STEPHEN KING
Zbiór opowiadań
Spis treści
CADILLAC DOLANA 3
NOCNY LATAWIEC 53
MAŁPA 87
„Gdzie mieszkają tygrysy” 122
CYKL WILKOŁAKA 127
Mój śliczny kucyk 164
Pora deszczowa 188
Poranna dostawa 209
Sorry 213
Tratwa 240
Żebrak i diament 267
Czarny Lud 271
Człowiek, który kochał kwiaty 284
Dola Jeruzalem 290
Dzieci kukurydzy 326
GZYMS 357
KTOŚ NA DRODZE 375
Nocny przypływ 391
TRUSKAWKOWA WIOSNA 399
(Dolan’s Cadillac)
przełożył Michał Wroczyński
Zemsta jest potrawą, którą najlepiej spożywać na zimno
Przysłowie hiszpańskie
Czekałem i obserwowałem przez siedem lat. Dolan. Widziałem go, jak przychodzi i odchodzi. Obserwowałem, jak uczęszcza do wytwornych restauracji, ubrany w smoking, zawsze z inną kobietą uczepioną jego ramienia, zawsze w towarzystwie dwóch ochroniarzy. Obserwowałem, jak jego stalowoszare włosy stawały się elegancko i modnie siwe, podczas gdy moje stopniowo wypadały, aż zacząłem świecić łysą pałą. Obserwowałem, jak opuszcza Las Vegas, udając się w swe regularne pielgrzymki na Zachodnie Wybrzeże; obserwowałem jego powroty. Dwa czy trzy razy obserwowałem z pobocza szosy, jak jego sedan cadillac DeVille, w kolorze takim samym jak włosy właściciela, przemyka szosą 71 w kierunku Los Angeles. Kilkakrotnie obserwowałem, jak tą samą szarą limuzyną opuszcza swój dom na Hollywood Hills, żeby wrócić do Las Vegas ale to zdarzało mi się nieczęsto. Jestem nauczycielem. Nauczyciele nie mają tyle wolnego czasu i takiej swobody ruchów jak bogaci gangsterzy. Jest to po prostu czysto ekonomiczny aspekt życia.
Nie wiedział, że go obserwuję. Nigdy nie zbliżyłem się do niego na tyle, żeby mógł mnie dostrzec. Zachowywałem ostrożność.
Zabił moją żonę, czy raczej doprowadził do jej śmierci; na jedno wychodzi. Chcecie poznać szczegóły? Ode mnie się ich nie dowiecie. Jeśli pragniecie je poznać, zajrzyjcie do starych gazet. Miała na imię Elizabeth. Uczyła w tej samej szkole co ja. Zresztą uczę tam do dzisiaj. Prowadziła lekcje z pierwszymi klasami. Dzieciaki ją uwielbiały i myślę, że niektóre nie zapomniały ukochanej nauczycielki, choć dzisiaj mają już po kilkanaście lat. Ja również ją kochałem i kocham do teraz. Nie miała oszałamiającej urody, ale była ładna. Była cicha i spokojna, ale umiała się śmiać. Śnię o niej. Śnię o jej orzechowych oczach. Nigdy nie istniała dla mnie inna kobieta. I nigdy już się nie pojawi.
Powinęła mu się noga. Dolanowi. To wszystko, co musicie wiedzieć. Jednocześnie znalazła się tam Elizabeth. W niewłaściwym miejscu i o niewłaściwym czasie. Była świadkiem tego, jak powinęła mu się noga. Poszła na policję, stamtąd odesłano ją do FBI. Została przesłuchana i wyraziła zgodę, oświadczyła, że będzie zeznawać jako świadek. Zapewniono jej wprawdzie ochronę, lecz i FBI powinęła się noga albo nie doceniło Dolana. A może i jedno, i drugie. Tak czy owak, pewnego wieczoru Elizabeth wsiadła do samochodu, a podłączony do stacyjki ładunek dynamitu sprawił, że zostałem wdowcem. To on zrobił ze mnie wdowca - Dolan.
Kiedy zabrakło jedynego świadka, został zwolniony.
On wrócił do swego świata, ja do swego. Wytworny apartament na dachu wieżowca dla niego, dla mnie pusty niewielki domek. Dla niego piękne kobiety w futrach i błyszczących wieczorowych strojach, dla mnie cisza. Cztery szare limuzyny marki Cadillac rocznie dla niego, dla mnie stary buick riviera. Jemu włosy posiwiały, mnie po prostu wyszły.
Ale obserwowałem.
O tak, byłem bardzo ostrożny! Bardzo. Wiedziałem, kim jest i na co go stać. Wiedziałem, że zgniótłby mnie jak robaka, gdyby dowiedział się lub domyślił, co dla niego szykuję. Dlatego byłem ostrożny.
Podczas letnich wakacji przed trzema laty towarzyszyłem mu (w roztropnej odległości) w drodze do Los Angeles, dokąd jeździł regularnie. Zatrzymał się w swej eleganckiej rezydencji i wydawał przyjęcia (skryty w bezpiecznym cieniu na najbliższej przecznicy, obserwowałem przyjeżdżających i odjeżdżających gości, i jeszcze bardziej wsiąkałem w mrok, kiedy pojawiały się odbywające patrol policyjne radiowozy). Zatrzymałem się w tanim hoteliku, gdzie goście za głośno nastawiali radia, a w oknach mego pokoju lśniły jaskrawe światła neonu mieszczącego się po drugiej stronie ulicy baru, w którym występowały dziewczęta w toplessach. Nocami, kiedy już zapadałem w sen, śniły mi się orzechowe oczy Elizabeth, śniłem, że wcale się to wszystko nie wydarzyło, i czasami, gdy się budziłem, na twarzy miałem ślady łez.
Powoli traciłem nadzieję.
Rozumiecie, ciągle był dobrze strzeżony; tak dobrze strzeżony. Nie ruszał się z domu na krok bez dwóch uzbrojonych po zęby goryli, a jeździł opancerzonym cadillakiem. A także wyposażonym w ogromne, radialne, samouszczelniające opony, tak lubiane przez awanturniczych dyktatorów niewielkich, niespokojnych państewek.
I wtedy właśnie, gdy towarzyszyłem mu po raz ostatni, wymyśliłem sposób, w jaki można to zrobić... Znalazłem sposób i okropnie się wystraszyłem.
Towarzyszyłem mu w drodze powrotnej do Las Vegas, ale trzymałem się za nim w odległości półtora, a czasem trzech lub czterech kilometrów. Kiedy przecinaliśmy pustynię, jadąc w kierunku wschodnim, jego samochód był zaledwie lśniącym na horyzoncie maleńkim punkcikiem odbitego od karoserii słonecznego światła, a ja myślałem o Elizabeth i o tym, jak cudownie słońce skrzyło się w jej włosach.
Trzymałem się w bardzo dużej odległości. Był środek tygodnia i na autostradzie US 71 panował niewielki ruch. Na pustej szosie tropienie innego samochodu staje się uciążliwe i niebezpieczne - o tym wie nawet nauczyciel ze szkoły podstawowej. Minąłem pomarańczowy znak z napisem: OBJAZD ZA 8 KILOMETRÓW i zwiększyłem dzielący nas dystans. Na pustynnych objazdach wszyscy poruszają się bardzo powoli, a ja nie chciałem zanadto zbliżyć się do szarego cadillaca forsującego jakąś drugorzędną, porżniętą koleinami drogę.
OBJAZD ZA 5 KILOMETRÓW - pojawił się kolejny napis, a pod nim: ROBOTY DROGOWE PRZY UŻYCIU DYNAMITU. WYŁĄCZYĆ RADIA CB.
Przypomniał mi się film, który oglądałem dwa lata wcześniej. Na filmie tym uzbrojeni rabusie, ustawiwszy przy drodze fałszywe znaki, zwabili opancerzoną limuzynę na pustynię. Kiedy kierowca, zmamiony fałszywymi znakami, skręcił w opustoszałą, wiejską drogę (na pustyni istnieje wiele takich szlaków wydeptanych przez stada owiec, dróg prowadzących do odległych rancz oraz starych, rządowych traktów wiodących donikąd), złodzieje usunęli znaki, żeby się upewnić, że nie pojawi się jakiś inny, przypadkowy samochód, i tak długo oblegali zwabiony w pułapkę opancerzony wóz, aż wyleźli z niego ochroniarze.
Zabili ochroniarzy.
Pamiętam ten szczegół.
Zabili ochroniarzy!
Dotarłem do objazdu i skręciłem w wyboisty szlak. Droga, jak to przewidywałem, była w fatalnym stanie - zasypana piaskiem, wąska dwupasmówka, pełna dziur i kolein, na których mój stary buick trząsł się i jęczał. Wymagał nowych amortyzatorów, a to bardzo poważny wydatek dla nauczyciela, nawet dla bezdzietnego wdowca, który nie ma żadnego hobby z wyjątkiem pragnienia zemsty.
Pomysł przyszedł mi do głowy w chwili, gdy buick trząsł się i podskakiwał na nierównej drodze. Zamiast następnym razem podążać za cadillakiem Dolana w drodze z Las Vegas do Los Angeles albo z Los Angeles do Las Vegas, powinienem go wyprzedzić - pojechać przodem. Powinienem postawić fałszywe znaki objazdu, takie same jak na filmie, i wywieść Dolana na odludzie, w puste, ciche i otoczone górami rozciągającymi się na wschód od Las Vegas miejsce. Potem natychmiast usunąć znaki, jak zrobili to rabusie na filmie...
Brutalnie wróciłem do rzeczywistości. Przed sobą, tuż przed sobą, ujrzałem zaparkowanego na pylistym poboczu cadillaca Dolana. Jedna opona, samouszczelniająca się albo i nie, była płaska. Nie, nie płaska. Została rozerwana na strzępy. Zapewne winę za to ponosił jakiś ostry kawałek skały, który uderzył w oponę niczym miniaturowa mina przeciwczołgowa. Jeden z dwóch ochroniarzy pochylony był przy ustawionym z przodu podnośniku. Drugi - olbrzym ze spoconą, świńską twarzą, stał obok samego Dolana, zapewniając mu bezpieczeństwo. Widzicie sami, nawet na środku pustyni nikt nie miał szans zbliżyć się do Dolana.
Dolan stał obok auta, szczupły, w rozpiętej pod szyją koszuli i w czarnych spodniach, pustynny wiatr rozwiewał mu siwe włosy. Palił papierosa i spoglądał na mężczyzn zupełnie tak, jakby znajdowali się w restauracji, na sali balowej lub w salonie.
Jego wzrok spoczął na chwilę na przedniej szybie buicka. Nasze oczy spotkały się, ale po chwili Dolan odwrócił głowę. Najwyraźniej mnie nie poznał, jakkolwiek raz już widział mnie przed siedmioma laty (wtedy miałem jeszcze włosy!), gdy podczas wstępnego przesłuchania siedziałem obok żony.
Przerażenie, jakie ogarnęło mnie w chwili nieoczekiwanego spotkania, zamieniło się w ślepą furię.
Przez głowę przemknęła mi myśl, żeby opuścić okno po stronie pasażera i wrzasnąć: „Jak śmiałeś mnie zapomnieć? Jak śmiałeś mnie tak zbyć?” Och, naturalnie, byłby to czyn szaleńczy. To bardzo dobrze, że mnie zapomniał, to miło, że tak mnie zbył. Lepiej być myszą kryjącą się za boazerią i przegryzającą przewody. Lepiej być pająkiem snującym wysoko pod rynną swoją zabójczą sieć.
Mozolący się w pocie czoła przy podnośniku ochroniarz zamachał ręką. Nie tylko Dolan mnie zapomniał. Popatrzyłem obojętnie na gestykulującego w moją stronę mężczyznę, życząc mu w duchu zawału lub wylewu, najlepiej obu tych przypadłości jednocześnie. Pojechałem dalej - ale w głowie huczało mi i pulsowało, a przez kilka chwil góry na horyzoncie falowały mi w oczach i widziałem je podwójnie.
Gdybym miał pistolet! - pomyślałem. - Gdybym tylko miał pistolet! Gdybym tylko miał pistolet, odebrałbym mu raz na zawsze jego parszywe, odrażające życie!
Kiedy przejechałem kilkanaście kilometrów, wrócił mi zdrowy rozsądek. Gdybym miał pistolet, jedynym moim zyskiem byłaby własna śmierć. Gdybym miał pistolet, mógłbym jedynie zatrzymać się obok pracującego przy lewarku goryla, który do mnie machał, wysiąść z samochodu i na oślep zasypać pustynny krajobraz gradem kul. Może nawet kogoś bym zranił. Ale potem oni zastrzeliliby mnie i pochowali w bezimiennym, płytkim grobie. Wtedy Dolan znów ciągałby się z pięknymi kobietami, odbywał swoje pielgrzymki srebrzystym cadillakiem z Las Vegas do Los Angeles i z powrotem, a w tym czasie pustynne zwierzęta odgrzebałyby moje szczątki i walczyły o kości w zimnym świetle księżyca. I nikt nie pomściłby Elizabeth... Nikt.
Towarzyszący mu mężczyźni potrafili tylko zabijać. Ja potrafiłem tylko uczyć trzecioklasistów.
To nie film - napomniałem się w duchu, kiedy z powrotem wjeżdżałem na autostradę i mijałem pomarańczową tablicę z napisem: KONIEC ROBÓT DROGOWYCH. STAN NEWADA DZIFKUJEMY. Gdybym kiedykolwiek pomylił film z rzeczywistością, sądząc, że łysiejący, cierpiący ma krótkowzroczność nauczyciel trzeciej klasy szkoły podstawowej mógłby przekształcić się w Dirty’ego Harry’ego naprawdę, a nie wyłącznie w marzeniach, nikt nigdy nie pomściłby Elizabeth. Nigdy.
Ale czy w ogóle można się zemścić? Czy można?
Pomysł ustawienia fałszywych znaków był równie romantyczny i nierealny jak pomysł wyskoczenia z samochodu i położenia trupem całej trójki. Kto niby miał to zrobić? Ja? Ja, który ostatni raz strzelałem w wieku szesnastu lat, a na dodatek nigdy nie miałem w ręku pistoletu.
Nawet na filmie taka rzecz jest niemożliwa do zrealizowania bez całej dobrze zorganizowanej grupy. To oczywiste nawet dla takiego romantyka jak ja. Na filmie było ich ośmiu czy dziewięciu, podzielonych na dwa oddziały, które kontaktowały się ze sobą za pomocą radiotelefonów. Jeden krążył nawet nad autostradą w niewielkim samolocie, żeby się upewnić, że opancerzonemu pojazdowi, kiedy zbliżał się do fałszywego objazdu, nie towarzyszy żaden inny samochód.
Bez wątpienia całą intrygę wymyślił jakiś otyły scenarzysta siedzący na brzegu basenu z piña colada w jednym ręku, długopisem Pentela w drugim i z rozłożoną przed nosem prawie podręcznikowo traktowaną książką Edgara Wallace’a. Ponadto ów jegomość miał jeszcze całą armię asystentów, którzy pomogli mu dopracować pomysł. Ja byłem sam.
Plan do niczego. Po prostu chwilowy, poroniony pomysł, jakich tyle przychodziło mi do głowy przez te wszystkie lata, jak pomysł z trującym gazem wpuszczonym do przewodów systemu klimatyzacyjnego Dolana, pomysł podłożenia bomby w jego rezydencji w Los Angeles czy też idea zdobycia jakiejś morderczej broni, na przykład bazooki, z którą, gdy jechałby szosą 71 na wschód do Vegas lub na zachód do Los Angeles, zamieniłbym jego przeklętego, srebrnego cadillaca w kulę ognia.
Lepiej tego zaniechać. Odrzucić to wszystko.
Ale to niemożliwe. Bo to nie chce odejść.
Odetnij go - wstawiał się w mojej głowie za Elizabeth jakiś wewnętrzny głos. - Odetnij go tak, jak wyszkolony owczarek odcina od stada wskazane przez właściciela jagnię. Wyprowadź go na manowce, na odludzie, i tam zabij. Zabij ich wszystkich.
Do niczego. Musiałem pogodzić się z prawdą, że skoro człowiek taki jak Dolan pozostawał przy życiu, musiał szczególnie wyostrzyć w sobie instynkt przetrwania - wyostrzyć zapewne do stanu paranoi. On i jego ludzie w jednej chwili zorientują się w podstępie z objazdem.
A jednak dzisiaj skręcili - odparł wewnętrzny głos wstawiający się za Elizabeth. - Nawet się nie zawahali. Skręcili potulnie jak baranki.
Ale wiedziałem też - tak, skądś to wiedziałem - że ludzie pokroju Dolana, ludzie przypominający bardziej wilki niż człowieka, potrafią jakimś szóstym zmysłem zwęszyć niebezpieczeństwo. Mógłbym wykraść z jakiegoś przydrożnego baraku prawdziwe tablice nakazujące objazd i ustawić je we właściwych miejscach. Mógłbym nawet ustawić owe fluorescencyjne, pomarańczowe pachołki drogowe i wymalować kilka znaków na samej szosie. Mógłbym to wszystko zrobić, a mimo to Dolan zwęszyłby zapach potu pochodzący z moich rąk. Zwęszyłby go nawet przez pancerne szyby swojej limuzyny. Zamknąłby oczy, odebrałby telepatycznie gdzieś w najgłębszych otchłaniach swego umysłu wymawiane przeze mnie imię Elizabeth.
Głos, który pod moją czaszką wstawiał się za Elizabeth, zamilkł i nie odzywał się dłuższy czas. Kiedy jednak w zasięgu wzroku pojawiło się Vegas - spowite błękitnawą mgiełką i drżące na krańcach w bijącym z pustyni upale - zabrzmiał ponownie.
Zatem nie próbuj zwodzić go fałszywym objazdem - szepnęło mi coś pod czaszką. - Zwiedź go prawdziwym.
Wjechałem buickiem na pobocze i z całych sił nacisnąłem hamulce. Rozwartymi ze zdumienia oczyma gapiłem się we wsteczne lusterko.
W głowie wstawiający się za Elizabeth głos wybuchnął śmiechem. Dzikim, obłąkańczym śmiechem. Po chwili mu zawtórowałem.
Kiedy pojawiłem się w klubie rekreacyjnym przy Dziewiątej Ulicy, zgromadzeni tam nauczyciele wybuchnęli na mój widok śmiechem. Któryś chciał wiedzieć, kto wysmarował mi piaskiem twarz. Też odpowiedziałem śmiechem. Osobników takich jak ja ludzie nie podejrzewają o nic tak długo, dopóki ci śmieją się wraz z innymi. A poza tym, dlaczego miałem się nie śmiać? Ostatecznie moja żona nie żyła już od siedmiu lat, prawda? Pozostał z niej w trumnie tylko proch, włosy i kilka kości! Dlaczego więc nie miałbym się śmiać? Kiedy człowiek nagle przestaje to robić, ludzie zaczynają podejrzewać, że coś jest z nim nie tak.
Śmiałem się wraz z nimi, jakkolwiek przez całą jesień i zimę bolały mnie mięśnie. Śmiałem się, mimo że nieustannie byłem głodny - żadnych drugich śniadań, żadnych przekąsek późnym wieczorem, żadnego piwa, żadnych przedobiednich ginów z tonikiem. Wyłącznie wołowina lub baranina i dużo, dużo, dużo warzyw.
Na Boże Narodzenie kupiłem sobie nautilusa.
Nie, niezupełnie tak. To Elizabeth kupiła mi na Boże Narodzenie ten przyrząd do ćwiczeń siłowych.
Już nie widywałem Dolana tak regularnie. Byłem zbyt zajęty przygotowaniami, zrzucaniem brzucha, rozwijaniem mięśni ramion, klatki piersiowej i nóg. Przychodziły jednak chwile, gdy ogarniało mnie zniechęcenie, opadały czarne myśli, że już nie zdołam odzyskać pełnej sprawności fizycznej, że nie potrafię funkcjonować bez drugiego śniadania, bez pierniczków w czekoladzie i, od czasu do czasu, solidnej porcji śmietanki do kawy. Kiedy nachodził mnie taki nastrój, parkowałem samochód naprzeciwko którejś z ulubionych restauracji Dolana albo szedłem do któregoś z klubów, gdzie często bywał, i czekałem, aż pojawi się z uwieszoną na ramieniu arogancką, zimną blondynką lub roześmianym, rudowłosym wampem - albo z obiema tego rodzaju kobietami - i wysiądzie z siwego niczym mgła cadillaca. Oto on, człowiek, który zabił moją Elizabeth, oto on w oślepiająco białej koszuli od Bijana, ze złotym rolexem ciskającym migotliwe lśnienia w światłach nocnego lokalu. Kiedy byłem zniechęcony i zmordowany, szedłem do Dolana niczym umierający z pragnienia na pustyni człowiek do oazy. Spijałem jego zatrutą wodę, która w jednej chwili orzeźwiała mnie i stawiała na nogi.
W lutym zacząłem codziennie biegać, a koledzy nauczyciele śmiali się z mojej łysej głowy, bo poróżowiała od słońca i zaczęła się łuszczyć z niej skóra. Później różowiała coraz mocniej
i jeszcze bardziej się łuszczyła bez względu na to, ile kremu przeciwsłonecznego bym na nią nie nałożył. Wtórowałem im śmiechem, choć wielokrotnie bliski byłem utraty przytomności, a przez długie minuty przed końcem biegu dręczyły mnie potworne skurcze mięśni ściskające łydki i uda niczym stalowe imadło.
Kiedy przyszło lato, złożyłem w Wydziale Dróg i Autostrad w Newadzie podanie o przyjęcie do pracy. Miejski urząd pracy niechętnie podstemplował formularz i skierował do okręgowego nadzorcy, niejakiego Harveya Blockera. Blocker był wysokim mężczyzną o skórze spalonej słońcem Newady prawie na czarno. Miał na sobie dżinsy, zakurzone buty robocze i niebieski podkoszulek z obciętymi rękawami. Na przodzie koszulki widniał napis: ZŁE NASTAWIENIE. Pod skórą grały mu sploty wspaniale rozwiniętych mięśni. Popatrzył na moje podanie. Potem spojrzał na mnie i wybuchnął śmiechem. Papier wyglądał bardzo zabawnie w jego olbrzymiej dłoni.
- Chyba stroisz sobie żarty, przyjacielu. Tak, na pewno! Mówimy o pustynnym słońcu i pustynnym żarze, a nie o tych gównianych solariach dla yuppies. Co tak naprawdę robisz w życiu, braciszku?
- Jestem nauczycielem - odparłem. - Uczę w trzeciej klasie.
- Och, słoneczko ty moje - odparł i ponownie ryknął śmiechem. - Zejdź mi z oczu, dobrze?
Miałem zegarek kieszonkowy. Otrzymałem go od pradziadka, który pracował przy budowie ostatniego odcinka ogromnej linii kolei transkontynentalnej. Rodzinna legenda głosi, że pracował tam aż do chwili, kiedy wbito w podkład ostatni, złoty gwóźdź. Wyjąłem zegarek za dewizkę i zadyndałem nim przed nosem Blockera.
- A to pan widzi? - zapytałem. - Jest warte sześćset, może siedemset dolarów.
- Czy ma to być łapówka? - Blocker znów dostał paroksyzmu wesołości. Był z niego straszliwy śmieszek. - Człowieku, słyszałem o ludziach, którzy wchodzili w układy z diabłem, ale po raz pierwszy spotykam kogoś, kto za pomocą łapówki sam chce się dostać do piekła. - Popatrzył na mnie ze współczuciem. - Może ci się tylko wydaje, że wiesz, w co chcesz wdepnąć, ale ja jestem tutaj po to, żeby ci powiedzieć, że nie masz o tym zielonego pojęcia. Na zachód od Indian Springs spotykałem już w lipcu temperatury dochodzące do sześćdziesięciu pięciu stopni. Najsilniejsi wymiękają. A ty, braciszku, do najsilniejszych nie należysz. Nie musisz ściągać koszuli, żeby wyprężyć tych kilka nędznych muskułów wyrobionych w klubie kulturystycznym dla yuppies. Zresztą natychmiast byś sobie te mięśnie naderwał.
- Proszę sprawdzić mnie przez jeden dzień. Nie naderwę sobie mięśni, a po prostu odejdę. Proszę zatrzymać ten zegarek. Nie kłóćmy się.
- Pieprzysz.
Popatrzyłem na Blockera, a on przez dłuższą chwilę spoglądał na mnie.
- Faktycznie nie pieprzysz - powiedział w końcu ze zdziwieniem.
- Nie.
- Dasz ten zegarek na przechowanie Tinkerowi? - zapytał, wskazując kciukiem Murzyna o cyklopiej posturze, który w farbowanej wełnianej koszuli siedział nie opodal w kabinie spycharki, zajadał placek owocowy od McDonalda i przysłuchiwał się naszej rozmowie.
- Można mu zaufać?
- Masz niewyparzoną gębę, koleś.
- A więc niech przechowa go do chwili, kiedy zdecyduje pan, czy mam wynosić się natychmiast, czy dopiero we wrześniu, kiedy będę musiał wracać do szkoły.
- Co mam zrobić?
Wskazałem formularz z biura pracy.
- Podpisać to. Nic więcej.
- Upadłeś na głowę.
Pomyślałem o Dolanie, o Elizabeth i nie odezwałem się słowem.
- Zaczniesz od najbardziej gównianej roboty - ostrzegł Blocker. - Będziesz zrzucał łopatą z tyłu ciężarówki gorący asfalt i zalewał nim dziury. Nie dlatego, że zależy mi na twoim przeklętym zegarku, choć byłbym bardziej niż rad, gdyby trafił w moje ręce, ale dlatego, że w ten sposób zaczynają tu wszyscy.
- W porządku.
- Tak długo, aż zrozumiesz, braciszku.
- Rozumiem.
- Nie rozumiesz - odparł Blocker. - Dopiero zrozumiesz. No i miał rację.
Z następnych dwóch tygodni pamiętam tyle co nic - zgarniałem łopatą gorący asfalt, zalepiałem nim dziurę w jezdni i ze zwieszoną głową wlokłem się za ciężarówką, dopóki nie zatrzymała się przy kolejnym wyboju. Czasami pracowaliśmy na Stripie i wtedy dobiegał mnie dźwięk dzwonków oznajmujących pełną pulę przy stolikach pokerowych w kasynach. Odnosiłem wrażenie, że to dzwoni mi pod czaszką. Unosiłem głowę i widziałem, że Harvey Blocker obserwuje mnie z wyrazem osobliwej litości, jego twarz lśniła w bijącym od rozpalonej szosy upale. Niekiedy przyglądałem się Tinkerowi siedzącemu pod brezentem skrywającym kabinę buldożera. Tinker wyciągał zegarek mego dziadka i bujał go na łańcuszku. Zegarek lśnił w promieniach słońca.
Toczyłem ze sobą straszliwą walkę, żeby nie zemdleć, żeby zachować przytomność. Wytrzymałem cały czerwiec, minął pierwszy tydzień lipca. Pewnego dnia podczas przerwy na lunch, kiedy jadłem kanapkę trzymaną w drżącej dłoni, przysiadł się do mnie Blocker. Potrafiłem tak nieraz drżeć do dziesiątej wieczorem. To od upału. Drżałem i niewiele brakowało, żebym zemdlał. Ale w takich chwilach myślałem o Dolanie i udawało mi się tylko drżeć.
- Ciągle brakuje ci siły, braciszku - odezwał się Blocker.
- Nie - odparłem. - Ale jak ktoś powiedział, trzeba wziąć pod uwagę surowiec wyjściowy.
- W każdej chwili się spodziewam, że popatrzę w twoją stronę, a ty będziesz leżał nieprzytomny na środku drogi. Ale ty najwyraźniej wcale nie zamierzasz mdleć.
- Nie, nie zamierzam.
- Tak, nie zamierzasz. Tyle że jeśli w dalszym ciągu będziesz szedł z łopatą za ciężarówką, to w końcu zemdlejesz.
- Nie.
- Braciszku, największe upały dopiero się zbliżają. Tink nazywa tę pogodę piekarnikiem.
- Wytrzymam.
Wyciągnął coś z kieszeni. Był to zegarek mego pradziadka. Położył mi go na kolanach.
- Zabieraj ten pieprzony zegarek - powiedział z niesmakiem. - Nie potrzebuję go.
- Przecież dobiliśmy targu.
- Odwołuję to.
- Jeśli wyrzucisz mnie z roboty, pozwę cię do sądu arbitrażowego - odrzekłem. - Podpisałeś mój formularz. Jeśli...
- Wcale cię nie wywalę - odparł i odwrócił twarz. - Chcę, żeby Tink nauczył cię obsługiwać ładowarkę czołową. Przypatrywałem mu się długo, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Moja sala lekcyjna w trzeciej klasie, tak chłodna i przyjemna, nigdy jeszcze nie wydawała mi się równie odległa... i ciągle nie miałem najmniejszego pojęcia, co taki człowiek jak Blocker sobie myśli ani jak rozumie to, co powiedział. Zdawałem sobie sprawę, że mnie podziwia, a zarazem mną pogardza, ale zupełnie nie miałem pojęcia, co naprawdę myśli.
I nie musi cię to obchodzić, kochanie - odezwał mi się nieoczekiwanie w głowie głos Elizabeth. - Tu chodzi o Dolana. Pamiętaj, o Dolana.
- Dlaczego chcesz to zrobić? - zapytałem w końcu.
Popatrzył na mnie. W oczach błysnęły mu złość i rozbawienie. Ale przeważała chyba złość.
- O co chodzi, braciszku? Jak myślisz, kim jestem?
- Nie...
- Myślisz, że chcę cię zabić, żeby mieć ten twój pierdzielony zegarek? Tak właśnie myślisz?
- Przepraszam.
- Tak, pewnie. Najżałośniejszy skurwiel, jakiego w życiu spotkałem.
Odłożyłem zegarek pradziadka.
- Nigdy już, braciszku, nie nabierzesz krzepy. Niektóre rośliny i niektórzy ludzie wytrzymują na słońcu. Inni więdną i umierają. Ty umierasz. Dobrze o tym wiesz, a mimo to nie szukasz cienia. Dlaczego? Dlaczego włazisz w takie gówno?
- Mam swoje powody.
- Ba, o to mogę się założyć. I niech Bóg ma w swej opiece każdego, kto ci stanie na drodze.
Podniósł się i odszedł.
Zbliżył się uśmiechnięty Tinker.
- Jak myślisz, potrafisz nauczyć się obsługiwać ładowarkę czołową?
- Wydaje mi się, że tak - odrzekłem.
- Mnie też się tak wydaje. Staruszek Blockhead bardzo cię lubi, tylko nie potrafi tego okazać.
- Zauważyłem.
Tink roześmiał się.
- Twardziel z ciebie, skurwielu.
- Mam nadzieję - odrzekłem.
Resztę lata spędziłem na ładowarce czołowej, a kiedy jesienią wróciłem do szkoły, prawie tak czarny jak Tinker, nauczyciele przestali się ze mnie podśmiewać. Czasami, gdy ich mijałem, obserwowali mnie kątem oka, ale przestali się śmiać.
„Mam swoje powody”. Tak właśnie mu powiedziałem. Bo miałem. Dla kaprysu nie spędziłbym całego lata w piekle. Rozumiecie, musiałem dojść do formy. Przygotowanie się do tego, żeby wykopać grób mężczyźnie czy kobiecie, nie wymaga aż tak drakońskich metod, ale ja wcale nie zamierzałem grzebać ani mężczyzny, ani kobiety.
Zamierzałem pogrzebać tego przeklętego cadillaca.
Do kwietnia następnego roku znajdowałem się na liście prenumeratorów biuletynu zatytułowanego „Znaki drogowe w Newadzie”, wysyłanego przez Komisję do Spraw Autostrad Stanowych. Wszelkie materiały na temat bieżących rachunków za naprawy dróg, nowo zakupionego sprzętu do prac drogowych, wszelkich akcji dotyczących kontroli szos poprowadzonych między piaszczystymi wydmami czy artykuły o najnowszych technikach zapobiegania erozji szos studiowałem pobieżnie. Głównie interesowały mnie dwie ostatnie strony biuletynu. Dział zatytułowany po prostu „Kalendarium”, w którym podawano miejsca oraz daty planowanych prac drogowych w nadchodzącym miesiącu. Szczególnie przykuwały mą uwagę miejsca i daty wymieniane po prostym, pięcioliterowym skrócie: PRZEB. Oznacza on słowo „przebudowa”, a doświadczenie wyniesione z pracy w ekipie Harveya Blockera mówiło mi, że przy tego rodzaju robotach prawie zawsze robi się objazdy. Ale nie zawsze. Decyzję o zamknięciu jakiegoś odcinka drogi Komisja do Spraw Autostrad podejmuje bardzo niechętnie i w ostateczności. Ale wcześniej czy później - myślałem - tych pięć liter oznaczać będzie koniec Dolana. Tylko pięć liter, ale jakże często widywałem je w snach: PRZEB.
Nie łudziłem się, że przyjdzie mi to łatwo, albo że nastąpi w najbliższym czasie - zdawałem sobie świetnie sprawę z tego, iż zapewne będę musiał czekać lata, a w tym czasie ktoś inny może dostać Dolana w swoje ręce. Był złoczyńcą, a złoczyńcy prowadzą niebezpieczne życie. Niczym rzadka koniunkcja planet, musiałyby jednocześnie wystąpić cztery niezależne od siebie czynniki: podróż Dolana, moje wakacje, święto państwowe, trzydniowy weekend.
Miną całe lata. Może nigdy to nie nastąpi. Ale czułem wewnętrzny spokój, miałem osobliwą pewność, że taka chwila nadejdzie, a wtedy ja będę gotowy. I w końcu rzeczywiście nadeszła. Nie tego lata, nie tej jesieni ani nie następnej wiosny. Ale w czerwcu zeszłego roku otworzyłem nowy numer „Znaków drogowych w Newadzie” i ujrzałem w kalendarium:
1 LIPCA - 22 LIPCA (poszerz.):
US 71 704-755 km (PASMO ZACHODNIE) PRZEB.
Trzęsącymi się rękami zacząłem kartkować stojący na biurku kalendarz. Czwarty lipca wypadał w poniedziałek.
A więc wystąpiły trzy czynniki z czterech, a podczas robót prowadzonych na długim odcinku autostrady z pewnością zrobią objazd.
Ale Dolan... co z Dolanem? Co z czwartym czynnikiem?
Pamiętałem, że dotąd trzykrotnie wybrał się do Los Angeles w tygodniu, w którym wypadał Czwarty Lipca - w świątecznym tygodniu w Las Vegas w interesach panował zastój. Pamiętałem również, iż trzykrotnie wybrał się gdzieś indziej - raz do Nowego Jorku, raz do Miami, a raz do Londynu. Raz po prostu nie ruszał się z Las Vegas.
Gdyby się tym razem wybrał...
Czy istniał sposób, żeby to jakoś sprawdzić?
Długo się nad tym zastanawiałem i niepokoiły mnie dwie wizje. W pierwszej oczyma wyobraźni widziałem cadillaca Dolana pomykającego o zmierzchu autostradą US 71 w kierunku zachodnim, do Los Angeles. W promieniach zachodzącego słońca prowadził za sobą długi cień. Widziałem, jak mija szereg tablic z napisem: OBJAZD, z których ostatnia nakazywała wyłączyć radia CB. Widziałem, jak mija pozostawiony na skraju szosy sprzęt - buldożery, równiarki, ładowarki czołowe. Maszyny stoją w bezruchu nie dlatego, że zakończono już dzienną pracę, ale ze względu na weekend; trzydniowy weekend.
W drugiej wizji wszystko było tak samo, tyle że na czas weekendu zostały pozdejmowane tablice informujące o objeździe.
Zostały pozdejmowane, bo ja je zdjąłem.
Dopiero ostatniego dnia zajęć w szkole nieoczekiwanie przyszło mi do głowy, w jaki sposób mam się dowiedzieć, czy Dolan zamierza jechać na święto do Los Angeles, czy nie. Prawie zasypiałem już i umysł mój znajdował się w odległości tysięcy kilometrów zarówno od szkoły jak od Dolana, kiedy nagle usiadłem prosto jak rażony prądem, strącając stojący na skraju katedry wazon (były w nim jakieś przepiękne pustynne kwiaty, które wręczyli mi uczniowie na koniec roku szkolnego). Naczynie spadło z hukiem na podłogę i potłukło się. Kilku uczniów, którzy również drzemali, też wyprostowało się w ławkach jak rażeni prądem, a na mojej twarzy zapewne malowało się przerażenie, bo mały Timothy Urich wybuchnął płaczem i musiałem go długo uspokajać.
Prześcieradła - myślałem, gładząc Timmy’ego po głowie. - Prześcieradła, poszewki, pościel i srebrna zastawa stołowa... dywany... otoczenie domu. Wszystko musi być zapięte na ostatni guzik. Dolan z całą pewnością chce, żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik.
Naturalnie. To wszystko stanowiło w tym samym stopniu część Dolana co jego cadillac.
Uśmiechnąłem się, a Timmy Urich odpowiedział mi uśmiechem. Ale ja uśmiechałem się nie do niego.
Uśmiechałem się do Elizabeth.
W tym roku szkoła kończyła się dziesiątego czerwca. Dwanaście dni później poleciałem do Los Angeles. Wynająłem samochód i zatrzymałem się w tym samym tanim hotelu, z którego korzystałem przy innych okazjach. Przez kolejne trzy dni jeździłem na Hollywood Hills i obserwowałem posiadłość Dolana. Nie mogłem tego robić bez przerwy, ponieważ ktoś mógł w końcu zwrócić na mnie uwagę. Bogacze zawsze zwracają uwagę na kręcących się w okolicy obcych, ponieważ obcy aż za często okazują się niebezpieczni.
Jak ja.
Początkowo posesja była jak wymarła. Okiennice otwarte, trawniki nie zarośnięte - Boże broń! - woda w basenie czysta i chlorowana. Ale poza tym domostwo sprawiało wrażenie opustoszałego. Żaluzje w oknach były opuszczone, na podjeździe nie stały żadne samochody, nikt nie pływał w basenie, którego brzegi każdego ranka starannie mył jakiś młodzian z włosami związanymi w kitkę.
Zacząłem podejrzewać, że cały mój plan wziął w łeb. Mimo to nie opuszczałem Los Angeles w nadziei, że jednak pojawi się w końcu ów czwarty czynnik.
Dwudziestego dziewiątego czerwca, kiedy byłem już prawie gotów dać za wygraną i rozpocząć kolejny rok obserwacji, oczekiwania, ćwiczeń i wakacyjnej pracy na ładowarce czołowej dla Harveya Blockera jeśli, naturalnie, zatrudniłby mnie ponownie, przed posiadłością Dolana pojawił się niebieski samochód z napisem AGENCJA OCHRONY LOS ANGELES. Wysiadł z niego jakiś mężczyzna, otworzył kluczem bramę, wprowadził do środka samochód, następnie wrócił piechotą i ponownie dokładnie zamknął bramę na klucz.
Było to wyraźne odstępstwo od panujących tu na co dzień zwyczajów. Poczułem przypływ nadziei.
Odjechałem prawie na dwie godziny, po czym znów wróciłem, ale tym razem zaparkowałem przy sąsiedniej przecznicy, a nie naprzeciwko domu. W kwadrans później przed bramę zajechał kolejny niebieski van. Na boku pojazdu widniał napis: USŁUGI PORZĄDKOWE DUŻEGO JOE. Serce mocniej zabiło mi w piersi. Obserwowałem to we wstecznym lusterku. Pamiętam, jak mocno zaciskałem dłonie na kierownicy wynajętego samochodu.
Z półciężarówki wysiadły cztery kobiety, dwie białe, Murzynka i Chicana* [*Chicana - Amerykanka meksykańskiego pochodzenia]. Miały na sobie białe stroje, jak kelnerki. Ale oczywiście kelnerkami nie były. Były sprzątaczkami.
Któraś nacisnęła dzwonek umieszczony przy bramie, a wtedy natychmiast pojawił się ochroniarz i otworzył wrota. Cała piątka wśród wybuchów śmiechu zaczęła się przekomarzać. Ochroniarz próbował położyć jednej z kobiet rękę na pośladku, ale ona dała mu klapsa po dłoni.
Jedna wróciła do niebieskiej furgonetki i wprowadziła ją na podjazd. Pozostałe, głośno rozmawiając, ruszyły w stronę domu, a strażnik zamykał bramę.
Pot spływał mi po twarzy. Miałem wrażenie, że to tłuszcz. Serce waliło mi jak młotem.
Kiedy zniknęli z zasięgu wstecznego lusterka, odważyłem się odwrócić w stronę domu.
Zobaczyłem, że tylne drzwi furgonetki są otwarte.
Jedna sprzątaczka niosła stos schludnie złożonej pościeli, druga ręczniki. Trzecia dźwigała dwa odkurzacze.
Zatrzymały się przed drzwiami wejściowymi i strażnik wpuścił je do środka.
Odjechałem. Byłem tak poruszony, że z najwyższym trudem mogłem skupić uwagę na kierownicy.
Otwierano dom. Dolan nadjeżdżał.
Dolan nie kupował co roku nowego cadillaca; nie kupował go nawet co dwa lata. Szary sedan DeVille, którym pojawił się pod koniec tego czerwca, miał już trzy. Znałem dokładnie wszystkie jego parametry. Napisałem list do General Motors z prośbą o przysłanie mi danych technicznych tej marki samochodu. Przedstawiłem się jako pisarz pracujący nad nową powieścią. Przysłali mi całą książkę obsługi wraz z prospektem tegorocznego modelu cadillaca. Zwrócili nawet zaadresowaną przeze mnie kopertę zwrotną ze znaczkiem. Najwyraźniej wielkie przedsiębiorstwa zachowują klasę nawet wtedy, gdy mają deficyt.
Potrzebne mi były trzy parametry - maksymalna szerokość, wysokość i długość cadillaca. Udałem się z nimi do znajomego nauczyciela z liceum w Las Vegas. Chyba już wam wspominałem, że przygotowywałem się do tego nie tylko pod kątem formy fizycznej. Z całą pewnością nie.
Przedstawiłem mu problem jako czysto teoretyczne zadanie. Oświadczyłem, że pragnę napisać opowiadanie science fiction i chciałbym, żeby wszystkie wyliczenia w nim były niezwykle dokładne. Podałem mu nawet zarys wiarygodnego schematu intrygi opowiadania - własna pomysłowość wręcz mnie zaskoczyła.
Mój przyjaciel chciał wiedzieć, z jaką prędkością ma się poruszać ów wymyślony pojazd zwiadowczy obcych. Takiego pytania nie przewidziałem i spytałem, czy to takie ważne.
- Naturalnie, że ważne - odparł. - Bardzo ważne. Jeśli zaplanowałeś, że wymyślony przez ciebie pojazd zwiadowczy ma wpaść w zastawioną pułapkę, pułapka musi mieć dokładnie wyliczone wymiary. Z tego, co powiedziałeś, wynika, że ma pięćset osiemnaście centymetrów na sto pięćdziesiąt dwa.
Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć, że niedokładnie tyle, ale uciszył mnie machnięciem ręki.
- No dobrze - stwierdził. - To ułatwi mi wyliczenie łuku.
- Czego?
- Łuku spadania - odrzekł, a mnie zrobiło się zimno. Usłyszawszy taki zwrot, mężczyzna ogarnięty żądzą zemsty mógł wpaść w sidła miłości. Słowa brzmiały mrocznie i złowieszczo: łuk spadania.
Zakładałem, że wystarczy, jeśli wykopię mogiłę, która będzie pasowała do wymiarów cadillaca. I dopiero mój znajomy nauczyciel matematyki uświadomił mi, że zanim dół posłuży za grób, wcześniej musi spełnić rolę skutecznej pułapki.
Oświadczył, że istotny jest kształt. Dodał, że jama, jaką sobie wymyśliłem, nie spełniłaby pokładanej w niej nadziei... Tak naprawdę szanse, że jej nie spełni, były znacznie większe, niż szansa, że to zrobi.
- Jeśli pojazd nie trafi dokładnie na sam początek dołu i natychmiast w niego nie wpadnie - oświadczył mój znajomy nauczyciel - to może wcale w niego nie wpaść. Prześlizgnie się nad nim, pochyli pod pewnym kątem, a kiedy stanie, obcy wydostaną się lukiem pasażerskim i dopadną twoich bohaterów.
Wyjaśnił, że rozwiązaniem jest poszerzenie przedniej części pułapki i nadanie całości kształtu zwężającego się komina.
Później wyniknął problem szybkości.
Jeśli cadillac Dolana będzie jechał za szybko, a dziura w ziemi będzie za krótka, pojazd przeleci po prostu nad nią i zahaczy podwoziem lub tylnymi kołami o krawędź dołu po przeciwnej stronie. Może nawet dachuje, ale cały do jamy nie wpadnie. Jeśli natomiast cadillac posuwać się będzie zbyt wolno, a dół okaże się za długi, auto może wylądować ukosem, oprzeć się na masce, nie spaść do środka czterema kołami i pułapka w takim przypadku również nie spełni swego zadania. Nie można przecież pogrzebać cadillaca z wystającymi na pół metra nad ziemię bagażnikiem i tylnym zderzakiem. To tak, jakby chciało się pochować człowieka z nogami sterczącymi w górę.
- No więc jak szybko zamierza jechać ten twój pojazd zwiadowczy? - zapytał mój znajomy.
Zacząłem szybko dokonywać w myślach obliczeń. Na autostradzie kierowca Dolana jechał z szybkością stu, stu dwudziestu kilometrów na godzinę. W miejscu, gdzie zamierzałem zastawić pułapkę, zapewne będzie się wolniej posuwać. Mogłem wprawdzie zabrać znaki informujące o objeździe, ale nie zdołam ukryć maszyn drogowych.
- Około dwudziestu rull - odparłem.
Nauczyciel uśmiechnął się.
- Przetłumacz to.
- Powiedzmy, osiemdziesiąt kilometrów na godzinę.
- Aha.
Bezzwłocznie zabrał się do pracy, a ja usiadłem obok i z szerokim, pogodnym uśmiechem rozmyślałem o cudownym zwrocie „łuk spadania”.
Matematyk prawie natychmiast uniósł głowę i popatrzył na mnie.
- Wiesz, bracie - odezwał się - powinieneś pomyśleć o zmniejszeniu rozmiarów tego pojazdu.
- Tak? A to dlaczego?
- Pięć metrów na półtora to bardzo dużo jak na pojazd zwiadowczy - oświadczył ze śmiechem. - To, do licha, prawie rozmiary wozu Lincoln Mark IV.
Również się roześmiałem. Obaj chichotaliśmy dłuższą chwilę.
Zaraz po tym, jak ujrzałem wchodzące do posiadłości Dolana sprzątaczki z pościelą i ręcznikami, wróciłem samolotem do Las Vegas.
Wszedłem do swego mieszkania, udałem się do salonu i sięgnąłem po telefon. Ręka lekko mi drżała. Dziewięć lat czaiłem się, czekałem i obserwowałem; jak pająk wysoko pod rynną; jak mysz za boazerią. Zrobiłem wszystko, żeby Dolan nie miał najmniejszego pojęcia o tym, że mąż Elizabeth ciągle jest nim zainteresowany. Obojętny wzrok, jakim obrzucił mnie tamtego dnia, gdy mijałem jego unieruchomiony samochód, i wściekłość, która mnie wtedy ogarnęła, były moją nagrodą.
Ale teraz musiałem podjąć ryzyko. Musiałem je podjąć, ponieważ nie mogłem być w dwóch miejscach jednocześnie i musiałem mieć absolutną pewność, że Dolan wybiera się w drogę, żeby już na niego czekać, usunąwszy na chwilę znaki informujące o objeździe.
Zaplanowałem, że do domu wrócę samolotem. Wierzyłem, że mi się uda. Wierzyłem, że zdołam sprawić, że mi się to uda.
Zadzwoniłem do biura numerów w Los Angeles i poprosiłem o telefon firmy porządkowej Dużego Joe. Kiedy już mi podano ten numer, natychmiast go wykręciłem.
- Tu Bill z firmy dostawczej Renniego - powiedziałem. - W sobotę wieczorem mamy przyjęcie w Hollywood Hills na Aster Drive pod numerem tysiąc sto dwadzieścia jeden. Czy któraś z waszych dziewcząt nie mogłaby sprawdzić w domu pana Dolana, czy w szafce nad kuchenką stoi taka ogromna waza na poncz? Moglibyście to dla nas zrobić?
Poproszono, żebym chwilę zaczekał przy telefonie. Czekałem, ale z każdą upływającą sekundą, z których każda wydawała mi się wiecznością, byłem coraz bardziej pewien, że tamten coś zwąchał i z drugiej linii telefonuje do Renniego.
W końcu - po bardzo, bardzo długim „w końcu” - odezwał się. Sprawiał wrażenie zakłopotanego, a to był już dla mnie dobry znak.
- W sobotę wieczorem?
- Tak, zgadza się. Nie mam tak wielkiej wazy, jaka jest potrzebna, i musiałbym obdzwonić całe miasto. Wydaje mi się, że on ma. Chcę się po prostu upewnić.
- Niech pan posłucha. Z mojej listy zleceń wynika, że pan Dolan ma pojawić się w naszym mieście dopiero w niedzielę po południu, około trzeciej. Oczywiście, któraś z dziewcząt może tej wazy poszukać, ale najpierw chciałbym pewną rzecz wyjaśnić. Pan Dolan nie jest człowiekiem, którego można traktować jak ciula, jeśli wybaczy mi pan mój salonowy język...
- W pełni podzielam tę opinię - wtrąciłem.
- ...więc skoro ma się tutaj pojawić dzień wcześniej, natychmiast wyślę do jego domu jeszcze kilka sprzątaczek.
