe, że dotyczy kraju całkowicie nowoczesnego, a stanowi w znacznej mierze przeżytki zamierzchłej przeszłości, odbija sposób myślenia, który zaczął się kształtować, zanim jeszcze Japończyków można było nazwać Japończykami. Trzeba się w tym dopatrzyć nade wszystko dążenia do porządkowania życia z punktu widzenia społeczności. Taki sposób myślenia widoczny jest już w japońskiej mitologii, a zwłaszcza w kosmogonii i teogonii, zapisywanych w spójnej formie na początku VIII wieku. Nie znika potem z krajobrazu psychicznego przez wszystkie wieki, aczkolwiek przejawia się w różnych formach w zależności od grupy społecznej i oczywiście w zależności od etapu rozwoju historycznego.
We współczesnym społeczeństwie japońskim ciągle można obserwować ceremonie towarzyszące przełomowym momentom życia jednostek. Są one odprawiane według powielanego od pokoleń schematu. Niektóre już się przeżywają i słabną, inne natomiast nabierają znaczenia i uzyskują oprawę bardzo wspaniałą. Zazwyczaj bowiem indywidualny rytm życia podporządkowany jest szerszemu rytmowi gromady, jakiejś określonej społeczności, a w ostatecznym wymiarze rytmowi całego społeczeństwa. Pamiętać jednak należy, że podporządkowanie jest formą przymusu.
Indywidualne rytmy życia przecinają się z rytmami przyrody i często bywają wpisane w ogólnokrajowy kalendarz. Opisana wcześniej prezentomania może służyć jako przykład. Jest to w Japonii zjawisko masowe. Podarunki wręcza się oczywiście przy różnych okazjach, jak np. z okazji ślubu lub urodzin dziecka. Jednakże wyrażanie wdzięczności i zabieganie o fawory odbywa się masowo w okresie oseibo i ochugen. I nikogo to w Japonii nie dziwi ani nie razi. Podobnie naturalnie traktuje się to, że młodzi ludzie w całym kraju osiągają dojrzałość 15 stycznia. Punktualnie, dokładnie i wszyscy razem... Tego dnia bowiem uroczyście obchodzony jest „dzień dojrzałości” (seijin-no hi) i dopiero od tego dnia dziewczęta i chłopcy, którzy w minionym roku ukończyli 20 lat, uważani są za dorosłych i mogą uczestniczyć w wyborach powszechnych. Jeżeli ktoś urodził się pechowo 16 stycznia, musi czekać cały rok, by przyznano mu pełnię praw obywatelskich.
Równie punktualnie i jednocześnie prawie wszyscy absolwenci podejmują nową pracę 1 kwietnia. Od przylądka Soya na północy po archipelag Ryukyu na południu, w bankach, biurach, uczelniach, domach towarowych, na pocztach i we wszelkich innych instytucjach dużych, małych i całkiem malutkich tego właśnie dnia odbywają się ceremonie nyusha-shiki, czyli podjęcia pracy. U nas swawolny prima aprilis, a w Japonii sama powaga – wielotysięczne rzesze młodzieży wstępują w szeregi sarariimanów, przystępują do obowiązków, które dla większości staną się osią ich życia aż do emerytury lub śmierci.
Urodziny, ślub i śmierć nie mogą być podporządkowane interesom grupowym i wobec tego pozostają poza ogólnokrajowym kalendarzem. Związane z nimi ceremonie obchodzone są często bardzo wspaniale, czasem wręcz hucznie, ale terminy z natury rzeczy nie są związane z całym społeczeństwem.
Kiedy rodzi się obywatel Nipponu, szczęśliwi rodzice powiadamiają o tym duchy przodków, rodzinę i przyjaciół. Na ścianie głównego pokoju zawiesza się wykaligrafowane przez ojca imię dziecka, a samo dziecko przedstawia się duchom przed ołtarzykiem domowym – buddyjskim lub shintoistycznym, a w domach zaopatrzonych w oba – i tu, i tam. Jest to pierwsze wprowadzenie małego osobnika w rodzinę, społeczeństwo i przed oblicza bóstw. Nawet jeżeli rodzice nie mają żadnych skłonności religijnych, to często dokonują tych czynności po prostu zwyczajowo. Oczywiście nie jest to praktykowane powszechnie, podobnie jak powoli słabnie zwyczaj zanoszenia noworodka do chramu shintó w setnym dniu urodzin. Powszechne natomiast jest wysyłanie zawiadomień o radosnym fakcie. Zaczynają wtedy nadchodzić gratulacje, którym najczęściej towarzyszy prezent. Nazwiska tych życzliwych ludzi wpisywane są do księgi domowej, o której wspomniałam już poprzednio, ponieważ rodzinę obowiązuje tzw. okaeshi, czyli rewanż za prezent. Rewanż za prezent nie może przekraczać wartości otrzymanego podarunku i powinien być tylko symbolem radości i wdzięczności.
Dzieciństwo, do pewnego momentu, jest okresem najpełniejszej swobody, japońskiemu maluchowi na wszystko się zezwala, a wszelkie jego wybryki przyjmowane są przez otoczenie wyrozumiałymi uśmiechami i z nieograniczoną cierpliwością. Wyznać muszę, że często mnie to nadzwyczaj irytowało, zwłaszcza podczas pierwszych pobytów w Japonii.
Ponieważ dzieci nieodmiennie towarzyszą mamusiom, a mamusie muszą załatwiać różne sprawy na mieście, wszędzie roi się od dzieci. W domach towarowych, bankach, restauracjach, kawiarniach, pociągach, autobusach... Wszędzie kręcą się, biegają, tupią, ryczą obłędnie te wdzięczne skądinąd, ale bezczelne w poczuciu swojej bezkarności maluchy. Nawet teraz, gdy już przyzwyczaiłam się do wielu przejawów japońskiego życia, nie potrafię kwitować słodkim uśmiechem całkowitego braku dyscypliny w miejscach publicznych. I nadziwić się nie mogę reakcjom otoczenia. Na przykład: jadłam kiedyś spokojnie obiad w towarzystwie japońskich przyjaciół, gdy przy stoliku obok zasiadła rodzina: babcia, tatuś, mamusia i trzylub czteroletni maluch płci męskiej. Kelner natychmiast podstawił wysokie krzesełko z poręczami, które powinno do pewnego stopnia krępować ruchy dzieciny. Dziecina więc początkowo zajęła się własnym stolikiem i jęła zrzucać na podłogę popielniczki i kolejne sztućce. Kelner natychmiast uzupełniał braki zastawy, a babcia i rodzice zaśmiewali się z zachwytem. Rozzuchwaliło to małego. Stanowczym gestem wyzwolił się z krzesełka, spadł na podłogę, rozdarł się na całe gardło, po czym – nie powstrzymywany przez nikogo – przydreptał do mojego stolika i wspinając się na palce, przystąpił do zrzucania moich sztućców. Kelner w mgnieniu oka podkładał mi następne, a rodzina maleństwa – trochę tylko zmieszana – mówiła chórem ikemasen („nie uchodzi”). I to była cała reakcja! Moje towarzystwo miało miny niepewne (wstyd wobec gaijinal), ale też nie próbowało powstrzymać dziecka.
Podobne sceny oglądałam wielokrotnie i za każdym razem myślałam, że tolerancja wobec maluchów przekracza granice harmonijnego współżycia z otoczeniem. Z drugiej jednak strony potrafię to sobie wytłumaczyć. Rodzice, dziadkowie i całe dorosłe otoczenie wie doskonale, jakim rygorom społecznym podlega w Japonii każdy obywatel od momentu wyjścia poza dom. I wobec tego wszyscy stoją na stanowisku, że niech sobie mały używa, niech się czuje królem, dopóki to możliwe!...
A nie jest to możliwe dłużej niż do lat siedmiu. Wtedy bowiem mały Japończyk wychodzi poza dom i staje się członkiem szerszej społeczności. Idzie do szkoły, gdzie już pierwszego dnia uczestniczy w wielkiej zbiorowej ceremonii (nyugaku-shiki, ceremonia wejścia do szkoły) i po raz pierwszy jest wprzęgnięty w układ wyraźnie hierarchiczny. Przestaje być królem, a staje się szeregowym członkiem najniższego szczebla hierarchii szkolnej. Zaczyna się dyscyplinowanie i coraz silniejsze wciąganie w społeczny rytm życia. Obowiązki rosną z każdym rokiem. Atmosfera gęstnieje im bliżej zakończenia jednego etapu i przejścia w następny. Słynne japońskie „piekło egzaminów” wyznacza kolejne awanse szkolne i wywołuje masowe frustracje. Przez egzaminy przejść trzeba ze szkoły podstawowej do średniej, ze średniej do liceum, a potem na uczelnię. Egzaminy są odhumanizowane, a wymagają jedynie opanowania ogromnego materiału pamięciowego i umiejętności czysto mechanicznego kojarzenia faktów, dat, imion, właściwości. Każda szkoła i każda uczelnia wyższa ma własny zestaw testów i własne upodobania. Ze względu na ograniczoną liczbę miejsc i dużą konkurencję testy egzaminacyjne są bardzo obszerne, a niejednokrotnie wykraczają poza program szkół niższego szczebla. Dało to początek ogromnie popularnej formie przygotowania się do egzaminów w specjalnych szkołach zwanych juku. Więcej niż jedna trzecia uczniów szkół średnich (siódmy-dziewiąty rok nauczania) i około 90 procent od dziesiątego do dwunastego roku nauczania korzysta z juku w nadziei, że pomoże to przebrnąć „piekło egzaminów”.
Oglądałam kiedyś (20 sierpnia 1987 roku) audycję telewizyjną – bardzo porządnie przygotowaną przez NHK – pt. „Dzieci, które bawią się w nocy”. Był to reportaż dosyć wstrząsający. Ukazywał dzieci przepracowane, dzieci zestresowane nadmiarem obowiązków, dzieci, którym wymogi życia codziennego nie pozostawiają czasu na zdrowy relaks. Dzieci, które bawią się nocami, ponieważ szkoła, juku, odrabianie lekcji i zajęcia nadobowiązkowe szczelnie wypełniają dni.
Reporter przeprowadził rozmowy zarówno w szkole, jak i w juku. Dzieci wypowiadały się spokojnie, rzeczowo, bez specjalnej emocji, bez poczucia krzywdy. U dwunastoi trzynastolatków przebijał ton pogodzenia z losem, z wyższą koniecznością – takie jest życie i trudno... A po ekranie przesuwały się różne obrazy:
Chłopcy, którzy po dwóch, trzech nocują u kolegi, bo przynajmniej przed snem mogą się razem pobawić w jakiejś gry komputerowe albo obejrzeć telewizję. Każdy z nich ma w domu takie same urządzenia, ale w samotności jest to nieciekawe.
Chłopiec, który we własnym domu jest sam i po powrocie z juku do późnej nocy bawi się z kotami, bo do kolegów nie wolno mu chodzić. Rodzice są architektami i wracają przed północą.
Chłopiec, który po powrocie z juku odpręża się przez 5–10 minut, odbijając piłkę o mur rezydencji. Ojciec lekarz nakazał mu ten typ relaksu.
Chłopiec, któremu czasem udaje się znaleźć wieczorem pół godziny, aby wyskoczyć do parku. Tylko tam, jak twierdzi, czuje się wolny i może odpoczywać.
Dzieci, po które przyjeżdżają samochody o dziewiątej wieczorem, aby je zabrać z juku do domu. W samochodach jedzą i odrabiają lekcje. Ekonomia czasu...
I najstraszniejszy z tych obrazków: list wykaligrafowany wyraźnym, spokojnym pismem na kartce z zeszytu: „Proszę wszystkich, aby zechcieli mi wybaczyć mój egoizm. Kolegom z klubu piłki nożnej dziękuję za radosne chwile. Jestem zmęczony”. Autor tego zwięzłego dokumentu popełnił samobójstwo przez powieszenie. Rodzice nie zauważyli zbliżającego się kryzysu. Syn niczym się nie różnił od innych dzieci...
Seria audycji NHK o podobnej tematyce była krzykiem nawołującym do reformy systemu nauczania, a przede wszystkim do reformy systemu egzaminów. Trzeba sobie jednak uświadomić, że tego rodzaju krzyk podnoszony jest cyklicznie, zwłaszcza od lat siedemdziesiątych, kiedy w Japonii doszło do szokujących wybryków chuligańskich na terenie wielu szkół. Zdarzały się nawet wypadki fizycznego atakowania nauczycieli przez uczniów, a także demolowania klas. I chociaż te drastyczne objawy młodzieżowego buntu zostały z czasem opanowane, to przecież sytuacja nadal nie napawa optymizmem. Dyskusja o reformie systemu trwa, a dzieci mają coraz mniej czasu na zdrowy odpoczynek. Dotyczy to przede wszystkim tych młodych ludzi, którym szkoły przygotowawcze zabierają dziennie co najmniej 4 godziny, nie licząc dojazdów.
Jest też druga strona, jaśniejsza, tego powszechnego problemu. Liczne rzesze dzieci i młodzieży korzystają z form zorganizowanego wypoczynku. Szkoły mogą zapewnić wspólne wycieczki krajoznawcze, kluby zainteresowań, masowe imprezy sportowe i artystyczne. Masowe imprezy z jednej strony trafiają w naturalne skłonności Japończyka do stadnego przeżywania życia, z drugiej zaś wyrabiają umiejętność współpracy w grupie, przyuczają do szanowania hierarchii i grupowych interesów. Indywidualizm nie jest traktowany jako zaleta. We wspomnianej audycji NHK wystąpił m.in. chłopiec, którego koledzy wskazali jako najinteligentniejszego w szkole. Był to chłopiec zupełnie osamotniony. Nikt nie chciał z nim się zaprzyjaźnić, mimo sprawiedliwego uznania jego wyższości intelektualnej. Ponieważ uczył się sam, nie należał do żadnego klubu ani kółka zainteresowań, odbierany był przez kolegów jako niespołeczny indywidualista i wobec tego całkowicie izolowany. Tego rodzaju przypadki jak ów chłopiec należą do wyjątków. Powszechne jest dążenie do identyfikacji w gromadzie.
Maluch po raz pierwszy przychodzący do szkoły zostaje natychmiast wcielony do zespołu (kurni) i uzyskuje odpowiednią oznakę, którą będzie nosić z dumą, gdyż dzięki niej staje się członkiem określonej, najmniejszej komórki społecznej. Zespoły kumi tworzą większą społeczność – klasę, klasy zaś są wydzielonymi społecznościami nowego środowiska maluchów – szkoły. Hierarchia jest wyraźna i wyraźnie podkreślana za pomocą odpowiednich oznakowań, uniformów, kolorów. Od pierwszego dnia zaczyna się też zarysowywać motyw rywalizacji. Kumi rywalizuje z pozostałymi kumi, klasa z innymi klasami, a szkoła ze szkołami w poszerzających się kręgach: wieś lub miasto, prefektura, rejon, cała Japonia. Jest to szczególnie widoczne przy okazji zawodów sportowych, które organizowane są w każdym przedziale wieku, w bardzo masowej skali i we wszelkich dyscyplinach. Wszystkich Japończyków, niezależnie od płci i wieku, rozżarzają nieprzytomnie odbywające się w lecie rozgrywki baseballu na szczeblu szkół licealnych. Jest to zjawisko społeczne tak ważne i tak charakterystyczne dla Japonii, że wymaga oddzielnego omówienia. W tym miejscu ograniczę się tylko do zasygnalizowania tego zjawiska jako najwyraźniejszego przejawu formowania przez szkołę lojalności grupowych i patriotyzmów lokalnych.
Te cechy wyrabiane są w szkole nie tylko przez sport. Ważną rolę odgrywają orkiestry, balety, chóry, zespoły dramatyczne i inne formy działalności zespołowej, które wciągają młodzież i bardzo szybko z dobrowolnie wybranej rozrywki przeradzają się w rodzaj obowiązku społecznego. Bo przecież nie wolno zwieść kolegów. Jeżeli ktoś przyjął na siebie funkcję kółka w maszynerii, to już nie może się wycofać, narażając przez to maszynerię na zahamowania czy zgrzyty. W ten sposób powstaje w szkole sieć zależności grupowych wzajemnie się krzyżujących, a zarazem systemu wartościowania według osiągnięć grupy. Wszelkie bowiem osiągnięcia indywidualne – czy to będzie śpiew, gra na cytrze czy malowanie dekoracji noworocznych – wpisuje się na konto grupy.
Rozbrykany maluch, król życia, terrorysta domu rodzinnego od pierwszego dnia w szkole zaczyna być poddawany dyscyplinie otoczenia, temperowany i obrabiany pod ciśnieniem własnej społeczności. Rozstaje się ze szkołą przygotowany psychicznie do podjęcia roli kółka maszynerii na wyższym szczeblu użyteczności społecznej. Może podjąć dalsze studia lub przystąpić do pracy. W przypadku podjęcia studiów musi przejść przez piekło egzaminów wstępnych na uczelnię.
Liczba młodzieży podejmującej studia rośnie stale i w 1985 roku przekroczyła już 30 procent absolwentów szkół licealnych. Statystyka jednakże nie wykazuje, ilu ludzi przystąpiło do egzaminów wstępnych i na ilu uczelniach. A jest powszechnie praktykowane składanie papierów i przechodzenie przez koszmar testów w kilku uczelniach – dwóch, trzech, a nawet pięciu! Zwiększa to szanse dostania się na studia, ale zarazem zwielokrotnia stresy. Testy w każdej uczelni są inne! Szczęśliwcy, którym się powiedzie, mają przed sobą cztery lata względnego spokoju. Ci natomiast, którzy odpadli, będą próbować w następnym roku lub też w następnych latach – aż do skutku. Część oczywiście zrezygnuje i podejmie jakąś pracę, a pewien niewielki procent zawiedzionych popadnie we frustracje, które w skrajnych przypadkach mogą zakończyć się samobójstwem.
Względna swoboda okresu studiów nie jest pozbawiona elementu rywalizacji, a walka o wyniki nasila się stopniowo, by nabrać szczególnej intensywności na ostatnim roku. Tylko bowiem najlepsi studenci mają szansę uzyskania rekomendacji do najlepszych firm. Rok akademicki kończy się w lutym, a już od sierpnia roku poprzedniego zaczynają się egzaminy wstępne do pracy, serie rozmów przyszłych absolwentów z kierownictwem firm, które ich ewentualnie zatrudnią po zdobyciu dyplomu.
Po egzaminach wstępnych na uczelnie jest to drugi okres największego napięcia nerwowego, najsilniejszych stresów i najcięższych frustracji. Każdy chciałby uzyskać pracę w renomowanej firmie, ale wiadomo – im lepsza praca, tym trudniej ją zdobyć, konkurencja większa, a rozmowy egzaminacyjne sroższe. I dlatego – podobnie jak w przypadku egzaminów na uczelnie – większość kandydatów składa oferty w dwóch, trzech, a nawet pięciu różnych firmach. Od sierpniowego dnia, w którym zaczynają się rozmowy, w całej Japonii można oglądać długie szeregi młodych ludzi stojących od świtu przed portykami wielkich firm. Chłopcy ubrani, mimo sierpniowego upału, w garnitury, w nieskazitelnie białe koszule i dyskretne w kolorach krawaty, a dziewczęta w skromnych, ale szykownych garsonkach i w białych bluzkach. Stoją spokojnie, cierpliwie, rozmawiają ze sobą przyciszonymi głosami, a w wielu oczach migocze strach. Od wyników rozmowy bowiem zależeć będzie tryumf lub klęska, zapewnienie sobie spokojnego życia lub rosnąca frustracja i coraz bardziej nerwowe poszukiwanie pracy, nasilające się poczucie nieprzydatności, wstyd wobec rodziny, przyjaciół, kolegów...
Dla tych wybrańców losu, którzy przeszli przez sita zastawione w odpowiedniej firmie, nadchodzi wreszcie dzień 1 kwietnia, ów wytęskniony dzień podjęcia pracy. W dniu tym zaczyna się zupełnie nowy, najdłuższy etap życia. Cezura jest wyraźna: od względnej swobody okresu studiów do bezwzględnego podporządkowania wymogom w miejscu pracy. Dla znakomitej większości Japończyków, głównie mężczyzn, jest to przeżycie silniejsze i bardziej wiążące niż założenie rodziny.
Małżeństwa przeważnie są zawierane, kiedy młody mężczyzna ma już zapewnioną pozycję. Ciągle jeszcze ambicją wielu rodzin jest odprawianie ceremonii ślubnych tak hucznie, że przekracza to granice zdrowego rozsądku. A rodziny średniozamożne niejednokrotnie zaciągają wielomilionowe pożyczki, byle tylko jak najwspanialej upamiętnić ten, jak twierdzą, najpiękniejszy dzień życia swoich dzieci.
Młodzi małżonkowie po weselisku zazwyczaj wyjeżdżają na kilka miodowych dni do uzdrowiska (ostatnio modne są też Hawaje, Tajwan, wyspa Guam), a po powrocie wchodzą już w normalne życie codzienne, które najczęściej biegnie dwoma równoległymi torami. Pan młody pochłonięty jest pracą, lekturą gazet, spotkaniami w gronie kolegów. Żona zaś zajmuje się domem, nawiązuje kontakty z sąsiadkami, ogląda telewizję i biega po wyprzedażach. Małżonkowie spotykają się przeważnie dopiero wieczorami i rzadko mają sobie coś ważkiego do zakomunikowania. I tak im schodzi każdy dzień powszedni. W święta natomiast (jeżeli pan nie ma ekstra pracy albo nie wynajdzie sobie jakiegoś zebrania lub wyjazdu służbowego) spędzają czas razem, najchętniej na zakupach lub spotkaniach z rodziną.
W którymś momencie przychodzi na świat potomek i wtedy rytmy domu przystosowują się do nowych wymogów. Wyraźną zmianę widać na żeńskim torze stadła, na męskim bowiem nie ma wielkich zakłóceń. Młody tatuś tak samo jak poprzednio wcześnie wychodzi do pracy i późno wraca, ale każdą wolną od gazet i telewizji chwilę spędzoną w domu przeznacza na podrzucanie i poklepywanie potomka, okazywanie mu zachwytu i gaworzenie w dziwnym języku. Oboje małżonkowie są dumni i szczęśliwi, bo oto spełnili swoją misję dziejową, wywiązali się ze społecznego obowiązku przedłużenia rodu.
I tak zaczyna się od początku odwieczny cykl – dzieciństwo, młodość, wiek dojrzały...
Mowa była dotychczas o schemacie, według którego ciągle jeszcze układa swoje losy znaczna, a może przeważająca część męskiej populacji. Do niedawna zresztą był to schemat obowiązujący prawie wszystkich, ale ostatnie dekady przyniosły wiele wyłomów zwiastujących daleko idące przemiany. Będzie o nich trochę więcej w następnym rozdziale poświęconym głównie kobietom. Tutaj natomiast chciałabym zwrócić uwagę na owo nierównomiernie rozłożone ciśnienie społeczne i jego skutki.
Najkrócej rzecz ujmując, można stwierdzić, że po okresie wczesnego dzieciństwa z jego nieograniczoną swobodą przychodzi okres stale zwiększanych nacisków zhierarchizowanego otoczenia. Rośnie zmęczenie, pojawiają się frustracje, nierzadkie stają się załamania psychiczne i fizyczne, wielokrotnie dochodzi do buntów i prób przeciwstawienia się społeczeństwu, które nie toleruje indywidualnego egoizmu, a wymusza egoizm grupowy. Odporni, którzy przetrwają szkołę i piekło egzaminów, zdobędą sobie cztery lata względnej wolności okresu studiów. Jest to czas, kiedy młodzi ludzie mogą dać upust swoim wrodzonym indywidualnym upodobaniom. Mogą czytać książki, słuchać muzyki, grać w tenisa lub pingponga, w zimie jeździć na nartach, w lecie uprawiać surfing czy żeglarstwo, zwiedzać zabytki czy też chodzić do dyskoteki. Mogą również poświęcić czas na działalność społeczno-polityczną. Jak wskazują statystyki organizacji studenckich, jest to popularna forma działalności młodzieżowej. Jednakże większość najbardziej nawet radykalnych i żarliwych aktywistów traci swój zapał naprawiania społeczeństwa z chwilą ukończenia studiów i przystąpienia do walki o pracę. A skoro już pracę uzyska, nie ma ani czasu, ani ochoty na politykowanie. Wprzęga się chętnie w swoje jarzmo, staje się kółkiem maszynerii i to mu wypełnia życie. No, oczywiście, jest jeszcze rodzina, której trzeba zapewnić byt, i jest obowiązek przedłużenia gatunku...
Tak bywa z większością normalnych, przeciętnych, często bardzo zdolnych Japończyków. Ale zawsze pozostaje ta mniejszość – niepokonanych, zbuntowanych, zaciekłych. Czasem odrzuconych, a czasem dobrowolnie stających poza społeczeństwem.
W latach sześćdziesiątych stałam się mimowolnym uczestnikiem demonstracji studenckich i zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Potem, w latach siedemdziesiątych, byłam świadkiem serii dramatycznych wydarzeń inspirowanych przez młodzież studencką i ludzi, którzy ze studiów zrezygnowali, pochłonięci fanatyczną walką ze społeczeństwem.
Historia powojennych ruchów młodzieżowych w Japonii jest dosyć skomplikowana i raczej żałosna. Warto ją tu pokrótce przedstawić, ponieważ literatury na ten temat brak.
Zaczęło się wszystko zaraz po kapitulacji, w klimacie ciężkiego kaca moralnego będącego rezultatem klęski, biologicznego wyniszczenia narodu i upokorzenia okupacją. Pierwsze bojowe organizacje młodzieżowe zrodziły się pod hasłem: „Nigdy więcej wojny” oraz „Precz z bazami amerykańskimi”. W pierwszych latach powojennych studenci i uczniowie występowali w demonstracjach ramię w ramię z chłopami i robotnikami. Z biegiem czasu jednak ten sojusz zaczął się łamać. Chłopi i robotnicy, występując w obronie swoich interesów bądź też protestując przeciwko niesprawiedliwości, działali w granicach zdrowego rozsądku. Ruch młodzieżowy natomiast zaczął narastać niepowstrzymanym pędem, zataczać coraz szersze kręgi i wikłać się w walkach frakcyjnych. Bywało nieraz, że demonstracja polityczna kończyła się bijatyką między frakcjami. Policja musiała interweniować, aby pogodzić zwaśnionych rewolucjonistów.
Szczególnie złą sławą w latach pięćdziesiątych okryła się organizacja Zengakuren, która miała zjednoczyć pod jednym studenckim sztandarem wszelkie ugrupowania i odłamy, ale ostatecznie stała się inicjatorem wielu awantur nie mających nic wspólnego z działalnością ideową. Liczne organizacje studenckie – od skrajnie prawicowych po skrajnie lewackie – pozornie zjednoczone pod etykietką Zengakuren czasem istotnie jednoczyły się dla jakiejś wspólnej akcji, ale przeważnie traciły energię na walki między sobą.
W latach 1959–1960 przez Japonię przetoczyły się liczne fale demonstracji, ze szczególnym nasileniem w Tokio. Parlament obradował nad przedłużeniem japońsko-amerykańskiego Traktatu o Wzajemnej Współpracy i Bezpieczeństwie. Naród protestował. Wielotysięczne tłumy studentów dzień po dniu zalegały plac przed budynkiem sejmowym. Ulice prowadzące do placu wyglądały jak morze czerwonych sztandarów. 15 czerwca 1960 roku doszło do krwawych starć z policją. Jedna studentka straciła życie, zmiażdżona przez napierający rozjuszony tłum. Ale traktat ze Stanami Zjednoczonymi został podpisany. Fala demonstracji cofnęła się, przyszło zniechęcenie.
Nowe ożywienie rozmaitych ugrupowań studenckich nastąpiło w roku 1965. Zaczęło się od protestów przeciw podniesieniu opłat na tokijskim uniwersytecie Keio. Do tego przyłączyły się inne uniwersytety. Z problemów lokalnych studenci przerzucili się na problemy ogólne i znowu nastąpiła fala masowych demonstracji – przeciw wojnie w Wietnamie, przeciwko układowi z Koreą Południową, przeciwko... Nikt już po pewnym czasie nie wiedział, przeciwko czemu. Kiedy ówczesny premier Sató wybrał się z wizytą do Wietnamu Południowego, na tokijskim lotnisku Haneda 8 października 1967 roku znowu wielotysięczny tłum demonstrantów starł się ze specjalnymi oddziałami operacyjnymi policji. Znowu jeden student został zabity, było wielu rannych i aresztowanych.
Rok 1968 zaczął się rozruchami antyamerykańskimi w porcie Sasebo, gdzie zapowiedziana była wizyta nuklearnej łodzi podwodnej „Enterprise”. Demonstrowali robotnicy, dokerzy i około czterystuosobowa grupa studentów. Wkrótce potem demonstracje przeniosły się do miejscowości Narita (prefektura Chiba), gdzie rząd postanowił wybudować lotnisko mimo żarliwych protestów okolicznych chłopów. Początkowo chłopi próbowali metod ugodowych, potem tłumnych demonstracji połączonych z wygrażaniem pięściami i kijami, potem przeszli do aktów sabotażu i bijatyk z policją. Udział młodzieży w tych rozgrywkach nie był specjalnie liczny (kilkaset osób), ale te wypadki podziałały jak iskra rzucona na beczkę prochu. Już w listopadzie na wiec w Uniwersytecie Tokijskim przyszło 20 tysięcy gotowych na wszystko studentów. I wkrótce potem ruch studencki wszedł w najbardziej dramatyczną fazę.
Od stycznia 1969 roku zaczęły się rozruchy w Uniwersytecie Tokijskim, w lutym na Uniwersytecie Nippon-daigaicu, a w marcu na Uniwersytecie Kyoto-daigaku i Ritsumeikan. Potem rozruchy objęły wiele innych uczelni w różnych miastach. Po pewnym czasie nikt już nie wiedział, o co chodziło na początku. W niektórych przypadkach zaczęło się od podniesienia przez uczelnie czesnego, w niektórych być może od problemów samorządów studenckich, w niektórych zapewne od walk frakcyjnych – ale tak naprawdę to chodziło już tylko o czystą negację, o bunt przeciw społeczeństwu, o rozróbę, o generalne „przeciwko”... Tysiące studentów okupowało tereny uczelni, stawiało barykady ze sprzętów i zza barykad różne ugrupowania obrzucały się wzajemnie obelgami, kałamarzami, kamieniami. Kiedy wkraczała policja, skłócone ugrupowania jednoczyły się przeciwko niej we wspólnym froncie. Dochodziło przy tym niekiedy do aktów niewiarygodnego barbarzyństwa, jak np. spalenie bezcennego archiwum w Uniwersytecie Tokijskim. Rozruchy ciągnęły się w niektórych uczelniach miesiącami, czasem przycichały, czasem przybierały na sile. Jeszcze w 1971 roku widziałam na Uniwersytecie Hosei, do jakiego stopnia normalny tok zajęć uległ dezorganizacji. Atmosfera była tak napięta, że wykładowcy przemykali jak myszki, a zajęcia prowadzili niemal konspiracyjnie, dla garstki wytrwałych.
W kwietniu 1969 roku wiele uczelni opustoszało. Nadeszło chwilowe zawieszenie broni między frakcjami dla wspólnej wielkiej akcji – demonstracji w sprawie przywrócenia Japonii przez USA wyspy Okinawa. 28 kwietnia przez tokijskie dzielnice Shimbashi, Cinza i Ochanomizu przewaliły się tłumy studenckie walczące z policją. Nastąpiły teraz masowe aresztowania. Pod koniec roku z niedobitków porozbijanych i skłóconych ugrupowań powstały dwie nowe organizacje: Sekigunha i Keihin-ampô-kyotô, obie lewicowe, bojowe i dosyć ekskluzywne. Sekigunha, licząca w okresie rozkwitu około 300 ludzi, za swoje bożyszcze, ideologa i nauczyciela obrała Ernesto Che Guevarę. Do ekwipunku bojowych oddziałów Sekigunhy należały czerwone hełmy z napisem: „Jednoczesna rewolucja na całym świecie”. Jeszcze bardziej ekskluzywna, bo składająca się z około 100 członków Keihin-ampó-kyotó, występująca pod hasłem: „Precz z imperializmem japońskim i amerykańskim”, oparła swoją ideologię na maoistowskiej teorii „rewolucji w jednym kraju”. Ich hełmy zdobił napis: „Patrioci przeciw Ameryce”.
Od jesieni obie organizacje przystąpiły do akcji. Wydawać by się mogło, że jedna organizacja nie chciała dać się zdystansować drugiej. Sekigunha urządzili ła demonstracje przeciwko wyjazdowi premiera Sató do USA, Keihin-ampó zaraz zorganizowała demonstracje przeciw rozmowom ministra Aichi z USA i ze Związkiem Radzieckim. Sekigunha – napadła na posterunek policji, Keihin zaraz zrobiła to samo. Sekigunha – napad na pocztę w celu zdobycia pieniędzy, Keihin – napad na sklep sportowy w celu zdobycia broni. Taka licytacja...
W ponad stumilionowym kraju, w którym codziennie coś się dzieje, codziennie gdzieś jest demonstracja, ktoś kogoś zabija, ktoś kogoś rabuje – takie wypadki tracą walor sensacji i traktowane są przez publikatory na równi z innymi zdarzeniami. Trzeba czegoś naprawdę mocnego, żeby społeczeństwem wstrząsnąć. Napady i demonstracje organizacji młodzieżowych przez długi czas przechodziły niemal niezauważalnie, traktowane były jako sporadyczne akcje nie wyrażające konsekwentnej linii politycznej. Aresztowanie 53 bojowników Sekigunhy 5 listopada 1969 roku podczas manewrów partyzanckich (było to w schronisku Fukuchan koło miasteczka Shioyama, prefektura Yamanashi) powinno było zaalarmować społeczeństwo. Ale dopiero 31 marca 1970 roku porwanie samolotu „Yodo-gó” należącego do Japońskich Linii Lotniczych naprawdę zwróciło powszechną uwagę na działalność Sekigunhy. Porwania dokonał jeden z przywódców i ideologów tej organizacji, Tamiya Takamaro, któremu grunt zaczął się palić pod nogami, oraz kilku jego najbliższych przyjaciół. Uprowadzony samolot powrócił z Korei Północnej 5 kwietnia. Pasażerowie opowiadali rozpłomienionym dziennikarzom o tym, jak w drodze Tamiya, nie wypuszczając samurajskiego miecza z ręki, wygłaszał przemówienia ideologiczne, recytował poezję i śpiewał rewolucyjne pieśni.
Obie konkurujące organizacje zaczęły powoli wprowadzać do swoich akcji broń palną i środki wybuchowe, a miejsce otwartych masowych protestów politycznych zajęły podstępne działania zza węgła. Prawdziwa orgia terroru rozpętała się dopiero po połączeniu obu organizacji, co nastąpiło 15 lipca 1971 roku. Nowa organizacja została nazwana Rengó-sekigun, Zjednoczona Armia Czerwona. Pierwsza wspólna akcja odbyła się jeszcze przed formalnym połączeniem po pierwszym spotkaniu i konfrontacji. 1 7 czerwca 1971 roku w parku Meiji bojówkarze obu organizacji obrzucili kordon policji środkami wybuchowymi. 37 osób odniosło ciężkie rany.
Od października Zjednoczona Armia Czerwona zaczęła wysyłać do różnych osobistości paczki z materiałami wybuchowymi oraz podrzucać pod posterunki policji bomby. 18 grudnia paczkę wyglądającą jak typowy prezent gwiazdkowy rozpakowała żona szefa policji, pani Tsuchida. Wybuch zmasakrował ją, ranił syna i zrujnował część domu. W wigilię Bożego Narodzenia bomba ukryta w ”bożym drzewku” i zostawiona pod posterunkiem policji przed tokijskim domem towarowym Isetan ciężko zraniła 12 policjantów oraz licznych przechodniów. Można powiedzieć, że te dwa wypadki uskrzydliły policję, która zmobilizowała wszystkie swoje rezerwy do wykrycia przestępców.
W lutym 1972 roku grupa przywódców i działaczy Rengó-sekigun zebrała się w górskiej kryjówce w miejscowości Koromozawa na górze Myógizan. Obrady toczyły się na temat tzw. „operacji M” i ”operacji PB”. Operacja M (money) miała na celu zaopatrzenie finansowe i polegała na organizowaniu napadów na banki i urzędy pocztowe. Operacja PB (P – person, B – base) stawiała sobie za zadanie pomoc towarzyszom znajdującym się w więzieniu, wysyłanie emisariuszy oraz „spalonych” za granicę i tworzenie baz operacyjnych poza Japonią (np. w Palestynie) w ramach włączania się w rewolucję światową. Rankiem 17 lutego policja otoczyła kryjówkę i po krótkiej walce aresztowała Moriego Tsuneo, Nagatę Hiroko i kilkoro innych działaczy Rengó-sekigun.
Dwie grupy wymknęły się poza kordon policyjny, ale 19 lutego na stacji kolejowej Karuizawa jedna została złapana, kiedy kolejarz zwrócił uwagę na wyjątkowo niechlujny wygląd czworga młodych ludzi i na bijący od nich smród. Druga grupa składająca się z pięciu chłopaków dotarła do willi Asama-sansó, gdzie przetrzymując zakładniczkę, stawiała opór policji przez dziesięć dni.
Miejscowość Karuizawa położona jest prześlicznie w wysokich górach prefektury Nagano, wśród świerkowych lasów. Mają tam swoje wille japońscy mężowie stanu, artyści i inni płatnicy najwyższych podatków dochodowych. Tutaj pobudowały sobie domy wczasowe dla pracowników najbogatsze japońskie przedsiębiorstwa. Między innymi firma wytwarzająca instrumenty muzyczne, Kawai-gakki, w osadzie zwanej Lake New Town wybudowała willę Asama-sansó usytuowaną wśród zielonych pagórków, z jedną ścianą przylegającą do stromego zbocza górskiego. Willa ta stała się sceną dramatu w lutym 1972 roku.
W lecie, ze względu na rozkoszny chłód, Karuizawa jest jednym z najbardziej przeludnionych punktów Japonii. W zimie natomiast znacznie mniej tu gości i wiele willi za jedynych mieszkańców ma rodziny dozorców. W Asama-sanso dozorcą był Muta Ikuo (35 lat) wraz z żoną Yasuko (31 lat).
19 lutego Ikuo-san wczesnym popołudniem wybrał się z psem na przechadzkę, pozostawiając żonę samą. Około piętnastej trzydzieści pani Yasuko usłyszała łomotanie do drzwi i zanim zdążyła otworzyć je kluczem, drzwi ustąpiły pod naporem z zewnątrz i do domu wpadło kilku uzbrojonych młodych ludzi. Byli to członkowie Rengó-sekigun, którzy dwa dni wcześniej wyrwali się z okrążenia policyjnego na górze Myógizan. Za chwilową kryjówkę posłużyła im willa Makita-faessó, ale tego dnia na widok grupy policjantów otworzyli ogień i po krótkiej strzelaninie (jeden policjant został ranny) przenieślisię do Asama-sansó. Wkrótce nadciągnęły oddziały specjalne policji (kidotai) i otoczyły willę. Kiedy pan Ikuo wrócił z beztroskiego spaceru, został zatrzymany przez policję i nie wpuszczony do własnego domu.
Tak się zaczęło oblężenie, które przez dziesięć dni trzymało w napięciu całą Japonię. Wszyscy zadawali sobie to samo pytanie: jakie są losy pani Yasuko? Czy jeszcze żyje? Przez dziesięć dni nikt nie umiał udzielić na to odpowiedzi. Nie wiadomo było nawet, ile ludzi ukrywa się w oblężonej willi, czy są tam kobiety, jakie mają uzbrojenie?... Policja domyślała się (jak się potem okazało, słusznie) tożsamości trzech spośród obleganych: Sakaguchi Hiroshi, Yoshino Masakuni i Bando Kunio. Za poradą psychologa, który działał jako doradca policji, już w drugim dniu oblężenia sprowadzone zostały pod Asama-sansó matki Sakaguchiego i Yoshino, a cztery dni później matka Bando. Nieszczęsne te panie poddano najstraszliwszym upokorzeniom, jakie mogą spotkać kobiety japońskie. Kryjąc twarze przed wścibskimi kamerami telewizyjnymi, głosami przerywanymi szlochem wygłaszały przez megafon apele do synów, żeby zaprzestali bezsensownego oporu, żeby wrócili do uczciwego społeczeństwa, żeby wypuścili panią Yasuko. Matka Sakaguchiego ofiarowała się w zamian jako zakładniczka. Po którymś z tych apeli odpowiedzią z Asama-sansó były jedynie strzały.
Z każdym dniem zacieśniał się kordon. Cztery samochody pancerne ustawiły się wokół domu, ponad tysiąc policjantów dzień i noc spędzało w śniegu na okolicznych pagórkach. Temperatura utrzymywała się poniżej 10 stopni. Trwała wojna psychologiczna – apele matek, hałasy po nocach, żeby psychicznie złamać oblężonych. Ze względu na bezpieczeństwo pani Yasuko policja miała skrępowane ruchy, nie wolno było używać broni palnej ani podejmować żadnej akcji, która mogłaby narazić życie zakładniczki.
22 lutego w południe przedarł się przez kordon pan Tanaka Yasuhiko, młody właściciel restauracji. Ofiarował się na zakładnika. Niosąc torbę z owocami, przedostał się do drzwi wejściowych Asama-sansó. Cała Japonia z zapartym tchem oglądała to w telewizji. Pan Tanaka położył torbę w progu, odwrócił się i w tym momencie padł strzał. Tanaka upadł i bezradnym gestem podniósł rękę do głowy. Po chwili wstał i chwiejnie, prawie na czworakach, potykając się i przewracając, zszedł z pagórka. Odwieziony do szpitala, zmarł po paru dniach.
Od 23 lutego policja zaczęła bombardować willę pociskami gazowymi. Pod osłoną samochodów pancernych i metalowych tarcz na kółkach policjanci pobudowali umocnienia ziemne pod samym budynkiem. W odpowiedzi na ponawiane wezwania do złożenia broni – z budynku nieodmiennie rozlegały się strzały.
Taka sytuacja trwała do 28 lutego, kiedy policja zakończyła swoje manewry okrążające, a psychologowie uznali, że moment jest odpowiedni. Po dziesiątej rano nastąpił decydujący szturm. W ciągu półtorej godziny policjanci opanowali cały dom z wyjątkiem jednego pokoju na trzecim piętrze. Policjanci Uchida i Takami zostali postrzeleni w twarze. Jeden zmarł o dwunastej dwadzieścia, drugi o szesnastej jeden. O dwunastej trzydzieści policja dostała pozwolenie na użycie pistoletów.