- Proszę chwilę zaczekać. Sprawdzę jeszcze raz - odrzekłem.
Na stoliku obok mnie leżała czytanka dla klas trzecich zatytułowana: „Drogi do wszystkich miejsc na świecie”. Sięgnąłem po książkę i trzymając ją tuż przy słuchawce, zacząłem głośno kartkować.
- Och, Boże! - jęknąłem. - To mój błąd. Przyjęcie rzeczywiście ma się odbyć w niedzielę. Strasznie mi głupio. Proszę wybaczyć, że narobiłem tyle zamieszania.
- Nie szkodzi. Proszę jeszcze chwilę zaczekać... Polecę którejś z dziewcząt, żeby sprawdziła tę wazę w...
- Skoro ma się odbyć w niedzielę, to nie ma sprawy przerwałem szybko. - W niedzielę rano oddadzą mi moją wazę, którą wypożyczyłem na przyjęcie weselne w Glendale.
- W takim razie w porządku. I niech się pan nie przejmuje. - Pogodny, pozbawiony podejrzliwości ton; ton człowieka, który nie zamierza przetrawiać wszystkiego dwa razy.
Taką miałem nadzieję.
Odwiesiłem słuchawkę i siedziałem bez ruchu, układając sobie wszystko w głowie na tyle, na ile potrafiłem. Kalkulowałem. Dolan żeby zdążyć do Los Angeles na piętnastą, powinien opuścić Las Vegas w niedzielę około dziesiątej rano. Do miejsca robót drogowych dotrze mniej więcej kwadrans po jedenastej, wpół do dwunastej. Wtedy na autostradzie praktycznie nie będzie żadnego ruchu.
Zdecydowałem, że dosyć tych jałowych spekulacji, że należy przystąpić do działania.
Przejrzałem mnóstwo ogłoszeń, wykonałem kilka telefonów, a następnie udałem się do handlarza używanymi samochodami, gdzie obejrzałem pięć pojazdów, które były w zasięgu moich możliwości finansowych. Zdecydowałem się na zdezelowanego forda pochodzącego z tego roku, kiedy zabita została Elizabeth. Zapłaciłem gotówką. Gdy opuściłem handlarza, zostało mi na koncie tylko dwieście pięćdziesiąt siedem dolarów, lecz nic mnie to nie obchodziło. W drodze do domu wstąpiłem do wypożyczalni mieszczącej się w budynku o rozmiarach niewielkiego domu towarowego i wypożyczyłem sprężarkę powietrzną, dopłacając brakującą gotówkę z MasterCard.
W piątek, późnym popołudniem, załadowałem furgonetkę. Kilofy, łopaty, sprężarka, ręczne kowadło blacharskie, skrzynka z narzędziami, lornetka, wypożyczony w Wydziale Dróg i Autostrad młot pneumatyczny do rozbijania asfaltu, komplet ostrzy w kształcie grota do strzały, wielka płachta brezentowa piaskowego koloru oraz duży zwój brezentu, który osobiście przyciąłem jeszcze poprzedniego lata. Do tego dwadzieścia jeden cienkich rozpór drewnianych, każda długa na półtora metra, a na końcu przemysłowy zszywacz do stalowych klamer.
Na skraju pustyni zatrzymałem się w centrum handlowym, skąd ukradłem tablice rejestracyjne, które niezwłocznie zamontowałem do swojej furgonetki.
Sto dwadzieścia kilometrów na zachód od Vegas ujrzałem pierwszą pomarańczową tablicę. ROBOTY DROGOWE. JAZDA NA WŁASNE RYZYKO. Około dwóch kilometrów dalej stała ta, na którą czekałem od... no cóż... czekałem od dnia śmierci Elizabeth, jakkolwiek wtedy jeszcze nie miałem o tym najmniejszego pojęcia.
OBJAZD ZA 10 KILOMETRÓW.
Kiedy pojawiłem się na miejscu, żeby dokładnie ocenić sytuację, zmierzch przechodził już w noc. Powinienem był to zawczasu przewidzieć. Trochę żałowałem; ale nie bardzo.
Objazd prowadził w prawo, między dwoma garbami wzniesień, przez które przechodziła autostrada. Była to typowa, niegdyś zabezpieczona po bokach płotem stara droga, którą Wydział Dróg i Autostrad wygładził i poszerzył, przystosowując do chwilowo zwiększonego ruchu. Wjazd oznaczała świetlna strzałka zasilana z buczącego agregatu zamkniętego na kłódkę w stalowej skrzyni.
Tuż za miejscem, gdzie rozpoczynał się objazd, autostradę, która pięła się tam na szczyt kolejnego pagórka, blokował podwójny rząd pachołków. Za nimi (na wypadek, gdyby ktoś był wyjątkowym gapą, minął świetlną strzałkę i przejechał po rzędach pachołków; a podejrzewam, że niektórzy kierowcy są tak niebotycznymi głupcami) postawiono pomarańczową tablicę, wielkości tablicy szkolnej, z napisem: DROGA ZAMKNIĘTA. KORZYSTAĆ Z OBJAZDU.
Bardzo się ucieszyłem, że wzniesienie zasłaniało miejsce robót. Nie chciałem, żeby Dolan miał okazję zwęszyć pułapkę, zanim w nią wpadnie.
Szybko, by nikt mnie nie zauważył, wyskoczyłem z furgonetki i przestawiłem tuzin pachołków, tworząc przejazd takiej szerokości, by zmieścił się w nim mój samochód. Tablicę z napisem: DROGA ZAMKNIĘTA przewlokłem na prawą stronę, biegiem wróciłem do auta, wskoczyłem do szoferki i przejechałem na drugą stronę zapory.
Usłyszałem dźwięk nadjeżdżającego samochodu.
Znów wyskoczyłem z furgonetki i zacząłem gorączkowo ustawiać pachołki na miejsce. Dwa wyleciały mi z rąk i potoczyły się do przydrożnego rowu. Dysząc ciężko, zbiegłem po nie, ale w mroku potknąłem się o kamień i rozciągnąłem jak długi na ziemi. Natychmiast zerwałem się na nogi. Na twarzy osiadła mi gruba warstwa kurzu, z dłoni kapała krew. Samochód się zbliżał. Niebawem miał pojawić się na wzniesieniu przed objazdem, a wtedy jego kierowca w świetle reflektorów ujrzałby mężczyznę w dżinsach i podkoszulku próbującego przestawiać pachołki, a obok, tam, dokąd prawo wjazdu miały tylko wozy należące do Wydziału Dróg i Autostrad, zaparkowany cywilny samochód. Postawiłem na miejsce ostatni pachołek i co sił w nogach pobiegłem po tablicę. Pociągnąłem za mocno, toteż o mały włos jej nie przewróciłem.
Kiedy blask reflektorów nadjeżdżającego ze wschodniej strony samochodu stawał się coraz silniejszy, nieoczekiwanie nabrałem pewności, że jest to patrol stanowej policji Newady.
Znak stał już tam, gdzie poprzednio. A jeśli nawet niedokładnie tam, to wystarczająco blisko szosy, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Pędem ruszyłem do furgonetki, wskoczyłem do środka i odjechałem, by skryć się za wzniesieniem. Gdy tam dotarłem, pierwszą górkę zalało światło reflektorów nadjeżdżającego auta. Czy jego kierowca dostrzegł mój samochód, który stał z wygaszonymi światłami?
Nie sądzę.
Rozparłem się w fotelu, zamknąłem oczy i czekałem, aż serce zacznie mi normalnie bić. W końcu, gdy warkot i klekot podskakującego na wyboistym objeździe samochodu ucichł, bicie serca i oddech wróciły mi do normy.
A więc byłem na miejscu - bezpieczny i za objazdem.
Musiałem wziąć się do roboty.
Za drugim wzniesieniem szosa schodziła łagodnie i dalej, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się równiną. Ale dwie trzecie tego płaskiego odcinka autostrady po prostu nie istniały. Piętrzyły się tam aż po horyzont pryzmy ziemi oraz kopy żużlu i żwiru.
Czy nie zauważą tego w porę i nie zatrzymają się? Czy nie zawrócą? A może pojadą dalej, jeśli nie dostrzegą żadnych znaków ostrzegawczych?
Było już za późno na takie spekulacje.
Wybrałem teren odległy o dwadzieścia metrów od miejsca, gdzie zaczynał się płaski odcinek drogi. Jakieś czterysta metrów dalej asfalt się urywał. Zatrzymałem się na poboczu, wyskoczyłem z kabiny i przeszedłem na tył pojazdu. Otworzyłem drzwi. Ułożyłem kilka desek i po nich wyniosłem z auta sprzęt. Chwilę odpoczywałem, patrząc w zimne, pustynne gwiazdy.
- Jesteśmy, Elizabeth - szepnąłem do tych gwiazd.
Odniosłem wrażenie, że jakaś zimna dłoń musnęła mi kark.
Sprężarka zagrzmiała niczym silnik rakietowy, a huk młota pneumatycznego był jeszcze gorszy. Ale nic na to nie mogłem poradzić. Mogłem jedynie żywić nadzieję, że przed północą uporam się z pierwszą częścią zadania. Gdyby praca się przeciągnęła, byłbym w kropce, gdyż miałem ograniczony zapas paliwa do kompresora.
Nieważne. Po co przejmować się tym, czy ktoś słucha i zastanawia się, co za idiota w środku nocy pracuje młotem pneumatycznym. Myślałem o Dolanie. Myślałem o szarym sedanie DeVille.
Myślałem o łuku spadania.
Najpierw za pomocą kredy, taśmy mierniczej i wyliczeń mego znajomego matematyka wyznaczyłem zarys grobu. W mroku bielał naszkicowany z grubsza prostokąt o szerokości około półtora metra i o długości trzynastu. Bliższy mnie koniec był nieco szerszy. W mroku rysunek nie przypominał kształtem zwężającego się komina, tak jak to było na wykresie, który wyrysował mój znajomy. Przypominał bardziej szeroki wlot do długiej, prostej tchawicy. A wszystko po to, żeby cię lepiej pożarł, mój drogi - pomyślałem i uśmiechnąłem się w ciemnościach.
W poprzek naszkicowanego kredą tego prawie prostokąta przeciągnąłem dwadzieścia linii, tworząc pasy o szerokości mniej więcej sześćdziesięciu centymetrów każdy. Później wyrysowałem pojedynczą pionową krechę przez środek, dzięki czemu powstała krata złożona z czterdziestu figur zbliżonych do kwadratu. Każda z nich miała wymiary sześćdziesiąt na siedemdziesiąt pięć centymetrów. Segment czterdziesty trzeci, pierwszy i nie przekreślony rozszerzały się niczym szufla.
Zakasałem rękawy, uruchomiłem sprężarkę i zabrałem się do pierwszego.
Praca posuwała się żwawiej, niż zakładałem, ale wolniej, niż miałem nadzieję. Czy tak jest zawsze? Wszystko nabierze tempa, gdy przyjdzie kolej na ciężki sprzęt, ale to nastąpi później. Najpierw musiałem zerwać nawierzchnię szosy. Nie skończyłem do północy. Nie skończyłem nawet do trzeciej nad ranem, kiedy wyczerpało mi się paliwo. Przewidziałem taką okoliczność i zabrałem ze sobą pompkę do przelewania benzyny z baku furgonetki. Ale kiedy odkręciłem nakrętkę i w nozdrza uderzył mnie zapach ropy, po prostu zakręciłem bak i położyłem się na pace samochodu.
Dosyć, na dzisiaj dosyć. Nie mogłem. Chociaż pracowałem w roboczych rękawicach, na dłoniach porobiły mi się bąble; wiele krwawiło. Od wibracji, w które wprawiał je młot pneumatyczny, ciało dygotało jak w febrze, a ramiona drżały niczym oszalały kamerton. Bolała mnie głowa, kark miałem zdrętwiały i czułem, że kręgosłup wypełnia mi sproszkowane szkło.
Wyciąłem dwadzieścia osiem kwadratów. Dwadzieścia osiem.
Zostało czternaście.
A to przecież zaledwie początek zadania.
Nigdy - pomyślałem. - To nierealne. Nie dam rady.
I znów dotyk lodowatej dłoni.
Dasz radę, kochanie, dasz.
Dzwonienie w uszach nieco ucichło. Co pewien czas słyszałem dźwięk silnika samochodowego... po chwili niknął po prawej stronie, kiedy pojazd skręcał w objazd i szerokim łukiem omijał odcinek autostrady, na którym trwały prace.
Jutro sobota... przepraszam, już dziś jest sobota - pomyślałem. - Dziś jest sobota. A Dolan pojawi się w niedzielę. Mam niewiele czasu.
Zgadza się, kochanie.
Eksplozja rozdarła Elizabeth na strzępy.
Moja najdroższa rozerwana została na strzępy za to, że chciała powiedzieć policji o tym, czego była świadkiem; została rozdarta na strzępy za to, że nie dała się zastraszyć, za odwagę. A Dolan ciągle jeździł po świecie swoim sedanem, pijał dwudziestoletnią whisky, a na ręce lśnił mu rolex.
Spróbuję - pomyślałem i zapadłem w kamienny, pozbawiony jakichkolwiek majaków sen, który bardziej przypominał śmierć.
Obudziłem się o ósmej, kiedy upalne słońce zaświeciło mi w twarz. Usiadłem i z krzykiem przyłożyłem pulsujące bólem dłonie do krzyża. Praca? Wyciąć pozostałe czternaście kwadratów asfaltu? Przecież nie byłem nawet w stanie chodzić.
Ale musiałem. Musiałem chodzić, więc chodziłem. Poruszając się jak grający w shuffleboard starzec, poczłapałem do szoferki i ze skrytki wyciągnąłem buteleczkę z etopiryną, którą zabrałem ze sobą na wypadek takiego właśnie przebudzenia.
Czyżbym naprawdę sądził, że jestem w formie? Czy naprawdę tak sądziłem?
Śmieszne, prawda?
Popiłem wodą cztery tabletki, odczekałem kwadrans, żeby rozpuściły się w żołądku, a następnie z wilczym apetytem pochłonąłem śniadanie złożone z suszonych owoców i obrzydliwych na zimno pierożków z mięsem.
Popatrzyłem w stronę kompresora i młota pneumatycznego. Żółta blaszana obudowa sprężarki już teraz zdawała się skwierczeć w promieniach ostro grzejącego, porannego słońca. Potem skierowałem wzrok na starannie wycięte poprzedniego wieczoru kwadraty w asfalcie.
Wcale nie chciało mi się tam iść i ponownie chwytać za młot. Przypomniały mi się słowa Blockera: „Nigdy już, braciszku, nie nabierzesz krzepy. Niektóre rośliny i niektórzy ludzie wytrzymują na słońcu. Inni więdną i umierają... Dlaczego włazisz w takie gówno?”
- Bo rozerwało ją na strzępy - zaskrzeczałem. - Ja ją kochałem, a ona została rozdarta na strzępy.
Nie była to zachęta w rodzaju okrzyku: „Dawaj, stary!” czy „Dołóż mu!”, niemniej skłoniło mnie do działania. Krztusząc się od smaku i smrodu paliwa, najwyższym wysiłkiem woli zatrzymując w żołądku niedawno zjedzone śniadanie, przepompowałem ropę z baku furgonetki. Błysnęło mi w głowie pytanie, co będzie, jeśli przed długim weekendem drogowcy usunęli z maszyn paliwo, ale natychmiast odsunąłem od siebie tę myśl. Nie było sensu martwić się na zapas tym, na co i tak nie miałem wpływu. Coraz bardziej czułem się jak człowiek, który wyskoczył z B-52 z parasolem zamiast spadochronu.
Zaniosłem pełen kanister do kompresora i napełniłem jego bak. Lewą dłonią musiałem zacisnąć palce prawej ręki na lince startowej sprężarki. Pociągnąłem za sznurek, wtedy większość pęcherzy pękła. Urządzenie już pracowało, gdy spostrzegłem, że z prawej dłoni cieknie mi ropa.
Nie uda się.
Błagam, kochanie.
Sięgnąłem po młot. Uruchomiłem go.
Najgorsza była pierwsza godzina, później nieustanny łoskot i wibracje w połączeniu z etopiryną sprawiły, że cały zdrętwiałem - plecy, ręce, głowa. O jedenastej wyciąłem ostatni blok asfaltu. Nadeszła chwila, kiedy miałem się przekonać, ile zapamiętałem z nauk Tinkera na temat, jak uruchamia się maszyny drogowe za pomocą krótkiego spięcia.
Na miękkich nogach, zataczając się, podszedłem do furgonetki, po czym pojechałem nią dwa i pół kilometra dalej, do miejsca, gdzie prowadzono prace drogowe.
Maszynę zauważyłem prawie natychmiast. Ogromna, jednonaczyniowa ładowarka Case-Jordan z zamontowanym z tyłu potężnym chwytakiem; maszyna warta sto trzydzieści pięć tysięcy dolarów. U Blockera pracowałem na caterpillarze, ale oba typy ładowarki funkcjonowały na podobnej zasadzie.
Przynajmniej taką miałem nadzieję.
Wgramoliłem się do kabiny i popatrzyłem na umieszczoną obok dźwigni biegów tabliczkę z diagramem. Wyglądała identycznie jak ta w caterpillarze. Kilkakrotnie zmieniłem biegi. Początkowo szło opornie, ponieważ do skrzyni biegów dostał się piasek. Facet operujący maszyną nie założył gumowego kołnierza ochronnego, a nadzorca tego nie sprawdził. Blocker
by sprawdził i obciąłby pracownikowi z wypłaty pięć dolców bez względu na to, czy zbliżał się długi weekend, czy nie.
Oczy Blockera. Na poły pełne podziwu, na poły pełne pogardy. Co by pomyślał o moim przedsięwzięciu?
Nieważne. Nie miałem czasu rozmyślać o Harveyu Blockerze. Musiałem myśleć o Elizabeth. I o Dolanie.
Na stalowej podłodze maszyny leżał w charakterze dywanika jutowy worek. Podniosłem go w nadziei, że znajdę kluczyki. Naturalnie nie znalazłem.
Pod czaszką usłyszałem głos Tinkera: „Kurczę blade, byle szczeniak za pomocą krótkiego spięcia uruchomi każde z tych maleństw, białasku. Co w tym trudnego? Każdy pojazd można tak uruchomić. Popatrz tutaj. Nie, nie tam, gdzie się wkłada kluczyki, bo przecież ich nie masz. Co się tak gapisz? Popatrz tu. Widzisz te kabelki?”
Popatrzyłem na zwisające przewody. Wyglądały dokładnie tak samo jak tamte, które pokazywał mi Tinker: czerwony, niebieski, żółty i zielony. Z końcówki każdego zdarłem po dwa centymetry izolacji, po czym z tylnej kieszeni spodni wyjąłem miedziany drut.
„W porządku, białasku. Posłuchaj uważnie, bo później nie będzie czasu na pytania i odpowiedzi, kapewu? Połącz ten czerwony z zielonym. Nie zapomnisz, bo są to kolory Bożego Narodzenia. Wtedy silnik załapie”.
Połączyłem miedzianym drucikiem zielony przewód case-jordana z czerwonym. Pustynny wiatr gwizdał cicho, jakby ktoś dmuchał w wylot butelki po wodzie sodowej. Po karku ściekał mi pot i wpływał za koszulę. Aż mnie plecy zaczęły od tego swędzieć.
„Teraz weź niebieski i żółty. Nie musisz ich wiązać drutem. Zetknij tylko i uważaj, żeby nie dotknąć któregoś paluchami, bo ci się jaja zagotują. Niebieski i żółty uruchamiają starter. Później je puść. Kiedy już będziesz miał dosyć przejażdżki cudzą maszyną, po prostu rozłącz czerwony i zielony. To tak, jakbyś wyjął kluczyki ze stacyjki”.
Zetknąłem niebieski i żółty. Przeskoczyła między nimi wielka żółta iskra. Gwałtownie cofnąłem głowę i uderzyłem potylicą w jeden z metalowych słupków kabiny. Po chwili jednak znów pochyliłem się, po czym jeszcze raz zetknąłem druty. Silnik zakaszlał i ładowarką spazmatycznie szarpnęło. Poleciałem do przodu, na tablicę rozdzielczą, a lewym policzkiem wyrżnąłem w drążek sterowniczy. Oczywiście, zapomniałem ustawić przekładnię na luz i w rezultacie o mało nie straciłem oka. Prawie słyszałem gromki, szyderczy śmiech Tinkera.
Przestawiłem dźwignię biegów i ponownie złączyłem przewody. Silnik zacharczał, z komina buchnął obłok śmierdzącego, brązowego dymu, który natychmiast został rozpędzony przez nieustannie wiejący wiatr. Motor krztusił się. Wmawiałem sobie, że maszyna jest po prostu w fatalnym stanie - człowiek, który nie opuścił gumowej osłony przed piaskiem, mógł zapomnieć o wszystkim - ale nabierałem coraz większej pewności, że, tak jak się obawiałem, robotnicy opróżnili zbiorniki.
Kiedy już chciałem wyskoczyć z kabiny i zmierzyć prętem poziom paliwa (zawsze lepiej spojrzeć prawdzie w oczy, choćby była najgorsza, kochanie), silnik zaczął równo pracować.
Rozłączyłem druty - pozbawiony izolacji fragment niebieskiego przewodu dymił - i otworzyłem przepustnicę. Kiedy silnik się rozgrzał, wrzuciłem pierwszy bieg, odwróciłem maszynę wokół jej własnej osi i ruszyłem w stronę długiego, brązowego prostokąta wyciętego równo w prowadzącym na zachód paśmie autostrady.
Resztę dnia wspominam jako przerażające piekło wypełnione rykiem silnika i palącym, oślepiającym słońcem. Operator case-jordana zapomniał wprawdzie założyć osłonę przeciwpiaskową, ale nie omieszkał zabrać znad kabiny brezentowej plandeki chroniącej przed palącymi promieniami słońca. No cóż, zgaduję, że starzy bogowie również lubią się czasami pośmiać. Nie wiedzieć dlaczego. Po prostu lubią. Ponadto uważam, że starzy bogowie mają wypaczone poczucie humoru.
Ponieważ nigdy nie opanowałem precyzyjnego operowania dźwigiem, prawie do drugiej po południu gołymi rękami wrzucałem bryły zdartego asfaltu do przydrożnego rowu. Przypominającą kształtem łopatę końcówką urządzenia rozcinałem płaty asfaltu na pół, a następnie przenosiłem je i wyrzucałem za szosę. Bałem się, że jeśli użyję dźwigu, to je pokruszę.
Kiedy już cały asfalt znalazł się w przydrożnym rowie, odstawiłem ładowarkę tam, skąd ją wziąłem. Miała niewiele paliwa, więc przyszła pora, żeby przepompować trochę benzyny z furgonetki. Zatrzymałem się przy samochodzie, sięgnąłem po plastikowy przewód... i wzrok mój spoczął na dwudziestolitrowym, blaszanym pojemniku z wodą. Odrzuciłem na bok przewód i popełzłem w głąb auta. Jęcząc z rozkoszy, zacząłem polewać sobie twarz, kark i tors. Wiedziałem, że jeśli się napiję, natychmiast zwymiotuję. Ale musiałem się napić. Napiłem się i zwymiotowałem. Nawet nie wyszedłem z samochodu, tylko odwróciłem głowę. Później odpełzłem jak najdalej od bałaganu, jakiego narobiłem.
Zapadłem w sen, a gdy się zbudziłem, było już prawie ciemno. Gdzieś w oddali do stojącego na purpurowym niebie księżyca w pełni wył samotny wilk.
W niknącym świetle dnia wyłom w asfalcie rzeczywiście przypominał grób - grób jakiegoś mitycznego olbrzyma. Może Goliata.
- Nic z tego - powiedziałem, kierując te słowa do asfaltu. Błagam - odszepnęła Elizabeth. - Błagam... dla mnie.
Wyjąłem ze skrytki cztery kolejne tabletki etopiryny i przełknąłem je.
- Dla ciebie - mruknąłem.
Podjechałem case-jordanem do buldożera od strony, gdzie znajdował się jego bak. Operator maszyny należący do ekipy stanowej mógł wprawdzie pojechać do domu, zapomniawszy opuścić osłonę przeciwpiaskową, ale czy, skoro litr ropy kosztował dolara i pięćdziesiąt centów, mógłby zapomnieć zakręcić korek wlewu paliwa? Nigdy.
Przepompowałem ropę z buldożera do ładowarki, a potem siedziałem chwilę bez ruchu; starając się o niczym nie myśleć, spoglądałem na wschodzący coraz wyżej księżyc. Później podjechałem do wycięcia w asfalcie i zacząłem kopać.
Kierowanie ładowarką w blasku księżyca okazało się zajęciem znacznie prostszym niż operowanie w palących promieniach słońca młotem pneumatycznym. Niemniej praca posuwała się powoli, gdyż chciałem, żeby dno wykopu było pochylone pod dokładnie wymierzonym kątem. W konsekwencji nieustannie sprawdzałem to nachylenie stolarską wasserwagą. Każda taka operacja wymagała zatrzymania maszyny, zeskoczenia na ziemię, pomiaru nachylenia dna i powrotu do kabiny. W normalnych warunkach nie stanowiłoby to najmniejszego problemu, lecz gdy wybiła północ, moje ciało zesztywniało, a każdy ruch powodował straszliwy ból w kościach i mięśniach. Najgorszy był krzyż. Podejrzewałem, że naprawdę wyrządziłem sobie jakąś krzywdę.
Ale tym, podobnie jak wszystkim innym, miałem się martwić później.
Gdybym naprawdę musiał wykopać dół długości blisko trzynastu metrów, szerokości półtora metra i tej samej głębokości, byłaby to dla ładowarki praca niemożliwa do wykonania w tak krótkim czasie. Z równym powodzeniem mógłbym maszynę wyrzucić w przestrzeń kosmiczną lub postawić na niej Taj Mahal. Żeby tego dokonać, musiałbym przerzucić ponad dwadzieścia osiem metrów sześciennych ziemi.
„Musisz stworzyć pułapkę o kominowatym kształcie, która wessie tych twoich wrogich obcych - oświadczył mi znajomy matematyk. - A jej dno powinno być nachylone tak, żeby mogło w pewien sposób odegrać rolę łuku spadania”.
Wyciągnął kolejny wykres.
„To oznacza, że ci twoi intergalaktyczni powstańcy, czy kim tam oni są, muszą wybrać jedynie połowę ilości ziemi, którą wskazywały początkowe wyliczenia. W tym konkretnym przypadku... - Nabazgrał coś na kartce i rozpromienił się. Trochę ponad czternaście metrów sześciennych. Kaszka z mleczkiem. Taką pracę człowiek mógłby w pojedynkę wykonać łopatą”.
Wtedy w to uwierzyłem, lecz nie wziąłem pod uwagę upału... pęcherzy na dłoniach... wyczerpania... nieustannego bólu w krzyżu.
Przerwa; ale niezbyt długa. Pomiar nachylenia dna.
Mogło być gorzej, kochanie, prawda? Masz ostatecznie do czynienia tylko z podłożem szosy, a nie ze zbitym pustynnym zlepieńcem...
W miarę jak głębokość dołu rosła, poruszałem się coraz wolniej. Zaciśnięte na drążkach sterowniczych dłonie krwawiły. Pchałem mocno do przodu dźwignię, aż łyżka ładowarki opadała na dno wykopu. Ciągnąłem drążek do siebie, a następnie chwytałem inny. Ten z ostrym, hydraulicznym jękiem prostował ramię koparki, na którego końcu znajdowała się łyżka. Obserwowałem, jak z brudnej, pomarańczowej otuliny wysuwa się jasna, naoliwiona, metalowa rura wpychająca czerpak w ziemię. Od czasu do czasu stalowa łyżka, kiedy trafiała na krzemień, krzesała iskry. Podnosiłem ramię z czerpakiem... obracałem je - ciemny podługowaty kształt na tle rozgwieżdżonego nieba (starałem się nie zwracać uwagi na pulsującą bólem szyję oraz jeszcze mocniejszy ból przeszywający krzyż) - i wyrzucałem zawartość łyżki do przydrożnego rowu, zasypując zwalone tam bryły asfaltu.
Nieważne, kochanie. Jak skończysz, zabandażujesz sobie dłonie. Zabandażujesz, jak z nim skończysz.
- Rozerwało ją na strzępy - wychrypiałem i ponownie zanurzyłem czerpak w dole, żeby z grobu Dolana wydobyć kolejne sto kilogramów ziemi i żwiru.
Kiedy człowiek dobrze się bawi, czas szybko płynie.
W chwilę po tym, jak ujrzałem na niebie pierwszy brzask, dokonałem za pomocą stolarskiej wasserwagi kolejnego pomiaru nachylenia dna. Zbliżałem się do końca pracy; wydawało mi się nawet, że nie muszę pogłębiać dołu. Przykucnąłem w wykopie i posłyszałem cichy trzask w krzyżu.
Wydałem zduszony okrzyk i upadłem na bok, na wąskie, pochyłe dno wykopu. Zacisnąłem zęby, dłonie przyłożyłem do pleców.
Powoli ból mijał i w końcu mogłem dźwignąć się na nogi.
W porządku - pomyślałem. - O to chodzi. Koniec. To była ostra próba, ale więcej już nie dam rady.
Błagam, kochanie - odparła szeptem Elizabeth. Niesamowite, że jej głos, tak pełen ufności i wiary, teraz nabrał nieprzyjemnej barwy; stał się nieprzejednany. - Błagam, nie poddawaj się. Ciągnij dalej.
Co? Mam dalej kopać? Nie wiem nawet, czy zdołam zrobić krok!
Ależ zostało tak niewiele do zrobienia! - zawodził mi pod czaszką głos. Przestał to już być głos, który wstawiał się za Elizabeth; to była sama Elizabeth. - Tak niewiele zostało, kochanie!
W coraz jaśniejszym świetle nadchodzącego dnia popatrzyłem na jamę i powoli skinąłem głową. Miała rację. Do wykopania zostało mi zaledwie półtora metra, najwyżej dwa. Ale były to najgłębsze dwa metry w moim życiu. Dwa metry piasku do wykopania.
Zrobisz to, kochanie... wiem, że stać cię na to.
Słodko, przymilnie.
Ale tak naprawdę to nie głos Elizabeth skłonił mnie do kontynuowania tego, co zacząłem. Sprawił to obraz Dolana, który stanął mi przed oczyma. Dolana śpiącego w swoim apartamencie na szczycie wieżowca, podczas gdy ja stałem w wykopie obok cuchnącej ropą ładowarki, której silnik dudnił i grzmiał. Byłem oblepiony brudem, dłonie miałem odarte do krwi, a Dolan spał tylko w spodniach od jedwabnej pidżamy. Obok niego leżała jedna z jego blondynek ubrana tylko w bluzę.
Na dole, w oszklonej przybudówce obok parkingu, ładowano jego bagaż do cadillaca, wlewano do baków paliwo, tak żeby auto było w każdej chwili gotowe do drogi.
- Jeśli tak, to dobrze - mruknąłem.
Powoli wspiąłem się na siodełko operatora ładowarki i odwróciłem maszynę.
Pracowałem do dziewiątej, po czym zrobiłem sobie przerwę - zostało mi jeszcze wiele innych rzeczy do zrobienia. Dół o pochyłym dnie miał jedenaście metrów długości. To powinno wystarczyć.
Odstawiłem ładowarkę tam, skąd ją wziąłem. Wiedziałem, że będę jej jeszcze używał, a to oznaczało, że będę musiał jeszcze raz przepompować paliwo do baków, ale chwilowo nie miałem na to czasu. Powinienem zażyć następne etopiryny. W fiolce pozostało jednak już niewiele tabletek, a wiedziałem, że będę ich rozpaczliwie potrzebował później... i następnego dnia. O, tak! Następny dzień - poniedziałek, wspaniały Czwarty Lipca.
Zamiast etopiryny zażyłem piętnastominutowego odpoczynku. Zdawałem sobie sprawę, że być może marnuję czas, ale zmusiłem się do tego. Leżałem na plecach na pace furgonetki i rozmyślałem o Dolanie. W mięśniach czułem skurcze.
Zapewne zbierał już ostatnie drobiazgi - jakieś papiery, które chciał przejrzeć podczas podróży, neseser z przyborami toaletowymi, może jakąś książkę lub talię kart.
A jeśli tym razem poleci samolotem? - szepnął mi w umyśle jakiś złośliwy głos.
Jęknąłem cicho. Na to już nie miałem wpływu. Jak dotąd Dolan nigdy nie latał do Los Angeles samolotem - zawsze jeździł sedanem DeVille. Nawet mi do głowy nie przyszło, że mógłby zrobić inaczej. A przecież czasami latał samolotem... raz poleciał do Londynu. Myśl ta nie dawała mi spokoju, doskwierała, swędziała, pulsowała jak obrzydliwy liszaj.
O wpół do dziesiątej wyciągnąłem z samochodu zwój brezentu, wielki spinacz, przemysłowe klamry i drewniane rozpory. Dzień wstał pochmurny i nie było upału - czasami Bóg lubi okazać łaskę. Aż do tej chwili, dręczony gorszymi dolegliwościami, nie zwracałem uwagi na swoją łysą głowę. Kiedy jednak dotknąłem jej palcami, aż syknąłem z bólu i natychmiast cofnąłem dłoń. Przejrzałem się we wstecznym lusterku od strony pasażera. Skórę miałem wściekle czerwoną - prawie koloru śliwki.
W Las Vegas Dolan zapewne odbywał ostatnie rozmowy telefoniczne, a szofer podprowadził już cadillaca przed front domu. Dzieliło nas około stu dwudziestu kilometrów i już niebawem szary samochód miał zacząć zmniejszać ten dystans z szybkością stu kilometrów na godzinę. Nie mogłem więc stać bezczynnie i biadolić nad spaloną słońcem łysiną.
Uwielbiam twoją spaloną słońcem glacę, kochanie - odezwała się zza moich pleców Elizabeth.
- Dziękuję, Beth - odrzekłem i zacząłem przenosić do jamy drewniane rozpory.
W porównaniu z kopaniem ta praca była lekka, a okropny, prawie nie do zniesienia ból w krzyżu uspokoił się, przechodząc w tępe pulsowanie.
Ale co później? - zapytał przymilnie głos. - Jak myślisz, hmmm?
Później będę musiał zająć się sobą, to wszystko. Teraz liczyło się tylko to, że pułapka była prawie gotowa.
Rozpory spinające brzegi jamy dopasowałem tak, że mogłem oprzeć je mocno na krawędziach asfaltu, który stanowił najwyższą warstwę wykopu. Praca byłaby znacznie trudniejsza, gdyby asfalt stwardniał. Teraz jednak, w środku dnia, czarna masa nabrała miękkości i mocowanie rozpór przypominało wtykanie ołówków w cukierki toffi.
Kiedy już umieściłem rozpory, dół ponownie przybrał wygląd wyrysowanego kredą diagramu, z tym tylko, że nie było długiej, pionowej linii ciągnącej się przez środek. Położyłem ciężki zwój brezentu przy płytszej stronie jamy i rozwiązałem troki.
Rozwinąłem trzynaście metrów szosy 71.
Z bliska nie wyglądało to najlepiej - makijaż na twarzach aktorów i dekoracje sceniczne nigdy nie prezentują się dobrze z trzech pierwszych rzędów. Ale już z odległości kilkunastu metrów brezent był nie do wykrycia. Jego ciemnoszary kolor idealnie harmonizował z barwą nawierzchni drogi. Po lewej stronie rozesłanego brezentu (jeśli stanęło się twarzą w kierunku zachodnim) biegła przerywana żółta linia. Posuwając się powoli wzdłuż dołu, przypiąłem brezent przemysłowymi zszywaczami do drewnianych rozpór. Ręce nie chciały pracować, ale pochlebstwami i przymilaniem się jakoś skłoniłem je do wykonania tego zadania.
Kiedy już płachta została należycie zamocowana, wróciłem do furgonetki, wślizgnąłem się za kierownicę (czynności tej towarzyszył okropny skurcz mięśni) i podjechałem na szczyt wzniesienia. Stałem tam całą minutę i spoglądałem na opuchnięte, poharatane, złożone na podołku dłonie. Później wysiadłem z auta i popatrzyłem przelotnie na drogę 71. Wiecie, nie chciałem skupiać uwagi na jakiejś konkretnej rzeczy. Pragnąłem ogarnąć wzrokiem całość - gestalt, jeśli wolicie. Chciałem, na ile to możliwe, spojrzeć na wykop oczyma Dolana i jego ludzi, kiedy będą zjeżdżać ze wzniesienia i dopiero w ostatniej chwili zobaczą pułapkę. Chciałem widzieć, jak wspaniale - czy jak okropnie - to odczują.
Wszystko wyglądało lepiej, niż się spodziewałem.
Majaczące w niedalekiej perspektywie prostej szosy maszyny drogowe doskonale tłumaczyły stertę ziemi, którą wyrzuciłem z wykopu do przydrożnego rowu. Prawie całkowicie zakrywała bryły asfaltu. Wprawdzie niektóre wystawały spod piachu - wzmagający się wiatr porywał ziemię - ale sprawiały wrażenie pozostałości po jakichś innych, dawnych pracach drogowych. Kompresor wyglądał jak używany w takich sytuacjach sprzęt Wydziału Dróg i Autostrad.
Brezent idealnie udawał asfalt - z miejsca, w którym się znajdowałem, szosa wydawała się nietknięta.
W piątek na autostradzie panował ogromny ruch; w sobotę jeszcze większy - nieustannie dobiegał mnie szum silników zmierzających w kierunku objazdu samochodów. W niedzielę jednak ruch praktycznie zamarł. Ludzie dojechali już tam, gdzie zamierzali świętować Czwarty Lipca, lub też zdecydowali się na jazdę autostradą międzystanową biegnącą sześćdziesiąt pięć kilometrów na południe od szosy 71. Do moich planów pasowało to wyśmienicie.
Zaparkowałem furgonetkę tuż za grzbietem wzgórza, by była niewidoczna z drugiej strony, wyszedłem z szoferki, położyłem się na ziemi na brzuchu i przeleżałem tak do dziesiątej czterdzieści pięć. Gdy za zakrętem objazdu zniknęła już posuwająca się w ślimaczym tempie cysterna z mlekiem, podjechałem furgonetką do rozjazdu, otworzyłem tylne drzwi i powrzucałem do środka blokujące drogę pachołki.
Błyskająca strzałka sprawiła mi większą trudność. Początkowo nie miałem zielonego pojęcia, jak odczepić ją od skrzyni z agregatem, nie narażając się przy tym na porażenie prądem. Szybko jednak znalazłem wtyczkę. Prawie cała była skryta w gumowej obudowie w kształcie litery O, tuż obok tabliczki znamionowej... niewielkie zabezpieczenie przed wandalami i żartownisiami, którym mogło przyjść do głowy spłatanie wspaniałego figla polegającego na wyłączeniu na autostradzie ostrzegawczego znaku. Tak mi się w każdym razie wydawało.
Ze skrzynki z narzędziami, którą miałem w samochodzie, przyniosłem młotek i dłutko. Wystarczyły cztery mocne uderzenia, żeby gumowa obudowa pękła. Za pomocą kombinerek przeciąłem przewody. Strzałka ściemniała i przestała mrugać. Wepchnąłem skrzynkę z agregatem do rowu, a potem przysypałem ją ziemią. Osobliwie było tak stać i słyszeć dochodzący spod piasku cichy pomruk urządzenia. Pomyślałem o Dolanie i uśmiechnąłem się pod nosem.
Nie sądzę, żeby Dolan mruczał.
Będzie wrzeszczał, ale na pewno nie mruczał.
Strzałka została zawieszona na niskim stalowym rusztowaniu i przymocowana do niego czterema śrubami. Odkręciłem je najszybciej, jak potrafiłem, jednocześnie bacznie nasłuchując, czy nie nadjeżdża kolejny samochód. Był już najwyższy czas, żeby się jakiś pojawił - ale z pewnością nie był to jeszcze czas na Dolana.
I znów odezwał się w mojej głowie pesymistyczny głos:
A jeśli zdecydował się na samolot?
Nie lubi latać.
Więc jeśli nawet wybrał się samochodem, mógł pojechać inną drogą. Na przykład międzystanówką. Dziś wszyscy...
Zawsze jeździ szosą 71.
Zgoda, lecz jeśli...
- Zamknij się! - syknąłem. - Zamknij się, do cholery ciężkiej! Zamknij się, do kurwy nędzy!
Uspokój się, kochanie! Uspokój się! Wszystko będzie dobrze.
Wrzuciłem strzałkę na pakę furgonetki. Uderzyła mocno w boczną ścianę. Rozprysnęło się kilka kolejnych żarówek. Większość stłukła się wcześniej, kiedy zdejmowałem ją z rusztowania.
Kiedy już się uporałem ze strzałką, wróciłem na wzniesienie. Przystanąłem tam i spojrzałem za siebie. Usunąłem strzałkę i pachołki. Została jedynie wielka pomarańczowa tablica ostrzegawcza z napisem: DROGA ZAMKNIĘTA. KORZYSTAĆ Z OBJAZDU.
Nadjeżdżał jakiś samochód. Przyszło mi na myśl, że jeśli Dolan pojawi się wcześniej, wszystkie moje plany wezmą w łeb. Siedzący za kierownicą bandzior skręci po prostu w objazd, zostawiając mnie, oszalałego ze wściekłości, na pustyni.
To był chevrolet.
Uspokoiło się bijące mi jak oszalałe serce, odetchnąłem z ulgą. Nie wolno dać się ponieść nerwom.
Podjechałem znów do miejsca, gdzie znajdowała się pułapka, i tam zatrzymałem samochód. Sięgnąłem pod stertę rzuconego w nieładzie z tyłu auta bagażu i wyciągnąłem podnośnik. Ignorując przeszywający krzyż ból, uniosłem tył furgonetki. Odkręciłem koło i wrzuciłem je na pakę, żeby, kiedy (jeśli) pojawią się tutaj, widzieli uszkodzony samochód. Pękły kolejne żarówki w świetlnej strzałce. Mogłem tylko mieć nadzieję, że odłamki szkła nie przebiją opony, gdyż nie wziąłem zapasowego koła.
Wróciłem do szoferki, zabrałem sfatygowaną lornetkę i pieszo ruszyłem w stronę objazdu. Minąłem go, po czym, najszybciej jak zdołałem, wbiegłem na szczyt pierwszego wzniesienia. Stać mnie jednak było tylko na chwiejny, ślamazarny trucht.
Kiedy już byłem na górze, skierowałem lornetkę na wschód.
Miałem stamtąd widok prawie na pięć kilometrów, w tym na ponad trzy kilometry szosy. Dostrzegłem na niej sześć pojazdów, rozrzuconych nierówno niczym koraliki na nitce. Pierwszy jechał samochód zagraniczny, datsun albo subaru, i był odległy o niecałe półtora kilometra. Za nim posuwała się jakaś półciężarówka, a za nią auto przypominające forda mustanga. Pozostałe pojazdy widziałem jedynie jako błyski światła, które odbijało się w chromach i szkle.
Kiedy pierwszy samochód - subaru - był już blisko, wyprostowałem się i wyciągnąłem kciuk. Nie sądziłem, żeby wóz się zatrzymał. Nie rozczarowałem się. Siedząca za kierownicą bogato ubrana kobieta obrzuciła mnie przerażonym spojrzeniem i skrzywiła się, jakby dostała pięścią prosto między oczy. Po chwili auto zniknęło za wzniesieniem i skręciło w objazd.
- Wykąpałbyś się, chłopie! - krzyknął pół minuty później kierowca półciężarówki.
Mustang okazał się fordem escortem. Za nim pojawił się plymouth, a następnie winnebago, z którego dobiegały takie odgłosy, jakby cała chmara dzieciaków prowadziła w środku wojnę na poduszki.
Dolana ani śladu.
Popatrzyłem na zegarek. Jedenasta dwadzieścia pięć. Jeśli się pojawi, pojawi się lada chwila. Był już najwyższy czas. Wskazówki mego zegarka przesunęły się powoli na jedenastą
czterdzieści, a Dolana ani widu, ani słychu. Minął mnie najnowszy model forda i czarny jak gradowa chmura karawan. Nie pojawi się. Wybrał międzystanówkę. Albo poleciał samolotem.
Nie! Pojawi się!
Na pewno się nie pojawi. Obawiałeś się, że zwęszy niebezpieczeństwo i rzeczywiście je zwęszył. Dlatego odstąpił od swoich zwyczajów.
Dostrzegłem kolejny odblask promieni słonecznych w chromie. To był duży samochód. Jak cadillac.
Położyłem się na brzuchu na poboczu szosy, łokcie wsparłem na ziemi i przyłożyłem lornetkę do oczu. Auto zniknęło za wzniesieniem... pojawiło się... skryło się za zakrętem... i ponownie się pojawiło w zasięgu mego wzroku.
Tak, był to cadillac, ale nie szary - miał barwę soczystej zieleni.
Nastąpiło trzydzieści najstraszliwszych sekund mego życia. Trzydzieści sekund, które wydawały mi się trzydziestoleciem. Część mego umysłu zdecydowała natychmiast - jednoznacznie i nieodwołalnie - że Dolan sprzedał starego cadillaca i kupił nowego. Z całą pewnością robił to już nieraz, a jakkolwiek nigdy dotąd nie kupował zielonego, to ostatecznie kupno zielonego pojazdu nie jest przestępstwem.
Druga część mego umysłu zaprotestowała gwałtownie, twierdząc, że na autostradach między Vegas a Los Angeles na dwanaście pojazdów jedzie dziesięć cadillaców, toteż szanse, że ten zielony samochód należy do Dolana, są jak sto do jednego.
Pot zalewał mi oczy, widziałem wszystko jak przez mgłę. Odstawiłem lornetkę od oczu. I tak w niczym już mi nie mogła pomóc. Kiedy zdołam rozróżnić pasażerów, będzie za późno.
To już ostatnia chwila! Idź i zdejmij znak informujący o objeździe! Stracisz jedyną okazję!
Powiedz mi, kogo złapię w tę pułapkę, jeśli teraz ukryję znak? Dwoje zamożnych ludzi zmierzających do Los Angeles, żeby zobaczyć swoje dzieci i zabrać wnuki do Disneylandu?
Zrób to! To on! To twoja jedyna i niepowtarzalna szansa!
Tak, masz rację. To jedyna szansa. I dlatego nie chcę jej stracić, łapiąc nie tych, na których poluję.
To Dolan!
Nie, to nie Dolan!
- Przestań! - jęknąłem, chwytając się za głowę. - Przestań, przestań!
Słyszałem już dźwięk silnika.
Dolan.
Starsi ludzie.
Kobieta.
Tygrys.
Dolan.
Starsi...
- Elizabeth, pomóż mi! - wychrypiałem w udręce.
Kochanie, ten człowiek nigdy w życiu nie miał zielonego cadillaca. I nigdy nie będzie miał. Oczywiście, że to nie on.
Minął mi ból głowy. Byłem w stanie podnieść się i wyciągnąć dłoń z wysuniętym kciukiem.
To nie byli starzy ludzie. I nie był to również Dolan. Samochodem jechał z tuzin chórzystek z Vegas. Towarzyszył im starszy jegomość w największym kapeluszu kowbojskim i w najczarniejszej koszuli Foster Grant, jakie kiedykolwiek widziałem. Kiedy cadillac skręcał w objazd, jedna w chórzystek obrzuciła mnie bezmyślnym spojrzeniem.
Powoli, znużonym gestem, uniosłem do oczu lornetkę.
I wtedy zobaczyłem, że nadjeżdża.
Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że cadillac, który wynurzył się zza odległego zakrętu, jest szary jak niebo nad moją głową, bo zadziwiająco wyraziście odbijał się od ponurego brązowego krajobrazu pustyni.
To był on - Dolan. W jednej chwili opuściły mnie wszelkie wahania i wątpliwości. To był Dolan i wcale nie musiałem widzieć szarego cadillaca, żeby o tym wiedzieć.
Nie wiem, czy on mnie wyczuł, ale ja go wyczułem.
Świadomość, że Dolan jednak się pojawił, pomogła mi przezwyciężyć ból w nogach i wstać.
Wróciłem do wielkiej tablicy: OBJAZD i położyłem ją w przydrożnym rowie napisem do ziemi. Nakryłem znak piaskowej barwy brezentem, a słupki zasypałem. Efekt końcowy nie był tak dobry jak w przypadku fałszywej nawierzchni szosy, ale sądziłem, że tyle mistyfikacji wystarczy.
Teraz pobiegłem na szczyt drugiego wzniesienia, gdzie zostawiłem furgonetkę. W tej chwili stanowiła kolejny element pułapki - samochód opuszczony chwilowo przez właściciela, który pojechał po nową oponę albo zwulkanizować starą.
Wsiadłem do kabiny i wyciągnąłem się na fotelu. W piersi serce tłukło mi się jak oszalałe.
I znów wydawało się, że czas stanął w miejscu. Nasłuchiwałem zbliżającego się dźwięku silnika, ale go nie było, nie było.
Skręcili z głównej drogi - pomyślałem. - W ostatniej chwili jednak wyczuł moją obecność... albo jemu lub któremuś z jego ludzi coś wydało się podejrzane... i skręcili z głównej drogi.
Leżałem na siedzeniach, krzyż pulsował długimi, powolnymi falami bólu. Zacisnąłem powieki, jakbym dzięki temu miał lepiej słyszeć.
Czy to dźwięk silnika?
Nie, to tylko wiatr, który na tyle już przybrał na sile, że od czasu do czasu uderzał falą piasku w bok mojej furgonetki. Nie przyjedzie. Pojechali objazdem albo zawrócili.
Tylko wiatr.
Pojechali objazdem albo w ogóle za...
Nie, to nie był wiatr. Był to dźwięk silnika. Warkot rósł, a w kilka sekund później przemknął obok mnie pojazd - pojedynczy pojazd.
Usiadłem, chwyciłem za kierownicę - musiałem się czegoś chwycić - i wyjrzałem przez przednią szybę. Oczy miałem wybałuszone, szeroko rozwarte, przygryzałem język.
Szary cadillac spływał w dół wzniesienia ku płaskiemu odcinkowi szosy z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę; może trochę szybciej. Światła hamulcowe do końca nie rozbłysły. Do końca nie zobaczyli pułapki. Do końca nie mieli o niej najmniejszego pojęcia.
A było tak: w pewnej chwili odniosłem wrażenie, że cadillac mknie wewnątrz szosy, a nie po niej. Złudzenie było tak silne, że przez chwilę czułem oszołomienie i zawrót głowy, chociaż ja sam owo złudzenie stworzyłem. Cadillac tkwił w szosie 71 po osie kół, później do połowy drzwiczek. Naszła mnie dziwaczna refleksja: gdyby General Motors produkował okręty podwodne, tak właśnie wchodziłyby w zanurzenie.
Do moich uszu dobiegł cichy trzask pękających pod ciężarem auta drewnianych rozpór. Słyszałem, jak pruje się i pruje brezent.
Wszystko to trwało zaledwie trzy sekundy, ale były to trzy sekundy, które zapamiętam do końca życia.
Odniosłem wrażenie, że cadillac składa się tylko z ośmiu centymetrów polaryzowanych szyb i dachu. Rozległ się potężny, głuchy łoskot, po nim dźwięk tłuczonego szkła i gniecionego metalu. W powietrze wzniósł się wielki tuman kurzu, ale wiatr szybko go rozwiał.
Chciałem tam biec - chciałem tam biec natychmiast - lecz najpierw musiałem uporać się z objazdem. Nie chciałem, żeby ktokolwiek nam przeszkodził, nie potrzebowałem przypadkowych świadków.
Wyskoczyłem z furgonetki, przeszedłem na tył i wyjąłem koło. Założyłem je najszybciej, jak umiałem, i tylko palcami dokręciłem śruby mocujące. Klucza mogłem użyć później. Teraz musiałem natychmiast wracać na dół, do miejsca, skąd z szosy 71 odchodził objazd.
Opuściłem podnośnik, wskoczyłem do kabiny. Nastawiłem uszu i przez chwilę nasłuchiwałem.
Usłyszałem zawodzenie wiatru.
A z długiego, prostokątnego dołu w asfalcie dobiegał czyjś krzyk... a raczej wrzask.
Uśmiechnąłem się i zawróciłem furgonetkę.
Błyskawicznie cofnąłem się ze szczytu wzniesienia, samochód jak pijany przesuwał się z jednej strony szosy na drugą. Wyskoczyłem z kabiny i otworzyłem tylne drzwi. Wyjąłem pachołki. Ustawiając je, wytężałem słuch, ale wiatr wiał już zbyt mocno, żebym mógł wychwycić warkot silnika jakiegokolwiek nadjeżdżającego samochodu. Kiedy bym go usłyszał, pojazd z pewnością byłby już tuż przy mnie.
Podbiegłem do rowu, usiadłem na tyłku i zsunąłem się z szosy. Zdjąłem piaskowej barwy brezent, a później wtargałem na pobocze drogi tablicę. Ponownie ją ustawiłem, wróciłem do samochodu, po czym zatrzasnąłem tylne drzwi. Nie miałem najmniejszego zamiaru ustawiać strzałki na miejsce.
Podjechałem na szczyt wzniesienia i przystanąłem w tym samym miejscu co poprzednio, tuż za grzbietem pagórka, gdzie nikt nie mógł mnie zobaczyć. Wysiadłem z szoferki, żeby tym razem już kluczem dokręcić śruby w kole. Dobiegające z dołu krzyki przeszły we wrzask i skowyty; bardzo głośne.
Śruby dokręcałem powoli i starannie. Nie obawiałem się, by ktokolwiek mógł wydostać się z auta, zaatakować mnie lub uciec na pustynię. Po prostu nie można było wydostać się z tkwiącego na dobre w pułapce samochodu. Potrzask został skonstruowany po mistrzowsku. Cadillac stał w odległym końcu wykopu, a drzwiczki dzieliło od ścian dołu zaledwie po osiem centymetrów z każdej strony. Trójka uwięzionych ludzi mogła tylko uchylić drzwi i co najwyżej wysunąć stopy. Ale i tego nie byłem pewien. Nie mogli natomiast uchylić okien, ponieważ ich otwieranie było zasilane elektrycznie, a tkwiący we wraku akumulator zamienił się w zmoczoną kwasem miazgę strzaskanego metalu i plastiku.
Kierowcę i drugiego goryla siedzącego z karabinem na przednim siedzeniu impet uderzenia mógł również zgnieść, ale to niewiele mnie obchodziło. Wiedziałem, że ktoś przeżył, a ponadto doskonale wiedziałem, że Dolan zawsze podróżował z tyłu i jak każdy przyzwoity obywatel zapiął pasy bezpieczeństwa.
Kiedy już mocno dokręciłem śruby, podjechałem do szerokiego, płytkiego końca dołu i wysiadłem z wozu.
Większość drewnianych rozpór zniknęła, jakkolwiek dostrzegłem kilka kawałków ciągle jeszcze sterczących z asfaltu. Brezentowa „szosa” leżała na dnie wykopu, pomięta i podarta niczym zrzucona przez węża skóra.
Przeszedłem do głębokiego końca dołu, gdzie znajdował się cadillac Dolana.
Miał kompletnie zgnieciony przód. Pogięta w harmonię maska wybrzuszyła się, przybierając kształt postrzępionego wachlarza. Silnik stanowił masę zmiażdżonego metalu, gumy i przewodów zasypanych piaskiem i ziemią, które opadły tam po strasznym uderzeniu w przednią ścianę wykopu. Słychać było syk oraz kapanie oleju i benzyny. W powietrzu unosiła się woń alkoholu z płynu do spryskiwania szyb.
Obawiałem się o przednią szybę. Istniała szansa, że pękając wpadnie do środka, co umożliwiłoby Dolanowi wygramolenie się na zewnątrz. Ale nie brałem takiej możliwości zbyt poważnie pod uwagę. Już wam mówiłem, że samochody Dolana konstruowano na wzór pojazdów drobnych dyktatorów i despotycznych przywódców wojskowych. Szkło nie miało prawa pęknąć.
I nie pękło.
Tylna szyba cadillaca była jeszcze mocniejsza, ponieważ zajmowała mniejszą powierzchnię. Dolan nie zdołałby jej stłuc - w każdym razie nie w tak krótkim czasie, jaki zamierzałem mu zostawić - a na pewno nie odważyłby się w nią strzelać. Strzelanie w kuloodporne szkło przypomina rosyjską ruletkę. Pocisk robi na szybie jedynie niewielki biały odprysk, a następnie wraca rykoszetem.
Jestem przekonany, że gdybym dał Dolanowi odpowiednią ilość czasu, w końcu jakoś by się wydostał, ale byłem na miejscu i nie zamierzałem mu tego czasu dawać.
Kopniakiem strąciłem na dach cadillaca bryłę ziemi.
Odzew był natychmiastowy.
- Ratunku, potrzebujemy pomocy. Nie możemy się wydostać.
Dolan. Mówił normalnie, zachowując zdumiewający spokój. Ale wyczułem lekki strach, nad którym jednak bandzior wspaniale panował, i na tyle, na ile było mnie stać, poczułem dla niego litość. Wyobraziłem sobie, jak męczy się na tylnym siedzeniu tkwiącego w pułapce cadillaca. Jeden z jego ludzi jęczał, przyszpilony zapewne blokiem silnika; był ranny i jęczał. Drugi goryl... był martwy lub nieprzytomny.
Wyobraziłem sobie to i przez denerwujący moment sam odczuwałem coś, co określiłbym mianem klaustrofobii. Naciskasz guzik otwierający okno - nic. Próbujesz drzwi - też nic. Wiesz, że nie otworzysz ich na tyle, żeby się przez nie wydostać.
Przestałem sobie cokolwiek wyobrażać, ponieważ to on był sprawcą wszystkiego, co go spotkało. Prawda? Tak. Kupił bilet i teraz musiał za niego płacić pełną cenę.
- Kto tam jest?
- Ja - odparłem. - Ale ja ci nie pomogę, Dolan.
Znów zepchnąłem nogą lawinę kamieni na siwy dach cadillaca. Kiedy strąciłem kolejne kamyki, ktoś w środku ponownie zaczął wrzeszczeć.
- Moje nogi! Jim, moje nogi!
W głosie Dolana nagle pojawiła się czujność. Człowiek na zewnątrz, człowiek na górze znał jego nazwisko. A to znaczyło, że sytuacja jest w najwyższym stopniu niebezpieczna.
- Jimmy! Piszczele mam na wierzchu!
- Zamknij się - powiedział lodowato Dolan.
Kiedy słuchałem tych głosów, odnosiłem dziwaczne wrażenie. W pierwszej chwili chciałem wejść na bagażnik cadillaca i zajrzeć do środka przez tylną szybę. Ale gdybym nawet przytknął nos do szkła, nic bym nie zobaczył. Jak wspominałem, szyby były polaryzowane.
A poza tym wcale nie chciałem go widzieć. Wiedziałem, jak wygląda. Po cóż miałbym na niego patrzeć? Żeby ujrzeć rolexa na ręku i szyte na miarę u krawca dżinsy?
- Kim, bracie, jesteś?
- Nikim - odparłem. - Jestem nikim, ale miałem wszelkie powody, żeby cię tu wpakować.
Wyraźnie przestraszony zapytał nagle:
- Nazywasz się Robinson?
Poczułem się tak, jakby ktoś walnął mnie w brzuch. Błyskawicznie przeleciał w pamięci na wpół zapomniane nazwiska i od razu wybrał właściwe. Czy traktowałem go jak zwierzę obdarzone zwierzęcym instynktem? Nie wiem, ale chyba tak, bo w przeciwnym razie nie zdobyłbym się na odwagę zrobienia tego, co zrobiłem.
- Moje nazwisko nie jest istotne - odrzekłem. - Ale ty wiesz, co się teraz stanie, prawda?
Ze środka znów dobyły się krzyki - straszne, bulgoczące, mamlące wrzaski.
- Wyciągnij mnie stąd, Jimmy! Wyciągnij mnie stąd! Na rany Chrystusa! Mam potrzaskane nogi!
- Zamknij się - odparł Dolam po czym zwrócił się do mnie: - Kiedy tak wrzeszczy, nie słyszę cię, człowieku.
Opadłem nad dołem na czworaka i wychyliłem się do przodu.
- Powiedziałem, że wiesz, co się teraz sta...
Wyobraziłem sobie nieoczekiwanie wilka z bajki o Czerwonym Kapturku, którą kiedyś opowiadała mi babcia. „Podejdź... żebym mógł cię lepiej słyszeć...”
Cofnąłem się w samą porę.
Rewolwer wypalił czterokrotnie. Z miejsca, gdzie klęczałem, wystrzały brzmiały bardzo głośno; w samochodzie musiały być ogłuszające. W dachu cadillaca otworzyło się czworo czarnych oczu. Poczułem, że tuż przy moim czole coś ze świstem przecięło powietrze.
- Dostałem cię, cwelu?
- Nie - odparłem.
Wrzaski mężczyzny przeszły w szloch. Goryl siedział z przodu. Widziałem jego ręce, białe jak twarz tonącego, którymi klepał niemrawo w przednią szybę, a obok niego rozwalone ciało drugiego mężczyzny. Jimmy musi go jakoś wyciągnąć. Krwawi, ból był wielki, straszliwy, ból był większy, niż potrafił znieść, zaklinał się na rany Chrystusa, z całego serca żałował za grzechy, ale to było więcej niż...
Rozległ się huk dwóch kolejnych wystrzałów. Mężczyzna przestał się wydzierać. Bijące w przednią szybę dłonie zniknęły.
- No tak... - odezwał się prawie z zadumą Dolan. - On już nie cierpi, a my możemy spokojnie porozmawiać.
Nic nie powiedziałem. Byłem oszołomiony, czułem się tak, jakbym trafił w jakiś nierealny świat. Właśnie zabił człowieka. Zabił. Pomyślałem sobie, że mimo całej ostrożności nie doceniłem go, ale naprawdę dopisało mi szczęście.
- Chcę ci złożyć pewną propozycję - odezwał się Dolan. Milczałem...
- Przyjacielu?
Milczałem w dalszym ciągu.
- Ej! Ty! - Głos nieznacznie mu zadrżał. - Jesteś tam jeszcze? Odezwij się! Co ci szkodzi?
- Jestem - powiedziałem. - Właśnie sobie pomyślałem, że oddałeś sześć strzałów. Może już wcześniej zaplanowałeś zostawić dla siebie ostatnią kulę. A może miałeś ich w magazynku osiem albo naładowałeś broń na nowo.
Teraz on dłuższą chwilę milczał.
- Co chcesz zrobić? - zapytał w końcu.
- Chyba już się domyśliłeś - odrzekłem. - Ostatnie trzydzieści sześć godzin kopałem największy na świecie grób, w którym teraz zamierzam cię pochować w twoim francowatym cadillacu.
Ciągle trzymał strach na wodzy. Chciałem tę wodzę przerwać.
- Może zechcesz najpierw wysłuchać mojej propozycji?
- Wysłucham. Ale za chwilę. Najpierw muszę po coś pójść.
Podszedłem do furgonetki i wyjąłem z niej łopatę.
Kiedy wróciłem, mówił jak ktoś do głuchego telefonu: - Robinson? Robinson? Robinson?
- Jestem, jestem - powiedziałem. - Mów. A ja będę słuchał. Kiedy skończysz, ja złożę ci kontrpropozycję.
Odezwał się znacznie serdeczniejszym tonem. Gdybym naprawdę złożył mu kontrpropozycję, przystąpiłbym do układów. A gdybyśmy zaczęli się układać, on w połowie byłby już wolny.
- Za wypuszczenie mnie stąd proponuję ci milion dolarów. Ale równie istotne jest...
Nabrałem całą łopatę żwiru i cisnąłem go na bagażnik cadillaca. O tylną szybę zagrzechotały kamyki. Ziemia przykryła klapę bagażnika.
- Co ty wyprawiasz? - Głos miał ostry, zaniepokojony.
- Diabeł nie lubi, kiedy człowiek próżnuje - wyjaśniłem. - Będę pracował i słuchał.
Nabrałem ziemi na łopatę i wysypałem ją do dołu. Teraz już Dolan mówił szybciej, żarliwiej.
- Milion dolarów i moja osobista gwarancja, że nikt cię nie tknie palcem... ani ja, ani moi ludzie, ani nikt.
Dłonie w cudowny sposób przestały boleć. Było to zdumiewające. Nie ustawałem w kopaniu i w pięć minut później bagażnik cadillaca spoczywał pod ziemią. Ręczne wrzucanie ziemi do dołu okazało się znacznie lżejszą pracą niż kopanie jamy.
Przestałem zasypywać dół i na chwilę oparłem się na łopacie.
- Mów, mów.
- Posłuchaj, to szaleństwo - odezwał się Dolan i teraz już wyraźnie słyszałem w jego głosie strach. - Powtarzam, to szaleństwo.
- Masz zupełną rację - zgodziłem się, po czym zagarnąłem kolejną łopatę ziemi.
Nawet nie przypuszczałem, że ktoś potrafi tak długo gadać, tłumaczyć, przymilać się - ale w miarę jak w tylnym okienku rosła góra piachu, Dolan mówił coraz bardziej chaotycznie, powtarzał się, zaczynał tłumaczyć wszystko od początku, jąkał się. W pewnej chwili otworzył nawet drzwi, które uderzyły w ścianę wykopu. Ujrzałem rękę porośniętą czarnymi włosami i sygnet z rubinem na palcu. Szybko wrzuciłem przez szczelinę w drzwiach cztery łopaty ziemi. Wrzasnął jakieś przekleństwo i zatrzasnął drzwiczki.
Milczał, ale niezbyt długo. Myślę, że to łoskot spadającego piachu w ten sposób na niego podziałał. Tak, z pewnością tak. A w cadillacu rumor czyniony przez spadającą ziemię, piasek i kamienie musiał być bardzo głośny. Piasek i żwir sypał się po bocznych oknach auta. Dolan z całą pewnością uświadomił już sobie, że tkwi w ośmiocylindrowej trumnie o silniku z elektronicznym wtryskiem paliwa.
- Wypuść mnie! - zaskrzeczał. - Proszę! Już dłużej nie wytrzymam! Wypuść mnie!
- Chcesz poznać moją kontrpropozycję? - zapytałem.
- Tak! Tak! Jezu! Tak! Tak! Tak!
- Wrzeszcz! Taka jest moja kontrpropozycja. Tego właśnie chcę. Krzycz dla mnie. Jeśli będziesz krzyczał wystarczająco głośno, to cię wypuszczę.
Wrzasnął przeszywająco.
- To było dobre - odparłem zgodnie z prawdą. - Ale jeszcze nie najlepsze.
Wróciłem do kopania, wrzucając na dach cadillaca łopatę ziemi za łopatą. Rozdrobnione grudki osuwały się po przedniej szybie, zasypując wycieraczki.
Dolan znów wrzasnął; jeszcze głośniej. A ja zacząłem się zastanawiać, czy człowiek jest w stanie krzyczeć tak głośno, żeby rozedrzeć sobie krtań.
- Nieźle - oświadczyłem, podwajając wysiłek. Mimo bolesnego pulsowania w krzyżu uśmiechałem się. - Masz szanse, Dolan. Naprawdę masz.
- Pięć milionów!
To była jedyna sensowna rzecz, jaką wywrzeszczał.
- Chyba jednak nie - odrzekłem, opierając się na łopacie i ocierając kantem brudnej dłoni pot z czoła. Ziemia zakrywała już prawie cały dach limuzyny. Wyglądał jak rozgwieżdżone niebo... albo jakby poklepała go wielka, brązowa dłoń. - Ale jeśli potrafisz krzyknąć tak, by zabrzmiało to jak eksplozja, powiedzmy, ośmiu lasek dynamitu włożonego do chevroleta rocznik tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt osiem, to wrzaśnij. Wtedy cię wypuszczę. Masz na to moje słowo.
Darł się zatem, a ja zasypywałem cadillaca. Przez jakiś czas wrzeszczał rzeczywiście bardzo głośno, ale ja osądziłem, że drze się z mocą równą wybuchowi zaledwie dwóch lasek dynamitu podłączonych do zapłonu chevroleta z roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego; no, może trzech. Kiedy już srebrzysta karoseria zniknęła pod piaskiem, a ja przerwałem pracę, żeby chwileczkę odetchnąć i popatrzeć na czarny garb ziemi w dziurze, Dolan wydawał tylko ochrypłe, urywane chrząknięcia.
Popatrzyłem na zegarek. Minęła właśnie pierwsza po południu. Ręce mi krwawiły, a trzonek łopaty był śliski. Tuman ostrego piasku uderzył mnie w twarz. Gwałtowny pustynny wiatr wydawał dziwaczny hałas - przeciągłe, basowe brzęczenie, które trwało i trwało. Zupełnie jakby zawodził jakiś duch-idiota.
Pochyliłem się nad jamą.
- Dolan?
Cisza.
- Drzyj się, Dolan!
Początkowo odpowiedziała mi cisza. Później dotarł do mnie ochrypły kaszel.
Zachwycające!
Wróciłem do furgonetki, włączyłem silnik i podjechałem dwa i pół kilometra do miejsca, gdzie prowadzono prace drogowe. Po drodze włączyłem WKXR z Las Vegas, jedyną stację, jaką udało mi się złapać w zainstalowanym w samochodzie radiu. Barry Manilow powiedział mi, że napisał nową piosenkę, którą będzie śpiewać cały świat. Oświadczenie to przyjąłem z niejakim sceptycyzmem. Później nadawali prognozę pogody. Zapowiadano gwałtowne wiatry. Na głównych drogach łączących Vegas z Los Angeles ustawiono tablice ostrzegawcze. Spiker oświadczył, że z powodu burz piaskowych mogą wystąpić problemy z widocznością, ale najbardziej należało się strzec potężnych podmuchów wiatru. Dobrze wiedziałem, o czym mówi, ponieważ słyszałem już, jak wichura smaga karoserię mojej furgonetki.
I oto byłem znów przy moim case-jordanie; myślałem już o nim jak o swojej maskotce. Wsiadłem na siodełko operatora i mrucząc pod nosem piosenkę Barry’ego Manilowa, ponownie zetknąłem niebieski i żółty przewód. Silnik ładowarki zaskoczył gładko. Tym razem już pamiętałem, żeby biegi ustawić na luzie. „Nieźle, białasku - usłyszałem w głowie głos Tinka. - Jesteś pojętna bestia”.
Co racja, to racja. Uczyłem się cały czas.
Siedziałem z minutę i obserwowałem półprzezroczyste tumany piasku miecionego pustynnym wiatrem, wsłuchiwałem się w łoskot silnika ładowarki i zastanawiałem się, co też może kombinować Dolan. Czy próbuje wytłuc tylną szybę? A może wpełzł na przedni fotel i stara się sforsować przednią? Wprawdzie szyby przykryłem półmetrową warstwą ziemi, ale wszystko było możliwe. Wszystko zależało od tego, do jakiego stopnia zwariował. Tego jednak nie mogłem wiedzieć, więc nie było sensu roztrząsać problemu. Miałem na głowie inne rzeczy.
Wrzuciłem pierwszy bieg i skierowałem maszynę w stronę wykopu. Kiedy dotarłem na miejsce, z niepokojem obszedłem jamę, prawie się spodziewając, że z przodu lub z tyłu cadillaca ujrzę dziurę wielkości człowieka, przez którą wydostał się Dolan.
Ale ziemia była nie naruszona.
- Dolan! - zawołałem serdecznie.
Milczenie.
- Dolan!
Milczenie.
Zabił się - pomyślałem i poczułem gorzkie rozczarowanie. - W jakiś sposób się zabił albo umarł ze strachu.
- Dolan?
Spod piachu dobiegł mnie śmiech. Jasny, nieopanowany, prawdziwy śmiech. Poczułem występującą mi na całym ciele gęsią skórkę. Był to śmiech człowieka, który stracił zmysły.
Dolan zanosił się i zanosił ochrypłym rechotem. Potem zaczął wrzeszczeć, i ponownie wybuchnął śmiechem. W końcu i ryczał ze śmiechu, i darł się jak opętany.
Przez chwilę sam mu wtórowałem i śmiechem, i wrzaskiem. Bóg jeden wie czym. Do towarzystwa dołączył się również wiatr.
Wróciłem do case-jordana, opuściłem lemiesz i zacząłem na dobre zakopywać cadillaca.
Po czterech minutach po samochodzie nie było śladu. Pozostał jedynie zarys zasypanego dołu.
Wydawało mi się, że coś słyszę, ale w zawodzeniu wichury i nieustannym łomocie silnika ładowarki trudno mi było określić co. Uklęknąłem na ziemi, a po chwili położyłem się na brzuchu i przyłożyłem ucho tam, gdzie niedawno jeszcze ziała jama.
W dole, głęboko pod ziemią, Dolan wciąż zanosił się śmiechem. Były to dźwięki żywcem wyjęte z dymków komiksu: Hehe-he! Aaa-ha-ha-ha! Być może wykrzykiwał również jakieś słowa. Trudno mi powiedzieć. Mimo to uśmiechnąłem się i z uznaniem skinąłem głową.
- Wrzeszcz - szepnąłem. - Wrzeszcz, ile wlezie.
Ale ów cichy śmiech dobywający się spod ziemi sączył się niczym trujący wyziew.
I nagle opadło mnie skrajne przerażenie. Za mną stał Dolan! Tak! Dolan w jakiś sposób znalazł się za moimi plecami. Kiedy się odwrócę, wepchnie mnie do dołu i...
Zerwałem się na równe nogi, odwróciłem głowę. Poharatane dłonie zacisnąłem w pięści.
W twarz smagnął mnie tuman piasku.
Za mną nie było nikogo.
Wytarłem twarz brudną chustką, wróciłem do ładowarki i przystąpiłem do dalszej pracy.
Na długo przed zmierzchem dół był zasypany. Zostało sporo ziemi, ponieważ jej miejsce zajął w wykopie cadillac. Wiatr szybko ją rozwiewał. Szybko... bardzo szybko.
Kiedy zawracałem ładowarkę i jechałem nią dokładnie po miejscu, gdzie pogrzebałem Dolana, dręczyły mnie ciężkie, bezładne, wpółszaleńcze myśli.
Odstawiłem maszynę na miejsce, zdjąłem z grzbietu koszulę, po czym dokładnie wytarłem wszystkie metalowe części w kabinie. Chciałem usunąć odciski palców. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego to zrobiłem, gdyż musiałem ich zostawić setki w innych miejscach. W szarobrązowym mroku burzowego zmierzchu wróciłem do furgonetki.
Kiedy otworzyłem tylne drzwi, ujrzałem, że wewnątrz przykucnął Dolan. Odskoczyłem z wrzaskiem i zakryłem ręką twarz. Wydawało mi się, że serce eksploduje mi w piersi.
Nic - nikt - jednak nie wysiadł z samochodu. W porywach wichru z głośnym klekotem otwierały się i zamykały drzwi auta. Jak okiennice w nawiedzonym domu. W końcu, z duszą na ramieniu, podkradłem się do furgonetki i ponownie zajrzałem do środka. Na pace leżały tylko w bezładzie przedmioty, które ze sobą zabrałem: strzałka z potłuczonymi żarówkami, podnośnik, skrzynka z narzędziami.
- Musisz wziąć się w garść - powiedziałem cicho. - Weź się w garść.
Czekałem, aż odezwie się Elizabeth: Wszystko będzie w porządku, kochanie... Oczekiwałem czegoś w tym rodzaju... ale dobiegało mnie tylko potępieńcze zawodzenie wiatru.
Wsiadłem do furgonetki i wróciłem do miejsca, gdzie był wykop. Nabierałem coraz większej pewności, że gdzieś w samochodzie czai się Dolan. Nie spuszczałem oka ze wstecznego lusterka, starając się spośród innych cieni wyróżnić jego cień.
Wiatr się wzmagał, a furgonetka kołysała się w jego podmuchach. W świetle reflektorów tumany piasku sprawiały, iż miałem wrażenie, że brnę w kłębach dymu.
W końcu zatrzymałem samochód na poboczu, wysiadłem i pozamykałem wszystkie drzwi. Zdawałem sobie sprawę, że nocowanie w ten sposób jest czystym szaleństwem, ale nic na to nie mogłem poradzić. Wziąłem śpiwór i wpełzłem pod samochód.
W pięć sekund po tym, jak zasunąłem suwak, spałem już jak kamień.
Obudził mnie jakiś senny koszmar - nie pamiętam jaki; wiem tylko, że były w nim zaciskające mi się na gardle dłonie - i odkryłem, że jestem żywcem pogrzebany. W nosie i w uszach miałem piasek. Dławiłem się, ponieważ piasek zalepiał mi gardło.
Wrzasnąłem i rzuciłem się do przodu przekonany w pierwszej chwili, że śpiwór jest przygniatającą mnie ziemią. W końcu wyrżnąłem głową w podwozie furgonetki. Posypały się na mnie płatki rdzy.
Wytoczyłem się spod samochodu w mglistą szarość świtu. Gdy tylko wyzwoliłem się ze śpiwora, wiatr porwał go natychmiast niczym kulę zielska. Krzyknąłem zaskoczony, przebiegłem za nim jakieś dziesięć metrów i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że zrobiłbym największy błąd, jaki mógłbym zrobić. Widoczność była ograniczona do jakichś ośmiu metrów, może mniej. Miejscami piasek już kompletnie zasypał szosę. Obejrzałem się w stronę samochodu. Ledwo majaczył w tumanach niesionej potężnym huraganem ziemi. Niczym na ciemnobrunatnej fotografii przedstawiającej resztki jakiegoś upiornego miasta.
Chwiejnie wróciłem do vana, wygrzebałem z kieszeni kluczyki i wgramoliłem się do szoferki. Cały czas wypluwałem piasek, wstrząsał mną suchy kaszel. Włączyłem silnik i zawróciłem auto. Nie musiałem czekać na prognozę pogody. Tego dnia wszelkie prognozy pogody stanowiły najlepszy dowcip. Największa pustynna burza piaskowa w historii Newady. Wszystkie drogi zostały zamknięte. Siedź w domu i nie wychodź, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. A jeśli jest - to również nie opuszczaj domu.
Wspaniały Czwarty Lipca.
Zostań w samochodzie - pomyślałem. - Chyba zwariowałeś, jeśli zamierzasz wyjść. Piasek cię kompletnie oślepi. Ale musiałem podjąć ryzyko. Musiałem pochować Dolana na zawsze - w najdzikszych snach nie przypuszczałem, że trafi mi się taka okazja, i musiałem wykorzystać ją do końca.
Miałem w samochodzie trzy czy cztery koce. Oderwałem z jednego z nich długi, szeroki pas, owinąłem sobie nim głowę i niczym oszalały Beduin wysiadłem z samochodu.
Cały ranek dźwigałem z przydrożnego rowu płaty asfaltu i jak najdokładniejszy murarz stawiający ścianę z cegieł... a raczej jak robotnik zamurowujący niszę układałem je w miejscu wykopu. Przenoszenie i układanie asfaltowych bloków nie było zajęciem szczególnie wyczerpującym, ale każdy kawałek, niczym archeolog biedzący się nad starożytnymi artefaktami, musiałem wygrzebywać z piasku. Co dwadzieścia minut wracałem do furgonetki, żeby wytrząsnąć pył spod ubrania i dać odpoczynek piekącym oczom.
Posuwałem się powoli w kierunku zachodnim od tej strony, gdzie wykop był najpłytszy, toteż kwadrans po południu - zacząłem o szóstej rano - miałem jeszcze przed sobą około pięciu metrów. Wtedy wiatr zaczął stopniowo cichnąć i od czasu do czasu widziałem na niebie plamy błękitu.
Dźwigałem i kładłem, dźwigałem i kładłem. Dotarłem do miejsca, w którym według moich wyliczeń powinien znajdować się Dolan. Czy już umarł? Ile metrów sześciennych powietrza mieści się w cadillacu? Na jak długo starczy powietrza dla Dolana przy założeniu, że obaj jego kompani nie żyją?
Uklęknąłem na gołej ziemi. Wiatr w dużym stopniu zatarł ślady gąsienic case-jordana, ale resztki można było jeszcze gdzieniegdzie wypatrzyć. Gdzieś tam, w głębi, znajdował się mężczyzna z rolexem na ręce.
- Dolan - odezwałem się przyjacielsko. - Zmieniłem zdanie. Wypuszczę cię stąd.
Nic. Żadnego odzewu. Na pewno umarł.
Wróciłem i przydźwigałem kolejny blok asfaltu. Ułożyłem go na miejsce, a kiedy zacząłem wstawać, usłyszałem przesączający się spod ziemi słaby śmiech.
Przykucnąłem i wysunąłem do przodu głowę - gdybym miał jeszcze włosy, wiatr nawiewałby mi je na twarz - i pozostawałem w tej pozycji dłuższy czas. Nasłuchiwałem tego śmiechu. Dobiegał do mnie bardzo cicho.
Kiedy się urwał, wstałem i przyniosłem kolejny kwadratowy blok asfaltu. Na tym kawałku widać było fragment żółtej linii. Wyglądał jak litera. Uklęknąłem.
- Na miłość boską! - zaskrzeczał Dolan. - Na miłość boską, Robinson!
- Właśnie - odparłem z uśmiechem. - Na miłość boską.
Położyłem ostrożnie kawał asfaltu tak, że przylegał dokładnie do sąsiedniego, i chociaż mocno wytężałem słuch, nie usłyszałem już więcej Dolana
Do swego mieszkania w Vegas dotarłem o jedenastej wieczorem. Przespałem szesnaście godzin, wstałem, powędrowałem do kuchni, żeby zaparzyć sobie kawy, ale w przedpokoju upadłem, zwijając się z potwornego, oślepiającego bólu. Jedną ręką tarłem krzyż, a drugą przyłożyłem do ust, żeby stłumić krzyk.
W jakiś czas później popełzłem do łazienki - próbowałem wstać, ale to wywołało kolejną błyskawicę bólu. Jakoś udało mi się dźwignąć się z podłogi, gdy oparłem się na umywalce. Z apteczki wyjąłem drugą fiolkę etopiryny.
Zażyłem trzy tabletki, po czym puściłem wodę do wanny. Leżałem na podłodze i czekałem, aż wanna się napełni. Wtedy wyłuskałem się jakoś z pidżamy i z najwyższym trudem wszedłem do kąpieli. Spędziłem w niej pięć godzin, głównie drzemiąc. Kiedy wyszedłem z wody, mogłem jako tako chodzić.
Jako tako.
Udałem się do kręgarza. Oświadczył, że wypadły mi trzy dyski i mam poważnie przesunięte kręgi w dole kręgosłupa. Chciał wiedzieć, czy przypadkiem nie podnosiłem w cyrku ciężarów.
Wyjaśniłem, że kopałem w ogrodzie.
Kazał mi jechać do Kansas City.
Pojechałem.
Przeszedłem operację.
Kiedy anestezjolog zakładał mi na twarz gumową maskę, z syczącej ciemności dobiegł mnie śmiech Dolana i wiedziałem, że umrę.
Sala pooperacyjna wyłożona była jasnozielonymi kafelkami.
- Czy ja żyję? - wychrypiałem.
Pielęgniarz wybuchnął śmiechem.
- Jasne - odparł, dotykając mojej brwi; brwi, która ciągnęła się wokół całej głowy. - Ależ pana spaliło słońce! Mój Boże! Czy już odczuwa pan ból, czy jeszcze działają środki znieczulające?
- Jeszcze działają - odparłem. - Czy mówiłem coś, kiedy byłem nieprzytomny?
- Tak.
Zmroziło mnie. Zmroziło do szpiku kości.
- A co mówiłem?
- Powiedział pan: „Jak tu ciemno. Wypuść mnie!”.
I wybuchnął śmiechem.
- Aha - mruknąłem.
Dolana nigdy nie znaleziono.
Trwała burza. Burza, która przyszła w najbardziej odpowiednim momencie. Jestem pewien, co się wydarzyło, ale sądzę, że mnie zrozumiecie, jeśli wam powiem, że nigdy tego dokładniej nie sprawdzałem.
PRZEB. - pamiętacie, prawda? Przebudowali autostradę. Huragan prawie całkowicie zasypał odcinek szosy 71 w okolicach, gdzie zaczynał się objazd. Kiedy ekipy wróciły do pracy, nie likwidowały od razu nowych wydm piaskowych, ale stopniowo, w miarę jak posuwał się front robót - bo i po co miałyby robić inaczej? I tak ruch kołowy był zamknięty! Pługi odgarniały piasek i zaraz na to miejsce kładziono nowy asfalt. Jeśli nawet operator buldożera przez przypadek dostrzegł przed lemieszem kierowanej przez siebie maszyny fragment pokruszonego asfaltu ułożonego schludnie prawie w geometryczny wzór - odcinek o długości mniej więcej dwunastu metrów - nie zwrócił na to uwagi. Może niewiele go to obeszło. A może myślami był już na wieczornej randce z dziewczyną.
Później przyjechały wywrotki z nowym żwirem, a za nimi rozściełacze i walce. Po nich olbrzymie i śmierdzące gorącym asfaltem, pojazdy z rozpylaczami. Kiedy asfalt ostygł, pojawiły się maszyny do malowania znaków. Ich operatorzy, siedzący pod brezentowymi parasolami, nieustannie oglądali się za siebie, by sprawdzić, czy linia jest prosta, nieświadomi faktu, że przejeżdżają nad mglistosiwym cadillakiem z trzema mężczyznami w środku, nieświadomi tego, że pod nimi znajduje się sygnet z rubinem i złoty rolex, który być może ciągle jeszcze odmierza czas.
Pod którymś z tych ciężkich pojazdów zwykły cadillac z całą pewnością by się załamał. Maszyna przechyliłaby się, zachrzęściła i natychmiast cała ekipa ludzi zaczęłaby kopać, żeby sprawdzić co - lub kogo - znajdzie. Ale ten cadillac był bardziej czołgiem niż samochodem; tak więc Dolan sam bardzo starannie zadbał o to, żeby nikt go nie znalazł.
Wcześniej czy później cadillac naturalnie się rozpadnie zapewne pod ciężarem przejeżdżających po autostradzie olbrzymich samochodów - i kierowca któregoś z kolei pojazdu ujrzy szczerbę w nawierzchni ciągnącego się na zachód pasma szosy. Zainteresuje się tym Wydział Dróg i Autostrad i zarządzi kolejną przebudowę. A jeśli żaden z robotników zatrudnionych przez departament nie wykaże zainteresowania i nie zacznie bliżej zgłębiać przyczyny zapadnięcia się drogi, oficjalnie oświadczy się, że powodem była „dziura błotna” (tak to się zawsze określa) albo zmarzlina, bryła soli lub niewielkie, pustynne trzęsienie ziemi. Naprawią i życie potoczy się dalej.
Ogłoszono zaginięcie Dolana.
Wylano kilka łez.
Dziennikarz z Las Vegas Sun zasugerował, że Dolan zapewne gra w domino lub w bilard z Jimmym Hoffą.
Być może nie jest to tak dalekie od prawdy.
Ja czuję się świetnie.
Krzyż mam już w najlepszym porządku. Otrzymałem od lekarzy ścisłe zalecenie, żebym nie dźwigał ciężarów większych niż piętnaście kilogramów. Przestrzegam go. W tym roku trafiła mi się wyjątkowo wspaniała trzecia klasa, a poza tym mam wszelką pomoc, jakiej mogę potrzebować.
Przejeżdżałem wielokrotnie tamtą autostradą swoją nową acurą. Raz nawet zatrzymałem się, wysiadłem z samochodu (sprawdziwszy uprzednio, że szosa jest z obu stron pusta) i odlałem się dokładnie we właściwym miejscu. Ale mimo że miałem pełny pęcherz, strumień był wątły i moczu oddałem niewiele.
Kiedy odjeżdżałem z tego miejsca, nieustannie spoglądałem we wsteczne lusterko. Wiecie, miałem dziwaczne odczucie, że Dolan zamierza podnieść się z tylnego fotela, ciało będzie miał ciemne jak cynamon i naciągnięte na czaszce niczym skóra mumii, we włosach pełno piachu, a oczy i rolex lśniące.
Wtedy po raz ostatni jechałem szosą 71. Od tamtego czasu, kiedy wybieram się na zachód, jadę międzystanówką.
A Elizabeth? Podobnie jak Dolan umilkła. Czuję z tego powodu niewysłowioną ulgę.
KONIEC
(The Night Flier)
przełożył Michał Wroczyński
1
Mimo posiadanej licencji pilota tak naprawdę Dees nie od razu zainteresował się morderstwami na lotnisku w Maryland - dopiero po trzecim i czwartym z rzędu. Wtedy poczuł ową specyficzną woń stanowiącą mieszaninę zapachu krwi i wydartych wnętrzności, której oczekiwali czytelnicy Inside View. Dla reportera popularnego pisma ilustrowanego specjalizującego się w sensacji pościg za takim tematem w połączeniu z dobrą brukową historią kryminalną staje się czymś więcej niż grą; staje się pogonią za Świętym Graalem.
Na Deesa czekała dobra i zła wiadomość. Dobra mówiła, że to on pierwszy wpadł na trop całej historii, wyprzedzając resztę zgrai; wciąż więc był nie do ugryzienia, ciągle był najważniejszym, ciągle najsilniejszym knurem w chlewie. Zła wiadomość natomiast mówiła, że róże jednak należały do Morrisona... w każdym razie do teraz. Morrison, niedawno mianowany naczelny redaktor, zerwał je, mimo że Dees, weteran dziennikarstwa, zapewniał go, iż poza dymem i echami nic tam nie ma. Dees zżymał się w duchu - tak naprawdę, to był wściekły - że to Morrison pierwszy zwęszył zapach krwi, i w przypływie bezrozumnej wściekłości miał ochotę naczelnego oszczać. I wiedział, jak to zrobić.
- Mówisz, że Duffrey w Maryland, tak?
Morrison skinął głową.
- I prasa jeszcze nic nie wyniuchała? - zapytał Dees i z zadowoleniem stwierdził, że Morrison się zjeżył.
- Jeśli pytasz, czy ktoś zasugerował już seryjnego zabójcę, to odpowiedź brzmi „nie” - odparł sztywno.
Ale szybko do tego dojdą - pomyślał Dees.
- Ale szybko do tego dojdą - powiedział Morrison. - Jeśli zdarzy się jeszcze jedno...
- Pokaż mi kartotekę - odezwał się Dees, wskazując teczkę w kolorze skóry, leżącą na osobliwie pustym biurku Morrisona.
Ale łysiejący redaktor naczelny oparł na niej dłoń i Dees zrozumiał dwie rzeczy: Morrison poda mu teczkę, ale Dees będzie musiał najpierw zapłacić za początkowe niedowierzanie... i swoją wyniosłą postawę ja-tutaj-jestem-weteranem. Cóż, może tak i powinno być. Może i najsilniejszy knur w chlewie potrzebuje czasami, żeby ktoś pociągnął go za zakręcony ogon. Może powinien odświeżyć sobie pamięć o tym, gdzie jest jego miejsce w całym porządku rzeczy.
- Myślałem, że wybierasz się do Muzeum Historii Naturalnej, żeby pogadać z tym gościem od pingwinów - odparł Morrison. Kąciki ust wygięły mu się w diabolicznym uśmiechu. - Wiesz, z tym, który twierdzi, że są mądrzejsze od ludzi i delfinów.
Dees wskazał palcem jedyną rzecz, która, poza teczką oraz fotografią niezbyt ładnej żony Morrisona i trójki jego niezbyt ładnych dzieci, stała na biurku: duży koszyk z drutu opatrzony tabliczką z napisem CHLEB CODZIENNY. W tej chwili w koszyku znajdował się jedynie cienki plik rękopisów, sześć albo osiem stron spiętych charakterystycznym, magnesowym spinaczem Deesa oraz koperta w napisem: KLISZE; NIE ZGINAĆ.
Morrison zdjął dłoń z teczki (gotów w każdej chwili położyć ją tam z powrotem, gdyby tylko Dees wyciągnął rękę), otworzył kopertę i wytrząsnął z niej dwa arkusze z czarno-białymi fotografiami nie większymi niż znaczek pocztowy. Każde zdjęcie przedstawiało długi szereg pingwinów wytrzeszczających ślepia na widza. Było w nich niewątpliwie coś niesamowitego - Mertonowi Morrisonowi kojarzyły się z zombi George’a Romero przebranymi w smokingi. Redaktor naczelny skinął głową i z powrotem wsunął fotografie do koperty. Dees z zasady nie lubił redaktorów, ale musiał przyznać, że ten, którego miał teraz przed sobą, przynajmniej nie jest głuchy na sugestie innych, jeśli tylko uzasadniała to sytuacja. To rzadka cecha i Dees podejrzewał, że w starszym wieku może przysporzyć Morrisonowi wielu problemów zdrowotnych. A może już zaczęły się takie kłopoty. Oto siedział przed nim mężczyzna, który z pewnością nie ukończył jeszcze trzydziestu pięciu lat, a już był w siedemdziesięciu pięciu procentach łysy.
- Niezłe - stwierdził Morrison. - Kto je robił?
- Ja - odrzekł Dees. - Zawsze robię fotki do swoich tekstów. Czy nigdy nie zwracasz uwagi na autorów zdjęć?
- Nie, zazwyczaj nie - powiedział Morrison i popatrzył na tytuł, jakim Dees opatrzył artykuł o pingwinach.
Libby Grannit z obróbki literackiej z pewnością wymyśliłaby celniejszy i bardziej przemawiający do wyobraźni nagłówek - w końcu na tym polegała jej praca i za to jej redakcja płaciła - ale i Dees miał niezłe wyczucie przy wymyślaniu tytułów. Zawsze trafiał na właściwą ulicę, jeśli nawet nie pod właściwy adres i numer mieszkania. OBCA INTELIGENCJA NA BIEGUNIE PÓŁNOCNYM. Tak brzmiał tytuł jego artykułu. Pingwiny, naturalnie, wcale nie były obcymi, a ponadto Morrison dobrze wiedział, że tak naprawdę ptaki te żyją na biegunie południowym. Ale to już nie miało większego znaczenia. Czytelnicy Inside View mieli bzika na punkcie zarówno Obcych jak i Inteligencji (zapewne dlatego, że większość z nich czuła się jak ci pierwsi, a tej drugiej im brakowało) i tylko to się liczyło.
- Tytuł pozostawia to i owo do życzenia - zaczął Morrison - ale...
- ...ale to już sprawa Libby - dokończył za niego Dees. - A więc...
- A więc? - szybko zapytał Morrison.
Szeroko rozwartymi, niebieskimi oczyma, w których malowała się sama niewinność, popatrzył na Deesa zza okularów w złoconej oprawie. Znów położył dłoń na teczce, uśmiechnął się i czekał.
- A więc co chciałeś powiedzieć? Że nie mam racji?
Morrison uśmiechnął się odrobinę szerzej.
- Tylko tyle, że możesz nie mieć racji. Tak mi się wydaje... wiesz, jaką jestem kizią-mizią.
- No dobrze, opowiedz mi o wszystkim - odparł Dees, ale odprężył się.
Czuł się lekko upokorzony; ściskało go w dołku, a nie cierpiał tego uczucia.
Morrison, z prawą ręką wciąż spoczywającą na teczce, spoglądał na niego uważnie.
- No cóż, może się myliłem.
- To wielkodusznie z twojej strony, że się do tego przyznajesz - odrzekł Morrison i wręczył mu teczkę.
Dees chwycił ją zachłannie, usiadł na stojącym przy oknie krześle i zaczął przeglądać jej zawartość. To, co tym razem wyczytał - były to tylko luźne doniesienia agencji informacyjnej oraz wycinki z wychodzących w małym miasteczku tygodników - wstrząsnęło nim do głębi.
Nie zwróciłem na to poprzednio uwagi - stwierdził w duchu i dodał: - Dlaczego?
Nie wiedział... ale zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli jeszcze raz przeoczy taką historię, będzie musiał gruntownie zrewidować swój pogląd, że jest najsilniejszym knurem w redakcyjnym chlewie. Wiedział też jeszcze coś: jeśli role jego i Morrisona odwrócą się (a w ciągu ostatnich dwóch lat dwukrotnie odmówiono mu fotela redaktora naczelnego Inside View), to Morrison, zanim Dees wręczy mu jakąkolwiek kartotekę, będzie musiał pełzać przed nim na brzuchu jak gadzina.
Chrzanić to - pomyślał. - Powinienem natychmiast dać mu kopa w dupę i wywalić na ulicę.
Przemknęła mu przez głowę myśl, że się wypalił. Jakże często ludzie w tej branży wypalali się kompletnie. Przez całe lata można sobie pisać o latających talerzach porywających całe brazylijskie wioski (zazwyczaj ilustrowało się takie artykuły rozmazanym zdjęciem rzędu połączonych szeregowo żarówek), o psach potrafiących rachować i wywalonych z pracy ojcach, rąbiących siekierą własne dzieci niczym drewno na podpałkę. I nagle, któregoś dnia, przychodzi załamanie. Jak w przypadku Dottie Walsh, która pewnego wieczoru wróciła do domu, weszła do wanny, a głowę owinęła sobie plastikową torbą.
Nie bądź głupi - upomniał się w duchu. Ale niepokój nie chciał go opuścić. Trafił na temat, wspaniały temat, wielki jak życie i dwukrotnie bardziej od życia odrażający. Jak, do licha, mógł coś takiego przegapić?
Popatrzył na Morrisona, który ze splecionymi na brzuchu rękami bujał się na krześle i bacznie go obserwował.
- Tak? - zapytał Morrison.
- Cóż, to może być wielki numer. Ale to nie wszystko. Podejrzewam, że to może być prawda.
- Nie obchodzi mnie, czy jest to prawda, czy nie - odparł Morrison. - Ważne, żeby gazeta się sprzedawała. A dzięki opublikowaniu tej historii może sprzedawać się jak sto diabłów, prawda, Richardzie?
- Zgadza się. - Dees wstał i włożył teczkę pod pachę. Chcę ruszyć tropem tego gościa i prześledzić jego trasę, zaczynając od miejsca, które już znamy, od Maine.
- Richardzie?
Dees odwrócił się w progu. Zobaczył, że Morrison ponownie ogląda klisze i uśmiecha się pod nosem.
- Co myślisz o tym, żebyśmy zamieścili najlepsze z tych zdjęć obok fotografii Danny’ego DeVito z filmu o Batmanie?
- Ja na to jak na lato - odparł Dees i wyszedł.
Nieoczekiwanie odeszły go wszelkie wątpliwości, przestały dręczyć natrętne pytania. Znów poczuł znajomy zapach krwi, silny i w jakiś gorzki sposób pociągający. W jednej chwili zapragnął zgłębić wszystko do samego końca. Koniec przyszedł tydzień później, ale nie w Maine, nie w Maryland, ale znacznie bardziej na południe, w Karolinie Północnej.
2
Było lato, bawełna wyrośnięta i życie powinno być proste. Ale w ten długi dzień, który już chylił się ku wieczorowi, Richardowi Deesowi nic nie przychodziło łatwo.