Reduta na trzecim piętrze broniła się parę godzin. Atakujący stosowali na zmianę kilka metod – bombardowali wnętrze domu gazami łzawiącymi, wlewali tony lodowatej wody oraz używali tarana. Około szesnastej czterdzieści z ostatniego bastionu, pokoju na trzecim piętrze, zaczęły wydobywać się kłęby dymu, a w oknie ukazała się postać z twarzą owiniętą szalem. Wyglądało na to, że się dusi. Za chwilę w środku wybuchł ogień. Policjanci ugasili go błyskawicznie, zalewając pokój wodą. O siedemnastej wdarli się na balkon przylegający do ostatniego pokoju. Obrona trwała jeszcze ponad godzinę. Dopiero o osiemnastej jedenaście ujęty został jeden, a cztery minuty później pozostali młodzi ludzie, wszyscy zmoknięci i słaniający się na nogach z wyczerpania. Pani Yasuko, też zmoknięta, ale żywa i cała, leżała na podłodze spowita w koce. Wśród szpaleru wiwatujących tłumów prosto z miejsca akcji odwieziona została do szpitala.
Świeżo odremontowana, elegancka willa Asama-sansó wyglądała jak po bombardowaniu. Taran zdjął większą część dachu, rozwalił jedną ścianę zewnętrzną i kilka działowych. Strumienie wody zniszczyły te resztki sprzętów, które nie zostały przez oblężonych użyte na barykady. We wszystkich sufitach dziury, wyrwy, sterczące połamane belki. Maty na podłogach poniszczone, nasiąknięte wodą, pozdzierane, zasłane szczątkami mebli i ścian. Jeden wielki obraz ruiny!...
Według danych zamieszczonych w prasie japońskiej zabitych zostało 3 ludzi, rannych 23 (w tym operator telewizyjny). Oblężeni dysponowali 4 strzelbami myśliwskimi, karabinem małokalibrowym, rewolwerem i 2 granatami. Oddali łącznie 104 strzały.
Ze strony oblegających, obok oddziałów specjalnych policji, udział w akcji wzięły oddziały szturmowe w łącznej liczbie 12 979 ludzi, 3 helikoptery, 192 samochody (w tym radiowozy, wozy pancerne, motopompy, karetki pogotowia, wozy transportowe), jeden taran wagi tysiąca kilogramów. Atakujący chronili się za przesuwanymi na kółkach tarczami z wyciętym wizjerem i używali kuloodpornych kamizelek (ogółem wykorzystano 1439 tarcz i 841 kamizelek). Do wnętrza Asama-sansó wlano 100 ton wody i wystrzelono około 1000 pocisków gazowych oraz 15 pocisków pistoletowych. Koszt całej imprezy zamknął się okrągłą sumą 100 milionów jenów.
Okazało się, że w willi ukrywało się pięciu młodych ludzi: Sakaguchi, Bando, Joshino i dwóch braci K., których nazwisko zostało zatajone ze względu na ich wiek – jeden miał 19, drugi 16 lat. Bracia K., synowie nauczyciela z prowincji, wychowywani byli bardzo surowo, za każde najdrobniejsze przewinienie karani fizycznie. Po aresztowaniu młodszy z braci bardziej bał się gniewu ojca niż działań policji.
Na drugi dzień po ostatnim akcie dramatu Asama-sansó ojciec braci K. podał się do dymisji. Prawdopodobnie zwątpił w swój talent pedagogiczny. Śledztwo ujawniło, że również trzeci jego syn już dawno uciekł z domu i został aktywistą maoistowskiej organizacji młodzieżowej.
Ojciec Bando natomiast wybrał ostateczny sposób uniknięcia wstydu. Po obejrzeniu w telewizji sceny aresztowania syna napisał testament i powiesił się. W testamencie przepraszał zakładniczkę: „[...] Nawet jeżeli umrę, nie uzyskam wybaczenia, ale umierając przepraszam”. Śmierć tej dodatkowej ofiary Rengósekigun przyjęta została przez opinię publiczną bez wielkiego wrażenia. Samobójstwo z dawien dawna uważane jest w Japonii za naturalną i chwalebną metodę zatarcia hańby. Dlatego śmierć ojca Bando przeszła prawie bez echa. Ale już kilka dni potem całe społeczeństwo zostało wstrząśnięte do głębi.
Przeszukując górskie kryjówki Rengó-sekigun, policja natrafiła na Myógizan obok jednego z szałasów na płytko zakopane zwłoki byłego aktywisty, Yamady Kó. Sekcja wykazała, że zmarł w połowie lutego w rezultacie długotrwałego wystawienia na działanie zimna. Jak wynikało z zeznań aresztowanych, Yamada, członek egzekutywy Rengó-sekigun, przedkładał wzmocnienie wewnątrzpartyjne nad zbrojną działalność partyzancką i został uznany za zdrajcę. Związany i wyrzucony na śnieg przy 15 stopniach mrozu, umierał przez dwa dni na oczach kolegów, z których żaden nie wykonał najmniejszego gestu, aby go ratować.
Po tym odkryciu przyszły następne. W ciągu kilku dni odnaleziono zwłoki 14 osób, w tym jednej dziewczyny w zaawansowanej ciąży. Niektóre ciała, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, nosiły ślady tortur. Wszystkie ofiary to byli aktywiści organizacji, posądzeni o zdradę interesów organizacyjnych lub też o osłabianie ducha bojowego. Inicjatorami sądów i sędziami była w większości przypadków para przywódców: Mori Tsuneo i Nagata Hiroko. Mori popełnił samobójstwo w więzieniu w dniu Nowego Roku 1973. Nagata została skazana przez sąd na dożywocie.
Prasa japońska rozszalała się po ujawnieniu tajemnic górskiego szałasu na Myógizan. Liczni psychologowie, socjologowie i pedagodzy proszeni byli o opinie, a reporterzy wyszukiwali najdrobniejsze nawet incydenty i szczegóły życiorysów zarówno zabójców, jak i ofiar. Wśród opinii przewijały się i takie, że Japonia przeżywa okres głębokich przeobrażeń społecznych, co tworzy klimat dla wszelkich odstępstw od normy; że upada mit ojca-patriarchy mądrze kierującego losem swych dzieci; że młodzież dziczeje pod wpływem idei Zachodu; że Japończycy zawsze z łatwością ulegali psychozie tłumu i mieli skłonności do fanatyzmu. Przywoływano wiele przykładów z historii ukazujących pełną poświęcenia walkę jednostek wbrew przygniatającym przeciwnościom, co wytworzyło w Japonii kult bohatera tragicznego, osamotnionego. Przypominano, że jednym z wielbionych idoli młodych „rewolucjonistów” był Fidel Castro, o którym krążyły wśród nich legendy. Podkreślano też, że ci młodzi ludzie, zanim zeszli na ciemną drogę terroru, mieli w sobie ogromny ładunek idealizmu i romantyzmu; chcieli walczyć z niesprawiedliwością, uciskiem, zatęchłą mieszczańską moralnością, z tym wszystkim, co uważali za społeczne zło. Dla osiągnięcia tak widzianych celów skłonni byli do ofiarności, wyrzeczeń, samounicestwienia.
Opinie były różne, umiarkowane lub skrajne. Niektóre nawiązywały do samobójstwa wielkiego pisarza Mishimy Yukio w 1970 roku oraz jego nacjonalistycznej „armii” zwanej Tate-no kai (Stowarzyszenie Tarczy), która też stawiała sobie za cel uzdrowienie Japonii, ale poprzez obudzenie narodowego ducha. Ostatecznie ogólnojapońska dyskusja zeszła na inne tory, a niedawne akty terroru z wolna roztopiły się w zbiorowej pamięci.
Po tym reportażu, który pozostawiam bez komentarza, chciałabym całkowicie zmienić nastrój i fanatyzmowi działaczy spod znaku Sekigun (lub Tate-no kai) przeciwstawić zupełnie inny typ fanatyzmu. Chciałabym wrócić do wspomnianych uprzednio rozgrywek baseballu.
Baseball (yakyu) ma w Japonii tradycję ponadstuletnią i nie przesadzę chyba mówiąc, że zdobył sobie pozycję sportu ukochanego przez masy nade wszystko. Nawet tradycyjne sumo nie potrafi tak rozpalać namiętności i doprowadzać do zbiorowej histerii. Skłaniam się ku opinii, że sumó ustępuje w popularności baseballowi, ponieważ jest sportem typowo indywidualnym. Każdy z potwornie upasionych siłaczy walczy dla siebie, nie reprezentuje żadnej grupy, żadnego wyodrębnionego środowiska. Zwycięstwa i porażki są jego prywatną sprawą, a zdobyte puchary i inne trofea zabiera do własnego domu.
Baseball natomiast (zarówno zawodowy, jak i amatorski) jest grą zespołową i wymaga wspólnego wysiłku, żelaznego grupowego treningu. Drużyny zawodowe mają swoich zagorzałych wielbicieli i na wszystkich spotkaniach publiczność szaleje z entuzjazmu lub oburzenia. Nie da się jednak tego porównać z szaleństwem, które ogarnia całą Japonię, kiedy przychodzi do sierpniowych zawodów zenkoku-kokó-yakyu, czyli ogólnokrajowych rozgrywek baseballu szkół licealnych.
Tradycyjnie rozgrywki odbywają się na stadionie Kóshien koło Kobe. Trudno sobie wprost wyobrazić, ile łez wsiąkło w ziemię Koshienu, łez najczarniejszej rozpaczy i euforycznej radości!... Co roku rozgrywają się tu bezkrwawe dramaty, tak intensywnie przeżywane, że w skali krajowej z niczym się nie dadzą porównać. W sierpniu Kóshien staje się miejscem, do którego pielgrzymują ludzie z najdalszych wysp archipelagu, a tłumy koczują całymi nocami wokół stadionu, aby tylko rankiem zdobyć bilet i móc uczestniczyć w wielkich wydarzeniach. Znaczna część biletów jest rezerwowana wcześniej dla zorganizowanych grup kibiców poszczególnych drużyn.
Zenkoku-kokó-yakyu jest fenomenem społecznym, który warto obserwować i rozpatrywać na trzech płaszczyznach: zawodnicy, zorganizowane grupy kibiców, kibice indywidualni (nie związani bezpośrednio z jakąkolwiek drużyną).
Zawodnicy są w wieku 16–18 lat. Wiadomo o nich, że każdą chwilę wolną od zajęć szkolnych poświęcają na trening lub przygotowanie teoretyczne, inaczej by do reprezentacji nie weszli. Stwierdzenie, że ich zaangażowanie, ambicja i zapał są imponujące, jest niewątpliwie słuszne, ale nie wyraża tego czegoś ekstra, co ich charakteryzuje. Ale jak ująć w słowa to coś ekstra? Żelazna dyscyplina, lojalność wobec drużyny? Z pewnością tak, lecz to ciągle za mało. Jest w tych dzieciakach jakaś zbiorowa determinacja, nastrojenie się na jeden ton – dać z siebie wszystko, bo przecież reprezentują swoją szkołę, swoje miasto (lub gminę) i wreszcie cała prefekturę (lub okręg). Ciężar odpowiedzialności...
Do Koshienu w sierpniu przyjeżdżają drużyny reprezentujące 47 jednostek administracyjnych. Są to zespoły, które przeszły przez liczne boje eliminacyjne, gdyż do rywalizacji przystępuje corocznie blisko 3 tysiące szkół i dopiero z tej masy wyłaniają się najlepsi – ci, którzy będą walczyć o zwycięstwo w Kóshienie. Sam kwiat japońskiej młodzieży sportowej.
Oglądając przez tyle lat zenkoku-kokó-yakyu, ani razu nie widziałam w Kóshienie przejawów niesportowego zachowania. Wszyscy zawodnicy są pełni kurtuazji wobec siebie, nigdy, przenigdy nie próbują podważać decyzji sędziów, a trenera traktują zawsze z najwyższym szacunkiem. Ilekroć trener podczas rozgrywki chce udzielić instrukcji, cały zespół w mgnieniu oka otacza go kręgiem i zerwawszy z głów czapki, słucha pilnie każdej jego wypowiedzi. A skoro skończy mówić, zawodnicy jak jeden mąż dziękują ukłonem aż do ziemi, po czym natychmiast rozbiegają się na wyznaczone pozycje.
Każdy mecz zaczyna się od wzajemnego powitania drużyn. Sprawia to budujące wrażenie. W tej samej chwili z boksów po obu stronach boiska wybiegają zawodnicy i ustawiają się w dwóch równych szeregach. W tej samej chwili zdzierają czapki, ukazując identycznie przy skórze ostrzyżone włosy,i wszyscy jednocześnie składają rywalom długo przytrzymywany ukłon. Potem szeregi łamią się i mieszają, gdy zawodnicy wymieniają uściski dłoni. Następnie drużyna, która pierwsza ma być w ataku, wycofuje się do boksu, a drużyna broniąca zajmuje stanowiska w polu. Przypomina to manewry zdyscyplinowanej armii.
Gra się zaczyna, zanim przebrzmi syrena zwiastująca początek zmagań. Pierwsza piłka, pierwsze odbicie i pierwszy przeciągły ryk widowni... Skupienie, napięcie, zapamiętałość grających nie słabnie ani przez moment w trakcie całego meczu. Zawodnicy, broniąc lub atakując, dokonują niekiedy nieprawdopodobnych wyczynów graniczących z akrobacją. Ich wola walki o wynik jest tak silna, że zdają się przekraczać normalne ludzkie możliwości (czegoś takiego nie spotyka się u graczy zawodowych, chociaż ich technika jest bez porównania wyższa). Często się zdarza, iż walczą ze sobą drużyny o bardzo widocznej różnicy poziomów. Wtedy jedna drużyna od początku beznadziejnie przegrywa, ale do ostatniej straconej piłki, do ostatniego gwizdka nie rezygnuje z walki. Cały zbiorowy wysiłek skierowany jest na to, by zdobyć chociaż jeden albo jeszcze jeden punkt. A wygrywający też do końca nie rozluźniają się i są dokładnie tak samo skupieni, napięci i zapamiętali, jak byli na początku gry.
Kiedy syrena obwieszcza koniec meczu, słaniający się ze zmęczenia i straszliwie utytłani zawodnicy obu drużyn znowu stają w równiutkich szeregach naprzeciw siebie, zdejmują czapki i wymieniają ukłony. Następnie dziękują sędziom i trenerom.
Zawodnicy drużyny przegranej biegną przed trybuny po swojej stronie boiska i długo, długo stoją z pokornie pochylonymi głowami, przepraszając swoich kibiców za porażkę. A potem następuje najbardziej patetyczny moment – szlochając rozdzierająco, trzęsąc się od płaczu, zawodnicy zbierają do woreczków ziemię ze stadionu i wychodząc do szatni, niosą te woreczki z taką czcią i rozpaczą jak prochy zmarłego. Święta ziemia Koshienu – pamiątka na całe życie. A może tylko do przyszłego roku?... Często w wywiadach kapitanowie pokonanych drużyn mówią reporterom, że wynieśli od przeciwników cenną naukę i już od jutra zaczną ją wykorzystywać podczas treningu, aby następny rok okazał się dla nich pomyślniejszy. I nie są to czcze słowa!
A tymczasem drużyna zwycięzców śpiewa hymn swojej szkoły, po czym dziękuje swoim kibicom za pomoc duchową i zachętę. I płacze z radości.
To nas przenosi na drugą płaszczyznę fenomenu zenkoku-kokó-yakyu. Kibice. Dla zorganizowanych kibiców, podobnie jak dla zawodników, Kóshien zaczyna się na wiele miesięcy przed sierpniowymi zawodami. Zaczyna się na najniższym szczeblu lokalnym, to znaczy w szkole, która ma swój klub yakyu i czuje się na siłach, aby przystąpić do walk eliminacyjnych. Uczniowie i nauczyciele takiej szkoły oraz rodziny zawodników starają się, aby zawodnicy czuli się jak najlepiej i niczego im nie brakowało. Jeżeli zwyciężają na coraz wyższym etapie eliminacji prefekturalnych i zaczyna świtać nadzieja, że dojdą do Koshienu, wśród kibiców nasilają się intensywne przygotowania. Cała społeczność szkolna wraz z kołem rodzicielskim szykuje specjalne stroje dla kibiców, emblematy, oznaki, sztandary, kapelusze, wachlarze, lampiony, parasole, girlandy, pióropusze i różne najdziwniejsze akcesoria, z którymi spodziewa się wystąpić w Kóshienie jako zorganizowana grupa, ô e n d a n – czyli zespół dodający ducha. Orkiestry, balety szkolne ćwiczą gorączkowo występy przystosowane do warunków stadionu; komputerowcy układają efekty specjalne; uczniowie z kółka plastycznego malują transparenty z napisami zachęcającymi do walki, a liderzy poszczególnych grup óendanu przeprowadzają surowe treningi z podopiecznymi. Pomysłowość jest tu nieograniczona, nieograniczony zapał i poświęcenie.
Czy można nie podziwiać, na przykład, szkoły z Obihiro na Hokkaidô, której oendan ćwiczył w cieplarni przy temperaturze 46 stopni Celsjusza?.... Hokkaidó ma klimat chłodny i owego roku temperatura powietrza w lipcu nie przekraczała 20 stopni. A wiadomo przecież, jak gorąco bywa w Kóshienie: 33 stopnie to normalka, ale zdarza się i więcej. Więc oendan pocił się w tropikalnym upale, aby nabrać hartu.
Czy można nie zachwycić się, widząc na widowni tłum mnichów z klasztoru na górze Hieizan, którzy w całym majestacie szat i parafernaliów religijnych (z ogromnym palankinem włącznie) przyjechali, aby dodawać ducha uczniom swojej szkoły?... Kiedy ich drużyna była w ataku, chóralnie recytowali sutry, a kiedy broniła pola, zrywali się z miejsc przy każdej udanej akcji, wiwatowali, ryczeli i podrzucali w niebo pielgrzymie kapelusze.
Czy można się nie wzruszyć, kiedy stuosobowy óendan szkoły z Hiroshimy zajmuje miejsca na trybunie i przed rozpoczęciem meczu zapada w zazen, siedzącą medytację?... Wokół 50 tysięcy ludzi szumi, gwarzy, pokrzykuje, a oni siedzą jak posągi – z zamkniętymi oczami, skupieni – i zbierają wszystkie moce wewnętrzne do mającej nastąpić walki.
Takich osobliwych przykładów można by przytaczać bardzo wiele, bo rozgrywki w Kóshienie odbywają się co roku, a każda szkoła ma ambicję zdystansowania pozostałych, zadziwienia oryginalnością pomysłów i mistrzostwem wykonania swoich efektów specjalnych.
Podczas gdy zawodnicy wyciskają z siebie wszystkie siły na boisku, oendan pracuje z równym wysiłkiem na trybunach. Bębniści łomoczą w bębny, dziewczęta tańczą lub dają pokaz rytmiki, liderzy dyrygują tak energicznie, że pot zalewa im oczy. Dodawanie ducha trwa tak długo, jak długo własna drużyna jest w ataku. Kiedy drużyna przechodzi do obrony, natychmiast po przeciwnej stronie stadionu podrywa się do akcji drugi óendan. Nigdy rywalizujące óendany nie prowadzą wzajemnie dywersji i nie występują jednocześnie.
Mimo że wyczerpująca rywalizacja po obu stronach trybun zaznacza się bardzo wyraźnie, to przecież kibice ani przez chwilę nie tracą z oczu tego, co dzieje się na boisku. Im bliżej zakończenia meczu, tym atmosfera staje się bardziej histeryczna. Napięcie rośnie u kibiców obu walczących drużyn, ale po stronie przegrywających zaczynają się pojawiać oznaki rozpaczy – twarze napięte, oczy przerażone, dłonie zwarte modlitewnie. Im bliżej ostatniej fatalnej piłki, tym częściej zbiorowy jęk wydobywa się z zaciśniętych gardeł. Ale jeszcze się podrywają do wspólnego wysiłku, zachęcają, zda się – błagają wbrew nadziei, aby chociaż w ostatniej sekundzie odwróciły się losy... I wreszcie nadchodzi ten straszny moment, kiedy gra jest rozstrzygnięta. Na trybunie pokonanych wybucha niepohamowany płacz. Wielu chłopców i wiele dziewcząt płacze tak rozpaczliwie, jakby nic ich nie mogło w życiu pocieszyć. Niektórzy padają na ziemię, niejedna dziewczyna mdleje.
A tymczasem na trybunie zwycięzców trwa zmasowany ryk radości. Czapki, parasole, wachlarze lecą w górę, kibice padają sobie w ramiona, zalewając się łzami szczęścia. Ta gromada będzie jeszcze co najmniej raz przeżywać emocje Koshienu, bo ich drużyna co najmniej raz przystąpi do walki. A jeżeli tę następną wygra, to może jeszcze i jeszcze raz, aż do finału?...
Gdy nadchodzą rozgrywki półfinałowe i finałowe, stadion zaczyna pękać w szwach, chociaż widownia mieści 55 tysięcy ludzi. Wszystkie bilety wykupione i wszystkie miejsca zajęte od świtu. Widzowie siedzą ramię w ramię, roztapiając się we własnym pocie. Rozpinają parasole, wachlują się, jedzą lody, piją soft-drinki, wielu trzyma na głowach zmoczone ręczniki. Słońce zazwyczaj praży niemiłosiernie, a jedynie trybuna honorowa jest pod dachem. Udary słoneczne w Kóshienie nie należą do rzadkości.
Wśród tych 55 tysięcy ofiarnych miłośników yakyu tylko drobna część – kilkuset ludzi – to zorganizowane óendany. Każdy óendan kibicuje swojej drużynie, by po rozgrywce ustąpić miejsca następnej grupie, a więc na rezerwowanych segmentach trybun odbywa się rotacja (do dnia półfinałów odbywają się 4 mecze dziennie). Reszta stadionu to kibice nie zorganizowani, czyli indywidualni, albo na wpół zorganizowani. Do tej ostatniej kategorii zaliczam mieszkańców miast i miasteczek, z których pochodzą walczące drużyny. Dla tych kibiców, patriotów lokalnych, zarządy miejskie wynajmują autokary i wykupują wagony w pociągach, a także zaopatrują ich w plakietki, emblematy i drobne przedmioty służące do podnoszenia ducha zawodników – chorągiewki i chustki do powiewania, klekotki, dzwonki, bębenki – wszystkie oczywiście oznakowane nazwą klubu lub szkoły. Kibice na wpół zorganizowani posługują się nimi w tym samym czasie co ich oendan.
Przez cały okres rozgrywek w Kóshienie ciągną do Kobe i stamtąd wracają szeregi specjalnych autokarów i pociągi wypełnione kibicami. Mass media pełne są wiadomości, ciekawostek i plotek na temat drużyn, trenerów, poszczególnych zawodników. Cała Japonia zna wszystkie nazwiska na pamięć, rozczula się, że np. Yanagi-kun poza baseballem najbardziej kocha zwierzęta, Kurokawa-icun chce studiować, chociaż mógłby zostać graczem zawodowym, a Sasaki-kun ma zamiar zająć się po skończeniu szkoły hydroponiczną hodowlą ogórków. Wszystko, co dotyczy zawodników, jest ważne, godne zapamiętania i komentowania. A w miejscowościach, z których pochodzą, trwa nastrój podniosły – zwłaszcza w małych miasteczkach, gdzie patriotyzm lokalny łatwiej jest rozbudzić niż w Tokio czy Osace. W takich niewielkich aglomeracjach, jeżeli miejscowa drużyna dochodzi do półfinału, a tym bardziej do finału, normalne życie ulega całkowitej dezorganizacji. W godzinach rozgrywek ruch na ulicach zamiera (ci, którzy nie siedzą w Kóshienie, tkwią w domach przed telewizorami), a nieliczni przechodnie skupiają się wokół sklepów ze sprzętem telewizyjnym i nie ruszają się do ostatniej piłki meczu. Reagują równie żywo, jak publiczność na stadionie – śmieją się i klaszczą w ręce albo wydają jęki rozpaczy i płaczą. Jeżeli mecz zakończy się pomyślnie, nieznajomi ludzie w porywie radości padają sobie w objęcia, klepią się po ramionach, wymieniają uściski dłoni.
A co się dzieje, kiedy zwycięska drużyna wraca do domu!... Miasto udekorowane jest girlandami kwiatów, napisami powitalnymi i gratulacyjnymi, flagami, lampionami. Zawodników obwozi się w paradzie otwartymi samochodami, które z trudem przeciskają się przez wiwatujące tłumy. Przybrani w wieńce bohaterowie eksponują zdobyte trofea i z godnością pozdrawiają rozentuzjazmowanych wielbicieli.
Zenkoku-kokó-yakyu jest wielkim przeżyciem nie tylko dla środowisk stojących najbliżej uczestniczących drużyn. Jest przeżyciem w skali całej Japonii na tyle ważnym, że od 1987 roku Radio Nippon (radiostacja emitująca programy za granicę) przekazuje na bieżąco sprawozdania z rozgrywek finałowych, aby każdy obywatel japoński w każdym zakątku świata mógł bezpośrednio słyszeć, co się dzieje w Kóshienie.
Podczas mojego pierwszego pobytu w Japonii nie bardzo jeszcze rozumiałam, czym jest dla Japończyków Kóshien. Ale widziałam Mamę, która codziennie stawiała przy sobie termos z herbatą i patrzyła w telewizor od pierwszej syreny obwieszczającej początek do ostatniej zwiastującej koniec rozgrywek. Była pochłonięta widowiskiem, a czasem aż dostawała wypieków z podniecenia... Zapytałam, dlaczego tak się tym przejmuje, skoro nie ma specjalnych faworytów między grającymi? „Przecież to piękne! – odpowiedziała. – Gra jest tak czysta... Ci chłopcy, tacy wytrwali i lojalni, to prawdziwi Japończycy, którzy wiedzą, czym powinien być duch Japonii. Czy ty wiesz, co to takiego – duch Japonii?”
Mama użyła słowa yamatodamashii, słowa bardzo starego, interpretowanego niejednoznacznie, które w jej pojęciu kojarzyło się z pięknem, czystością, wytrwałością i lojalnością.
Jeżeli przyjmiemy, że Mama należała do wielomilionowej rzeszy indywidualnych kibiców, i jeżeli założymy, że większość kibiców ma podobne odczucia, wówczas może pojmiemy, dlaczego Kóshien w sierpniu staje się najważniejszym punktem Japonii...
„Wielka nauka” już się przeżyła
Myślę z lekceważeniem o tych osobach, które nie mają żadnych widoków na przyszłość, są tak poważnie nastawione do życia, a szczęście swoje widzą w troszczeniu się o mężów.
Sei Shónagon, początek XI wieku
W armii młodych ludzi szukających zatrudnienia z roku na rok coraz więcej jest dziewcząt. To jedna z wyraźnych zmian społecznych ostatniego ćwierćwiecza. Tendencja do uniezależnienia się od rodziny i uwolnienia od przymusu zamążpójścia narastała wśród dziewcząt stopniowo. Świadomie używam tu mocnego słowa „przymus”, opierając się na amatorskich wprawdzie, ale dosyć rozległych obserwacjach z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wtedy tradycyjny model rodziny był ciągle bardzo jasno sprecyzowany. W tym modelu mężczyzna odgrywał rolę jedynego pana i władcy, kobieta zaś podporządkowanej mu wiernej żony i oddanej matki jego dzieci. Oddanie przejawiało się nie tylko w dbaniu o wszelkie potrzeby dziatwy, ale także w wychowywaniu zgodnie z przyjętym modelem rodziny. Chłopcy słyszeli więc od wczesnego dzieciństwa, że muszą być dzielni, pracowici i dobrze się uczyć, ponieważ kiedyś założą własne rodziny, które powinni utrzymać na odpowiednim poziomie. Dziewczynki natomiast systematycznie układane były do roli matki i żony. W większości przypadków wszystko, co wynosiły z domu w sensie przygotowania do życia, to umiejętność wdzięcznego poruszania się, mówienia słodkich banałów, schlebiania mężczyznom i wyrażania zachwytu macierzyństwem. Instytucja małżeństwa należała po prostu do obowiązków społecznych. W tamtych latach ciągle jeszcze większość małżeństw – około 60–70 procent -zawierana była na zasadzie porozumienia rodzin i za pośrednictwem swatów. Studia dla dziewcząt, bardzo już w owym czasie powszechne, nie miały na celu przygotowania do zawodu, ale podniesienie walorów przyszłej żony. Wcale zaś nie było dobrze widziane, jeżeli dziewczyna „popisywała się” swoją edukacją. Oczekiwania rodziny i ewentualnych kandydatów na męża spełniała wdzięczna eteryczna istotka, która szczebiotała infantylnie i sprawiała wrażenie, jakby jej gładkie czółko nie splamiło się myśleniem, a z usteczek nie spłynęło ani jedno zdanie wykoncypowane samodzielnie. Nawet jeżeli ta słodycz była już po pomyślnym zdaniu egzaminów i ukończeniu studiów wyższych!...
Irytację wywoływały we mnie uroczo sepleniące ekspedientki i urzędniczki z bankowych okienek, piosenkarki i podstarzałe aktorzyce, reporterki audycji przeznaczonych dla pań domu, fryzjerki i windziarki, nauczycielki i uczennice. Cukierkowy głosik był wtedy nieodzownym atrybutem kobiecości i dobrego wychowania. Nawet moja wspaniała japońska Mama sprawiała wrażenie osoby obdarzonej dwoma różnymi głosami – jednym normalnym, raczej niskim, takim na domowy użytek, a drugim „reprezentacyjnym”, wystylizowanym na słodko. Z mieszanymi uczuciami słuchałam, kiedy Mama, odbierając telefon, intonowała bez pośpiechu a cieniutko: „Moshimoshil Ach tak, proszę łaskawie poczekać maleńką chwileczkę”. Po czym zasłaniała słuchawkę i wołała grubo w interfon: „Chiichan, telefon do ciebie!” Gdybym kierowała się wyłącznie słuchem, mogłabym sądzić, że słyszałam dwie różne osoby.
Mama była kobietą nieprzeciętną, obdarzoną inteligencją i umiejętnością samodzielnego myślenia. Jednocześnie miała znakomite maniery japońskiej damy w starszym stylu i wiedziała, że nade wszystko nie należy ujawniać cech, które są naturalne dla mężczyzn, lecz nie przystoją kobiecie. Do takich cech zaliczało się przede wszystkim jakąkolwiek swobodę zachowania „przy ludziach” i chwalenie „przed ludźmi” swoją wiedzą czy doświadczeniem. Mama owdowiała w początkowym okresie wojny na Pacyfiku i bez wahania przejęła rolę głowy domu, prowadząc hurtownię papieru i utrzymując liczną rodzinę. Wymagało to nie tylko inteligencji, ale i ogromnego hartu, siły woli, wytrwałości psychicznej i wytrzymałości fizycznej. Ujawniła wtedy wszystkie te drogocenne cechy charakteru. Po wojnie zapewniła trojgu dzieciom wykształcenie na najlepszych prywatnych uczelniach, po czym „sprzedała noren”, zachowując sobie udziały. Wyzwolona w ten sposób z obowiązków macierzyńskich i troski o byt, powróciła do swojej przedwojennej roli pełnej słodyczy damy.
W latach 1965–1967 do namiętności Mamy należało oglądanie głośnego podówczas serialu „Ohana-han”. Tytułowa bohaterka Ohana, tak jak Mama, urodziła się w okresie Meiji i od dzieciństwa wykazywała inteligencję i niezależność charakteru, ale przez całe swoje urozmaicone życie potrafiła te zbędne kobiecie cechy maskować jagnięcą wprost łagodnością i kobiecym wdziękiem. Mama chłonęła to w zachwycie, ja natomiast niemal dostawałam mdłości. Czułam wprost, jak mnie zęby zaczynają boleć od tej lepkiej, skondensowanej słodyczy lejącej się z ekranu.
Nie chciałam się pogodzić z tym programowo dwoistym obrazem kobiety, który w moim pojęciu służył utrwalaniu we współczesnym społeczeństwie wzorca konfucjańskiego lansowanego w Japonii od XVIII wieku. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego osoba z charakterem i umiejąca myśleć ma się z tym ukrywać, pokazując światu sztuczną fasadę. Drażnił mnie infantylny szczebiot zwłaszcza u tych pań, w których inteligencję nie miałam powodu wątpić. Nie prosiłam Mamy o wytłumaczenie tego fenomenu, ponieważ po pierwsze: byłoby to nietaktem, a po drugie: z góry mogłam przewidzieć odpowiedź. Mama reprezentowała przecież pokolenie z okresu Meiji. Zapytałam jednak panią S. w Kioto.
Pani S. była historykiem i pracowała na stanowisku jó-kyóju (co jest stopniem niższym od profesorskiego) na uniwersytecie Kyoto-daigaku. Jej mąż, z którym jednocześnie zaczynała karierę akademicką, już dawno był kyóju, a więc pełnym profesorem. I tak to pozostanie – zapewniała mnie smutno pani S.
– mimo że jej bibliografia była obfitsza, a zakres obowiązków większy. Pozostanie też znaczna różnica w poborach. A to dlatego, że w tym kraju ciążenie tradycji jest na tyle silne, aby nie dopuścić kobiety do stanowisk i zarobków przysługujących mężczyźnie. Niezależnie od osobistych zdolności i wkładu pracy...
Pani S. nigdy nie szczebiotała, posługiwała się normalnym głosem danym jej przez naturę. Zawsze ubierała się konserwatywnie, ale to nie świadczyło o akceptacji tradycyjnego sposobu myślenia. Pani S. bowiem uważała się za emancypantkę, kobietę wyzwoloną z feudalnych przesądów i walczącą o równouprawnienie płci. Należała do grupy równie jak ona rozgoryczonych pań, które miały jedną cechę wspólną – wszystkie pracowały zawodowo i nie chciały z pracy zrezygnować. A powszechnie przyjęte było, że pracodawcy zwalniali kobiety albo zaraz po zamążpójściu, albo w okresie pierwszej ciąży. Działo się tak nie na mocy prawa (które milczało w tej kwestii), ale ze względu na wszechmocny „interes firmy”. Prawodawca nie mógł tolerować osoby o zmniejszonym potencjale roboczym. I dlatego dziewczęta podejmujące pracę wiedziały z góry, że w którymś momencie staną wobec alternatywy: założenie rodziny albo zachowanie zarobków. Trzeciego wyjścia nie było.
Grupa pani S. składała się z kilkunastu osób pracujących w różnych zawodach. Była tam m.in. lekarka-pediatra, pielęgniarka, nauczycielka, przewodniczka wycieczek, OL (office ladies) z rozmaitych biur i przedsiębiorstw. O ile mogłam się zorientować, działalność grupy sprowadzała się głównie do comiesięcznych spotkań i wspólnego narzekania przy zielonej herbacie.
Z emancypantkami zetknęłam się w parę lat później (1972) w Tokio. Na wiec w ogromnej auli zaciągnęła mnie pani profesor L., działaczka amerykańskiego Liberation Movement, najsmutniejsza osoba, jaką w życiu spotkałam, wbrew noszonemu przez nią imieniu Joy (a więc Radość). Jej kompleksy były w Japonii do pewnego stopnia usprawiedliwione, gdyż przy wzroście 186 centymetrów i stopach rozmiaru 9 nie mogła liczyć na żadne uzupełnienie garderoby – z wyjątkiem szalików. Jej blond czupryna widoczna była z bardzo daleka ponad tłumem na tokijskiej ulicy i japońscy przechodnie często nie mogli się powstrzymać od rzucania na nią przerażonych spojrzeń. Czułam się przy niej wręcz eterycznie i zapewne to błogie poczucie sprawiło, że dałam się zaprowadzić na ten kobiecy wiec w Shibui.
Nie wyniosłam dobrych wrażeń z owej masowej imprezy. Kilkaset zgromadzonych pań robiło taki jazgot, że trudno się było zorientować, o co chodziło mówczyniom krzyczącym w mikrofon. Prawdopodobnie chodziło o prawo do planowania rodziny i prawo do decydowania o własnym losie, czego symbolem jawiły się pigułki antykoncepcyjne oraz inne środki zapobiegania ciąży. Aula obwieszona była różnymi hasłami i obrazkami, a w westybulu liczne stoiska uginały się pod ciężarem książek i broszur. Kupiłam książkę pt. „Problem kobiet we współczesnej Japonii”. Dziełko wcale nie jest złe, zawiera bowiem historię kobiety japońskiej od czasów najdawniejszych, podkreśla stopniowy upadek jej pozycji społecznej pod wpływem idei neokonfucjańskich, a następnie zakreśla plan kampanii na rzecz równych praw. Naczelnym postulatem jest danie kobietom startu zawodowego równego mężczyznom oraz wprowadzenie zasady „taka sama płaca za taką samą pracę”.
Było to, powtarzam, w 1972 roku. Nie sądzę, aby oglądane przeze mnie emancypantki odegrały szczególną rolę na drodze do wyzwolenia kobiet japońskich spod konfucjańskiego jarzma. Proces wyzwalania zresztą się nie zakończył mimo różnych zmian obyczajowych i mimo uchwalenia przez parlament w 1987 roku ustawy zabraniającej dyskryminowania kobiet w pracy. Ciągle jednak można się spodziewać, że pracodawcy nie polubią mężatek i młodych matek, a zawsze znajdą jakiś powód, aby się pozbyć osób o obniżonym potencjale roboczym. Interes grupy nadal będzie ważniejszy od interesu jednostki.
Po uchwaleniu owego postępowego prawa kandydatom i kandydatkom szukającym pracy telewizja tokijska towarzyszyła podczas rozmów w wielu instytucjach. Charakterystyczne było to, że często zestaw pytań różnił się w zależności od płci pytanego. Dziewczęta najczęściej musiały odpowiadać, czy mają zamiar szybko wyjść za mąż, czy chcą mieć dzieci, czy rodzinę więcej cenią niż pracę zawodową, czy potrafiłyby wyrzec się planów matrymonialnych, gdyby tego wymagał interes firmy... W trakcie większości przekazanych przez telewizję rozmów kandydaci siedzieli samotnie lub małymi grupami przed stołem, zza którego patrzyła na nich wieloosobowa komisja o surowych twarzach. Wszystkie odpowiedzi były wpisywane do sążnistych formularzy, a członkowie komisji w odpowiedniej rubryce wpisywali swoją ocenę w formie plusów, minusów i kółek. Dużo plusów w rubrykach wyłaniało kandydatów, z którymi warto będzie się jeszcze spotkać i przemaglować bardziej wnikliwie. Minusy – to oczywista dyskwalifikacja, a kółka – do zastanowienia, jeżeli dzienne rezultaty okażą się mało obiecujące. Ostatecznie o tym, kto odpadł w pierwszych eliminacjach, decydował komputer. Nie trzeba dodawać, że dziewczęta okazujące skłonności do życia rodzinnego gęsto zbierały minusy... Ale, jak stwierdziła telewizja, takich dziewcząt jest w Japonii coraz mniej. Skłonna jestem podpisać się pod tym stwierdzeniem. Do pewnego stopnia potwierdza to statystyka. Według Japanese Working Life Profile 1995–96 (s. 70) struktura zatrudnienia kobiet kształtowała się następująco: w 1960 roku pracowało 55,2 procent niezamężnych, 32,7 procent zamężnych, 12 procent wdów i rozwódek. W ciągu następnych lat zauważyć można stopniowe odwracanie się proporcji dwóch pierwszych kategorii. W 1994 roku procent kobiet niezamężnych spadł do 33,1, zamężnych zaś podniósł się do 57,4. W grupie wdów i rozwódek liczba zmniejszyła się do 9,5 procent (zapewne liczne wdowy po żołnierzach ofiarach wojny do tego czasu powymierały).
Telewizja jest dla mnie, „obserwatora z doskoku”, bardzo cennym źródłem informacji o życiu kraju i przemianach obyczajowych. W latach 1965–1967 największym przebojem był serial „Ohana-han”, którego bohaterkę tak wielbiła moja Mama, a wraz z nią miliony innych okusan. Bohaterka (grana przez śliczną i wdzięczną Kashiyamę Fumie) należała do pionierek postępu. Studiowała nawet medycynę! Oczywiście autor scenariusza nie był tak brutalny, by pokazać tę zwiewną istotę, jak ze swoimi uroczymi dołeczkami w policzkach, lecz z marsem na czole, kroi dziecinnymi rączkami trupa. Może program jej studiów nie przewidywał czegoś tak nieapetycznego jak prosektorium... W każdym razie Ohana była wręcz nieprawdopodobnym zlepkiem wszelkich możliwych u kobiety tradycyjnych cnót i zalet. Tradycyjnych, bo nawet jej postępowe poglądy i studia uświęcała tradycja modernizacji okresu Meiji.
A więc w latach sześćdziesiątych taki przeważał ideał kobiety. Ale może było to już tylko nostalgiczne wspomnienie, tęsknota do czegoś, co odeszło? Albo może chęć zatrzymania „dawnych, dobrych czasów”?... Przecież już wtedy załamywała się struktura wielopokoleniowej rodziny patriarchalnej, a równolegle model rodziny nuklearnej (małżonkowie z dziećmi) zdobywał sobie w miastach coraz większą popularność. Wśród kobiet pracujących zawodowo były już nie tylko ekspedientki, sekretarki czy sprzątaczki, lecz także lekarki, architekci, przedstawicielki innych wolnych zawodów. Niewiele wprawdzie, ale były. Ginęły oczywiście w masie okusan udających Ohanę.
Mass media tego okresu okazywały rozdarcie między utrwalaniem powszechnie przyjętego ideału a wymogami nowoczesności. Objawy tego ilustrować może, na przykład, tygodnik kobiecy „Jósei-jishin”, gdzie w jednym numerze (wrzesień 1966) zamieszczono duży, ogromnie postępowy artykuł o rozwódkach osiągających sukcesy w życiu oraz, parę stron dalej, odpowiedź udzieloną w kąciku porad osobie podpisanej „Nieszczęśliwa”. „Nieszczęśliwa” uskarżała się na męża, który ją nie tylko lekceważył w dzień i w nocy, ale także od czasu do czasu dotkliwie bijał. Wszystkie chwile wolne od pracy spędzał na pijaństwie i grach hazardowych, żądał od żony pieniędzy, a często wynosił do lombardu różne domowe drogocenności, bo mu pensji nie starczało na sake i dalszą grę... Kobieta prowadząca kolumnę porad zrugała „Nieszczęśliwą” za jej wyraźny brak pokory i zły stosunek do męża, po czym gorąco zachęciła do podjęcia rozkoszy macierzyństwa. „Gdybyście mieli dziecinę, cały świat wyglądałby inaczej. Nic tak nie cementuje rodziny jak maleństwo w domu”.
Z lat późniejszych znam przypadek młodej osoby, która doznała rozkoszy macierzyństwa i miała roczną córeczkę. Osoba ta w krótkim czasie po ślubie przekonała się, że jej mąż jest zboczeńcem o silnych skłonnościach sadystycznych. Idąc za radą swata (do którego zgodnie ze zwyczajem zwróciła się o pomoc), wniosła do sądu sprawę o rozwód. Sędzią w sądzie rodzinnym była k o b i e t a, a więc pani z wyższym wykształceniem i chyba jakimiś aspiracjami społecznymi. Rozwodu nie udzieliła, a w uzasadnieniu podanym powódce potępiła ją za egoizm i brak odpowiedzialności w życiu rodzinnym. Żona powinna przyjmować posłusznie, bez słowa skargi wszelkie dziwactwa swojego męża!