Głównym problemem - jak dotąd - była niemożność dotarcia na niewielkie lotnisko Wilmington, które obsługiwało zaledwie jeden transportowiec, kilka samolotów wahadłowych oraz masę prywatnych maszyn. W okolicy szalała straszna burza i Dees krążył w odległości stu pięćdziesięciu kilometrów od celu. Wznosząc się gwałtownie i opadając w niespokojnym powietrzu, klął pod nosem na widok zachodzącego słońca. Zezwolenie na lądowanie dostał dopiero za kwadrans ósma. Do zmierzchu brakowało niecałe czterdzieści minut. Nie wiedział, czy Nocny Latawiec postąpi wedle swej utartej procedury, ale jeśli tak, to niebawem go spotka.
A Latawiec tu był. O tym Dees wiedział na pewno. Znalazł właściwe miejsce i właściwą cessnę skymaster. Osobnik, którego ścigał, mógł równie dobrze wybrać Virginia Beach, Charlotte, Birmingham albo jakieś miejsce położone bardziej na południe. Ale nie wybrał. Dees nie wiedział, gdzie tamten ukrywał się po opuszczeniu Duffrey w Maryland, zanim przybył tutaj, ale niewiele go ta kwestia obchodziła. Wystarczało, że intuicja go nie zawiodła - typ, którego ścigał, ciągle operował w powietrzu. Większą część ubiegłego tygodnia Dees spędził przy telefonie, wydzwaniając na wszystkie znajdujące się na południe od Duffrey lotniska, które wydawały się odpowiednie dla modus operandi Latawca. Wciąż i wciąż naciskał w wynajmowanym w motelu Days Inn pokoju guziki w telefonie tak długo, aż zaczął palić go palec, a ludzie po drugiej stronie drutu zaczynali wyrażać irytację z powodu tak natrętnego molestowania. Ale w końcu, jak to często w życiu bywa, jego upór przyniósł owoce.
Przez całą ubiegłą noc na lotniskach, które zdecydował się obserwować, lądowały prywatne samoloty, a najwięcej wśród nich było modeli Cessna Skymaster 337. Nic dziwnego, skoro ten typ maszyn stanowił samolotowy odpowiednik toyoty. Ale cessna 337, która zeszłej nocy wylądowała na lotnisku w Wilmington, była tą maszyną, jakiej szukał. Co do tego nie było wątpliwości. Miał wreszcie tego typka.
Miał go w garści.
- N 471 B, wektor ILS, pas trzydziesty czwarty - rozległ się lakoniczny głos w słuchawkach. - Kierunek sto sześćdziesiąt. Zejdź niżej i pozostań na tysiącu.
- Kierunek sto sześćdziesiąt. Schodzę z dwóch na tysiąc.
- I uważaj. Na dole panuje okropna pogoda.
- Roger - odparł Dees, myśląc, że Wsiowy Jasiek, który do kontroli ruchu trafił z jakiegoś wioskowego browaru, to zwykły dupek, skoro gada o pogodzie.
Dees wiedział, że na dole panują paskudne warunki. Widział przecież błyskawice niczym gigantyczne fajerwerki, a ostatnie czterdzieści minut spędził krążąc nad okolicą i czując się bardziej jak w mikserze niż jak w dwusilnikowym beechcrafcie.
Wyłączył autopilota, który już stanowczo zbyt długo prowadził go nad rolniczą Karoliną Północną w swój bezmyślny sposób widzisz-to, nie-widzisz-tego. Mocno chwycił drążki sterów. Na dole nie było żadnych plantacji na tyle wysokiej bawełny, żeby mógł ją dostrzec. Tylko puste pola po uprawach tytoniu zarośnięte obecnie bylinami i łubinem. Dees, obserwowany przez kontrolę ruchu lotniczego na wieży, z radością ręcznie skierował samolot do Wilmington i na ILS * [*Instrument Lawding System - system automatycznego lądowania] obniżał lot, zbliżając się do lotniska.
Sięgnął po komunikator. Zamierzał wywołać Wsiowego Jasia i zapytać go, czy tam, na parterze, nie wydarzyło się coś dziwacznego - czytelnicy Inside View uwielbiali takie ciemne, burzowe noce - ale po chwili zastanowienia odwiesił mikrofon. Do zapadnięcia zmroku została jeszcze chwila - w drodze z krajowego lotniska w Waszyngtonie zweryfikował miejscowy czas obowiązujący w Wilmington. Nie - pomyślał. - Jeszcze na jakiś czas zachowam wszystkie pytania dla siebie.
W to, że Nocny Latawiec jest prawdziwym wampirem, Dees wierzył równie mocno jak we wróżkę Tooth Fairy, która, gdy był dzieckiem, w zamian za wypadnięte mleczaki zostawiała mu pod poduszką dwudziestopięciocentowe monety. Ale jeśli facet myśli, że jest wampirem - a Dees był święcie przekonany, że tak właśnie jest - to powinien starannie wcielić się w odgrywaną przez siebie rolę.
Ostatecznie życie stanowi replikę sztuki.
Hrabia Dracula z licencją pilota.
Musisz, chłopie, sam przed sobą przyznać - myślał Dees - że to dużo lepsze niż pingwiny-zabójcy planujące zniszczenie rasy ludzkiej.
Kiedy zniżając lot wpadł w warstwę cumulusów, beechem zaczęło rzucać. Dees zaklął, zacisnął mocniej dłonie na sterach i wyrównał lot maszyny, wyraźnie niezadowolonej z warunków pogodowych, w jakich kazano jej lecieć.
Nie tylko ty, kotku - skonstatował.
Kiedy wylecieli z chmury, dostrzegł wyraźnie światła Wilmington i Wrightsville Beach.
Tak, proszę łaskawego pana, grubasom, którzy robią zakupy w 7-ELEVEN, spodoba się ta historyjka - pomyślał, kiedy po lewej stronie niebo przecięła błyskawica. - Kupią niezliczoną liczbę egzemplarzy naszego pisma, kiedy wylegną wieczorem po ciasteczka Twinkies i piwo.
Ale ta historia to coś znacznie, znacznie więcej i Dees doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Ten artykuł będzie... no cóż, nie ma co kryć... będzie po prostu cholernie dobry.
Ten artykuł będzie prawdziwy.
Człowieku, w swoim czasie takie słowo nigdy nie przeszłoby ci przez gardło - zauważył. - Może już się wypaliłeś?
A jednak w głowie cały czas, niczym najcudowniejsza baletnica, tańczył mu olbrzymi nagłówek w czasopiśmie: DZIENNIKARZ Z INSIDE VIEW CHWYTA SZALONEGO NOCNEGO LATAWCA. PIERWSZORZĘDNA HISTORIA O TYM, JAK SCHWYTANY ZOSTAŁ WYPIJAJĄCY KREW SWYCH OFIAR NOCNY LATAWIEC. „MUSIAŁEM JĄ PIĆ” - OŚWIADCZA ZABÓJCZY DRACULA.
Nie jest to może aria operowa na najwyższych rejestrach - zgadzał się w myślach Dees - ale brzmi doskonale: Brzmi jak słowicze trele.
Ostatecznie sięgnął po mikrofon i nacisnął guzik. Wiedział, że jego uwielbiający krew koleś ciągle jest na dole, ale on odzyska spokój dopiero wtedy, gdy się o tym upewni.
- Wilmington, tu N 471B. Czy ciągle tam jeszcze macie skymastera 337 z Maryland?
- Wygląda na to, że tak, stary byku - rozległ się pośród trzasków głos radiooperatora. - Ale nie mogę teraz z tobą gawędzić. Ruch w powietrzu jak wszyscy diabli.
- Czy ma czerwone dysze? - upierał się Dees.
Przez chwilę myślał, że nie otrzyma odpowiedzi.
- Czerwone dysze, roger. A teraz spieprzaj z eteru, N 471B, jeśli nie chcesz, żeby zwaliła ci się na łeb Federalna Komisja Telekomunikacyjna. Muszę dziś jeszcze usmażyć dużo ryb, a mam mało patelni.
- Dzięki, Wilmington - powiedział Dees najbardziej układnym tonem.
Wysunął środkowy palec w międzynarodowym geście i wyszczerzył zęby, nie zauważając nawet kolejnego wstrząsu maszyny, która znów wleciała w chmurę. Skymaster, czerwone dysze... Dees był gotów założyć się o całą przyszłoroczną pensję, że gdyby ten idiota w wieży kontrolnej nie był tak zajęty, i sprawdził numer wymalowany na ogonie tamtej maszyny, okazałoby się, że to N 101BL.
Chryste Panie! Jeden tydzień, jeden krótki tydzień. Tyle mi to zajęło. Znalazłem Nocnego Latawca, nie zapadła jeszcze noc, i, co wydawało się niewiarygodne, na scenę nie wkroczyła jeszcze policja. Gdyby pojawili się tam gliniarze, zainteresowani cessną, Wsiowy Jasio na pewno by mnie o tym poinformował niezależnie od tego, jaki bałagan panowałby w powietrzu i bez względu na pogodę. Istnieją na świecie rzeczy zbyt ważne, żeby o nich nie poplotkować.
Muszę mieć twoje zdjęcie, skurwysynu - pomyślał Dees. Widział już zbliżające się białe światła lotniska. - Napiszę o tobie, ale najpierw muszę mieć fotkę. Tylko jedną, ale muszę mieć.
Tak, to zdjęcie uwiarygodni wszystko. Żadnych niewyraźnych fotografii; żadnych wyobrażeń artysty-fotografika; prawdziwe, realistyczne, czarno-białe zdjęcie.
Ignorując ostrzegawczy brzęczyk, skierował samolot ostro w dół. Miał bladą, spiętą twarz. Rozchylił usta, pokazując w drapieżnym uśmiechu drobne, białe zęby.
W mętnym świetle zmierzchu wymieszanym z poświatą rzucaną przez tablicę rozdzielczą Richard Dees sam wyglądał jak wampir.
3
Inside View brakowało wielu rzeczy - na przykład wysokiego poziomu literackiego czy też tak mało istotnych przymiotów jak ścisłość czy etyka - ale jedno było niezaprzeczalne: Inside View nastawiało się wyłącznie na sensację i horror. Z Mertona Morrisona był kawał zdrowego dupka (choć nie aż takiego, za jakiego brał go Dees, kiedy po raz pierwszy ujrzał go z tą idiotyczną, pieprzoną fajką), ale Dees musiał oddać mu sprawiedliwość: Morrison nigdy nie zapominał, że o sukcesie Inside View stanowią głównie całe wiadra krwi i garście świeżo wydartych bebechów.
Och, pojawiały się na łamach pisma również zdjęcia miłych, wdzięcznych dzieciaków, horoskopy, testy psychologiczne, diety-cud zawierające tak nieoczekiwane składniki jak piwo, czekolada i chipsy. Ale Morrison wyczuwał gigantyczne zmiany w otaczającym go świecie i nigdy nie kwestionował kierunku, w jakim powinno iść pismo. Dees podejrzewał, że to właśnie przede wszystkim sprawiało, iż Morrison tak długo utrzymuje się w branży mimo swojej fajki i tweedowych marynarek z Londyńskiego Bractwa Dupków. Morrison zdawał sobie sprawę, że dzieci-kwiaty z lat sześćdziesiątych wyrosły na kanibali lat dziewięćdziesiątych. Polityka, rodzina, „język uczuć” to mogło pasować intelektualnym, wyższym klasom. Ale przeciętni, stanowiący ogromną większość ludzie najbardziej interesowali się masowymi morderstwami, skandalami z życia gwiazd czy też tym, w jaki sposób Magic Johnson zaraził się AIDS.
Dees nie wątpił, że wciąż istnieją odbiorcy towaru „wszystko jest miłe, gładkie i przyjemne”, ale w miarę jak pokolenie Woodstock odkrywało siwiznę we włosach, a wokół ust wydętych pogardliwie w pełnym drażliwości grymasie pojawiły się głębokie bruzdy, zaczął wzrastać popyt na „wszystko jest gównem z wyjątkiem moczu i wydartych flaków”. Merton Morrison - którego Dees traktował już jak obdarzonego intuicją geniusza - w tydzień po tym, jak wraz z fajką zainstalował się w swoim pokoju w redakcji, wystosował memorandum do personelu etatowego oraz do wszystkich współpracowników i korespondentów czasopisma. W tym memorandum zalecał, żeby w drodze do pracy wdychali woń róż. Ale z chwilą, kiedy już dotrą na miejsce, zaczęli węszyć za zapachem krwi i wydartych trzewi. Dees, którego natura obdarzyła instynktem do wyczuwania zapachu krwi i wnętrzności, był w siódmym niebie. To dzięki swemu nosowi przyleciał tu, do Wilmington. Tam, na dole, na płycie lotniska czaiła się bestia zaklęta w ludzkie ciało, człowiek, który uważał się za wampira. Dees musiał wszystko z niego wyciągnąć, wycisnąć go jak gąbkę. Świadomość ta paliła mu umysł niczym drogocenna moneta trzymana w kieszeni pali jej właściciela. Niebawem wyciągnie tę monetę i ją wyda. Kiedy już to uczyni, w każdym kiosku, w każdej księgarni w Ameryce nazwisko wampira pojawi się wydrukowane sześćdziesięciopunktową czcionką.
Uważajcie, poszukiwacze sensacji i kobiety - myślał Dees. Jeszcze o tym nie wiecie, ale wasze drogi skrzyżują się z drogami naprawdę niebezpiecznego człowieka. Poznacie jego prawdziwe imię i nazwisko, ale szybko o tym zapomnicie. I dobrze. Zapamiętacie natomiast moje imię i nazwisko; imię i nazwisko, które dołączy do Kuby Rozpruwacza, Rzeźnika z Cleveland i Czarnej Dalii. Pamiętajcie, że Nocny Latawiec niebawem pojawi się przy kasie, w której zapłacicie za nasze pismo. Wyśmienita historia, wyśmienity wywiad... ale najbardziej pragnę wyśmienitego zdjęcia.
Ponownie sprawdził czas i nieco się rozluźnił (o ile w ogóle mógł się rozluźnić). Do całkowitego zachodu słońca brakowało jeszcze prawie pół godziny, a on za niecały kwadrans miał posadzić swoją maszynę obok białego skymastera z czerwonymi dyszami (i wymalowanym na ogonie również czerwoną farbą numerem N 101BL).
Czy Latawiec pojechał do miasta, czy też wynajął pokój w jakimś przydrożnym motelu? Dees sądził, że nie. Jednym z powodów, dla których skymastery 337 stały się tak popularne, poza stosunkowo niską ceną oczywiście, były ich przegrody bagażowe mieszczące się pod kabiną pasażerską. Wprawdzie nie były większe od bagażnika volkswagena beetle, ale mieściły się w nich trzy wielkie walizy lub pięć mniejszych... i z całą pewnością zmieściłby się tam człowiek, który nie ma postury zawodowego koszykarza. Nocny Latawiec zatem: a) zapewne w pozycji płodowej z kolanami podciągniętymi do brody śpi w przegrodzie bagażowej cessny; b) jest na tyle szalony, by uważać się za prawdziwego wampira; c) i jedno, i drugie.
Na opcję c) Dees postawiłby wszystkie pieniądze.
Kiedy altimetr pokazał, że samolocik zszedł z tysiąca trzystu metrów na tysiąc, Dees pomyślał: Nie, mój serdeczny przyjacielu, żaden hotel, żaden motel, prawda? Kiedy grasz rolę wampira, przypominasz Franka Sinatrę - robisz to po swojemu. Wiesz, co myślę? Jeśli otworzę luk bagażowy twego samolotu, natychmiast spadnie na mnie deszcz cmentarnej ziemi (a jeśli nawet nie, możesz się założyć o swoje górne siekacze, że tak się rozpocznie moja relacja w czasopiśmie), następnie zobaczę nogę odzianą w spodnie od smokingu, a po chwili drugą. Będziesz przecież w smokingu, prawda? Chłopie drogi, będziesz ubrany niezwykle elegancko, ubrany, żeby zabijać, a ja mam już aparat fotograficzny nastawiony na samowyzwalacz i kiedy tylko ujrzę, że klapy twego smokingu rozwiewa wiatr...
Tutaj jego myśli urwały się, ponieważ ujrzał w dole przed sobą zbliżające się, migające białe światła pasa na lądowisku.
4
„Chcę ruszyć tropem tego gościa i prześledzić jego trasę, zaczynając od miejsca, które już znamy, od Maine” - oświadczył Mertonowi Morrisonowi.
W niecałe cztery godziny później był już na Okręgowym Lotnisku w Cumberland i rozmawiał z mechanikiem, Ezrą Hannonem. Pan Hannon sprawiał takie wrażenie, jakby przed chwilą wypełzł właśnie z butelki z ginem, i na dobrą sprawę Dees nie powinien dopuszczać go w pobliże swego samolotu. Potraktował jednak mechanika z pełną kurtuazją i względami. Ezra Hannon stanowił w łańcuchu pierwsze ogniwo, które w mniemaniu Deesa mogło okazać się niebywale istotne.
Okręgowe Lotnisko w Cumberland - bardzo zacna nazwa dla pola zagospodarowanego kompozycją dwóch półcylindrycznych baraków z blachy falistej typu Quonset i dwóch krzyżujących się pasów startowych, z których tylko jeden był pokryty asfaltem. Ponieważ Dees nigdy jeszcze nie lądował na pasie gruntowym, zażądał pasa asfaltowego. Posadziwszy na ziemi swego beecha 55 (zastawił się za niego po uszy w lombardzie), postanowił, że przy starcie wypróbuje pas ziemny. Kiedy już to uczynił, z zadowoleniem stwierdził, że okazał się on gładki i twardy jak cycek studentki z koedukacyjnego akademika. Na lądowisku znajdował się naturalnie rękaw do pomiaru kierunku wiatru i był oczywiście połatany jak stare gacie taty Deesa. Lotniska takie jak to w Cumberland zawsze mają rękawy wskazujące kierunek wiatru. Obok dwupłatowca, który zawsze stoi w pobliżu samotnego hangaru, stanowią one o wątpliwym uroku takich miejsc.
Pole startowe w Cumberland jest najbardziej zatłoczonym lądowiskiem w Maine. Trudno to wywnioskować z samego wyglądu tego pokrytego gnojem pola... jak również z wyglądu samego Ezry, Głównego Mechanika-Gorzelnika - naszła Deesa refleksja. Kiedy Hannon wyszczerzył w uśmiechu swoich sześć zębów, wyglądał jak odprysk z filmowej wersji Deliverance Jamesa Dickeya.
Lotnisko, usytuowane na obrzeżach miasteczka Falmouth, utrzymywało się głównie z opłat za przyjmowanie bogatych turystów, którzy masowo pojawiali się w tych okolicach podczas letnich wakacji. Claire Bowie, pierwsza ofiara Nocnego Latawca, pełnił na lotnisku Cumberland funkcję nocnego kontrolera lotów i posiadał dwadzieścia pięć procent udziałów w zyskach. Pozostały personel stanowili dwaj mechanicy oraz drugi kontroler naziemny (kontrolerzy naziemni sprzedawali również chipsy, papierosy i wodę sodową. Później Dees dowiedział się, że zamordowany przyrządzał znakomite cheeseburgery).
Mechanicy i kontrolerzy obsługiwali też dystrybutory paliwa oraz pełnili funkcję dozorców. Było na porządku dziennym, że kontroler lotów po wyszorowaniu podłogi w ubikacji gnał na złamanie karku do wieży kontrolnej, żeby wyznaczyć jeden z dwóch pasów i udzielić zezwolenia na lądowanie. W okresie letniego szczytu nocni kontrolerzy mieli taki nawał pracy, że mogli sypiać jedynie sześć godzin na dobę, między północą a szóstą rano.
Claire Bowie został zamordowany miesiąc przed wizytą Deesa i na obraz sytuacji, jaki reporter sobie stworzył, składały się informacje, które wyczytał w cienkiej kartotece Morrisona, oraz niezwykle barwna, opowiedziana ze swadą przez Ezrę, Głównego Mechanika-Gorzelnika, historia. Ale nawet gdy wprowadził już konieczne poprawki do swych pierwotnych wiadomości, Dees nie stracił przekonania, że na tym gównianym, niewielkim lotnisku na początku czerwca wydarzyło się coś bardzo dziwnego.
Dziewiątego czerwca, tuż przed świtem, zgłosiła się drogą radiową cessna 337, numer N 101BL, z prośbą o zezwolenie na lądowanie. Claire Bowie, który na nocnych zmianach pracował tu od roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego, kiedy to piloci musieli czasami rezygnować chwilowo z lądowania (w tamtych czasach nazywało się to „wzniesieniem”), ponieważ na pojedynczy pas potrafiły przyplątać się krowy, prośbę o zezwolenie na lądowanie zarejestrował o godzinie czwartej trzydzieści dwie nad ranem. Zgodnie z wykazem przyjęć samolot osiadł na pasie lotniska o czwartej czterdzieści dziewięć. Bowie zanotował w księdze imię i nazwisko pilota, Dwight Renfield, a port macierzysty samolotu N 101BL jako Bangor w stanie Maine. Podane czasy niewątpliwie były prawdziwe, reszta natomiast okazała się czystą bzdurą (Dees sprawdził, że w Bangor nikt nie słyszał o maszynie z numerem N 101BL), ale gdyby nawet Bowie zaczął coś podejrzewać, nie miałoby to najmniejszego znaczenia. Na Okręgowym Lotnisku w Cumberland panowała luźna atmosfera, a opłata za lądowanie jest opłatą za lądowanie.
Imię i nazwisko podane przez pilota okazały się ponurym żartem. Dwight pochodziło od imienia aktora Dwighta Frye’a, który pośród wielu ról, jakie zagrał, wystąpił też w charakterze szaleńca Renfielda, którego idolem był najsłynniejszy wampir wszech czasów. Z drugiej strony trudno na otwartej częstotliwości radiowej prosić o zezwolenie na lądowanie, przedstawiając się jako hrabia Dracula. Dees uznał, że wzbudziłoby to podejrzenia nawet na tak małym i sennym lotnisku jak Cumberland.
Być może, ale nie był tego tak do końca pewien. Ostatecznie opłata za lądowanie jest opłatą za lądowanie. „Dwight Renfield” zapłacił żądaną kwotę, a ponadto kazał dolać benzyny do pełna. Następnego dnia w kasie były jeszcze pieniądze, którymi zapłacił, oraz kopia wystawionego przez Bowiego rachunku.
Dees wiedział, że prywatne samoloty na maleńkich, lokalnych lotniskach w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych traktowano z dużą nonszalancją, ale zdumiewała go beztroska, z jaką na Cumberland przyjęto Nocnego Latawca. Ostatecznie lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte dawno już minęły. Nastała era paranoi narkotycznej, a większość gówna, któremu każdy powinien powiedzieć „nie”, pojawiała się właśnie w niewielkich przystaniach na niewielkich statkach oraz na małych lotniskach w małych samolotach... takich jak cessna skymaster „Dwighta Renfielda”. Jasne, opłata za lądowanie jest opłatą za lądowanie, ale Dees uważał, że Bowie powinien jednak poinformować Bangor o zaginięciu planu lotu choćby po to, żeby uratować własny tyłek. Nie uczynił tego. Dees w pierwszej chwili pomyślał o łapówce, jego przesiąknięty ginem rozmówca jednak oświadczył, że nie było pod słońcem uczciwszego człowieka niż Claire Bowie. Opinię tę potwierdzili dwaj policjanci z Falmouth, z którymi Dees również odbył rozmowę.
Wytłumaczeniem tego jest najprawdopodobniej niedbalstwo, ale to w końcu nie ma znaczenia. Czytelników Inside View nie interesowały tak ezoteryczne szczegóły jak to, w jaki sposób i dlaczego mogło się coś podobnego wydarzyć. Czytelników Inside View ciekawiło, co się stało i jak to długo trwało, oraz czy osoba, której to się przytrafiło, miała czas krzyczeć. No i naturalnie zdjęcia. Domagali się zdjęć. Wielkich, wyraźnych, czarno-białych fotografii, które biją prosto między oczy.
Ezra Główny Mechanik-Gorzelnik popatrzył na Deesa ze zdumieniem, kiedy ten zapytał, dokąd, jego zdaniem, udał się „Renfield” po wylądowaniu.
- Nie wiem - odparł. - Chyba do motelu. Musiał złapać taksówkę.
- W pracy pojawił się pan... mówił pan, że o której godzinie? O siódmej rano? Chodzi mi o dziewiątego czerwca.
- Ha! Tuż przed tym, jak Claire poszedł do domu.
- A cessna skymaster stała pusta i unieruchomiona, tak?
- Jasne. Stała dokładnie tam, gdzie teraz stoi pański samolot. - Ezra wyciągnął rękę i Dees nieco się cofnął.
Od mechanika bił zapach bardzo starego roqueforta zamarynowanego w ginie Gilbeya.
- A może Claire wspominał, że zamówił pilotowi taksówkę, żeby go zawiozła? Bo w pobliżu nie ma żadnych moteli, prawda?
- Nie ma - przyznał Ezra. - Najbliższy, Sea Breeze, znajduje się trzy i pół kilometra stąd. Może nawet dalej... - Podrapał się po nie golonej od dawna szczecinie na brodzie. - Ale nie pamiętam, żeby Claire mówił coś o taksówce.
Dees postanowił popytać o to w okolicznych przedsiębiorstwach taksówkowych. Na razie założył, że poszukiwany przez niego facet, jak większość normalnych ludzi, spędził tamtą noc w łóżku.
- A może wynajął samochód? - zasugerował.
- Nie - odparł natychmiast Ezra. - Gdyby Claire zamawiał dla niego auto, na pewno by coś o tym wspomniał. Dees skinął głową i postanowił rozpytać również w pobliskich wypożyczalniach samochodów. Mógł również przepytać resztę personelu lotniska, ale nie sądził, żeby to wniosło coś do sprawy. Opój, z którym rozmawiał, wiedział najwięcej. Miał zwyczaj wypijać z Claire’em kawę, kiedy ten opuszczał pracę, to znaczy kiedy on sam pojawiał się na służbie. Poza Nocnym Latawcem był ostatnim człowiekiem, który widział Claire’a Bowiego przy życiu.
Ezra posłał mu chytre spojrzenie, podrapał się po szczecinie na podbródku i jeszcze raz popatrzył na Deesa przekrwionymi oczyma.
- Claire nie wspominał o żadnej taksówce czy samochodzie, ale powiedział coś innego.
- Tak?
- Tak. - Ezra rozpiął wysmarowany tłuszczem kombinezon, wyciągnął paczkę chesterfieldów, zapalił jednego i zaniósł się suchym, starczym kaszlem. Przez kłąb dymu popatrzył przebiegle na Deesa. - Może ma to jakieś znaczenie, a może nie ma. Claire powiedział mi o tym, bo wydawało mu się to trochę dziwaczne. I było dziwaczne, w przeciwnym razie staremu Claire’owi nie chciałoby się otwierać gęby.
- I cóż takiego powiedział?
- Nie pamiętam dokładnie - odrzekł Ezra. - Widzi pan, czasami kiedy coś zapominam, obrazek z Alexandrem Hamiltonem doskonale odświeża mi pamięć.
- A obrazek z Abem Lincolnem? - zapytał krótko Dees.
Po chwili zastanowienia - bardzo króciutkiej chwili Hannon przyznał, że czasami Lincoln również potrafi dokonać cudu i portret tego właśnie dżentelmena powędrował z portfela Deesa do lekko sparaliżowanej dłoni Ezry. Deesowi błysnęła myśl, że portret George’a Washingtona również sprawiłby cud, ale chciał mieć pewność, że Ezra powie mu wszystko, co wie... poza tym te pieniądze i tak pójdą w koszty.
- No więc słucham.
- Claire powiedział, że jegomość wyglądał tak, jakby wybierał się na jakieś cholernie wytworne przyjęcie.
- Aha! To znaczy jak? - Dees pomyślał, że powinien był jednak kombinować z Washingtonem.
- Powiedział, że ubrany był jak spod igły. Smoking, jedwabny krawat, takie rzeczy... - Ezra urwał na chwilę. - Claire twierdził, że facet miał nawet obszerny płaszcz, czarny jak dupa świstaka, z podszewką czerwoną jak wóz strażacki. Twierdził, że płaszcz, kiedy wydymał go wiatr, wyglądał jak skrzydła jakiegoś cholernego nietoperza.
W umyśle Deesa rozjarzyło się nagle czerwonym neonowym światłem jedno słowo: BINGO.
Nawet o tym nie wiesz, mój zamarynowany w ginie przyjacielu - pomyślał - ale być może wypowiedziałeś słowa, które uczynią cię sławnym.
- Cały czas wypytuje pan o Claire’a, a nie zapyta pan, czy ja nie widziałem czegoś dziwnego.
- A widział pan?
- Prawdę mówiąc, tak.
- No i co pan takiego widział, przyjacielu?
Ezra podrapał się po szczeciniastej brodzie długim, pożółkłym paznokciem, rzucił z ukosa przekrwionymi oczyma znaczące spojrzenie na Deesa i głęboko zaciągnął się papierosem.
- Co, znów? - mruknął Dees, ale wyciągnął kolejnego Abe’a Lincolna, starając się przy tym nadać twarzy jak najbardziej przyjacielski wyraz.
Instynkt podpowiadał mu, że od Pana Mechanika-Gorzelnika nie wyciągnął jeszcze wszystkiego.
- To za mało - odezwał się z naganą w głosie Ezra. Takiego bogacza z miasta jak pan stać na coś więcej niż dziesięć dolców.
Dees popatrzył na zegarek, ciężki rolex z diamentowymi cyferkami na tarczy.
- Cholera jasna! - westchnął. - Patrz pan, my tu gadu-gadu, a czas płynie. Sam pan widzi, że zrobiło się późno! A ja jeszcze nawet nie porozmawiałem z policjantami w Falmouth!
Zanim jednak zdążył wstać, kolejny pięciodolarowy banknot zniknął mu z dłoni i wylądował obok swego kolegi w kieszeni kombinezonu Hannom.
- W porządku. Jeśli ma mi pan coś jeszcze do powiedzenia, proszę mówić - oświadczył Dees. Cała jego przyjacielskość ulotniła się w jednej chwili. - Muszę odwiedzić kilka miejsc i porozmawiać z paroma ludźmi.
Mechanik zamyślił się, podrapał po brodzie i westchnął. Deesa dobiegł zapach zastarzałego sera.
- Widzi pan stertę ziemi pod tamtym skymasterem? - zapytał niechętnie Ezra. - Tę pod lukiem bagażowym?
- I co z tego?
- Ayuh. Pogrzebałem w niej butem.
Dees czekał i nic nie mówił.
- Paskudny fajans. Pełno w nim robaków.
Dees czekał. Tak, zdobył drogocenną informację, ale nie był do końca przekonany, czy Ezra naprawdę powiedział mu wszystko, co wie.
- I larwy. Larwy. Takie, jakby coś tam zdechło.
Dees zatrzymał się w motelu Sea Breeze, a następnego dnia o ósmej rano odleciał do miasteczka Alderton w stanie Nowy Jork.
5
Dees nie pojmował zupełnie osobnika, którego ścigał. Najbardziej zdumiewała go powolność, z jaką działał Latawiec. Zarówno w Maine jak i w Maryland dosłownie ociągał się z mordowaniem. Dopiero w dwa tygodnie po tym, jak rozprawił się z Claire’em Bowie, pojawił się na jedną noc w Alderton.
Pole lotnicze Lakeview w Alderton było jeszcze mniejsze od Okręgowego Lotniska w Cumberland - pojedynczy gruntowy pas i zwykły, niedawno odmalowany barak, w którym mieściły się hangar, wieża kontroli lotów i radiostacja. Nie było żadnych urządzeń do automatycznego sterowania przylatującymi samolotami, stała za to potężna antena satelitarna tak, żeby żaden z podróżujących farmerów, którzy trafiali na to lotnisko, nie stracił okazji obejrzenia „Murphy Brown”, „Koła Fortuny” czy innego, niebywale atrakcyjnego programu.
Deesowi podobała się tam tylko jedna rzecz: gruntowy pas startowy na Lakeview był równie gładziutki jak tamten w Maine.
Przywykłem już do takich pasów - pomyślał, gdy jego beech dotknął zgrabnie kołami ziemi i zaczął zwalniać. Żadnych wstrząsów, jak na połatanym asfaltem betonie, żadnych dziur, w których można sobie wykręcić kostkę... tak, te pasy stanowczo mi odpowiadają i bardzo je lubię - skonkludował w myślach.
W Alderton nikt nie pytał go o portrety ani prezydentów, ani ich przyjaciół. Miasteczko - liczące sobie niecałe tysiąc mieszkańców - było wstrząśnięte. Kilku niepełnoetatowych pracowników lotniska, którzy wraz ze świętej pamięci Buckiem Kendallem prowadzili prawie za darmo deficytowe przedsięwzięcie, było również poruszonych do głębi. Dees na dobrą sprawę nie miał nawet z kim porozmawiać; nie było żadnego świadka na miarę Ezry Hannona. Hannon mówił wprawdzie mętnie - pomyślał z zadumą Dees - ale przynajmniej mówił.
- To musiał być chłop na schwał - oświadczył mu jeden z niepełnoetatowych pracowników. - Stary Buck ważył dobrych sto kilogramów i był łagodnym, spokojnym człowiekiem. Jeśli jednak ktoś go zirytował, mocno mógł tego później żałować. Żebyś pan widział, jak boksował przed dwoma laty w cyrku, który przyjechał na karnawał do Poughkeepsie. Oczywiście, takie walki są prawnie zabronione, ale Buck nawalał z ratami za swojego pipera, więc dołożył tamtemu siłaczowi. Zwinął całe dwieście dolarów i od razu odniósł je do kasy pożyczkowej na dwa dni przed tym, jak mieli odebrać mu samochód.
Pracownik potrząsnął głową, sprawiał wrażenie tak przybitego, że Dees miał ochotę wyciągnąć aparat fotograficzny. Czytelnicy Inside View z całą pewnością chętnie obejrzeliby sobie tę pociągłą pobrużdżoną twarz o żałosnym wyrazie. Dees postanowił sprawdzić, czy Buck Kendall miał psa. Czytelnicy Inside View z chęcią obejrzą fotografię psa, który należał do zamordowanego. Usadziłby psa na werandzie domu, w którym mieszkał Kendall, a zdjęcie opatrzyłby podpisem: BUFFY BĘDZIE BARDZO DŁUGO CZEKAĆ, albo jakoś tak.
- To okropne - powiedział ze współczuciem Dees.
Pracownik westchnął i pokiwał głową.
- Facet musiał zajść go od tyłu. Nie mogę sobie tego inaczej wyobrazić.
Dees nie wiedział, z której strony napastnik zaatakował Gerarda „Bucka” Kendalla; wiedział tylko, że nie rozerwał mu gardła. Tym razem w szyi ofiary były dwa otwory, otwory, przez które zapewne „Dwight Renfield” wyssał krew. Z tym tylko, że zgodnie z oświadczeniem koronera, otwory znajdowały się po przeciwnych stronach szyi; jeden w żyle szyjnej, a drugi w tętnicy. Nie były to jednak lekkie ślady jak u Beli Lugosiego czy w dużo mocniejszych scenach z udziałem Christophera Lee. Koroner w swoim raporcie operował miarami metrycznymi, ale Dees bez trudu przełożył to na swoje, a Morrison miał pod ręką niezawodną Libby Grannit, która obrobi już odpowiednio skąpe informacje podane w suchym raporcie koronera. Zabójca posiadał zęby takie, jak któryś z ulubionych przez czytelników Inside View Bigfeetów, albo też zrobił dziury w szyi Kendalla w bardziej prozaiczny sposób - za pomocą młotka i długiego, grubego gwoździa.
ZABÓJCZY NOCNY LATAWIEC DZIURAWI SWE OFIARY I WYPIJA ICH KREW. Obie ofiary są mężczyznami zamordowanymi tego samego dnia choć w różnych miejscach. Nieźle.
Nocny Latawiec prosił o zezwolenie na lądowanie na Lakeview krótko po wpół do jedenastej wieczorem dwudziestego trzeciego lipca. Kendall udzielił zezwolenia i zanotował dobrze już znany Deesowi numer samolotu: N 101BL, imię i nazwisko pilota „Dwight Renfield”, a model maszyny jako „Cessna Skymaster 337”. Nic nie wspomniał o pomalowanych na czerwono dyszach ani tym bardziej o rozwianym na kształt nietoperzych skrzydeł czarnym jak dupa świstaka płaszczu z podszewką czerwoną jak wóz strażacki. Ale Dees był pewien, że tak dokładnie było. Nocny Latawiec wylądował w Alderton krótko po wpół do jedenastej wieczorem, zabił wysokiego, potężnie zbudowanego Bucka Kendalla, wypił mu krew i odleciał swoją cessną jakiś czas przed tym, jak na lotnisku, o piątej rano, dwudziestego czwartego lipca, pojawiła się Jenny Kendall ze świeżo usmażonymi naleśnikami dla męża i znalazła jego pozbawione krwi zwłoki.
Kiedy Dees stał przed przypominającym bardziej barak hangarem i wieżą kontrolną zarazem i przetrawiał zebrane informacje, przyszła mu do głowy myśl, że jeśli człowiek oddaje krew, w zamian może spodziewać się szklanki soku pomarańczowego i słów podziękowania. Kiedy natomiast ją bierze a konkretnie wysysa - to on, Dees, ma zgrabny tytuł na pierwszą stronę. Wylał resztkę podłej kawy na ziemię i pomaszerował w stronę swego samolotu, gotów polecieć na południe, do Maryland. Wtedy też przyszło mu do głowy, że Bogu, kiedy kończył tworzenie majstersztyku, jakim miało być jego twórcze imperium, musiała zadrżeć ręka.
6
Teraz, w dwie paskudne godziny po opuszczeniu krajowego lotniska w Waszyngtonie, sprawy przybrały dużo gorszy obrót, i to zatrważająco nagle. Światła na pasie startowym nieoczekiwanie pogasły, ale Dees spostrzegł, że ciemność zapadła nie tylko na lotnisku - połowę Wilmington i całe Wrightsville Beach również spowiły egipskie ciemności. System ILS nieustannie działał, więc Dees chwycił mikrofon i zawołał:
- Co się stało? Wilmington, odezwij się!
W odpowiedzi dobiegł go jedynie szum w głośniku i czyjeś odległe, mamroczące głosy, jakby rozmawiały ze sobą duchy. Odwiesił mikrofon, ale nie trafił w widełki i urządzenie, zawieszone na sprężystym przewodzie, niczym jojo uderzyło w podłogę. Dees nie zwrócił na to uwagi. Jego wołanie do mikrofonu było jedynie odruchem. Wiedział, co się stało; wiedział to równie dobrze jak to, że słońce za kilka sekund całkowicie skryje się za horyzontem. Piorun uderzył w podstację elektroenergetyczną zlokalizowaną w pobliżu lotniska. Cały problem polegał na tym, jak długo będzie nieczynna.
- Masz wolny pas - dobiegł go czyjś głos.
Natychmiast (i rozsądnie) odezwał się inny głos, stwierdzając, że wszystko jest do bani. Dees generalnie wiedział, co ma robić w takiej sytuacji; nauczono go tego jeszcze w szkółce lotniczej. Logika i znajomość lotniczego fachu mówiły mu, że powinien skierować się na inny pas, a potem nawiązać łączność z kontrolą ruchu. Lądowanie w takim zamieszaniu mogło tylko narobić większego bałaganu.
Z drugiej strony, jeśli nie wyląduje teraz - teraz i natychmiast - Nocny Latawiec będzie miał okazję mu umknąć. Mogło to kosztować życie człowieka (lub wielu ludzi), ale tego czynnika w swoim równaniu Dees raczej nie uwzględniał... dopóki nie błysnął mu w głowie pomysł niczym jaskrawa żarówka. Oczyma wyobraźni ujrzał ogromny tytuł w gazecie wypisany rozstrzelonymi literami:
BOHATERSKI REPORTER RATUJE (tu podać liczbę, możliwie jak największą, ale taką, żeby uwierzyli w nią naiwni) ISTNIEŃ LUDZKICH Z RĄK SZALONEGO NOCNEGO LATAWCA.
Udław się, Wsiowy Jasiu - pomyślał Dees i w dalszym ciągu schodził do lądowania na pas trzydziesty czwarty. Światła na lotnisku nieoczekiwanie rozbłysły, jakby aprobowały decyzję, którą Dees przed chwilą podjął, lecz zaraz znów zgasły, zostawiając mu na siatkówkach powidok barwy zgniłego avocado. W tym samym momencie z radia dobiegł dziwaczny szum, a potem wrzask Wsiowego Jasia.
- N 471B, natychmiast skręcaj w lewo! Piedmont, natychmiast w prawo! Jezu Chryste, kolizja w powietrzu... chyba dojdzie do kolizji...
Instynkt samozachowawczy Deesa był równie silny jak jego wrażliwość na zapach krwi. Nie dostrzegł nawet pulsujących świateł lądowania samolotu 727 należącego do linii lotniczych Piedmont. Zbyt pochłonęło go wykonanie gwałtownego, na tyle ciasnego skrętu w lewo, na ile tylko pozwalała mu zwrotność beecha - skrętu ciasnego jak cipa dziewicy, której zalety Dees doceni jeszcze tylko wtedy, gdy wyjdzie cało z tej gównianej sytuacji. Przez chwilę widział/czuł, że coś ogromnego zawisło nad nim dosłownie o centymetry, a następnie beech 55 zaczął się trząść, jakby otaczające go powietrze stało się szorstkie i twarde niczym sproszkowane szkło. Z kieszeni na piersi wypadły Deesowi papierosy i rozsypały się po całej kabinie. Ciemniejące nad Wilmington niebo szaleńczo zawirowało. Reporter poczuł, że żołądek podchodzi mu do serca i zaczyna wypychać je w stronę gardła. W kąciku ust pojawił się bąbelek śliny. Mapy pofrunęły po kabinie jak ptaki. Z zewnątrz dobiegał grzmot odrzutowych silników i ryk prutego powietrza. Jedno okno w czteroosobowej kabinie samolotu implodowało i do środka z astmatycznym świstem wdarł się potężny podmuch powietrza, który niczym tornado zaczął miotać wszystkimi nie przymocowanymi przedmiotami.
- N 471B, wróć na poprzednią wysokość! - darł się Wsiowy Jasio.
Dees uświadomił sobie, że właśnie zapaskudził spodnie, za które zapłacił dwieście dolarów. Po prostu zsikał się, oddając dobre pół litra gorącego moczu. Ale pocieszył się myślą, że stary Wsiowy Jasio popuścił w spodnie wszystkie zjedzone tego dnia batoniki Mars. Tak w każdym razie zabrzmiał w radiu jego głos.
Dees miał przy sobie duży szwajcarski scyzoryk. Wyciągnął go z prawej kieszeni spodni i trzymając lewą ręką drążki sterowe, naciął przez koszulę lewe przedramię, tuż na łokciem. Pojawiła się krew. Bez chwili wahania zaciął się płytko również tuż pod lewym okiem. Złożył nóż i włożył go do schowka na mapy umieszczonego w drzwiach po swojej stronie. Zabiorę go później - pomyślał. - Jeśli o tym zapomnę, mogę mieć poważne kłopoty. Ale wiedział, że nie zapomni, bo tej nocy będzie miał do czynienia z Nocnym Latawcem.
Znów zapłonęły światła na pasie startowym - miał nadzieję, że tym razem już na dobre - lecz ich lekkie pulsowanie wyraźnie wskazywało na to, że są zasilane z generatora. Ponownie skierował beecha na pas trzydziesty czwarty. Po lewym policzku do kącika ust spływała mu krew. Zlizał ją językiem i splunął różowawą śliną. Nigdy nie zapominaj o drobnych sztuczkach - napomniał się w myślach. - Zaufaj instynktowi, a on już sam bezpiecznie doprowadzi cię do domu.
Popatrzył na zegarek. Słońce miało zajść za czternaście minut. Stanowczo za szybko.
- Beech, wznieś się! - krzyknął Wsiowy Jasio. - Ogłuchłeś czy co?
Dees, nie spuszczając wzroku ze świateł pasa na lądowisku, na ślepo sięgnął po poskręcany przewód, na którym zwisał mikrofon. Przesuwając palce po kablu, sięgnął w końcu do samego urządzenia. Nacisnął przycisk.
- Posłuchaj, ty francowaty sukinsynu - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Ten 727 o mało nie zrobił ze mnie marmolady truskawkowej, ponieważ ten wasz gówniany generator nie zadziałał wtedy, kiedy należało, i nie docierały do mnie polecenia kontroli lotu. Nie wiem, ile osób w tym samolocie pasażerskim również o mało nie zostało przerobionych na taką samą marmoladę, ale ty wiesz i wie załoga samolotu. A to, że jeszcze wszyscy żyją, to tylko dzięki temu, że kapitan 727 wykazał tyle refleksu, żeby natychmiast wykonać skręt w prawo, a ja byłem dość bystry, żeby skręcić w stronę przeciwną. Lecz mój samolot został uszkodzony, a ja jestem ranny. Więc jeśli natychmiast nie dasz mi zezwolenia na lądowanie, wyląduję gdziekolwiek. Z tym tylko, że jeśli będę musiał usiąść bez zezwolenia, załatwię ci przesłuchanie przed Komisją Federalnego Biura Lotnictwa. Ale najpierw osobiście przestawię ci dupę na miejsce głowy i odwrotnie. Rozumiesz, palancie?
W radiu zapadła długa cisza mącona jedynie trzaskami i szumem w eterze. I nagle rozległ się cichy, niepewny głosik, nic a nic nie przypominający poprzedniego pełnego wigoru tonu Wsiowego Jasia:
Ej, posłuchaj! Pas numer trzydzieści cztery masz wolny.
Dees uśmiechnął się pod nosem i skierował maszynę w stronę lądowiska.
Wcisnął guzik mikrofonu i mruknął:
- Byłem trochę szorstki. Przepraszam. Ale to normalne, kiedy człowiekowi w ślepia zajrzy śmierć.
Ziemia nie odpowiedziała.
- Mam cię w dupie - powiedział Dees i skierował samolot w dół, opierając się trudnej do przezwyciężenia ochocie zerknięcia na zegarek.
7
Dees był człowiekiem zahartowanym i choć czuł z tego powodu dumę, przyznawał sam przed sobą, że nie ma co zaprzeczać, iż odkrycie w Duffrey sprawiło, że na całym ciele wystąpiła mu gęsia skórka. Cessna Nocnego Latawca cały dzień - trzydziestego pierwszego lipca - pozostawała na skraju pasa startowego, ale stanowiło to zaledwie preludium do całej historii, która właśnie spowodowała, że po plecach Deesa przechodziły ciarki. Wiernych czytelników Inside View interesowała naturalnie wyłącznie krew; i tak powinno być - świat bez końca, amen, amen - ale Dees coraz bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że krew (a w przypadku Raya i Ellen Sarchów brak krwi) to jedynie początek całej historii. Za krwią bowiem istniały całe otchłanie, mroczne i obce.
Dees przybył do Duffrey ósmego sierpnia, w niecały tydzień po Nocnym Latawcu. Przez cały czas nie dawało mu spokoju pytanie, gdzie jego stary, przypominający nietoperza koleś przebywa między kolejnymi uderzeniami. W Disney Worldzie? W Busch Gardens? A może w Atlancie, żeby obejrzeć baseballowy mecz tamtejszych Bravesów? Wprawdzie w tej chwili, kiedy pościg trwał, nie była to sprawa szczególnej wagi, ale mogła okazać się bardzo istotna później. Dzięki niej będzie można przedłużyć dziennikarską ucztę i ciągnąć historię Nocnego Latawca przez kilka dalszych numerów pisma, serwując czytelnikom kolejne elementy historii, kiedy ci już przetrawią najsmakowitsze kąski.
Niemniej w całej historii istniały owe mroczne otchłanie, w których człowiek, gdyby w nie trafił, przepadłby z kretesem. Brzmiało to tyleż jak bredzenie szaleńca co jak strasznie banalna opowieść, ale kiedy Dees poznawał całą prawdę o tym, co naprawdę wydarzyło się w Duffrey, zaczął we wszystko wierzyć... a to znaczyło, że ta część historii nigdy nie ukaże się drukiem; i to nie tylko dlatego, iż sprawa ta stała się dla Deesa rzeczą osobistą. Pogwałcona również została jego żelazna zasada: nie wierz w to, co piszesz, i nie pisz o tym, w co wierzysz. Pozwalało mu to zachować przez całe lata zdrowy rozsądek, podczas gdy wszyscy dookoła gwałtownie go tracili.
Wylądował na krajowym lotnisku w Waszyngtonie - tym razem dla odmiany było to lotnisko z prawdziwego zdarzenia - gdzie wynajął samochód, żeby dostać się do odległego o sto kilometrów Duffrey, ponieważ gdy zabrakło Raya Sarcha i jego żony, Ellen, w Duffrey lotnisko przestało funkcjonować. Prowadzili cały ten kram wraz z siostrą Ellen, Raylene, śliczną blondynką. Na lotnisku był jeden pas startowy polewany zużytym olejem (żeby się nie kurzyło i nie pleniły się chwasty) i pawilonik kontroli ruchu lotniczego, nie większy niż szafa w przyczepie kempingowej Jet-Aire, w której mieszkali Sarchowie. Oboje na emeryturze, oboje w przeszłości latali, oboje twardzi jak gwoździe i mimo prawie pięćdziesięciu lat małżeństwa zakochani w sobie po uszy.
Ponadto Dees dowiedział się, że zwracali baczną uwagę na każdy prywatny samolot pojawiający się lub opuszczający ich lotnisko. Prowadzili prywatną wojnę z gangami narkotycznymi. Ich jedyny syn zginął w subtropikalnych bagnach Everglades na Florydzie, kiedy skradzionym beechem 18 wyładowanym kokainą próbował wylądować w miejscu, które wyglądało na gładką taflę wody. Woda była czysta, z tym tylko że pod jej powierzchnią znajdował się pień drzewa. Beech 18 uderzył w niego i eksplodował. Dougha Sarcha impet uderzenia wyrzucił z kabiny, ale, choć płonęło na nim ubranie i był poparzony, ciągle jeszcze prawdopodobnie żył. Pożarły go aligatory. Kiedy chłopcy z DEA znaleźli go tydzień później, pozostał z niego jedynie pogruchotany szkielet, kilka skrawków ciała, zwęglone dżinsy marki Calvin Klein i sportowa marynarka od Paula Stuarta z Nowego Jorku. Z jednej jej kieszeni ratownicy wyciągnęli dwadzieścia tysięcy gotówką; z drugiej blisko trzydzieści gramów peruwiańskiej kokainy.
- To narkotyki i skurwiele z gangu zabili mi chłopca mawiał przy wielu okazjach Ray Sarch, a Ellen Sarch skwapliwie mu przytakiwała.
Wszyscy zgodnie twierdzili, że jej nienawiść do narkotyków i ludzi, którzy nimi handlują (Deesa śmieszyło powszechne przekonanie mieszkańców Duffrey, że morderstwo dokonane na tym starszym małżeństwie to „uderzenie potężnego, o ogólnokrajowym zasięgu gangu”), przewyższała tylko żałość i zdumienie, że takim ludziom udało się zmamić ich syna.
Po śmierci młodego Sarcha jego rodzice mieli baczne oko na każdego, kto choćby w najmniejszym stopniu sprawiał wrażenie handlarza narkotyków. Czterokrotnie podnieśli fałszywy alarm, wzywając na lotnisko policję stanową z Maryland, ale ta nie miała do nich o to pretensji, gdyż dzięki czujności Sarchów udało się przechwycić trzy małe transporty i dwa duże. Ostatni zawierał piętnaście kilogramów najczystszej boliwijskiej kokainy. Taki sukces pozwalał zapominać o fałszywych alarmach, taki sukces skłaniał jedynie do popierania wysiłków starego małżeństwa.
Tak zatem późnym wieczorem trzydziestego lipca pojawił się samolot Cessna Skymaster, którego numery i wygląd zostały już opisane w komunikacie rozesłanym na wszystkie lotniska i pola samolotowe w całej Ameryce; w tym również i do Duffrey. Cessna, według słów pilota, który przedstawił się jako Dwight Renfield, zarejestrowana była na stałe w aeroporcie Bayshore w Delaware, gdzie, jak się później okazało, nikt nie słyszał ani o „Renfieldzie”, ani o skymasterze z numerem N 101BL, którego właściciel prawie na pewno był mordercą.
- Gdyby tu przyleciał, wywołałby ogromne poruszenie oświadczył Deesowi przez telefon jeden z kontrolerów ruchu na lotnisku Bayshore, ale Dees był zaintrygowany.
Tak, bardzo zaintrygowany.
Nocny Latawiec wylądował w Duffrey o dwudziestej trzeciej dwadzieścia siedem i „Dwight Renfield” nie tylko wpisał się do prowadzonego przez Sarchów rejestru, ale również przyjął zaproszenie Raya do jego przyczepy na piwo i emitowany na kanale TNT film Gunsmoke. Następnego dnia sama Ellen Sarch opowiedziała o tym właścicielce salonu piękności Duffrey Beauty Bar. Kobieta ta, Selida McCammon, przedstawiła się Deesowi jako najbliższa przyjaciółka Ellen Sarch.
Kiedy Dees zapytał, jak tamtego dnia wyglądała Ellen, Selida chwilę milczała.
- Jakoś tak niewyraźnie - powiedziała w końcu. - Jak zakochana studentka, która liczy sobie prawie siedemdziesiąt lat. Miała taką dziwną cerę, że w pierwszej chwili sądziłam, iż zrobiła sobie makijaż. Ale dopiero gdy zaczęłam kręcić jej trwałą, zrozumiałam, że jest po prostu... no, wie pan... - Selida McCammon wzruszyła ramionami.
Wiedziała, co chce powiedzieć, ale nie wiedziała, jak to wysłowić.
- Napalona - podpowiedział Dees, a Selida McCammon wybuchnęła śmiechem i klasnęła w ręce.
- Napalona! Właśnie to! Jest pan pisarzem, prawda?
- Och, pisanie idzie mi jak z płatka - odparł Dees z uśmiechem, mając nadzieję, że jest to pogodny, serdeczny i rozbrajający uśmiech.
Grymas ten nieustannie doskonalił przed lustrem w sypialni swego mieszkania w Nowym Jorku, które nazywał domem, oraz przed lustrami zawieszonymi w hotelach, które stanowiły jego rzeczywisty dom.
Najwyraźniej uśmiech ten wywarł na Selidzie McCammon zamierzone wrażenie, choć tak naprawdę to Dees nigdy w życiu nie zaznał ciepła ani serdeczności. Jako dziecko uważał, że takie uczucia w ogóle nie istnieją, że jest to maskarada, konwenans. Później dopiero pojął swój błąd. Wszystko to, co uważał za emocje sztucznie tworzone przez Reader’s Digest, istniało w rzeczywistości. W każdym razie dla większości ludzi. Nawet miłość, owa bajkowa Big Enchilada * [*Rodzaj meksykańskiego zawijanego naleśnika wypełnionego mięsem, serem, pieprzem i podawanego w bardzo ostrym sosie], istniała naprawdę. Żałował często, że obce są mu te uczucia, ale przecież na nich świat się nie kończył. Byli w końcu ludzie chorzy na raka, na AIDS lub o umyśle papugi z uszkodzonym mózgiem. Jeśli spojrzeć na to od tej strony, człowiek natychmiast uprzytamnia sobie, że brak takich ckliwych emocji niewiele mu szkodzi. Ważne, żeby potrafił odpowiednio i w stosownym momencie napiąć mięśnie twarzy. To w zupełności wystarcza. Nie boli i jest łatwe. Skoro człowiek pamięta o tym, żeby dokładnie zapiąć kurtkę, kiedy pada deszcz, równie dobrze powinien pamiętać o uśmiechu i serdecznym wyrazie twarzy, kiedy inni się tego po nim spodziewają. A pełen zrozumienia uśmiech stanowi najlepszy środek do przeprowadzenia wywiadu. O tym przekonał się już przed laty. Czasami wewnętrzny głos pytał go, co by znalazł, gdyby sam sobie zrobił inside view i zajrzał do własnego wnętrza, ale Dees nie zamierzał wcale tam zaglądać. Chciał tylko pisać i fotografować. Pisanie przychodziło mu z łatwością. Zawsze tak było i tak będzie; dobrze o tym wiedział, ale również niezmiernie lubił fotografować. Lubił dotykać zdjęć. Lubił oglądać uchwycone w przelocie wizerunki ludzi, ich prawdziwe twarze przedstawione całemu światu; twarze lub maski, jakie przybierają. Te maski tak łatwe do zidentyfikowania, że nikt nie jest w stanie ich się wyprzeć. Lubił malujący się na tych obliczach wyraz zaskoczenia lub przestrachu. Ludzie sprawiali wtedy wrażenie pochwyconych w pułapkę.
Gdyby przyciśnięto go do muru, przyznałby, że fotografie dają mu wgląd do wnętrza ludzkich dusz i sam temat nie ma ze sprawą żadnego związku. Natomiast ścisły związek miał Nocny Latawiec, jego mały koleś o wyglądzie nietoperza, oraz to, jak przed niespełna tygodniem wszedł w życie Raya i Ellen Sarchów.
Nocny Latawiec opuścił samolot i wszedł do biura, gdzie na ścianie wisiał rozesłany za nim przez Federalną Agencję Lotnictwa list gończy w czerwonej obwódce. Poszukiwano niebezpiecznego osobnika poruszającego się cessną skymasterem 337 z numerem N 101BL podejrzanego o dokonanie dwóch zabójstw. Gość, stwierdzał list gończy, może, lecz nie musi, przedstawiać się jako Dwight Renfield. Skymaster wylądował, Dwight Renfield wpisał się w księdze i prawie na pewno spędził następny dzień w luku bagażowym swego samolotu. A co z Sarchami, dwojgiem ludzi czujnie obserwujących każdego przybysza?
Sarchowie nie zareagowali; Sarchowie nie podjęli żadnych kroków.
Dees odkrył, iż to drugie nie do końca było prawdą. Ray Sarch z całą pewnością zrobił jedno: zaprosił Nocnego Latawca do siebie na stary odcinek Gunsmoke i na piwo. Małżeństwo potraktowało gościa jak starego znajomego. A później, następnego dnia, Ellen Sarch umówiła się w salonie piękności Duffrey Beauty Bar, co bardzo zdziwiło Selidę McCammon. Ellen odwiedzała jej zakład z regularnością zegarka, a do jej kolejnej wizyty brakowało jeszcze co najmniej dwóch tygodni. Jej życzenie było niezwykłe: nie tylko nie chciała skrócić włosów, ale prosiła o zrobienie trwałej ondulacji... i lekką farbę.
- Chciała wyglądać młodziej - oznajmiła Deesowi Selida McCammon i kantem dłoni otarła z policzka łzę.
Ale zachowanie Ellen było niczym w porównaniu z postępowaniem jej męża. Połączył się z Federalną Agencją Lotnictwa na krajowym lotnisku w Waszyngtonie i prosił o wysłanie notamu, że lotnisko w Duffrey jest nieczynne: przynajmniej na jakiś czas. Innymi słowy, zaciągnął firanki i zamknął interes.
Wracając do domu, zatankował samochód w stacji Texaco w Duffrey i oświadczył jej właścicielowi, Normowi Wilsonowi, że chyba złapał grypę. Norm powiedział Deesowi, że Ray pewnie nie przesadzał, gdyż rzeczywiście był wyjątkowo blady, wymizerowany i wyglądał znacznie, znacznie starzej.
Tej nocy dwójka czujnych tropicieli narkotyków poniosła śmierć. Raya Sarcha znaleziono w niewielkim pokoju kontrolnym. Miał urwaną głowę, którą wciśnięto w odległy kąt pomieszczenia, a następnie ustawiono na kikucie szyi w taki sposób, że gapiła się szeroko rozwartymi, szklistymi oczyma w drzwi, jakby było tam coś do zobaczenia.
Jego żonę znaleziono w sypialni. Leżała w łóżku. Miała na sobie nowiutki peniuar, który najwyraźniej włożyła po raz pierwszy. „Była stara - oświadczył Deesowi zastępca szeryfa (był dużo droższy od Ezry Głównego Mechanika-Gorzelnika i wziął dwadzieścia pięć dolarów, lecz jego informacje warte były tej ceny) - ale taką bieliznę mogła do łóżka włożyć jedynie kobieta, która zamierzała się kochać”. Deesowi tak spodobał się zachodni akcent szeryfa, że zanotował słowo w słowo wszystko, co ten mu powiedział. W szyi miała dwie wielkie dziury, jedną w żyle, a drugą w tętnicy. Na jej twarzy malował się spokój, oczy były zamknięte, dłonie złożone na brzuchu.
Mimo że straciła prawie całą krew, na poduszce pod jej głową widniało kilka szkarłatnych kropel. Kilka kropel spadło również na leżącą na jej brzuchu, otwartą książkę: „Wywiad z wampirem” Anne Rice.
A Nocny Latawiec?
Około północy trzydziestego pierwszego lipca lub rankiem pierwszego sierpnia po prostu odleciał. Jak ptak.
Albo jak nietoperz.
8
Dees wylądował w Wilmington siedem minut przed oficjalną godziną zachodu słońca. Kiedy zamykał przepustnicę nieustannie spluwając krwią, która spływała mu spod oka do ust, oślepiła go niebieskobiała błyskawica. Ogłuszył go najpotężniejszy trzask pioruna, jaki w życiu słyszał. Pęknięte okno, znajdujące się obok tego, które wybił piedmont 727, wpadło do kabiny niczym chmura diamentów.
W oślepiającym rozbłysku wyładowania elektrycznego dostrzegł po lewej stronie sześcienny budynek znajdujący się obok pasa trzydziestego czwartego, w który trafił piorun. Budynek eksplodował, wyrzucając pod niebo kolumnę ognia, ale to było niczym w porównaniu z blaskiem samego wyładowania elektrycznego.
Jak laska dynamitu w porównaniu z eksplozją bomby atomowej - pomyślał oszołomiony Dees. I nagle błysnęło mu w głowie: Generator. Trafiło w generator.
Światła - białe, wyznaczające krawędzie pasa, oraz jasnoczerwone, które znaczyły jego koniec - w jednej chwili zgasły, zupełnie jakby silny podmuch wiatru zgasił rząd świec. W ułamku sekundy Dees pędził z mroku w mrok z szybkością przekraczającą sto trzydzieści kilometrów na godzinę.
Straszliwa fala po eksplozji, która zniszczyła główny generator lotniska, uderzyła w beecha niczym pięść. Nie tyle uderzyła, co zmiotła go niczym grabiarka siano. Beech, który jeszcze nie do końca zdał sobie sprawę z tego, że znów jest stworzeniem lądowym, przechylił się na prawe skrzydło, podskoczył w górę i znów opadł na prawe koło, telepiąc się na czymś - na czymś - i dopiero po chwili do świadomości Deesa dotarło, że są to wmurowane w pas startowy lampki wyznaczające krawędź pasa.
W lewo! - zaskowyczało Deesowi coś w mózgu. - W lewo, patafianie!
Już prawie wykonał ten manewr, ale w ostatniej chwili powstrzymał go zdrowy rozsądek. Przy takiej szybkości maszyna po prostu przewróciłaby się i zaczęła koziołkować po ziemi. Zapewne nie eksplodowałaby, ponieważ Dees leciał na resztkach paliwa, ale wszystko było możliwe. Beech mógł również po prostu się złamać i wyrwać Richarda Deesa z fotela. Pilot poleciałby w przeciwną stronę, wlokąc za sobą wydarte z brzucha trzewia niczym karnawałowe serpentyny i zostawiając na betonowym pasie nerki jak wielkie, ptasie odchody.
Trzymaj stery! - wrzasnął do siebie w duchu. - Trzymaj stery, bałwanie! Trzymaj stery!
Podmuch kolejnej eksplozji - zapasowy zbiornik z płynnym gazem do generatora - pochylił maszynę jeszcze bardziej na prawe skrzydło, ale było to już przyjazne uderzenie, które zepchnęło samolot z nieczynnych lampek umieszczonych na skraju betonowego pasa, i beech pomknął stosunkowo gładziej, lewym kołem na skraju pasa numer trzydzieści cztery, prawym zaś na jego zewnętrznej krawędzi, między lampami w betonie a rowem ciągnącym się obok pasa. Maszyną trzęsło, ale niezbyt mocno, lecz Dees uświadomił sobie, że pękła opona w prawym kole. Rozdarły ją zapewne umieszczone w betonie lampy.
Ale zwalniał; i tylko to się liczyło. Beech pojął wreszcie, że stał się czymś nowym, stał się rzeczą należącą ponownie do ziemi. Dees już się powoli rozluźniał, kiedy dostrzegł szeroki kadłub learjeta - jakiś pilot ochrzcił go mianem Grubego Alberta - który stał w poprzek pasa startowego w miejscu, gdzie zatrzymał go pilot podczas kołowania na pas numer pięć.
Dees zbliżał się do niego szybko, widział rząd oświetlonych okien, widział twarze pasażerów gapiących się na niego z minami debili z domu wariatów obserwujących jakąś czarnoksięską sztuczkę. Bez namysłu pchnął do końca prawy ster i beech z impetem wyjechał poza pas, mijając learjeta dosłownie o trzy centymetry. Do uszu dobiegły go ciche okrzyki, ale tak naprawdę, to nie był świadom niczego poza tym, że beech próbuje znów przekształcić się w stworzenie powietrzne, czego nie był już w stanie dokonać. Miał opuszczone klapy, a silniki nastawione na wsteczny bieg. Kiedy mijał miejsce drugiej eksplozji, samolotem gwałtownie targnęło i maszyna Deesa wskoczyła na pas do kołowania. Dees kątem oka dostrzegł główny budynek terminalu oświetlony światłami awaryjnymi zasilanymi z akumulatorów, dostrzegł stojące nie opodal samoloty - jednym z nich na pewno był skymaster Nocnego Latawca - niczym wycięte z krepiny sylwetki na tle złowieszczej pomarańczowej poświaty po zachodzącym słońcu. Zobaczył je wyraźnie w świetle kolejnej błyskawicy, która rozdarła niebo.
Za chwilę znów wyskoczę z pasa! - wrzasnął w duchu i szarpnął drążki sterów.
Kiedy końcówka dotknęła betonu do kołowania, tego, który znajdował się najbliżej terminalu, lewe skrzydło skrzesało fontannę iskier. Końcówka skrzydła urwała się i poleciała w krzaki, gdzie od spowodowanego tarciem gorąca zaczęła tlić się wilgotna trawa.
W końcu beech znieruchomiał. Zapadła cisza mącona jedynie dochodzącymi z radia szumami, chlupotem płynów cieknących z potłuczonych butelek na dywanik w kabinie i oszalałym biciem serca Deesa. Reporter rozpiął pasy i zanim jeszcze nabrał całkowitej pewności, że jednak żyje, odsunął ciśnieniową osłonę kabiny samolotu.
To, co wydarzyło się później, zapamiętał z ejdetyczną wyrazistością, ale niewiele pozostało mu w pamięci z tego, co wydarzyło się od chwili, kiedy beech gwałtownie zatrzymał się na pasie do kołowania, odwrócony ogonem do learjeta i lekko przechylony na bok, do czasu, gdy dobiegły go dochodzące od terminalu krzyki. Dees zapamiętał jedynie to, że przekręcił się w fotelu i sięgnął po aparat fotograficzny. Nie mógł przecież opuścić samolotu bez nikona, najbliższej mu rzeczy na świecie. Kupił go w lombardzie w Toledo, kiedy miał siedemnaście lat, i do teraz z nim się nie rozstawał. Dodał mu wprawdzie nowe obiektywy, ale sam aparat był ciągle ten sam. Jedyne zmiany w sprzęcie stanowiły rysy i szczerby, które powstały w trakcie użytkowania aparatu. Nikon spoczywał w kieszeni umieszczonej za oparciem fotela pilota. Wyciągnął aparat, sprawdził, czy nie został uszkodzony, po czym zawiesił go sobie na szyi.
Zaciągnął dźwignię hamulca, wyskoczył z kabiny, zachwiał się i o mało co nie upadł. Przerażony, chwycił wiszący mu na szyi aparat, żeby uchronić czuły sprzęt przed potłuczeniem się o beton. Rozległ się kolejny pomruk pioruna, ale tym razem tylko pomruk, odległy i nieszkodliwy. Delikatny wiatr owiał Deesowi twarz. Był niczym dotyk pieszczotliwej dłoni... ale poniżej paska od spodni pilot poczuł przenikliwy chłód. Z całą pewnością nie zamieści w artykule wzmianki o tym, jak podczas spotkania z learjetem zsikał się ze strachu w spodnie.
W tej samej chwili od strony terminalu dobiegł przeszywający wrzask - krzyk bólu i przerażenia. Dees poczuł się tak, jakby dostał w twarz. W jednej chwili wrócił mu zdrowy rozsądek. Znów skoncentrował się na tym, po co tu przybył. Popatrzył na zegarek. Zegarek nie chodził. Albo został uszkodzony, albo też on zapomniał go nakręcić. Był to jeden z tych zabawnych staroci, które należało nakręcać, a Dees nie pamiętał, kiedy zrobił to po raz ostatni.
I to miał być zachód słońca? Panował cholerny mrok, to prawda, ale trudno było stwierdzić, czy sprawiły to skłębione burzowe chmury nad lotniskiem, czy też rzeczywiście zapadła już noc.
Kolejny krzyk - nie, to nie był krzyk, ale skrzek - a po chwili dźwięk tłuczonego szkła.
Dees doszedł do wniosku, że nie jest istotne, czy słońce już zaszło, czy nie.
Pobiegł, częściowo tylko zdając sobie sprawę, że dodatkowy zbiornik z paliwem do generatora ciągle płonie i że w powietrzu unosi się zapach gazu. Próbował biec jeszcze szybciej, ale odnosił wrażenie, że nogi grzęzną mu w płynnym betonie. Terminal był coraz bliżej, ale wszystko trwało długo. Za długo.
- Proszę, nie! Proszę, nie! PROSZĘ, NIE! OCH, PROSZĘ, PROSZĘ, NIE!
Wznoszący się na coraz wyższe tonacje wrzask przerwało naraz przerażające, nieludzkie wycie; a zarazem jednak było w nim coś ludzkiego i to właśnie budziło najwyższą zgrozę. W niepewnym świetle rzucanym przez awaryjne lampy zainstalowane w narożnikach terminalu Dees ujrzał jakiś ciemny kształt, który roztrzaskał szybę w wychodzącej na lotnisko ścianie terminalu - ściana była prawie cała ze szkła - i wypadł na zewnątrz. Wylądował na betonie z mokrym, mlaszczącym łoskotem i potoczył się. Dees spostrzegł, że ma przed sobą mężczyznę.
Burza oddalała się, ale niebo ciągle jeszcze od czasu do czasu rozświetlały w nieregularnych odstępach błyskawice. Dees, ciężko dysząc, pobiegł w rejon parkingowy lotniska i tam w końcu dostrzegł samolot Nocnego Latawca z wymalowanym na ogonie numerem N 101BL. W świetle błyskawic litery i cyfry wydawały się czarne, ale przecież reporter dobrze wiedział, że wymalowano je czerwoną farbą. W aparacie miał czarno-biały film i automatyczną lampę błyskową, która samoczynnie uruchamiała się, kiedy było za ciemno na zwykłe fotografowanie.
Luk bagażowy skymastera był otwarty niczym usta trupa. Poniżej, na betonie ciemniała wielka sterta ziemi z czymś, co wiło się i drgało. Dees, do świadomości którego dopiero po dłuższej chwili dotarło, co to jest, stanął jak wryty. Jego duszę ogarnął bynajmniej nie lęk, ale dzika, rozpasana radość. Jak to dobrze, że wszystko ułożyło się w całość!
Tak - pomyślał - ale nie nazywaj tego szczęściem... nie waż się nazywać tego szczęściem. Nie nazywaj tego nawet pomyślnym zbiegiem okoliczności.
W porządku. To nie szczęście kazało mu zaszyć się w małym, gównianym motelowym pokoju z hałasującym urządzeniem klimatyzacyjnym. Nie przeczucie ani szczęśliwy zbieg okoliczności - w każdym razie niedokładnie to - kazało mu godzinami wydzwaniać na wszystkie lotniska i nieustannie podawać numer samolotu Nocnego Latawca. Był to czysty instynkt reportera i teraz Dees zaczynał zbierać owoce. Z tym tylko, że nie były to owoce. Była to główna wygrana, strzał w dziesiątkę, Eldorado, bajkowa Big Enchilada.
Zatrzymał się przed otwartym lukiem towarowym i próbował podnieść aparat. O mało nie udusił się rzemykiem, na którym wisiał nikon. Zaklął. Zdjął rzemień i wycelował obiektyw.
Z terminalu dobiegł kolejny krzyk - tym razem kobiety lub dziecka. Dees nie zwrócił na niego uwagi. Pomyślał tylko przelotnie, że musi się tam rozgrywać jakaś przeraźliwa jatka. Drugą myślą było to, że jatka tylko zwiększy atrakcyjność tematu. Po chwili obie myśli uciekły i Dees wykonał trzy szybkie zdjęcia cessny, uważając, żeby znalazły się na nich otwarty luk bagażowy i wymalowany na ogonie numer. Samoprzewijacz w aparacie szumiał.
Dees zwijał się jak w ukropie. Rozległ się kolejny dźwięk tłuczonego szkła. Kolejny łomot upadającego na beton ciała, które sprawiało wrażenie szmacianej lalki wypełnionej gęstym jak syrop na kaszel płynem. Dees popatrzył w stronę budynku lotniska, dostrzegł jakiś niewyraźny ruch, coś zafalowało jak peleryna... ale był zbyt daleko, żeby móc to dokładnie określić. Odwrócił się. Pstryknął jeszcze dwie fotki, tym razem całego samolotu. Otwarty luk i kopę ziemi spowijał mrok i na pewno nie wyjdą w druku.
Odwrócił się na pięcie i pobiegł w stronę terminalu. Nawet nie przyszło mu do głowy, że jest uzbrojony wyłącznie w stary model nikona.
Zatrzymał się w odległości dziesięciu metrów od budynku. Na ziemi walały się trzy ciała: kobiety, mężczyzny oraz trzecie, które równie dobrze mogło należeć do drobnej kobietki jak do trzynasto - czy piętnastoletniej dziewczynki. Trudno było powiedzieć, ponieważ trup nie miał głowy.
Dees wycelował aparat i zrobił sześć zdjęć, lampa błyskowa uruchamiała się za każdym razem samoczynnie, samoprzewijacz mruczał.
Dees nie przestawał liczyć w myślach. Na kliszy było trzydzieści sześć zdjęć. Zrobił jedenaście. A więc zostało mu jeszcze dwadzieścia pięć. W kieszeni spodni miał zapasową rolkę filmu, to wielka rzecz... jeśli tylko będzie miał czas zmienić kliszę. Ale na to nie mógł liczyć. Ze zdjęciami tego rodzaju należało się śpieszyć. Czekał go bankiet w barze szybkiej obsługi.
Dees dotarł do terminalu i mocnym szarpnięciem otworzył drzwi wejściowe.
9
Dotąd sądził, że widział już w życiu wszystko, co było do zobaczenia. Czegoś takiego jednak nigdy jeszcze nie spotkał. Nigdy.
Ilu? - krzyczało mu coś w umyśle. - Ilu ich sieknąłeś? Sześciu? Ośmiu? A może cały tuzin?
Nie umiał powiedzieć. Nocny Latawiec zamienił terminal w prywatny sklep mięsny. Wszędzie leżały ciała lub ich części. Dees dostrzegł nogę w tenisówce marki Converse. Natychmiast pstryknął fotkę. Poszarpane zwłoki. Fotka. Mężczyzna w poplamionym smarem kombinezonie mechanika. Ten człowiek jeszcze żył i przez dziwaczną chwilę Dees odnosił wrażenie, że ma przed sobą Ezrę Głównego Mechanika-Gorzelnika z Okręgowego Lotniska w Cumberland, ale ten chłopak nie zaczynał jeszcze łysieć; przeciwnie, miał bardzo gęstą czuprynę, a pod nią rozdartą twarz. Od czoła do brody. Nos został rozcięty na pół i z jakiegoś idiotycznego względu przypominał Deesowi upieczoną na grillu frankfurterkę, która rozpękła się od gorąca wzdłuż i była gotowa do włożenia w bułkę.
Dees zrobił zdjęcie.
I nagle coś się w nim zbuntowało. Usłyszał wewnętrzny nakaz, któremu nie można się było oprzeć, nie było się można sprzeciwić: „Dosyć! Dosyć! Przestań! To koniec!”
Zauważył namalowaną na ścianie strzałkę ze słowem: TOALETY i bez chwili wahania pobiegł w tamtą stronę. Aparat obijał mu się o brzuch.
Pierwsze były toalety męskie i Dees wpadł do środka. Zresztą było mu wszystko jedno, do jakiej wchodzi. Z trudem łapał powietrze, spazmatycznie łkał, ale tylko mgliście sobie uświadamiał, że to on tak histerycznie płacze. Nie robił tego od lat. Po raz ostatni płakał, gdy był dzieckiem.
Jak burza minął drzwi, prześlizgnął się po wyłożonej kafelkami podłodze jak łyżwiarz, który stracił równowagę, dopadł pierwszej z brzegu umywalki i chwycił kurczowo jej krawędzie.
Pochylił się. Z ust wytrysnął gęsty, śmierdzący strumień. Część wymiocin prysnęła mu na twarz, na lustro trysnął deszcz brązowawych kropel. Czuł w ustach smak przetrawionego kurczaka po kreolsku, którego zjadł na lunch, gdy telefonował z pokoju w motelu - na chwilę przed tym, nim otrzymał najświeższe wiadomości i galopem pognał do swego samolotu. Naszła go kolejna fala nudności i ponownie zaczął wymiotować, tym razem wydając z siebie głośny, chrapliwy dźwięk jak maszyna, w której za chwilą mają pęknąć tryby.
Jezu! - myślał. - Wielki Jezu, to nie jest człowiek, to nie może być człowiek...
I wtedy do jego uszu dotarł dźwięk.
Dźwięk taki słyszał już w życiu tysiące razy, normalny dźwięk, jaki każdy mężczyzna w Ameryce doskonale zna... ale teraz ów dźwięk sprawił, że Deesa ogarnęła przechodząca wszelkie pojęcie zgroza i przerażenie.
Był to dźwięk oddawanego do pisuaru moczu.
Gdy spojrzał w zabrudzone wymiocinami lustro, dostrzegł w nim odbicie wszystkich trzech pisuarów. Ale nie widział nikogo.
Wampiry nie zostawiają w lustrze odbicia... - pomyślał.
W tej samej chwili ujrzał, że do środkowego pisuaru cieknie czerwonawa strużka, widział, jak spływa po porcelanie, widział, jak spływa do koncentrycznie ułożonych dziurek na dnie.
W powietrzu nie widział strumyka; widział go dopiero wtedy, gdy spadał na porcelanę.
Wtedy stawał się widoczny.
Zamarł w bezruchu. Stał z dłońmi zaciśniętymi na krawędziach umywalki. W ustach, w gardle, w nosie i w przełyku czuł smak i zapach kurczaka po kreolsku i obserwował nieprawdopodobną, a zarazem tak prozaiczną rzecz, która działa się tuż za jego plecami.
Patrzę, jak wampir sika - pomyślał półprzytomnie. Wydawało się, że trwa to wieki - strumień krwawej uryny uderzał w porcelanę, stawał się widzialny i spływał do dziurek odpływowych. Dees stał, wspierając dłonie o umywalkę, do której wymiotował, gapił się w odbicie w lustrze i czuł się jak nie nasmarowany cylinder w zablokowanej maszynie.
Z pewnością jestem już martwy - błysnęła mu myśl.
W lustrze dostrzegł, że chromowana gałka pisuaru sama się naciska. Zaszumiała spuszczana woda.
Uszu Deesa dotarł szelest i łopot materiału. Wiedział, że to peleryna i że jeśli odwróci się, „prawie na pewno” przestanie rozsądnie myśleć. Stał więc bez ruchu, wpijając palce w porcelanowe krawędzie umywalki.
Tuż za jego plecami rozległ się niski, wiecznie młody głos. Właściciel tego głosu stał tak blisko, że Dees czuł lodowaty oddech na odsłoniętym karku.
- Tropisz mnie - powiedział ów wiecznie młody głos.
Dees jęknął.
- Tak - ciągnął głos, jakby Dees mu zaprzeczył. - Widzisz, znam cię dobrze. Wiem o tobie wszystko. Posłuchaj uważnie, mój wścibski przyjacielu, bo powiem tylko raz: przestań mnie tropić.
Dees ponownie zaskomlał jak skopany psiak i jeszcze raz popuścił w spodnie.
- Otwórz aparat - polecił wiecznie młody głos.
Mój film! - zaskowyczało coś w Deesie. - Mój film! To wszystko, co mam! Wszystko, co mam! Zdjęcia!
Kolejny, przypominający szum nietoperzych skrzydeł łopot peleryny. Jakkolwiek Dees nikogo nie widział, zdawał sobie sprawę, że Nocny Latawiec podszedł jeszcze bliżej.
- Teraz.
Film nie był wszystkim, co miał.
Miał jeszcze życie.
Jakie by ono nie było, ale je miał.
Odwrócił się na pięcie i popatrzył na to, czego odbicia lustro nie potrafiło mu przekazać. Popatrzył na Nocnego Latawca, swego przypominającego nietoperza kolesia, groteskowego stwora zbryzganego krwią, oblepionego strzępami ciała i mięsa, kępkami wyrwanych włosów. Oczyma wyobraźni widział siebie, jak gorączkowo robi zdjęcia, samoprzewijacz szumi... ale fotografie i tak będą puste.
Puste.
Bo przecież i tak nie można sfotografować wampirów.
- Ty istniejesz naprawdę - wychrypiał i znów zacisnął dłonie na krawędzi umywalki.
- Tak samo jak ty - odparł zgrzytliwie wiecznie młody głos, a do Deesa dotarł bijący z jego oddechu fetor starożytnych krypt i zaplombowanych grobowców. - W każdym razie jeszcze istniejesz. Masz ostatnią szansę, mój wścibski biografie. Otwieraj aparat... albo ja to zrobię.
Kompletnie zdrętwiałymi dłońmi Dees wykonał polecenie.
Jego stężałą twarz owiał strumień powietrza; jak ostrze brzytwy. Przez chwilę miał przed oczyma smukłą, białą dłoń zbroczoną krwią, widział brudne pozdzierane i postrzępione paznokcie.
Z aparatu błyskawicznie wysunął się film.
Kolejny suchy łopot peleryny. Znów śmierdzący oddech. Dees przez chwilę myślał, że Nocny Latawiec i tak go zabije. Ale wtedy ujrzał w lustrze, że drzwi do męskiej toalety same się otworzyły.
Nie potrzebuje mnie - przeleciała mu przez głowę myśl. - Nasycił się już dzisiejszego wieczoru wystarczająco.
I ponownie zwymiotował, tym razem prosto w lustro, w którym widniało odbicie jego twarzy o wytrzeszczonych, wychodzących z orbit oczach.
Drzwi zatrzasnęły się pchane pneumatycznym ramieniem.
Przez co najmniej trzy minuty Dees nie ruszał się. Stał tak do czasu, gdy rozległo się zawodzenie zbliżających się syren. Stał tak do chwili, aż do jego uszu dotarł huk uruchamianych silników samolotowych.
Nie miał wątpliwości. Były to silniki cessny skymastera 337.
Wtedy opuścił toaletę. Szedł jak na szczudłach. Powlókł się do końca korytarza, skręcił i wkroczył do terminalu. Poślizgnął się w kałuży krwi i o mało nie upadł.
- Niech pan się nie rusza! - wrzasnął policjant. - Nie ruszać się! Jeden ruch i jesteś martwy!
Dees nawet się nie obejrzał.
- Prasa, detektywie - powiedział, unosząc aparat fotograficzny w jednej ręce; drugą wyciągnął legitymację.
Podszedł do strzaskanego okna. Z aparatu ciągle zwisał film niczym długa, brązowa serpentyna. Przystanął i obserwował rozpędzającą się właśnie na pasie numer pięć cessnę. Przez chwilę majaczyła czarną sylwetką na tle płonącego generatora i zapasowych zbiorników z gazem. Miała dokładnie kształt nietoperza. Po chwili wzbiła się w powietrze i zniknęła z pola widzenia. Policjant pchnął Deesa na ścianę tak mocno, że ten rozbił sobie nos. Popłynęła krew. Ale Dees nie zwracał na to uwagi, nie zwracał uwagi na nic. Jego piersią ponownie wstrząsnął szloch, zamknął oczy, a mimo to nieustannie widział krwawą urynę Nocnego Latawca, której strumień bił w porcelanę, stawał się widzialny i spływał na dno pisuaru.
Wiedział, że widok ów będzie mu już towarzyszył do końca życia.
KONIEC
(The Monkey)
przeł. Paulina Braiter
Kiedy Hal Shelburn ujrzał, jak jego syn Dennis wyciąga ją z nadgniłego kartonowego pudełka po purinie Ralstona, wypchniętego głęboko w kąt pod ukośnym dachem strychu, ogarnęła go taka groza i rozpacz, że przez chwilę wydało mu się, że zacznie krzyczeć. Uniósł do ust pięść, jakby chciał wepchnąć krzyk z powrotem do gardła... po czym zaledwie zakasłał. Terry ani Dennis niczego zauważyli, lecz Petey obejrzał się ciekawie.
- Hej, fajna! - rzekł z szacunkiem Dennis. Hal nieczęsto już słyszał w głosie chłopca podobny ton. Dennis miał 12 lat.
- Co to? - spytał Peter. Znów zerknął na ojca. Potem jednak znalezisko starszego brata pochłonęło go bez reszty. - Co to jest, tatusiu?
- To małpa, pierdoło - odparł Dennis. - Nigdy nie widziałeś małpy?
- Nie nazywaj brata pierdołą - upomniała automatycznie Terry i zaczęła oglądać pudło zasłon. Dotknąwszy oślizgłego od pleśni materiału, upuściła je szybko. - Fuj.
- Mogę ją sobie wziąć, tatusiu? - spytał Petey. Miał dziewięć lat.
- Co to znaczy mogę? - krzyknął Dennis. - Ja ją znalazłem!
- Chłopcy, proszę - wtrąciła Terry. - Boli mnie głowa.
Hal prawie ich nie słyszał. Błyszczące oczy małpy patrzyły na niego z rąk starszego syna. Jej pysk wykrzywiał stary, znajomy uśmiech. Ten sam uśmiech, który nawiedzał jego koszmary w dzieciństwie i nękał go, póki...
Na zewnątrz zerwał się zimny wiatr; z bezcielesnych ust uleciało długie tchnienie, wpadające ze świstem w starą, przerdzewiałą rynnę. Petey przysunął się do ojca, z niepokojem patrząc na szorstkie belki dachu, z których wystawały główki gwoździ.
- Co to było, tato? - spytał, gdy świst zamilkł w gardłowym jęku.
- To tylko wiatr - odparł Hal, wciąż przyglądając się małpie. Jej talerze, w świetle nagiej żarówki bardziej przypominające półksiężyce niż pełne mosiężne kręgi, trwały
w bezruchu, oddalone od siebie o jakąś stopę. Zapatrzony, dodał odruchowo: - Wiatr może
i gwiżdże, ale nigdy nie śpiewa. - W tym momencie uświadomił sobie, że to powiedzonko wujka Willa, i po plecach przebiegł mu dreszcz.
Dźwięk rozległ się ponownie. Wiatr znad jeziora Crystal uderzył w dach i zamarł
w rynnie. Pół tuzina szczelin przepuszczało do środka zimne, październikowe powietrze, które owiało twarz Hala. Boże, to miejsce tak bardzo przypominało tylny składzik w domu w Hartford, że poczuł się, jakby cofnął się w czasie o 30 lat.
Nie będę o tym myślał.
Lecz oczywiście teraz mógł myśleć wyłącznie o tym.
W tylnym składziku, tam właśnie znalazłem tę przeklętą małpę. W tym samym pudle.
Terry odeszła, aby zbadać zawartość drewnianej skrzyni, wypełnionej przeróżnymi rupieciami. Musiała się schylić, bo w tym miejscu dach opadał nisko.
- Nie podoba mi się - oznajmił Petey i zaczął macać w poszukiwaniu ręki ojca. - Dennis może ją sobie wziąć, jeśli chce. Tatusiu, chodźmy już.
- Boisz się duchów, tchórzu? - spytał Dennis.
- Dennis, przestań! - rzuciła z roztargnieniem Terry i wyjęła ze skrzyni cieniutką filiżankę, ozdobioną chińskim wzorem. - Ładna, naprawdę...
Hal ujrzał, że Dennis znalazł kluczyk na plecach małpy. Groza w jego sercu rozwinęła czarne skrzydła.
- Nie rób tego!
Zabrzmiało to ostrzej niż planował: zanim zorientował się, co robi, wyrwał małpę
z rąk Dennisa. Syn spojrzał na niego ze zdumieniem. Terry także obejrzała się przez ramię,
a Petey uniósł wzrok. Przez chwilę wszyscy milczeli. Wiatr znów zagwizdał, tym razem bardzo cicho. Zabrzmiało to jak nieprzyjemne zaproszenie.
- To znaczy, pewnie jest zepsuta - wyjaśnił Hal.
I była zepsuta. Chyba, że akurat chciała działać.
- Ale nie musiałeś tak szarpać - zaprotestował syn.
- Dennis, zamknij się!
Chłopak wzdrygnął się i przez moment sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Hal od bardzo dawna tak do niego nie mówił - od czasu, gdy dwa lata temu stracił pracę w National Aerodyne w Kalifornii i cała rodzina przeniosła się do Teksasu. Chwilowo Dennis postanowił nie drążyć tematu. Odwrócił się z powrotem do pudła po purinie i zaczął w nim grzebać. Lecz odkrył jedynie śmiecie. Zniszczone zabawki, broczące gąbką i sprężynami.
Wiatr stawał się coraz głośniejszy. Już nie gwizdał, lecz zawodził. Belki strychu zatrzeszczały cicho; zabrzmiało to jak kroki.
- Proszę, tatusiu - powtórzył Peter tak cicho, że usłyszał go jedynie ojciec.
- Zgoda - odparł. - Terry, idziemy.
- Jeszcze nie skończyłam...
- Powiedziałem: idziemy.
Tym razem to ona spojrzała nań ze zdumieniem.
W motelu zajęli dwa sąsiadujące pokoje. O dziesiątej tego wieczoru chłopcy spali już w swojej sypialni a Terry w pokoju dorosłych. W czasie jazdy z domu w Casco zażyła dwie tabletki valium, aby ze zdenerwowania nie dostać migreny. Ostatnio łykała mnóstwo valium. Zaczęło się to mniej więcej wtedy, gdy National Aerodyne nie przedłużyła kontraktu z Halem. Przez ostatnie dwa lata pracował w Texas Instruments - oznaczało to cztery tysiące dolarów rocznie mniej, ale przynajmniej miał pracę. Powiedział Terry, że mieli szczęście. Przytaknęła. Mnóstwo projektantów oprogramowania siedzi na zasiłku - zauważył. Przytaknęła. Firmowy dom w Arnette jest równie porządny, jak stary we Fresno - dodał. Przytaknęła. Lecz odniósł wrażenie, że za każdym razem kłamała.
Tracił też kontakt z Dennisem. Czuł, że dzieciak oddala się od niego, osiągając przedwcześnie prędkość ucieczkową. To tyle, Dennisie. Bywaj, nieznajomy. Miło było przejechać się z tobą. Terry twierdziła, że chłopak pali trawkę. Czasami czuła jej zapach. Będziesz musiał z nim pomówić, Hal. A on przytaknął. Lecz jak dotąd nie znalazł jeszcze stosownej okazji.
Chłopcy spali. Terry spała. Hal poszedł do łazienki, zamykając za sobą drzwi. Usiadł na zamkniętej pokrywie sedesu i spojrzał na małpę.
Nienawidził jej dotyku: miękkiego, kędzierzawego, brązowego futra, miejscami zupełnie przetartego. Nienawidził jej uśmiechu. Ta małpa szczerzy się jak czarnuch - powiedział kiedyś wujek Will. Ale to nieprawda. Nie uśmiechała się jak czarnuch ani
w ogóle jak człowiek. Ukazywała jedynie wyszczerzone zęby. A jeśli nakręciło się mechanizm, jej wargi poruszały się, a kły zdawały się rosnąć, zmieniać się w zęby wampira, wargi wykrzywiały się, talerze uderzały o siebie, głupia małpa, głupia nakręcana małpa, głupia, głupia...
Upuścił ją. Trzęsły mu się ręce.
Kluczyk na plecach z brzękiem uderzył o terakotę. W nocnej ciszy ów dźwięk wydał się przeraźliwie głośny. Małpa szczerzyła do niego zęby, jej zamglone bursztynowe oczy, oczy lalki patrzyły z idiotyczną radością. Mosiężne talerze unosiły się, jakby zaraz miały odegrać marsza w piekielnej orkiestrze. Na spodzie wytłoczono napis: made in Hong Kong.
- Nie może cię tu być - szepnął. - Kiedy miałem dziewięć lat, wrzuciłem cię do studni.
Małpa uśmiechała się do niego.
Na zewnątrz, w mroku, czarny podmuch wiatru wstrząsnął motelem.
* * *
Następnego dnia spotkali się z bratem Hala Billem i jego żoną Collette w domu wujka Willa i ciotki Idy.
- Czy kiedykolwiek przeszło ci przez myśl, że śmierć w rodzinie to kiepski pretekst do odnawiania więzi? - spytał Bill z lekkim uśmiechem. Nazwano go na cześć wuja Willa. Will
i Bill, mistrzowie rodejo, mawiał wujek Will, czochrając dłonią włosy chłopca. To było jedno z jego powiedzonek. Tak jak to, że wiatr może i gwiżdże, ale nigdy nie zaśpiewa. Wujek Will umarł przed sześcioma laty i ciotka Ida mieszkała tu sama, aż w końcu w zeszłym tygodniu powalił ją wylew. Umarła szybko, powiedział Bill, kiedy zadzwonił, by przekazać Halowi wiadomość. Tak jakby wiedział. Jakby ktokolwiek mógł wiedzieć. Mieszkała sama.
- Tak - odparł Hal. - Przeszło mi to przez myśl.
Razem przyglądali się domowi, prawdziwemu domowi, w którym dorastali. Ich ojciec, marynarz ze statku handlowego, zniknął z powierzchni ziemi, gdy byli bardzo mali: Bill twierdził, że pamięta go jak przez mgłę, lecz Hal nie miał żadnych wspomnień. Matka zmarła, kiedy Bill miał 10 lat, a Hal 8. Ciotka Ida przywiozła ich tutaj z Hartford autobusem Greyhounda. Tu się wychowali. Tu poszli do college’u. Właśnie za tym miejscem tęsknili. Bill został w Maine i obecnie prowadził popularną kancelarię prawniczą w Portland.
Hal dostrzegł, że Petey zawędrował w pobliże gąszczu jeżyn po wschodniej stronie domu.
- Nie wchodź tam, Petey! - zawołał.
Chłopiec spojrzał na niego pytająco. Hal poczuł, jak ogarnia go gwałtowna miłość do dziecka. I nagle znów pomyślał o małpie.
- Czemu, tato?
- Gdzieś tam jest stara studnia - wyjaśnił Bill. - Ale niech mnie diabli, jeśli pamiętam gdzie. Twój tato ma rację, Petey; lepiej trzymać się z dala od tego miejsca. Spotkanie z cierniami nie byłoby przyjemne. Racja, Hal?
- Racja - odparł odruchowo Hal. Petey odszedł, nie oglądając się za siebie; pobiegł w dół zbocza wiodącego na mały skrawek plaży, gdzie Dennis puszczał kaczki. Dławiący uścisk w piersi Hala zelżał lekko.
* * *
Bill może i zapomniał, gdzie była stara studnia, lecz później tego samego popołudnia Hal pomaszerował bezbłędnie w jej stronę, przedzierając się przez kolczaste zarośla. Ciernie szarpały flanelową kurtkę i sięgały ku jego oczom. Dotarłszy na miejsce stanął bez ruchu, dysząc ciężko i przyglądając się spróchniałym, spaczonym deskom, zakrywającym otwór. Po chwili wahania ukląkł (trzask zginanych kolan zabrzmiał niczym podwójny wystrzał
z pistoletu) i odsunął dwie z nich.
Z dna mokrego, tajemnego gardła spojrzała na niego tonąca twarz o szeroko rozwartych oczach i ustach wykrzywionych grymasem. Hal jęknął cicho. Głośniejszy, wręcz ogłuszający był jęk jego serca.
W ciemnej wodzie ujrzał swą własną twarz.
Nie twarz małpy. Przez chwilę zdawało mu się, że widzi małpę.
Dygotał cały. Wstrząsały nim dreszcze.
Wrzuciłem ją do studni. Wrzuciłem ją do studni. Boże, błagam, nie pozwól, bym zwariował. Wrzuciłem ją do studni.
Studnia wyschła tego samego lata, kiedy zginął Johnny McCabe, w rok po tym, jak Bill i Hal zamieszkali z wujkiem Willem i ciotką Idą. Wujek Will pożyczył z banku pieniądze
i kazał wywiercić studnię artezyjską, pozwalając, by zarośla jeżyn otoczyły starą kopaną studnię. Wyschniętą studnię.
Tyle że woda wróciła, tak jak małpa.
Tym razem nie mógł już uciszyć wspomnień. Hal siedział bezradnie, dopuszczając je do siebie, próbując dać się unieść, niczym surfer ujeżdżający ogromną falę, która zmiażdżyłaby go, gdyby spadł z deski. Marzył tylko o tym, by przez to przejść, i znów zapomnieć.
* * *
Zakradł się tu z małpą późnym latem tego samego roku. Jeżyny już dawno dojrzały
i w powietrzu unosił się mocny, lepki zapach. Nikt tu nie zbierał owoców, choć ciotka Ida czasami stawała na skraju zarośli i zrywała garstkę jeżyn. Tu, w krzakach, jeżyny zdążyły już przejrzeć. Część z nich gniła, wypuszczając z siebie gęsty, biały, przypominający ropę płyn, a świerszcze śpiewały szaleńczym chórem w wysokiej trawie pod stopami, bez końca powtarzając: r-i-i-i-i...
Ciernie kłuły i szarpały jego skórę. Na odsłoniętych rękach i policzkach wystąpiły krople krwi. Nie próbował nawet ich unikać. Zaślepił go strach - do tego stopnia, że o mały włos nie wpadł na przegniłe deski, pokrywające studnię. Jeszcze chwila, a runąłby dziesięć metrów w dół na błotniste dno. Gwałtownie zamachał rękami, próbując utrzymać równowagę, i kolejne kolce odcisnęły swe piętno na jego przedramionach. Właśnie to wspomnienie sprawiło, że tak ostro zawołał Peteya.