Podane przykłady – wybrane jako jedne z wielu – dowodzą dosyć drastycznie, do jakiego stopnia w świadomości społecznej zakodowany był ideał kobiety opisany w dziele Wielka nauka dla kobiet, dziele, którego pierwsze wydanie ukazało się prawdopodobnie w 1728 roku. „Mężczyzna jest niebem, a kobieta ziemią” – poucza anonimowy autor. Wrodzone kobiece wady (tu długi katalog) sprawiają, że musi ona żyć w całkowitym podporządkowaniu mężczyźnie. Do jej podstawowych obowiązków należą „trzy posłuszeństwa”: do zamążpójścia – ojcu, potem mężowi, a gdy owdowieje – najstarszemu synowi. Kobieta musi pracować od świtu do nocy, służąc z uwielbieniem i w pokorze. Wychodząc za mąż, musi wyrzec się własnej rodziny, a całą swoją miłość i przywiązanie przenieść na dom męża, stawiając świekrów na pierwszym miejscu w swoich afektach i oddaniu. Gdyby oni okazali się surowi, a nawet niesprawiedliwi, musi za wszelką cenę starać się ich zjednać jeszcze gorliwszym służeniem, okazywaniem szacunku i miękkiej uległości. Gdyby mąż był niewierny i prowadził życie niegodne, żona w żadnym razie nie powinna okazywać niezadowolonej twarzy ani podniesionym głosem robić mu wymówek. Może natomiast próbować delikatnej perswazji, o ile nadarzy się odpowiednia okazja, to znaczy, kiedy mąż będzie w dobrym nastroju i zechce wysłuchać uprzejmie formułowanych napomnień. Mąż ma prawo usunąć żonę z domu (czyli udzielić jej rozwodu) w siedmiu przypadkach: jeżeli przejawia nieposłuszeństwo wobec świekrów; jeżeli jest bezpłodna; jeżeli ma skłonności do rozwiązłego zachowania; jeżeli jest zazdrosna; jeżeli choruje na trąd lub inną wstrętną chorobę; jeżeli przez nieumiarkowane gadulstwo sprawia kłopoty rodzinie; jeżeli okaże się kleptomanką. Kobieta usunięta z domu męża okrywa się hańbą po wieczne czasy.
Widząc tedy ciągle żywą atmosferę Wielkiej nauki dla kobiet, witałam jednocześnie z zadowoleniem coraz częściej spotykane odstępstwa. W latach siedemdziesiątych, na przykład, filmy telewizyjne raz po raz pokazywały rozwódki, które wcale nie były istotami upadłymi. Pojawiły się też krytyczne akcenty wobec nierozumnie drastycznych patriarchów, a także nierzadkim motywem tzw. family drama stały się konflikty ze świekrami, w których prześladowane synowe przedstawiano jako pozytywne cierpiętnice. To one, młode a dzielne, miały rację przeciwstawiając się złośliwościom i intrygom starszych państwa!...
Na szklanym ekranie pokazywano poglądy burzące stary porządek społeczny. Lata siedemdziesiąte szczególnie ostro stawiały w centrum uwagi opisane poprzednio problemy młodzieży. Ale obok problemów młodzieżowych w telewizji i innych mass mediach zaroiło się od przekornych, a niekiedy przewrotnych idei zwalczających „feudalne nawyki”, „feudalną moralność”, „feudalne zacofanie” i wiele przywar narodowych przypisywanych najchętniej tradycji identyfikowanej z feudalizmem.
Patrząc wstecz, oceniam te lata jako drugą po wojnie falę poszukiwania przez Japończyków swojej tożsamości narodowej. Pierwsza nadeszła zaraz po kapitulacji, kiedy Japonia leżała pobita i zmaltretowana, poszukując źródeł klęski. Druga zaczęła narastać, gdy po etapie „cudu gospodarczego” ludzie popadli w nastrój konsumpcyjnego zadowolenia i zostali z niego wyrwani szeregiem wstrząsających wypadków (m.in. owe akty terroru). Produktem drugiej fali była lawina książek, artykułów, polemik poświęconych „korzeniom japońskości”, japońskim wadom i zaletom, potrzebie podtrzymywania tradycji lub przeciwnie – konieczności jej odrzucenia w imię modernizacji. Wtedy wszak modernizacja była najważniejszym hasłem narodowym... W podtekstach produkcji polemicznej stały pytania: „Kim jesteśmy?”, „Jacy chcemy być?”, „Jakimi powinniśmy być?”
Polemiki z czasem ucichły, a zaczęło się pojawiać i rosnąć w siłę hasło internacjonalizacji. Czyżby więc Japończycy uznali swoje pytania o tożsamość za rozwiązane?... Chyba nie. Po prostu znużył ich problem nierozwiązywalny, bo odpowiedzi na pytanie: „Kim jest Japończyk?” znaleźli tyle, ilu było dyskutantów – a więc krocie! W latach osiemdziesiątych znowu popadli w błogie samozadowolenie. Modernizację zaczęli uważać za stan osiągnięty, a wypracowany przez nich wyższy stopień rozwoju gospodarczego wymagał pewnej zmiany orientacji.
Kraj tak ubogi w surowce nie może egzystować bez kontaktów ze światem zewnętrznym. W dziedzinie technologii oraz wszelkich zdobyczy cywilizacji Japończycy przejęli już do tego czasu wszystko, co im się podobało na świecie. Potrzebują tylko stałego dopływu surowców i pewnych gotowych produktów. Bez nich Japonia nie potrafiłaby istnieć, teraz i w przyszłości – Japonia, która rzuciła rolnictwo w ofierze bożkowi industrializacji i która dzięki temu może przodować w świecie nowoczesnością i jakością swoich wyrobów... Ale cała ta potęga załamałaby się błyskawicznie, gdyby do portów japońskich przestały przybijać brzuchate statki dowożące węgiel, ropę naftową, żelazo, liczne surowce i produkty żywnościowe. I dlatego Japonia musi kokietować świat swoją dobrą wolą harmonijnego współżycia. Stąd wyrosło hasło internacjonalizacji, stąd też nazwa nowej ery wybrana po śmierci cesarza Shówa. Nowa era od 7 stycznia 1989 roku zwie się Heisei, czyli Tworzenie Pokoju, co w interpretacji uczonych konfucjanistów (są jeszcze tacy w służbie dworu cesarskiego) oznacza harmonię w stosunkach międzynarodowych.
Hasło internacjonalizacji potrzebne jest Japonii na zewnątrz, ale wewnątrz kraju odgrywa stosunkowo nikłą rolę. Chyba ważniejsze jest poczucie, że modernizacja już została osiągnięta i w przyszłości tylko od Japończyków zależy, czy będą przodować w świecie. A więc również w dziedzinie norm społecznych nie muszą się oglądać za obcymi wzorami.
Mass media w latach osiemdziesiątych składają hołdy internacjonalizacji wszędzie tam, gdzie mowa jest o polityce, handlu zagranicznym, nowinkach technicznych. Jednakże ulubione przez miliony okusan family drama obracają się stale w rodzimym kręgu, a zwłaszcza kłaniają się młodzieży. Ale nie chodzi tu o tę młodzież z organizacji terrorystycznych lat siedemdziesiątych! Tamte wypadki przeszły do historii i niechętnie się do nich powraca. Teraz pokazuje się zupełnie nowy typ nastolatków i młodych ludzi – wyzwolonych z ”przeżytków feudalizmu”, dynamicznych, walczących o wolność osobistą w zmurszałym społeczeństwie.
Z pewnością mój odbiór przemian japońskich jest fragmentaryczny i może dlatego pewne sygnały chwytam zbyt ostro. Niemniej jednak byłam zdumiona, oglądając w 1987 roku niektóre odcinki pewnego serialu telewizyjnego przeznaczonego dla młodzieży. Bohaterami była para licealistów. Pokochali się rzewnie, pobrali i założyli własny dom. Potem młoda „gospocha” między wypracowaniem z japońskiego a testem z matematyki przygotowywała posiłki, a młody pan domu był na tyle szlachetny, że pomagał w zmywaniu. Śliczne to i ckliwe, a przeznaczone dla licealistów. Miało przekonać, że można się kochać, ale nie powinno to przeszkadzać w zdaniu matury?... Nie wiem, nie widziałam całości i przesłanie dydaktyczne pozostało dla mnie niejasne.
Tego samego lata, również wyrywkowo, oglądałam family drama dla dorosłych. I dziwiłam się jeszcze bardziej. Główną postacią była dziewczyna lat 16 lub 1 7, bardzo ładna, wybitnie inteligentna, zbierająca znakomite noty w szkole. Z cała pewnością bohaterka pozytywna. Najwidoczniej jednak jej przenikliwym oczom nie uszły podstawowe a godne potępienia fakty życia rodzinnego: że ojciec, urzędnik wysokiego szczebla, interesuje się wyłącznie własną karierą, a mama, przeciętna, choć poczciwa okusan, napiętnowana jest przez naturę kurzym móżdżkiem i nie potrafi zrozumieć aspiracji młodzieży. Nie dowiedziałam się, jakie to były aspiracje, ale widziałam, jak bohaterka pozytywna, będąc w nastroju krytycznym, ciskała tornistrem po domu, tupała i wreszcie sprała rodzicielkę na kwaśne jabłko. Po tym wyczynie uciekła z domu i – odznaczając się widocznie dobrą kondycją – zbiła niesfornego kolegę z klasy. Wróciła następnie do rodziny i przeprosiła matkę, co należy jej oczywiście zapisać na plus – szlachetna dziewczyna, bo przyznała się do błędu. Zrozumiała, że popadła w przesadę korygując matkę. Niestety, z następnego odcinka dowiadujemy się, że... matka wcale po tym nie zmądrzała.
W następnym roku znowu zaskoczyła mnie telewizja, prezentując nowy serial, w którym para licealistów nie dotrwała do matury, ale rzuciła szkołę i domy rodziców, aby zamieszkać razem i upajać się wspólnie poczuciem wolności. Oboje harowali od rana do nocy, ponieważ duma nie pozwalała im na przyjęcie jakiegokolwiek zasiłku od rodzin. Chłopak tyrał w hurtowni przy rozładunku i transporcie ciężkich skrzyń z towarem, dziewczyna zaś jako pomywaczka-sprzątaczka w restauracji. Wymarzoną wolnością cieszyli się jedynie późną nocą, kiedy wracali do swojej prymitywnej klitki – oboje nieludzko zmęczeni i świadomi tego, że następny dzień nie przyniesie im ulgi ani odpoczynku. Mimo wszystko trwali w swoim nieformalnym stadle. Mimo że było im ciężko, a rodzice i nauczyciele wzywali marnotrawne dzieci do powrotu.
Serial był bardzo dobrze zrealizowany i wszyscy aktorzy grali w nim z przekonaniem. Żadna postać nie została przerysowana ani obdarzona przez autora zbyt dużą ilością zalet lub napiętnowana zbyt licznymi wadami. Wszystkie dramatis personae sprawiały wrażenie wyjętych z życia. Sami normalni ludzie, jakich się w Japonii spotyka co krok... Rodzice dziewczyny: pogodni, serdeczni, zamożni właściciele sklepu z urządzeniami elektrycznymi. Rodzice chłopaka: bardzo zamożni przedstawiciele górnej warstwy inteligenckiej. Matka wykwintna i chłodna, ojciec zajęty nade wszystko pracą. No i jeszcze dziadek chłopca: mieszkający oddzielnie, bo szanuje dążenia młodych do rodziny nuklearnej, uprawiający w samotności tradycyjne sztuki. Przez wiele odcinków serialu dosyć żywa fabuła ciągnie się i wikła, ponieważ między rodzicami dziewczyny i chłopaka nawiązują srę różne splątane nici wzajemnych stosunków. Punkt kulminacyjny filmu przychodzi, gdy dziewczyna orientuje się, że zaszła w ciążę. Chłopak jest niemile zaskoczony, ale po męsku postanawia pracować jeszcze więcej, aby dziecko utrzymać. Dziewczyna jednak wie, że bez jej zarobków i w dotychczasowej klitce (a na nic innego ich nie będzie stać) wychowanie dziecka będzie niemożliwe. A więc alternatywa: powrót do rodziców albo usunięcie ciąży. Dziewczyna decyduje się na to drugie. W imię wolności... I to dopiero doprowadza do prawdziwego dramatu. Miły dziadek, który dotychczas okazywał dobroduszną tolerancję, teraz nie potrafi pogodzić się z usunięciem ciąży. Popełnia samobójstwo. Na zakończenie filmu w domu żałoby spotykają się wszyscy – rodzice i dzieci. Są załamani tragedią, ale wobec siebie wzajemnie wyrozumiali i pełni dobrej woli. Dziewczyna i chłopak odchodzą. Wracają do klitki, noszenia skrzyń i zmywania naczyń. A rodzice zostają w osamotnionych domostwach i popadają w przykre rozważanie, w czym pobłądzili, doprowadzając dzieci do ucieczki. Koniec filmu i brak zwerbalizowanej odpowiedzi.
Tak długo zatrzymałam się, by scharakteryzować tendencje seriali, nie po to, żeby pokazać, jak daleką drogę przebyła japońska telewizja od lukrowanego ideału Ohany do pary zbuntowanych wielbicieli wolności osobistej. Sama telewizja jako taka znajduje się poza kręgiem moich zainteresowań. Ale telewizja w swojej funkcji społecznej jest dla mnie nieocenionym źródłem informacji. Z jednej strony jest odbiciem procesów zachodzących w społeczeństwie, z drugiej natomiast podsuwa wzory do naśladowania, zachęca do takich czy innych zachowań. Ta druga funkcja może być groźna, zwłaszcza w przypadku audycji przeznaczonych dla młodzieży lub o młodzieży traktujących. Wychodząc z tego założenia, oglądałam z niesmakiem film o dziewczynie bijącej matkę (wspaniały wzór do naśladowania), ale nie wybrzydzałam na serial o ciężko harujących licealistach. Serial ów bowiem był bardziej przestrogą niż zachętą, nie podawał żadnej uproszczonej formuły na nowe piękne życie, ale skłaniał do zastanowienia. Pokazywał konflikt trzech pokoleń, nie potępiając żadnego z nich. Dodać należy, że takie rozsądne, dobrze zrobione seriale są domeną NHK, państwowej stacji telewizyjnej, podczas gdy w stacjach prywatnych najczęściej panuje łatwizna, nierzadko szmira.
Nonsensem byłoby opieranie wniosków o jakimkolwiek społeczeństwie wyłącznie na podstawie produkcji telewizyjnej. Ale nie można jej lekceważyć. Należy po prostu weryfikować niesione przez telewizję obrazy z otaczającą rzeczywistością.
Moje obserwacje prowadzone przez wiele lat przekonały mnie, że najbardziej uderzające zmiany obyczajowe widoczne są w zachowaniu dorastających i dorosłych dziewczyn. Nawet, jak wykazały jakieś badania, głosy dziewcząt stały się niższe. Być może zrezygnowały po prostu z obowiązującej niegdyś ptaszęcej modulacji?... Rozkoszny szczebiot zdecydowanie wyszedł dziś z mody i słyszy się go jedynie u piosenkarek pozujących na infantylne nastolatki albo u wyjątkowo wytrwałych pań w średnim wieku, które od dawna występowały w programach przeznaczonych dla okusan. W rozgłośniach NHK przed wielu już laty kobiety dopuszczone zostały do prezentowania dzienników (co też było małą rewolucją) i te osoby przemawiają głosami całkiem zwyczajnymi, takimi na co dzień, a nie na reprezentację.
Dziewczęta dopuszczono też do takich męskich spprtów jak piłka nożna i baseball (w nieco łagodniejszej odmianie zwanej softball), co z pewnością nie wyrabia w nich niezbędnej dawniej miękkości gestów i wdzięku Ohany. Wolno już im również brać udział w czynnościach rezerwowanych poprzednio wyłącznie dla mężczyzn – w noszeniu palankinów festiwalowych czy biciu w festiwalowe bębny. Widziałam kiedyś (1987) cztery dziewczyny w wieku 14–16 lat dające popis gry na różnego rodzaju bębnach. Popis odbywał się na stacji kolejowej w Shibui, a więc w jednym z najruchliwszych punktów Tokio. Ubrane po chłopięcemu artystki (bo tak je trzeba nazwać!) twarze miały nieruchome – żadnych spojrzeń na boki, uśmiechów czy grymasów wysiłku – a w bębny waliły z przerażającą siłą mięśni. Dziwny kontrast tworzyły ich nieruchome, jakby martwe twarze w zestawieniu z dynamizmem, prędkością i zręcznością ruchów. A to, co one potrafiły wydobyć z bębnów i bębenków, nie da się opisać słowami. To trzeba usłyszeć i przeżyć!... Nawet ja, gaijin z dalekiego kraju, miałam z wrażenia gęsią skórkę na plecach. Domyślam się, że japońscy uczestnicy widowiska przeżywali to jeszcze silniej, bo przecież ten rytm, ta muzyka wyrosła z ich tradycji i musiała przywoływać echa zamierzchłej przeszłości właściwej tylko im, mieszkańcom odciętego od kontynentu archipelagu, których przed wiekami bębny wzywały na polowania gromadzkie lub do rytów rolniczych. Było w tej muzyce coś dzikiego, prymitywnego, a zarazem wzniosłego... A wykonawczynie słały dźwięki w tłum. Skupione, poważne i tak zdyscyplinowane w gestach, jakby stanowiły poczwórne obłędnie bijące serce. Były porywające, wspaniałe!... I takich dziewczyn jest coraz więcej.
Coraz więcej też jest dziewczyn szalejących na skuterach i motorach, przekraczających dozwolone prędkości samochodami, palących papierosy i w nadmiernych ilościach pijących sake. Nie mówię tu o tzw. marginesie społecznym (łatwo zauważalnym), ale o dziewczynach z domów przeciętnych sarariimanów, zamożnych kupców czy rzemieślników, które nie muszą uciekać od rodzin, nie popadają w narkomanię, nie uprawiają prostytucji, nie szukają mocnych wrażeń w kontaktach z gangami. Mówię o zwykłych dziewczynach, jakich większość. Wyraźnie można zauważyć, że one chcą żyć inaczej, niż żyły ich matki (nie mówiąc o babkach). Wiele z nich wręcz ostentacyjnie traktuje swoje stosunki z chłopcami. Często widzi się w parkach i na ulicach splecione ze sobą pary nastolatków, przy czym wygląda na to, że inicjatywa wychodzi od dziewcząt. Są śmielsze, a zarazem bardziej naturalne. Niektóre chętnie paradują po ulicach miast w ubraniach sprowadzonych do minimum – krótkie majtki na gołym brzuchu i ozdobne staniki. Nie przejmują się przy tym kiepskimi efektami estetycznymi (wśród Japonek ciągle jeszcze przeważa typ o długim, płaskim korpusie i nogach pałąkowatych, których krzywizna obejmuje nie tylko łydki, ale również uda). Domyślam się, że u takich dziewczyn instynkt wabienia nagością jest silniejszy od hamulców estetycznych. Tłumaczę to sobie jako wyraz buntu przeciwko obłudzie starszego pokolenia, ale myślę zarazem, że bunt można okazywać w sposób bardziej estetyczny niż poprzez obnażanie brzucha i owijanie się wokół chłopaka. Nie twierdzę jednak, by tego typu zachowania stały się powszechnie przyjętą normą. Wspominam o nich dlatego, by zwrócić uwagę na ich dopuszczalność w społeczeństwie tak do niedawna pruderyjnym i konserwatywnym. A dziewczęta japońskie są przecież, jak wszędzie na świecie, różne – kulturalne, niezbyt kulturalne i całkiem wulgarne.
Coraz powszechniejsza staje się też swoboda w wyborze mieszkania. Liczne studentki i absolwentki uczelni (które już znalazły pracę albo jeszcze jej szukają) wynajmują sobie własne apåto. Apåto są zwykle skromne i bardzo drogie, ale dziewczętom opłaci się nawet trochę nie dojadać, byle mieć poczucie niezależności. I wcale nie są to poszukiwaczki przygód zrywające więzy z rodziną. Separacja odbywa się zazwyczaj za zgodą rodziców i nieraz to właśnie oni finansują mieszkanie w apåto, co świadczy o tym, że starsze pokolenie potrafi zrozumieć potrzeby młodych.
Znam dziewczynę imieniem Reiko, która w najlepszej harmonii mieszkała z rodzicami do ukończenia studiów, po czym znalazła sobie pracę i oświadczyła, że chce być samodzielna i mieszkać osobno. A miała do dyspozycji ogromny, luksusowo wyposażony dom (5 pokojów na 3 osoby) i nikt nigdy nie próbował ingerować w jej sprawy. Dziewczyna zresztą jest poważnie myśląca, a jej rodzice mogą być wzorem tolerancji. Niemniej jednak Reiko postanowiła się wyprowadzić i decyzję swoją uzasadniła najprościej: „Wszystkie koleżanki z grupy mieszkają we własnych apåto”. Po prostu uległa psychicznemu naciskowi swojej grupy pokoleniowej. No i wynajęła apåto modnego obecnie rodzaju, zwanego lofty, co oznacza „wysoki” lub „wyniosły”. Cechą szczególną lofty jest antresola-sypialnia zajmująca więcej niż jedną trzecią przestrzeni nad głównym pomieszczeniem apartamentu. Główne pomieszczenie ma rozmiary 2,5 x 3,5 metra, a więc nie imponuje wielkością. Przylega do niego maleńki korytarzyk z mikroskopijną wnęką kuchenną oraz łazienka, w której dobrze by się czuły krasnoludki. W apåto nie wolno trzymać zwierząt, grać na instrumentach muzycznych i zbyt głośno rozmawiać. Radia, telewizory, adaptery muszą być wyciszone ze względu na cienkość ścian dzielących poszczególne identyczne apartamenty. Do apartamentów wchodzi się z balkonu biegnącego wzdłuż bocznej elewacji budynku, a na balkon prowadzą żelazne schody przyczepione na zewnątrz elewacji frontowej.
Moja młoda przyjaciółka płaci za ten komfort ponad połowę miesięcznej pensji, wobec czego jada w najtańszych Mc Donaldach i Lotteriach, a obżera się na zapas jedynie w towarzystwie rodziców. Ale takie orgie kulinarne nie mogą być zbyt częste, ponieważ praca w firmie wraz z dojazdami wypełnia jej każdy dzień powszedni od ósmej trzydzieści rano do ósmej lub dziewiątej wieczorem. Spóźnienie czy wcześniejsze wyjście z pracy lub wręcz opuszczenie dnia pracy są niewyobrażalne! Po powrocie do apåto Reiko myje się, robi herbatę i po drabinie wstępuje na antresolę, gdzie czeka ją stos książek i słuchawki. Czyta i słucha muzyki aż do zaśnięcia. Zdarza się, że mimo późnej pory wpadną do niej koleżanki. Siedzą wtedy kręgiem na matach, rozmawiają i śmieją się ciuchutko, by nie urazić sąsiadów. Ale większość życia towarzyskiego, a także udział w imprezach kulturalnych (koncerty, odczyty, wystawy), Reiko musi przenosić na niedziele.
W chwili gdy piszę te słowa, mija właśnie czwarty rok jej samodzielnego życia. Mimo dużo gorszych warunków niż w domu rodzicielskim jest niezmiernie zadowolona, a nawet – jak twierdzi – bezgranicznie szczęśliwa.
Zapewnia, że wszystkie koleżanki z grupy myślą podobnie. Żadna z nich nie ma planów matrymonialnych, wszystkie pracują i wszystkie uważają Japonię za najlepszy kraj na świecie.
Na przykładzie tych dziewcząt (i wielu, wielu im podobnych) widać, że padają bastiony tradycji tak do niedawne mocarne. Rodzina patriarchalna rozsypuje się, małżeństwo przestaje być obowiązkiem społecznym i celem istnienia kobiety, macierzyństwo traci aureolę świętości.
Czyżby więc cały system japońskich wartości na naszych oczach obracał się wniwecz?... Czyżbyśmy byli świadkami wyłaniania się jakiejś nowej Japonii, oderwanej od swojego dziedzictwa kulturowego, niepodobnej do żadnego konkretnego kraju, ale zarazem podobnej do wszystkich, a więc Japonii pozbawionej charakteru, wyzutej z własnych cech narodowych?...
Nie sądzę, aby w przewidywalnej przyszłości miała powstać taka Japonia. Opieram to twierdzenie głównie na obserwacji młodzieży, która dopiero teraz zaczyna wchodzić w życie i wobec tego będzie kształtować Japonię na przełomie wieków i w pierwszych dekadach XXI wieku. Ta młodzież – zbuntowana, krzykliwa, upajająca się niezależnością, często szydząca z tradycji, niesforna i pozornie trudna do podporządkowania – ta młodzież ma przecież głęboko wpojone (bardziej przez szkołę niż przez rodzinę) najistotniejsze wartości, które trwają niezmiennie od zarania dziejów i sprawiają, że Japonia jest Japonią. Wśród nich wymienić należy stawianie grupy ponad interes jednostki, poszanowanie hierarchii, szacunek dla pracy – własnej i cudzej. Nie jest to pełna lista. Można by ją znacznie wydłużyć. W tym miejscu jednak chciałabym zaakcentować te wartości najbardziej podstawowe, a na pierwszym miejscu umieścić PRACĘ. W skali masowej, poza sporadycznymi odstępstwami, nic nie zapowiada zmierzchu tych wartości.
Szacunek dla pracy cudzej i własnej
A w tym delikatnym kraju człowiek mógłby napisać swe imię na zakurzonej drodze i byleby napis miał artystyczną wartość, będzie uszanowany przez dzieci i wnuki tego człowieka
Rudyard Kipling, koniec XIX wieku
Ileż to razy w czasie pobytów w Japonii nacieszyć się nie mogłam przejawami kompetencji i starannością w pracy tubylców wszelkich zawodów! Najczęściej byłam obserwatorem z dystansu, ale wielokrotnie też miałam możliwość przyglądania się z bliska rzemieślnikom i robotnikom, którzy wykonywali rozmaite prace w domu mojej Rodziny.
Wkrótce po pierwszym przyjeździe i zainstalowaniu się w Oyamadai zauważyłam pewne podniecenie Domowników. Raz po raz padało z szacunkiem wymawiane słowo uekiya-san. Byłam całkowicie pewna, że słowo uekiya oznacza „ogrodnik” (lub „ogrodnicy”), ale na wszelki wypadek sprawdziłam w słowniku. Nie myliłam się, rzeczywiście chodziło o ogrodników. Nie bardzo rozumiałem, dlaczego Rodzina tak się podnieca, bo mnie ogrodnik kojarzył się wyłącznie z panem tabędą z Kosewka, który był zawsze brudny, często pijany i klientów traktował po grubiańsku.
Nadszedł wreszcie oczekiwany przez Rodzinę dzień i uekiya-sanowie w liczbie trzech pojawili się przed gankiem. Mama i Starsza Bratowa wyszły przed dom powitać ich i wydać odpowiednie polecenia: wszystkie drzewa przyciąć, krzewy kameliowe wymodelować w stożki, krzaki azalii kuliście. Wyrównać żywopłot wzdłuż frontowego muru i wyplenić dziko rosnące bambusy za hanare (oddzielny domek, w którym mieszkał Młodszy Brat z Młodszą Bratową i Shunsuke). Trawę między hanare a omoya (główny dom) przystrzyc na gładko.
Przez następne cztery dni dom żył w rytmie pracy ogrodników. Przyjeżdżali punktualnie o ósmej trzydzieści i natychmiast zabierali się do cięcia, modelowania i strzyżenia. Wszystkie swoje narzędzia mieli zaczepione u specjalnych pasów lub umieszczone w specjalnie uszytych kieszeniach kombinezonów. Dzięki temu, jeżeli przycinali właśnie czubek drzewa, to nie musieli co chwila schodzić, by sięgnąć po odpowiednią piłę czy sekator. Starszy uekiya-san, majster, był specjalistą od drzew, które podobno wymagają więcej doświadczenia. Dwaj czeladnicy natomiast zajmowali się krzewami i trawą. Każdy miał wyznaczony do obróbki inny sektor ogrodu i każdy dokładnie wiedział, co do niego należy. Nie musieli się porozumiewać i uzgadniać poglądów. Cała praca była wcześniej rozplanowana i z góry podzielona między wszystkich. Pracowali w milczeniu, ze skupieniem, nie przerywając ani na chwilę. O dwunastej następowała przerwa. Cała trójka myła ręce pod ogrodowym kranem, po czym przechodziła do genkanu na południową przekąskę.
Genkan, czyli ganek, w Oyamadai jest obszerny i rozłożony na dwóch kondygnacjach. Wchodzi się z dworu przez rozsuwane dwuskrzydłowe drzwi na posadzkę dolnej kondygnacji wyłożoną kafelkami. Na wprost wejścia, w głębi, spoczywa ogromny kamień (o wymiarach około 110 x 60 x 60 centymetrów), którego górna powierzchnia jest prawie płaska. Za kamieniem jest drewniany podest, a za nim zaczynają się korytarze prowadzące w głąb domu – jeden w prawo, a drugi prosto. Domownicy lub goście wchodzący przez genkan zostawiają buty na kamieniu i gołymi stopami wstępują na podest. Ale zgodnie z japońskim obyczajem w genkanie można przyjmować osoby, których nie trzeba albo nie chce się wpuszczać do domu. Do tej kategorii należą listonosze, wszelkiego typu domokrążcy, rzemieślnicy, a także goście wpadający z jakąś krótką, konkretną sprawą do załatwienia. Osoby takie nie potrzebują zdejmować obuwia, a mogą siedzieć na podeście, z nogami spuszczonymi do kafelkowej posadzki lub wspartymi na kamieniu. Bardziej szanownym podsuwa się poduszki.
Dla panów ogrodników przygotowano poduszki. W samo południe zasiadali na nich z godnością i otwierali swoje obentobako („pudełka na przekąskę”, coś w rodzaju śniadaniówek). W pudełkach był ryż i jakaś ryba lub mięso z jarzynami. Na pojawienie się ogrodników w genkanie Mama reagowała natychmiast. Wystawiała tacę z zastawą do zielonej herbaty i z kiszonkami apetycznie ułożonymi na małych talerzykach. Uprzejmie zachęcała do przyjęcia tego skromnego poczęstunku. Uekiya-sanowie dziękowali tak gorąco, jakby w życiu nie widzieli czegoś równie pysznego. Posilali się bez pośpiechu, a po zjedzeniu delektowali się papierosami. Odpoczywali potem, gwarząc leniwie do trzynastej, po czym głośno wołali w głąb domu: „gochisó-sama deshita” („byliśmy wspaniale podjęci”) i przystępowali do wyznaczonej pracy.
O piętnastej należało przerwać im zajęcia, zapraszając na herbatę z japońskimi słodyczami. Przybierali takie miny (za każdym razem!), jakby ich zaskakiwała ta gościnność, ale nie tracąc ani chwili, przystępowali do siorbania. A siorbali tak, że niosło się po całym domu. Ta przerwa była krótsza od południowej i po paru sztachnięciach wracali do drzew i krzewów, by pracować do zmierzchu. Po skończeniu dziennej pracy czyścili narzędzia, składali na stos obcięte gałęzie, a stos usuwali pod mur sąsiadujący z Haradą, czyli sprzed oczu domowników. Potem żegnali się dostojnie i odjeżdżali firmowym samochodem, obwieszeni swoimi wyczyszczonymi do blasku piłami, sekatorami i nożycami.
Tak było przez trzy dni. Podstawowy rytuał nie ulegał zmianie. Tempo, gesty, zachwyt na widok kiszonek i zadziwienie słodyczami z herbatą były dokładnie takie same. Takimi samymi słowami też Mama witała rano i żegnała pod wieczór panów ogrodników, a wystawiając kiszonki lub słodycze, mówiła z fałszywą skromnością: „Nic wprawdzie nie ma, ale proszę się nie krępować...” Czwartego dnia nastąpiło zakłócenie rytuału. Panowie ogrodnicy przewidywali, że skończą robotę do południa, i nie przynieśli swoich obentobako, wobec czego nie przyjęli też o dwunastej poczęstunku. A tu już właśnie zajechała ciężarówka po gałęzie i wszelkie inne odpadki... Przed genkanem rozegrała się pełna napięcia scena. Mama nalegała, że zaraz telefonicznie zamówi obiad w pobliskiej restauracji. Panowie ogrodnicy odmawiali. Nie zasłużyli na to, spóźnili się, a więc muszą ponieść konsekwencje. Mama była w rozpaczy, bo przecież jest już południe, herbata czeka, kiszonki się zmarnują... Nic nie pomogło. Panowie ogrodnicy wyrzekli się posiłku, ponieważ najpierw powinni wykonać swoje zadanie. Ostatecznie odjechali (bez herbaty) przed trzynastą. Zostawili ogród w stanie jak do reklamowej fotografii, bo wszystko było wystrzyżone, przycięte i wymodelowane z największą dokładnością, a ciężarówka wywiozła każdą zbędną gałązkę, listek i śmieć.
W następnych latach kilkakrotnie jeszcze spotykałam się z tymi samymi panami ogrodnikami, a raz nawet – po śmierci Mamy – mnie przypadło mówienie: „Nic wprawdzie nie ma, ale proszę się nie krępować”. Zawsze byli tak samo punktualni i staranni, a po ich odejściu można było przejść przez ogród ze szkłem powiększającym i nie znaleźć ani jednego chwastu, niepotrzebnego źdźbła trawy czy śmieciuszka. Z biegiem lat jednak nasz uekiya-san stał się tak popularny, że terminy u niego trzeba było zamawiać na pół roku naprzód. Dom zrezygnował więc z jego usług, bo odkąd zabrakło Mamy, nikt nie miał głowy do tak odległego planowania zajęć gospodarskich. Kiedy w 1986 roku Pan Domu po konsultacji z Młodszą Bratową doszedł do wniosku, że ogród zbyt przypomina dżunglę, podniósł słuchawkę i zadzwonił do Spółdzielni Ogrodniczej, której numer telefonu uzyskał od siostry architekta. Rozmowa była krótka i rzeczowa. „Wprawdzie mówi tu tylko Taki-a-taki, ale chciałbym skorzystać z usług szanownej spółdzielni...” W odpowiedzi usłyszał, że wprawdzie członkowie ich skromnej spółdzielni są dosyć zajęci, ale znajdą czas, aby się zająć szanownym ogrodem Młodszego Brata stałej klientki. Kiedy mogą przyjść i ustalić warunki?... Wspólnie postanowiono, że najbliższy wtorek będzie dla obu stron odpowiednim terminem.
We wtorek rano zajechała przed dom furgonetka z wykaligrafowaną na bokach nazwą szanownej spółdzielni i wymalowaną sosną. Z furgonetki wysiadło dwóch schludnych panów „w cywilu”, tzn. w normalnych ubraniach z krawatami (a był to upalny sierpień). Pan Domu osobiście wyszedł aż do bramy, by ich powitać. Po wstępnych obustronnych ukłonach Pan Domu zaproponował oględziny posesji i wycenienie, ile będzie kosztować okiełznanie dżungli. Wtedy starszy uekiya-san wyciągnął z teczki aktówki duży arkusz papieru, rozpostarł go opierając na murze i powiedział: „Tu oto jest szczegółowa mapa szanownej posesji. Pozwoliliśmy sobie przyjechać na oględziny w niedzielę, a ponieważ żadna szanowna osoba nie była obecna, więc ograniczyliśmy się do zrobienia tego szkicu. Za co najmocniej przepraszamy”. Na mapie narysowane było każde drzewo i każdy krzak opatrzone nazwą własną (sosna męska, sosna żeńska, drzewo granatu, wiśnia...) oraz uwagami fachowymi (wyrównać, wyciąć, przesadzić...). Ponadto szkic podzielony był czerwoną falistą linią na cztery nieregularne części. Starszy uekiya-san dalej ciągnął: „Szanowny ogród długo nie był poddawany odpowiednim zabiegom i wobec tego wymaga szczególnej troski. Możemy go doprowadzić do stanu doskonałości w stosunkowo krótkim czasie, ale będzie to kosztowało tyle a tyle (tu wymienił astronomiczną sumę, nie pamiętam jaką), bo trzeba będzie zaangażować od sześciu do ośmiu ludzi. Możemy też oczyścić szanowny ogród i tak go przystosować, że na wiosnę odżyje i zacznie się rozwijać na nowo. Tego rodzaju zabiegi zamkną się w takiej a takiej sumie. Przy tym rozwiązaniu pracować będzie czterech ludzi przez trzy dni. Jaka jest szanowna decyzja?” Stary spryciarz z góry przewidywał reakcję klienta, o czym mogła świadczyć czerwona falista linia na rysunku – wyraźnie podzielone sektory do obsadzenia czterema ogrodnikami...
Od środy do piątku przyjeżdżali czterej uekiya-sanowie i wszystko odbywało się całkiem tak jak w 1965 roku, z jedną tylko różnicą: codziennie trzeba było wybadać, czy na podwieczorek panowie wolą zieloną herbatę ze słodyczami japońskimi, czy raczej kawę z ciastkami western style. Przeważnie preferowali to drugie.
Tak się złożyło, że nie byłam w domu przez czwartek i piątek. Kiedy wróciłam i popatrzyłam na ogród, rozpłakałam się jak dziecko. Przytulnej zielonej dżungli ani śladu. Niektóre drzewa zmniejszyły się drastycznie, z krzewów zostały chude szkielety, czarna magnolia pod moim oknem składała się już tylko z głównego pnia i kilku łysych bocznych gałązek, sosna żeńska na wprost ochanomy miała gałąź na temblaku, jak inwalida. Trawa, która przedtem bujnie porastała cały teren i w której nawet duży kot mógł się przechadzać nie zauważony, teraz była przystrzyżona 2 centymetry nad ziemią tak, że widać było każdego żuczka. Kamienne schody prowadzące z górnego poziomu ogrodu do dolnego wyglądały jak nowe, a poprzednio trudno się było domyślić ich obecności pod liśćmi i porostami. Widno się zrobiło w ogrodzie, przestronnie i nieznośnie czysto. Wystraszone przez ogrodników koty wróciły pod wieczór i nieufnie obwąchiwały wszystko, bo nie miały pewności, czy jednak nie pomyliły adresu. Lan (córka Pana Domu) była zrozpaczona, ponieważ hołubione przez nią węże, które spokojnie sobie mieszkały pod jej oknem w dzikiej gęstwinie paproci i chwastów, teraz straciły dach nad głowami i wyniosły się w nieznanym kierunku. A w niedzielę przyjechali z wizytą pp. Kowalczykowie, którzy już wcześniej bywali w Oyamadai i zawsze trafiali bezbłędnie. Tym razem przejechali obok domu, nie rozpoznając znajomego niegdyś krajobrazu.
Ostatecznie jednak okazało się, że panowie ogrodnicy wiedzieli, co robią. Według ich fachowej opinii ogród był chory i aby go przywrócić zdrowiu, należało dokonać brutalnych operacji chirurgicznych. Był potem na rekonwalescencji przez jesień i zimę, a wiosną ozdrawiał i rozkwitł przepięknie, nabrał takiego wigoru, jakiego nie miał od lat.
Podobny rytm pracy jak uekiya-sanowie mieli też tatamiya-sanowie, czyli panowie, którzy przyszli nicować stare tatami. Tym razem widowisko trwało kilka dni i całkowicie zdezorganizowało życie Domu.
Tatami są niezbędnym elementem każdego tradycyjnie japońskiego domu. Są nie tylko niezbędne, ale także otoczone rodzajem czci, podobnie jak ofuro, czyli kąpiel w tradycyjnej wannie. Stąpnięcie na matę chociażby miękkim kapciem byłoby takim samym świętokradztwem jak umycie się mydłem w japońskiej wannie. Wykroczenia przeciwko tym dwóm tradycyjnym świętościom mogą narazić cudzoziemskiego gościa na opinię barbarzyńcy. Znacznie lżej jest traktowane wybijanie dziur w papierze pokrywającym shóji, chociaż też nie przysparza to chwały gaijinom. Zdarzyło mi się, że myjąc okna w południowym korytarzu, spadłam z drabiny i łokciem wybiłam dziurę w przesuwanych drzwiach między korytarzem a ochanomą. Mama, która była świadkiem zajścia, powiedziała chłodno: „Dama się tak nie zachowuje”. Nie zapytała nawet, czy się nie potłukłam, tylko patrzyła oskarżycielsko na dziurę w shôjil... „Dama – pomyślałam wściekle – dama nie myje okien i nie balansuje na drabinach!”, ale głośno przeprosiłam za swój nietakt. Mama udobruchała się zaraz i już po chwili wycięła z papieru pięciopłatkowy kwiat wiśni, którym zakleiła wyrwę. Mama była wspaniałą osobą, wychowaną nienagannie, ale surowo. Typowa Meiji-no onna, kobieta epoki Meiji... Mnie przygarnęła do serca prawie jak własne dziecko i właśnie dlatego bardzo dbała o moje maniery. Ilekroć zdarzyło mi się gwałtownie zerwać od stołu lub zbyt żywo gestykulować, Mama mówiła cierpkim tonem: „Dama się tak nie zachowuje”. Po pewnym czasie znałam tę frazę na pamięć i wystarczało pierwsze słowo „Dama...”, bym nie czekając na zakończenie padała plackiem i przepraszała. Nie rozpieszczała mnie Mama, oj nie!... Kiedyś przygotowując polską kolację dla Rodziny przecięłam sobie kciuk u nasady aż do kości. Krew tryskała jak z zarzynanego prosiaka, zabluzgała kuchnię, korytarz i łazienkę. Prawie wszyscy w domu popadli w stan bliski histerii; Starsza Bratowa uciekła do ogrodu, Siostra prawie zemdlała, Szwagier krzyczał: „Lekarza, natychmiast lekarza”. Jedynie Mama zachowała niezmącony spokój. Spojrzała na moją ranę i powiedziała z podziwem i trochę z dumą: „Uchi-no hôchô-wa yoku kireru!” („Nasz nóż kuchenny dobrze tnie!”).
Dopóki Mama żyła, maty pokrywające pokoje utrzymane były w idealnym stanie. Z biegiem czasu jednak zmieniły kolor, trochę przyszarzały, a w kilku miejscach pojawiły się drobne przetarcia. Wymiana mat na nowe w tak dużym domu byłaby bardzo kosztowna. Jeżeli jeszcze nie zaczynają się rozsypywać, to można je przenicować i oszczędzić sobie dużego wydatku na parę następnych lat. Kierując się taką kalkulacją Pan Domu (który jest ekonomistą) zaprosił tatamiya-sanów na wizję lokalną. Przyszło ich dwóch, ojciec i syn. Obejrzeli cały dom, policzyli maty, przyjęli poczęstunek w korytarzu z widokiem na ogród (ojciec zieloną herbatę, syn kawę), po czym ojciec, sumitując się i przepraszając, wymienił sumę. Pan Domu się żachnął, co przyjęte zostało ze zrozumieniem jako otwarcie negocjacji. Tatamiya-san jął wówczas tłumaczyć, że maty w szanownym domu są gatunkowo bardzo dobre i po przenicowaniu przetrwają spokojnie cztery albo i pięć lat. Jeżeli się to weźmie pod uwagę, to wydatek okaże się śmiesznie niski. Najlepiej byłoby wymienić wszystkie eri (kołnierze, obszycie skrajów), ale jeśli szanowny klient liczy się z ograniczonym budżetem, to można oczywiście zrezygnować z wymiany. Będzie to tańsze, ale znacznie brzydsze... Negocjacje nie trwały długo i zakończyły się frazą Pana Domu: „No, zobaczymy, jak to będzie wyglądało...” Co obie negocjujące strony rozumiały jako zgodę na warunki tatamiya-sanów.
W parę dni później przyszli tatamiya-sanowie, ciągle w tym samym rodzinnym składzie, uzbrojeni w potworne szpikulce na kijach i przystąpili do wydzierania mat w ozashiki i w moim pokoju. Chwilowo pozostawili ochanomę i boczne pokoje do użytku domowników. Wyszarpane z podłogi, rozpięte na ramach tatami ustawiali początkowo wzdłuż ścian. Dom nabrał przerażającego wyglądu – jak siedziba samuraja, który przygotowuje się do walki i usuwa maty, aby się nogi we krwi nie ślizgały (w Polsce można było coś takiego oglądać w filmie Bunt). Na całej przestrzeni, gdzie poprzednio leżały maty, ukazały się dziwne konstrukcje drewniane złożone z belek i listew, a pomiędzy nimi splątane masy pajęczyn i gniazda rozmaitych drobnych stworzeń. Pod belkami i listwami zalegały deski usiane niewątpliwymi śladami harcowania myszy.
Panowie tatamiya, nie poruszeni tym widokiem, poprosili o odkurzacz i podczas gdy ojciec wynosił ramy z matami do ogrodu, syn wziął się za niszczenie pajęczyn i sprzątanie mysich bobków. Zanim skończył w ozashiki, musiał dwukrotnie (a może nawet więcej razy) oczyścić pojemnik dużego odkurzacza. Ozashiki ma ponad 20 metrów kwadratowych, a stworzenia pod matami nie były przez nikogo niepokojone od wielu lat.
Nie skończyły się jeszcze prace wstępne, gdy pod dom zajechała ogromna ciężarówka, przywożąc dziwną maszynerię. Maszynerię z dużym trudem kilku ludzi wniosło do południowego ogrodu. Składała się z motoru w jaskrawożółtej obudowie, z metalowej platformy przypominającej stół, od której pod kątem rozwartym wznosiło się długie ramię. Poza tym były tam jakieś szpule oraz przyrządy przywodzące na myśl wyposażenie architekta, a także krawca. Nie pamiętam już wszystkiego, ale ta potworna rzecz, która wypełniła ogród, była dla mnie całkowitą zagadką. Rozwiązanie zagadki musiało poczekać, ponieważ akurat nadeszło południe. Ludzie, którzy wnosili maszynerię, zniknęli wraz ze swoim pojazdem, a panowie tatamiya sięgnęli po obentobako. Trzeba więc było ich zaprosić na poduszki w genkanie i podać herbatę z kiszonkami. Dopiero po przerwie obiadowej wzięli się do roboty. I wtedy nastąpiło zaskoczenie...
Okazało się, że reprezentują dwa pokolenia nie tylko dlatego, że są ojcem i synem. Ich metody pracy też były różne. Ojciec reprezentował ciągle tradycyjne rzemiosło, a syn był już nowoczesny. Ojciec posługiwał się zestawem wielkich, zakrzywionych igieł, młotków drewnianych i szpikulców, a do łokcia prawej ręki miał przymocowany ochraniacz z najgrubszej skóry, jaką w życiu widziałam. Maty zszywał ręcznie, przybijając każdy szew tym właśnie chronionym łokciem.
Syn natomiast nicował maty na tej swojej maszynerii z żółtym motorem. Zagadkowa maszyneria była po prostu gigantyczną maszyną do szycia!... Z niemałą uciechą obserwowałam przez następne dni pracę dwóch pokoleń. Ojciec raz-dwa odpruwał matę od kołnierza, odbijał gwoździki przytrzymujące kołnierz pod ramą, przewracał matę, wygładzał tu i ówdzie drewnianym klepadłem, po czym zaczynał szyć na nowo. Ruchy miał płynne i miarowe, a szwy wychodzące spod jego dłoni i łokcia były idealnie równe. Na koniec przybijał kołnierz z jednego i drugiego krańca ramy – i już mata była gotowa.
Tymczasem syn mozolił się nad prawidłowym ustawieniem swojej maszyny. Kładł ramę z matą na platformie przypominającej stół i długo chodził dookoła, poprawiając ułożenie całości. Bardzo był przy tym skupiony. Odrywanie od ramy odbywało się mechanicznie, prucie kołnierza również. Przewracanie zaś wymagało ludzkiej ręki. Potem znowu następowało obchodzenie platformy i perfekcjonistyczne układanie ramy. Końcowym aktem było zapuszczenie motoru i szycie.
Turkot maszyny do szycia rozlegał się w bardzo dużych odstępach czasu i nie trwał długo. A przecież młody tatamiya-san nie próżnował ani przez moment, ale większość czasu spędzał na ustawianiu, układaniu, poprawianiu, obliczaniu i naciskaniu różnych dźwigienek i klawiszy. Produkt końcowy tych zabiegów – przenicowana mata – był identyczny z rękodziełem wykonanym przez ojca. A i tempo również okazało się identyczne!... Ojciec i syn w tym samym czasie nicowali dokładnie tyle samo mat! Obaj pracowali z jednakowym oddaniem i starannością, odpoczywając jedynie w czasie obiadu i podwieczorku.
Można z tego przykładu wyciągnąć optymistyczne wnioski na przyszłość. Zawód tatamiya będzie potrzebny jeszcze długo, bo nic nie wskazuje na to, by Japończycy chcieli odstąpić od tego uświęconego tradycją wyposażenia domów, od swoich tatami. Kiedy nawet wymrze kadra starych rzemieślników z ochraniaczami na łokciach, ich sztukę i dokładność przejmą pokolenia posługujące się elektroniką. Skok cywilizacyjny, który nie naruszy tradycji.
Nasi tatamiya-sanowie zapisali się w mojej pamięci jeszcze jednym dziwactwem: codziennie o zmierzchu przed odejściem prosili o odkurzacz i pucowali w domu korytarze, bo jak twierdzili, podczas ich roboty kurzy się intensywnie, co brudzi szanowny dom. Pokojów nie pucowali, ponieważ albo ziały w nich wyrwy, albo na drugi dzień miały ziać. Pokoje zostały doprowadzone do lśnienia dopiero po ułożeniu ostatniej przenicowanej maty.
Jak się miałam potem przekonać, nie oni jedni wśród rzemieślników odznaczali się tego rodzaju zachowaniem. Zupełnym zaskoczeniem byli dla mnie sakan'ya-sanowie (panowie tynkarze). Przyszli kiedyś remontować genkan, gdy po jakimś trzęsieniu ziemi na ścianach zarysowały się długie zygzakowate pęknięcia, z zewnątrz i wewnątrz.
Drewniany podest genkanu przechodzi w korytarze biegnące w głąb domu. W 1988 roku na podeście legł ogromny rudy dywan o włosach tak długich, że szczur mógłby w nich pląsać nie molestowany przez nikogo. Na tym właśnie dywanie zasiedli sakan'ya-sanowie, zanim przystąpili do rwania tynków. Oglądali z powagą ściany, wymieniając między sobą fachowe uwagi. Kiedy już nakonferowali się do syta, czeladnicy zaczęli wnosić rozmaite kubły, szpachle, puszki, taśmy i inne nierozpoznawalne dla mnie przedmioty. Pan Domu, zaniepokojony o dywan, poprosił jednego z czeladników, by mu pomógł zwinąć tę drogocenność. „Ależ po co? – zdziwił się nagabnięty. – Przecież dywanowi nic się nie stanie!” Zaufanie do rzemieślnika przeważyło niepokój i dywan pozostał na swoim miejscu. I słusznie!... Po chwili bowiem czeladnicy wymontowawszy drzwi wejściowe wprowadzili do genkanu trzy metalowe, rozsuwalne szyny. Dwie z nich zostały ustawione na podeście wzdłuż ścian i podciągnięte do sufitu. Trzecia zaś, rozciągnięta wzdłuż sufitu, spoczęła na tamtych dwóch. Powstała w ten sposób rama odgraniczająca działalność tynkarzy od reszty domu. Na ramie umocowano grubą, plastikową zasłonę, izolując genkan tak dokładnie, że ani jedna grudka tynku nie przedostała się na rudy dywan ani tym bardziej do wewnętrznych korytarzy.
Cała krzątanina, która odbywała się w genkanie – łupanie, łatanie, wyrównywanie ścian, tynkowanie i malowanie – w niczym nie wadziła normalnemu domowemu życiu. Nikt nikomu nie przeszkadzał, ale oczywiście trzeba było dbać o rutynowe kiszonki i słodycze. Sakan'ya-sanowie po wylizaniu swoich obentobako układali się w ogrodzie na plandekach i drzemali przez pół godziny. Żaden z nich nie palił.
Po remoncie wnętrza genkanu i załataniu pęknięć na zewnątrz pozostał tylko jeden penkiya-san, czyli malarz, który miał malować ściany zewnętrzne. Była to postać wręcz tragiczna! Właśnie zaczął lać deszcz i przez trzy dni nie przejaśniło się ani na chwilę. Pan malarz przychodził codziennie rano, rozkładał w genkanie narzędzia i siadał na podeście. Siedział napięty i czujny. I raz po raz wychodził na zewnątrz, by popatrzeć w niebo. Przed południem rezygnował. Zbierał narzędzia, odmeldowywał się z niekłamaną rozpaczą i nie chciał przyjąć herbaty, bo na nią nie zasłużył. Czwartego dnia wreszcie przestało lać i pan malarz przyszedł z rana, by powiedzieć, że jest mu ogromnie przykro, ale nie będzie malować mokrej ściany, bo to by była partacka robota. Przez następne dwa lub trzy dni przychodził tylko po to, aby pomacać ścianę, ale ciągle jej stan nie był zadowalający. Wreszcie uznał, że wszystko jest w porządku, i machnął te ściany w ciągu godziny. Trzeba sobie uzmysłowić, jakie było poświęcenie tego człowieka, który nie był płatny od godziny, ale za wykonanie roboty!
Oglądałam w Oyamadai całą galerię różnych specjalistów, bo taki stary drewniany dom ciągle wymaga jakichś napraw i nowych instalacji. A to tajfun zerwał dachówki, więc trzeba było wzywać dekarza (nazwaliśmy go w polsko-japońskim volapiiku „dachówkaya-san”). A to antena telewizyjna łomotnęła w ogród, więc musiał przyjść pan Aoki, który od lat dba o sprzęt radiowo-telewizyjny w Oyamadai. A to znów należało wymienić wszystkie urządzenia elektryczne, bo gniazdka były przeciążone nadmiarem nowoczesności. Kiedy indziej okazało się, że stare ramy okienne już zaczęły próchnieć i trzeba je zastąpić nowymi. Wówczas stoczyłam ciężką walkę z cała Rodziną, która w porywie modernizacji chciała wprawić ramy aluminiowe, tańsze i bez porównania trwalsze. Mnie się to wydało takim świętokradztwem, jak chodzenie w ubłoconych butach po tatamil... Okna pomiędzy południowym korytarzem a ogrodem są od podłogi do sufitu na całej długości korytarza i składają się z ośmiu przesuwanych paneli szklanych osadzonych w stosunkowo delikatnych drewnianych ramach. Kiedy siedzi się w głębi domu, w ozashiki lub w ochanomie, przy rozsuniętych wewnętrznych shóji, ogród staje się przedłużeniem wnętrza, ponieważ szyby nie zasłaniają widoku. Tylko te ramy okienne wyodrębniają poszczególne fragmenty i tworzą jakby sekwencję obrazów. W obronie tradycji zrobiłam Rodzinie scenę jak z kabuki. Koronnym argumentem było retoryczne pytanie: Co byście powiedzieli, gdyby na przykład muzeum w Atami, gdzie jest przechowywany słynny parawan Korina „Irysy”, postanowiło nagle oprawić dzieło w aluminiowe ramy?... To przeważyło. Nowe ramy w Oyamadai są z drewna. I nie tylko w południowym korytarzu, ale w całym domu. Z wyjątkiem WC, ale to jest już inna historia.
To dyskretne pomieszczenie było niegdyś bardzo tradycyjne. Złożone z dwóch kabin, mogło zachwycać doskonałością polerowanych drewnianych podłóg, ale poza tym niewiele miało uroku. W pierwszej kabinie był pisuar i maciupeńka umywalka. Zamykane na haczyk drzwi z dykty prowadziły do drugiej kabiny, gdzie centralnym elementem był otwór w podłodze nakryty pokrywą. Pod tym mieściło się szambo.
Kiedy Rodzina dojrzała do przejścia na zachodni komfort, nieoceniona Siostra zrobiła projekt nowego pomieszczenia i podała adres odpowiedniego przedsiębiorstwa. Po długich konsultacjach telefonicznych w dniu wigilii Bożego Narodzenia 1971 roku przyszedł daiku-san (pan cieśla) i suidoya-san (pan hydraulik). Popatrzyli, porozmawiali i suidôya-san poszedł. Daiku-san natomiast przystąpił do prac niszczycielskich. Po dwóch godzinach nie było już starego klozeciku. Znikły: pisuar, umywalka, podłoga razem z otworem i pokrywą, okna oraz jedna ściana. W miejscu podłogi pozostała kupa gruzu i ziejąca otchłań wypełniona czymś paskudnym. Daiku-san z godnością przyjął herbatę i poszedł. Tuż po południu przyjechał samochód, od którego cysterny przeciągnięto kilkunastometrową rurę i wyssano paskudę z otchłani.
Następnego dnia przyszło dwóch daiku-sanów, trzech suidoya-sanów i dwóch elektryków (denkiya-san). Panowie hydraulicy przynieśli katalogi urządzeń sanitarnych firmy Tôtô – na cudownym papierze kolorowe fotografie tak ślicznych muszli, pisuarów, umywalek, półeczek, misek, bidetów, że chciałoby się mieć je wszystkie! Zanim Rodzina podjęła decyzję (co przy takim asortymencie nie było łatwe), suidóya-sanowie już przekopali cały ogród od ubikacji do ulicy. Denkiya-sanowie w tym czasie wydarli ze ścian stare gniazdka i wstawili nowe – prowizoryczne, bo przecież jeszcze nie było jednej ściany. W tym samym czasie panowie cieśle przycinali deski w ogrodzie i przygotowywali wykładziny do ścian. Kiedy wreszcie decyzja rodzinna zapadła, Pan Domu zakomunikował ją Szefowi Ekipy, a ten natychmiast wykonał telefon. Za godzinę przyjechała muszla, umywalka i inne urządzenia – wszystko w pięknym wygaszonym kolorze pistacji. Zostały złożone w korytarzu, drażniąc nasze oczy, bo przez cały czas robót mieszkańcy omoya „za potrzebą” musieli biegać do hanare lub na miasto. Drażniły jeszcze całą dobę. Dopiero trzeciego dnia pod wieczór suidóya-sanowie zakończyli swoją robotę. Zainstalowali urządzenia sanitarne oraz podłączyli do rur przeciągniętych przez ogród i doprowadzonych do rur ulicznych. Zdążyli jeszcze zakopać rów w ogrodzie tak, że nawet ślad po robocie nie pozostał. Nawet zrobiło się trochę schludniej, bo przy okazji zamietli suche liście i patyki z najbliższego otoczenia.
Prace daiku-sanów trwały jeszcze przez cały szósty dzień. Rezultaty okazały się oszałamiające! Pomieszczenia były nie tylko funkcjonalne, ale i ”wysmaczone” w każdym szczególe. Gdyby je sfotografować, stałyby się ozdobą każdego fachowego magazynu poświęconego wnętrzarstwu lub wąsko wyspecjalizowanych folderów firmy Tôtô. Rachunek też był oszałamiający!...
W całą operację zaangażowanych było wielu specjalistów różnych branż, ale nigdy nie zdarzały się przestoje w pracy. Koordynacja działań mogła rzeczywiście imponować. Różne ekipy przyjeżdżały i odjeżdżały o ustalonych z góry godzinach. Nikt nikomu w drogę nie wchodził, nie widać było nerwowego pośpiechu, a postępy w pracy codziennie dawały się wyraźnie zauważyć. Panowie cieśle pracowali przez cały czas. Przyjeżdżali własnymi samochodami, ubrani w garnitury i kurtki. Przed przystąpieniem do pracy przebierali się w uniformy i tradycyjne łapcie. W południe trzeba im było wedle gustu zamawiać obiady w sąsiedniej restauracji, a następnie podawać herbatę. Tym różnili się od innych znanych mi rzemieślników, którzy przynosili własne obentobako. Ale podwieczorki odbywały się według znanego schematu. Po skończeniu pracy przebierali się w swoje „wyjściówki”, a stroje robocze składali w korytarzu tak starannie jak w koszarach. Narzędzia też zostawiali do następnego dnia, układając je w takim porządku, jakby to była wystawa. Dom zamiatali, że jednego wiórka nie dałoby się znaleźć.
Nie muszę chyba zaznaczać, że po tych wszystkich doświadczeniach z rzemieślnikami ja również zaczęłam z szacunkiem wymawiać słowa uekiya-san czy daiku-san. Nauczyłam się cenić ich pracę tak, jak oni sami ją cenili. Przecież z podanych tu wyrywkowych przykładów (a było ich znacznie więcej!) wynika chyba w sposób oczywisty, że ci ludzie mają głęboko zakorzenioną dumę ze swojej pracy. Duma nie pozwala im zostawić po sobie bałaganu, duma sprawia, że nie ma dla nich czynności nieważnych czy poniżających przy wykonywaniu pracy. Każdy najmniejszy nawet detal doprowadzają do perfekcji. A robią tak nie dlatego, że im klient słono płaci, ale po prostu dla własnej satysfakcji, z potrzeby tworzenia rzeczy doskonałych.
Oglądałam kiedyś w telewizji reportaż z budowy tunelu podmorskiego łączącego Honshu z Hokkaidô. Warunki pracy robotników drążących tunel były wyjątkowo ciężkie. Większość robót wykonywały wprawdzie maszyny, ale niektóre odcinki wymagały fizycznej pracy ludzkiej. Reporter telewizyjny zatrzymał się przy szybie, w którym na głębokości paru metrów siedział robotnik i dłubał w mazistej glinie. Praca w tym szybie, poinformował nas pogodnie reporter, jest tak wyczerpująca, że nie można jej wykonywać dłużej niż cztery godziny. Po czym zwrócił się z pytaniem do robotnika: „Jak tutaj wytrzymujesz?” „Ano, jakoś...” – odpowiedział robotnik, podnosząc usmoloną twarz. „Ale to przecież bardzo trudny odcinek...” – nalegał reporter. Robotnik potwierdził lakonicznie. „A ty tak drobiazgowo wyrównujesz tę ścianę, tak ją starannie gładzisz...” – dziwił się reporter. To wyraźnie poruszyło robotnika. Wygramolił się kawałek ku wylotowi szybu i oświadczył: „Któregoś dnia przyjdzie tu mój syn i popatrzy. Wstydziłbym się, gdyby moja robota nie była dokładna”. Po czym opadł w głąb szybu i znowu zajął się dłubaniem, ignorując telewizję.
Nie sądzę, by tę scenę zaaranżowano. A dialog zanotowałam, więc nie różni się zbytnio od oryginalnego i nie trzeba go chyba komentować.
Niemożliwe jest przejechanie choćby kawałka Japonii, by nie natrafić na roboty budowlane lub drogowe. Wszędzie się coś buduje, wyrównuje, przebija, ładzi, poszerza, doskonali i czyści. Widziałam tego tyle, że mogę wyodrębnić typowe cechy rzucające się w oczy na wszystkich stanowiskach pracy.
Jedną z najbardziej uderzających cech jest koordynacja wszelkich działań, dzięki której nie ma ani przestojów, ani nerwowego pośpiechu. Wszystko wcześniej rozplanowano i przygotowano, toteż zarówno robotnicy pracujący łopatami lub kilofami, jak i ci obsługujący ciężki sprzęt – koparki, betoniarki, spychacze czy ciężarówki – wykonują swe czynności spokojnie, miarowo, zawsze w takim samym tempie. Można by powiedzieć, że ludzie pracują jak maszyny, a maszyny są precyzyjne jak ludzie.
Druga cecha to dbałość o stanowisko i narzędzia pracy. Nawet na czas odpoczynku (przerwa obiadowa, podwieczorek) nikt nie zostawia swoich narzędzi byle gdzie. Jeżeli roboty przerywane są na noc, cały teren zostaje uporządkowany i wyraźnie oznakowany barierkami, wzdłuż których co chwila zapalają się i gasną czerwone lampki. Następnego dnia nie trzeba szukać i czyścić sprzętu, wszystko leży przygotowane, można do pracy przystępować natychmiast.
Trzecia cecha, której w ogóle nie zauważają Japończycy, bo jest dla nich oczywista, ale która rzuca się w oczy Polakowi: w czasie pracy nikt nie pali papierosów. W czasie przerw natomiast nad całym terenem robót unoszą się kłęby dymy.
Cecha czwarta: nigdy nie słyszy się wulgarnych słów! Robotnicy japońscy podczas pracy mają w ogóle mało okazji do porozumiewania się między sobą, ponieważ wiedzą z góry, co do kogo należy. Pracują więc w spokoju, bez irytacji i nie czują potrzeby dawania ujścia wybuchom temperamentu.
I wreszcie cecha piąta: ludzie postronni są zawsze rzetelnie informowani, na jakim odcinku i w jakim czasie będą prowadzone roboty. Tablice informacyjne zawsze zawierają aktualne i szczegółowe dane. Bardzo często przed odcinkiem robót spotkać można tablice z rysunkiem kłaniającego się robotnika i napisem: „Przepraszamy za kłopot”, a na końcu odcinka z napisem: „Dziękujemy za współpracę”. To takie drobne przejawy kurtuazji, które tworzą wzajemnie życzliwą atmosferę. Nawiasem dodać można, że rysunki z robotnikiem zgiętym w ukłonie widzi się w całej Japonii, ale chociaż pomysł jest wspólny, wykonanie różni się w zależności od miasta czy prefektury. W jednych prefekturach malowani robotnicy są poważni, w innych rozbawieni, a w jeszcze innych całkiem karykaturalni. Teksty też nie są wszędzie identyczne, aczkolwiek ich sens pozostaje ten sam.
Opisałam rzemieślników i robotników. To efekty ich pracy sprawiają, że Japonia pięknieje z roku na rok. Dzięki ich staranności i dokładności, dzięki codziennemu wysiłkowi wielomilionowej armii zwykłych ludzi nawet wspomnienia o przedwojennej tandecie zaczynają zacierać się w pamięci. W miarę jak rośnie zamożność kraju, rosną też wymagania i zaostrzają się kryteria oceny, a jednocześnie stale doskonalone są narzędzia i metody pracy. Dotyczy to nie tylko przedsiębiorstw i przedsięwzięć prywatnych. Roboty publiczne finansowane bezpośrednio przez państwo czy z budżetów prefekturalnych mają nie tylko coraz większy rozmach, ale wykazują ogromną dbałość o estetykę miejsc użyteczności publicznej.
Kilkakrotnie zdarzało mi się tłumaczyć Japończykom narzekającym na wysokie podatki, że wystarczy popatrzeć wokół siebie, by dostrzec, na co te podatki idą. Dla mnie, obserwatora „z doskoku”, jest to oczywiste. Kiedy sięgam pamięcią do swego pierwszego pobytu w Japonii – a więc wczesnych lat „cudu gospodarczego” – widzę nie kończące się ciągi błotnistych dróg i ulic (nawet w Tokio większość ulic nie była brukowana!), widzę rozchwiane ze starości drewniane budynki poczty i stacji kolejowych, murowane, ale obdrapane dwulub trzypiętrowe gmachy urzędów państwowych, parki publiczne tonące w śmieciach, chrypiące głośniki na trasie pierwszomajowego pochodu w Tokio i biegnących obok pochodu policjantów w niezbyt schludnych drelichach. W latach siedemdziesiątych zaczęło się to zmieniać, a w osiemdziesiątych zmieniło ostatecznie. Obecnie trudno by znaleźć w Tokio ulicę bez bruku lub asfaltu, a liczne dzielnice doczekały się jezdni i chodników układanych w artystyczne kolorowe wzory. Poczty przeniesiono do nowych przestrzennych i estetycznie wykończonych budynków. Stacje kolejowe, zanim zostały przez państwo oddane w prywatne ręce (dokonało się to w 1986 roku) nie tylko zmodernizowano w wystroju, ale także wyposażono w najnowsze urządzenia przeznaczone do automatycznej obsługi klientów. Urzędy państwowe poprzenosiły się kolejno do nowych, wyciągniętych wzwyż budowli, imponujących architekturą i rozwiązaniami technicznymi. W parkach poddanych renowacji i stale pielęgnowanych ludzie po prostu przestali śmiecić. Wrzucają wszelkie opakowania szklane i blaszane do pojemników na „śmieci nie do spalenia”, a papiery, niedopałki i resztki jedzenia do pojemników na „śmieci do spalenia”. Takie masowe „porządnictwo” w znacznej mierze wypływa z szacunku dla cudzej pracy, ale i jest wynikiem instynktownego przystosowywania się do otoczenia. Dopóki obiekty były zaniedbane, ich użytkownicy zachowywali się najczęściej bardzo nagannie. Z chwilą jednak, gdy stały się one przedmiotem czyjejś troski, publiczność spontanicznie, bez narzuconych rygorów dostosowała się do podwyższonego standardu estetycznego.
A policja japońska?... Posługuje się najwyższej jakości sprzętem, a jej przedstawiciele – zarówno mężczyźni, jak i kobiety – zawsze wyglądają tak, jakby właśnie przed chwilą wyszli od krawca. Ich uniformy są idealnie dopasowane, czyste i uszyte z wysokogatunkowych materiałów. Nocne patrole drogowe z daleka sprawiają wprost nieziemskie wrażenie, ponieważ części motorów oraz narzutki i kaski policjantów są fosforyzowane i sieją w ciemność niesamowite światło. Nadzwyczaj efektowne!...
A owe błotniste lub wyboiste drogi państwowe i prefekturalne?... Znakomita większość została poszerzona i wyreperowana. Pobudowano na nich estakady, przejazdy, tunele, obwodnice. Część uległa likwidacji ze względu na bezpieczeństwo ruchu, a w pobliżu powstały nowe szerokie autostrady, które mimo wysokich opłat za przejazd cieszą się ogromną popularnością. Autostrady, notabene, też są coraz piękniejsze, wymuskane w każdym detalu, obsadzone kwitnącymi krzewami, zazielenione, zaopatrzone we wszystko, co może być potrzebne automobiliście – mniej więcej co 15 kilometrów są parkingi i miejsca wypoczynku, a co 50 kilometrów wielkie service areas, gdzie można zjeść, wypić, zatankować benzynę, dokonać drobnych reperacji samochodu, odpocząć wśród drzew i altanek, kupić lokalne przysmaki, pamiątki i wiele innych rzeczy.
Znaczna część podatków obywateli wykorzystywana jest na cele kulturalne. Szczególnie rzucają się w oczy licznie budowane w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych muzea historii, etnografii, archeologii oraz domy kultury z ekspozycjami sztuki i rzemiosła artystycznego, skanseny, biblioteki publiczne, parki tworzone w miejscach zagęszczenia zabytków historycznych, mające na celu popularyzację tych zabytków, wzbudzanie do nich szacunku.
Nie wiem, czy słusznie, ale odnoszę wrażenie, że państwo ma pod tym względem znacznie mniejszy gest, podczas gdy drobniejsze jednostki budżetowe – prefektury, powiaty, a nawet gminy – nie żałują funduszy na działalność kulturalną. Daje to niekiedy zadziwiające efekty. W małych mieścinach, na wsiach, a czasem wręcz na odludziu, wyrastają monumentalne budowle mieszczące zbiory lokalnych pamiątek historii, sztuki ludowej, eksponatów związanych z miejscowymi obyczajami i tradycją. Z każdym rokiem jest ich więcej i są coraz wspanialsze. Niejednokrotnie odnosiłam wrażenie, że te monumentalne budowle wraz z ich haiteku wyposażeniem znacznie przerastają swoje prowincjonalne otoczenie. Podobne odczucia budziły we mnie budynki, które u nas nazywałyby się siedzibami gminnych rad narodowych, a w Japonii zwą się mura-yakuba, siedziby urzędów wiejskich. Uderzyło mnie to szczególnie, kiedy jechałam wzdłuż i w poprzek rejonów Tóhoku i Hokuriku, to znaczy rejonów ciągle jeszcze uważanych za ura-Nippon, czyli „Japonię od tyłu”, w przeciwieństwie do reprezentacyjnej „frontowej Japonii” (omote-Nippon), czyli prefektur centralnych. Wiele wsi w północnych prefekturach zachowało jeszcze tradycyjny typ budownictwa mieszkalnego, w którym przeważają zabudowania drewniane, a nowoczesność wciska się tak nieśmiało, że nie zmienia podstawowego charakteru. Obok jednakże zauważyć też trzeba równie chyba liczne wsie, gdzie na miejscu tradycyjnych domostw pojawiają się domki budowane z gotowych elementów. Są raczej skromne, choć często piętrowe, mają szerokie okna osadzone w aluminiowych ramach i pozbawione są jakiegokolwiek charakteru. I kiedy się jedzie przez te wsie ura-Nipponu, z daleka rzucają się w oczy rozrośnięte, masywne, murowane budynki mura-yakuba. Budowane są chyba „na wyrost”, w przewidywaniu rychłego rozwoju całego osiedla.
Kilkakrotnie zdarzało mi się załatwiać jakieś sprawy w mura-yakuba lub w shi-yakusho (urzędy miejskie) małych miast. Za każdym razem byłam pod wrażeniem panującej tam atmosfery życzliwości dla petenta oraz ambitnego wyposażenia w rozmaitą nowoczesną aparaturę. To też jest jednym z przejawów wielkich przemian, które dokonują się w ostatnim ćwierćwieczu. Nie tylko duże miasta, ale również Japonia gminna i powiatowa zmieniają się dzięki wspólnym zmasowanym wysiłkom, pięknieją, sięgają w przyszłość. Mrówcza, systematyczna praca i chyba wrodzona Japończykom dokładność sprawiają, że budynki przeznaczone do funkcji publicznych są zadbane w najdrobniejszych szczegółach nawet na zapadłej prowincji. A jednocześnie, w miarę jak zmienia się wygląd wsi i miasteczek, w wielu ludziach jakby budziła się obawa, że mogą coś bezpowrotnie zaprzepaścić ze swojej kulturowej spuścizny. Chyba właśnie dlatego mnożą się owe muzea i skanseny.
Dwa przełomy
Czy Japonia pójdzie ku tym lepszym stosunkom drogą wskazaną przez nasze europejskie teorie – tego nie wiem. Przypuszczam, że znajdzie jakąś własną ścieżynę, gdyż, wbrew okrzyczanemu naśladownictwu Japończyków, znajdują oni, nie zaniedbując uczyć się u wszystkich, zawsze własną na wszystko odpowiedź.
Wacław Sieroszewski, 1909 rok
Rozdział XIV cytowanej już książki Deppinga zatytułowany jest „Nowy Rok w Japonii”, a w podtytule zawiera m.in. takie sformułowania: „Próżniactwo Japończyków. Deszcz daje sposobność do powszechnego bezrobocia”. W tekście Depping nazywa Japończyków „próżniakami z zamiłowania” i powołując się na Bousqueta, stwierdza: „... deszcz jest pretekstem do powszechnego bezrobocia; dostawcy nie dotrzymują słowa, robotnicy rzucają warsztaty, urzędnicy opuszczają biura, a wyznaczone spotkania są tem samem uważane za niebyłe. Jak ślimak w przeczuciu suszy, tak Japończyk w porze dżdżystej zamyka się w swojej skorupie, pali, marzy i śpi na zapas” (t. II, s. 5–6).
Słowa te zostały napisane u schyłku XIX wieku, a dotyczyły sytuacji w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Czytając je teraz, można podejrzewać, że szacowny autor grubo przesadził, albo że wyprowadził tak niekorzystne dla Japończyków uogólnienia na podstawie jednostkowych doświadczeń. Należy jednak wziąć pod uwagę to, że Albert Charles Du Bousquet (1837–1882) mieszkał w Japonii szesnaście lat i pełnił zarówno funkcje doradcy rządu japońskiego, jak też był wykładowcą prawa na nowo powołanym Uniwersytecie Tokijskim. Miał zatem możliwość obserwowania z bliska i przez wiele lat tego, co się działo w Japonii. Możemy go też podejrzewać, że określając Japończyków jako ludzi, którzy „zasad mają mało, charakteru wcale” (tamże, t. I, s. 50), okazywał szczególne uprzedzenie, jakie często ujawniali przedstawiciele Zachodu wobec mieszkańców archipelagu.
Jednakże podobne określenia powtarzają się zbyt często u różnych autorów, by można je było położyć wyłącznie na karb „białych” uprzedzeń. Powracają natrętnie w opisach ludzi życzliwych Japończykom, a nawet w opiniach ówczesnych inteligentów japońskich. Dumolard przytacza obszerną wypowiedź „pewnego wielkiego przemysłowca z Kioto” zamieszczoną w ”Questions diplomatiques et coloniales” z 15 listopada 1893 roku. Wynika z niej, że „robotnik jego kraju jest leniwym, rozrzutnym i miłośnikiem rozrywek”. Dalej ów przemysłowiec swoim rodakom przypisuje jako powszechne takie cechy, jak brak karności, brak ambicji zawodowych oraz jakiejkolwiek inicjatywy, anarchię i niedbalstwo. Powiada m.in.: „[...] nie przyjdzie robotnikowi japońskiemu na myśl oczyścić swój warsztat, utrzymywać go w dobrym stanie, tak, aby zapewnić regularne funkcjonowanie trybów maszynerii. [...] Ani śladu miłości własnej także; byle tylko skończył swą robotę, mało go obchodzi, czy wykonał ją dobrze, czy źle”. I z goryczą podsumowuje: „Płacę mym robotnikom przeciętnie 35 senów dziennie, tak samo zarabiają też w innych fabrykach mego okręgu w Tokio. W Europie są trzy razy lepiej płatni, ale pracują dziesięć razy więcej. Toteż, bądź pan spokojny, «żółte niebezpieczeństwo», o którym piszą wasze dzienniki, jest prostą mrzonką, o ile przynajmniej tyczy się Japonii” (s. 170, 172, 173).
Motyw „żółtego niebezpieczeństwa”, notabene, przewija się u wielu podróżników i uczonych, którzy opisywali Japonię okresu Meiji, a powraca jeszcze przy akompaniamencie złowieszczych akordów w latach trzydziestych u Antona Zischki.
Nie zostawili też Europejczycy suchej nitki na japońskich kupcach. Często można spotkać takie opinie, jak wyrażona przez Weulersse'a: „Honor kupiecki, tak rozwinięty w Chinach, mało jest znany w Japonii. Nie dotrzymują nigdy słowa; nie pojmują nawet, aby w tem było coś zdrożnego. Próbuj zaskarżyć do sądu kłamliwego dostawcę, a zobaczysz, że trybunały uwolnią go prędko, inni zaś kupcy zaczną cię bojkotować” (s. 82). Nawet Rudyard Kipling, który najpiękniejszymi słowy wielbił Japonię, przytacza opinie zasłyszane u ”białych” handlowców: „Chińczyk jest kupcem z powołania, solidnym kupcem. Lubią go w interesach. Japończyk niewart nic. Nie jest to człowiek, któremu można dać do ręki sto tysięcy. Prawdopodobnie uciekłby z nimi. [...] Japończyk nie ma węchu do handlu. [...] Japończyk jest drobnym kramarzem i nie widzi dalej, jak koniec swego nosa” (s. 64).
Jeśli więc te wyrywkowe wypowiedzi (a jest ich poza przytoczonymi o wiele, wiele więcej, utrzymanych w tym samym tonie) porównamy z dzisiejszą rzeczywistością, to możemy dojść do wniosku, że w ciągu mniej więcej stu lat dokonał się w Japonii przewrót sięgający w głąb psychiki ludzkiej, a nie tylko zewnętrznych przejawów życia społeczno-ekonomicznego.
Czuję się zbyt słabo przygotowana do naświetlenia tego problemu, który przecież wkracza w kilka wyspecjalizowanych, a nie znanych mi dziedzin nauki: psychologię społeczną, socjologię, ekonomię i inne. Ale całkiem po amatorsku, sięgając jedynie do pewnej znajomości historii, próbuję sobie tę japońską przemianę wytłumaczyć. I dochodzę do wniosku, że tylko w ograniczonym stopniu mamy tu do czynienia z przewrotem psychicznym, a w znacznie większym, wręcz rewolucyjnym – z przewrotem technologicznym i cywilizacyjnym.
W okresie Meiji (1868–1912) – pod gwałtownym naporem nowinek z zewnątrz – u Japończyków wystąpiło rozchwianie lub rozpad tradycyjnego systemu wartości. Owi oczerniani robotnicy nie widzieli żadnego sensu swojej pracy w organizowanych na zagraniczny wzór fabrykach, nie czuli żadnej więzi z właścicielami i menedżerami, dla których stanowili siłę roboczą. Okres Meiji stał się stadium początkowym formowania się zupełnie nowej klasy społecznej, klasy robotniczej. Znaleźli się w niej przede wszystkim drobni chłopi i rzemieślnicy, którzy tracili swoje źródła utrzymania, pola czy warsztaty, wskutek gwałtownej a stymulowanej przez państwo industrializacji. Przyzwyczajeni od pokoleń do pracy dla siebie, „na swoim”, nie byli w stanie przestawić się na jałową, niezrozumiałą dla nich pracę taśmową. Taka praca nie mogła wzbudzić ich zainteresowania, wyzwolić inicjatywy. Była jedynie ciężkim brzemieniem i podejmowali ją w krańcowej ostateczności. A powstająca równolegle klasa kapitalistów japońskich naśladowała wiernie kapitalistów zachodnich, przejmując od nich wszystko – do pogardzania robotnikami włącznie.
Pewną wskazówką może być zdanie Henryka Dumolarda: „Dawniej, przy warsztatach domowych, staranność w pracy była punktem honoru dla robotnika japońskiego. Dziś – pracuje niedbale i niezręcznie pod okiem dyrektorów i nadzorców, którzy w większej części wypadków wiedzą niewiele co więcej od najpośledniejszego ze swych robotników” (s. 174). A więc nawet ów autor surowo krytykujący Japończyków zauważał różnicę między pracą najemną a pracą „na swoim”. Zauważał też brak kompetencji personelu kierowniczego.
A kupcy japońscy, o których tak potępiająco wyrażali się zagraniczni kontrahenci?... W okresie Meiji kupcy, jako wyodrębniona grupa społeczna, mieli już za sobą długą tradycję uprawiania zawodu. Mieli także ogromne osiągnięcia w dziedzinie kultury. Oni to bowiem byli patronami i odbiorcami najpiękniejszych dzieł i gałęzi sztuki: teatru kabuki, teatru lalek, barwnego drzeworytu, drobnych wyrobów rzemiosła artystycznego (inró, netsuke i inne), które oczarowały Zachód po zniesieniu izolacji. Typowa dla okresu Edo (1600– –1868) kultura mieszczańska rozwijała się i rozkwitała pod egidą kupców. Jedną z najostrzej występujących sprzeczności tego okresu był rozziew między oficjalnie określoną pozycją społeczną a rzeczywistą rolą kupiectwa. Teoretycznie, z punktu widzenia rządowej ideologii i ustawodawstwa, kupcy stali najniżej w hierarchii społecznej – po samurajach, chłopach i rzemieślnikach. Faktycznie natomiast stanowili najbogatszą i najbardziej wpływową grupę ludności. Wielu z nich było nie tylko potentatami finansowymi, którym niejednokrotnie przyszło dźwigać przez wymuszenie ciężar ekstrawaganckich wydatków shôgunów i daimyó. Byli także najlepiej przygotowaną grupą do podjęcia inicjatywy gospodarczej w nowych warunkach, jakie powstały w wyniku zniesienia izolacji.
W okresie izolacji wszystkie transakcje dotyczyły wyłącznie rynku krajowego, a całe życie kupców regulowane było głównie dwoma rodzajami przepisów. Z jednej strony były to przepisy ogólnopaństwowe, wydawane przez administrację centralną. Z drugiej zaś był to swoisty kodeks kupiectwa, ustanawiany i rygorystycznie przestrzegany przez samych kupców. Branżowe zrzeszenia kupieckie czuwały nad czystością interesów i jeżeli zdarzał się ktoś niesolidny, narażał się natychmiast na usunięcie ze zrzeszenia. A poza nim skazany był na zagładę. Kupcy, jako teoretycznie najniższa klasa społeczna, musieli szczególnie dużo wysiłku wkładać w to, by niczego nie można im było zarzucić, a jednocześnie ich potęga miała realne zaplecze we wzajemnej solidarności. Z biegiem czasu sprawiło to, że w grupie społecznej wytworzyła się nie tylko specyficzna etykieta, lecz także etyka zawodowa, której pozostałości dziś jeszcze można dojrzeć we współczesnej Japonii.
Otwarcie Japonii dla świata zewnętrznego wywołało ferment również w tej grupie. W zetknięciu z cudzoziemcami również tutaj nastąpił gwałtowny upadek dawnych wartości. „Biali” zaczęli Japończykom w ich własnym kraju narzucać reguły gry, a przez długi czas nie była to gra uczciwa, i to właśnie ze strony obcych przybyszów. Przede wszystkim pod groźbą użycia siły obce mocarstwa wymusiły na Japonii nierównoprawne traktaty, zgodnie z którymi cudzoziemcy cieszyli się daleko idącymi przywilejami prawnymi i handlowymi. Ponadto cudzoziemscy kupcy świadomie wykorzystywali japońską nieznajomość prawideł handlu zagranicznego i wymiany pieniężnej. Stosowali rozmaite triki, by zwielokrotnić swoje zyski kosztem naiwnych Japończyków. Długo trwało, zanim Japończycy podjęli walkę z cudzoziemskim wyzyskiem. Dopiero w 1880 roku powstał w Yokohamie pierwszy japoński bank (Yokohama-shókin-ginkô), który służył radą i pomocą w transakcjach handlowych z zagranicą. Dopiero po 1894 roku obce mocarstwa zaczęły kolejno rezygnować ze swoich szczególnych przywilejów obwarowanych wczesnymi traktatami.
Do tego czasu zapewne niejeden kupiec japoński w konfrontacji z drapieżnym kupcem zamorskim dochodził do wniosku, że nie jest niemoralne okradanie złodzieja. A kupcy zamorscy przede wszystkim zauważali to, co ich doraźnie biło po kieszeni, i urabiali złą opinię broniącym się Japończykom.