To był dzień, w którym zginął Johnny McCabe - jego najlepszy przyjaciel. Johnny wspinał się po drabince do domku na drzewie. Tego lata obaj chłopcy spędzili tam mnóstwo czasu, bawiąc się w piratów, wyglądając wyimaginowanych galeonów na jeziorze, przesuwając działa, refując grota (cokolwiek to znaczyło) i szykując się do abordażu. Johnny wdrapywał się do domku, jak to czynił tysiące razy wcześniej, gdy szczebel tuż pod klapą w podłodze pękł mu w rękach i Johnny spadł na ziemię z wysokości dziesięciu metrów,
i skręcił sobie kark, i wszystko to było winą małpy, małpy, tej przeklętej małpy. Kiedy zadzwonił telefon, gdy usta cioci Idy otwarły się szeroko w niemym o grozy, kiedy jej przyjaciółka Milly z sąsiedztwa powtórzyła co się stało, gdy ciocia Ida powiedziała: „Chodź na werandę, Hal. Mam złe wieści.”, natychmiast pomyślał z obezwładniającą zgrozą: „Małpa! Co znów zrobiła?”
Tego dnia, gdy wyrzucił małpę, na dnie studni nie dostrzegł uwięzionego odbicia własnej twarzy, jedynie kamyki i cuchnące, mokre błocko. Spojrzał na małpę leżącą pośród sztywnej trawy, rosnącej między splątanymi krzakami jeżyn. Zabawka unosiła swe talerze, wyszczerzone zęby połyskiwały pomiędzy rozchylonymi wargami. Patrzył na jej łysiejące tu i ówdzie futro. Na szkliste oczy.
- Nienawidzę cię! - syknął. Zacisnął dłoń wokół wstrętnego tułowia małpy, czując, jak kędzierzawe futro ugina się pod palcami. Uniósł ją do twarzy; małpa uśmiechała się do niego.
- No dalej! - rzucił wyzywająco. Po raz pierwszy tego dnia zaczął krzyczeć. Potrząsnął nią. Uniesione talerze zadrżały leciutko. Małpa psuła wszystko. Wszystko. - No już, uderz w nie, uderz!
Uśmiechała się.
- Dalej, uderz! - Jego głos wzniósł się histerycznie. - No co, tchórzysz? Dalej! Uderz
w nie. Wyzywam cię. WYZYWAM!
Żółtobrązowe oczy. Szyderczo wyszczerzone zęby.
I wtedy, oszalały z żalu i strachu, cisnął ją do studni. Ujrzał, jak obraca się w powietrzu - małpi akrobata, wykonujący kolejną ewolucję. Słońce po raz ostatni zalśniło na gładkiej powierzchni talerzy. Z głuchym łoskotem uderzyła o dno. Wstrząs musiał poruszyć mechanizmem, bo nagle talerze istotnie zaczęły uderzać o siebie. Ich miarowe, rytmiczne, metaliczne dźwięki wzlatywały ku jego uszom, odbijając się obłąkańczym echem w kamiennej gardzieli martwej studni: dżang-dżang-dżang-dżang...
Hal przycisnął dłonie do ust. Ujrzał ją tam, może jedynie oczyma wyobraźni, leżącą w błocie. Szklane oczy wpatrywały się w maleńki krąg chłopięcej twarzy, wyglądającej zza cembrowiny (jakby zapamiętywały ją na zawsze) Wargi rozszerzały się i zwężały wokół wyszczerzonych zębów, talerze uderzały o siebie. Śmieszna nakręcana małpka.
Dżang-dżang-dżang-dżang. Kto umarł? Dżang-dżang-dżang-dżang. Czy to Johnny McCabe? Spadający z wytrzeszczonymi oczami, kręcący własne salta w jasnym, letnim, wakacyjnym powietrzu? Z pękniętym szczeblem wciąż tkwiącym w dłoniach. Coraz bliższy ziemi; za chwilę uderzy w nią z gorzkim trzaskiem, i krew wytryśnie z jego nosa, ust i oczu. Czy to Johnny, Hal? A może ty?
Jęcząc, Hal złapał deski i zasłonił nimi wylot studni, nie zważając na wbijające się
w dłonie drzazgi, nawet ich nie dostrzegając. Mimo to wciąż ją słyszał. Drewniana zapora nieco tłumiła dźwięk, który przez to stał się jeszcze gorszy. Małpa leżała tam w kamiennej ciemności, waląc w talerze i kręcąc swym ohydnym ciałem z odgłosem przypominającym koszmarny hałas ze snu.
Dżang-dżang-dżang-dżang. Kto umarł tym razem?
Hal rzucił się pędem z powrotem, rozpychając gałęzie jeżyn. Ciernie kreśliły świeże krwawe linie na jego twarzy. Liście łopianu chwytały mankiety dżinsów i raz nawet wyłożył się jak długi; w uszach wciąż mu dzwoniło, jakby dźwięk go ścigał. Wujek Will znalazł go później, siedzącego na starej oponie w garażu i zapłakanego. Uznał, iż Hal opłakuje martwego przyjaciela. Istotnie tak było. Jednakże płakał także, odreagowując strach.
Wyrzucił małpę późnym popołudniem. Jeszcze tego wieczoru, gdy zmierzch zakradał się skrycie, pochłaniając migotliwy płaszcz wieczornej mgiełki, samochód, jadący stanowczo zbyt szybko jak na tę widoczność, przejechał kota Manx ciotki Idy i nie zatrzymując się zniknął w dali. Na całej drodze walały się flaki. Bill zwymiotował, lecz Hal jedynie odwrócił twarz, bladą, nieruchomą twarz. Szlochanie ciotki Idy (w połączeniu z wieścią o chłopaku McCabe’ów śmierć kota doprowadziła ją do gwałtownego ataku płaczu, graniczącego z histerią i wujek Will zdołał uspokoić ją dopiero po dwóch godzinach) dobiegało go jakby z wielkiej oddali. W głębi serca czuł zimną, triumfalną radość. To nie była jego kolej, tylko kolej kota ciotki. Nie jego, nie jego brata. Bila ani wujka Willa (dwóch mistrzów rodejo). Małpa odeszła. Leżała na dnie studni. Jeden stary kot Manx z kleszczami w uszach był doprawdy niewielką zapłatą. Jeśli nadal chciała uderzać w te piekielne talerze, proszę bardzo. Mogła na nich grać robakom i chrząszczom, mrocznym istotom, lęgnącym się w kamiennym brzuchu studni. Zgnije tam. Jej paskudne kółka, sprężynki i przekładnie zardzewieją. I umrze w błocie i ciemności. A pająki wysnują jej całun.
* * *
Ale wróciła.
Hal powoli znów zakrył studnię, tak jak tamtego dnia, i nagle usłyszał widmowe echo talerzy małpy. Dżang-dżang-dżang-dżang. Kto umarł, Hal? Czy to Terry? Dennis? Czy to Petey, Hal? Jest twoim ulubieńcem, prawda? Czy to on? Dżang-dżang-dżang...
* * *
- Odłóż to!
Petey wzdrygnął się i upuścił małpę. Przez jeden koszmarny moment Hal sądził, że to wystarczy, że wstrząs uruchomi mechanizm i talerze znów zaczną uderzać o siebie.
- Tatusiu, przestraszyłeś mnie.
- Przepraszam. Po prostu... nie chcę, żebyś się nią bawił.
Cała trójka pojechała do kina i sądził, że pierwszy zdąży wrócić do motelu. Zabawił jednak w starym domu dłużej niż przypuszczał. Stare, znienawidzone wspomnienia poruszały się w swej własnej strefie czasowej.
Terry siedziała obok Dennisa,oglądając serial „The Beverly Hillbillies”. Śledziła stare, ziarniste obrazy z rozbawionym skupieniem, które świadczyło o tym, że niedawno łyknęła valium. Dennis czytał pismo rockowe z Culture Club na okładce. Petey siedział na dywanie, majstrując przy małpie.
- I tak nie działa - rzekł.
„Co wyjaśnia, czemu Dennis mu ją oddał” - pomyślał Hal, i nagle ogarnął go wstyd i gniew na samego siebie. Coraz częściej odczuwał nieopanowaną wrogość wobec starszego syna. Potem jednak czuł się paskudnie winny, poniżony... bezradny.
- Nie - rzekł. - Jest stara, zamierzam ją wyrzucić. Daj mi ją.
Wyciągnął rękę i Peter z niespokojną miną wręczył mu zabawkę.
- Ze starego robi się niezły schizol - mruknął Dennis, zwracając się do matki.
Zanim zdążył pomyśleć, Hal przebiegł już przez pokój. Wciąż trzymał w dłoni małpę, która uśmiechała się z aprobatą. Złapał koszulę syna i szarpnięciem postawił go na nogi. Któryś ze szwów puścił z cichym trzaskiem. Dennis wpatrywał się w ojca z niemal komicznym zdumieniem. Otwarty numer „Rockowej Fali” upadł na podłogę.
- Hej!
- Chodź ze mną - polecił ponuro Hal, ciągnąc chłopaka ku drzwiom prowadzącym
do drugiego pokoju.
- Hal! - niemal krzyknęła Terry. Petey jedynie wybałuszył oczy.
Hal wciągnął Dennisa do środka, zatrzasnął drzwi i gwałtownie pchnął na nie syna. Dennis zaczynał wyglądać na wystraszonego.
- Masz zbyt niewyparzony język - oznajmił Hal.
- Puszczaj! Rozdarłeś mi koszulę, ty...
Hal ponownie popchnął chłopaka.
- O tak - powiedział. - Naprawdę niewyparzony język. Nauczyłeś się tego w szkole? A może w palarni?
Dennis zarumienił się. Przez sekundę na jego twarzy odbiło się poczucie winy.
- Nie musiałbym chodzić do tej zasranej szkoły, gdyby cię nie wylali! - wybuchnął.
Hal raz jeszcze pchnął Dennisa na drzwi.
- Nikt mnie nie wylał. Nie przedłużyli kontraktu. Dobrze o tym wiesz i nie życzę sobie słuchać twojego ględzenia. Masz jakiś problem? Witaj na świecie, Dennis. Ale nie zwalaj wszystkiego na mnie. Jeszcze jesz, wkładasz coś na tyłek. Masz dwanaście lat i... nie... życzę... sobie... wysłuchiwać... twoich... narzekań. - Podkreślał każde słowo przyciągając chłopca do siebie tak, że ich nosy niemal się stykały i odpychając z powrotem. Nie czynił tego dość mocno, by bolało, lecz Dennis wyraźnie się bał - od czasu przeprowadzki do Teksasu ojciec nawet go nie tknął - toteż w końcu rozpłakał się głośnym, zdrowym, zawodzącym płaczem.
- No dalej, zbij mnie! - wrzasnął. Na jego wykrzywioną twarz wystąpiły czerwone plamy. - Zbij mnie, jeśli chcesz! Wiem, jak cholernie mnie nienawidzisz!
- Nie nienawidzę cię. Bardzo cię kocham, Dennis. Ale jestem twoim ojcem i masz okazywać mi szacunek W przeciwnym razie oberwiesz.
Dennis próbował się wyrwać. Hal przyciągnął do siebie syna i objął go. Przez chwilę chłopak jeszcze walczył, potem przytulił twarz do piersi Hala i zaczął płakać na dobre. Hal
od lat nie słyszał, by któreś z jego dzieci tak płakało. Zamknął oczy, uświadamiając sobie,
iż czuje ogromne znużenie.
Terry zaczęła dobijać się z drugiej strony.
- Przestań, Hal! Cokolwiek mu robisz, przestań!
- Nie zabijam go - rzekł. - Odejdź, Terry!
- Nie waż się...
- Wszystko w porządku, mamo - wtrącił Dennis stłumionym głosem, wciąż przywierając do piersi ojca.
Przez chwilę stała tam w milczeniu; wyczuwał jej zagubienie. Potem odeszła. Hal spojrzał na swego syna.
- Przepraszam, że cię tak nazwałem, tato - powiedział niechętnie Dennis.
- W porządku. Przyjmuję przeprosiny i dziękuję. Kiedy w następnym tygodniu wrócimy do domu, odczekam dwa-trzy dni, a potem przejrzę wszystkie twoje szuflady. Jeśli jest w nich coś, czego nie chciałbyś mi pokazać, lepiej się tego pozbądź.
Znów ta wina winowajcy. Dennis spuścił wzrok i otarł wierzchem dłoni zasmarkany nos.
- Mogę już iść? - W jego głosie ponownie zabrzmiała uraza.
- Jasne - odparł Hal i puścił go. Wiosną muszę zabrać go camping. Tylko my dwaj. Będziemy łowić ryby jak wujek Will ze mną i z Billem. Muszę się do niego zbliżyć. Muszę spróbować.
Usiadł na łóżku w pustym pokoju i spojrzał na małpę. Już nigdy się do niego nie zbliżysz, Hal - zdawał się mówić jej uśmiech. Możesz mi wierzyć. Wróciłam, aby wszystkim się zająć. Zawsze wiedziałeś, że tak będzie.
Hal odłożył ją na bok i zasłonił dłonią oczy.
* * *
Stał w łazience i rozmyślał, szczotkując zęby. Była w tym samym pudle. Jak to możliwe, by była w tym samym pudle?
Szczoteczka dźgnęła w górę, boleśnie uderzając w dziąsło. Skrzywił się.
Kiedy pierwszy raz ujrzał małpę, miał cztery lata, a Bill sześć. Zanim jeszcze zginął, albo zapadł się w głąb dziury na końcu świata, czy cokolwiek go spotkało, ich zaginiony ojciec kupił dom w Hartford, który należał do nich - uczciwie, bez żadnych ale. Matka pracowała jako sekretarka w Holmes Aircraft, fabryce helikopterów w Westville, i zatrudniała całą serię opiekunek, zajmujących się chłopcami. Tyle że w owym czasie tylko Hal wymagał całodziennej opieki - Bill był już duży i chodził do pierwszej klasy. Żadna opiekunka nie zabawiła długo. Zachodziły w ciążę i poślubiały swoich chłopaków, albo zatrudniały się u Holmesa, albo też pani Shelburn odkrywała, że pociągają ukradkiem z butelki kuchennej sherry czy koniaku, przechowywanego na szczególne okazje w kredensie. Najczęściej były to głupie dziewczyny, które interesowało jedynie jedzenie i spanie. Żadna z nich nie chciała czytać Halowi, jak robiła to matka.
Tej długiej zimy ich opiekunką była rosła, szczupła czarna dziewczyna imieniem Beulah. Kiedy matka Hala przebywała w jej pobliżu, Beulah cackała się chłopcem; gdy jej nie było, czasem go szczypała. Mimo wszystko Hal nawet lubił Beulah, która od czasu do czasu czytała mu barwne opowieści z jednego z pism z Prawdziwymi Historiami Życiowymi bądź Detektywistycznymi („Zmysłowa Rudowłosa w Objęciach Śmierci” - intonowała złowieszczo Beulah w sennej południowej ciszy salonu i wsuwała do ust kolejny cukierek orzechowy Reese’a, podczas, gdy Hal z uwagą studiował ziarniste zdjęcia w brukowcu i popijał mleko ze swego kubeczka dobrych życzeń). Fakt, że ją lubił, sprawił, iż jeszcze gorzej zniósł to, co się stało.
Znalazł małpę zimnego, pochmurnego marcowego dnia. Od czasu do czasu fala deszczu ze śniegiem zacinała o szybę. Beulah spała na kanapie z egzemplarzem „Mojej Historii” otwartym na bujnym biuście.
Hal zakradł się do składziku, by obejrzeć rzeczy ojca.
Składzik był w istocie dodatkową komórką na całej długości pierwszego piętra po lewej stronie, dodatkowym pomieszczeniem, którego nigdy nie wykończono. Można się było doń dostać małymi drzwiami - jak te w głąb króliczej nory - w sypialni chłopców, po stronie Billa. Obaj lubili tam chodzić, choć w zimie był tam straszny ziąb, a w lecie upał tak wielki, że wyciskał z młodzieńczej skóry całe wiadra potu. Długi, wąski, czasem duszny składzik pękał w szwach od fascynujących rupieci. Nieważne jak wiele się ich przejrzało, nigdy nie obejrzało się wszystkich. Raz z Billem spędzali w nim całej sobotnie popołudnia, ledwie odzywając się do siebie, wyciągając rzeczy z pudeł, oglądając je, obracając nieustannie tak, by ręce wchłonęły każdą nową rzeczywistość, i odkładając na miejsce. Teraz Hal zastanawiał się, czy wówczas nie próbowali z Billem w jedyny dostępny im sposób nawiązać kontaktu z zaginionym ojcem.
Ojciec był marynarzem na statku handlowym. Miał patent nawigatora, toteż
w składziku leżały całe stosy map, częściowo poznaczonych równymi kółkami (pośrodku każdego widniał dołek po ostrzu cyrkla). Obok nich spoczywało dwadzieścia tomów zatytułowanych „Przewodnik nawigacyjny Barrona” i pokrzywiona lornetka, która, jeśli patrzyłeś w nią zbyt długo, sprawiała, że oczy zaczynały piec i dziwnie widzieć. Były tam też turystyczne pamiątki z tuzina różnych portów - gumowe tancerki hula, czarny kartonowy melonik z rozdartą wstążką, na której napisano: „Jednym dziewczyna życie umili, mnie Picadilly”, szklana kula, w której wnętrzu umieszczono maleńką wieżę Eiffela. Były tam koperty z zagranicznymi znaczkami, starannie ułożonymi w środku, i zagraniczne monety; próbki minerałów z hawajskiej wyspy Maui, szklisto czarne, ciężkie i dziwnie złowrogie, oraz dziwaczne płyty w obcych językach.
Tego dnia, gdy deszcz hipnotycznie bębnił o dach tuż na jego głową, Hal przekopał się aż na najdalszy koniec składziku. Odsunął jakiś karton i ujrzał za nim kolejny - pudełko po purinie Rolstona. Znad tekturowej ścianki wyglądała para szklanych orzechowych oczu. Ich widok przestraszył go, toteż na moment odskoczył z walącym sercem, jakby odkrył śmiertelnie groźnego pigmeja. Później jednak dostrzegł ich milczenie, martwy połysk,
i pojął, że to jakaś zabawka. Ponownie ruszył naprzód i ostrożnie wyjął ją z pudła.
Uśmiechała się do niego w żółtym świetle, szczerząc zęby i unosząc wysoko talerze.
Zachwycony Hal zaczął obracać ją w dłoniach. Jego palce muskały kędzierzawe futro. Podobał mu się zabawny uśmiech małpy. Ale czy nie było w niej jeszcze czegoś? Czy nie poczuł niemal instynktownej niechęci, która pojawiła się i zniknęła zanim uświadomił sobie co czuje? Możliwe, lecz przy tak starych wspomnieniach trzeba bardzo uważać, by nie uwierzyć w zbyt wiele. Stare wspomnienia mogą kłamać... ale czyż nie dostrzegł tego samego grymasu na twarzy Peteya na strychu w rodzinnym domu?
Zauważył kluczyk, wetknięty w zwężenie pleców, i przekręcił go. Klucz obracał się stanowczo zbyt łatwo. Nie towarzyszyły mu trzaski zapadek. A zatem zepsuta. Zepsuta, ale wciąż fajna.
Zabrał ją, żeby się pobawić.
- Co tam masz, Hal? - spytała Beulah, budząc się z drzemki.
- Nic - odparł Hal. - Znalazłem to.
Postawił małpę na półce po swej stronie w sypialni. Spoczęła na stercie książeczek do kolorowania z Lassie, uśmiechając się szeroko, patrząc w dal, unosząc talerze. Była zepsuta, ale i tak się uśmiechała. Tej nocy Hal przebudził się z niespokojnego snu z pełnym pęcherzem i wstał, by skorzystać z łazienki w korytarzu. Po drugiej stronie pokoju Bill spał jak kamień pod kołdrą.
Hal wrócił. Już prawie zasypiał, gdy nagle w ciemności małpa zaczęła uderzać talerzami.
Dżang-dżang-dżang-dżang.
Natychmiast obudził się, jakby ktoś uderzył go w twarz zimnym, mokrym ręcznikiem. Jego serce szarpnęło się gwałtownie, z gardła uleciał cichy mysi pisk. Szeroko otwierając oczy patrzył na małpę. Jego wargi drżały.
Dżang-dżang-dżang-dżang.
Jej ciało kołysało się i podskakiwało na półce. Wargi otwierały się i zamykały, otwierały i zamykały w grymasie potwornej radości, ukazując wielkie, drapieżne zębiska.
- Przestań - szepnął Hal.
Brat obrócił się na drugi bok i chrapnął. Poza tym wszystko było ciche... prócz małpy. Talerze uderzały o siebie z brzękiem; ich dźwięk z pewnością obudzi brata, matkę, cały świat. Zbudziłby nawet umarłych.
Dżang-dżang-dżang-dżang.
Hal ruszył ku niej. Zamierzał jakoś ją uciszyć, może wsunąć dłoń pomiędzy talerze, póki mechanizm się nie rozkręci, gdy małpa sama się zatrzymała. Talerze złączyły się po raz ostatni - dżang! - a potem powoli powróciły na swe pierwotne pozycje. Mosiądz połyskiwał wśród cieni. Brudne, żółtawe zęby małpy szczerzyły się w uśmiechu.
W domu znów panowała cisza. Matka odwróciła się w łóżku i podobnie jak wcześniej Bill, zachrapała. Hal także się położył i naciągnął kołdrę na głowę. Serce waliło mu jak młotem. Jutro odłożę ją do składziku - pomyślał. Nie chcę jej.
Lecz następnego ranka zupełnie zapomniał o odłożeniu małpy, bo matka nie poszła do pracy. Beulah nie żyła. Matka nie chciała im powiedzieć co dokładnie się stało.
- To był wypadek. Straszliwy wypadek - rzekła jedynie.
Lecz tego popołudnia Bil w drodze do domu ze szkoły kupił gazetę i przemycił pod koszulą do sypialni czwartą stronę. Gdy matka gotowała kolację w kuchni, zacinając się przeczytał Halowi artykuł. Lecz Hal sam potrafił odczytać nagłówek - DWIE OFIARY DOMOWEJ STRZELANINY. Beulah McCaffery, lat dziewiętnaście, i Sally Tremont, dwadzieścia, zostały zastrzelone przez chłopaka panny McCaffery, Leonarda White’a, lat dwadzieścia pięć, po sprzeczce, kto ma wyjść i przynieść zamówiony chiński posiłek. Panna Tremont umarła na izbie przyjęć w Hartford. Beulah McCaffery zginęła na miejscu.
Zupełnie jakby Beulah zniknęła, przeniosła się do jednego z jej pism detektywistycznych - pomyślał Hal Shelburn i poczuł, jak zimny dreszcz przebiega mu po kręgosłupie i okrąża serce. A potem uświadomił sobie, iż do strzelaniny doszło mniej więcej w czasie, gdy małpa...
* * *
- Hal? - Senny głos Terry. - Idziesz do łóżka?
Wypluł pastę do umywalki i przepłukał usta.
- Tak - rzekł.
Wcześniej schował małpę do walizki i zamknął na klucz. Za dwa, trzy dni wracali do Teksasu. Zanim to jednak nastąpi, pozbędzie się tego paskudztwa. Raz na zawsze.
Zrobi to. Jakoś.
- Po południu ostro naskoczyłeś na Dennisa - powiedziała w mroku Terry.
- Myślę, że Dennis od dawna potrzebował, by ktoś na niego wskoczył. Zagubił się. Nie chcę, by zaczął się staczać.
- Z punktu widzenia psychologii, zbicie chłopca nie jest zbyt produktywną...
- Na miłość boską, Terry, ja go nie zbiłem!
- ... metodą narzucania władzy rodzicielskiej...
- Skończ z tym terapeutycznym żargonem! - rzucił gniewnie Hal.
- Widzę, że nie chcesz o tym rozmawiać. - Jej głos był zimny.
- Kazałem mu też pozbyć się z domu prochów.
- Naprawdę? - Niedowierzanie i obawa. - Jak to przyjął? Co powiedział?
- Daj spokój, Terry! Co miał powiedzieć? Jesteś zwolniony?
- Hal, co się z tobą dzieje? Zwykle taki nie jesteś - co się stało?
- Nic - odparł, myśląc o zamkniętej w walizce małpie. Czy usłyszałby, gdyby zaczęła uderzać talerzami? Tak, z pewnością. Stłumiony, lecz wyraźny dźwięk. Odgłosy zguby dla kogoś, jak wcześniej dla Beulah, Johnny’ego McCabe’a, Stokrotki, suczki wujka Willa. Dżang-dżang-dżang-dżang. Czy to ty, Hal? - Ostatnio mam wiele na głowie.
- Mam nadzieję, że to minie, bo nie podobasz mi się takim.
- Nie? - Następne słowa wymknęły mu się, zanim zdążył je powstrzymać: tak naprawdę jednak, wcale nie chciał ich powstrzymać. - Więc łyknij sobie valium i wszystko znów będzie dobrze.
Usłyszał, jak głośno wciągnęła powietrze i wypuściła je z drżeniem. Zaczęła płakać. Mógł ją pocieszyć (może), lecz nie znajdował w sobie słów pociechy. Wyparła je groza. Kiedy małpa zniknie, wszystko będzie lepiej. Jeśli zniknie na dobre. Proszę cię Boże, na dobre.
Leżał w ciemnościach nie śpiąc, póki szarość poranka nie rozjaśniła mroku. Wiedział, co musi zrobić.
* * *
Za drugim razem to Bill znalazł małpę.
Było to jakieś półtora roku po tym, jak Beulah McCaffery Zginęła Na Miejscu. Nadeszło lato. Hal właśnie skończył przedszkole.
Wrócił do domu z podwórka i matka zawołała.
- Senior, umyj ręce. Jesteś brudny jak świnka. - Siedziała na werandzie, sącząc mrożoną herbatę i czytając książkę. Była na urlopie: dostała dwa tygodnie.
Hal przesunął pobieżnie ręce pod strumieniem zimnej wody i odcisnął na ręczniku brudną pieczęć.
- Gdzie jest Bill?
- Na górze.
- Powiedz mu, że ma posprzątać swoją część sypialni. Straszny tam bałagan.
Hal, który uwielbiał przynosić podobne nieprzyjemne wieści, pobiegł na górę. Billy siedział na podłodze. Małe magiczne drzwiczki wiodące do składziku były uchylone.
W rękach trzymał małpę.
- Jest zepsuta - powiedział natychmiast Hal.
Czuł lęk, choć ledwie pamiętał, jak owej nocy wrócił z łazienki, by ujrzeć małpę grającą na talerzach. Jakiś tydzień później nawiedził go zły sen, o małpie i Beulah - nie pamiętał dokładnie jaki - i Hal obudził się, krzycząc. Przez moment sądził, iż miękki ciężar na jego piersi to małpa, że otworzy oczy i ujrzy jej szyderczy uśmiech. Lecz, oczywiście, miękkim ciężarem okazała się tylko poduszka, którą przycisnął do siebie w panice. Po chwili zjawiła się matka, niosąca szklankę wody i dwie biało-pomarańczowe dziecięce aspiryny, owe valium na smutki najmłodszych. Sądziła, iż to śmierć Beulah wywołała koszmary. Owszem. Ale nie tak, jak myślała.
Teraz ledwie już to pamiętał, ale małpa wciąż go przerażała. Zwłaszcza jej talerze
i zęby.
- Wiem. - Bill rzucił małpę na bok. - Jest głupia. - Zabawka wylądowała na jego łóżku, patrząc w sufit i unosząc talerze. Halowi nie spodobał się ten widok. - Chcesz pójść do Teddy’ego na mrożony sok?
- Już wydałem kieszonkowe - odparł Hal. - Poza tym mama kazała ci posprzątać twoją część pokoju.
- Mogę to zrobić później. Jeśli chcesz, pożyczę ci piątaka - Bill nie miał nic przeciw temu, by od czasu do czasu wyciąć Halowi kawał. Czasem też podstawiał mu nogę, albo szczypał bez powodu, najczęściej jednak był w porządku.
- Jasne - odparł Hal z wdzięcznością. - Schowam tylko najpierw tę zepsutą małpę do składziku. Zgoda?
- Nie - rzucił Bill i wstał. - Cho-cho-cho-chodźmy.
Hal poszedł. Nastroje Billa często się zmieniały i gdyby zwlekał, marnując czas na chowanie małpy, mógłby stracić ulubiony przysmak. Poszli do Teddy’ego i kupili mrożony sok na patykach, i to nie taki zwykły, lecz rzadką gratkę - jagodowy. Następnie pomaszerowali na boisko: grupka dzieciaków organizowała właśnie mecz w bejsbola. Hal był za mały, by grać; usiadł daleko na spalonym, liżąc mrożony sok na patyku i zajął się łapaniem tego, co więksi chłopcy nazywali „chińskimi odbiciami”. Do domu wrócili tuż przed zmrokiem. Matka trzepnęła Hala za to, że zabrudził ręcznik i Billa za to, że nie posprzątał swej części pokoju. A po kolacjo oglądali telewizję i przez ten czas Hal zupełnie zapomniał o małpie. W jakiś sposób powędrowała na półkę Billa, gdzie stanęła tuż obok zdjęcia Billa Boyda z autografem. I została tam prawie dwa lata.
Gdy Hal skończył siedem lat, opiekunki stały się kosztownym kaprysem i codzienne pożegnalne słowa pani Shelburn brzmiały: „Bill, zaopiekuj się bratem”.
Tego dnia jednak Bill musiał zostać po szkole i Hal wrócił do domu sam, przystając na każdym rogu tak długo, aż upewnił się, że z żadnej strony nie nadciąga samochód, a potem pędząc na drugą stronę, przygarbiony niczym żołnierz piechoty, przekraczający ziemię niczyją. Otworzył drzwi kluczem spod wycieraczki i natychmiast skierował się do lodówki po mleko. Wyjął butelkę, która nagle wymknęła mu się z palców i roztrzaskała na kawałeczki; Wszędzie wokół posypały się odłamki szkła.
Dżang-dżang-dżang-dżang. Z sypialni na górze. Dżang-dżang-dżang-dżang. Cześć Hal! Witaj w domu! A przy okazji, Hal, czy to ty? Czy to twoja kolei? Czy dziś Zginiesz na Miejscu?
Stał tam bez ruchu, patrząc na stłuczoną butelkę i kałużę mleka. Przepełniała go groza, której nie potrafił pojąć ani nazwać. Po prostu ją czuł. Zdawała się wylewać wszystkimi porami skóry.
Odwrócił się i śmignął po schodach. Małpa stała na półce Billa; zdawało się, że na niego patrzy. Zrzuciła zdjęcie Billa Boyda z autografem, twarzą w dół, na łóżko. Małpa kołysała się i uśmiechała, i uderzała w talerze. Hal podszedł do niej powoli. Nie chciał się zbliżać, lecz nie mógł stać z boku. Talerze odskoczyły i zderzyły się gwałtownie, po czym znów odskoczyły. Zbliżając się, usłyszał tykanie mechanizmu we wnętrznościach zabawki.
Nagle z okrzykiem grozy i wstrętu machnął ręką i zrzucił ją z półki jak natrętnego owada. Małpa odbiła się od poduszki Billa i runęła na podłogę, wciąż uderzając w talerze: dżang-dżang-dżang. Jej wargi rozciągały się, gdy tak leżała na plecach w plamie późnokwietniowego słońca.
Kopnął ją swą pionierką, kopnął z całych sił, i tym razem w jego krzyku zabrzmiała wściekłość. Nakręcana małpa szurnęła po podłodze, odbiła się od ściany i legła bez ruchu. Hal stał, patrząc na nią. Zaciskał pięści, jego serce waliło. Małpa uśmiechała się wyzywająco. Słońce płonęło oślepiająco w jednym szklanym oku. Możesz mnie kopać ile chcesz, zdawała się mówić. Jestem tylko zbieraniną sprężyn, zębatek i paru zużytych przekładni. Kop mnie, jeśli masz ochotę. Nie jestem prawdziwa. Jestem tylko zabawną, nakręcaną małpą. A kto nie żyje? W fabryce helikopterów doszło do wybuchu. I co wzlatuje w niebo niczym wielka, krwawa kula do gry w kręgle, z oczami w miejscu, gdzie powinny być otwory na palce? Czy to głowa twojej mamy, Hal? Łaaa! Cóż za szalona przejażdżka! A może na rogu Brook Street? Uważaj, koleś! Samochód jechał za szybko! Kierowca był pijany! I mamy jednego Billa mniej na świecie! Słyszałeś chrzęst, gdy koła miażdżyły mu czaszkę, a mózg wypływał uszami? Tak? Nie? Może? Mnie nie pytaj. Ja nie wiem. Nie mam skąd wiedzieć. Umiem tylko uderzać talerzami. Dżang-dżang-dżang. Kto Zginął na Miejscu, Hal? Twój brat? A może to ty, Hal? Może to ty?
Skoczył ku niej, zamierzając ją rozdeptać, zmiażdżyć, skakać po niej, póki sprężyny
i kółka nie rozsypią się po pokoju, a straszliwe, szklane oczy nie potoczą się po podłodze. Lecz w chwili, gdy do niej dotarł, talerze zderzyły się po raz ostatni, bardzo cicho... (dżang). Gdzieś wewnątrz sprężyna poruszyła się leciutko i lodowata drzazga przeniknęła ścianę jego serca, unieruchamiając je, wyciszając wściekłość i pozostawiając jedynie dławiącą grozę. Zdawało się, że małpa wie - jakże szyderczo się uśmiechała!
Podniósł ją, chwytając jedną z jej rąk między kciuk i palec wskazujący prawej ręki. Jego usta wygięły się z odrazą, jakby trzymał w dłoni trupa. Dotknięcie parszywego, sztucznego futra zdawało się parzyć skórę. Niezgrabnie otworzył małe drzwiczki, prowadzące do składziku, i włączył światło. Małpa szczerzyła zęby, podczas gdy Hal czołgał się wzdłuż długiego pomieszczenia pomiędzy stosami pudeł i kartonów, mijając komplet ksiąg nawigacyjnych i albumy ze zdjęciami, roztaczające wokół siebie woń starych środków chemicznych, pamiątek i znoszonych ubrań. Jeśli znów uderzy w talerze, pomyślał, i ruszy się w mojej dłoni, zacznę krzyczeć. A jeśli krzyknę, nie będzie się tylko uśmiechała. Zacznie się śmiać, wyśmiewać ze mnie. A wtedy oszaleję i znajdą mnie tutaj zaślinionego i chichoczącego obłąkańczo. Będę wariatem. Proszę, dobry Boże. Proszę, Jezu. Nie pozwól mi oszaleć...
Wreszcie dotarł do końca. Gwałtownie odsunął dwa kartony, rozsypując zawartość jednego z nich, i wepchnął małpę z powrotem do pudła po purinie, w najdalszym kącie. Leżała tam wygodnie, jakby w końcu wróciła do domu, unosząc talerze i uśmiechając się szyderczo; wyraźnie z jego drwiła. Hal odczołgał się tyłem, zlany na przemian gorącym
i zimnym potem. Ogień i lód. Czekał, aż talerze zaczną dzwonić, a kiedy zaczną, małpa wyskoczy z pudełka i śmignie ku niemu niczym żuk, z chrzęstem sprężyn i szaleńczym brzękiem talerzy, i...
... i nic się nie stało. Wyłączył światło. Zatrzasnął małe, królicze drzwi i oparł się
o nie dysząc. Po chwili poczuł się nieco lepiej. Na miękkich nogach wrócił na dół, wyjął świeży worek i zaczął starannie zbierać szklane drzazgi i odłamki, pozostałości stłuczonej butelki. Zastanawiał się, czy skaleczy się i wykrwawi na śmierć. Czy to właśnie oznaczało dzwonienie talerzy? Lecz to także się nie wydarzyło. Przyniósł ścierkę, starł mleko i usiadł, czekając czy matka i brat wrócą do domu.
Matka zjawiła się pierwsza, pytając: gdzie Bill?
Niskim, bezbarwnym głosem, pewien, że Bill z pewnością Zginął już na jakimś Miejscu, Hal zaczął opowiadać o spotkaniu kółka teatralnego, doskonale wiedząc, że nawet jeśli trwało ono bardzo długo, Bill powinien był zjawić się w domu pół godziny temu.
Matka spojrzała na niego dziwnie. Zaczęła pytać, co się stało, gdy nagle drzwi otwarły się i stanął w nich Bill - tyle, że nie był to Bill, a jedynie jego zjawa, blada i milcząca.
- Co się stało?! - wykrzyknęła pani Shelburn. - Bill, co się stało?
Bill rozpłakał się i przez łzy wykrztusił całą historię. Razem z przyjacielem Charliem Silvermanem wracali do domu po spotkaniu, kiedy z zza rogu Brook Street wynurzył się jadący zbyt szybko samochód i Charlie zamarł. Bill pociągnął go za rękę, ale rozluźnił uchwyt i samochód...
Bill zaczął zawodzić w głos, szlochając histerycznie. Matka przytuliła go i ukołysała, a Hal wyjrzał na werandę. Ujrzał dwóch policjantów. Wóz patrolowy, którym dostarczyli Billa do domu, wciąż stał przy krawężniku. Wówczas sam zaczął płakać... lecz były to łzy ulgi.
Teraz to Billa dręczyły koszmary - sny, w których wciąż od nowa oglądał śmierć Charliego Silvermana, wyrzuconego z kowbojskich butów i ciśniętego na rdzawą maskę hudsona horneta, którym kierował pijak. Głowa Charliego Silvermana i przednia szyba hudsona zderzyły się z ogromną siłą. Obie się roztrzaskały. Pijany kierowca, właściciel sklepu ze słodyczami w Milford, tuż po aresztowaniu dostał ataku serca (może sprawił to widok mózgu Charliego Silvermana, zasychającego na jego spodniach). Podczas procesu jego adwokat z powodzeniem użył argumentu: „Ten człowiek został już dostatecznie ukarany”. Pijak dostał sześćdziesiąt dni w zawieszeniu i na pięć lat odebrano mu prawo prowadzenia pojazdów motorowych w stanie Connecticut. Pięć lat. Mniej więcej tyle trwały koszmary Billego Shelburna. Małpa znów trafiła do składziku. Bill nawet nie zauważył, że zniknęła z jego półki. A jeśli zauważył, nigdy o tym nie wspomniał.
Jakiś czas Hal czuł się bezpieczny. Zaczynał powoli zapominać o małpie, czy też wierzyć, że była ona jedynie złym snem. Kiedy jednak wrócił do domu, po południu w dniu, gdy umarła jego matka, małpa znów siedziała na półce, unosząc talerze i uśmiechając się szyderczo.
Podszedł do niej powoli, niemal wbrew sobie - jakby jego własne ciało na widok małpy zmieniło się w nakręcaną zabawkę. Ujrzał, jak jego ręka sięga ku niej. Poczuł własną dłoń, zaciskającą się na kędzierzawym futrze. Lecz uczucie to było odległe, stłumione, jedynie nacisk, jakby ktoś dał mu zastrzyk nowokainy. Słyszał własny oddech, szybki, suchy niczym szelest wiatru wśród słomy.
Odwrócił ją. Chwycił klucz - i wiele lat później myślał często, że jego tępa fascynacja przypominała zachowanie człowieka, który przykłada do zamkniętego, drżącego oka lufę sześciostrzałowca z jednym nabojem i pociąga spust.
Nie. Nie. Zostaw ją. Wyrzuć. Nie dotykaj jej...
Przekręcił klucz i usłyszał w ciszy serię cichych kliknięć nakręcanego mechanizmu. Gdy go wypuścił, małpa zaczął uderzać w talerze. Czuł, jak jej ciało szarpie się, zgina i szarpie, zgina i szarpie, jakby żyła, ona żyła, wijąc się w jego dłoni, niczym ohydny karzeł,
a wibracji, które czuł przez łysiejące brązowe futro, nie wywoływały obracające się kółka
i sprężyny, lecz bicie małego serca.
Hal z głośnym jękiem upuścił małpę i cofnął się. Przycisnął dłonie do ust. Paznokcie wbiły mu się w skórę pod oczami. Potknął się o coś i niemal stracił równowagę (wówczas wylądowałby na podłodze tuż obok niej, jego wybałuszone błękitne oczy spojrzałyby prosto w szklane orzechowe źrenice). Wycofał się do wyjścia, przekroczył próg, zatrzasnął drzwi i oparł się o nie. Nagle śmignął do łazienki i zwymiotował.
To pani Stukey z fabryki helikopterów przyniosła im wiadomość i została z nimi przez dwie pierwsze, nie kończące się noce, póki ciotka Ida nie przybyła z Maine. Ich matka zmarła na zator mózgu wczesnym popołudniem. Stała właśnie przy dystrybutorze z kubkiem wody
w ręku, gdy zgięła się, jakby ktoś ją postrzelił, i upadła, wciąż ściskając w dłoni papierowy kubeczek. Drugą ręką usiłowała chwycić dystrybutor i pociągnęła za sobą wielką szklaną butlę wody Poland. Butla rozbiła się... lecz lekarz zakładowy, który zjawił się biegiem, powiedział później, iż według niego pani Shelburn zmarła, nim woda zdążyła wsiąknąć w jej sukienkę i zmoczyć skórę. Chłopcom nigdy o tym nie mówiono, ale Hal i tak wiedział. Podczas długich nocy po śmierci matki wciąż o tym śnił. „Ciągle masz kłopoty ze snem, braciszku?”, spytał Bill; Hal przypuszczał, iż według Billa wszystkie koszmary, przewracanie się na łóżku wiązały się z nagłą śmiercią matki, i miał rację... lecz tylko częściowo. Bo było jeszcze poczucie winy. Absolutna, złowroga pewność, że zabił swą matkę, nakręcając małpę owego słonecznego popołudnia po szkole.
* * *
Kiedy Hal w końcu zasnął, spał głęboko. Obudził się tuż przed południem. Petey siedział na krześle po drugiej stronie pokoju, metodycznie zjadając cząstki pomarańczy i oglądając jakiś teleturniej.
Hal usiadł na łóżku. Czuł się, jakby ktoś uśpił go, zadając ogłuszający cios, a potem drugim ciosem ocucił. Ból pulsował mu w skroniach.
- Gdzie twoja mama, Petey?
Chłopiec rozejrzał się.
- Poszła z Dennisem na zakupy. Ja powiedziałem, że zostanę z tobą. Tato, czy zawsze mówisz przez sen?
Hal zmierzył syna czujnym spojrzeniem.
- Nie. Co mówiłem?
- Nic nie mogłem zrozumieć. Trochę mnie wystraszyłeś.
- Ale teraz jestem już przy zdrowych zmysłach. - Zmusił się do słabego uśmiechu. W odpowiedzi Petey uśmiechnął się szeroko, i Hal znów poczuł, jak ogarnia go miłość do syna, jasna, prosta, silna i nieskomplikowana. Zastanawiał się, czemu Petey budzi w nim zawsze podobne uczucie, czemu ma wrażenie, że rozumie Peteya i potrafi mu pomóc, gdy tymczasem Dennis pozostaje oknem zbyt ciemnym, by przeniknąć je wzrokiem, tajemnicą o osobliwych zwyczajach i pomysłach, chłopakiem z typu, którego Hal nie umie zrozumieć, bo sam nigdy nie był tym typem chłopaka. To zbyt proste: twierdzić, że przeprowadzka do Kalifornii odmieniła Dennisa, czy że...
Jego myśli zamarły w biegu. Małpa. Stała na parapecie, unosząc talerze. Poczuł, jak serce zastyga mu w piersi, po czym podrywa się do galopu. Świat przed oczami zawirował, lekki ból głowy przerodził się w nieznośne świdrowanie.
Uciekła z walizki i stała na parapecie, uśmiechając się do niego. Myślałeś, że się mnie pozbyłeś, co? Ale kiedyś już tak sądziłeś, prawda?
Tak, odparł słabo w myślach. Tak sądziłem.
- Petey, czy wyjąłeś małpę z mojej walizki? - spytał, choć z góry znał odpowiedź. Zamknął przecież walizkę i schował klucz do kieszeni płaszcza.
Petey zerknął na małpę i coś dziwnego - Halowi wydało się, że niepokój - przemknęło po jego twarzy.
- Nie - odparł. - To mama ją tam położyła.
- Mama?
- Tak. zabrała ci ją. Śmiała się.
- Zabrała mi ją? O czym ty mówisz?
- Miałeś ją w łóżku. Właśnie myłem zęby, ale Dennis widział. Mówił, że wyglądasz jak dziecko z pluszowym misiem.
Spojrzał na małpę. W ustach zaschło mu tak, że nie mógł przełknąć śliny. Leżała z nim w łóżku? W łóżku? To ohydne futro dotykało mu policzka, może nawet ust, złośliwe oczy obserwowały uśpioną twarz, zęby szczerzyły się blisko szyi? Na szyi? Dobry Boże!
Odwrócił się gwałtownie i zajrzał do szafy. Walizka wciąż tam stała, nadal zamknięta. Kluczyk ciągle tkwił w kieszeni płaszcza.
Za jego plecami telewizor umilkł nagle. Hal powoli zamknął szafę. Petey patrzył na niego z powagą.
- Tato, nie lubię tej małpy - oświadczył tak cicho, że niemal niesłyszalnie.
- Ja też nie - odparł Hal.
Petey przyjrzał mu się uważnie, jakby sprawdzał, czy ojciec nie żartuje. Przekonawszy się, iż mówi serio, podszedł do niego i objął z całych sił. Hal odkrył, że syn drży.
I wtedy Petey zaczął szeptać mu do ucha, bardzo szybko, jakby się bał, że nie starczy mu odwagi, by to powtórzyć... albo że małpa mogłaby podsłuchać.
- Zupełnie jakby na mnie patrzyła. Patrzy na mnie, nieważne, gdzie jestem. A kiedy przechodzę do drugiego pokoju, ona patrzy przez ścianę. Mam wrażenie, jakby... jakby czegoś ode mnie chciała.
Chłopiec zadrżał. Hal ściskał go mocno.
- Jakby chciała, żebyś ją nakręcił - dokończył.
Petey przytaknął gwałtownie.
- Tak naprawdę nie jest zepsuta, tato?
- Czasami jest - Hal ponad ramieniem syna zerknął na małpę. - Ale czasem działa.
- Cały czas miałem ochotę podejść tam i ją nakręcić. Było tak cicho, że pomyślałem sobie: Nie mogę, obudzę tatę, ale ciągle tego chciałem, i podszedłem, i... dotknąłem jej; nienawidzę jej dotyku... ale jednocześnie podobał mi się... zupełnie jakby mówiła: Nakręć mnie, Petey, pobawimy się, ojciec się nie obudzi, już nigdy się nie obudzi, nakręć mnie, nakręć...
Chłopiec wybuchnął płaczem.
- Ona jest zła, ja to wiem. Coś jest z nią nie tak. Nie moglibyśmy jej wyrzucić, tato? Proszę?
Małpa szczerzyła do Hala zęby w niekończącym się uśmiechu. Czuł na skórze łzy syna. Mosiężne talerze lśniły w przedpołudniowym słońcu - światło odbijało się od nich i rzucało złociste smugi na biały stiukowy sufit.
- Czy mama mówiła, o której wrócą z Dennisem?
- Koło pierwszej. - Petey otarł zaczerwienione oczy rękawem koszuli, wyraźnie zawstydzony swoim płaczem. Nadal jednak nie patrzył na małpę. - Włączyłem telewizor - szepnął. - Nastawiłem bardzo głośno.
- Bardzo dobrze, Petey.
Jak by się to stało? - zastanawiał się Hal. - Atak serca? Zator, jak u matki? Jak? A zresztą to przecież nieważne.
A potem druga, przejmująca chłodem myśl: Pozbądź się jej. Tak powiedział. Wyrzuć ją. Ale czy można się jej pozbyć? Czy to się kiedyś uda?
Małpa uśmiechała się szyderczo, unosząc oddalone o stopę talerze. Czy ożyła nagle tamtej nocy, gdy umarła ciotka Ida? Czy ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszała, było stłumione dżang-dżang-dżang małpich talerzy, bijących o siebie w ciemnościach strychu, podczas gdy wiatr gwizdał w rynnie?
- Może to jednak nie wariactwo - powiedział wolno. - Petey, idź, przynieś torbę lotniczą.
Syn spojrzał na niego niepewnie.
- Co zrobimy?
Może jednak zdołamy się jej pozbyć. Jeśli nie na zawsze, to na jakiś czas - dłuższy bądź krótszy. Możliwe, że wciąż będzie wracała, bez końca... ale może zdołam - zdołamy - pożegnać się z nią na długo. Tym razem powrót zabrał jej dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat wyłaziła ze studni...
- Wybierzemy się na wycieczkę - oznajmił. Był całkiem spokojny, lecz wewnątrz czuł się dziwnie ociężały. Miał wrażenie, że nawet jego oczy przybrały na wadze. - Ale najpierw weź torbę, idź na koniec parkingu i poszukaj trzech-czterech sporych kamieni. Włóż je do torby i przynieś tutaj. Zrozumiałeś?
Oczy Peteya zalśniły.
- Dobrze, tato.
Hal zerknął na zegarek. Dochodziła 12.15.
- Pospiesz się. Chcę wyjechać, zanim wróci twoja matka.
- Dokąd jedziemy?
- Do wuja Willa i ciotki Idy - odparł Hal. - Do domu.
* * *
Hal poszedł do łazienki, zajrzał za muszlę i wyciągnął leżącą tam szczotkę do czyszczenia toalet. Zaniósł ją do okna i przystanął, dzierżąc szczotkę w dłoni niczym wysadzaną klejnotami magiczną różdżkę. Obserwował Peteya w grubej wełnianej koszulokurtce, maszerującego przez parking z torbą lotniczą na ramieniu; nawet z daleka mógł wyraźnie odczytać napis DELTA, drukowany białymi literami na niebieskim tle. W górnym roku okna bzyczała mucha, powolna i otępiała od chłodów zwiastujących koniec lata. Hal wiedział, jak się czuje.