Japończycy w pierwszych fazach okresu Meiji nade wszystko chcieli się upodobnić do Zachodu, przyswoić sobie zachodnie instytucje polityczne i ekonomiczne, posiąść zachodnią wiedzę i cywilizację, stanąć na równi z zachodnimi mocarstwami. Po zniesieniu izolacji zachowywali się jak ludzie, którzy po długim pobycie w ciemnicy wyszli w jaskrawe światło słoneczne i widzą zaledwie kontury przedmiotów, ale nie są w stanie rozróżnić szczegółów. Wszystko im się wydaje wspaniałe. Po omacku chwytają, co im w ręce wpadnie, gotowi są zachwycić się wszystkim, co znajduje się w zasięgu niedoskonałego jeszcze wzroku.
Oślepieni lawiną zachodnich wspaniałości Japończycy gotowi byli odwrócić się od swojej tradycji, odciąć od historii, podeptać własne obyczaje, zrezygnować nawet z języka!... Trudno wręcz pojąć do końca i opisać chaos w pojęciach, który był wynikiem tej żarliwości w dążeniu ku przemianom zwanym modernizacją i westernizacją. A tymczasem przedstawiciele bezkrytycznie podziwianego Zachodu z całym spokojem deptali dumę narodową Japończyków i traktowali ich jak osobników, którzy dopiero dzięki białym zaczynają wychodzić ze stanu barbarzyństwa.
W gorączkowej atmosferze pierwszych faz okresu Meiji cały dotychczasowy system wartości Japończyków został podkopany i zmierzwiony przez wtargnięcie obcych wpływów. Na pewien czas Japończycy dali się przekonać wyniosłym, pogardliwie uśmiechniętym przedstawicielom Zachodu, że są zacofani i nie przygotowani do życia w nowym, wspaniałym świecie „białej” cywilizacji. Ponosili więc ciężkie ofiary, cierpieli i za wszelką cenę starali się doścignąć wielbione wzorce. Aż wreszcie tu i ówdzie zaczęły się podnosić głosy protestu przeciwko narzuconym, nienaturalnym formom życia na wzór i podobieństwo Zachodu. Ten i ów polemista zaczynał wzywać naród do opamiętania, do powrotu ku starym, dla wszystkich zrozumiałym obyczajom, ku tradycyjnym wartościom. Mnożyły się opinie krytyczne wobec Zachodu, wytykające bezwzględność i zachłanność kupców, zimną zaborczość polityków, a także brak spójności systemów filozoficznych czy ekonomicznych rozmaitych krajów zamorskich. Zachód powoli przestawał jawić się Japończykom jako monolityczna doskonałość. Dostrzegali już różnice między Rosją a Stanami Zjednoczonymi, Anglią a Niemcami, Francją a Holandią... Zaczynali po trochu pojmować, że niemożliwe jest modelowanie się według jakiegoś „jednego Zachodu”, ale że należy wybierać umiarkowanie stąd i zowąd, zależnie od własnych potrzeb i możliwości.
Jednym z najwybitniejszych piewców tradycyjnych japońskich wartości stał się Okukara Kakuzó (1862–1913). Jego działalność pisarska w dużej mierze skierowana była do zagranicznych odbiorców, których chciał przekonać o braku podstaw dla ich wygórowanych ocen cywilizacji Zachodu przy jednoczesnym niedocenianiu kultury Wschodu. Dla nich przede wszystkim napisał kilka traktatów w języku angielskim, a między innymi Awekening of Japan, traktat przetłumaczony w 1904 roku na polski p.t. Przebudzenie się Japonii (Warszawa 1905, przeł. Marya Wentzlowa). Wśród licznych a celnych sformułowań znaleźć tam można następującą gorzką refleksję: „Dla wielu ludów wschodnich cywilizacya zachodnia nie była bynajmniej bezwarunkowem błogosławieństwem. Podczas kiedy bowiem sądziły, że wzbogacają swój handel, stawały się ofiarami obcego imperyalizmu, a wierząc w filantropijne cele misyonarzy chrześcijańskich, schylały czoła przed wysłannikami militarnego zaboru. Dla tych ludów zniknął wtedy poprzedni spokój, a jeżeli sumienie pewnych ludów europejskich wywołało upiora «żółtego niebezpieczeństwa», to daleko większe i realniejsze powody ma cierpiąca dusza Azyi ubolewać nad «biała klęską»„ (s. 65).
Okakura pisze tu ogólnie o ludach kontynentu azjatyckiego, ale oczywiście do azjatyckiej rodziny włącza też Japonię i przede wszystkim nad jej ubolewa losem, nad jej rozdarciem i otumanieniem. Ją nazywa „dziwnym krajem kresowym, gdzie kolejno przesuwają się cienie Nowego i Starego świata” (s. 11).
Zanim jeszcze cesarz Meiji zakończył swoje przełomowe dla kraju panowanie, Japonia przeszła głębokie przemiany i kilka faz reorientacji. Nie tylko przestawiła strukturę gospodarczą z modelu rolniczego na przemysłowy, ale weszła na drogę podboju. Stała się „dorosłym” mocarstwem. Dwie wygrane wojny (1894–1895 z Chinami i 1904–1905 z Rosją) oraz wiele innych zdobyczy terytorialnych ustawiły ją na pozycji równorzędnej z rozwiniętymi państwami kapitalistycznymi, a zarazem przyniosły błogie przekonanie o realizacji założonego po przewrocie celu: doścignięcia Zachodu.
Japonia tedy doścignęła Zachód, a w każdym razie w takich dziedzinach, jak armia i związana z nią ekspansja, handel zagraniczny, industrializacja, powszechne szkolnictwo, transport i komunikacja... Nawet ufundowała sobie konstytucję proklamowaną 11 lutego 1889 roku oraz parlament, którego pierwsza sesja odbyła się 29 listopada 1890 roku. Stała się więc w ciągu kilku zaledwie dekad państwem na owe czasy zmodernizowanym. Żarliwe marzenia Japończyków o modernizacji zostały spełnione. A co się stało z hasłem „westernizacja” utożsamianym początkowo z modernizacją?... Najpierw przybladło i zblakło, potem zginęło, aż wreszcie doczekało się całkowitego potępienia. Japonia bowiem wróciła do tradycyjnego zespołu wartości i ostatecznie na nich właśnie zbudowała swoją potęgę. Japońscy myśliciele, publicyści, mężowie stanu zrozumieli, że nie można całego narodu przestawić na zupełnie nowe tory myślenia i działania, że takie próby wywołują jedynie ferment i pogłębiają chaos. Sięgnęli więc do pojęć znacznie bardziej skutecznych, bo wrośniętych trwale w japońską psychikę. Indywidualizmowi i duchowi komercjalizmu Zachodu jęli przeciwstawiać lojalność wobec władzy, samodyscyplinę, podporządkowanie się wspólnym narodowym interesom. Pojęcia te zostały sformułowane jako obowiązki obywateli w ”Cesarskim dekrecie o wychowaniu”, który ogłoszono na miesiąc przed pierwszą sesją nowoczesnego parlamentu w 1890 roku. Czytamy tam m.in.: „[...] czcijcie waszych rodziców, bądźcie pełni uczucia dla braci i sióstr, jako mężowie i żony żyjcie w harmonii, a jako przyjaciele we wzajemnej szczerości. Trwajcie w skromności i umiarkowaniu, a wspaniałomyślność przenoście na innych. Oddawajcie się naukom i kultywujcie sztukę, aby przez to rozwijać umiejętności intelektualne i doskonalić siły moralne. Co więcej, przedkładajcie nade wszystko dobro publiczne i ponad egoistyczne wspólne popierajcie interesy. Zawsze szanujcie konstytucję i przestrzegajcie prawa. Gdyby zaś zaszła tego potrzeba, odważnie ofiarujcie się krajowi” (za Nihoushi-shiryó-shu, s. 166).
Na pierwszy rzut oka tekst taki wygląda na zbiór luźnych maksym, które można zakwalifikować do gatunku „pobożnych życzeń”. Ale historia wykazuje, że dokument ów traktowany był z całą powagą i stał się najkrótszą wykładnią tego, czego państwo żądało – i uzyskiwało – od swoich obywateli. Państwo żądało powrotu do modelu konfucjańskiego, a obywatele model ów przyjęli.
Z pewnym podziwem można stwierdzić, że „dekret o wychowaniu” z 1890 roku klimatem, a nawet pewnymi frazami, przypomina tzw. konstytucję Shótoku-faisi?i sprzed dwunastu wieków. Są też oczywiste różnice między obu dokumentami, ale klimat nie uległ zmianie. Przez dwanaście wieków!...
Dokument zwany „konstytucją Shótoku-faisi?i” powstał prawdopodobnie u schyłku VII wieku, ale jego autorstwo zostało przypisane księciu regentowi Shótoku, który żył w latach 574–622. „Konstytucja” zawiera pierwsze w Japonii zestawienie praw moralnych zaczerpniętych z konfucjanizmu i buddyzmu, które miały regulować stosunki między rządzącymi a rządzonymi. Jest pierwszą formulacją poglądu na państwo – państwo scentralizowane, którego osią ma być jedyny władca. Pod tym względem nic się nie zmieniło, ale różnicę widać w rozłożeniu akcentów. „Konstytucja” silnie podkreśla powinności rządzących, podczas gdy dekret z 1890 roku na ten temat milczy. Według dekretu poddani mają być lojalni, potulni, moralni, oświeceni i ofiarni. A władca? O władcy w ogóle nie ma mowy, ponieważ został uplasowany na pozycji wykluczającej wszelką dyskusję. „Z pewnością w historii świata nie ma bardziej zadziwiającego przykładu spożytkowania tradycjonalistycznych środków dla osiągnięcia radykalnych efektów, jak ten, gdy przywódcy wczesnego Meiji zamaskowali dokonane zmiany polityczne pod etykietą «cesarskiej odnowy»„ – powiada Webb (s. 167), bardzo celnie i skrótowo ujmując istotę przemian Japonii od przewrotu w 1868 roku do „Dekretu o wychowaniu” w 1890 roku. Po latach rozterek, błądzenia i szukania dróg w labiryntach myśli i wiedzy Zachodu Japończycy wrócili na własny, dobrze znany, ubity trakt.
Idea przywrócenia władzy cesarzowi przyświecała walce o obalenie shôgunatu, ta sama idea okazała się też najskuteczniejszym środkiem skonsolidowania całego narodu po przewrocie, w niej bowiem ogniskowały się tradycyjne wartości uformowane od czasów Shótoku-faisiii. Wokół tej idei można było poskładać w odpowiedni wzór wszystkie cechy narodowe, które do przewrotu stanowiły sens życia społecznego, a które rozpadły się wraz z wtargnięciem obcych wpływów.
Było to tak, jakby Japonia sprzed przewrotu tworzyła mozaikę złożoną z tysięcy nieco przykurzonych, ale ciągle barwnych kamyków. Interwencja Zachodu łupnęła w środek obrazu i rozrzuciła kamyki na wszystkie strony. Zawirowały, rozsypały się, padały gdzie popadnie lub krążyły po różnych orbitach – bliżej i dalej od centrum obrazu – i długo nie mogły znaleźć właściwego miejsca. Aż wreszcie po latach zaczął się z jednej strony świadomy ruch układania kamyków w odpowiedni wzór, z drugiej zaś strony same kamyki wytracały impet, spadały tu i ówdzie – niekoniecznie dokładnie na swoje dawne pozycje, ale zawsze w obrębie dawnych ram. I w ten sposób powstał zupełnie nowy obraz zatytułowany „Japonia”. Był nowy, bo kompozycja była odmienna od poprzedniej. Ale zarazem był stary, ponieważ składał się głównie z tych samych, odwiecznych komponentów, trochę tylko inaczej poukładanych. Niektóre kamyki, które wyblakły, odpowiednio podmalowano. Niektórym w ogóle zmieniono barwy, by lepiej wpasowały się w kompozycję. A niektóre całkiem gdzieś zaginęły i trzeba było zastąpić je czymś niezupełnie oryginalnym, ale zręcznie podrobionym. Dla większej zaś wspaniałości obrazu tu i ówdzie położono pozłotkę rodem z zagranicy.
Nowa mozaika została zatytułowana „Wielkie Cesarstwo Japońskie”, co całkowicie odpowiadało tematyce obrazu, ponieważ w samym centrum umieszczono instytucję cesarstwa ozdobioną najwspanialej błyszczącymi kolorami.
I tak to już pozostało z niewielkimi zmianami aż do roku 1945, kiedy klęska wojenna stała się powtórnym, ale jeszcze silniejszym uderzeniem rozbijającym na drobiny „Wielkie Cesarstwo Japońskie”. Szok był straszliwy!...
15 sierpnia 1945 roku, w samo południe, z tandetnych, trzeszczących odbiorników radiowych popłynął spokojny głos spikera Wady Nobukaty: „Za chwilę nadamy transmisję najwyższej wagi. Prosimy wszystkich słuchaczy, by powstali”. Cała Japonia zerwała się na nogi. „ Można przypuszczać, że jedyną pełnosprawną istotą ludzką w kraju, która nie wstała, był sam cesarz. Siedział w swoim krześle tak napięty, że szambelani byli przerażeni. Jego głowa była pochylona” (japan's Longest Day, s. 328). Następnie Wada zapowiedział: „Jego Cesarska Wysokość odczyta teraz reskrypt skierowany do narodu Japonii. Z szacunkiem transmitujemy jego głos”. Najpierw rozległy się dźwięki hymnu państwowego Kimigayo, po czym cesarz po raz pierwszy w historii przemówił bezpośrednio do swoich poddanych. Siedemdziesiąt milionów Japończyków pierwszy raz w życiu mogło usłyszeć głos ubóstwianego władcy. Sam ten fakt byłby wystarczający dla wywołania powszechnego szoku! A ów nieznany głos wieścił hańbę narodową i nawoływał do „zniesienia tego, co jest nie do zniesienia, do przecierpienia tego, co nie daje się przecierpieć”. Zniekształcenia w eterze sprawiły, że wiele fraz zginęło w trzaskach i szumach, ale sens orędzia został ogólnie zrozumiany: wojna się skończyła!...
Cały naród osłupiał, choć reakcje bezpośrednie były rozmaite. Dla jednych oznaczało to kres wyrzeczeń i rozstań z najbliższymi, kres strachu, nędzy, nadludzkiego wysiłku, beznadziejnych ofiar. Dla innych natomiast był to początek najczarniejszej rozpaczy, męki rozrachunku z własnym sumieniem, konieczności pogodzenia się ze śmiercią Wielkiego Cesarstwa.
Z jednej strony ulga i nadzieja... Z drugiej zaś przejmujące do szpiku kości poczucie klęski i zawodu...
Podczas gdy większość obywateli Nipponu budziła się do nowego życia, niektórzy nie widzieli przed sobą nic prócz hańby. A na zmycie hańby w Japonii istniała tradycyjna recepta... Krwią zabarwił się plac przed pałacem cesarskim, krwią spłynęły maty ekskluzywnych saloników w wielu oficerskich domach. Byli tacy, którzy woleli strzelić sobie w skroń lub poderżnąć brzuch publicznie – z twarzą zwróconą ku cesarzowi, a byli też tacy, którzy dokonywali ostatecznego rozrachunku z życiem w ciszy własnych gabinetów. Pisali czasem testament, ale najczęściej pisali ostatni poemat, w którym opadały kwiaty wiśni, życie gasło jak rosa poranka, kwitła wieczna chwała Japonii, a cześć dla cesarza była czysta i nie zmącona przeczuciem nietrwałości. Dla tych ludzi fizyczne cierpienie nieodłączne przy przejściu w śmierć było błahostką wobec ogromu cierpienia moralnego. Niektórym dobrowolnie towarzyszyły całe rodziny – żony, dzieci, najbliżsi krewni.
Po pierwszym wybuchu entuzjazmu i rozpaczy wkrótce cisza zaległa nad ruinami miast, nad zniszczonymi polami, nad ciałami okrytymi całunem, nad cała umęczoną japońską ziemią. Cisza wyczekiwania i niepewności. To, co zostało z ”wieczystego imperium”, miało być rychło poddane gorzkiemu upokorzeniu: podporządkowaniu się władzy okupanta.
Ostatecznie Japonia „zniosła to, co nie do zniesienia”, i przyjęła swój los spokojnie. Wojska okupacyjne nie napotkały żadnej wrogości, nie były narażone na akty sabotażu czy zbrojnego oporu. Żołnierze amerykańscy, początkowo czujni i nieufni, z każdym dniem czuli się coraz swobodniej. Ich jeepy brawurowo przemierzały wąwozy tokijskich ruin, a sami żołnierze zaczepiali dziewczęta, rzucali wygłodniałym dzieciom gumę do żucia i pysznie się bawili. Od czasu do czasu mogli nawet na weekendy jeździć do Hongkongu, gdzie zabawa stawała się znacznie bardziej szampańska.
A tymczasem miliony Japończyków wśród nieopisanej nędzy próbowało przystosować się do nowych warunków, zdobyć coś więcej niż środki najprymitywniejszej wegetacji, ułożyć jakoś to nowe, powojenne życie.
Amerykański korespondent wojenny w Tokio, Mark Gayn, pod datą 21 grudnia 1945 roku zanotował m.in.: „Myślałem o tym ogromnym mieście, z którego dzisiaj pozostały prawie tylko same ruiny i uparta wola życia; o tym mieście, w którym można przejechać dziesięć, dwadzieścia i trzydzieści kolejnych ulic i nie zobaczyć nic oprócz pokruszonych cegieł, kilku kominów i kilkudziesięciu kas pancernych, które runęły przebijając podłogi palących się domów. Mieszkańcy, których liczba postawiła niegdyś Tokio na trzecim miejscu wśród największych miast na świecie, przenieśli się na prowincję albo wprowadzili do niewielu ocalałych budynków, gdzie gnieżdżą się po 3–4 rodziny w jednym pokoju.
Niezliczone tysiące ludzi pobudowały sobie baraki z zardzewiałej blachy lub zamieszkały na dworcach kolejowych i stacjach metro. Rankiem można zobaczyć smużki dymu nad czymś, co wygląda jak stos rupieci i żelastwa, a co w rzeczywistości jest mieszkaniem. Ludzie pracują nadal w nieprawdopodobnie zatłoczonych biurach i cisną się wokół małych hibaczi (hibachi – JT) dających odrobinę ciepła.
Tokio jest obecnie siedliskiem nędzy; każdy gwóźdź, każda szmatka, a nawet skórka mandarynki, ma cenę rynkową. Miseczka ryżu, trzy papierosy i cztery zapałki stanowią rację dzienną. Ludzie wybierają każde ziarenko ryżu ze swoich blaszanek, w których zabierają śniadanie – ziarenek tych jest za mało, aby je można było marnować. W dni słoneczne mężczyźni wychylają się z okien i starają zapalać papierosy za pomocą szkła powiększającego. Gdy nie ma innego wyboru, dobry i ten.
Podobnie jak wszędzie w Japonii, w Tokio kwitnie nielegalny handel. W pobliżu stacji kolejowych, na spustoszonych przez bomby terenach działa czarny rynek; tysiące ludzi targują się o cuchnące ryby, o jabłka, ryż albo obtłuczone garnki” (s. 59–60).
Wychudzeni i wyczerpani Japończycy patrzyli z nabożnym podziwem na dobrze odżywionych Amerykanów, których pyzate, rumiane twarze jawiły się jako symbole zwycięskiej potęgi. Przecież to właśnie ci weseli, rośli i dobrze ubrani chłopcy wygnietli z wysp Pacyfiku i z Okinawy cesarską armię, w której nadludzkie zalety chciała wierzyć i wierzyła prawie cała Japonia. To oni – lub tacy jak oni – w ciągu kilkunastu sekund obrócili w gorejące piekło Hiroshimę i Nagasaki. Oni też wiele japońskich miast zamienili w rumowiska. Na ich okręty waliły się maszyny kierowane przez kamikaze, kwiat młodzieży Wielkiej Japonii. Japońscy bohaterowie ginęli, a wiele okrętów amerykańskich po takiej przygodzie łatało dziury i płynęło dalej. Na zgubę Japonii...
A teraz, w 1945 roku, do tych rumianych, beztroskich żołnierzy japońskie matki wyciągały ręce, prosząc o suchary i czekoladę dla dzieci. Do nich szeptały z ciemnych rumowisk chude jak szkielety, ale kokieteryjnie uśmiechnięte dziewczęta: „Tu bardzo dobrze, Joe, tu bardzo tanio”. Z nimi próbowali się targować młodzi Japończycy na chwiejnych z osłabienia nogach: „Piękny, piękny wazon. Tylko 20 jenów”, albo: „Szal dla twojej dziewczyny, Joe, twój za 10 jenów”.
Najwyższa płaca w tym czasie wynosiła 33 dolary i do takiej granicy wolno było podjąć miesięczną kwotę z banku. Ludzie niegdyś zamożni, którzy mieli jeszcze aktywne konta bankowe, nie mogli korzystać ze swego kapitału powyżej tej sumy. 33 dolary w owym czasie równało się mniej więcej 500 jenom. A to nie wystarczało na utrzymanie rodziny. Dlatego kwitł nielegalny handel, szalał czarny rynek, lichwiarze żerowali na ludzkiej nędzy, a dziewczęta sprzedawały się za grosze.
W najgorszym położeniu byli mieszkańcy wielkich aglomeracji miejskich. W miastach różnica między cenami oficjalnymi a czarnorynkowymi może się wydać wręcz nieprawdopodobna. W 1945 roku 1 shó(1,8 litra) ryżu oficjalnie kosztowało 53 seny (1 sen = 1i100 jena), ale na czarnym rynku za taką samą miarkę trzeba było zapłacić 70 jenów, tj. 7000 senów. Cukier w woreczkach po 3,75 kilograma miał oficjalnie ustaloną cenę 3 jeny i 75 senów, a w handlu nielegalnym osiągnął cenę 1000 jenów! 1000 jenów w owym czasie stanowiło więcej niż dwie najwyższe pensje urzędnika.
W tych warunkach cała pomysłowość ludzka kierowana była na to, by jak najskuteczniej wypełnić burczące brzuchy. O kaloriach nikt nie myślał, bo ważniejsze było doraźne zaspokajanie dojmującego głodu. Zapobiegliwe gospodynie podawały przepisy na wodniste zupki i cieniutkie kleiki, które można było przyprawić, zbierając nie wyjedzone jeszcze korzonki, łodyżki i listki rozmaitych roślin z tokijskich parków oraz okolicznych pól i lasów. Między innymi takim właśnie problemom poświęcony był wielki meeting ludności zwołany 1 listopada 1945 roku w parku Hibiya. Meeting odbył się pod hasłem walki ze śmiercią głodową. A było o czym obradować, ponieważ w owym czasie ludzie umierali na ulicach i na stacjach kolejowych, które służyły im za mieszkanie. Na samej tylko stacji Ueno prawie codziennie zbierano poczerniałe trupy, a największa liczba zebranych jednego dnia wyniosła 6. Niewiele pomyślniej układało się życie codzienne innych wielkich miast. Według oficjalnych danych od sierpnia do października 1945 roku w Kioto umarło z głodu 300 osób, w Kobe 148, w Fukuoce 100, w Nagoi 72, w Osace 42. Jak podały dzienniki tokijskie, w Tokio przeciętnie umierało z głodu 6 osób, a w Yokohamie 3 każdego dnia.
Jeszcze w 1947 roku społeczeństwem wstrząsnęła wiadomość o śmierci sędziego Yamaguchiego Yoshitady, któremu sumienie sędziowskie zabraniało korzystać z usług czarnego rynku i żywił się wyłącznie tym, na co pozwalały przepisy w ramach oficjalnych zarobków. 11 października wspaniały ten człowiek umarł z wycieńczenia.
Szerzące się bezrobocie, głodowe pensje zatrudnionych – przy astronomicznych cenach na czarnym rynku – powodowały, że każde jadalne źdźbło trawy w miastach zostało wyjedzone, nie darowano też winniczkom i różnym mniej obrzydliwym owadom. Dawni kapitaliści, arystokracja stara i nowa, artyści, sławni uczeni i inni niegdysiejsi bogacze wynosili z domów drogocenne farfury, obrazy wielkich mistrzów, brokatowe kimona, bezcenną ceramikę. Oddawali za ryż lub nędzny pieniążek właścicielom sklepów ocalałych z pożogi albo zapominając o dumie rodowej, rozkładali swój towar w ulicznym kurzu Ginzy i zachęcali Amerykanów koślawą angielszczyzną: „Come on, Joe, it very old, it cheap”.
Ostateczne poniżenie, zwierzęcy instynkt przetrwania czy niczym nie zachwiana wola zwycięstwa?... Chyba wszystkiego po trochu... W każdym razie już wkrótce powstało i zaczęło oblekać się w konkretne kształty obiegowe powiedzenie: „Japończycy przegrali wojnę, ale wygrali pokój”. Dziennikarze i pisarze zagraniczni rezydujący wtedy w Japonii (Mark Gayn, Grant Goodman, Robert Guillain i inni) patrzyli oczami okrągłymi ze zdumienia i opisywali błyskawicznie następujące zmiany w pobitym kraju. Krajobraz zmieniał się z dnia na dzień. Najpierw znikały gruzy i na krótki czas ukazywały się oczyszczone placyki rozrzucone tu i ówdzie. Potem w tych miejscach – nie wiadomo jak i kiedy, za pomocą jakich materiałów i sił roboczych – pojawiały się uporządkowane domki. Malutkie były i prymitywne, ale z każdym dniem się mnożyły, i tak powstawały coraz liczniejsze i coraz obszerniejsze dzielnice miast.
Tokio, najbardziej zniszczone przez bombardowania, teraz najszybciej dźwigało się z ruin. Już po roku, jak pisze Cayn, było nie do rozpoznania. Ginza znowu funkcjonowała jako elegancka dzielnica czystych, wypełnionych towarami domów towarowych. Znowu można było iść tam, by zanurzyć się choć na chwilę w atmosferę estetyki, bo wrócił już stary obyczaj organizowania w domach towarowych wystaw ceramiki czy innych wyrobów rzemiosła artystycznego i sztuki. Miasto znowu pulsowało życiem i coraz trudniej było znaleźć ślady dawnego zniszczenia.
A przecież ślady zniszczenia istniały i były bardzo dojmujące, czasem wręcz dramatyczne. Ale nie w krajobrazie japońskim, który wracał do przedwojennych norm, lecz w ludziach, ich psychice, ich reakcjach i emocjach. Był to oczywisty rezultat owego powtórnego zawalenia się systemu wartości, rozsypania kolorowej mozaiki pt. „Wielkie Cesarstwo Japońskie”. W świadomości milionów Japończyków boleśnie wyryło się kilka pytań, na które należało koniecznie znaleźć odpowiedzi: dlaczego przegraliśmy? dlaczego byliśmy słabsi? tyle strasznych, niepotrzebnych ofiar, taka otchłań cierpień i poniżenia – w imię czego?...
Cesarz, którego należało bezkrytycznie wielbić jako potomka bogów, sam wyrzekł się swej boskości w orędziu radiowym 1 stycznia 1946 roku i ostatecznie okazał się zwykłym człowiekiem. Jego autorytet nie rzucił na kolana MacArthura. To on sam, tennó-heika, 27 września 1945 roku udał się z wizytą do Kwatery Głównej Wojsk Okupacyjnych i został dosyć nonszalancko przyjęty przez generała w rozpiętym kołnierzyku. Japończycy zamierali ze zgrozy, oglądając fotografię ze sławetnego spotkania... Gazety z fotografią zostały skonfiskowane.
Cesarska armia, która miała być niezwyciężona, bo ożywiał ją duch nipponizmu, została rozbita. Jej niedobitki wracały stopniowo do kraju, obszarpane, kalekie, zmiętoszone i z rozpaczą w oczach.
Dziejowa misja Japonii, w którą wszyscy musieli wierzyć, okazała się gigantyczną mrzonką, wytworem chorych umysłów. Hasła „cały świat jednym gmachem”, „Azja dla Azjatów” i im podobne, wprowadzane do krajów ościennych za pomocą samurajskich mieczy i bagnetów żołdactwa, przyniosły w rezultacie nienawiść wszystkich grup ludności okupowanych przez Japonię krajów.Eulogizowani bohaterowie narodowi, których nieomylność miała być gwarancją zwycięstwa, stanęli przed międzynarodowym trybunałem jako zbrodniarze wojenni. Zanim zawiśli na szubienicy lub zostali skazani na długoletnie pozbawienie wolności, składali zeznania i odkrywali przed zdumionym światem łańcuch przestępstw przeciwko ludzkości. Okrucieństwo, sadyzm, jałowa bezmyślność oficerów i podoficerów prowadząca do ludobójstwa – objawiały się w nie kończących dramatycznych relacjach. Niedawni bogowie wojny ukazywali się Japończykom jako zmęczeni, czasem nieśmiali, czasem przestraszeni ludzie w mundurach pozbawionych dystynkcji lub w wyszarzałych garniturkach. Gdzie się podziała ich buta, duma, godność najwyższych dostojników cesarstwa – oficerów, ministrów, mężów stanu – którzy niegdyś decydowali o losach Japonii?
Setki tysięcy ludzi wycieńczonych głodem i katorżniczą pracą dla armii, opłakujących zabitych, okaleczonych lub zaginionych, pozbawionych dachu nad głową – przystąpiły masowo do rozrachunku z przeszłością.
Rozrachunek w swoich widomych manifestacjach rozszczepił się na dwa nurty, które czasem przebiegały równolegle, a niekiedy się przenikały. W obu nurtach podkładem były refleksje wynikające z rozgoryczenia przegraną wojną. Z jednej strony prowadziło to do płytkiego zachłyśnięcia się potęgą zwycięzców i ochoczą akceptacją ich stylu życia. Z drugiej zaś wywoływało głębszą chęć przeanalizowania źródeł klęski i co za tym idzie – znalezienia japońskiej metody wyjścia z moralnego kaca, naprawienia błędów przeszłości, odkrycia nowych wartości, które znów pozwoliłyby ufnie spojrzeć na przyszłość Japonii.
Początkowo wszystkie zewnętrzne objawy wskazywały na to, że pierwszy nurt zwycięża. Japonia gwałtownie się amerykanizowała, co szczególnie łatwo dawało się zauważyć w sposobie ubierania i zachowania młodzieży. Po latach prohibicji jazz i filmy amerykańskie zdobywały sobie licznych wielbicieli. Japońskie dziewczęta wdziewały krótkie spódniczki, w przekonaniu, że dzięki nowemu strojowi upodabniają się do hollywoodzkich gwiazd filmowych. Chłopcy żuli gumę i pozdrawiali się wzajemnie, machając rękami i wykrzykując „hello”. Nauka angielskiego stała się krótkotrwałą, lecz powszechną pasją. Od lutego 1946 roku zaczęła być nadawana w radiu popularna audycja „Come, come, everbody” służąca nauce języka, a wracający do życia rynek wydawniczy zaroił się od samouczków i słowników. Ukazały się też w sprzedaży papierosy o niejapońskich nazwach: Peace (7 jenów) i Corona (10 jenów w 1946 roku). Obok tradycyjnych nomiya, gdzie piło się sake przegryzając rybą czy ośmiornicą, pojawiły się nowego typu bary (zwane po japońsku ba), w których królowały whisky, gin i coca-cola. W 1947 roku dziki entuzjazm tłumów budziła Kasagi Shizuko pełnym temperamentu wykonaniem Tokyo boogiewoogie. Podziw dla MacArthura u prostych ludzi zaczął graniczyć z kultem. Codziennie przed wejściem do Kwatery Głównej stał zbity tłum Japończyków czekających cierpliwie na ukazanie się bożyszcza i każde jego pojawienie witane było spontaniczną owacją.
To była swego rodzaju masowa odpowiedź na pytanie o przyczyny klęski. „Przegraliśmy, bo byliśmy zacofani i niepodobni do Amerykanów. Skoro tylko staniemy się tacy jak oni, nasza dotychczasowa słabość przemieni się w siłę”.
Jest to uproszczona formulacja rozpoznanego przez psychiatrów i psychologów mechanizmu obronnego, który powoduje, że pod wpływem zagrożenia, poczucia strachu lub klęski ludzie dążą do identyfikacji z zagrażającą im siłą. Japonia dwakroć w swojej nowożytnej historii masowo poddała się działaniu tego mechanizmu. Pierwszy raz po przewrocie Meiji, kiedy stała bezbronna i słaba wobec koalicji obcych mocarstw, drugi raz po kapitulacji w 1945 roku. Za każdym razem na długie lata zdawała się tracić swoją tożsamość w ślepym dążeniu do naśladowania Zachodu. Ale też za każdym razem wreszcie wydobywał się na powierzchnię życia społecznego ten drugi nurt i wtedy zaczynało się mozolne układanie starych kamyków w nowy obraz. Działo się tak po otrząśnięciu z szoku i po pierwszych sukcesach ekonomicznych – w XIX wieku była to osławiona modernizacja, po kapitulacji zaś odbudowa gospodarcza. Za każdym razem sukcesy osiągane były nie przez powierzchowne naśladownictwo, ale dzięki zespołowi cech owego drugiego nurtu. Trzeba sobie bowiem wyraźnie uświadomić, że ten zespół cech istniał stale, chociaż bywał przygłuszany i maskowany pozorną westernizacją. Przekonywały się o tym władze okupacyjne w szeregu codziennych gorzkich doświadczeń.
Mając za sobą oparcie w armii, aparacie administracyjnym oraz w autorytecie zwycięzców, Amerykanie energicznie przystąpili do przebudowywania Japonii i wprowadzania reform politycznych, społecznych i ekonomicznych. Początkowo wszystko zdawało się iść jak najlepiej, ponieważ Japończycy przyjęli okupację bez cienia sprzeciwu, a nawet przeciwnie – wyglądali na pełnych gorliwości we współpracy z władzami okupacyjnymi. Ale bardzo szybko władze miały się przekonać, że była to gigantyczna gra pozorów. I nawet nie zamierzona! Nie był to ze strony Japończyków świadomie stosowany bierny opór, nie był to tajny ogólnonarodowy spisek skierowany przeciwko obcej przemocy. Ani troszeczkę!...
Robert Guillain, który, jak pisze, nie bez rozbawienia obserwował zmagania Amerykanów, podsumował swoje obserwacje następująco: „Wiecznotrwały spisek Japonii wyraża się w neutralizacji obcych wpływów. Każdy rozkaz amerykański zostaje złagodzony warstwą ochronną wciąż mało znanych Zachodowi japońskich obyczajów, japońskiej psychiki narodowej, wieloznacznością miejscowego języka i niezrozumiałym dla przybyszów kodem hieroglifów. MacArthur wysyła do Waszyngtonu podnoszące na duchu raporty 0 sukcesie nakazanych przezeń reform demokratycznych. Japończycy, schyleni w pełnym uszanowania ukłonie, przystępują z miejsca do deformowania reformy. W odnowionym składzie parlamentu deputowani reprezentują stare klany. Rozpadają się trusty, by po kilku latach na powrót zawiązać się w potężne koncerny przemysłowe. Ministerstwo Spraw Zagranicznych ulega rozwiązaniu? Dyplomaci we frakach pojawiają się zatem w Komitecie Łączności, utrzymującym łączność między rządem a aliantami” (s. 314).
Zanim zakończyła się kilkuletnia okupacja, Amerykanom trochę opadły ręce. Japończycy uwolnieni od brzemienia zbrojeń, dokarmiani przez Stany Zjednoczone (około jednej czwartej racji żywnościowych od 1946 roku pochodziło z USA), całą swoją energię narodową skierowali na rewitalizację gospodarki. Początkowo wbrew polityce okupantów, a potem zgodnie z nią, odbudowywali potencjał przemysłowy, przywracali do życia zniszczone lub zamknięte fabryki i krzątali się jak w transie, „neutralizując obce wpływy”, ale czerpiąc z zewnątrz wszystko, co mogło mieć jakąkolwiek wartość utylitarną. Każdą nową ideę, nowy pogląd, nowe zjawisko kulturowe najpierw wchłaniali 1 przeżuwali starannie, by następnie wypluć, co im nie przypadło do smaku, a zachować w zbiorowym organizmie cząstkę uznaną za pożyteczną.
W pierwszych latach powojennych skłonni byli doszukiwać się źródeł klęski w tym, co chętnie pod wpływem Zachodu nazywali feudalnymi przeżytkami, a więc przede wszystkim w konfucjańskim modelu państwa i konfucjańskim modelu rodziny, w hierarchizacji społeczeństwa w każdym jego sektorze. I dlatego (między innymi!) zachwyt budziły zachodnie ideały wolności osobistej i indywidualizmu, przekazywane przez importowane filmy i literaturę, a także wdrażane przez władze okupacyjne w nowym systemie oświaty. Dlatego też prasa wypełniła się artykułami, w których aż kipiało od demokracji, związków zawodowych, ruchu wyzwoleńczego, praw obywatelskich, socjalizmu, równego startu i wolnych wyborów. Ale jednocześnie twardą walkę stoczyli Japończycy, by zachować instytucję cesarstwa i by cesarzowi włos nie spadł ze skołatanej głowy. A odbudowując potencjał przemysłowy bardzo szybko zauważyli, że na nic im się nie przydają gazetowe hasła i amerykańskie metody zarządzania oparte na stosunkach kontraktu.
Znacznie skuteczniejsze okazały się tradycyjne metody odwołujące się do... konfucjańskiego modelu i hierarchizacji. Patronalizm w stosunku przedsiębiorcy do pracowników; zatrudnienie „na życie”; hierarchia starszeństwa wieku i stażu; praca w grupie i co za tym idzie grupowa odpowiedzialność, będąca całkowitym zaprzeczeniem zachodniego indywidualnego kontraktu. Takie były, ogólnie mówiąc, typowo japońskie cechy, które zaczęły zdobywać dominację w świecie powojennego biznesu.
Prowadzone w ostatnich latach badania japońskich struktur przemysłowych wykazały, że sukcesy gospodarcze Japonii w znacznej mierze mają swe źródło w wykorzystaniu tych właśnie cech. Grupa badaczy z Uniwersytetu Tokijskiego – Wanda Anasz, Ueda Hirofumi i Yamamoto Kiyoshi – w podsumowaniu raportu z badań terenowych piszą m.in.: „[...] Jest oczywiste, że formowanie wzajemnych związków grupowych oraz rozwój hierarchicznej struktury w kształcie piramidy są podstawowymi tendencjami w tym kraju” (s. 29). W raporcie przedstawione jest dwadzieścia przedsiębiorstw przemysłowych, poczynając od dwóch gigantów kapitału, a kończąc na skromnych warsztatach rodzinnych. Gdyby ktoś czytał tekst nie znając tytułu, to i tak w wielu opisach natychmiast rozpoznałby Japonię.
Szczególnie charakterystyczne jest np. przedsiębiorstwo A. Założone w 1937 roku, przetrwało wojnę i powojenny kryzys, po czym dopiero zaczęło się rozwijać. W 1986 roku zatrudniało 348 ludzi i dysponowało kapitałem 45 milionów jenów przy rocznych obrotach 3,6 biliona jenów, należało zatem do przedsiębiorstw średniego rozmiaru. W budynku fabrycznym, który wizytowali autorzy raportu, wisiał zwój z poematem następującej treści: „Potrafisz, potrafisz, z pewnością potrafisz. Jeżeli tylko zechcesz, to rzeczywiście potrafisz. Jeżeli myślisz, że nie potrafisz, to nie potrafisz. Ale jeżeli nie myślisz, że nie potrafisz, i jeżeli wierzysz, że «potrafię, zawsze potrafię się doskonalić», wtedy potrafisz, z pewnością potrafisz”. W polskim przekładzie nie brzmi to pięknie, ale poemat jest ciekawy jako przykład dosyć prymitywnej dydaktyki stosowanej w Japonii masowo. W tym samym przedsiębiorstwie A autorzy raportu widzieli też kaligrafię samego prezesa, która wyrażała inną mądrość życiową: „Pięć reguł na każdy dzień: pierwsza – potulność; druga – zastanawianie się nad sobą; trzecia – skromność; czwarta – gotowość służenia; piąta – wdzięczność”.
Dodać można, że prezes – obecnie już ponadosiemdziesięcioletni mężczyzna – zachował dobrą pamięć i wspominając swoją matkę, która pracowała 7 dni w tygodniu po 21 godzin na dobę, wybrzydza na współczesnych robotników. Być może uważa ich za mięczaków. Jednocześnie jednak twierdzi, że w jego przedsiębiorstwie nie istnieje nic takiego jak zarządzanie, ponieważ wszyscy pracownicy po prostu działają razem. Z tekstu raportu nie wynika, czy „pięć reguł na każdy dzień” wymyślił prezes, czy też jest to cytat. W każdym razie pasowałyby one jako zwięzłe podsumowanie „Cesarskiego dekretu o wychowaniu” z 1890 roku – by nie sięgać aż do „konstytucji Shotoku-faisiii”, z którą też są idealnie zgodne. Przypuszczać jednak można, że prezes sięgnął do klasyków, ponieważ ów poemat „Potrafisz...” wygląda na rozbudowaną parafrazę wielkiego reformatora religijnego Hónena (1133–1212), który mawiał: „Jeżeli uwierzysz w wejście do raju, to z pewnością cel osiągniesz. Jeżeli nie uwierzysz, to z pewnością nie wejdziesz” (za Kenko-hóshi, s. 74).
Jeszcze w chaosie pierwszych lat powojennych powstało wiele warsztatów, drobnych i średnich przedsiębiorstw, które swoją organizację oparły na podobnych „regułach” lub na zasadach zbliżonych do wyrażonej przez tamtego sędziwego prezesa: „Wszyscy pracownicy po prostu działają razem”. W większych organizmach przemysłowych, gdzie ludzi było więcej, całą załogę dzielono na grupy i wprowadzano system pracy i odpowiedzialności grupowej. Było to całkowicie naturalnym posunięciem nawet dla tych Japończyków, którym Amerykanie nieustannie kładli w uszy zachodnie ideały indywidualizmu i wolności osobistej. Ale takie ideały były świeżej daty, podczas gdy do zbiorowej pracy i odpowiedzialności Japończycy byli przyzwyczajeni od wieków. Pierwszy na taki pomysł wpadł Toyotomi Hideyoshi w XVI wieku, organizując samurajów niższych rang w pięcioosobowe zespoły (goningumi) o funkcjach porządkowo-policyjnych w stolicy. Gmin natomiast (chłopi i mieszczanie) w XVII wieku został również podzielony na grupy składające się z pięciu sąsiadujących domostw. Cała grupa była odpowiedzialna za dostarczanie podatków, a za przewinienia jednego choćby członka karę ponosili wszyscy, do zbiorowej egzekucji włącznie. Tak więc podzielenie pracowników na grupy, których członkowie byli wzajemnie od siebie zależni, nie było niczym nowym.
Jednostkowym wprawdzie, ale szczególnie interesującym przykładem zwycięstwa grupizmu nad indywidualizmem może być przedsiębiorstwo z Osaki opisane przez Thomasa Rohlena w Japanese Culture and Behavior (s. 332–341). Przedsiębiorstwo założone w 1948 roku początkowo nie święciło specjalnych tryumfów, a zaczęło się dopiero rozwijać, i to żywiołowo, po 1950 roku, kiedy wprowadzono miesięczne obozy treningowe dla nowo przyjętych do pracy. Świadomie realizowanym celem było przeciwdziałanie tendencjom indywidualistycznym i wyrabianie w pracownikach ducha wzajemnej solidarności oraz lojalności wobec firmy. Specyficznym smaczkiem programu jest to, że jako podstawę treningu przyjęto przedwojenny podręcznik szkolenia Cesarskiej Marynarki. Warto zauważyć, że sięgnięto po tego rodzaju metody wychowawcze w pięć lat po kapitulacji, kiedy okupacja amerykańska ciągle trwała, a rezultaty militarystycznych wybryków Wielkiej Cesarskiej Armii i Marynarki nie znikły ani sprzed ludzkich oczu, ani nie zatarły się w świadomości.
Sukcesy opisanego przez Rohlena przedsiębiorstwa stały się przykładem dla innych i system obozów treningowych lub podobnych form szkolenia wszedł na stałe do japońskiego repertuaru odbudowy, a następnie rozwoju gospodarczego.
Na rezultaty w skali krajowej nie trzeba było długo czekać. Już niespełna dziesięć lat po kapitulacji Japonia osiągnęła przedwojenny potencjał ekonomiczny, a w następnych latach rozwijała się z tak znacznym przyspieszeniem, że w latach sześćdziesiątych pod względem tempa wzrostu żaden z najbardziej rozwiniętych krajów nie mógł się z nią porównywać. I wreszcie w 1967 roku – w 22 lata po przegraniu wojny – Japonia przekonała świat, że wygrała pokój. W tym roku bowiem osiągnęła pozycję trzeciego mocarstwa, po Stanach Zjednoczonych i ówczesnym Związku Radzieckim.
W 99 lat po przewrocie Meiji Japonia powtórnie zadziwiła świat rezultatami swojej drugiej modernizacji. Wykazała jednocześnie, że nie istnieje nic takiego, jak uniwersalny model postępu ekonomicznego, cywilizacyjnego i kulturowego. Dowiodła własnym przykładem, ile można osiągnąć, wsłuchując się w echa własnej, niepowtarzalnej, nie dzielonej z nikim tradycji.
Niejednego świat mógłby się nauczyć od Japonii, która sama tak pilnie uczy się od świata. Pierwsza lekcja to właśnie czerpanie zewsząd najlepszych wzorów i przerabianie ich zgodnie ze swoimi potrzebami i możliwościami. Druga lekcja to umiejętność kanalizowania energii narodowej ku wspólnemu pożytkowi nie przez łamanie wrodzonych inklinacji narodu, ale przez wyjście im naprzeciw. Lekcja trzecia (i chyba najważniejsza): współpraca ze światem zewnętrznym na zasadach partnerstwa i równego startu, a nie przez boczenie się wzajemne, ucisk czy agresję. Japonia przedwojenna, mocarstwo militarne, była krajem tandety, nędzy i cywilizacyjnego prymitywu w codziennym życiu obywateli, ponieważ cały wysiłek produkcyjny kierowano na przemysł zbrojeniowy. Japonia obecna, która zgodnie z art. 9 nowej konstytucji wyrzekła się wojny, jest krajem zamożnym, jej wyroby znane są z najwyższej jakości, a postępy cywilizacyjne zauważalne gołym okiem już nie z roku na rok, ale z miesiąca na miesiąc.
Cały ten galop przez wybiórczo potraktowaną historię ostatnich 120 lat miał na celu udowodnienie, do jakiego stopnia mylili się dziewiętnastowieczni krytycy, którzy widzieli w Japończykach „próżniaków z zamiłowania”.
Próbowałam w tym minitraktacie wskazywać (z pewnymi uproszczeniami, rzecz jasna) trwałość psychicznej tkanki Japończyków, podkreślać ciągłość struktury społecznej mimo dwóch dramatycznych przełomów przeżytych w ciągu jednego wieku. Obecny robotnik japoński, ubrany w nieskazitelnie czysty uniform i odżywiający się w nieskazitelnie czystej kantynie, tylko zewnętrznie różni się od swojego pradziada w słomianych łapciach, pożerającego na brudnym fabrycznym podwórku kule ryżowe zawinięte w liście. Sposób myślenia obu jest ciągle bardzo podobny, jeśli nie identyczny. Ale współczesny robotnik ma świadomość, że zatrudniony jest „na życie” i jeżeli będzie lojalnie pracował, to firma o niego zadba. Pradziad natomiast miotany był okolicznościami jak korek na wodzie, nigdy nie miał pewności, czy nie będzie jutro wyrzucony za bramę i skazany na tułaczkę po innych równie nieludzkich fabrykach.
Młody kapitalizm japoński nie umiał znaleźć recepty na przełamanie wewnętrznych sprzeczności. Musiał „wydorośleć”, by ją wreszcie odkryć. A była prosta i głęboko zakorzeniona w historii archipelagu: szacunek dla pracy zarówno własnej, jak i cudzej. Długotrwałe odstępstwo (bo to było tylko odstępstwo!) od tej najprostszej z zasad wynikało z kilku historycznie uwarunkowanych przyczyn. W okresie Meiji było to gwałtowne, nienaturalnie przyspieszone przejście z feudalnych form i stosunków produkcji na kapitalistyczne oraz monstrualnych rozmiarów mętlik w poglądach wywołany naciskiem obcych mocarstw. W następnych okresach, aż do kapitulacji, Japonia coraz bardziej izolowała się od obcych wpływów, ale za to popadła w wynaturzenia skrajnego szowinizmu i uwikłała się w zaborcze wojny. Produkcja dla celów zbrojeniowych, dla transportu i wyposażenia wojsk nie sprzyjała rozwijaniu humanitarnych stosunków w fabrykach. Wielkie Cesarstwo Japońskie potrzebowało coraz więcej samolotów i czołgów, coraz więcej mundurów i onuc, plecaków i kocy. Wobec tego coraz więcej mężczyzn i kobiet, a nawet dzieci, pracowało w stale pogarszających się warunkach, pod okiem srogich wojowników Nipponu. W halach fabrycznych i warsztatach podwykonawców nie było miłości bliźniego ani robotniczej solidarności. Była wojskowa dyscyplina i dławiący strach.
Dopiero Japonia uwolniona od upiora militaryzmu mogła otrząsnąć się ze wszystkich szoków, których jej nie skąpiło ostatnie stulecie. Mogła przystąpić do wielkiej rewaloryzacji. Trochę świadomie, ale głównie kierując się odwiecznym instynktem, podjęła dzieło odbudowy nie tylko w sferze materialnej, lecz także w sferze ducha, tzn. przede wszystkim w systemie narodowych wartości. A w tej dziedzinie na czołowe miejsce zaczął się wysuwać szacunek dla pracy – własnej i cudzej.
Groby w kształcie dziurki od klucza
Rzeki płyną bez przerwy, a więc ich wody nigdy nie sa te same. W zakolach piana tworzy się, by zaraz zniknąć, a nie trwa długo. Podobnie jest też z ludźmi i ich siedliskami.
Kamo-no Chómei (1155–1216)
Jak wspomniałam w rozdziale Dwa przełomy, powojenna atmosfera sprzyjała żywiołowemu powrotowi Japończyków do poszukiwania „korzeni japońskości”, do ustalania swojego miejsca w nowym, uwolnionym od szowinizmu i militaryzmu świecie. Odrodziły się i nabrały rozmachu nauki historyczne – dotychczas ograniczane i wypaczane przez narzuconą ideologię tennoizmu. Szczególna rola przypadła archeologii, która uwolniona z więzów wykazała się ogromnym dynamizmem rozwojowym. W miarę nasilania się intensywności prac archeologicznych liczba odkryć rosła, a wraz z nią rosło też powszechne zainteresowanie zamierzchłą przeszłością kraju. W rezultacie w latach siedemdziesiątych zarysowało się w skali krajowej nowe zjawisko społeczne, które uzyskało miano kókogaku-bumu, boom archeologiczny. Związane było początkowo luźno, a następnie ściśle, z wielką falą poszukiwania przez Japończyków ich tożsamości narodowej. Zaroiło się na półkach księgarskich od wydawnictw popularnonaukowych i popularnych, poświęconych odkryciom archeologicznym; w poszczególnych prefekturach przystąpiono do porządkowania zabytków, tworzenia wokół nich parków i do fundowania lokalnych archiwów czy muzeów starożytności. Rozmaite teorie na temat pochodzenia Japończyków i pochodzenia dynastii cesarskiej zaczęły wdzierać się do świadomości ludzi, wywoływać ferment, budzić chęć poznania własnej historii i określenia swojej pozycji w otaczającym świecie. Audycje telewizyjne, artykuły polemiczne w prasie codziennej i periodycznej zachęcały do sięgania w głąb dziejów, do korzeni japońskości, do źródeł narodowego ducha...
Było to tak zaraźliwe, że dotarło i do mnie. Złapałam bakcyla!... W latach siedemdziesiątych zajmowałam się ciągle okresem Heian, ale nagle poczułam coś jakby zniecierpliwienie wykwintnym światem dworskiej arystokracji. Poczułam, że wiele więcej emocji poznawczych kryją w sobie dawniejsze epoki. Te epoki, których cząstkowe tajemnice odkrywają raz po raz archeologowie. Zanim zaczęłam się nimi interesować na serio, musiałam skończyć przygotowaną monografię na temat przesądów, magii i praktyk wróżebnych okresu Heian (VIII-XII wiek). Kiedy wreszcie oddałam książkę do druku, otrząsnęłam się szybko z heianistycznych pyłów i jęłam rozglądać za nową tematyką studiów. Nie było to wcale łatwe, ponieważ epoki poprzedzające Heian wręcz roją się od zagadek i przez długi czas nie mogłam podjąć decyzji, która z nich pociąga mnie najbardziej. Czytałam raz to, raz owo, czekając na olśnienie. I chociaż olśnienie omijało mnie przez dwa czy trzy lata, nie uważam tego za czas stracony. Bo przecież gromadziłam jednak pewną wyrywkową wiedzę o prahistorii oraz starożytności japońskiej, a bliższe zainteresowania i lektury zaczynały ogniskować się wokół problemu pochodzenia dynastii cesarskiej i lokalizacji pierwszego ośrodka władzy. Oznaczało to bliższe wejście w okres zwany kofun. Sam termin kofun znaczy dosłownie „stary grób” (lub „stare groby”), ale używany jest tylko w odniesieniu do pochówków od połowy III do początków VIII wieku, podczas gdy na określenie wcześniejszych lub późniejszych grobów stosuje się wiele innych, wyspecjalizowanych wyrazów.
Złapałam tedy bakcyla. Bez pośpiechu zaczęłam sobie systematyzować to, co już wiedziałam o kofunach, a jednocześnie zbierać nowe informacje. Podczas kilkakrotnych poprzednich pobytów w Japonii miałam okazję obejrzenia licznych kofunów, ale patrzyłam na nie obojętnie, chociaż niektóre były imponujące. Na przykład wielkie zgrupowanie Mozu koło Osaki może się poszczycić gigantycznymi grobowcami, wśród których pagór kofunu Daisen jest długości 475 metrów (bez potrójnego obwałowania), pagór zwany Richu-ryó ma 265 metrów, Haji-Nisanzai-icoiun liczy sobie 290 metrów. Wszystkie trzy mają charakterystyczny dla Japonii kształt przypominający dziurkę od klucza i wszystkie pochodzą z V wieku. Przy tak ogromnych kofunach ów dziwaczny kształt trudny jest do uchwycenia, gdy patrzy się na nie z boku. Widzi się wtedy po prostu porośnięte lasem wzgórza otoczone pasem (lub pasami) wody. Dopiero oglądane z samolotu albo – jak w moim przypadku – na fotografiach lotniczych, jawią się w całej swojej krasie. Do okrągłego kopca przylega troszeczkę niższy pagór w formie prostokąta, kwadratu lub trapezu. Widziany z góry, zaskakuje swoją wymyślną symetrią i tym właśnie zagadkowym kształtem, który niejapońskiemu widzowi natychmiast na myśl przywodzi gigantyczną dziurkę od klucza. Japończycy nie mieli takich skojarzeń, ponieważ ich tradycyjne zamki i klucze wyglądają całkiem inaczej. Dlatego w japońskiej terminologii kofuny zwane przez cudzoziemców „dziurkami od klucza” określane są zwyczajnie: zempo-kóen, co oznacza „przód kanciasty – tył okrągły”.
I każdy natychmiast wie, że chodzi o grobowce, które pojawiają się w połowie III wieku, giną na początku VIII, ale których szczególny rozkwit przypada na wiek V. Oprócz „dziurek od klucza” konstruowano wiele innych typów kofunówokrągłych, kwadratowych, prostokątnych lub o typie mieszanym i obecnie liczba rozpoznanych wynosi około 150 tysięcy. A ile uległo zniszczeniu, zanim je zarejestrowano na piśmie lub w ludzkiej pamięci? Z pewnością bardzo wiele, czego dowodem są liczne przypadkowe odkrycia. Spośród tych rozpoznanych zaledwie około tysiąca poddane było naukowemu badaniu. Z tego większość albo została zasypana w pierwotnym kształcie, albo zlikwidowana. Tylko nieliczne grobowce, najbardziej dla nauki cenne, otaczane są opieką państwa lub władz prefekturalnych. To właśnie wokół nich tworzy się parki, muzea i archiwa historii lokalnej. Prawie cała reszta skazana jest na zagładę. Pod słowem „prawie” kryje się paradoks japońskiej kofunologii, ponieważ w nim zawiera się kilkadziesiąt kofunów, które cieszą się opieką państwa, ale których nie wolno badać, zostały bowiem uznane za grobowce cesarskie. Są to zatem potencjalnie najciekawsze kofuny, ale byłoby profanacją i świętokradztwem zaglądanie do ich wnętrza. Tak w każdym razie sądzi Kunai-ciió, Urząd do spraw Domu Cesarskiego, który z budżetu państwowego łoży pieniądze na konserwację. Archeologowie i historycy od dawna ślą petycje i memoriały błagające o cofnięcie zakazu badań, ale Kunai-chó twardo odmawia. A przecież otwarcie tych tzw. mauzoleów cesarskich mogłoby rzucić światło na niejeden sporny problem dotyczący formowania się dynastii oraz początków państwa.
Moje ambicje nie sięgają tak daleko, bym chciała za Japończyków rozwiązywać ich narodowe zagadki. Niemniej jednak zagłębiłam się w starożytność ze względu na chęć zaspokojenia własnej ciekawości. W lecie 1980 roku ciekawość pognała mnie w rejon Okayamy i Hiroshimy, o którym wiedziałam, że stanowił niegdyś okręg zwany Kibi i że tam właśnie znajduje się drugi po Yamato ośrodek gigantycznych kofunów.
Zbyt małe przygotowanie teoretyczne i brak kontaktów z archeologami nie pozwoliły mi na porządne naukowe wykorzystanie tego pobytu. Jako turysta natomiast wiele znalazłam satysfakcji, a ponadto spłynęło na mnie długo oczekiwane olśnienie.
Przez kilka dni z przewodnikiem turystycznym w ręku snułam się wytyczonym szlakiem o nazwie Kibi-ji, czyli Traktem Kibi. W przewodniku zaznaczono obiekty o największych walorach historycznych, takie jak świątynie buddyjskie lub shintoistyczne, bądź tylko pozostałości dawno zniszczonych przybytków, a także kilka gigantycznych grobowców i szereg skromniejszych. Niektóre zabytki oglądałam z uwagą, inne po prostu zaliczałam, a jeszcze inne pomijałam. Posuwając się taką metodą w różnych kierunkach od Okayamy, która była moją bazą, ostatniego dnia pobytu wybrałam się wreszcie do kofunu zwanego Kómorizuka, tzn. Wzgórze Nietoperzy. Autobusem z Okayamy dojechałam do miasteczka Sója, a potem wlokłam się nieskończenie długo polnymi dróżkami przez wyzłocony dojrzałym ryżem krajobraz, płaski a rozległy. Z rzadka mijałam jakieś zabudowania gospodarskie otoczone kępami drzew i krzewów. W dalszej perspektywie rysowały się grzbiety górskie – zielone, miękkie, nieco zatarte oparami rozgrzanego powietrza. Słońce jarzyło się na bladoniebieskim niebie i lało żar bezlitośnie. Dlatego właśnie droga wydała mi się nieskończenie długa, chociaż naprawdę było to tylko parę kilometrów. Świątynia Kokubunji od dłuższego czasu była mi drogowskazem wśród pól, ponieważ jej wyniosła pięciopiętrowa pagoda widoczna jest w płaskim terenie z bardzo daleka. Zaliczyłam więc Kokubunji, a potem w pobliskim lesie obejrzałam jeszcze symetrycznie ułożone kamienie, pozostałość po żeńskim klasztorze Kokubunniji, i nareszcie skierowałam kroki do celu wędrówki, czyli do Wzgórza Nietoperzy. Widać je było z obu świątyń doskonale, wyglądało na naturalny pagór porośnięty drzewami. Ale z przewodnika wynikało, że jest to sztucznie usypany kopiec w kształcie „dziurki od klucza” o długości około 90 metrów. Pochodzi z drugiej połowy VI wieku i w części przedniej (tzn. tej kanciastej) zawiera komorę grobową typu korytarzowego o rozmiarach 18,8 x x 3,4 metra i wysokości 3 metrów. Takie gabaryty plasują Komorizukę na trzeciej pozycji w kraju! Nawet w Yamato tak przestronne komory grobowe należą do rzadkości i tylko jedna jest nieco większa od tej kibiańskiej.
Obchodząc kopiec wydeptaną przez turystów ścieżką, doszłam wreszcie do wejścia. Nie wyglądało ani imponująco, ani zachęcająco. Niewielki ziejący ciemnością otwór najeżony po bokach kamieniami, a w górnej części obramowany ogromnym zielonkawym głazem lekko wygiętym łukowato. Na cienkiej warstwie ziemi pokrywającej z wierzchu głaz rosną dwa rachityczne drzewka. Dalej na kopcu drzew jest więcej – zarówno iglastych, jak i liściastych – i wyglądają nieco solidniej.
Wyciągnęłam z torby zalecony w przewodniku ekwipunek: aparat fotograficzny, dużą latarkę i grube bawełniane rękawiczki (nie miałam przy sobie zalecanej też świecy i zapałek, czego potem przyszło mi żałować!). Zagłębiłam się w czeluść. Silny strumień światła latarki wydobył z czerni ogromne głazy tworzące ściany korytarza i potwornych rozmiarów głazy sufitowe, a dalej, biegnąc w głąb, napotykał głaz jakby zwisający spod powały i przypominający opuszczoną do połowy kurtynę. Za ową kurtyną, ale na poziomie wysypanej kamieniami polepy, majaczyło coś białawo. Z duszą na ramieniu zrobiłam parę ostrożnych kroków. I chociaż lubię wszelkie stworzenia, to przecież bez przyjemności oczekiwałam, że za chwilę zaczną nade mną trzepotać zbudzone ze snu nietoperze. Ale nie. Tych stworzeń nie było. Pojawiły się natomiast pająki. Im dalej się posuwałam, tym było ich więcej. Monstrualnie duże i tak żywe w bieganiu, że wydawało się, jakby miały po kilkadziesiąt nóg. Wszystkie uciekały od światła i wszystkie dążyły w jednym kierunku – tam, gdzie normalnie jest najciemniej, gdzie w samym końcu osiemnastometrowej komory majaczyło to coś białawe... Nie bez wewnętrznego oporu szłam pajęczym szlakiem. Latarkę ustawiłam tak, by dawała możliwie najszerszy krąg światła. W ten sposób przede mną było względnie widno, ale za mną – ciemność. Czułam ją niemal namacalnie, jak siada mi na ramionach, jak chłodzi plecy i łydki... Trwało to zapewne kilka lub kilkanaście sekund, ale mój wewnętrzny zegar odmierzał każdy krok co najmniej w godzinach. Poruszając się na krawędzi światła i ciemności, dotarłam wreszcie do tego czegoś białawego, co okazało się (oczywiście!) kamiennym sarkofagiem. Pająki pospiesznie ukryły się w szczelinach ścian lub za sarkofagiem i znieruchomiały. Ponieważ nie zdradzały wobec mnie żadnych agresywnych zamiarów, pogodziłam się z ich dyskretną obecnością. Ochłonęłam już na tyle, że mogłam nienerwowo obejrzeć sarkofag i wnętrze komory. Sarkofag był z jednego bloku łupkowatego szarego kamienia, starannie obrobiony na kształt prostokątnej skrzyni i nakryty wypukłą pokrywą z czterema uchwytami. Jest to typ trumny zwany iegata, tzn. „w formie domu”. Część pokrywy została półkoliście wyrąbana przez złodziei, którzy nie wahali się sprofanować miejsca spoczynku dawnego władyki.
Konstrukcja komory i korytarza wzbudziła mój głęboki zachwyt. Im dłużej patrzyłam, tym bardziej ją podziwiałam. Tylna ściana za trumną składała się z dwóch prostokątnych bloków ułożonych jeden na drugim. Boczne ściany wznosiły się w trzech warstwach kamiennych kolosów. W dolnym rzędzie znalazły się ogromne głaziska szerokości od 1,5 do 2 metrów, w środkowym rzędzie nieco mniejsze, a w górnym stosunkowo małe, bo liczące sobie nie więcej niż metr. Po prawej stronie korytarza nad trzecim rzędem można było dojrzeć czwarty, który niwelował nierówności pod sklepieniem. Sufit też można uznać za najwyższe osiągnięcie inżynieryjne VI wieku, tworzyły go bowiem potwornych rozmiarów płaskie bloki zestosowane tak dokładnie, że trudno się było dopatrzyć między nim szczeliny. Wspomniana poprzednio „kurtyna” wydzielała komorę grobową od nieco węższego korytarza i nie wisiała, lecz wspierała się na wcięciach bocznych ścian. Dzięki pływającemu kręgowi światła osiągane efekty były niezwykłe. Kamienie zdawały się ruszać, żyć własnym życiem, pulsować nieznacznie, drobniutko... Może mi się po prostu ręka trzęsła?... Jeżeli nawet trochę się trzęsła, to nie ze strachu, ale z rosnącego podniecenia. Przecież to podziemne domostwo było cudem techniki starożytności! Miało w sobie znamiona potęgi, majestatu, umiłowania estetyki. Z pewnością gospodarz domostwa, zanim spoczął w sarkofagu, nie był zwykłym lokalnym naczelnikiem. Musiał dysponować ogromną siłą, zdolną przeciwstawić się dworowi cesarskiemu z Yamato, zdolną rzucić wyzwanie, którego widocznym śladem była ta wspaniała konstrukcja!
To właśnie było moim olśnieniem.
Decyzja zapadła! Postanowiłam wtedy, siedząc we wnętrzu Wzgórza Nietoperzy, że zajmę się historią powstania, rozkwitu i upadku kręgu kulturowego zwanego przez historyków kodai Kibi-no kuni – starożytnym państwem Kibi. Przestałam szukać tematu. Teraz zajmę się szukaniem źródeł.
Długo chodziłam po kamiennej komorze i nacieszyć się nie mogłam jej urodą. Nawet pająki prawie polubiłam... W pewnej chwili jednak usłyszałam z zewnątrz gwar wesołych głosów. Turyści. Za nic na świecie nie chciałam mieć do czynienia z ludźmi w tym zaklętym domostwie, w którym obcowałam z cieniami. Wykonałam więc szybką rejteradę. Mrużąc oczy przed oślepiającym słońcem, wyszłam z kofunu. Gromadka młodzieży przed wejściem na widok gaijina zamarła jak na widok upiora. Ciężkie milczenie trwało, zanim wygrzebałam się na poziom ścieżki. Potem ktoś powiedział nieśmiało „dzień dobry”, inni zaraz zawtórowali, a ja odpowiedziałam. Rozstaliśmy się, machając sobie rękami. Oni rozchichotali się schodząc gęsiego w czeluść, podczas gdy ja wyciągniętym marszem ruszyłam do najbliższego przystanku autobusowego. Dopiero teraz, znowu unurzana w słońcu, zauważyłam, że we wnętrzu grobowca panował jednak rozkoszny chłód. Zorientowałam się też, że nie zrobiłam ani jednej fotografii.
Tak się zaczęła moja wspaniała kibiańska przygoda.
Po powrocie do Okayamy obiegłam księgarnie w poszukiwaniu lokalnych wydawnictw. Kupiłam stos książek, prospektów i map dotyczących historii rejonu. Stały się moją podstawową lekturą na trzy następne lata. W 1983 roku dostałam stypendium Japan Foundation i pojechałam na dziesięć miesięcy, mając nareszcie wytyczony konkretny cel.
Diabelski zamek i inne atrakcje
W roku pod znakiem Młodszego Drzewa i Królika, wiosną, w trzecim miesiącu rozpoczętym pod znakiem Starszego Drzewa i Tygrysa, w dniu Młodszej Ziemi i Barana władca [cesarz Jimmu – JT] wkroczył do krainy Kibi [...] Spędził tu trzy lata, podczas gdy naprawiano okręty i gromadzono zapasy dla armii.
Nihonshoki, 720 rok
W listopadzie 1983 roku pojechałam do Okayamy. Dzięki uprzejmości pani Giny Barnes, profesora archeologii z Cambridge, wcześniej nawiązałam kontakt listowny z profesorem Kondo Yoshiró i uzyskałam obietnicę, że Okadai (czyli Uniwersytet Okayamski) otoczy mnie opieką naukową i zapewni mieszkanie w domu akademickim. Wyglądało to zachęcająco, ale targały mną rozmaite obawy, gdy jechałam superekspresem przez kolorowy jesienny krajobraz. Obawy dotyczyły nowego środowiska, w którym miałam się znaleźć, i nade wszystko osoby ewentualnego opiekuna naukowego. Zawsze bardzo źle reaguję na pompatycznych uczonych, a o profesorze Kondo wiedziałam, że należy do najwybitniejszych archeologów Japonii, i podejrzewałam go o wyniosłość i nieprzystępność.
Spodziewałam się, że ów człowiek wyśle po mnie na stację asystenta. Wysiadłszy z pociągu, obładowana torbami pełnymi książek, dłuższą chwilę rozglądałam się po peronie i nie widziałam nikogo, kto by wyglądał na młodego archeologa. Nagle rzucił się ku mnie pan po sześćdziesiątce, z rozwianą czupryną i krawatem przerzuconym przez ramię. „Yoranda-sensei?– ryknął i nie czekając na odpowiedź, wyrwał mi jedną torbę. – Jestem Kondo. Idziemy!...” Zawrócił na piętach i prawie biegiem ruszył ku schodom. Z trudem za nim nadążałam usiłując przekazać mu okrągłe grzecznościowe formułki, które sobie w drodze układałam. Padały chyba w próżnię, bo profesor gnał po schodach i hali dworcowej, w ogóle nie reagując na moje krasomówstwo. Raz tylko odwrócił się, by podać mi informację, że on nie prowadzi samochodu, ale żona prowadzi.
Dopadliśmy do samochodu zaparkowanego przed dworcem – profesor świeżutki, a ja zadyszana. Za kierownicą siedziała pani Kondo, która okazała się znacznie podatniejsza na wymianę grzeczności. Jednakże profesor nie dopuścił do przeciągania powitań i kurtuazyjnych fraz. Pilił, żeby jechać. Odniosłam wrażenie, że dla mnie przerwał jakąś konferencję czy coś podobnego i teraz potwornie się spieszy, by jeszcze zdążyć chociaż na zakończenie. Zaczęłam się więc sumitować i przepraszać. Przerwał mi machając ręką i oświadczył, że nigdzie mu się nie spieszy, jedynie chce mnie wprowadzić do akademika i na uniwersytet, a po drodze pokazać okolice campusu, bym wiedziała, gdzie jadać oraz zaopatrywać się w artykuły pierwszej potrzeby.
Pani Kondo była znakomitym kierowcą. Prowadziła samochód pewnie i z charakterystycznym dla niej niezgłębionym spokojem. Zawiozła nas najpierw do akademika zwanego International House. Profesor chwycił moje bagaże i wniósł do przedsionka, po czym wywołał intendenta, pana Maruyamę, przedstawił mnie i zażądał wprowadzenia do pokoju. Zanim pan Maruyama zdążył sięgnąć po klucz, profesor zrzucił buty, wsunął stopy w przygotowane plastikowe kapcie i już pędził po schodach w górę. Kiedy z panem Maruyamą dobrnęliśmy na drugie piętro, profesor już stał przed drzwiami, a wyglądał na tak zniecierpliwionego, jakby czekał co najmniej godzinę. Pan Maruyama, poganiany przez profesora, w szalonym tempie udzielił mi objaśnień, jak się posługiwać klimatyzacją, oświetleniem, bojlerem, dzwonkiem alarmowym oraz jak trafić do drogi ewakuacyjnej w razie pożaru. Profesor skwitował to wszystko krótkim: „Tu ci chyba będzie dobrze... Idziemy!” i pognał mnie znowu do samochodu, nie zostawiając czasu na rozejrzenie się po nowej kwaterze ani nawet na umycie rąk po podróży.
Następnym etapem wprowadzania mnie w okayamskie życie było przebiegnięcie w błyskawicznym tempie campusu Okadai. Inspekcja zakończyła się w gabinecie profesora, gdzie pani Kondo zrobiła kawę, a profesor zwalił na podłogę stos czasopism, aby zrobić dla mnie miejsce na rozlatującym się fotelu. Po kawie wezwał dwóch studentów, by mi pokazali, gdzie się jada. „Blisko, bo Yoranda-sensei nie będzie miała czasu na jeżdżenie daleko!...” A że właśnie zapadł już wieczór, pożegnałam państwa Kondo i wyszłam ze studentami na kolację. Profesor wybiegł jeszcze za nami i zapowiedział, że jutro mam być u niego o dziewiątej rano.
Studenci udzielili mi wielu informacji cennych w codziennym życiu. Kolację zjedliśmy w snack-barze o nazwie SL, który bardzo polubiłam i często tam później bywałam, bo miał dobre jedzenie i świetną lokalizację – w pół drogi między International House a gabinetem profesora Kondo na Okadai.
Po kolacji studenci odprowadzili mnie do domu. I tu się dopiero zaczęły kłopoty. Przekonałam się bowiem, że dom akademicki to nie hotel. W japońskich hotelach zawsze na gościa czeka yukata, ręczniki, mydełka, szczotka i pasta do zębów. Tu tego wszystkiego nie było, a ja – wytrawna podróżniczka!
– sama o to nie zadbałam. Przywiozłam książki, ubrania w nieprzesadnej ilości, szczotkę do zębów (bez pasty) oraz imbryk elektryczny i zapas kawy. I nic więcej!...
Włączyłam bojler, który miał mi zagrzać wodę na prysznic. Co jakiś czas chodziłam do łazienki i sprawdzałam efekty. Były bardzo mierne. Okazało się, że bojler – jak młyny boże – działa sprawiedliwie, ale nierychliwie. Potrzebował ponad czterech godzin, aby dać mi szansę na porządne mycie, a poza prysznicem w łazience znajdowała się jedynie umywalka z zimą wodą i pusta półeczka na kosmetyki.
Czekając na prysznic, rozpakowałam się i obejrzałam pokój. Był duży, idealnie czysty i zimny, zaopatrzony w szafy, regały, łóżko, ogromne biurko, obrotowy fotel i szafę pancerną. Nad łóżkiem koło okna wisiała aparatura z plastikową tablicą pełną klapek, klawiszy, guziczków oraz napisów lub symbolicznych oznakowań. Niemało czasu strawiłam na rozszyfrowanie niesionych przez tablicę treści, a były one dość istotne. Dzięki klawiszom i guziczkom mogłam ogrzewać pokój dorywczo lub na stałe, wpuszczać do niego delikatny zefirek lub porywisty wicher, mogłam też zamówić sobie te wszystkie luksusy na odpowiednią godzinę, tak by się same włączały i wyłączały. Szereg klawiszy i guziczków pozostał jednak dla mnie zagadką. Mając wrodzoną nieufność do zdobyczy cywilizacji, poprzestałam na tym co najkonieczniejsze, tzn. na ogrzewaniu. Wietrzyłam zaś pokój najbardziej prymitywną metodą, czyii otwierając okno, bez uciekania się do aparatury z tablicą rozdzielczą.
Nie korzystałam też z kuchni wspólnej dla mieszkańców piętra z lodówkami, kuchenkami gazowymi i piecykami. Zamiast lodówki służyło mi w nocy okno, a za dnia posadzka łazienki, gdzie temperatura niedaleka była zeru. Obiady jadałam na mieście, a na zrobienie śniadań i kolacji wystarczał mi mój elektryczny imbryk i suchy prowiant. W sumie urządziłam się bardzo wygodnie, a po pewnej praktyce opanowałam nawet technikę posługiwania się bojlerem. Należało po prostu wyskoczyć z uniwersytetu około trzeciej lub czwartej po południu, pognać do domu, włączyć maszynerię i spokojnie wrócić do zajęć naukowych lub towarzyskich. Wieczorem prysznic był gorący i jeżeli nie szastałam zbytnio tym darem cywilizacji, to jeszcze następnego dnia rano starczało wody na przyzwoite umycie.
Okayamę pokochałam jesienną miłością. Miasto jest niewielkie, zamieszkane przez trochę ponad pół miliona ludzi, a rozłożone malowniczo w kotlinie schodzącej ku Morzu Wewnętrznemu. Pełno tam zabytków i pamiątek z różnych okresów historycznych, a do najsławniejszych należy Okayama–)'ô, rekonstruowany zamek z XVII wieku oraz Kórakuen – jeden z trzech przesławnych ogrodów krajobrazowych Japonii, zakwalifikowany jako tokubetsu-meisho, czyli „miejsce o szczególnych walorach”. Oba zabytki powstały dzięki pełnej rozmachu działalności panów Ikeda, książąt panujących nad całym rejonem od XVII wieku do przewrotu Meiji (a nawet jeszcze dłużej – Kórakuen dopiero w 1884 roku został otwarty dla szerokiej publiczności).
Kórakuen w swojej pierwotniej formie ukończony został w 1689 roku na miejscu dwóch wsi, które Ikeda Tsunamasa kazał przenieść gdzie indziej, bo mu zapewne psuły widok z zamkowych okien. Ogród, przeznaczony do celów rekreacyjnych mieszkańców zamku, zajmował jeszcze większą powierzchnię niż obecne 133 tysiące metrów kwadratowych i wpasowany był w teren objęty rozwidleniem rzeki Asahikawa tak, że tworzył wyspę. Dokładne założenia pierwotne nie są znane, ponieważ los okazał się okrutny dla dzieła Tsunamasy i w 1934 roku ogród był całkowicie zniszczony przez powódź, a następnie – po wieloletnich pracach rekonstrukcyjnych – został w 1945 roku zbombardowany; spłonęły wówczas zabytkowe pawilony, a i roślinność uległa częściowemu zniszczeniu. Ponowne przywracanie świetności Kórakuenu pochłonęło ogromne sumy i trwało ponad dwadzieścia lat. Dziś jest to park, nad którego urodą pracowali wybitni artyści, a także architekci i specjaliści od planowania przestrzennego. Ich wspólne dzieło charakteryzuje się przede wszystkim rozmachem przy jednoczesnym zadbaniu o każdy szczegół, każdy budynek i zakątek parku. Rozmaitość widoków rzadko spotykana w innych japońskich ogrodach daje możliwość wybrania sobie czegoś, co upodobaniom najbliższe. Po obiegnięciu wszystkich alei, dróg i ścieżek można usadowić się na kontemplację na przykład donżonu zamku, wznoszącego się ponad miękkimi zielonymi pagórkami, albo patrzeć na połyskliwe wody Asahikawy. Można też zadumać się nad lotosowym stawem lub wybrać przechadzkę wokół rezerwatu pełnego niesamowitych, wynaturzonych kaktusów. Jeszcze kogoś innego znęci zielona murawa nad stawem centralnym i widok na wysepkę z kamienną latarnią... A pawilony o puchatych, przystrzyżonych strzechach?... A żywopłoty wycięte pod linijkę?... A piaszczyste quasi-plaże i delikatne mostki przerzucone nad kanałami o czystej wodzie?... A krzewy kuliste lub uformowane w stożki, walce, prostokąty... Każdy krok przynosi inne wrażenia estetyczne i czymś innym kusi. I, niestety, wywołuje refleksję: jakież to wszystko byłoby piękne, gdyby nad każdym lotosem nie dumał przynajmniej jeden turysta! Gdyby wysepki z kamienną latarnią nie podziwiało jednocześnie parę tysięcy ludzi! Gdyby kaktusy nie były fotografowane w tym samym momencie przez kilku czy kilkunastu uczniów z wycieczki szkolnej!
Być może Kórakuen nie jest tak tłumnie odwiedzany przez wszystkie dni roku. Być może bywają takie chwile, kiedy nic nie zakłóca ciszy, a kolorowo obleczone postacie turystów nie zasłaniają ni panoramy, ni szczegółów. Moje wrażenia pochodzą z dwóch bytności zaledwie, a więc nie powinny być podstawą do surowego osądu. Pierwszy raz zwiedzałam Kórakuen w 1967 roku, wkrótce po zakończeniu tam prac renowacyjnych. Ludzi było dużo, a nad parkiem, pod rozpalonym do białości sierpniowym niebem, krążył helikopter. Przez wzmacniacze tak silne, że głuszyły warkot motoru, po zastygłych w upale pagórkach, lotosach i kaktusach płynęły informacje o udostępnieniu szanownej publiczności zabytkowych pawilonów na przyjęcia ślubne i inne uroczystości... Zaliczyłam wtedy każdy skrawek Kórakuenu, ale darowałam sobie zamek, bo uznałam, że wspinaczka po licznych schodach jest ponad moje siły przy temperaturze 39 stopni Celsjusza. Podczas następnej bytności przekonałam się, jak byłam niedoświadczona. W zamku funkcjonowała winda – tak stara i rozklekotana, że chyba pochodziła z pierwszego okresu odbudowy. A więc ostatecznie tamtego sierpniowego dnia ominęło mnie trochę upragnionego cienia w zamkowych komnatach, a fatygi oszczędziłam sobie niewiele. Tym razem natomiast ani średniowieczny zamek z windą, ani jesienny Kórakuen ze zbitym tłumem zwiedzających nie zdołały mnie oczarować. Znacznie bardziej podobają mi się albumy z fotografiami obu zabytków – robione zapewne o świcie, zanim fale turystów zdążą się rozlać po wszystkich kątach.
Poza tymi sztandarowymi atrakcjami Okayama może się poszczycić wieloma innymi, o nieco niższej randze, a więc milszymi, bo nie nawiedzanymi tak tłumnie. A i samo miasto jako teren spacerów sprawia bardzo dobre wrażenie – zarówno jego nowoczesne dzielnice w pobliżu dworca, jak i stare części, w których ciągle jeszcze przeważa parterowa lub jednopiętrowa zabudowa. Wszędzie dużo zieleni, a wzdłuż głównej arterii rosną palmy o grubych, kosmatych pniach i długich, strzępiastych liściach. Na zimę palmy są opatulane w płaszczyki z pięknie plecionej słomy.
Przepięknie zazieleniony jest również obszar należący do Okadai oraz jego okolice. Przed kapitulacją większość starych budynków zajmowała armia cesarska. Były tu koszary, magazyny, arsenały i kasyno. Obecnie uniwersytet ciągnie się na północnym krańcu miasta po dwóch stronach szerokiej ulicy, na przestrzeni trzech przystanków autobusowych. Od mojego International House do głównej bramy campusu były dwa przystanki, trzeci wypadał przy bramie wschodniej.
Główna część campusu znajduje się na północ od centralnej bramy. Jest tu obszerny dziedziniec – bardzo schludny, z pięknie aranżowanymi klombami, kwietnikami i krzewami ozdobnymi. Na wprost wejścia usytuowany jest budynek biblioteki uniwersyteckiej zwieńczony wieżą, której zegary pokazują czas na cztery strony świata. W głębi dziedzińca po lewej stronie rozpościera się kompleks solidnych budowli, mieszczących Wydział Prawa, Ekonomii i Literatury. Do tego właśnie wydziału należy m.in. Archeologia, Historia i Historia Myśli Współczesnej, z którymi to kierunkami najczęściej miałam do czynienia (jeżeli nie z racji bezpośrednich zainteresowań, to ze względu na miłe stosunki towarzyskie). W centralnej budowli kompleksu dostałam pokój – zwany gabinetem – ogromny i niemal pusty, stał w nim tylko ciężki stół, fotel i dwa krzesła. Z okna pokoju otwierał się widok na pasmo górskie, którego strome stoki stanowią północną granicę terenu Okadai. W listopadzie wyglądały jak nieprawdopodobny kiczowaty landszaft – były we wszystkich możliwych odcieniach zieleni, czerwieni i złota, a tło stanowiło jaskrawo błękitne niebo. W styczniu i lutym wygasł koloryt, bo liście opadły, a niebo zblakło i śniegi pokryły szkielety drzew. Ale w tym czasie zostałam przeniesiona do innego „gabinetu” po drugiej stronie budynku i z okna oglądałam już tylko wewnętrzny dziedziniec, a na nim długi, zadaszony parking wypełniony rowerami. Rowery były tak ulubionym środkiem komunikacji w Okadai, że nigdy nie zdarzyło mi się trafić na tłok w autobusach.
Korzystałam z autobusów stosunkowo często, ponieważ chętnie jeździłam do śródmieścia – a to po zakupy w domach towarowych, a to do banku czy na pocztę, a także po prostu dla bezcelowej, krajoznawczej włóczęgi po ulicach. Droga do dworca trwała czterdzieści minut i chociaż przebywałam ją wielokrotnie, nigdy się nie nudziłam. Patrząc na kalejdoskop domów, drzew i ludzi za oknem, słuchałam jednocześnie milutkiego dziewczęcego głosu płynącego z głośników. Głos witał i żegnał pasażerów co parę przystanków. Co jakiś czas prosił otrzymanie się uchwytów, by uniknąć przykrości w razie nieprzewidzianych a nieuniknionych wstrząsów. Po każdym przystanku zapowiadał, co nas może czekać dalej. „Gdyby szanowny gość wysiadł na następnym przystanku tzn. w Hirose-maci7i i skierował kroki w pierwszą ulicę na lewo, zobaczyłby przed sobą magazyn Mitsuwa, w którym znajdzie ogromny wybór modnego obuwia po atrakcyjnie obniżonych cenach”. Albo: „Następny przystanek jest przy świątyni Myóóji. Obok znajduje się elegancki salon fryzjerski Kimiko. Najnowocześniejsze fryzury, relaksowa atmosfera, rozsądne ceny – tylko w salonie Kimiko”. Albo: „Szanowne panie, chcecie zachować smukłą sylwetkę i nieskazitelną cerę? Chcecie oczarować wdziękiem i lekkością ruchów?... Wysiądźcie na następnym przystanku przy Urzędzie Telefonicznym, a następnie, skręciwszy w prawo, przejdźcie pięćdziesiąt metrów. Zobaczycie po stronie północnej Pałac Piękności, który oferuje ćwiczenia odchudzające, masaże, zabiegi kosmetyczne, lekcje tańca towarzyskiego i aerobik”, ltd., itd.