Patrzył, jak Petey wyszukuje trzy spore kamienie i rusza z powrotem przez parking. Zza rogu motelu wyłonił się samochód, samochód jadący zbyt szybko, stanowczo zbyt szybko i Hal bez namysłu, z refleksem godnym pierwszorzędnego futbolisty wyciągnął prawą rękę, wciąż trzymającą szczotkę. Dłoń opadła niczym w ciosie karate... i zamarła.
Talerze zamknęły się na niej bezszelestnie i poczuł w powietrzu coś nowego. Coś jakby wściekłość.
Hamulce samochodu zapiszczały ogłuszająco. Petey odskoczył do tyłu. Kierowca niecierpliwie machnął na niego, jakby to, co omal się nie wydarzyło, było winą Peteya, i chłopiec puścił się pędem przez parking. Łopocząc kołnierzem dotarł do tylnego wyjścia hotelu.
Po piersi Hala spływał pot. Czuł go na czole niczym krople tłustego deszczu. Zimne talerze zaciskały się na jego dłoni, zaczynał tracić w niej czucie.
No dalej, pomyślał z ponurą zawziętością. Dalej, mogę zaczekać. Jeśli trzeba, nawet do końca świata.
Talerze rozsunęły się i znieruchomiały. Hal usłyszał dobiegające z wnętrza małpy słabe kliknięcie. Cofnął rękę ze szczotką i obejrzał ją. Część białych szczecinek poczerniała jak przypalona.
Mucha wciąż bzyczała, dążąc niestrudzenie do zimnego październikowego słońca, które zdawało się takie bliskie.
Petey wpadł do środka zdyszany, z zaróżowionymi policzkami.
- Przyniosłem trzy pierwszorzędne kamienie, tato. Ja... - urwał. - Wszystko w porządku?
- Jasne - odparł Hal. - Daj mi torbę.
Zahaczył stopą stół i przeciągnął go na miejsce obok kanapy przy oknie tak, by stanął pod parapetem. Położył na nim torbę lotniczą która otwarła się niczym złaknione usta. Widział połyskujące wewnątrz kamienie Peteya. Szczotką toaletowa zaczepił małpę i pociągnął. Przez moment zabawka zakołysała się, a potem wpadła do torby. Ze środka rozległo się cichutkie dżang!; to jeden z talerzy trafił w kamień.
- Tato? Tatusiu! - w głosie Peteya zabrzmiał lęk. Hal obejrzał się na niego. Coś się zmieniło; coś było inaczej. Ale co?
I wówczas dostrzegł kierunek spojrzeń Peteya i już wiedział. Bzyczenie muchy ucichło. Owad leżał martwy na parapecie.
- Czy małpa to zrobiła? - wyszeptał Petey.
- Chodź. - Hal zaciągnął suwak torby. - Opowiem ci w drodze do domu.
- Jak pojedziemy? Mama i Dennis zabrali samochód.
- Nie martw się - Hal zwichrzył włosy Peteya.
***
Pokazał recepcjoniście prawo jazdy i banknot dwudziestodolarowy. Pobrawszy w zastaw cyfrowy zegarek Hala z Texas Instruments, recepcjonista wręczył mu klucze do jego własnego samochodu - sponiewieranego AMC gremlina. Gdy ruszyli trasą 302 w stronę Casco, Hal zaczął mówić, z początku z wahaniem, potem nieco szybciej. Najpierw opowiedział Peteyowi, że najprawdopodobniej to jego własny ojciec przywiózł małpę z zagranicy w prezencie dla swoich synów. Nie była to zbyt wyjątkowa zabawka - nie miała w sobie nic osobliwego ani cennego. Na tym świecie muszą istnieć setki tysięcy nakręcanych małp, część z nich pochodzi z Hong Kongu, inne z Tajwanu, jeszcze inne z Korei. Lecz gdzieś po drodze - może nawet w mrocznym składziku domu w Connecticut, gdzie obaj chłopcy rozpoczynali swoje dorastanie - coś się z nią stało. Coś złego. Możliwe, powiedział Hal próbując przekonać wóz recepcjonisty, by przyspieszył do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę - że jakieś złe rzeczy - nawet najgorsze - tak naprawdę nie są świadome tego, czym się stały. Na tym zakończył temat, bo Petey i tak więcej by nie zrozumiał, lecz jego umysł wędrował utartym szlakiem. Pomyślał, iż zło mogło w istocie często przypominać małpę, pełną sprężyn i zębatek; przekręcasz kluczyk, mechanizm się obraca, talerze uderzają o siebie, szyderczy uśmiech, głupie szklane roześmiane oczy... a może tylko wydają się roześmiane...
Opowiedział Peteyowi o tym, jak znalazł małpę i niewiele więcej - nie chciał dodatkowo przerażać i tak wystraszonego chłopca. Ucierpiała na tym opowieść - stała się chaotyczna i niejasna, ale Petey nie zadawał pytań; może sam uzupełniał braki, pomyślał Hal, tak samo jak on wciąż na nowo śnił o śmierci matki, choć przecież nie było go tam.
Wuj Will i ciocia Ida przyjechali na pogrzeb. Potem wuj Will wrócił do Maine - właśnie zaczęły się żniwa - a ciocia Ida została z chłopcami dwa tygodnie, by uporządkować sprawy siostry przed przeprowadzką do Maine. Przede wszystkim jednak wykorzystała ten czas przyzwyczajając ich do własnej osoby - byli tak oszołomieni nagła śmiercią matki, że sprawiali wrażenie otępiałych, sennych. Gdy nie mogli zasnąć, zjawiała się z ciepłym mlekiem; kiedy Hal ocknął się o trzeciej nad ranem dręczony koszmarami (koszmarami, w których matka zbliżała się do dystrybutora nie dostrzegając małpy unoszącej się i podskakującej w zimnej szafirowej głębinie, uśmiechniętej, walącej w talerze; każde machnięcie rąk pozostawiało za sobą pasmo bąbelków); była przy nim; gdy trzy dni po pogrzebie Bill najpierw dostał gorączki, a potem serii bolesnych zajadów i wreszcie pokrzywki - była przy nim. Oswajała chłopców i nim opuścili Hartford, zmierzając autobusem do Portland, zarówno Bill jak i Hal przyszli do niej, każdy z osobna, i płakali jej na kolanach, a ona tuliła ich i kołysała. W ten sposób zadzierzgiwały się więzy.
Na dzień przed ostatecznym wyjazdem z Connecticut „w dół, do Maine” (jak to wówczas nazywali) przed domem zjawił się śmieciarz w rozklekotanej ciężarówce i zabrał wielki stos niepotrzebnych rzeczy, które Bill z Halem wynieśli na chodnik ze składziku. Kiedy wystawili już wszystkie śmieci, ciotka Ida poprosiła, by raz jeszcze przejrzeli składzik i wybrali sobie wszystkie pamiątki, suweniry, które chcieliby zatrzymać. Nie mamy miejsca na wszystko, chłopcy, oznajmiła, i Hal przypuszczał, że Bill wziął ją za słowo i przejrzał wszystkie fascynujące pudła, które ojciec zostawił tam przed swoim zniknięciem. Hal nie dołączył do starszego brata; stracił ochotę do grzebania w składziku. Podczas pierwszych dwóch tygodni żałoby przyszła mu do głowy straszna myśl: może ojciec nie zniknął tak po prostu, ani nie uciekł, bo dręczył go niepokój, a on odkrył, iż małżeństwo to rzecz nie dla niego.
Może dostała go małpa.
Gdy usłyszał ciężarówkę śmieciarza, z rykiem, hukiem i pierdnięciami zmierzającą w ich stronę, Hal sprężył się, chwycił z półki małpę, która tkwiła tam od dnia śmierci matki (nie ważył się jej dotknąć nawet po to, by znów wsadzić zabawkę do składziku) i zbiegł z nią na dół. Will i ciocia Ida zauważyli go. Na beczce pełnej połamanych pamiątek i zapleśniałych książek tkwił karton po purinie, pełen podobnych śmieci. Hal wepchnął małpę z powrotem do pudła, z którego pochodziła, histerycznie rzucając jej wyzwanie, by zaczęła bić w talerze (no dalej, no dalej, wyzywam cię, wyzywam cię na śmierć i życie!), ale małpa jedynie czekała, nonszalancko opierając się o kartonową ściankę, zupełnie jakby wyglądała autobusu, a jej wargi wciąż wykrzywiał ów okropny, wszechwiedzący uśmiech.
Hal stał obok, drobny chłopiec w starych sztruksach i rozdeptanych juniorkach. Patrzył, jak śmieciarz, włoski dżentelmen, który nosił na szyi krzyż i pogwizdywał przez szparę między zębami, zaczyna ładować pudła i beczki na pakę średniowiecznej ciężarówki otoczoną deskami. Patrzył, jak mężczyzna dźwiga beczkę wraz z balansującym na niej kartonem po purinie; patrzył jak małpa znika na pace; patrzył jak śmieciarz wdrapuje się do kabiny, donośnie wydmuchuje nos w rękę, wyciera ją wielką czerwoną chustką i przy akompaniamencie ogłuszającego ryku, w oparach tłustego błękitnego dymu, uruchamia silnik; patrzył jak ciężarówka odjeżdża coraz dalej i wówczas ogromny ciężar spadł mu z serca - Hal poczuł jak znika. Dwukrotnie podskoczył, jak najwyżej potrafił, rozrzucając ręce, unosząc je dłońmi do góry, i gdyby któryś z sąsiadów zauważył go, z pewnością uznałby, że to niemal bluźnierstwo - czemu ten chłopak podskakuje z radości (bo o to właśnie chodziło, trudno ukryć podskok z radości), pytaliby niewątpliwie, przecież nie ma jeszcze miesiąca, odkąd pochowaliśmy jego matkę?
Robił to, bo małpa zniknęła, zniknęła na zawsze.
Albo przynajmniej tak sądził.
Niecałe trzy miesiące później ciotka Ida posłała go na strych, aby przyniósł pudła ozdóbek choinkowych i kiedy czołgał się, poszukując odpowiednich kartonów - kurz wgryzał się w kolana spodni - nagle znów stanął z nią twarzą w twarz. Ogarnęło go zdumienie i zgroza tak wielka, że musiał ugryźć się mocno w dłoń, by nie krzyknąć... albo zemdleć. Stała tam, szczerząc zęby, z talerzami uniesionymi stopę od siebie i gotowymi do gry, opierając się nonszalancko o ściankę pudła od puriny, jakby czekała na autobus. Zdawało się, że mówi do niego: Myślałeś, że się mnie pozbyłeś, prawda? Ale mnie niełatwo się pozbyć, Hal. Lubię cię, Hal. Zostaliśmy dla siebie stworzeni, chłopiec i jego małpka, para starych kumpli. A gdzieś na południe stąd, głupi stary włoski śmieciarz leży w wannie, stojącej na szponiastych nogach, oczy wyłażą mu z głowy, sztuczna szczęka wypada z ust, stary śmieciarz, cuchnący jak wyczerpana bateria. Zatrzymał mnie dla swojego wnuka, Hal, ustawił mnie na półce w łazience razem z mydłem, maszynką i wodą po goleniu, a także radiem Philco, w którym słuchał meczów brooklińskich Dodgersów, a ja zaczęłam grać, jeden z moich talerzy trafił stare radio, które wpadło do wanny, a wówczas ja wróciłam do ciebie, Hal, wędrowałam nocą wiejskimi drogami, o trzeciej nad ranem promienie księżyca odbijały się w moich zębach. Pozostawiłam za sobą wielu ludzi, którzy Zginęli w licznych Miejscach. Przyszłam do ciebie, Hal, jestem twoim prezentem gwiazdkowym, więc nakręć mnie, kto nie żyje? Czy to Bill? Czy to wuj Will? A może ty?
Hal cofnął się z szaleńczo wykrzywioną twarzą. Nie mógł skupić wzroku i schodząc na dół omal nie upadł. Powiedział cioci Idzie, że nie udało mu się znaleźć ozdóbek choinkowych - było to jego pierwsze kłamstwo i ciotka dostrzegła je na twarzy chłopca, ale dzięki Bogu nie naciskała - z potem, gdy Bill wrócił, poprosiła, by on także poszukał. Bill przyniósł ozdóbki. Później, gdy zostali sami, syknął, że Hal to tępak, który mając dwie ręce i latarkę nie znalazłby nawet własnego tyłka. Hal nie odpowiedział. Był blady i milczący, ledwie rozgrzebał kolację. Tej nocy znów przyśniła mu się małpa; jeden z jej talerzy uderzył o radio Philco, z którego wydobywał się właśnie głos Deana Martina, śpiewającego: Kiedy księżyc ci w twarz wtem poświeci, że aż, wtedy dobrze już wiesz, że to amoooore; a potem radio wpadło do wanny, a małpa uśmiechała się szyderczo uderzając w talerze, z kolejnym dżang i dżang i dżang; tyle, że kiedy woda w wannie stała się elektryczna, nie siedział w niej włoski śmieciarz.
Tylko on sam.
***
Hal i jego syn zbiegli niezgrabnie po zboczu za domem i skierowali się do szopy na łodzie, sterczącej nad wodą na swych starych palach. Hal w prawej ręce trzymał torbę. W gardle mu zaschło, uszy nastroiły się na odbiór nienaturalnie wysokich tonów. Torba była bardzo ciężka.
Odłożył ją na ziemię.
- Nie dotykaj - uprzedził. Zaczął macać w kieszeni w poszukiwaniu kółka kluczy, które dostał od Billa. Jeden z nich opisano starannie SZ-PA na kawałku taśmy klejącej.
Dzień był jasny, zimny i wietrzny, niebo miało barwę jaskrawego błękitu. Liście drzew, stłoczonych na brzegu, tuż nad wodą, przybrały wszelkie możliwe jesienne odcienie - od krwistej czerwieni po kanarkową żółć. Rozmawiały ze sobą na wietrze. Wokół adidasów Peteya także tańczyły liście. Hal czuł w powietrzu woń listopada, któremu po piętach depcze zima.
Klucz obrócił się w kłódce i Hal pchnął wahadłowe drzwi. Wspomnienia powróciły; nie musiał nawet patrzeć, by kopnięciem podsunąć podtrzymujący drzwi kloc drewna. Tu panowała woń lata: płótno, kolorowe drewno, resztki bujnego, zmysłowego ciepła.
Łódź wuja Willa wciąż tam była; leżała ze starannie złożonymi wiosłami, jakby zaledwie wczoraj załadował na nią puszkę z przynętą i dwie szóstki piwa Black Label. Bill i Hal wiele razy chodzili na ryby z wujkiem Willem, ale nigdy obaj naraz. Wujek Will utrzymywał, że łódź jest za mała dla trojga. Czerwona farba, którą wujek uzupełniał każdej wiosny, wyblakła i odłaziła całymi płatami; pająki utkały na dziobie misterne sieci.
Hal złapał łódź i pociągnął ją po pochylni na maleńki prostokąt plaży. Wyprawy wędkarskie stanowiły jedno z najprzyjemniejszych przeżyć dzieciństwa, spędzonego w domu wujka Willa i ciotki Idy. Podejrzewał, że Bill myśli tak samo. Wujek Will był zazwyczaj niezwykle małomówny, kiedy jednak ustawił już łódkę tak, jak lubił, jakieś sześćdziesiąt-siedemdziesiąt metrów od brzegu, gdy zarzucili wędki, a spławiki tańczyły na wodzie, wówczas otwierał dwa piwa - jedno dla siebie, drugie dla Hala (który rzadko wypijał więcej niż pół dozwolonej przez wujka puszki i zawsze czynił to przy akompaniamencie rytualnych ostrzeżeń, by nigdy nie wspomniał o tym ciotce Idzie, bo „gdyby wiedziała., że daję wam piwo, zastrzeliłaby mnie jak psa”) i rozgadywał się niepomiernie. Opowiadał wtedy najróżniejsze historie, odpowiadał na pytania, kiedy trzeba nakładał nową przynętę na haczyk Hala, a łódź dryfowała swobodnie, unoszona przez wiatr i łagodny prąd.
- Czemu nigdy nie wypływasz na środek, wujku? - spytał pewnego dnia Hal.
- Spójrz tutaj - odparł wujek Will.
Hal posłuchał. Ujrzał błękitną wodę i żyłkę własnej wędki, znikająca w czerni w dole.
- Patrzysz na największą głębię jeziora Crystal - oznajmił wujek Will, zgniatając w jednej dłoni pustą puszkę po piwie. Drugą ręką sięgnął po następną. - Sto stóp, bez dwóch zdań. Gdzieś tam leży stary studebaker Amosa Culligana. Kompletny dureń, zabrał go na jezioro w grudniu, kiedy lód nie zdążył jeszcze stwardnieć. Miał szczęście, że wyszedł z tego żywy. Nigdy nie zdołali wyciągnąć jego wozu i nie zobaczą go aż do dnia, gdy zagrają trąby na Sąd Ostateczny. W tym miejscu ten kurwi syn jest najgłębszy, Hal. Tu są największe ryby. Nie ma sensu płynąć dalej. Pokaż, jak wygląda twój robak. Dawaj tu tego kurwiego syna.
Hal posłuchał, i podczas gdy wujek Will wyciągał ze starej puszki po smarze, która służyła mu za pojemnik z przynętą, świeżego robaka, on zafascynowany wpatrywał się w wodę, próbując wypatrzyć studebakera Amosa Culligana, pordzewiałą skorupę, zasnutą wodorostami, które wpływały do środka przez otwarte okno od strony kierowcy (tędy właśnie, w absolutnie ostatniej chwili, Amosowi udało się uciec). Wodorosty oplatały kierownicę niczym gnijący naszyjnik, zwisały z lusterka i kołysały się jak niezwykły żywy różaniec. Widział jednak tylko błękit, przechodzący w czerń, i dżdżownicę owiniętą wokół haczyka wujka Willa, wisząca pośrodku świata w swej własnej rozsłonecznionej rzeczywistości. W umyśle Hala pojawiła się na moment oszałamiająca wizja - wisiał bezwładnie nad bezdenną otchłanią - i musiał zamknąć oczy, aby pozbyć się nagłego lęku wysokości. Jeśli dobrze pamiętał, tego dnia wypił całą puszkę piwa.
...największa głębia jeziora Crystal... sto stóp bez dwóch zdań.
* * *
Na moment przystanął, zdyszany, i spojrzał na Peteya, który obserwował go z lękiem.
- Pomóc ci, tato?
- Za minutkę.
Złapał oddech i znów zaczął ciągnąć łódź przez wąski pas piasku do wody, zostawiając za sobą głęboki ślad. Farba się łuszczyła, ale łódź przechowywano w zamknięciu. Wyglądała solidnie.
Kiedy wypływali z wujkiem Willem, wuj przeciągał łódź po pochylni i plaży, a gdy dziób zanurzył się w wodzie, gramolił się do środka, chwytał wiosło, gotów się odepchnąć, i mówił:
- Popchnij mnie, Hal... tak zarobisz na utrzymanie.
- Podaj mi torbę, Petey, a potem popchnij - polecił Hal, i z lekkim uśmiechem dodał: - tak zarobisz na utrzymanie.
Petey nie odpowiedział uśmiechem.
- Ja nie płynę?
- Nie tym razem. Kiedyś zabiorę cię na ryby, ale nie dziś.
Chłopiec zawahał się. Wiatr zmierzwił jego brązowe włosy. Kilka żółtych liści, sztywnych, wyschniętych, wirując w powietrzu przeleciało nad jego ramieniem i wylądowało w wodzie, gdzie zakołysały się jak miniaturowe łódeczki.
- Trzeba było je zapchać - powiedział cicho.
- Słucham? - Halowi był niema pewien, że rozumie, co miał na myśli syn.
- Obwiązać watą talerze. Obkleić taśmą. Żeby nie mogła... robić hałasu.
Hal przypomniał sobie nagle Stokrotkę, zbliżającą się ku niemu - nie szła, lecz potykała się chwiejnie. Nagle z jej oczu trysnęła krew, strumienie krwi, które zmoczyły sierść na szyi i rozlały się po podłodze stodoły, a ona osunęła się na przednie łapy... i Hal usłyszał niosący się w nieruchomym, deszczowym, porannym powietrzu, dziwnie wyraźny odgłos, dobiegający z odległego o pięćdziesiąt metrów strychu: Dżang-dżang-dżang-dżang!
Zaczął histerycznie krzyczeć, upuszczając naręcz drew, które miał zanieść do domu. Pobiegł do kuchni po wujka Willa, który jadł właśnie grzanki i jajecznicę, i nie zdążył jeszcze nawet naciągnąć szelek na ramiona.
- Była starą suką, Hal - powiedział wujek ze zbolałą, nieszczęśliwą miną; sam również wyglądał staro. - Miała dwanaście lat; to dużo, jak na psa. Tylko się nie maż. Starej Stokrotce by się to nie spodobało.
- Stara - powtórzył weterynarz, ale i tak wyglądał na zdumionego, bo psy nie zdychają z powodu gwałtownych wylewów do mózgu, nawet jeśli mają dwanaście lat. (Jakby ktoś wsadził jej w głowę fajerwerk - powiedział do wuja weterynarz; Hal podsłuchał te słowa. Wujek Will wykopał dół za stodołą tuż obok miejsca, gdzie w 1950 pochował matkę Stokrotki. - „Nigdy czegoś takiego nie widziałem, Will.”)
Później, przerażony do szaleństwa, nie mógł się powstrzymać. Zakradł się na strych.
Witaj, Hal, co słychać? Małpa uśmiechała się z mrocznego kąta. Jej talerze unosiły się, oddalone od siebie o stopę. Poduszka z kanapy, którą Hal wsunął miedzy nie, leżała po przeciwnej stroni strychu. Coś, jakaś siła, odrzuciło ją tam tak mocno, ze z rozerwanego obicia wysypała się gąbka. Nie martw się o Stokrotkę, szeptała małpa w jego głowie; szklane orzechowe oczy patrzyły wprost w niebieskie oczy Hala Shelburna. Nie przejmuj się, Stokrotka była stara, Hal, nawet weterynarz tak mówił, a przy okazji, widziałeś, jak krew popłynęła jej z oczu? Nakręć mnie, Hal. Nakręć, pobawimy się, i kto nie żyje? Czy to ty?
Kiedy znów zaczął jasno myśleć, odkrył, iż jak zahipnotyzowany czołga się ku małpie, wyciągając rękę, gotową pochwycić klucz. Szarpnął się w tył; w pośpiechu omal nie spadł ze schodów; prawdopodobnie tak by się to skończyło, gdyby klatka schodowa nie była za wąska. Z jego gardła dobywały się ciche jęki.
Teraz siedział w łodzi, patrząc na Peteya.
- Wytłumienie talerzy nic nie daje - rzekł. - Już kiedyś próbowałem.
- I co się stało? - Petey zerknął nerwowo na torbę.
- Nic, o czym chciałbym mówić, i nic, co chciałbyś usłyszeć. No dalej, popchnij mnie.
Petey nachylił się; rufa łodzi ze zgrzytem ruszyła po piasku. Hal wsparł się na wiośle - i nagle uczucie związania z ziemią zniknęło. Łódź poruszała się lekko, po tylu latach spędzonych w ciemnej szopie znów była sobą. Hal podniósł drugie wiosło i wsunął w dulki.
- Bądź ostrożny, tato! - rzucił Petey.
- To nie potrwa długo - obiecał Hal, potem jednak spojrzał na torbę i nie miał już tej pewności.
Zaczął wiosłować, prostując się i pochylając. Stary, znajomy ból w krzyżu i między łopatkami powrócił. Brzeg oddalał się, Petey, jak w magicznej sztuczce, znów stał się ośmiolatkiem, sześcio-, czterolatkiem, stojącym tuż nad wodą. Niemowlęcą dłonią osłaniał oczy.
Hal zerknął przelotnie na brzeg, ale wiedział, że nie może sobie pozwolić na to, by uważnie zbadać go wzrokiem. Minęło prawie piętnaście lat, i jeśli przyjrzy się brzegowi, miast podobieństw dostrzeże różnice, a wtedy nigdy nie trafi. Słońce prażyło mu kark; wkrótce zaczął się pocić. Zawadził wzrokiem o torbę i na moment zgubił rytm wiosłowania. Torba jakby... jakby się wybrzuszała. Przyspieszył.
Silniejszy powiew wiatru osuszył pot i ochłodził skórę Hala. Łódź uniosła się; opadający dziób uderzył z pluskiem w wodę. Czy wiatr nie wzmógł się przypadkiem przez ostatnią minutę? I czy Petey czegoś nie krzyczał? Tak. Hal nie zdołał rozróżnić słów pośród szumu wiatru. Nieważne. Pozbyć się małpy na następnych dwadzieścia lat - albo może
(błagam, Boże, na zawsze)
na zawsze - oto, co się liczyło.
Łódź wierzgnęła i opadła. Zerknąwszy w lewo Hal spostrzegł pierwsze nieśmiałe białe grzywy. Obejrzał się na brzeg: oto Hunter’s Point i zwalona ruina, która kiedyś była szopą na łodzie Burdonsów. A zatem niemal dotarł do celu, w miejsce, w którym słynny studebaker Amosa Culligana zapadł się pod lód pewnego dnia dawno minionego grudnia. Był prawie nad największą głębią jeziora.
Petey cos krzyczał: krzyczał i wskazywał; Hal wciąż go nie słyszał. Łódź kołysała się i podskakiwała, spod jej obłażącego z farby dziobu tryskała piana. W chmurze wodnego pyłu na moment zalśniła tęcza, natychmiast jednak rozwiała się. Plamy światła i cienia śmigały po wodzie, szybkie jak błysk migawki, fale nie były już łagodne; ich grzywy wyraźnie urosły. Pot zasechł na pokrytej gęsią skórką skórze Hala; kurtka na plecach nasiąkła wodą. Wiosłował z ponurą determinacją, jego wzrok wędrował bez przerwy między brzegiem, a torbą. Łódź znów się uniosła - tym razem tak wysoko, że jedno wiosło miast wody zgarnęło powietrze.
Petey wskazywał ręką niebo; jego krzyki były już tylko cichutkim, dźwięcznym szmerem.
Hal obejrzał się przez ramię..
Jezioro burzyło się. Przybrało teraz złowieszczy ciemnoniebieski odcień - szaleńczo falująca niebieska kapa, ozdobiona plątaniną białych szwów. Po wodzie sunął ku łodzi cień; w jego kształcie było coś znajomego, coś straszliwie znajomego. Hal uniósł wzrok i nagle we jego ściśniętym gardle wezbrał krzyk.
Skryte za chmurą słońce zmieniło ją w zgarbioną postać, unoszącą dwa półksiężyce o złocistych brzegach. Przez dwie wybite w chmurze dziury przenikały smugi światła.
Gdy chmura przepłynęła nad łodzią, talerze małpy, niemal nie wyciszone przez ścianki torby, zaczęły uderzać o siebie. Dżang-dżang-dżang-dżang, to ty, Hal, to w końcu ty, jesteś teraz nad największą głębiną jeziora i nadeszła twoja kolej, twoja kolej, twoja kolej...
Wszystkie konieczne elementy zaskoczyły na miejsce. Gdzieś w dole spoczywały gnijące kości studebakera Amosa Culligana. Tutaj żyją największe ryby. To właśnie było to miejsce.
Hal jednym szarpnięciem uniósł wiosła w dulkach, schylił się, lekceważąc gwałtowne chybotanie łodzi, i chwycił torbę. Talerze odgrywały swą dziką, pogańską melodię; ścianki torby wydymały się i kurczyły, jakby poruszane mrocznym oddechem.
- Właśnie tutaj, ty kurwi synu! - ryknął Hal. - WŁAŚNIE TUTAJ!
Wyrzucił torbę za burtę.
Tonęła szybko. Przez chwilę wydało mu się, że wciąż żyje, jej ścianki poruszały się, i przez tę bezczasową chwilę nadal słyszał uderzenia talerzy. Czarne wody na sekundę pojaśniały i ujrzał potworną głębię, miejsce, w którym żyły największe ryby. Oto studebaker Amosa Culligana, tyle że za oślizgłą kierownicą siedziała matka Hala - uśmiechnięty szkielet; niewielki okoń wyglądał obojętnie z pustego oczodołu. Obok niej unosili się ciotka Ida i wujek Will. Siwoszare włosy ciotki zafalowały, gdy obok wirując przemknęła torba w obłoku srebrzystych bąbelków. Dżang-dżang-dżang...
Hal błyskawicznie opuścił wiosła, przy okazji zadrapując do krwi kostki (o Boże, na tylnym siedzeniu studebakera Amosa Culligana było pełno martwych dzieci! Charlie Silverman... Johnny McCabe...) i zaczął zawracać łódź.
Pomiędzy jego stopami cos trzasnęło, sucho, głośno jak wystrzał z pistoletu, i nagle między dwiema deskami wezbrała woda. Łódź była stara; drewno bez wątpienia się rozeschło. To tylko drobny przeciek. Ale Hal mógłby przysiąc, że kiedy wypłynął, nie było go tam.
Brzeg i jezioro zamieniły się miejscami. Teraz siedział tyłem do Peteya. Nad jego głową upiorna małpia chmura rozpływała się. Hal zaczął wiosłować. Dwadzieścia sekund wystarczyło, by uwierzył, że toczy wyścig o życie. Był dość przeciętnym pływakiem, a wzburzone wody wystawiłyby na ciężką próbę nawet mistrza.
Nagle jeszcze dwie deski skurczyły się z tym samym ogłuszającym trzaskiem. Do środka naciekło więcej wody, zalewając mu buty. Usłyszał ciche metaliczne chrzęsty - to pękały gwoździe. Fragment dulki odprysnął i wpadł do jeziora - czy cała dulka będzie następna?
Wiatr dmuchał mu w plecy, jakby chciał go spowolnić, albo nawet zepchnąć na środek jeziora. Hal był przerażony, lecz oprócz grozy czul szaleńczą radość. Tym razem małpa na dobre odeszła. Skądś to wiedział. Cokolwiek się z nim stanie, małpa nie wróci, nie rzuci swego cienia na życie Dennisa i Peteya. Zniknęła; może leży teraz na dachu albo masce studebakera Amosa Culligana na dnie jeziora Crystal. Pozbył się jej. Raz na zawsze.
Wiosłował, pochylając się naprzód i prostując plecy. Znów usłyszał suchy trzask; zardzewiała puszka po smarze, leżąca na dziobie, unosiła się w głębokiej na trzy cale wodzie. Hal poczuł na twarzy dotyk wodnego pyłu. Nagle ławeczka dziobowa pękła w pół. Oba kawałki podpłynęły tuz do pojemnika na robaki. Z lewej burty odpadła deska, potem druga, po prawej, na samej linii wodnej. Hal wiosłował. Z jego ust z jękiem ulatywał suchy, rozgrzany oddech, w gardle wzbierał miedziany posmak zmęczenia. Wiatr unosił mokre od potu włosy.
W samym dnie łodzi otwarła się zygzakowata szczelina, biegnąca od jego stóp aż po dziób. Do środka chlusnęła woda; najpierw sięgała mu po kostki, potem do połowy łydek. Wiosłował, lecz łódka poruszała się bardzo opornie. Nie śmiał zerknąć przez ramię, by przekonać się, jak bardzo się zbliżył.
Odpadła kolejna deska. Szczelina biegnąca środkiem łodzi wypuszczała gałęzie, jak drzewo. Do wnętrza wlewała się woda.
Hal wiosłował coraz szybciej, gwałtownie chwytając powietrze. Pociągnął raz... drugi... przy trzecim obie dulki odpadły. Zgubił jedno wiosło i cudem uratował drugie. Zerwał się z miejsca i zaczął młócić nim wodę. Łódź zakołysała się i o mało nie wywróciła; ostre chybniecie cisnęło go z głuchym łomotem z powrotem na ławeczkę.
W chwilę później stracił kolejne deski. Ławka zapadła się, i Hal leżał w wodzie, wypełniającej dno łódki, zaskoczony tym, jak bardzo jest zimna. Próbował dźwignąć się na kolana, desperacko powtarzając w duchu: Petey nie może tego zobaczyć, nie może widzieć, jak ojciec tonie na jego oczach, będziesz płynął, pieskiem, jeśli trzeba, byle naprzód, zrób coś...
Rozległ się kolejny głośny trzask - niemal huk - i znalazł się w wodzie, płynąc do brzegu tak, jak jeszcze nigdy w życiu - a brzeg był zdumiewająco bliski. Po minucie Hal stał już na dnie, zanurzony do pasa, pięć metrów od płazy.
Petey z pluskiem rzucił się ku niemu, wyciągając ręce; krzyczał, płakał i śmiał się równocześnie. Hal, brodząc w wodzie, ruszył w stronę syna. Petey, zanurzony po pierś, także parł naprzód.
W końcu się złapali.
Hal, oddychając ciężko ze zmęczenia, mimo wszystko dźwignął chłopca i zaniósł go na plażę. Tam obaj padli na piasek, dysząc.
- Tato? Już jej nie ma? Tej brzydkiejzłej małpy?
- Tak. Myślę, że chyba się jej pozbyliśmy. Tym razem na dobre.
- Łódź się rozpadła. Tak po prostu - rozleciała się wokół ciebie.
Hal zerknął na deski, unoszące się na wodzie jakieś dwadzieścia stóp dalej. Zupełnie nie przypominały solidnej łódki, którą niedawno wyciągnął z szopy na przystani.
- Już wszystko dobrze. - Oparł się na łokciu. Zamknął oczy pozwalając, by słońce ogrzało mu twarz.
- Widziałeś chmurę? - szepnął Petey.
- Tak. Ale teraz jej nie dostrzegam. A ty?
Spojrzeli na niebo. Tu i ówdzie pływały na nim białe obłoczki, lecz ani śladu wielkiej czarnej chmury. Zniknęła, tak po prostu.
Hal pociągnął Peteya.
- W domu będą ręczniki. Chodź. - Przystanął, patrząc na syna. - To wariactwo tak biec do wody.
Petey spojrzał na niego z powagą.
- Byłeś bardzo odważny, tato.
- Naprawdę? - Ani przez moment nie myślał o odwadze. Czuł wyłącznie strach, strach tak wielki, że przesłaniał cały świat. Jeśli ów świat w ogóle istniał. - Chodź, Pete.
- Co powiemy mamie?
- Nie wiem, olbrzymie. - Hal uśmiechnął się do syna. - Coś wymyślimy.
Przystanął na moment, patrząc na pływające w wodzie deski. Jezioro znów się uspokoiło; małe zmarszczki migotały w słońcu. Nagle Hal pomyślał o wczasowiczach, których nawet nie znał - może ojcu i synu, zasadzających się na wielką rybę. Mam cos, tato! - krzyczy chłopak. Wyciągnij, to zobaczymy - odpowiada ojciec i z głębin, ciągnąc za sobą zaplątane w talerze wodorosty, szczerząc zęby w upiornym powitalnym uśmiechu wynurza się... małpa.
Zadrżał. Ale to w końcu tylko jedna z możliwości.
- Chodź - powtórzył i razem ruszyli ścieżką przed płomienisty październikowy las, do domu.
Notatka z Nowin Bridgońskich,
24 października, 1980.
TAJEMNICA MARTWYCH RYB
Betsy Moriarty
SETKI martwych ryb zauważono w zeszłym tygodniu na jeziorze Crystal w sąsiednim miasteczku Casco. Najwięcej z nich zginęło w pobliżu Hunter’s Point, choć prądy w jeziorze nieco utrudniają dokładną lokalizację. Wśród martwych ryb znaleziono wszystkie gatunki, występujące w tutejszych wodach: samogłowy, szczupaki, miętusy, karpie, brązowe i tęczowe pstrągi, a nawet zabłąkanego łososia. Władze łowieckie i wędkarskie są równie zdumione...
tytuł orginalny:”Here There Be Tygers”
Ze zbioru opowiadań
‘Skeleton Crew’ tłum. GAMBIT
Charles musiał koniecznie wyjść do toalety.
Nie było sensu dłużej się oszukiwać, że wytrzyma do przerwy. Pęcherz dawał mu się nieznośnie we znaki, a panna Bird przyłapała go na tym, jak wiercił się w ławce. W szkole przy ulicy Żołędziowej pracowały trzy nauczycielki klas siódmych. Panna Kinney była młodą, buńczuczną blondynką i miała narzeczonego, który przyjeżdżał po nią niebieskim chevroletem
Camaro. Pani Trask, o figurze niczym mauretańska poduszka, splatała włosy w warkocze i śmiała się donośnie. Trzecia była panna Bird. Charles wiedział, że właśnie do niej trafi. Wiedział to od samego początku. To było mu przeznaczone. Albowiem panna Bird najwyraźniej pragnęła go zniszczyć. Nie pozwalała uczniom chodzić do piwnicy.
W piwnicach - mawiała panna Bird - mieszczą się kotłownie, a dobrze wychowane młode damy i kawalerowie nie powinni tam nigdy wchodzić, ponieważ piwnice są okropne, ciemne i lepkie od sadzy. Młode damy i kawalerowie nie chodzą do piwnicy, powiedziała, tylko do toalety. Charles znowu zacisnął kolana, tak mocno jak tylko mógł. Panna Bird skierowała na niego swój bystry wzrok. - Charles - powiedziała wyraźnie, nie odrywając wskaźnika od miejsca na mapie, gdzie leżała Boliwia - czy chcesz skorzystać z toalety?
W ławce przed nim, Cathy Scott zachichotała, przytomnie zasłaniając usta dłonią.
Kenny Griffen zaśmiał się szyderczo i kopnął Charlesa pod ławką. Charles poczuł, że się rumieni.
- Odpowiedz mi, Charles - ciągnęła dziarsko panna Bird - czy chcesz...
(oddać mocz zaraz powie oddać mocz zawsze tak mówi)
- Tak, panno Bird.
- Co ”tak”?
- Muszę pójść do piw... do toalety.
Panna Bird uśmiechnęła się. - Bardzo dobrze, Charles.
Możesz pójść do toalety i oddać mocz. O to chodzi, prawda? Musisz oddać mocz? Charles zwiesił głowę. Wyrok zapadł.
- Bardzo dobrze. W takim razie możesz iść. A następnym razem łaskawie nie czekaj, aż cię zapytam. Ogólne chichotanie. Panna Bird zastukała wskaźnikiem w tablicę. Charles pomaszerował w stronę drzwi, czując jak trzydzieści par oczu wwierca mu się w tył głowy. Cała klasa, włącznie z Cathy Scott, wiedziała, że właśnie idzie do toalety oddać mocz. Droga do drzwi wydawała mu się dłuższa niż odległość między bramkami na stadionie piłkarskim. Panna Bird przerwała lekcję i nie wypowiedziała ani słowa, dopóki nie wyszedł na opustoszały (na szczęście) korytarz i nie zamknął za sobą drzwi. Charles ruszył w stronę toalety dla chłopców (do piwnicy do piwnicy do piwnicy BO JA TAK CHCĘ) przeciągając palcami po chłodnych kafelkach na ścianie, zaczepiając o pinezki na tablicy ogłoszeń, muskając czerwoną
(W RAZIE POŻARU STŁUC SZYBKĘ I NACISNąĆ PRZYCISK) skrzynkę instalacji alarmowej.
Panna Bird to uwielbiała. Panna Bird uwielbiała widzieć, jak Charles rumieni się na oczach Cathy Scott (która nigdy nie musiała chodzić do piwnicy - to ma być sprawiedliwość?) i reszty klasy. Stara d-z-i-w-k-a, pomyślał. Przeliterował, bo w zeszłym roku doszedł do wniosku, że jeśli się przeliteruje brzydkie słowo, Pan Bóg nie uważa tego za grzech. Wszedł do męskiej toalety.
Wewnątrz panował chłód, a w powietrzu unosił się gryzący ale nie przykry zapach chloru. O tej porze, rano, toaleta była schludnym, wyludnionym, cichym i całkiem przyjemnym miejscem, zupełnie niepodobnym do zadymionej, śmierdzącej klitki w kinie ”Gwiazda” w mieście.
Toaleta
(!piwnica!) miała kształt litery L. Wzdłuż krótszego boku małe, kwadratowe lustra wisiały nad umywalkami z białej porcelany. Obok przymocowana była rolka papierowych ręczników, (NIBROC) a dłuższy bok zajmowały dwa pisuary i trzy zamykane kabiny. Zerknąwszy z przygnębieniem na swą szczupłą, bladą twarz w lustrze, Charles skręcił za róg. Tygrys leżał w drugim końcu toalety, pod marmurkowo-białym parapetem okna.
Był duży. Ciemne smugi żaluzji i brązowe pręgi pokrywały jego sierść. Przyjrzał się
Charlesowi uważnie i zmrużył zielone ślepia. Z jego gardła dobyło się jedwabiste, mrukliwe chrząknięcie. Napięły się gładkie muskuły łap i Tygrys wstał. Najbliższy pisuar pobrzękiwał od uderzeń tygrysiego ogona. Tygrys wyglądał na głodnego i rozzłoszczonego.
W ułamku sekundy Charles wrócił tam, skąd przyszedł.
Całą wieczność trwało, nim zatrzasnęły się szczelnie pneumatyczne drzwi, ale w końcu poczuł się bezpiecznie. Nie miały co prawda zamka, ale nie przypominał sobie, żeby czytał kiedyś o tygrysach, które potrafią otwierać drzwi.
Charles potarł nos wierzchem dłoni. Słyszał jak serce wali mu w piersi.
Nadal pragnął skorzystać z toalety - nawet bardziej niż przedtem.
Przestąpił z nogi na nogę, skrzywił się i przycisnął rękę do brzucha.
Strasznie potrzebował wejść do toalety. Gdyby tylko mógł mieć pewność, że nikt nie przyjdzie, poszedłby do damskiej. Znajdowała się po przeciwnej stronie korytarza. Charles wpatrywał się z utęsknieniem w jej drzwi, wiedząc, że nigdy nie ośmieli się ich przekroczyć, nigdy w życiu. Gdyby akurat weszła
Cathy Scott? Albo - wielki Boże! - gdyby przyszła panna Bird? Może Tygrys tylko mu się przywidział.
Uchylił drzwi na tyle, aby móc zajrzeć do środka.
Tygrys wyglądał zza rogu litery L zielonym, roziskrzonym okiem. Charlesowi wydało się, że dostrzega w lśniącej głębi tej zieleni maleńki niebieski pyłek, jakby oko Tygrysa pochłonęło jego własne. Jakby... Czyjaś ręka prześliznęła się po jego szyi.
Charles wydał zdławiony krzyk i poczuł, jak serce i żołądek podchodzą mu do gardła. Przez jedną przeraźliwą chwilę myślał, że narobi w spodnie. Kenny Griffin uśmiechał się zadowolony ze swego dowcipu.
- Panna Bird przysłała mnie po ciebie, bo zniknąłeś jak kamfora.
Będziesz miał drakę. - Wiem, ale nie mogę wejść do piwnicy - odparł Charles, czując jak kolana uginają się pod nim i zły, że Kenny napędził mu strachu.
- Masz zatwardzenie! - oznajmił radośnie Kenny. - Poczekaj, niech no tylko powiem o tym Caathy! - Tylko spróbuj! - pospieszył z pogróżką Charles.
- A poza tym, wcale nie mam zatwardzenia. Tam siedzi Tygrys.
- I co robi? Sika?
- Nie wiem - przyznał Charles odwracając się do ściany.
- Chciałbym tylko, żeby sobie poszedł - dokończył i łzy zaczęły spływać mu po twarzy.
- Co ty - powiedział Kenny, nieco spłoszony tym widokiem.
- No co ty.
- Przecież muszę tam wejść! Czy to moja wina? Panna Bird powie, że...
- Przestań. - Kenny wziął Charlesa za rękę, a drugą popchnął drzwi.
- Zmyślasz coś. Znaleźli się w środku jeszcze zanim Charles, śmiertelnie przerażony, mógł się uwolnić i skryć za drzwiami.
- Tygrys, też coś - oznajmił z niesmakiem Kenny.
- Jezu, panna Bird cię zabije.
- Jest w drugim końcu.
Kenny ruszył wzdłuż umywalek.
- Kici-kici-kici! Kici-kici!
- Nie idź tam! - syknął Charles.
Kenny zniknął za rogiem.
- Kici-kici! Kici-kici! Ki...
Charles skoczył za drzwi, przylgnął do ściany i czekał, zasłaniając usta dłońmi, zaciskając z całej siły powieki, czekał, czekał na wrzask.
Nie było wrzasku.
Nie wiedział jak długo tak stoi, zmartwiały, z pęcherzem na granicy wytrzymałości. Patrzył na drzwi do męskiej toalety. Nie mówiły mu nic.
Ot, zwyczajne drzwi. Za nic w świecie.
Nie ma mowy.
W końcu jednak wszedł.
Umywalki i lustra pozostały czyste, a zapach chloru nadal wypełniał całe pomieszczenie.
A jednak w powietrzu dawał się też wyczuć inny, niemiły aromat, jakby świeżo ciętej miedzi. Z niemym jękiem rozpaczy Charles zbliżył się do załamania ściany i wyjrzał za róg. Tygrys leżał rozciągnięty na podłodze, liżąc łapy długim, różowym jęzorem. Popatrzył na Charlesa bez zainteresowania.
Spomiędzy pazurów wystawał mu oddarty strzęp koszuli. Charles nie mógł wytrzymać już dłużej, cierpienie przerodziło się w agonię. Musiał.
Na palcach podszedł do porcelanowej umywalki - tej, która znajdowała się najbliżej drzwi. Panna Bird wpadła do toalety w chwili, gdy zapinał spodnie.
- Ach ty niedobry, brzydki chłopcze - powiedziała tonem niemal rozmarzonym.
Charles nie spuszczał wzroku z rogu, za którym...
- Przepraszam, panno Bird. Tygrys... Ja zaraz wszystko wymyję... Wezmę mydło...
Przyrzekam, panno...
- Gdzie jest Kenneth? - zapytała spokojnie panna Bird.
- Nie wiem.
Rzeczywiście nie wiedział.
- Tam?
- Nie!
Panna Bird podeszła do miejsca, w którym litera L tworzyła kąt prosty.
- Kenneth, przywołuję cię do porządku. Masz tu natychmiast przyjść.
- Panno Bird...
Ale panna Bird była już za rogiem. Miała zamiar zaskoczyć Kennetha.
Charles pomyślał, że panna Bird dowie się zaraz, jak naprawdę smakuje zaskoczenie.
Ponownie wyszedł na korytarz. Napił się wody z fontanny. Popatrzył na amerykańską flagę wiszącą nad wejściem do sali gimnastycznej. Rzucił okiem na tablicę ogłoszeń.
Sowa Przemądrzała upominała:
WIEDZCIE DZIECI, ŻE NIE WOLNO śMIECIĆ.
Przyjaciel Policjant ostrzegał: NIE ROZMAWIAJ Z NIEZNAJOMYMI.
Charles przeczytał wszystko dwa razy. Potem wrócił do klasy, podszedł do swojej ławki nie podnosząc wzroku z nad podłogi i ostrożnie usiadł na krześle.
Był kwadrans po jedenastej. Wyjął z tornistra Drogi do świata i zaczął czytać o tym, jak Bill ujeżdżał konie na rodeo.
KONIEC
Przełożyli z angielskiego: LarZ & Craven
Styczeń
Gdzieś, wysoko w górze świeci księżyc. Jest pełnia, ale tutaj w Tarker Mill styczniowa zamieć przesłoniła całe niebo śniegiem. Wiatr z całą swoją gwałtownością przemieszcza się przez opuszczoną Central Avenue, pomarańczowe pługi śnieżne już dawno się poddały. Arnie Westrum, zawiadowca na torze GS& WM, został odcięty od świata w małej szopie sygnalizacyjnej znajdującej się dziewięć mil poza miastem. Jego mała, napędzana na benzynę lokomotywa została zablokowana przez zaspy. Arnie próbuje przeczekać burzę w swojej szopie zabijając czas przez ustawianie pasjansa zatłuszczonymi, plastykowymi kartami. Na zewnątrz dźwięk wiatru podnosi się do przeraźliwego wycia. Westrum podnosi niespokojnie głowę... i ponownie wraca do swoich kart. W końcu to tylko wiatr...
Ale wiatr nie drapie w drzwi i nie skomli, żeby go wpuścić...
Arnie wstaje. Wysoki, chudy mężczyzna w wełnianej marynarce i kolejowej kamizelce, z Camelem wystającym z jednej strony warg. Jego poorana bliznami twarz zdaje się jaśnieć w delikatnym, pomarańczowym świetle wiszącej na ścianie lampy naftowej.
Drapanie powtarza się. To czyjś pies - myśli - zgubił się i chce, żeby go wpuścić, nic poza tym... ale mimo to wstrzymuje się. To byłoby nieludzkie, żeby zostawić biednego psa na zewnątrz w taki ziąb (nie, żeby w szopie było dużo cieplej; pomimo zasilanego przez akumulator piecyka grzewczego, może zobaczyć zimne kłęby pary, wydobywające się z jego ust)- ale Arnie ciągle waha się. Czuje lodowate ukłucie strachu w tym miejscu tuż pod sercem. To był zły okres w Tarker Mill; zło zostawiło wiele znaków swej obecności na tej ziemi. Arnie silnie odczuwa walijską krew swego ojca płynącą w jego żyłach i nie lubi widzieć tych znaków.
Zanim zdoła się zdecydować co zrobić ze swoim gościem, uniżone skomlenie staje się warczeniem. Słychać głuche stuknięcie, jakby coś nieprawdopodobnie ciężkiego uderzało w drzwi... cofnęło się i znów uderzyło. Drzwi trzęsą się we framudze i pokrywa śnieżna znajdująca się na nich wpada do wnętrza szopy.