Reklama w autobusach nie jest zjawiskiem powszechnym, ale wszędzie stosuje się system witania, przestrzegania oraz informowania o trasie – na bieżąco i w najbliższej przyszłości. Jeżeli chce się wysiąść, trzeba o tym powiadomić kierowcę wcześniej, zaraz po ruszeniu z poprzedniego przystanku lub po głośnikowej zapowiedzi następnego. Naciska się jeden z licznych w autobusie guziczków, a wtedy przed kierowcą zapala się sygnalne światełko. Wówczas kierowca odpowiada przez naciśnięcie guziczka i w całym autobusie zapalają się czerwone punkty będące sygnałem dla pasażerów, że zatrzymamy się na następnym przystanku. Autobus bowiem nie potrzebuje tracić czasu na postoje, gdy nie ma chętnych do wysiadania czy wsiadania. Bardzo to racjonalny system, który – o dziwo! – w niczym nie rujnuje rozkładu jazdy. Autobusy jeżdżą z nadzwyczajną punktualnością, zgodnie z godzinami i minutami wypisanymi na tablicach przy każdym przystanku.
Długo głowiłam się, jak przy tej metodzie zatrzymywania się lub niezatrzymywania głos z taśmy nigdy się nie myli w opisie trasy. Bezbłędnie podaje, że ruszyliśmy z takiego-to-a-takiego przystanku, i po chwili informuje, że dojeżdżamy do takiego-a-takiego. Parę razy siadałam tuż za kierowcą i czujnie patrzyłam na jego palce, chcąc przyłapać go na włączaniu i wyłączaniu taśmy. Nie przyłapałam.
Po kilku przejażdżkach do śródmieścia wiedziałam już, gdzie powinnam się ubierać, czesać, gimnastykować, odżywiać, bawić i poznawać przyszłość u dyskretnej wróżki. Żałowałam jedynie, że teksty informacyjne zmieniały się zbyt rzadko, kiedy poprzednie znałam już na pamięć.
Zapamiętałam też kierowców na mojej zwykłej trasie. Oni też zaczęli mnie traktować jak stałego klienta, a więc osobę godną szacunku. W Okayamie panuje piękny zwyczaj wymiany ukłonów między pasażerami a kierowcą na końcowym przystanku, po zakończeniu kursu bądź tuż przed rozpoczęciem nowego. A ponieważ moje przejażdżki często bywały od krańca do krańca, więc też często wymienialiśmy ukłony z kierowcą dwukrotnie. Zapewne dzięki temu po pewnym czasie byłam rozpoznawana i kierowcy witali mnie nawet, gdy zdarzyło mi się pojawić w środku trasy. Któregoś dnia kierowca, widząc mnie na ulicy, zatrzymał swój pojazd między przystankami i z miłym uśmiechem zaprosił do środka. Wsiadłam, by mu nie robić przykrości, chociaż naprawdę w tym momencie wcale mi to nie było na rękę.
Z International House (końcowy przystanek autobusu) zawsze wolałam do Okadai iść na piechotę, ponieważ droga była nad wyraz nastrojowa. Niekiedy maszerowałam prawą stroną ulicy, gdzie był bardzo wąski chodnik nad kanałem, ocieniony starymi drzewami. Najczęściej jednak wybierałam drugą stronę ulicy. Przechodziłam obok kilku parterowych lub jednopiętrowych domków, po czym skręcałam w wąską nie brukowaną uliczkę na północ. Miałam wtedy przed sobą widok na niezbyt dalekie pasmo górskie, a do samego uniwersytetu ciągnęła się zaciszna aleja – zadrzewiona i ukrzewiona, wzdłuż której pluskotał i lśnił potok o kamienistym dnie. Jesienią przeważał tu koloryt czerwieni. W styczniu zaś spadły śniegi, jakich Okayama nie widziała od trzydziestu siedmiu lat. Najpierw zrobiło się przeraźliwie biało, ale skoro tylko z gałęzi poopadały puchate czapy, spod śniegu tu i ówdzie wyjrzały zielone liście i różowe kwiaty zimowych kamelii. Ta bajkowa aleja zdawała się należeć wyłącznie do mnie, bo prawie nikt nią nie chodził. Moje buty często ryły głębokie bruzdy w dziewiczym, nie tkniętym ludzką stopą śniegu. Nawet wracając wieczorem do domu mogłam jeszcze rozpoznać swoje poranne ślady.
Profesor Kondo zajął się moją edukacją z cała żywiołową energią, jaka jest mu właściwa, aczkolwiek nie widywałam go tak często, jak bym chciała. Wspaniały ten uczony często coś gdzieś kopie, a jeżeli nie kopie, to jeździ oglądać, jak inni to robią. Jeżeli zaś nie jeździ, to od rana do nocy biega po uniwersytecie, ponieważ usiedzieć na jednym miejscu nie umie dłużej niż pół godziny – a i to z trudem! Widziałam go na seminariach i przy stołach prezydialnych różnych naukowych spotkań i strasznie mu zawsze współczułam, bo wyraźnie cierpiał męki nie mogąc gdzieś wybiec. Wpadałam do jego gabinetu w Okadai o różnych porach i ani razu nie udało mi się zaskoczyć go na pisaniu czegokolwiek. A przecież bibliografię ma taką, że tytułów na wołowej skórze by nie spisać! Monografie, artykuły, sprawozdania, komunikaty – jest tego mnóstwo!... Doszłam do wniosku, że swoje dzieła pisze w pociągu albo wyłącznie nocami. Za dnia bowiem ciągle gna go z miejsca na miejsce.
Zdarzało się, że siedząc w swoim „gabinecie” słyszałam w korytarzu szybkie kroki, po czym następowało energiczne pukanie i profesor już był w środku. Rzucał od progu: „Dzień dobry, jak spałaś, za minutę masz być przy samochodzie koło wejścia” – i już go nie było. Porywał mnie potem i wiózł pokazać coś ciekawego na mieście lub za miastem. Jak na przykład wykopaliska prowadzone na jednym z dziedzińców Wydziału Medycznego Okadai. Wydział mieści się na przeciwnym krańcu Okayamy i składa z wielkiego kompleksu różnych budynków, z których jeden, największy i najnowszy, sprawia wrażenie czegoś, co wychodzi hen poza XX wiek – taki jest nowoczesny i odhumanizowany. Rozgrzebane stanowisko archeologiczne znajdowało się obok tego potwora. Kontrast był uderzający – masywny szary mur wysokiego bloku, a pod nim ukazujące się z wykopu kruche misy i dzbany, które przeleżały tu dwa tysiące lat...
Innym razem zostałam wyrwana zza stołu krótkim: „Natychmiast przychodź do Ceglanego Domu!” Ceglany Dom (Renga-no te) jest kwaterą główną archeologii Okadai. Mieści się w nim drugi gabinet profesora, pracownie konserwatorskie i muzeum eksponatów pochodzących z wykopalisk prowadzonych przez uniwersytet. Kiedy tam dobiegłam, profesor, tańcząc z niecierpliwości, upychał stadko studentów do dwóch mikrobusów i jednej limuzyny. „Jesteś wreszcie! Siadaj, bo już jedziemy!”... W drodze dopiero dowiedziałam się, że dążymy na oględziny grupy kofunów Ryóguzan w rejonie San'yo. Z lektury wiedziałam, jak ważna jest ta grupa dla historii Kibi. Główny kofun, Ryóguzan, ma 192 metry długości, co plasuje go na trzeciej pozycji w rejonie. Ale cechą szczególną jest fosa, szeroka i prawie w całości dobrze zachowana, otaczająca ów charakterystyczny kształt dziurki od klucza. W niewielkiej odległości od Ryóguzanu rozrzucone jest kilka mniejszych pagórków grobowych, tzw. baichó (lub baizuka – groby towarzyszące). Tyle wiedziałam z lektury, ale obejrzenie tego na własne oczy, i w dodatku z takim specjalistą jak profesor Kondo, ma nieporównanie większą wartość.
Bardzo wiele wyniosłam z tej wycieczki, bo słuchałam chciwie kierowanych do studentów wyjaśnień profesora. Mniej ucieszne było wspinanie się po tych wszystkich grobowcach i przedzieranie przez dzikie krzewy i chwasty, które najczęściej porastają takie miejsca. Trochę mi jednak profesor odpuścił, bo kiedy studenci zdobywali okrągły szczyt Ryóguzanu, my siedzieliśmy na innym kofunie, oddalonym o jakieś 100 metrów, paliliśmy leniwie papierosy i wymienialiśmy uwagi o późnojesiennym, sielskim krajobrazie. Ale wspinaczka mnie nie ominęła. Na części kanciastej Ryóguzanu ktoś kiedyś wzniósł świątynkę i to mi profesor polecił obejrzeć. Obejrzałam, choć bez specjalnej przyjemności. Potem było jeszcze oglądanie kofunów po drugiej stronie szosy. W rezultacie pończochy miałam w strzępach, a śliczną skorupkę znalezioną przez mnie profesor zakwalifikował jako szczątek naczynia ofiarnego i spokojnie schował do kieszeni. Studenci też znajdowali podobne szczątki, co powodowało, że profesor stopniowo poszerzał się w biodrach.
Po kilku takich wyprawach zorientowałam się, jak niebezpieczne dla pończoch jest przebywanie w zasięgu działań profesora Kondo. Ponieważ jego wezwania do oglądania czegoś zazwyczaj spadały na mnie całkiem niespodziewanie, często wracałam do cywilizacji w stanie pożałowania godnym. Nauczyłam się więc nosić w torebce zapasowe pończochy, ilekroć szłam do Okadai. Ale profesor mimo wszystko potrafił mnie zaskoczyć.
Którejś zimowej niedzieli siedziałam spokojnie w domu i popijając poranną kawę oddawałam się jedynej kobiecej czynności, która mnie bawi, tzn. szydełkowałam. O ósmej trzydzieści usłyszałam na korytarzu znane mi kroki, następnie łomotanie do drzwi i rześki głos: „Tu Kondó!” W popłochu otworzyłam drzwi owijając się szczelnie szlafrokiem. Profesor zajrzał do pokoju i wykrzyknął: „Witaj o poranku! Szydełkujesz?... Czekamy z żoną przed domem, nie marudź!...” I już go nie było.
W gorączkowym pośpiechu ubrałam się w to, co miałam pod ręką, błyskawicznie podmalowałam oczy i zbiegłam na dół. Nie wiedziałam, co mnie czeka tym razem. A czekała całodniowa wspaniała wycieczka.
Najpierw pojechaliśmy do Tatetsuki, gdzie Kondó-sensei prowadził kilkakrotnie badania od 1976 do 1979 roku. Jest to bardzo ważne stanowisko, ale niejednoznacznie interpretowane. Według profesora, był to grobowiec potężnego lokalnego naczelnika ze schyłkowego okresu Yayoi (tzn. z około połowy III wieku). Są jednak opinie, że Tatetsuki należy uznać za pierwowzór kofunu.
Pani Kondó podwiozła nas pod pagórek, skąd rustyczna ścieżka wiodła ku szczytowi stanowiska. Bujna wegetacja otaczała nas z obu stron, a gdzieniegdzie wśród krzewów i drzew spoczywały wielkie głazy o niepospolitych kształtach – wydłużone i nieco spłaszczone, co przy odrobinie wyobraźni może przywodzić na myśl tarcze gigantów. Takie właśnie znaczenie lokalna legenda przypisuje owym kamieniom. Według legendy na tym pagórku stanął oddział należący do armii boskiego Kibitsuhiko w czasie zaciętej walki z demonami mieszkającymi w Diabelskim Zamku (Kinojó). Tutaj bohaterowie wbili w ziemię swoje ogromne tarcze i zza ich osłony wysyłali strzały rażące demony.
Po kilkakrotnie prowadzonych wykopaliskach pagór został doprowadzony do porządku, to znaczy częściowo przywrócono mu formę sprzed okresu badań, a częściowo odtworzono formy jeszcze starsze, bliskie pierwotnym. Przed rozpoczęciem wykopalisk było tu miejsce lokalnego kultu i zachowanie tego charakteru przyświecało pracom porządkowym. Widziałam więc stan, który wydawał mi się ostateczny i już niezmienny. Na spłaszczonym szczycie pagórka kilka sterczących w niebo kamiennych „tarcz”, kilka leżących głazów i coś w rodzaju kapliczki zmontowanej z płaskich kamieni tworzących ściany i strop. Z przodu umocowane były ażurowe drzwi z drewna, a przed nimi stała skrzynka na datki i wazon z kwiatami.
Profesor miał klucz do kłódki wiszącej na drzwiach tego niezwykłego sanktuarium. Po otwarciu oczom moim ukazał się w całej swojej krasie przedmiot tutejszego kultu: goshintai-no ishi, „kamień – boska substancja”, rozmiarów około 92 x 90 x 30 centymetrów. Całą powierzchnię pokrywały dynamicznie rzeźbione linie i pasy tworzące w kilku miejscach kręgi (podobne wzory spotykane są na ofiarnych naczyniach glinianych okresu Yayoi). Część kamienia najbliższa drzwi obrobiona była w wypukły krąg z wyrzeźbioną stylizowaną twarzą ludzką. Zadziwiający monument rzeźbiarskiego kunsztu z III wieku!
Wrażenie było tak wielkie, że nawet profesor, który przecież znał na pamięć każdą linię i każdą szczerbę kamienia, patrzył jak urzeczony i wcale nie zdradzał chęci pobiegnięcia gdzieś indziej. Dłuższą chwilę staliśmy przed kamienną kapliczką. Potem obejrzeliśmy resztę wzgórza, zrobiliśmy pamiątkowe fotografie i zeszliśmy do samochodu.
Teraz profesorowi wróciła zwykła mu niecierpliwość i poganiał panią Kondó ku następnemu celowi wycieczki. Jechaliśmy drogą przez osady, wsie i monotonne zimowe pola równiny Kibi, aż dobrnęliśmy do miejsca, od którego nie mogliśmy się już posuwać samochodem. Stamtąd wąską ścieżką wśród ściernisk szliśmy do pasma wzgórz porośniętych lasem. W pewnym momencie profesor stanął i powiedział wskazując ziemię: „Popatrz! Przyjrzyj się dobrze!” Popatrzyłam i zobaczyłam jedynie ścieżkę wśród ściernisk. Gdy podniosłam pytająco oczy, profesor myśl swą wyjawił rozmarzonym głosem poety: „Jak zaczną się wykopaliska na tamtej górze, będziemy chodzić tędy codziennie. Najpierw tu będzie tak goło jak teraz. Potem ukaże się zielona młoda trawa, a w niej kwiatki. A kiedy już będziemy porządkować stanowisko, po obu stronach ścieżki wyrosną takie wysokie zboża (tu gest wskazujący profesorskie piersi). Czy to nie piękne?...” Po tej poetyckiej dygresji Kondó-sensei rzucił się w przyspieszonym tempie, jakby żałował tej chwili zwłoki w marszu ku wytyczonemu celowi. Wspinał się na górę, niecierpliwie rozgarniając gałęzie drzew. Za nim drobnymi kroczkami sunęła pani Kondó, ja zaś brnęłam nieco ostrożniej, bo przecież tym razem nie miałam zapasowych pończoch, a teren porośnięty był ostrą trawą i ciernistymi krzakami. Mimo ostrożności pończoch nie uratowałam.
Gdy już byliśmy na górze, sensei biegał wzdłuż grzbietu i czasem schodził trochę po zboczu raz z jednej, raz z drugiej strony. Oglądał przyszłe stanowisko. Zaprosił mnie nawet do udziału w wiosennym kopaniu, ale jednocześnie zastrzegł, że w okresie prac wykopaliskowych nie ma mowy o żadnych wygodach. Wszyscy mieszkają skoszarowani w namiotach i wszyscy kolejno gotują, zmywają i sprzątają. „Chociaż dla ciebie można by zrobić wyjątek... – profesor zamyślił się, patrząc potępiająco na moje mało sportowe ubranie. – Mogłabyś codziennie rano przyjeżdżać, a wieczorem wracać. Samochód się znajdzie,
a Okayama nie tak daleko...” Z prawdziwym żalem nie przyjęłam tej kuszącej oferty. Prace miały się zacząć, kiedy mnie właśnie kończyło się stypendium i musiałam wracać do kraju.
Po dokładnej lustracji górskiego grzbietu nastąpił kulminacyjny punkt programu. Pojechaliśmy odwiedzić mistrza ceramika Kurozumiego Hideo w jego wiejskiej posiadłości. Niezwykła to postać, ów Kurozumi-sensei! Wspaniały starszy pan o rozwichrzonej białej czuprynie, błyszczących dowcipem oczach i przekornym uśmiechu, jest zapewne praprawnukiem Kurozumiego Munetady (1780–1850) – założyciela nowej sekty religijnej zwanej Kurozumi-icyó. Munetada, którego świątynia (a zarazem kwatera główna sekty) znajduje się w okayamskiej dzielnicy Kami-Nakano, wywodził się z długiej linii dziedzicznych kapłanów shinto. Działał w schyłkowym okresie Edo, kiedy klimat duchowy sprzyjał powstawaniu nowych ideologii, nowych kierunków religijnych. Sam Munetada nie miał ambicji formowania sekty, ale ogarnięty odbiegającą od ortodoksji shintoistycznej ideą tożsamości natury boskiej i człowieczej, starał się o tym przekonać ludzi z bliższych i dalszych rejonów. Skupił wokół siebie licznych zwolenników, którzy już po jego śmierci sformowali się w ”Kościół Kurozumi” (Kurozumi-icyo) i w 1876 roku uzyskali od rządu Meiji status sekty shintoistycznej.
Jak mnie poinformowali państwo Kondó, Kurozumi Hideo nie miał nic wspólnego z działalnością religijną. Zawodowo zajmował się swoim warsztatem ceramicznym, a z zamiłowania badał historię Kibi. Krążył po całej okolicy, wdzierał się w niemal niedostępne chaszcze i wyszukiwał pamiątki zamierzchłej przeszłości. To on właśnie w 1970 roku skierował uwagę profesora Kondó na pagór Tatetsuki, on także sygnalizował niekiedy o istnieniu innych ciekawych, a naukowo nie zbadanych zabytków.
L, Kurozumi-sensei pokazał nam w jednej szopie piec, a w drugiej nieporządny skład gotowych wyrobów. Wśród jego dzieł nie spostrzegłam misek, wazonów czy konwencjonalnych czarek. Wiele natomiast widziałam wiszących latarni ceramicznych o kształtach dla tego tworzywa niezwykłych. Były okrągłe lub kwadratowe, kryte czterospadowymi daszkami o wygiętych ku górze rogach, a w ścianach miały wycięte otwory oraz wmontowane na zawiaskach ażurowe drzwiczki. Przez drzwiczki można było wstawić do środka świecę, by jej płomień migotał w ciemnościach jako półksiężyc lub gwiazdka, kółko lub kwadrat – w zależności od kształtu wyciętych otworów. Wiem z doświadczenia, jakie efekty dawały latarnie Kurozumiego Hideo, ponieważ zostałam obdarowana jedną taką osobliwością. Zawiozłam ją do Tokio i zawiesiłam w ogrodzie Oyamadai. Zapalałam w niej niekiedy świeczkę i wszyscy mieszkańcy z przyjemnością patrzyli na jaśniejące w nocy punkciki.
Dostałam jeszcze inne charakterystyczne wyroby przekornego mistrza: miniaturową kopię goshintai-no ishi z Tatetsuki, na której w wypalonej i glazurowanej glinie każda linia, pas i zawijas były wiernym odtworzeniem wzoru. Ponadto ceramiczną kopię figurki z Tatetsuki – figurki, która w odnalezionym oryginale przedstawiała jedynie tors z rękami złożonymi na piersiach. Mistrz Kurozumi odrobił tors w szczegółach, ale dodał do niego głowę przybraną w starożytny hełm. Ostatni z darów, to szarożółty dzwonek suzu, siodełkowaty w kształcie. Z jednej strony ma wypukły napis „Hiroshima”, z drugiej natomiast „Sleep in peace” (oba napisy łacińskimi literami).
Nie znam się na ceramice i daleka jestem od wyciągania pochopnych wniosków o ludziach. Myślę jednak, że nie pobłądzę, oceniając Kurozumiego Hideo jako artystę niekonwencjonalnego, ale żyjącego całkowicie w atmosferze historii i tradycji japońskiej, zapatrzonego w przeszłość, a wyniośle ignorującego nowinki XX i wszystkich dalszych wieków. Chociaż jego wytwory nie mieściły się w żadnym schemacie artystycznym, były jego własne, jemu tylko właściwe, to przecież wyrastały z długiej tradycji, która w podtekście miała shintoistyczną atmosferę kapłańskiej działalności przodków.
Piękna to była niedziela. Wdzięczność nie tylko za nią, ale za uprzejmość i troskę o mnie zachowuję nade wszystko dla profesora Kondó. Nie zapominam też o tych wszystkich uczynnych, życzliwych ludziach, których dzięki niemu poznałam i z których uprzejmości korzystałam niejednokrotnie. Profesor bowiem wywiązywał się z danej listownie obietnicy ułatwienia mi studiów, przedstawiał mnie różnym osobistościom i aranżował rozmaite imprezy służące mojej edukacji.
Jednym z najsilniejszych przeżyć, jakie dzięki profesorowi stały się moim udziałem, był doroczny zjazd archeologów zorganizowany w Takamatsu na wyspie Shikoku. U boku profesora pojechałam pociągiem do Tamano, a stamtąd wodolotem przez Morze Wewnętrzne. Zjazd odbywał się na terenie uniwersytetu i wszystko było znakomicie zaplanowane i realizowane.
Przyjechaliśmy z profesorem na dwie godziny przed otwarciem zjazdu. Po rejestracji profesor zniknął, jakby się zapadł pod ziemię, zostawiając mnie w poczekalni pełnej prominentów i luminarzy nauki, których nie znałam, a więc nie czułam się swojsko w tym otoczeniu. Po pewnym czasie pojawił się i krzyknął, że mam zostawić torbę i natychmiast iść za nim! I już był za drzwiami... Dogoniłam go na schodach i wtedy dowiedziałam się, że właśnie załatwił samochód i skoczymy obejrzeć sobie kofun Nekozuka. Nazwa nic mi nie mówiła, dopiero później z różnych względów wryła się w mą pamięć. Był to jeden z grupy kofunów na górze Iwaseo, około trzydziestu kilometrów na południowy zachód od Takamatsu.
Wiózł nas jakiś kamikaze z administracji uniwersyteckiej, a profesor w drodze dał mi do studiowania raport z badań na Iwaseo prowadzonych w 1931 roku przez Umeharę Sueji. Z tekstu wynikało, że nic dobrego mnie tam nie spotka, ponieważ góra składa się z bloków granitowych pokrytych lawą, która występuje w postaci pokruszonych odłupków skalnych nagromadzonych warstwami. Z żalem popatrzyłam na swoje buty z delikatnej skórki, na bardzo wysokich obcasach, i w duchu odprawiłam nad nimi requiem. A porządne robocze buty zostały w torbie!... Pończochy zapasowe też.
Raport Umehary w części dotyczącej odłupków był według mnie nieco zbyt suchy. Płaskie, kanciaste, ostre kamienie pokrywały całe zbocze i szczyt, na którym był kofun Nekozuka, a spomiędzy nich wyrastały kolące chwasty i trawy ostre jak brzytwy. Moi towarzysze miażdżyli je pewnymi stopami, czego im zazdrościłam, bo nie było takiej szczeliny między odłupkami, w której by się moje obcasy nie zaklinowały. To trochę opóźniało wspinaczkę. Kiedy docierałam do szczytu, obaj panowie zniknęli mi z oczu. Okazało się, że zeszli trochę niżej, gdzie w szerokiej kamienistej niecce widoczne były duże głazy zawalające wejście do komory grobowej. Z raportu Umehary i dodatkowych wyjaśnień profesora Kondó wynikało, że kofun uległ poważnemu zniszczeniu podczas najwcześniejszych prac badawczych w 1910 roku, a także skutkiem działań czynników naturalnych. Niegdyś był to kopiec długości około 100 metrów w kształcie zwanym sohó-chuen, czyli okrągły w części środkowej, z dwoma prostokątnymi „wypustkami” odchodzącymi od dwóch przeciwległych krańców okrągłego boku. Grobowca nigdy nie przekopano w całości, a badania Umehary dotyczyły jedynie dwóch komór, chociaż z przekazów ustnych można było wnioskować o istnieniu jeszcze innej komory w części środkowej. Znaleziono jednak liczne przedmioty grzebalne, które zostały zdeponowane w Urzędzie do spraw Domu Cesarskiego.
Od czasu badań Umehary w kształcie kofunu nastąpiły dalsze zmiany, wejście do jednej z komór zostało zawalone, a drugie całkowicie zanikło pod zwaliskiem odłupków, które chyba nieustannie staczały się ze sztucznie usypanego kopca. Nie byłam w stanie odtworzyć sobie owej formy sohó-chuen, chociaż profesor Kondó na to nalegał. Dziwił się, że nie widzę czegoś tak oczywistego.
Spóźniliśmy się na otwarcie zjazdu, czego nie żałowałam, bo wszystkie otwarcia wszystkich zjazdów są w całej Japonii bardzo do siebie podobne. To samo, nawiasem mówiąc, dotyczy zamknięć... Ale referaty przez dwa dni były bardzo ciekawe, chociaż dla takiego biednego niedouka jak ja stanowiły zbyt potężną dawkę wiedzy, by ją trawić na bieżąco. Interesujące też okazały się rozmowy kuluarowe i podczas gromadnych obiadów w stołówce. Poznałam licznych luminarzy nauki i zebrałam kilogram prominenckich wizytówek, a także wiele zaproszeń do ośrodków naukowych całej Japonii. Postanowiłam korzystać z nich rozsądnie, ponieważ w tej masie zupełnie straciłam orientację i nie wiedziałam, która twarz do której wizytówki należy, a nie wszystkie twarze polubiłam. Wśród osób już mi znanych a sympatycznych był Komoto Masayuki, którzy porzucił He\an-hakubutsukan i profesorował na Kyûshû, a także Itó Genzó, który z He\an-hakubutsukan przeniósł się do Tokio.
Trzeciego dnia, po oficjalnym zamknięciu zjazdu, odbyła się gromadna wycieczka zwana „naukowymi oględzinami kofunów”. Do pierwszego zgrupowania kofunów całe towarzystwo upakowało się w piętnaście limuzyn. W każdej limuzynie siedziało czterech ciekawskich archeologów plus szofer w czapce z daszkiem i białych rękawiczkach. Kawalkada dojechała do podnóża znanej mi już góry Iwaseo, towarzystwo wysypało się radośnie i zaczęło się wdrapywanie do kofunu Nekozuka, a potem marsz wzdłuż grzbietu górskiego do czterech następnych. Zniosłam to pogodnie, chociaż w całkowitej izolacji psychicznej od otoczenia. Samotność w tłumie... Profesor Kondó bowiem powiedział mi uprzednio, że wszystkie te kofuny zna na pamięć i szkoda mu czasu, po czym spokojnie wrócił do Okayamy. Mnie oddał pod opiekę osobnikowi, z którym znienawidziliśmy się od pierwszego wejrzenia i w czasie oględzin oboje robiliśmy wysiłki, żeby się nie spotkać. A tak się złożyło, że w mojej grupie wycieczkowej nie było nikogo spośród starych lub nowo poznanych sympatycznych znajomych. Albo wybrali inną grupę, albo wrócili do domów.
Ale pogoda była śliczna i widoki zupełnie bajkowe, a kofuny istotnie ciekawe. Ich cechą szczególną jest to, że zostały zbudowane z granitowych głazów, głazików, odłupków i żwiru. Bardzo ciekawa konstrukcja, ale chodzenie po tych usypiskach stwarzało pewne problemy mimo solidnych półbutów. „Nic to! – mówiłam sobie. – Dla nauki mogę ponieść pewne ofiary”. Okazało się jednak, że moje słodkie pogodzenie się z losem było przedwczesne. Po obejrzeniu i dokładnym obfotografowaniu pięciu kofunów na Iwaseo zeszliśmy z góry. Sznur samochodów dowiózł nas do autokaru i autokar wypakowany po brzegi archeologami ruszył w kurs po cudownie pięknych górskich szlakach. Działo się to w listopadzie, a więc po zamknięciu letniego sezonu turystycznego. Dzięki temu pedantycznie wytyczone drogi były stosunkowo puste, a koloryt ciemnozielonych kryptomerii w połączeniu ze złotymi osikami i czerwonymi klonami po prostu zapierał dech swoją wspaniałością.
Po drodze robiono postoje, bo trzeba było zjeść obiad w górskim schronisku, a potem zwiedzić wtopione w krajobraz lokalne muzeum starożytności. I dopiero potem nastąpiła kulminacja tych wszystkich uciech: oględziny kofunu Tsuruo-jinja. Przewodnik w autokarze poinformował nas, że pierwszy odcinek wspinaczki jest zupełnie łatwy, ale potem będzie trochę stromo. Z mojego punktu widzenia było to nikczemne oszustwo, ale z punktu widzenia Japończyków było to rzeczowym opisaniem rzeźby terenu. Zrozumiałam wtedy, że Japończycy są narodem górali. Uświadomiłam sobie, że mitologia mówiąca o zejściu japońskich przodków z góry i powrocie w góry ich duchów ma solidną podstawę psychofizyczną... Wśród archeologów było kilku profesorów emerytowanych, a więc liczących więcej niż 65 lat. Wyglądali bardzo sędziwie, ale po górach skakali jak kozice. I nawet nie mieli zadyszki! Przyglądałam im się spod oka, uważnie... Lica mieli rumiane z dobrobytu, a nie ze zmęczenia. Podczas gdy ja – purpurowa na twarzy, oklejona potem, dysząc spazmatycznie – zastanawiałam się, dlaczego jeszcze żyję.
Ten pierwszy, „łatwy” odcinek przebyłam dosyć dobrze, chociaż już utrwaliło się we mnie przekonanie, że starożytni Japończycy przesadzali z lokowaniem grobów na górskich szczytach. Po niedługim czasie stwierdziłam, że po tym pierwszym odcinku między mną a szczytem wznosi się niemal prostopadła ściana obrośnięta trawą, buszem i wątłymi drzewkami. Zaczęłam pełznąć po tym jak przydeptany robak, gdy tymczasem obok mnie śmigała w górę gromada rozbawionych tubylców. Wreszcie zostałam zupełnie sama, zawieszona między niebem a ziemią. Ponad moją głową ucichł już szelest buszu po archeologach, nawet nie dochodziły do mnie ich radosne pokrzykiwania. To był naprawdę straszny moment! Jak w koszmarnym śnie, kiedy wiadomo, że trzeba biec, a nogi są ciężkie jak ołów i nie można ich przesunąć nawet o milimetr. Byłam półprzytomna, oddychałam z trudem, a łomotanie krwi zdawało się rozwalać czaszkę. Resztkę świadomości wypełniało poczucie wstydu wobec tych wszystkich japońskich kozic. Chyba tylko wstyd i duma narodowa utrzymywały mnie przy życiu, bo naprawdę chciałam poddać się zmęczeniu i po prostu umrzeć – żeby mieć spokój i nie pełznąć już dalej po tej ścianie z koszmarnego snu. Ostatecznie jednak popełzłam, rozważnie czepiając się krzaków. Kiedy dotarłam do szczytu, stado archeologów biegało żwawo po kofunie, a jeden ze staruszków powiedział do mnie z przyjaznym uśmiechem, że Polska jest krajem nizinnym, więc pewnie mało miałam szans, by się przyzwyczaić do chodzenia po górach. Potwierdziłam kiwnięciem głowy, bo głosu ciągle nie byłam w stanie wydobyć.
Chłonęłam tedy archeologię pełną piersią, choć niekiedy stwarzało mi to pewne trudności w oddychaniu. A tymczasem profesor Kondó co parę dni wpadał na nowy pomysł zmierzający do pogłębienia mojej wiedzy. Wybierał dla mnie archeologa-przewodnika, wytyczał szczegółowo trasę i kazał oglądać okoliczne kofuny, a potem składać sprawozdanie.
Pewnego dnia wysłał mnie na obejrzenie Kinojó, czyli wspomnianego już Diabelskiego Zamku. Jest to góra, do której dostęp można znaleźć jedynie od zachodniej strony, bo cała reszta to straszliwe urwiska. Grzbiet góry na przestrzeni 3 kilometrów nosi ślady bardzo starej fortyfikacji – zapewne z okresu kofun. Nikt nic nie wie z całkowitą pewnością, ale wielu uczonych ma rozmaite ciekawe teorie dotyczące pochodzenia konstrukcji, czasu i celu jej powstania. Według jednych uczonych konstrukcja powstała w III, według innych w VIII wieku.
Tym razem moim przewodnikiem był bardzo przystojny archeolog z Urzędu Prefekturalnego, Kuzuhara Katsuhito. Ten mi dopiero dał łupnia! Musiałam razem z nim wisieć na tych urwiskach, bo uważał, że nie wywiązałby się z powierzonego mu zadania, gdyby nie pokazał mi każdego skrawka kamiennych konstrukcji. A najciekawsze zachowały się właśnie na urwiskach. Musiałam sama przed sobą udawać, że lęk przestrzeni jest mi obcy. A Kuzuharasensei cały czas nosił ze sobą w jednej ręce metalową walizkę, w drugiej straszliwe narzędzie do cięcia buszu, przez ramię miał przewieszoną ogromniastą tubę na solidnych rzemieniach i aparat fotograficzny dyndał mu na piersiach.
Przez długi czas z całego ekwipunku wyróżniał jedynie to ostre narzędzie i tylko nim się posługiwał, tnąc wściekle trawy i krzaki, które porosły jego ulubione kamienie. Było to zadanie beznadziejne, o czym dobrze wiedział, ale chciał mi te wszystkie kamienie pokazać w niczym nie skażonej wspaniałości. Więc mamrocząc przekleństwa ciął tam, gdzie mu się kamienie wydały szczególnie urodziwe i godne zaprezentowania. Dotarliśmy wreszcie do takiego miejsca, w którym góra wygina się w kształt podkowy. Stojąc na jednym krańcu, widzieliśmy dokładnie drugi kraniec podkowy, który był zarazem najwyższym punktem Diabelskiego Zamku. Między obu krańcami ziała potworna przepaść, zarośnięta dziką roślinnością i najeżona okrutnymi głazami. Z naszej strony znajdował się płaski głaz tworzący platformę wysuniętą około metra nad czeluścią. Jak się przekonałam, mój przewodnik cały czas dążył do tego właśnie miejsca. Wszedł na głaz, położył walizkę tak niedbale, że jednym rogiem sterczała nad przepaścią, po czym zaczął z niej wydobywać rozmaite przybory fotograficzne. Tuba, którą nosił na ramieniu, okazała się składanym trypodem. Długo ustawiał aparaturę, przymierzał i zmieniał filtry, kaprysił przy wyborze lunet, kręcił się po tym nadczelustnym głazie, żeby znaleźć jak najlepszą pozycję... Kiedy już wszystko ustawił i nacelował w zadowalający go sposób, okazało się, że migawka nie działa! Cała praca zmarnowana!... Pozbierał parafernalia, zapakował walizkę, złożył trypod i przewiesił przez ramię. No i poprowadził mnie dalej wzdłuż wygięcia podkowy aż do samego szczytu Diabelskiego Zamku. Nic mi nie było oszczędzone, bo po drodze musieliśmy jeszcze parę razy zbaczać z grzbietu w dół, na stok urwiska, by obejrzeć wyjątkowo znakomite szczątki konstrukcji. Kuzuhara-san miał gwiazdy w oczach, gdy o nich mówił.
Gdy zawróciliśmy do zachodniego zbocza góry, otworzyła się przed nami rozległa panorama równiny Kibi pokrojonej w prostokąty pól, pociętej drogami, pocętkowanej osiedlami... A za nią bezkresne morze, które gdzieś tam, za prawie nierozróżnialną linią horyzontu, przechodziło w niebo nalane czerwienią zachodzącego słońca. „Jakież to piękne!...” – powiedziałam. „Co? Kamienie?” – ożywił się Kuzuhara-sensei. „Nie, zachód słońca!” – krzyknęłam, wskazując widoki przed nami. „Jaki zachód? – zdziwił się, będąc ciągle myślami przy kamieniach. – Aha, rzeczywiście. Musimy się więc spieszyć”. I jak antylopa rzucił się w dół po ścieżce wiodącej do parkingu.
Innym razem Kondó-sensei zlecił mi obejrzenie grupy kofunów rozrzuconych wokół zatoki Ushimado nad Morzem Wewnętrznym. Z ulgą usłyszałam, że wybrany mi na przewodnika Churiki-san nie jest archeologiem, lecz miejscowym notablem. Asystę miało stanowić dwóch studentów, których już znałam i wiedziałam, jak są niekłopotliwi. Odzywali się tylko w odpowiedzi na zadawane pytania i nie mieli żadnych skłonności alpinistycznych.
Byłam naiwna i nie doceniłam talentu organizacyjnego profesora Kondó... Kiedy dojechaliśmy do największego kofunu nad morzem, już czekał na nas przyjaźnie uśmiechnięty archeolog z miejscowego ośrodka badawczego. No i pognał nas według znanego wzorca, w przekonaniu, że musimy zobaczyć absolutnie wszystko, czym chata bogata.
Ciągnące się wzdłuż wybrzeża miasteczko Ushimado w znacznych fragmentach zachowało jeszcze swój dawny charakter osiedla rybackiego i portu, który w okresie kofun odgrywał bardzo ważną rolę na szlaku Morza Wewnętrznego. Tutaj w późniejszych okresach znajdowały się warsztaty cieśli okrętowych, tutaj też była baza noclegowo-usługowa dla poselstw koreańskich oraz dla daimyó, którzy w otoczeniu świty płynęli do Edo. Coś z tamtych czasów zostało w wystroju i nastroju drewnianych domów, tu i ówdzie spotykanych w najstarszej części miasteczka. Ale oczywiście nowoczesny przemysł okrętowy i nowoczesne środki komunikacji pozbawiły Ushimado znaczenia, którym cieszyło się w średniowieczu i na przednówku nowożytności.
Nic jednak nie jest w stanie odebrać naturalnego uroku zatoki otwartej na Morze Wewnętrzne, zatoki z malowniczymi wyspami o nazwach: Żółta (Kijima), Niebieska (Aojima), Czarna (Kuroshima) i Przednia (Maejima). Legenda powiada, że w III wieku cesarzowa Jingu, wracając z podboju Korei, podpłynęła ze swoją flotą w pobliże dzisiejszego Ushimado. Nagle morze zakotłowało się i na powierzchnię wychynął straszliwy potwór o ośmiu krowich głowach.
Zamienił się w diabła i ział płomieniami w kierunku okręgu Jingu. W krytycznym momencie z pomocą przyszło bóstwo, które już niejednokrotnie wspierało cesarzową – Sumiyoshi-daimyójin. Za pomocą magicznej strzały bóstwo ustrzeliło diabła. Potworne cielsko rozleciało się na kawały i utworzyło wyspy: korpus stał się Maejimą, głowa Kijimą, a ogon Aojimą. Z tego względu zatoka została nazwana Ushimarobi, co można przełożyć jako „Upadek Krowy”. Z biegiem czasu nazwa została fonetycznie zdeformowana do dzisiejszego Ushimado; co nawiasem mówiąc nie ma żadnego sensu, znaczy bowiem „Krowie Okno”.
Współczesne Ushimado wykorzystuje swoje walory naturalne i rozbudowuje bazę turystyczną. W kilku miejscach wybrzeża powstały skupiska pensjonatów skutecznie konkurujących ze starymi ryokanami. Od 1987 roku funkcjonuje też przystań z jachtami do wynajęcia. Miasteczko normalnie liczy około 10 tysięcy stałych mieszkańców, ale w sezonach turystycznych cała okolica roi się od ludzi, którzy łowią ryby, zbierają małże, wylegują się na plażach lub ramię przy ramieniu pływają w morzu. Inni wynajmują rowery i jeżdżą wytyczonymi szlakami turystycznymi. Jeszcze inni spędzają czas zrywając mandarynki w pobliskich gajach lub też kursują starym traktem i zwiedzają liczne tu zabytkowe świątynie. Cały rejon tętni nowym życiem.
W tym niewielkim nadmorskim miasteczku są dwa przyzwoite muzea i kilka ośrodków kultury. Największy z nich wznosi się na wzgórzach zwanych Ogrodem Oliwkowym (Oribu-en), gdzie rzeczywiście jest hodowla oliwek – nie znanych w innych rejonach Japonii. 3500 drzew Ushimado dostało od greckiego miasta Mitylena, z którym nawiązało stosunki siostrzane w 1957 roku. Podobno oba miasta są do siebie podobne.
Miejscowy archeolog pokazał nam dwa wielkie kofuny i zwrócił uwagę na szereg mniejszych, a także oprowadził po muzeach. Rozstaliśmy się z nim, gdy słońce chyliło się ku zachodowi.
Churiki-san powiózł nas następnie zadziwiająco pustą, nową drogą wśród wąwozów do miasta Bizen, a potem gdzieś dalej, gdzie w zapadającym zmierzchu ukazał się na górze tradycyjny dom japoński, częściowo skryty za równie tradycyjną bramą i murem. Wewnątrz murów majaczyły liczne okazałe budynki. Była to siedziba i warsztaty ceramiczne należące do rodziny Fujiwara. Zmarły w poprzednim roku mistrz Fujiwara Kei nosił nadany mu przez państwo dumny tytuł „żywego skarbu narodowego”. Tym tytułem wyróżnia się w Japonii ludzi szczególnie zasłużonych dla kultury, a uprawiających tradycyjne gałęzie sztuki lub rzemiosła.
„Bizen” jest nazwą świetnie znaną każdemu Japończykowi i japoniście. Od starożytności bowiem dawna prowincja o tej nazwie słynęła w dwóch dziedzinach rzemiosła artystycznego: z wyrobu znakomitych mieczy oraz z ceramiki bizen'yaki. Najsłynniejszym ośrodkiem warsztatów wyrabiających miecze było Osafune, położone bardziej na zachód, a tutaj, w miasteczku Bizen, mieściły się i do dziś mieszczą liczne piece i warsztaty ceramiczne. Fujiwara Kei zajmował w rejonie pozycję wiodącą, a jego syn jest godnym spadkobiercą zarówno ojcowskiego talentu, jak i pozycji oraz imienia Kei.
Dopiero stojąc pod drzwiami dowiedziałam się, że Churiki-san wcześniej już zapowiedział naszą wizytę, bo chciał być pewien obecności Samego Mistrza. Uważał bowiem, że będzie dla mnie wielką przyjemnością poznanie takiej znakomitości. Dla zwiększenia efektu przez cały dzień słowem o tym nie wspomniał.
Drzwi otworzyła służąca. W przedsionku zrzuciliśmy buty i plaskając stopami po idealnie wypolerowanym drewnie korytarza, przeszliśmy do salonu, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Był estetycznym połączeniem stylu „zachodniego” i japońskiego, a takie kombinacje nie zawsze Japończykom dobrze wychodzą. Tutaj jednak widać było rękę prawdziwego artysty. Podłogę pokoju przestronnego i jasnego zaścielały złociste maty, a szerokie okna pokryto przesuwanymi shóji z białego papieru rozpiętego na drewnianych listwach tworzących kwadraty. Długi stół z wygładzonego do blasku naturalnego drewna stał nie całkiem po środku, ale trochę w bok, tak by nie dopuścić wrażenia symetrii, a wokół stołu ustawiono miękkie kanapy i fotele. Wzrok przyciągał jedyny w tym wnętrzu silny akcent kolorystyczny – czerwony kwiat o lśniących zielonych listkach. Wychylał się wdzięcznie z szarobrązowego wazonu stojącego na blacie. Proste półki przy ścianach nie były przeładowane dziełami Mistrza. Ciężkie misy i wazony zaaranżowano w taki sposób, by stanowiły malarską kompozycję na tle bieli ścian. Przez ogromny papierowy abażur przesiewało się światło łagodne, nie męczące oczu, i nasycało ciepłem ten piękny w swojej prostocie pokój.
Służąca wniosła ceramiczne popielniczki i postawiła przy gościach. Były w tym samym szarobrązowym kolorycie i podobnym stylu jak misy i wazony na półkach. Po chwili przed każdym z nas stanęły czarki do herbaty i talerzyki – wszystko wyroby typowe dla warsztatu Fujiwarów. Zanim pojawił się Sam Gospodarz, miałam sporo czasu, by im się przyjrzeć. Jakże były różne od przekornie prymitywistycznych latarni i dzwonków Kurozumiego! Przede wszystkim niezwykła gama kolorów. Nie do wiary wprost, ile odcieni może się zawierać w szarości i brązie! Od jasnego popiołu po ciemny grafit, od przydymionej żółtości gliny po soczysty kasztan... Były naczynia utrzymane w jednym odcieniu tej podwójnej skali, a były też takie, które wypalano w ”łaty” lub zacieki. Kształty w zasadzie najprostsze, ale jak wyrafinowane. Zwykła flasza do sake była dziełem sztuki, gdy jej kulisty pojemnik przechodził w długą, cienką szyjkę zakończoną kołnierzem z wałeczka. Cały urok naczynia zniknąłby, gdyby szyjkę poszerzyć lub skrócić choćby o milimetr. Gdyby pojemnik rozciągnąć lub spłaszczyć, flasza stałaby się konwencjonalnym przedmiotem, straciłaby tę swoją piękną, przemyślaną linię... Patrząc na jedną z flasz, dociekałam, na czym polega tajemnica jej piękności. Ale na innej półce stała flasza będąca zupełnym przeciwieństwem tej pierwszej. Beczułkowata, opasła, a szyję miała krótką o równych brzegach. I też była piękna. I też nie mogłam wymyślić nic, co pozwoliłoby ją ulepszyć. Każda zmiana proporcji zniszczyłaby jej doskonałą harmonię... Proporcja! To było chyba najwłaściwsze słowo, w nim kryła się tajemnica tutejszych dzieł. Utwierdziłam się w tym przekonaniu, patrząc na inne naczynia. Taka na przykład misa o kształcie wielkiego kręgu (około 60 centymetrów średnicy) mogłaby się wydać ciężka, gdyby nie miała w jednym punkcie niewielkiego wcięcia, które psuło symetrię, ale dodawało lekkości. Albo te czarki do herbaty stojące przed nami: byłyby zwykłymi przemysłowymi czarkami, gdyby nie leciutka nierówność ich krawędzi. No i ta delikatna chropowatość faktury...
Rozważania przerwało wejście Samego Mistrza. Już z daleka jego zbliżanie się było zwiastowane szelestem uroczystego kimona. Stanął w drzwiach i lekko schylił głowę. My natomiast zerwaliśmy się z kanapy i utworzyliśmy zgięty do podłogi szereg. Mistrz zasiadł w fotelu naprzeciw nas i gestem dał do zrozumienia, że możemy się nie krępować i zająć miejsca na kanapach. Churiki-san i ja zrobiliśmy to dosyć naturalnie, ale studenci przysiedli skromnie na samym brzeżku, z rękami złożonymi na kolanach i spuszczonymi głowami – jakby oczu nie śmieli podnieść na Majestat. Zaraz też służąca wniosła michę wielkości młyńskiego koła, na której piętrzyły się pokrojone owoce nashi (japońskie gruszki – bardzo słodkie i soczyste, ale w porównaniu z naszymi twarde, a kształtem przypominające jabłka). Trochę później przyniosła również herbatę w pięknym fujiwarowskim imbryku.
Mistrz gawędził bardzo sympatycznie o Japonii i o świecie, w którym bywał i który go żywo interesował. Zwracał się oczywiście, zgodnie z hierarchią, do mnie jako do zagranicznego gościa i do pana Churiki, lokalnego działacza kultury. Studentów wcale nie dostrzegał. Pod koniec wizyty (audiencji) wezwał syna i kazał nas oprowadzić po warsztatach. Niewiele jednak zobaczyliśmy, ponieważ zrobiło się już całkiem ciemno. Oględziny ograniczyły się do baraku mieszczącego piec i do szopy, w której niegdyś pracował Kei, „żywy skarb narodowy”, a obecnie nasz Gospodarz. Kiedyś szopę przejmie syn, a po nim jego syn, a potem następne pokolenia... I tak, mam nadzieję, w nieskończoność.
Dostałam na pamiątkę wazonik. Naczynie jest beczułkowate, z krótką szyją i szerokim kołnierzem, wypalone w brązowe i grafitowe zacieki.
Pewnego dnia Kondó-sensei znalazł dla mnie jeszcze innego interesującego przewodnika. Był nim pan Mimura Takeshi, zwany popularnie „prezesem”. Nie miał nic wspólnego z archeologią ni z historią, a prowadził wydawnictwo, którego był właścicielem. Mimo braku kwalifikacji naukowych profesor Kondó uznał go za godnego roli przewodnika z dwóch względów. Po pierwsze: Mimura-san urodził się i wychował w miasteczku Soja, a więc wybornie znał cała okolicę. Po drugie: dysponował samochodem oraz czasem, dzięki czemu mógł mnie przez wiele godzin wozić bez specjalnego poświęcenia.
Profesor Kondó wyznaczył nam trasę, ale Mimura-san wprowadził do niej pewne uzupełnienia. Połączenie obu programów dało optymalne rezultaty, ponieważ oglądanie kofunów wskazanych przez profesora przerywane było postojami w ulubionych przez prezesa zajazdach i tradycyjnej restauracji specjalizującej się w rybach i krabach.
To właśnie z panem Mimurą oglądałam po raz drugi tak dla mnie pamiętne Wzgórze Nietoperzy. Jakież jednak było moje zdziwienie, gdy okazało się, że komora grobowa jest zamknięta żelazną kratą i po klucz od kłódki musieliśmy jechać do miejscowego Domu Kultury we wsi Yamate-son. Mimura-san, który w okolicy znał wszystkich, kogo znać należało, uzyskał nie tylko klucz, ale i towarzystwo szefa Domu Kultury. Oględziny odbyły się więc w trójkę, przy czym szef pamiętał o odpowiednim wyposażeniu i zaopatrzył nas w białe bawełniane rękawiczki. Zabrał też latarki i dużą latarnię, dzięki czemu mogłam dokładniej niż za pierwszym razem obejrzeć imponującą kamienną konstrukcję, a także upewnić się, że pająków nie ubyło.
Muszę wyznać, że trochę mnie zmartwił ów objaw pietyzmu dla zabytków, który tutaj, na Wzgórzu Nietoperzy, przybrał formę żelaznej kraty zamykającej dostęp do wnętrza. Z takimi kratami w latach osiemdziesiątych zaczęłam się spotykać coraz częściej w rożnych rejonach Japonii. Odgradzają amatorów skutecznie nawet od zabytków, które nie są ani trochę niebezpieczne i których nie sposób zniszczyć, a więc czemu właściwie służą?...
Szczególnie przykro mi się zrobiło, kiedy w czasopiśmie z marca 1987 roku zobaczyłam fotografię kapliczki na pagórku Tatetsuki. Znikły kamienne ściany i strop, znikł cały romantyzm pierwotnej postaci! Święty kamień, goshintai-no ishi, został obudowany betonowym domkiem... W drzwiach domku, zamkniętych na głucho, nie ma nawet wizjera, przez który można by zajrzeć do środka! Jedynie drewniane pudełko na datki pozostało niezmienione.
Fotografia nie pokazuje wyglądu całego pagórka, więc nie wiem, jakie tam zaszły inne zmiany od 1984 roku. Wiem jednak z całą pewnością, że nie chcę tego oglądać. Wolę zachować w pamięci tamten obraz – zbliżony do pierwotnego, bez owego rażącego elementu betonowej nowoczesności. Obraz miejsca przesyconego atmosferą świętości otaczającej wzgórze od czasów niepamiętnych.
Okruchy na zakończenie
Czemu tak różne wspomnienia niosą zwiewne kwiaty wiśniowe
Matsuo Bashô (1644–1694)
(przeł. Agnieszka Żuławska-Umeda)
Pomysł napisania takiej książki, która byłaby osobista, a zarazem jednak trochę fachowa, przyszedł mi do głowy w listopadzie 1983 roku. Pomysł podsunęli mi serdeczni ludzie z Okadai. Byliśmy kiedyś na wybornej kolacji w tradycyjnej restauracji, gdzie siedziało się na matach, a dziewczyna w kimonie, klęcząc, nalewała sake do maciupeńkich czarek i ustawiała coraz to nowe dania na niskich lakowanych stoliczkach stojących przed każdym uczestnikiem biesiady. W miarę jedzenia (a zwłaszcza picia!) sztywna początkowo atmosfera stawała się coraz mniej formalna. Delikatne niuanse hierarchii stopniowo się zacierały i rozmowa potoczyła się wartko, gdy młodsi pracownicy naukowi (a było ich troje) zapomnieli o konwenansach i swobodnie zabierali głos w obecności swoich przełożonych. Przełożeni – profesorowie Naoki Kójiró, Kondó Yoshiró i Yoshida Akira – dalecy byli od poskramiania młodzieży, dzięki czemu wszyscy bawili się pysznie, a śmiechu było co niemiara. Wiele pytań kierowano do mnie, gościa-gaiyina. Jak oceniam w Japonii to czy owo? Co mi się podoba, a co nie podoba? Jak reaguję na pewne przejawy japońskiego życia? Co chciałabym zmienić, a co zachować w obyczajach? Czy obyczaje polskie bardzo różnią się od japońskich?... Odpowiadałam uczciwie, choć trochę spłoszona, by mimo woli nie urazić moich gospodarzy. Widocznie jednak test wypadł pozytywnie, bo w pewnej chwili profesor Yoshida rzucił w przestrzeń: „Yoranda-sensei powinna napisać osobistą książkę o Japonii”, a pozostali biesiadnicy żywo ten pomysł poparli. I zaraz zaczęli mi podsuwać tematy. Gdybym ich nie powściągała, pewnie ułożyliby cały plan ze spisem rozdziałów i indeksami włącznie.
Nie podjęłam wtedy ich życzliwej inicjatywy, bo umysł mój wypełniały sarkofagi, komory grobowe i naczynia ofiarne. Jednak pomysł zapadł mi w serce i od czasu do czasu powracał, kusząc, dręcząc... Ilekroć zdarzało mi się przeżywać coś niezwykłego, zawsze przychodziło mi na myśl, że chciałabym o tym napisać. Takich zdarzeń było niepoliczalne mnóstwo, ale ostatecznie niewiele z nich znalazło się w tej książce. Nie zmieściły się po prostu. A książka pisana bez specjalnego planu i tak rozrosła się do straszliwych rozmiarów! Cierpliwy Czytelnik, który dobrnie do końca, może mi postawić szereg zarzutów i z pewnością będzie miał rację. Nie uwzględniłam przecież tylu ciekawych przejawów japońskiego życia, nie tknęłam nawet spraw politycznych (to akurat świadomie, a nie przez przeoczenie!), wykręciłam się od problemów gospodarczych, nie poświęciłam nawet akapitu znakomitej japońskiej kuchni, a estetykę – dla której mam najwyższy szacunek – potraktowałam tu i ówdzie między wierszami... Listę tematów pominiętych można wydłużać i wydłużać bez końca!
Teraz, kiedy przerażona liczbą zapisanych kartek muszę co żywiej zmierzać ku końcowi, przypominam sobie raz po raz najrozmaitsze fragmenty, które może ubawiłyby Czytelnika, gdybym o nich napisała. I trochę żal mi tych okruchów gromadzonych latami w pamięci, okruchów zdarzeń mało ważnych, ale często zabawnych lub wzruszających. Na przykład wspomnę (skoro myśl moja snuje się jeszcze wokół Okayamy) o incydencie osobliwym, który zdarzył mi się w lutym 1984 roku po wielkim przyjęciu pożegnalnym wydanym na cześć odchodzącego na emeryturę profesora Naokiego. Przyjęcie było eleganckie i tłumne, bo poza lokalnymi prominentami zjechali też historycy z innych uniwersytetów. Profesor jest bowiem nie tylko wyjątkowo uroczym człowiekiem, ale ma także opinię jednego z najwybitniejszych (o ile nie najwybitniejszego!) historyka starożytności we współczesnej Japonii. Gala więc była niezwykła i przemówienia ciągnęły się godzinami. Nawet ja zostałam zobligowana do powiedzenia kilku słów... Ale incydent, o którym chcę wspomnieć, zdarzył się po przyjęciu, kiedy odebrałam w szatni swoją torbę ozdobioną napisem „Mistral” i stałam jeszcze w holu, gawędząc z paroma osobami. W pewnej chwili podszedł do mnie wysoki dostojny pan i bez żadnych wstępów surowym tonem zapytał: „Czy ty wiesz, co to jest mistral?” Zaskoczona w najwyższym stopniu, wyjąkałam, że to taki ciepły wiatr w południowej Francji. „Dobrze! – pochwalił nieznajomy. – Ale co jeszcze? No, powiedz, co jeszcze?” Popatrzył na mnie srogo, a ja gorączkowo szukałam w niedoskonałej pamięci i coś mi wreszcie zaświtało w głowie. „Był taki poeta francuski – powiedziałam z wahaniem. – Chyba Fryderyk... Nazywał się Mistral. Dziewiętnasty wiek...” „Wspaniale! – wykrzyknął dostojny pan, po czym sięgnął do kieszeni, wyjął z niej książeczkę i wręczając mi zahuczał: – To dla ciebie! Jakbyś czegoś potrzebowała, to w środku jest moja wizytówka”. I odszedł. Książeczka okazała się komentowanym przekładem Mirelle Frédérica Mistrala, a z wizytówki wynikało, że jej tłumacz a mój rozmówca był profesorem romanistyki o nazwisku Sugi Fujio. Nigdy już go nie spotkałam, ale została mi pamiątka w postaci Mirelle. No i wizytówka. Dołączyłam ją do zbioru kilkuset innych, które czasem przeglądam i usiłuję skojarzyć z jakąś twarzą, jakimś przeżyciem... Nie zawsze mi się to udaje, jednak większość niesie spory ładunek wspomnień. Przeważnie miłych.
Czytelnik, który dotarł aż do tego miejsca, może zwrócić się do mnie: „Gadatliwa kobieto! Twierdzisz we wstępie i w zakończeniu, że ta książka jest osobista. No, dobrze. Ale przynajmniej powiedz – byle krótko! – co zrobiło na tobie największe wrażenie w tym egzotycznym kraju”.
Jest to pytanie, na które nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć, a spotykam się z nim bardzo często. Dojrzałym rodakom odpowiadam na nie schematycznie, żeby się wykręcić, a jednocześnie nie wypaść naiwnie: „Ludzie, znakomita organizacja życia społecznego, estetyka na co dzień, bajkowa przyroda” i jeszcze parę innych banałów – w zależności od przeczuwanego gustu rozmówcy. Dzieci natomiast są zachwycone wrażeniami z dziedziny horroru: trzęsienie ziemi w Matsushiro, wybuch bomby w Marunouchi, tajfun na wybrzeżu Yui... Japończycy zaś lubią, jeżeli mówię (z podziwem): jazda poduszkowcem z Hamamatsuchó do Haneda; albo (pompatycznie): zachód słońca oglądany z pawilonu herbacianego na terenie Kinkakuji... Wszelkie tego typu odpowiedzi nie są kłamliwe, a jedynie wykrętne. Zawierają bowiem jakąś część prawdy. Ale nigdy nie mogę odpowiedzieć na to podstawowe pytanie: „Co zrobiło na mnie największe wrażenie w Japonii?” A nie mogę z tej prostej przyczyny, że sama nie wiem. Moje zauroczenie Japonią jest sumą wraże ń. W każdym razie jestem pewna, że to nie te oczywiste przeżycia czy doznania wywoływały we mnie najgłębsze wzruszenia; nie pod ich wpływem stawałam w olśnieniu i myślałam gorączkowo: „Ach, zachować tę chwilę w pamięci! Zapamiętać na zawsze ten kolor, ten kształt, tę kompozycję!...” Ileż to razy narastały we mnie podobne żarliwe westchnienia!... I co z tego? Wywołany wzruszeniem ucisk serca mija bez śladu, łzy zachwytu obsychają natychmiast, a zaciśnięte z emocji dłonie otwierają się po chwili, by zająć się codziennością. I żaden świadomy wysiłek umysłu nie jest w stanie przywołać tych czysto fizycznych symptomów, nawet jeżeli wierna pamięć podsunie przed oczy pożądany krajobraz czy przedmiot. Widzi się wtedy coś dwuwymiarowego – jak fotografia lub film. Jest to zapewne ładne, może nawet piękne, ale nie budzi już wzruszenia. Może fotografia zblakła, może film rozwija się w zwolnionym tempie? A może wzruszenie – takie prawdziwe, dojmujące – jest wynikiem wielu różnorodnych czynników? Ten sam krajobraz lub przedmiot nie zawsze przynosi takie same odczucia.
W 1965 roku przez pewien czas mieszkałam w Kioto. Pewnego wieczoru, gdy jak zwykle jesienią powietrze było przejrzyste i widoczność doskonała – stałam na górze Arashiyama i patrzyłam w dolinę na starą stolicę rozciągającą się daleko w dole. Niebo nad głową tworzyło granatową kopułę usianą gęsto gwiazdami. Podstawę kopuły stanowiły czarne, miękkie masywy gór okalające kotlinę. Kotlinę – zamkniętą z trzech stron i wylewającą się na południe białymi i czerwonymi strugami samochodowych świateł. Cała kotlina pulsowała światłami, żyła własnym świetlnym życiem, chłodnym, nieziemskim. Nad miastem unosiła się delikatna poświata, która lekko rozjaśniała niskie partie górskich masywów. Mnogość i pozorny bezład jarzących się punkcików nad głową, mnogość i pozorny porządek feerii pod stopami – było to tak, jakbym tkwiła w samym środku ciemnej, nabitej diamentami kuli. Owa kula mogłaby być gigantycznym pudłem, gdyby nie te czerwone i białe strumienie psujące symetrię, naruszające kosmiczną hermetyczność... Była to chwila zaczarowana. Poczułam się drobiną zawieszoną w nie kończącym się bezmiarze. Bliżej mi było do gwiazd milczących niż ziemi z jej sztucznymi światłami i zgiełkiem cywilizacji.
Pamiętam tę refleksję i towarzyszące jej aż bolesne uczucie zachwytu. Pamiętam, ale nie potrafię już tego przeżyć, zachłysnąć się raptownym, oślepiającym jak błyskawica przeczuciem nieskończoności... Byłam jeszcze dwukrotnie na górze Arashiyama i patrzyłam wieczorem na Kioto, ale nie poruszył mnie ten widok tak głęboko. Zaczarowana chwila odeszła do wspomnień.
Przykład drugi, dotyczący przedmiotu: którejś zimy wybraliśmy się całą gromadą do miejscowości Mashiko słynnej z wyrobów ceramicznych. Przewodniczką po osadzie i jej warsztatach była Hiroko, która tam spędziła okres wojny i zaprzyjaźniła się z niejedną rodziną artystów. Zaprowadziła nas między innymi do domu mistrza H. Mistrz pokazał nam piec do wypalania ceramiki i ustawioną w pobliżu szopę, gdzie składował wyroby przeznaczone do glazurowania. Było ich nieprzeliczalne mnóstwo – przeważnie duże miski i talerze, sporo różnokształtnych waz i wazonów, trochę czarek i drobnych miseczek. Z szopy przeszliśmy do domu, do obszernego pokoju, w którym wokół ścian stały na półkach gotowe wyroby mistrza. Ich cechą charakterystyczną była gładka szarawa faktura gliny widoczna tu i ówdzie spod grubej polewy nakładanej śmiałymi, jakby niedbałymi maźnięciami lub wręcz chyba wylewanej.
Koloryt wygaszony, z przewagą brązu o różnych odcieniach, gdzieniegdzie rozjaśniony cynobrowym akcentem, kapką żółtości lub smugą ciemnej zieleni. Nie znam się na ceramice, więc patrzyłam na liczne eksponaty ciekawie, ale dosyć obojętnie. I nagle wśród okrągłych talerzy dojrzałam jeden, który zapewne zwrócił moją uwagę swoją odmiennością. Był kwadratowy i czarny. Przyjrzałam mu się starannie. Kwadrat uformowany ręcznie, bez pomocy jakiegoś narzędzia tnącego, zachował wzdłuż krawędzi drobne nieregularności linii. Czarna glazura lśniła, ale nie była gładka jak laka, lecz gruzełkowata i nierówna, „wyboista”. Kwadratowe dno, zagłębione na jakieś dwa centymetry w stosunku do krawędzi, ozdobione było dziwnym wzorem wyskrobanym w glazurze, a więc lekko wklęsłym, gładkim i szarym szarością glinki. Nierównej długości i szerokości linie wzoru nieco przypominały japoński znak oznaczający „serce”. Zapatrzyłam się w blask tej czarnej gruzełkowatej powierzchni i w ów dziwny znak nie będący „sercem” Japończyka. Poczułam nagle, że coś w tym znaku jest, coś, co powinno mi przekazać jakąś głęboką myśl, jakąś osobistą prawdę. Narastało we mnie podniecenie, które być może towarzyszy wielkim odkryciom. Kontemplacja czarnego kwadratu była tak intensywna, że wyłączyła mnie psychicznie z otoczenia. Nie wiem, jak długo to trwało, ale ktoś się do mnie odezwał i zauroczenie prysło. Mistrz H. na pożegnanie zaproponował, bym sobie coś z jego dzieł wybrała na pamiątkę. Oczywiście, bez chwili wahania, wskazałam ów talerz. Mistrz był zdziwiony i chyba zadowolony, bo najwyraźniej mój faworyt nie należał do jego ulubieńców. Może nawet okazując wspaniałomyślność żywił pewne obawy, że „cudzoziemska osoba” wybierze coś znacznie cenniejszego? Niektóre z jego wyrobów osiągały wtedy zawrotne ceny.
Mój cenny talerz został zapakowany w piękny firmowy papier. Dostałam jeszcze dziesięć ceramicznych podstawek pod pałeczki do jedzenia oraz kilka bardzo małych glazurowanych krążków, z którymi do dziś nie wiem, co robić. A czarne cudo, które przez moment tak pobudziło moją wyobraźnię, po powrocie do kraju zostało wmontowane w drewniany stelaż i służy mi wiernie jako stolik pod papierosy. Dziwny szary znak jest po prostu dziwnym szarym znakiem, który z niczym się nie kojarzy.
Przykład trzeci, dotyczący dzieła sztuki: kilkakrotnie zdarzało mi się przejeżdżać „drogą państwową nr 49” na trasie Aizu-Wakamatsu-Niigata. Za każdym razem widziałam w paru punktach tablice kierujące ku świątyni Keiryuji i zachęcające do obejrzenia posągu „Tysiącrękiej Kannon w Pniu Drzewa” (Tachiki Senju-Kannon). Za każdym razem ruszając z Aizu-Wakamatsu obiecywałam sobie, że teraz to już na pewno nie ominę świątyni, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Wreszcie jednak wszystkie warunki były sprzyjające – czas do dyspozycji, samochód przystosowany do polnych dróg, wrześniowa pogoda. W towarzystwie przyjaciela Z., który nie jest entuzjastą oglądania mało znanych, prowincjonalnych przybytków, zjechaliśmy z drogi nr 49 i samochód jął podskakiwać na kamienistej drodze wiodącej ku Keiryuji.
Świątynia widziana z nieco dalszej perspektywy nie jest imponująca, aczkolwiek stara drewniana brama kryta strzechą ma w sobie spokój i dostojeństwo. Od bramy do głównego pawilonu wiedzie schludnie uprzątnięta aleja. Jedyną cechą wyróżniającą samego pawilonu jest dach z miskantu – pięknie wystrzyżony nad czymś w rodzaju ganku. Nieczęsto coś takiego można spotkać w buddyjskiej architekturze.
Z owego ganku wchodzimy do wnętrza i próbujemy oswoić oczy z panującym tu mrokiem. Z prawej strony rozlega się stukot drewniaków na kamiennej posadzce i ukazuje się mnich. Składa ukłon, milczy wyczekująco. Z. mówi, że przyszliśmy złożyć hołd Tysiącrękiej. Kłaniamy się oboje, ja nerwowo ściągam z głowy kapelusz. Mnich chwilę jeszcze patrzy na nas uważnie, jakby chciał ocenić szczerość naszych zamiarów, a może oszacować wartość jako klientów? Inspekcja wypadła widocznie pomyślnie, bo płynnym gestem wskazuje, gdzie mamy uklęknąć. Oczy mam już przyzwyczajone do ciemności, więc zauważam, że przed nami jest trochę podniesiona drewniana podłoga tworząca jakby duże kwadratowe podium. Cała środkowa część owego podium jest – nietypowo – zasłonięta draperią spływającą spod wysokiego stropu. Zostawiamy buty na posadzce i klękamy na drewnie. Pozy klasyczne: kolana nieco rozstawione, ale za to kostki nóg tak ściśnięte, by zadek mógł wygodnie uplasować się na łydkach. Wyprostowane dłonie położone na udach, a głowy lekko pochylone. Oboje, Z. i ja, nie wiemy, o co tu właściwie chodzi, ale pełni najlepszej woli zerkamy na mnicha, by nie uchybić lokalnemu ceremoniałowi. Mnich tymczasem bez pośpiechu sadowi się twarzą ku draperii. Głęboki ukłon z czołem przy podłodze... Uderzenie w drewniany gong mokugyó... Znowu ukłon. Potem zaczyna się monotonna recytacja sutry punktowana od czasu do czasu biciem w mokugyó lub w metalowy gong. Oceniam to jako widowisko ku epatowaniu turystów i staję się sceptyczna. Cały czas tkwię w przekonaniu, że przedstawienie się skończy i mnich zaprowadzi nas gdzieś, gdzie jest ta słynna Kannon. „Zaliczymy” boginię i znowu wyjdziemy w jasność wrześniowego słońca... Kolana zaczynają boleć.
Aż nagle, po którymś z kolei matowym „bang” mokugyó, draperia unosi się bezszelestnie i zupełnie niespodziewanie na wysokości oczu mam lotosowy piedestał z poczerniałego drewna, dwie stopy o pulchnych palcach i fragmenty fałdzistej szaty. Wzrok biegnie w górę i w górę, coraz wyżej, obejmując kolejno długie, proste nogi, dwie ręce ułożone w mudrę na wysokości pępka, dwie ręce złożone modlitewnie na piersiach, liczne ręce jak aureola wokół korpusu, smukłą szyję i wreszcie twarz o przymkniętych powiekach i lekko rozchylonych ustach, a nad nią przepaskę zwieńczoną małymi główkami.
Kolana już nie bolą, po prostu przestają istnieć! Serce podchodzi do gardła i na chwilę tamuje dech. Tuż przede mną i hen, aż pod wysoką powałę wznosi się ta ciemna, połyskliwa, dominująca postać. Smukła, choć ogromna, łagodna a groźna, budząca szacunek a przecież dostępna... Znowu czuję się pyłkiem zawieszonym w kosmosie i nie jest to doznanie przykre. Wręcz przeciwnie – chciałabym tak pozostać w stanie świadomej nicości. Ale szybkie „bang, bang, bang” przywraca mnie realnemu życiu.
Leży przede mną fotografia Tysiącrękiej i wcale mi się nie podoba. Z opisu wiem, że ma 8,5 metra wysokości. Została wyrzeźbiona w pniu żyjącego drzewa, którego korzenie do dziś znajdują się pod świątynną podłogą. Autorstwo dzieła legenda przypisuje najsłynniejszemu mnichowi starożytności zwanemu Kóbô-daishi, który żył w latach 773–835 i był nie tylko wielkim reformatorem religijnym, ale również wszechstronnie utalentowanym artystą. Postać jego do tego stopnia obrosła legendami, że ambicją wielu świątyń jest posiadanie któregoś z jego dzieł. Ambicja jest tak żarliwa, że gdyby wszystkie przypisywane mu rzeźby, malowidła i inne przedmioty sakralne rzeczywiście wyszły spod jego ręki, znaczyłoby to, że pracował od kołyski do śmierci, produkując od kilkunastu do kilkudziesięciu dzieł każdego dnia. Świątynia Keiryuji nie upiera się przy autorstwie Kôbô-daishi jako twórcy Tysiącrękiej Kannon. W folderze powiedziano ostrożnie: „Kóbo-daishi lub może Tokuichi-daishi”. Ostatecznie trudno dziś rozstrzygnąć, który z tych dwóch wielkich ludzi zabił żyjące podówczas drzewo, by stworzyć dzieło pobożne a nieśmiertelne. Może w ogóle ktoś całkiem inny?
Niezależnie jednak od autorstwa i walorów artystycznych Tysiącrękiej Kannon muszę wyznać, że jej fotografia przestała robić na mnie szczególne wrażenie. Tamta chwila uniesienia została w pamięci, ale jest nie do odtworzenia w przeżyciu.
Tego rodzaju zdarzeń mogę wyliczać setki. Wszystkie układają mi się w jeden różnobarwny obraz Japonii. Japonii, którą podziwiam zarówno za niepowstrzymany pęd ku doskonałości cywilizacyjnej, jak i za trwałość jej tylko właściwych form kulturowych. Za spokój zenistycznych ogrodów i majestat kryptomerii w Ise, za piękno rzeźb i obrazów, za pawilony herbaciane i dostojne świątynie, za tańce bon-odori i orgiastyczną muzykę bębnów, za wyrafinowaną estetykę przedmiotów codziennego użytku, za masowe oglądanie księżyca we wrześniu i wiśni w marcu, za migracje do furusato w okresie obon, za sierpniowe szaleństwo w Kóshienie... I za tysiące innych przejawów, zza których wyziera yamatodamashii, dusza Japonii.
Will ADAMS, za: Michael COOPER (zob.)
Wanda ANASZ, UDEA Hirofumi, YAMAMOTO Kiyoshi, Industrial Structures in Japan – Pyramidal Organization in the Automobile and the Electrical, Electronic Industries, Tokyo University Press 1988
ANESAKI Masaharu, Religious Life of the Japanese People, Kokusai Bunka Shinkokai, Tokio 1961 J.E. De BECKER, The Nightless City or the History of the Yoshiwara Yukwaku, Tuttle 1971 John R. BLACK, Young Japan, Yokohama and Yedo 1858–1879, t. I i II, Oxford University Press 1968
Frank C. CARPENTER, Japan and Korea, New York 1926 Basil Hall CHAMBERLAIN, Things Japanese, Kelly and Walsh, London 1905 Michael COOPER (red.), They Came to Japan, an Anthology of European Reports on Japan, 1543–1640, University of California Press 1981 Wilhelm DEPPINC, Japonia, t. I i t. II, Warszawa 1904
Henryk DUMOLARD, Japonia pod względem politycznym, ekonomicznym i społecznym, przeł.
M. Sarnecka, Lwów 1904 Norbert ELIAS, Przemiany obyczajów w cywilizacji Zachodu, PIW, Warszawa 1980 ETÓ Jun, Japanese shyness with foreigners – a problem of language, [w:] „Tsuru” IVi1973, JAL, London 1973 Louis FROIS, za: Michael COOPER (zob.)
Mark CAYN, Dziennik japoński, KiW, Warszawa 1954
Robert GUILLAIN, Od Pearl Harbor do Hirosimy, KiW, Warszawa 1988
Lafcadio HEARN, In Ghostly Japan, Tuttle 1972
Japanese Religion, a Survey by the Agency for Cultural Affairs, Kôdansha International 1981 Japanese Working Life Profile 1995–96, Labor Statistics, The Japan Institute of Labor, Tokio 1996 Japan Pictorial IVi1986
Japan's Longest Day, The Pacific War Research Society, Tokio 1980 KAMO-no Chômei, Hójóki (Zapiski z szałasu), Iwanami-shoten 1974
Kenkó-hóshi (YOSHIDA Kaneyoshi), Tsurezuregusa (Szkice z wolnych chwil), Kawade-shobo, Tokio 1956
Rudyard KIPLING, Listy z Japonii, Warszawa 1904 Percival LOWELL, Occult Japan, [w:] CHAMBERLAIN (zob.)
Manners and Customs of the Japanese in the Nineteenth Century from the accounts of Dutch residents in Japan and from the German work of Dr. Philipp Franz von Siebold, Tuttle 1977 Fosco MARAINI, Meeting with Japan, Hutchinson of London 1960
MATSUO Bashó, Z podróżnej sakwy – z dodaniem Dziennika podróży do Sarashina, przet.
Agnieszka Żuławska-Umeda, Sen 1994 MATSUO Bashó, [w:] „Poezja” 1i1975, przet. Wiesław Kotański Meiji-tennó, (w:] Meiji-tennó goshuiShóken-kótaikó goshu (Zbiór poematów cesarza Meiji i cesarzowej Shôken), Kadokawa-bunko 1973 NAKANE Chie, Japan in the Asian Context, [w:] „The Japan Foundation Newsletter” 11i1988 NATSUME Sóseki, [w:] Aforyzmy japońskie, wybór B. i K. Yonekawa, przeł. Blanka Yonekawa, PIW, Warszawa 1983 Nihonshi-shiryó-shu (Zbiór dokumentów z historii japonii), Kyógakusha, Kioto 1966 Nihon-skóka-shu (Zbiór japońskich piosenek), Iwanami-shoten 1960 Nihonshoki (Kroniki japońskie), t. I i II, Iwanami-shoten 1982
NINOMIYA Sontoku, [w:] Kotowaza, koji, kingen-shójiten (Mały słownik przysłów, tradycyjnych fraz, aforyzmów), Fukuonkan-bunko 1966 OKAKURA Kakuzo, Przebudzenie się Japonii, przeł. Marya Wentzlowa, Warszawa 1905 Rekishi-nempyó (Tablice chronologiczne historii), Cakuseisha 1960
Thomas ROHLEN, Sponsorship of Cultural Continuity in Japan: a Company Training Program, [w:] Japanese Culture and Behavior, red. Lebra and Lebra, Honolulu 1983 Janina RUBACH-KUCZEWSKA, Podróże po Tokio, MAW, Warszawa 1984 SEI Shónagon, Makura-no sóshi (Notatnik osobisty), Iwanami-shoten 1958
Shóken-kótaikó, [w:] Meiji-tennó goshuiShóken-kótaikó goshu (Zbiór poematów cesarza Meiji i cesarzowej Shóken), Kadokawa-bunko 1973 Andrzej SIEMEK, Alienacje neofilologa, [w:] Jak być dziś w Polsce filologiem obcym, Uniwersytet Warszawski 1984
Wacław SIEROSZEWSKI, Japonia w zarysie, [w:] Z fali na falę, Kraków 1909 Oliver STATLER, Shimoda Story, Tuttle Books 1977
Alessandro VALICNANO, Historia del Principio, [w:] Michael COOPER (zob.)
Herschel WEBB, The Development of an Orthodox Attitude Toward the Imperial Institution in the Nineteenth Century, [w:] Changing Japanese Attitudes Toward Modernization, red. Marius B. Jansen, Tuttle 1982
C. WEULERSSE, Współczesna Japonia, przeł. Jan Lorentowicz, Gebethner i Wolff, Warszawa 1904 YAMANE Kiku, Sekai-no seishi (Prawdziwa historia świata), Heiwa-sekaisha 1964 Wojciech ZABŁOCKI, Podróże z szablą, Sport i Turystyka, Warszawa 1965
AKEMASHITE OMEDETÓ GOZAIMASU – gratulacyjna formuła z okazji Nowego Roku
AMERIKAJIN – Amerykanin, Amerykanka
APÅTO – z ang.: apartament; mieszkanie w bloku
BÅ – bar w stylu zachodnim, gdzie podaje się głównie alkohole zagraniczne
BON-ODORI – tańce związane ze świętem zmarłych (por. OBON); wykonywane masowo na wsiach i na ulicach miast
BUTSUDAN – domowy ołtarzyk buddyjski
DAIKU (-SAN) – (pan) cieśla
DAIMYÔ – pan feudalny, książę
DAISHI – tytuł nadawany wybitnym eklezjastom
DENKIYA (-SAN) – (pan) elektryk
EISEI-HÓSÓ – radio i teleinformacja satelitarna
ERI – kołnierz, lamówka
FURUSATO – miejsce pochodzenia, strony ojczyste
GAIJIN (GAIKOKUJIN) – cudzoziemiec
GENKAN – przedsionek w tradycyjnym japońskim domu
GOCHISÓ-SAMA DESHITA – podziękowanie za poczęstunek
GONINGUMI – zespół składający się z pięciu osób
HAITEKU – z ang.: high technic; najnowsze osiągnięcia techniczne
HANARE – oddzielnie stojący dom
HIBACHI – przenośny piecyk w tradycyjnym japońskim domu
IHAI – drewniana tabliczka z wypisanym imieniem pośmiertnym
IKEMASEN – fraza oznaczająca „nie wypada”, „nie uchodzi”
INRÓ – ozdobne puzderka z laki zawieszane u pasa
IRASSHAIMASE – formuła powitalna, „witaj”
JINKÓ-CHINÓ – sztuczna inteligencja
JÓ-KYÓJU – stanowisko na uczelni poniżej profesora
JUKU – szkoły przygotowujące do egzaminów wstępnych
KABUKI – tradycyjny teatr japoński
KAMIKAZE – dost.: „boski wiatr”, lotnicy samobójcy
KATAKANA – alfabet sylabiczny służący do transkrybowania wyrazów obcych
KIDÓTAI – oddziały policji do specjalnych zadań
KIMIGAYO – „Panowanie cesarskie”, tytuł hymnu japońskiego
KOKUSAIKA – internacjonalizacja
KOROMOGAE – sezonowa zmiana ubrania
KUMI – zespół
KUN – kolega (w zestawieniu z nazwiskiem, np. Wada-kun = kolega Wada)
KYÓJU – profesor
MASU-KOMI – z ang.: mass communication; środki masowego przekazu
MATSURI – uroczystości świątynne, tradycyjne festyny
MEIJI-NO ONNA – kobieta urodzona w okresie Meiji (1868–1912)
MOSHI-MOSHI – odpowiednik „halo, halo!”
MURA-YAKUBA – Urząd Gminny
NENGAJÓ – karty z życzeniami noworocznymi
NETSUKE – breloki służące do przytrzymywania za pasem INRÓ lub innych drobnych przedmiotów (np. sakiewek, fajek)
NOMIYA – tradycyjne bary serwujące głównie SAKE i przekąski
NOREN – znak firmowy zawieszany nad wejściem do warsztatu lub restauracji; „sprzedać noren” znaczy „sprzedać firmę”
NYUGAKU-SH1KI – ceremonia wstąpienia do szkoły
NYUSHA-SHIKI – ceremonia wstąpienia do firmy
OBENTÓ – lekki posiłek
OBENTÓBAKO – pudełko do przenoszenia
OBENTÓ OBON – święto zmarłych, które obchodzone jest w lipcu lub sierpniu (w zależności od lokalnych tradycji)
OCHANOMA – pokój, w którym skupia się życie rodzinne
OCHUGEN – „środek roku” przypadający na miesiące od czerwca do sierpnia
ÓENDAN – „grupa podtrzymująca na duchu”, zespół kibiców
OFURO – kąpiel; tradycyjna metoda polega na myciu się poza wanną (lub kadzią); wanna służy do relaksu już po umyciu się
OKAESHI – rewanż za podarunek lub datek pieniężny
OKUSAN – pani domu, żona, gospodyni domowa
OMOTE-NIPPON – rejony wyspy Honshu wzdłuż Pacyfiku, uważane za bardziej rozwinięte od
URA-NIPPON OMOYA – główny dom rodzinny
OSEIBO – „koniec roku”, grudzień
OSHÓGATSU – pierwszy miesiąc, styczeń
OZASHIKI – pokój do przyjmowania gości, pokój reprezentacyjny
PENKIYA (-SAN) – (pan) malarz pokojowy
RYÓKINJO – brama, gdzie wnosi się opłatę za przejazd autostradą
SÅBISU – z ang.: service; usługa (często darmowa)
SAKAN'YA (-SAN) – (pan) tynkarz
SAKE – niskoprocentowy tradycyjny alkohol japoński
-SAN – pan, pani (w zestawieniu z nazwiskiem, np. Kimura-san = pan lub pani Kimura)
SARARIIMAN – z ang.: salaryman; człowiek pobierający pensję
SEIJIN-NO HI – „dzień dorosłych” obchodzony corocznie 15 stycznia
SHI-YAKUSHO – Urząd Miejski SHÔ – miara objętości równa 1,8 litra
SHÔGUN – hetman, głównodowodzący; rządy sprawowane przez shôgunów nazywa się shôgunatem
SHÔKIN-GINKÔ – bank prowadzący operacje gotówkowe
SUIDÔYA (-SAN) – (pan) hydraulik
SUMÔ – tradycyjne zapasy japońskie
SUZURIBAKO – pudło z przyrządami do kaligrafii
TAISHI – książę następca tronu
TANZEN – gruby kaftan noszony w zimie na YUKACIE
TATAMI – maty z sitowia wyścielające podłogi tradycyjnych domów
TATAMIYA (-SAN) – (pan) wytwórca
TATAMI TENNÔ-HEIKA – Jego Wysokość Cesarz
TONNERU – tunel
TSUNAMI – sejsmiczne fale morskie o wielkiej sile niszczącej
TSUYU – pora deszczowa
UEKIYA (-SAN) – (pan) ogrodnik
URA-NIPPON – rejony wyspy Honshu zwrócone ku Morzu Japońskiemu; uważane za mniej rozwinięte od rejonów
OMOTE-NIPPON YAKYU – baseball
YAMATODAMASHII – duch Japonii, dusza Japonii; zespół cech uważanych za charakterystyczne dla Japończyków
YUKATA – lekkie bawełniane kimono używane do spania lub noszenia w domu; w lecie niektóre rodzaje można nosić poza domem
ZAZEN – siedząca medytacja
ZENKOKU-KÓKÓ-YAKU – ogólnokrajowe rozgrywki baseballu szkół licealnych; rozgrywane co roku w sierpniu
ZÓRI – tradycyjne sandały japońskie; zóri gumowe nazywane są w Polsce japonkami