Arnie Westrum ogląda się dookoła, szukając czegoś czym mógłby podeprzeć drzwi, ale zanim może sięgnąć po kruche krzesło na którym siedział, warcząca istota znów uderza w drzwi z nieprawdopodobną siłą, rozłupując je w drobny mak.
Stworzenie jeszcze przez moment uwięzione jest w szczątkach drzwi. Zgięte w łuk, kopie i szarpie się, jego pysk marszczy się podczas warknięć. Żółte ślepia stwora błyszczą. To największy wilk jakiego Arnie kiedykolwiek widział...
Jego warczenie brzmi strasznie, całkiem jak ludzkie słowa...
Drzwi rozłupują się, wydając jęk. Za chwilę ta istota będzie wewnątrz...
W rogu, wśród kupy narzędzi, stoi kilof oparty o ścianę. Arnie rzuca się w jego kierunku, chwyta go, podczas gdy wilk wpada do środka i kuli się. Łypie swymi żółtymi ślepiami na człowieka w kącie. Uszy wilka sterczą, futro jest najeżone. Z pyska zwisa mu język. Z tyłu przez rozwalone drzwi, śnieg wpada do środka.
Wilk skacze z rykiem, a Arnie machnął kilofem.
Jeden raz.
Na zewnątrz słabe światło lampy naftowej pada na śnieg przez roztrzaskane okno.
Wiatr zawodzi i wyje.
Słychać krzyk.
Coś nieludzkiego przybyło do Tarker Mill, tak nie dostrzegalne jak pełnia księżyca na dzisiejszym niebie. To jest wilkołak, i przybył bez żadnego powodu. Tak samo jak pokazuje się rak; psychopata z morderczymi skłonnościami, czy też zabójcze tornado. Teraz jest jego czas, to jest jego miejsce, w tym małym miasteczku w Maine, gdzie gotowana fasola jest podawana przez kościelną stołówkę na kolację co tydzień. Gdzie małe dziewczynki i mali chłopcy ciągle przynoszą jabłka swoim nauczycielom. Gdzie o spotkaniach na świeżym powietrzu Miejskiego Klubu Seniora informuje miejscowy tygodnik. W następnym tygodniu pojawią się wiadomości o wiele mroczniejsze.
Na zewnątrz śnieg zaczyna pokrywać tory i drogi, a zawodzenie wiatru wydaje się szaleć z przyjemności. Nie ma nic z Boga czy Światła w tym okrutnym dźwięku - jest tylko czarna zima i mroczny lód.
Rozpoczął się Cykl Wilkołaka.
Luty
Miłość, pomyślała Stella Randolph, leżąc w wąskim łóżku na czystym posłaniu, podczas gdy przez okno wlewa się błękitno mroźna poświata walentynkowego księżyca.
O miłość miłość miłości, miłość jest jak W tym roku Stella
Randolph, która prowadzi w Tarker’s Mill sklep krawiecki Set 4n Se
w, dostała dwadzieścia kartek walentynkowych: od Paula Newmana, od
Roberta Redforda, od Johan Travolty...nawet jedną od Ace Frehleya z
rockowej grupy Kiss. Wszystkie stoją na
biurku po przeciwległej
stronie pokoju mieniąc się chłodną poświatą księżyca. Sama je
sobie wysłała, jak co roku zresztą.
Miłość jest jak pocałunek o świcie...jak ostatni, prawdziwy pocałunek z zakończenia romantycznej historii rodem z Harelquina...miłość jest jak widok róż o brzasku...
O tak, śmieją się z niej w Tarker’s Mill. Chłopcy żartują sobie z niej i naśmiewają się ukradkiem (a czasem kiedy stoją bezpiecznie po drugiej stronie ulicy i konstabla Neary’ego nie ma w pobliżu, wołają swoimi słodkimi, drwiącymi głosikami: Gruba - Gruba), ale ona wie co to miłość i wie o księżycu. Jej sklep powoli, stopniowo upada, a ona sama ma nadwagę, ale dzisiaj w tę noc marzeń, podczas której lodowato mroźny księżyc przebija się przez lekko oszronione szyby, wydaje jej się że nadal ma szansę na miłość, miłość i zapach lata, który czuć kiedy on się pojawia...
Miłość jest jak szorstkie dotknięcie męskiego policzka, ociera i drapie.
Nagle słyszy drapanie w szybę.
Podnosi się na łokciach, kołdra zsuwa się z jej obszernego biustu. Światło księżyca zostaje zasłonięte przez ciemny, niewyraźny, ale męski kształt. Pomyślała: to sen...a we śnie mogę sprawić, że do mnie przyjdzie...we śnie sama do niego przyjdę.
Ludzie mówią na nią, że jest brudna, ale ona jest czysta, jest właściwa. Miłość jest jak nadejście.
Przekonana że to sen wstaje, ponieważ wie że tam czeka na nią mężczyzna którego zna, którego mija każdego dnia na ulicy. To (miłość, miłość jest jak nadejście, miłość nadeszła)
Ale kiedy jej pulchne palce sięgają za zimny uchwyt okna widzi, że to wcale nie jest mężczyzna. To zwierzę. Duży włochaty wilk, który przyczaił się do jej domu na obrzeżach miasteczka od zachodniej strony. Przednie łapy ma oparte na parapecie, tylnie po zad zakopane w śnieżnej zaspie.
Ale dziś w Dzień Świętego Walentego zazna miłości, pomyślała - Nawet we śnie jej wzrok ją oszukał - To mężczyzna i to nieprzyzwoicie przystojny (nieprzyzwoitość tak miłość jest jak nieprzyzwoitość)
Zjawił się w tą księżycową noc i posiądzie ją. Zdobędzie.
Podnosi okno, a kiedy mroźny podmuch zimnego powietrza, powoduje, że jej cienka błękitna koszula nocna zaczyna falować, dociera do niej, że to nie sen. Mężczyzna zniknął, a ona omal nie zemdlawszy uświadamia sobie, że nigdy go tam nie było. Drżącym krokiem, po omacku zaczyna się cofać. Wilk spokojnie, gładko wślizguje się do pokoju i otrzepuje się, rozpylając w ciemności płatki bielutkiego śniegu.
Ale przecież miłość! Miłość jest jak... jak... jak krzyk Zbyt późno przypomina sobie Arnie Westrum, rozszarpaną w kolejowej chatce na zachód od miasteczka zaledwie miesiąc temu. Zbyt późno...
Wilk zbliża się w jej stronę, żółte ślepia święcą z pożądania. Stella Randolph cofa się powolnym krokiem w stronę swojego wąskiego łóżka. Kiedy jej pulchne nogi napotykają na jego obrzeże, opada na nie.
Światło księżyca pokrywa futro bestii srebrnymi smugami.
Mroźny powiew wiatru z otwartego okna sprawia, że walentynko we kartki zaczynają się delikatnie poruszać. Jedna z nich upada i cicho przecinając powietrze wahadłowym ruchem, leniwie opada na podłogę.
Wilk rozstawia łapy na łóżku, tak że kobieta może czuć jego oddech...gorący, ale w jakiś sposób przyjemny. Ślepia wlepione prosto w nią.
- Ukochany - szepcze i zamyka oczy.
Wilk opada na nią.
Miłość jest jak umieranie...
Marzec
Ostatnia prawdziwa zamieć tego roku - gruby, mokry śnieg wraz z
nadejściem zmierzchu staje się deszczem ze śniegiem - sprawia, że
gałęzie w całym Tarker Mill łamią się z głuchym,
przypominającym strzał z pistoletu trzaskiem i spadają na ziemię.
Matka Natura przycina spróchniałe gałęzie - mówi Milt
Sturmfuller, miejski bibliotekarz, swojej żonie, gdy siedzą razem
pijąc kawę. To szczupły mężczyzna z wąską głową i bladymi,
niebieskimi oczami. Przez dwanaście lat więzi swoją ładną i
cichą żonę w związku pełnym terroru. Jest parę osób, które
domyślają się prawdy - jedną z nich jest żona konstabla Near’ego
- Joan, ale
miasteczko może być mrocznym miejscem i nikt poza
nimi nie wie tego na pewno.
Miasteczko dochowuje swoich tajemnic.
Milt lubi to zdanie, więc powtarza: Tak, Matka Natura przycina spróchniałe gałęzie... - i wtedy gaśnie światło. Donna Lee Sturmfuller wydaje z siebie cichy krzyk. Rozlewa także swoją kawę.
- Posprzątaj to - mówi do niej chłodno mąż - Posprzątaj to w tej chwili.
- Tak, kochanie. W porządku.
W ciemności kobieta obija sobie piszczel o podnóżek, próbując znaleźć szmatę, żeby wytrzeć wylaną kawę. Krzyczy z bólu. W ciemności jej mąż śmieje się z niej serdecznie. Nie ma nic bardziej zabawnego niż ból jego żony, no może poza dowcipami z Reader’s Digest. Te żarty - Humor w Mundurze czy Życie w TYCH Stanach Zjednoczonych - naprawdę go śmieszą.
Tak samo jak spróchniałe gałęzie, Matka Natura przycina linie wysokiego napięcia przy Tarker Brook tej oszalałej, marcowej nocy. Deszcz ze śniegiem przykrywał linie energetyczne dopóki nie wytrzymały i popękane pospadały na drogę jak gniazda węży, wijąc się i buchając niebieskimi płomieniami. Całe Tarker Mill pochłania mrok.
Jakby burza jest już usatysfakcjonowana i zaczyna powoli słabnąć, a niedługo przed północą temperatura spada z 33 stopni F do 16 stopni F. Śnieżna breja zamarza tworząc coś na kształt dziwnych rzeźb.
Ściernisko Starego Hagua - miejscowi nazywają je Czterdziestoakrowym Polem - sprawia bardzo ponure wrażenie. Domy pozostają mroczne; zbiorniki na olej chłodne. Żaden z pracowników elektrowni, na razie nie da rady dostać się do przerwanych przewodów. Drogi są śliskie jak lodowisko.
Chmury rozchodzą się. Księżyc w pełni przedziera się przez ich pozostałości. Pokryta lodem Main Street błyszczy się jak kość trupa.
Wśród nocy coś zaczyna wyć.
Później nikt nie będzie w stanie powiedzieć, skąd dochodzi ten dźwięk; był wszędzie i jednocześnie nigdzie. Zupełnie jak księżyc w pełni oświetlający skąpane w mroku domy miasteczka. Wszędzie i nigdzie tak, jak zawodzący marcowy wiatr; jakby śp. Berserker dął w swój róg. Wycie unosi się z wiatrem: samotne i dzikie.
Donna Lee słyszy je, gdy jej nieprzyjemny mąż śpi tuż obok niej; konstabl Neary słyszy je stojąc w oknie swej sypialni na Laurel Street; Ollie Parker, gruby i nieskuteczny dyrektor szkoły podstawowej, słyszy je w swojej własnej sypialni; inni także je słyszą. Jednym z nich jest chłopiec na wózku inwalidzkim.
Nikt nie widzi istoty wydającej ten dźwięk. Nikt też nie zna nazwiska pracownika elektrowni, który w końcu wyszedł na zewnątrz, żeby naprawić zerwane kable przy Tarker Brook. Znaleziono go dzisiejszego ranka. Był przykryty szronem, z twarzą wykrzywioną a cichym krzyku, w postrzępionym, starym płaszczu i rozpiętą pod szyją koszulą. Elektryk siedział w zamarzniętej kałuży własnej krwi, gapiąc się na zerwane przewody, jego dłonie ciągle pokazywały znak odpędzający urok, ale na palcach było widać lód. Dookoła niego pełno było śladów. Wilczych śladów.
Kwiecień
Jeszcze przed połową miesiąca śnieżne płatki stały się kroplami deszczu. Coś niesamowitego dzieje się w Tarker Mill, mianowicie wszystko staje się zielone. Lód na stawie Matty Tellinghamma zniknął, a zaspy śnieżne w połaciach drzew zwanych Wielkim Lasem zaczęły się kurczyć. Wygląda na to, że stara i wspaniała sztuczka znów się wydarzy. Nadejdzie wiosna.
Ludzie z miasteczka świętują to na swój sposób, pomimo mroku, który padł na miasteczko. Babcia Hague piecze ciasto i wystawia je na kuchenny parapet, żeby ostygło. W niedzielę, w Kościele Baptystów, wielebny Lester Lowe czyta z Księgi Salomona i głosi kazanie zatytułowane: Wiosna miłości Pana. W bardziej świecki sposób, Chris Wrightson, największy pijaczyna w Tarker Mill, rzuca swoje Wielkie Wiosenne Picie i zatacza się w srebrzystym, nierealnym świetle prawie pełnego kwietniowego księżyca. Billy Robertson, barman i właściciel jedynego w Tarker Mill saloonu, obserwuje Chrisa, który wychodząc mruczy coś jeszcze do barmanki. Jeżeli wilk, kogoś dzisiaj zabierze, to sądzę, że właśnie Chrisa.
- Nie mów o tym - odpowiada barmanka, wzdrygając się. Nazywa się ona Elise Fournier. Ma 24 lata, i należy do Kościoła Baptystów. Śpiewa nawet w chórze, ponieważ podkochuje się w wielebnym Lowie. Jednak planuje ona opuścić Tarker Mill jeszcze przed nadejściem lata, zadurzenie czy nie, ale ta cała wilcza - sprawa zaczyna ją przerażać. Zaczęła się zastanawiać czy nie dostawałaby większych napiwków w Portsmouth... a jedyne wilki jakie tam są, noszą marynarskie mundury.
Noce kiedy w Tarker Mill księżyc osiąga pełnię trzeci raz w tym roku to niewygodny czas... dni są znacznie lepsze. Każdego popołudnia niebo nad miasteczkiem pełne jest latawców. Jedenastoletni Brady Kincaid, dostał na swoje urodziny latawiec w kształcie sępa. Spędził wiele czasu czerpiąc przyjemność z poczucia, że wijący się w jego rękach latawiec jest jak żywa istota, obserwując jak nurkuje i pikuje przez błękitne niebo, ponad głowami ludzi. Zapomniał, że ma wrócić do domu na kolację, nie przejmował się, że inni bawiący się latawcami odchodzili; jeden za drugim, razem ze swoimi zabawkami wciśniętymi bezpiecznie pod ramiona. Nie przejmował się, że jest sam.
W blednących świetle dnia i wydłużającymi się cieniami zdaje
sobie w końcu sprawę, że zbyt długo ociągał się z powrotem do
domu, a księżyc już zaczyna wschodzić ponad drzewa w parku. Po
raz pierwszy jest to wiosenny księżyc, nadęty i pomarańczowy na
miejsce tego
zimnego i białego, ale Brandy nie zwraca na to
uwagi, jest świadomy jednego: został na dworze zbyt długo i jego
ojciec pewnie mu za to wleje... a ciemność zapada. W szkole śmiał
z fantastycznych opowieści swoich kolegów o wilkołaku. Mówili, że
w zeszłym miesiącu zabił elektryka, Stellę Randolph dwa miesiące
temu, Arnie’go Westruma w Styczniu. Ale teraz nie jest mu do
śmiechu. Gdy księżyc zamienia kwietniowy zmierzch w krwawą
jasność, historie te wydają się prawdziwe.
Zaczyna nawijać szpagat na szpulę, tak szybko jak tylko może, przyciągając wpatrzonego w ciemniejące niebo Sępa. Za szybko nawija sznurek, a wiatr nagle przy cicha. W rezultacie latawiec zaczyna oddalać się. Brandy idzie za nim nawijając sznurek, zerkając nerwowo przez ramię... i nagle szpagat zaczyna się szarpać i ruszać w jego rękach, rzucać do tyłu i do przodu. Przypomina mu to walkę z rybą, z wielką sztuką, jaką odbył pewnego dnia w nad Tarker Stream. Patrzy na latawiec marszcząc brwi i nagle linka urywa się.
Rozrywający ryk przepełnia nagle niebo, a Brandy Kincaid krzyczy. Teraz wierzy. O tak, teraz wierzy, ale jest już za późno, a jego krzyk ginie w tym przerażającym ryku, który nagle staje się wzbudzającym dreszcz skowytem.
Wilk biegnie prosto na niego, biegnie na dwóch nogach, ma skołtunione, rude futro; świecące niczym zielone lampy oczy, a w jednej łapie - łapie z ludzkimi palcami i pazurami w miejscach gdzie powinny być paznokcie - trzyma należącego do Brande’go latawiec - sępa.
Zabawka jak szalona powiewa na wietrze.
Brandy odwraca się, żeby biec, ale oschłe ramiona otaczają go; czuje coś jakby krew i cynamon, a następnego dnia zostaje znaleziony podparty o Pomnik Ofiar Wojny, bez głowy i z Sępem w jednej ze sztywnych dłoni.
Latawiec powiewa, jakby próbował wzlecieć do nieba, jakby chciał się wyrwać z tej imprezy, chory i przerażony. Powiewa, bo właśnie podniósł się wiatr. Powiewa, jakby wiedział, że to dobry dzień dla latawców.
Maj
W wigilię Niedzielnego Przyjścia w Kościele Łaski Baptystów, wielebny Lester Lowe miał koszmar, z którego budzi się roztrzęsiony i zlany potem, wpatrując się w wąskie okienka swojej plebani. Po drugiej stronie ulicy widać kościół. Przez okna wpada srebrzyste światło księżyca i przez chwilę wielebny spodziewa się ujrzeć wilkołaki o których szeptali miejscowi dziwacy. Potem zamyka oczy i błagając o przebaczenie za to, że przez chwilę zwątpił, kończy zaczętą modlitwę słowami, których nauczyła go matka: Na Litość Boską, Amen.
Ale ten sen...
Śnił, że odprawia jutrzejszą mszę z okazji Niedzielnego Przyjścia. Kościół, jest zawsze w ten dzień, jest pełny, każda ława jest zajęta (tylko najstarsi mieszkańcy miasteczka nadal nazywają to święto Niedzielnego Siedzenia W Domu). Nie tak jak w zwyczajną niedzielę, kiedy to musi patrzeć jak większość miejsc jest prawie pusta.
W swoim śnie celebruje mszę z zaangażowaniem jakie rzadko zdarza mu się w rzeczywistości (ma zwyczaj mówić monotonnie, co może być przyczyną tak drastycznego spadku frekwencji w ostatnich 10 latach). Dzisiejszego ranka jednak jego słowa zostały natchnione Zielonoświątkowym Ogniem i nagle uświadamia sobie, że odprawia najbardziej doniosłą ceremonię w swoim życiu, której temat brzmi: BESTIA KROCZY POŚRÓD NAS. Pochłonięty przekazaniem głównej myśli, nie zdaje sobie sprawy, że jego głos staje się silniejszy, a jego słowa zaczęły nabierać rytmicznego brzmienia.
Bestia jest wszechobecna, mówi. Potężny Szatan może być wszędzie. Na zabawie szkolnej. Może kupować w sklepie paczkę Marlboro i zapalniczkę gazową Bic. Może stać naprzeciwko Apteki Brightona i jedząc Slim Jima czekać aż na dworzec wjedzie autobus Greyhounda z Bangor. Bestia może stać koło ciebie na koncercie lub jeść szarlotkę w Przekąś i Pogadaj na Main Street. Tak, Bestia - Intonuje, a jego głos przechodzi w rytmiczny szept. Wszystkie oczy skupione sana jego osobie. Usidlił ich. Uważajcie na Bestię, o bracia, bo może się do was uśmiechać i zapewniać że jest waszym sąsiadem, ale jej zęby są ostre, a oczy poruszają się w niepokojący sposób. Po tym ja poznacie. To Bestia. Ona tu jest, tu, w Tarker’s Mill. Ona Tu przerywa swoją elokwentną mowę, ponieważ coś dziwnego zaczyna się dziać w jego pogodnym do tej pory kościele. Zgromadzeni zaczynają się zmieniać, a on z przerażeniem zdaje sobie sprawę, że przemieniają się w wilkołaki. Wszyscy który się zebrali, trzysta osób: Victor Bowle, grubawy człowieczek, z pobladłą twarzą...jego skóra nabiera brązowej barwy, twardnieje, pokrywa się włosami. Violet MacKenzie, stara panna ucząca gry na fortepianie...jej szczupłe ciało nadyma się, rozszerza, jej cieniutki nosek rozpłaszcza się. Opasły nauczyciel nauk przyrodniczych Elbert Freeman staję się jeszcze większy, jego lśniąca, niebieska koszula rozdziera się, a kłęby włosów wylatują w powietrze niczym zawartość starej kanapy! Jego mięsiste wargi rozchodzą się, ukazując kły wielkości fortepianowych klawiszy!
Bestia, wielebny Lowe próbuje wykrztusić to we śnie, ale nie może wydobyć z siebie żadnego słowa. Kiedy widzi jak diakon baptystów Cal Blodwin, posuwając się wzdłuż głównego przejścia, z głową przekrzywioną na jedną stronę, warcząc i powłócząc nogami gubi pieniądze ze srebrnej tacy, w przerażeniu, chwiejnym krokiem odsuwa się od ambony. Violet Mackenzie rzuca się na niego i oboje gryząc się i wrzeszcząc w nieludzki sposób, zaczynają tarzać się po ziemi.
Kiedy reszta dołącza do nich, a odgłosy w kościele zaczynają przypominać te, które zwierzęta w ZOO wydobywają z siebie kiedy nadchodzi czas ich karmienia, wielebny Lowe krzyczy niczym w ekstazie: Bestia! Bestia jest wszędzie! Wszędzie! Wszę... Ale jego głos nie jest już jego głosem, zmienia się w coś na kształt warczenia, a kiedy spogląda w dół, widzi że jego ręce wystające z rękawów sutanny, zmieniły się w łapy zakończone pazurami.
I wtedy się budzi.
To tylko sen, pomyślał kładąc się z powrotem na łóżku. Dzięki Bogu, to tylko sen.
Ale kiedy rano, w dzień Niedzielnego Przyjścia, tuż po nocy na którą przypadała pełnia księżyca, otwiera drzwi swojego kościoła, wie że to co ukazuje się jego oczom to nie jest sen. Rozszarpane ciało wieloletniego dozorcy, Clyde’a Corlissa, leży przewieszone przez ambonę głową w dół. Obok leży szczotka.
Ale to wcale nie jest sen. Wielebny Lowe chciałby żeby tak było. Nabiera powietrza w płuca i zaczyna krzyczeć.
W tym roku wiosna ponownie zawitała do miasteczka, ale tym razem przyszła z nią Bestia.
Czerwiec
W najkrótszą noc roku, Alfie Knopfler, który jest właścicielem
Przekąś i Pogadaj - jedynej kawiarni w Tarker Mill - poleruje swoją
długą ladę firmy Formica, aż do oślepiającego błysku. Rękawy
jego białej koszuli są zawinięte za jego umięśnione i
wytatuowane ramiona. Kawiarnia w tej chwili jest kompletnie pusta i
gdy kończy polerować ladę, zamyśla się na chwilę wpatrzony w
ulicę na zewnątrz. Przypomina sobie, że kiedyś pewnego
pachnącego, wczesnoletniego wieczora jak ten, przestał być
prawiczkiem. Jego dziewczyną była wtedy Arlene McCune, która
obecnie jest panią Arlene Bessey i żoną jednego z
najbardziej
obiecujących, młodych prawników w Bangor. Boże,
jak ona się wtedy ruszała na tylnym siedzeniu jego samochodu i jak
pięknie wówczas pachniała noc.
Drzwi stoją otworem wpuszczając do środka falę promieni księżycowych. Alfie sądzi, że kawiarnia dlatego jest pusta, bo ludzie boją się bestii, która zwykła grasować przy pełni księżyca. Jednak on nie jest wystraszony, ani zmartwiony. Nie jest wystraszony, bo waży ponad 110 kilogramów, a większość tej masy stanowią dobre, stare mięśnie, które wyhodował podczas służby w marynarce. Nie jest też zmartwiony, ponieważ wie, że jego stali klienci przyjdą jutro z samego rana na porcję sadzonego jajka z frytkami i kawę. Może zamknę dzisiaj trochę wcześniej - myśli sobie - Wyłączę ekspres do kawy, pozamykam wszystko i wezmę sobie sześciopak. Po wstąpię do kina dla zmotoryzowanych na drugi seans. Czerwiec, czerwiec, pełnia księżyca - dobra noc, żeby wypić kilka piw i obejrzeć coś w kinie. Dobra noc, żeby powspominać wydarzenia z przeszłości.
Kieruje się ku ekspresowi do kawy, kiedy otwierają się drzwi. Aflie odwraca się zrezygnowany.
- Cześć! Jak się masz? - pyta się gościa, bo jest to jeden z jego stałych klientów, jednak bardzo rzadko widzi go tutaj później niż po dziesiątej rano.
Klient kiwa głową i zamieniają między sobą parę przyjacielskich słów.
- Kawy? - pyta Alfie.
- Poproszę.
No, cóż może jeszcze zdążę na późniejszy seans - myśli Alfie odwracając się ku ekspresowi do kawy. Klient nie zachowuje się jakby miał zostać tu na długo. Wygląda na zmęczonego lub na chorego.
Nagle Alfie doznaje szoku i ogłupiały wpatruje się w gładką powierzchnię automatu do kawy. Ekspres, zresztą jak wszystko inne w Gadaj i Przeżuwaj, jest starannie wypolerowany i jego stalowa tafla odbija wszystko jak lustro. Właśnie w tej gładkiej i wypolerowanej powierzchni Alfie widzi coś nieprawdopodobnie wstrętnego. Jego klient, ktoś kogo widzi codziennie, ktoś kogo każdy w Tarker Mill widzi codziennie, zmienia się.
Twarz klienta w jakiś sposób przemieszcza się, topnieje, grubieje, rozszerza się. Bawełniana koszula klienta rozciąga się, rozciąga... i nagle zaczyna pękać w szwach. Alfiemu Kopfler’owi absurdalnie kojarzy się to z tym programem Niewiarygodny Haik, który tak lubi oglądać jego mały siostrzeniec Ray.
Przyjemna i poczciwa twarz klienta zaczyna stawać się twarzą bestii. Jego jasnobrązowe oczy, zaczynają jaśnieć; stają się straszliwie złoto - zielone. Klient wrzeszczy...ale krzyk zamiera i staje się rozrywającym rykiem furii.
To coś - istota, Bestia, wilkołak czymkolwiek to jest - maca rękami gładką powierzchnię lady i przewraca cukiernicę. Kiedy naczynie toczy się po blacie, rozsypując cukier, Bestia chwyta za nie - ciągle głośno zawodząc - i roztrzaskuje na ścianie, gdzie wypisane są specjalności kawiarni.
Alfie obraca się dookoła i strąca biodrem ekspres z półki. Automat spada na ziemię z głośnym brzękiem, rozpryskując wszędzie gorącą kawę i parząc Alfiemu kostki. Krzyczy z bólu i strachu. Tak, teraz się boi. Już zapomniał o swoich 110 kilogramach solidnych mięśni, nie pamięta już o swoim siostrzeńcu Rayu, zapomniał nawet o swoim stosunku z Arlene McCune na tylnim siedzeniu samochodu. Teraz jest tylko bestia, przypominająca potwora z taniego horroru, które ogląda się w kinie dla zmotoryzowanych. Potwora, który wyszedł z ekranu. Bestia skacze na Alfiego, on próbuje zrobić unik, ale potyka się o przewrócony ekspres i rozkłada się na czerwonym linoleum. Kolejny przejmujący ryk, powódź ciepłego żółtego oddechu, i wielki, czerwony ból gdy szczęki stworzenia zanurzają się w mięśniach jego pleców i rozrywają je ze straszliwą siłą. Krew zalewa podłogę, ladę, ruszt.
Alfie chwieje się na nogach, z wielką, rozszarpaną i sikającą krwią raną na plecach. Próbuje krzyczeć, a białe światło księżyca, letniego księżyca, wpada przez okno i oślepia jego oczy. Bestia znów skacze na niego. Światło księżyca to ostatnia rzecz, którą widzi Alfie.
Lipiec
Odwołali czwartego lipca.
Zadziwiająco mało współczucia okazują Maty’emu Coslow’owi jego najbliżsi, kiedy mówi im o tym. Być może nie rozumieją jak wielki jest jego żal.
- Nie bądź niemądry mówi szorstko matka - często mówi do chłopca w ten sposób, a kiedy musi sobie w jakiś sposób wytłumaczyć swoją szorstkość, wmawia sobie, że nie może rozpieszczać dzieciaka tylko dlatego, że jest niepełnosprawny, że spędzi resztę swego życia na wózku inwalidzkim.
- Poczekaj do następnego roku! - mówi ojciec poklepując go po plecach. Za rok będzie sto razy fajniej niż byłoby teraz. O tak, kurka wodna, sto razy wspanialej. Zobaczysz, mały! Tak, tak.
Herman Coslaw jest nauczycielem wychowania fizycznego w szkole podstawowej w Tarker’s Mill, i prawie zawsze mówi do swojego syna głosem, który Marty nazywa głosem Serdecznego Kumpla. Często powtarza też Tak, tak!. Prawda jest taka, że Marty trochę działa Hermanowi na nerwy. Herman żyje w świecie żywotnych, aktywnych dzieciaków które się ścigają, grają w baseball, pływają...Czasami jednak podnosi wzrok i pośród tego wszystkiego widzi Marty’ego, siedzącego na wózku inwalidzkim i obserwującego. To irytuje Hermana, a kiedy jest tym zdenerwowany, ryczy swoim głosem Serdecznego Kumpla i mówi Tak, tak! albo kurka wodna i nazywa Marty’ego małym rozbrykanym urwisem.
- Ha, ha, więc ostatecznie nie masz tego, co chciałeś! śmieje się jego starsza siostra, kiedy stara się jej wytłumaczyć, jak bardzo oczekiwał tego wieczoru, jak bardzo czeka na ten dzień każdego roku. Bukiety światła na niebie nad Ratuszem, jasne wybuchy jasności poprzedzane głuchym odgłosem KER-WHAMP! który odbija się między niskimi wzgórzami. Kate jest o trzy lata starsza od dziesięcioletniego Marty’ego i jest przekonana, że wszyscy kochają go tylko dlatego, że nie potrafi chodzić. Jest zadowolona, że pokazy sztucznych ogni zostały odwołane.
Nawet dziadek, na którego współczucie liczył Marty, nie jest specjalnie przejęty. Nykt nie młoże łodwołać 4 lipca, chłopcze mówi z ciężkim, słowackim akcentem. Siedział na werandzie, kiedy Marty, pokonując drzwi frontowe, podjechał do niego swoim bzyczącym, zasilanym na baterię wózkiem inwalidzkim, żeby z nim porozmawiać. Dziadek usiadł ze szklanką wódki w dłoni, spoglądając na trawiastą ścieżkę prowadzącą do lasu. Działo się to dwa dni temu, drugiego lipca. Łodwołali tilko zwikłe płokazy sztucznych łogni. Zresztą, wiesz dlaczegu.
Marty wiedział. Z powodu mordercy. W gazetach nazywali go Księżycowym Mordercą. Marty słyszał wiele plotek, zanim lekcje się skończyły i zaczęło się lato. Wiele dzieciaków mówiło, że Księżycowy Morderca, nie jest żadnym prawdziwym mężczyzną, ale jakimś nadprzyrodzonym stworzeniem. Być może wilkołakiem. Marty nie wierzył w to - wilkołaki są tylko w horrorach - ale uważał, że grasuje jakiś maniak, który pała żądzą zabijania, kiedy tylko księżyc jest w pełni. A pokaz sztucznych ogni zostały odwołane ze względu ich przeklętą godzinę policyjną.
W styczniu, siedząc przy drzwiach frontowych i wyglądając na werandę, patrząc jak przejmujący, lodowaty wiatr miota welonami śniegu wzdłuż zmrożonej ziemi, lub stojąc przy drzwiach frontowych, sztywny jak statua, unieruchomiony przez specjalistyczne protezy na nogach, patrząc jak inne dzieci wciągają sanki na Wzgórze Wrighta, rozmyślał o pokazie sztucznych ogni, że będzie to coś cudownego. Myślał o ciepłym letnim wieczorze, zimnej Coli, tworzących młynki różach ognia rozświetlających ciemność i ułożonej z Rzymskich Świec Amerykańskiej fladze.
Ale teraz pokaz został odwołany...i nieważne co wszyscy mówią, że Marty jest nudny. On czuje, że tak naprawdę to jest jego święto.
Tylko wujek AL, który wpadł niespodziewanie do miasteczka późnym rankiem, aby wraz z rodziną zjeść tradycyjnego łososia ze świeżym groszkiem, zrozumiał. Wysłuchał go z uwagą po lunchu, stając na płytkach werandy, ubrany w kąpielówki (reszta pływała i śmiała się w nowym basenie Coslaw’ów po drugiej stronie domu).
Marty skończył i spojrzał z niepokojem na wujka Ala.
- Wiesz o czym mówię? Rozumiesz? To nie ma nic wspólnego z moim kalectwem, tak jak mówi Katie, albo z tym, że Amerykanom pokazy sztucznych ogni przewróciły w głowie, jak myśli dziadek. To po prostu nie w porządku, gdy czekasz na coś z utęsknieniem tak długo...to nie jest w porządku, gdy Victor Bowle i kilku głupków z ratusza nagle wyskakuje z takim pomysłem i wszystko odbierają. Zwłaszcza gdy jest to coś, czego pragniesz. Rozumiesz?
Przez krótką chwilę wujek rozważał pytanie Marty’ego. Na tyle
długą jednak, aby Marty usłyszał wibrujący dźwięk trampoliny
na końcu basenu i serdeczny okrzyk taty: Świetnie
Katie! Tak,
tak! Napraaaaawdę świetnie!. Potem wujek Al Powiedział cicho:
Oczywiście, że wiem. Może możesz urządzić swój własny Czwarty
Lipca.
- Mój własny Czwarty Lipca? Jak to?
- Podjedź do mojego samochodu, Marty. Mam coś dla ciebie chodź, pokażę ci. I odszedł krocząc betonową ścieżką okrążającą dom zanim Marty zdążył się zapytać co ma na myśli.
Jego wózek inwalidzki zabrzęczał i ruszył na podjazd, pozostawiając w tyle roześmiane krzyki, pluski i głośne kadummmm trampoliny. Pozostawiając huczący głos Serdecznego Kumpla jego taty. Szczęk protez oraz niski, miarowy odgłos wózka, który towarzyszył mu praktycznie przez całe życie były dla niego teraz muzyką.
Wujek Al miał nisko zawieszonego Mercedesa Cabrio. Marty wiedział, że jego rodzice nie są zachwyceni tym samochodem (śmiercionośna pułapka za 28 tysięcy dolarów), ale Marty go uwielbiał. Kiedyś nawet wujek Al wziął go na przejażdżkę po bocznych drogach, które przecinały Tower’s Mill i jechał bardzo szybko - siedemdziesiąt albo nawet osiemdziesiąt mil na godzinę. Nie powiedział Marty’emu jak szybko pędzili. Jeśli nie wiesz, nie będziesz się bał, powiedział. Ale Marty nie był przerażony. Następnego dnia brzuch bolał go ze śmiechu.
Wujek Al wyciągnął coś ze schowka na rękawiczki i gdy Marty podjechał i zatrzymał się obok samochodu, położył grubą, celofanową paczkę na jego wychudzonych udach. Trzymaj mały powiedział. Szczęśliwego Czwartego Lipca.
Pierwszą rzeczą, jaką Marty zobaczył były chińskie znaczki na opakowaniu. Później spojrzał na to co było w środku i jego serce zaczęło bić mocniej, jakby chciało się wyrwać z piersi. Celofanowa paczka była pełna sztucznych ogni.
- Te, które wyglądają jak piramidy to Twizzery, powiedział wujek Al.
Marty, całkowicie oniemiały z radości, chciał coś powiedzieć, ale żadne słowa nie wydostawały się z jego ust.
- Podpal lont, postaw je i będą rozpylać tyle kolorów ile jest w oddechu smoka. Tuby z wystającymi z nich cienkimi patyczkami to rakiety odpalane z butelek. Wsadzasz w pustą butelkę Coli i gotowe. Te małe to fontanny. Są jeszcze dwie Rzymskie świece...no i oczywiście paczka petard. Ale te najlepiej odpal jutro.
Wujek Al rzucił okiem w kierunku basenu skąd dochodziły wesołe odgłosy. Dziękuję! Marty w końcu mógł zaczerpnąć powietrza, Dziękuję, wujku!
- Tylko nie mów mamie skąd je masz, powiedział wujek. Wiesz o co biega, nie?
- Tak, tak! wybąkał Marty, choć tak naprawdę nie miał pojęcia co ma bieganie do pokazu sztucznych ogni. Ale jesteś pewien, że ich nie chcesz, wujku?. Mogę mieć ich więcej, powiedział wujek Al. Znam pewnego człowieka z Brighton. Będzie handlował nimi aż do zmroku. Położył dłoń na głowie Marty’ego. Poczekaj ze swoim Czwartym Lipca, aż wszyscy pójdą spać. Nie odpalaj żadnej z tych głośnych, bo ich pobudzisz. I na Miłość Boską nie rozwal sobie ręki, bo inaczej moja starsza siostra już nigdy się do mnie nie odezwie.
Wujek Al roześmiał się, wpakował się do swojego samochodu i odpalił z rykiem silnik. Podniósł rękę na wpół salutując Marty’emu i odjechał podczas gdy chłopak nadal próbował wyjękiwać podziękowania. Siedział tam przez chwilę, patrząc za wujkiem, przełykając ślinę i z trudem powstrzymując się przed płaczem. Potem schował paczkę fajerwerków pod koszulkę i wrócił do domu i swojego pokoju. Myślami był już przy nadchodzącej nocy, podczas której wszyscy będą spali.
Jako pierwszy położył się tego dnia do łóżka. Matka wchodzi i całuje go na dobranoc (szorstko, nie patrząc na jego pałeczko watę nogi pod kołdrą). Dobrze się czujesz?
- Tak, mamo Matka zawiesza głos, tak jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, a potem delikatnie kręci głową i wychodzi.
Wchodzi jego siostra. Nie daje mu buziaka, za to zbliża swoją głowę do jego, tak że może poczuć zapach chloru z jej włosów i szepcze: Widzisz? Nie zawsze dostajesz to co chcesz tylko dlatego, że jesteś ułomny.
- Jeszcze się możesz zdziwić co będę miał, mówi delikatnym głosem, a ona przygląda się mu przez chwilkę z lekką podejrzliwością i wychodzi.
Na końcu wchodzi jego ojciec i siada na łóżku Marty’ego. Mówi do niego głosem Serdecznego Kumpla. Wszystko w porządku, chłopcze? Położyłeś się dziś dosyć wcześnie. Bardzo wcześnie.
- Po prostu jestem trochę zmęczony, tato.
- OK. Klepie jedną z wyniszczonych nóg Marty’ego, nieświadomie krzywiąc się przy tym, a potem szybko wstaje. Przykro mi z powodu pokazu, poczekaj do następnego roku! Tak, Tak kurza twarz!
Na twarzy Marty’ego pojawia się nikły, tajemniczy uśmieszek.
Później czeka, aż wszyscy pójdą spać. Trwa to całkiem długo. Telewizor gra i gra w salonie, podłożone śmiechy w serialu czasem uzupełnia piskliwy chichot Katie. Z toalety w pokoju dziadka słychać odgłos spuszczanej wody. Matka Marty’ego rozmawia przez telefon, życzy komuś szczęśliwego święta Czwartego Lipca, mówi, że tak, to przykre, że pokaz sztucznych ogni został odwołany, ale zważywszy na okoliczności, każdy chyba rozumie dlaczego tak musiało się stać. Tak, Marty jest zawiedziony. Nagle, pod koniec rozmowy zaczyna się śmiać, a kiedy tak się śmieje, jej głos nie brzmi szorstko. Prawie nigdy nie śmieje się w obecności Mary’ego.
Z czasem, jak 19.30 zmienia się w 20.00, a później 21.00, jego ręce wędrują pod kołdrę, aby zbadać czy aby na pewno celofanowa torebka z fajerwerkami nadal tam jest. Około 21.30, kiedy księżyc jest już na tyle wysoko, że zagląda przez okno i oblewa pokój srebrzystym światłem, dom powoli się wycisza.
Telewizor gaśnie. Katie idzie do łóżka, protestując, że jej przyjaciele mogą w lecie siedzieć do późnej nocy. Rodzice Marty’ego siedzą w saloniku jeszcze przez chwilkę i rozmawiają, ale słychać tylko niewyraźne głosy.
I...
...i może zapadł w sen, gdyż kiedy po raz kolejny dotyka cudownej torby z fajerwerkami, uświadamia sobie, że dom jest całkowicie wyciszony, a księżyc stał się jeszcze bardziej jasny - tak jasny, że może rzucać cienie. Wyciąga torebkę i znalezione wcześniej pudełko zapałek. Wpuszcza koszulę od piżamy w spodnie i wkłada do niej torbę i zapałki. I przygotowuje się do wyjścia.
To oczywiście całe przedsięwzięcie dla Marty’ego, ale nie aż tak bolesne, jak większość ludzi sądzi. Nie ma czucia w nogach, więc nie czuje bólu. Chwyta za zagłówek łóżka chodzi ale nie i podciąga się do pozycji siedzącej, a wtedy przesuwa nogi za krawędź łóżka, jedna po drugiej. Robi to jedną ręką, drugą przytrzymując poręcz przymocowaną do łóżka i biegnącą wzdłuż całego pokoju. Kiedyś jak próbował przenieść nogi oburącz, bez żadnego oparcia, wykonał tylko salto na łeb na szyję lądując na podłodze. Na odgłos upadku wszyscy się zbiegli. Ty głupi domorosły akrobato - wyszeptała wprost do jego ucha Katie, kiedy podniesiono go na krzesło, trzęsącego się, ale w śmiejącego się trochę wariacko, mimo opuchlizny na skroni i pękniętej wargi. Chciałeś się zabić? Co? I wybiegła z pokoju z płaczem.
Kiedy już siada na skraju łóżka, wyciera ręce o koszulkę, aby były suche i żeby się nie ślizgały. Potem, używając poręczy przesuwa się aż do swojego wózka. Jego bezużyteczne, przypominające kończyny stracha na wróble nogi, ciągną się za nim. Światło księżyca jest już na tyle jasne, że rzuca na podłogę tuż za nim jego cień, ciemny i kruchy.
Jego wózek jest ustawiony na hamulcu, także z łatwością udaje mu się wdrapać na niego. Robi przerwę, łapie oddech, słuchając ciszy panującej w domu. Nie odpalaj żadnej z tych głośnych, powiedział wujek AL, i Marty wsłuchując się w ciszę domu wie, że miał rację. Urządzi Czwartego Lipca dla siebie i zatrzyma ten fakt tylko dla siebie tak, żeby nikt się nie dowiedział. Przynajmniej do jutra kiedy wszyscy odkryją na werandzie osmalone lonty twizzerów i zużyte fontanny, ale wtedy to już nie będzie miało znaczenia. Tak wiele kolorów jak jest w oddechu smoka, powiedział wujek Al. Ale Marty uważa że nie ma żadnego przepisu prawnego, który zabrania odpalania oddechu smoka po cichu.
Zwalnia hamulec i przełącza dźwignię zasilania. Małe, rubinowe oczko, to które oznacza że baterie są pełne, pojawia się w ciemności. Marty wciska przycisk SKRĘĆ W PRAWO i wózek zwraca się w prawym kierunku. Tak, tak. Kiedy stoi naprzeciwko werandy, wciska DO PRZODU. Wózek rusza powoli, brzęcząc cichutko.
Marty rozsuwa podwójne drzwi, ponownie naciska DO PRZODU i wyjeżdża na zewnątrz. Rozdziera cudowną paczkę fajerwerków, a potem przerywa na chwilę, zauroczony letnim wieczorem - sennym cykaniem świerszczy i aromatyczną bryzą, która leciutko porusza liśćmi z drzew na skraju lasu, prawie nieziemską poświatą księżyca.
Już dłużej nie może czekać. Wyciąga węża, zapala zapałkę, podpala lont, i w zauroczeniu patrzy jak ognik pryska zielono - niebieskimi iskrami i w magiczny sposób się powiększa, wypluwając z ogona skręcające się płomienie.
Czwarty Lipca, myśli, a jego oczy rozlśniewają Czwarty Lipca, Czwarty Lipca, szczęśliwego Czwartego Lipca, życzę sam sobie.
Jasny płomień węża zaczyna się nierówno palić, zanika, gaśnie. Marty odpala jeden z trójkątnych twizzerów i przygląda się jak strzela ogniem tak żółtym jak koszula do golfa jego taty. Zanim gaśnie, Marty zapala jeszcze jedną, tym razem z ogniem popielato-czerwonym przypominającym róże rosnące obok płotu wzdłuż nowego basenu. Noc zaczyna wypełniać wspaniały zapach zużytego prochu, roztaczany przez wiejący wiatr.
Zaraz potem wyciąga po omacku płaskie pudełko petard i otwiera je, jeszcze zanim zdał sobie sprawę, że gdyby je odpalił nastąpiłaby katastrofa - ich przerywany, przypominający serię z karabiny maszynowego huk zbudziłby całe sąsiedztwo: ogień, powódź, alarm, zbiegowisko. Wszystko po kolei, a potem najprawdopodobniej 10-cio letni Marty Coslaw miałby przechlapane aż do świąt. Wpycha Czarne Koty między kolana, ponownie sięga do torby i wyciąga największego z twizzerów - Największego Twizzera Na Świecie jeśli taki w ogóle istnieje. Jest prawie tak samo wielki jak jego zaciśnięta pięść. Zapala go w uczuciem przerażenia i zachwytu po czym przewraca je na bok.
Czerwone niczym ogień piekielny światło wypełnia noc...i właśnie to zmieniające pozycję, gorączkowe światło sprawia, że Marty widzi, że krzaki na skraju lasu tuż za werandą zaczynają się trząść i rozwierać. Słychać niski odgłos, na wpół kaszel, na wpół warczenie. Pojawia się Bestia.
Przez chwilę stoi na u podłoża trawnika i wygląda jako wąchała po wietrze... a potem powłócząc nogami zaczyna zbiegać ze zbocza w kierunku Marty’ego, siedzącego na w swoim wózku inwalidzkim. Oczy mu się wybrzuszają, górna część jego ciała zmniejsza się, wciskając się w krzesło. Bestia jest zgarbiona, ale widać wyraźnie, że idzie na dwóch nogach. Idzie tak jak chodzi człowiek. Czerwone światło twizzera ślizga się po jej zielonych oczach niczym piekielny ognik.
Zbliża się powoli, jej szerokie dziurki od nosa rytmicznie powiększają się i zmniejszają. Wyczuwając modlitwę, prawie na pewno wyczuwając w tej modlitwie słabość. Marty czuje jej zapach, jej włosy, jej pot, dzikość. Kolejne chrząknięcie. Jej gruba, górna warga koloru wątroby, podnosi się ukazując jej podobne do kłów zęby. Jej futro ma matowy, srebrno - czerwony kolor.
Prawie go dosięgła - jej szponiaste łapy, tak bardzo ludzkie i nieludzkie zarazem, sięgające do jego gardła - kiedy chłopiec przypomniał sobie o pudełku petard. Prawie nieświadomy, tego co robi zapala zapałkę i przykłada do głównego lontu. Pojawiają się gorąca linia czerwonych iskierek, które opalają delikatne włoski na zewnętrznej stronie dłoni, krusząc je. Wilkołak przez moment traci równowagę, cofa się i wydaje pytające chrząknięcie, przez chwilę przypominając tym, podobnie jak dłońmi, człowieka. Marty rzuca paczkę petard prosto w jej twarz.
Wybuchają z wielkim hukiem, powodując eksplozję światła i
dźwięku. Bestia wydaje z siebie skrzeczący wrzask pełen bólu i
wściekłości. Chwiejnym krokiem cofa się, wymachując pazurami na
wybuchy powodujące, że małe ziarenka płonącego prochu wnikają
pod skórę jej twarzy. Marty widzi jak w jednym z jej
przypominających lampki zielonych oczu pojawia się przerażenie,
kiedy w jednym czasie z przeraźliwym grzmotem KA - PO W eksplodują
koło jej pyska cztery petardy. Teraz jej krzyki przypominają zwykłą
agonię. Przeciąga pazurami po twarzy, skowycząc, a kiedy zapalają
się pierwsze światła w domu Coslowów, odwraca się i posuwając
się skokami naprzód wzdłuż trawnika kieruje się w stronę lasu,
pozostawiając za
sobą tylko swąd nadpalonej sierści i
pierwsze zdezorientowane okrzyki strachu dochodzące z domu.
- Co to było?, Głos jego matki pozbawiony jest cienia szorstkości.
- Kto tam, do diabła? Głos jego ojca nie brzmi jak głos Serdecznego Kumpla.
- Marty? Kate, jej drąży głos wcale nie brzmi podle. Marty, wszystko w porządku?
Dziadek śpi nadal, nieświadomy co się dzieje.
Marty wraca do normalnej pozycji na wózku, podczas gdy żywot dużego czerwonego twizzera powoli chyli się ku końcowi. Jego światło teraz jest łagodne i różowe niczym wczesny wschód słońca. Jest zbyt zszokowany, żeby płakać. Ale jego szok nie jest dla niego tylko całkowicie mrocznym, ponurym przeżyciem, pomimo nawet faktu, że następnego dnia jego rodzice pozbyli się go wysyłając w odwiedziny do wujka Jima i ciotki Idę w Sto we, w Vermont, gdzie zostanie aż do końca letnich wakacji (za zgodą policji, która uznała że Księżycowy Morderca może spróbować jeszcze raz, aby go uciszyć). Wielkie uczucie triumfu. Jest silniejsze od szoku. Spojrzał Bestii prosto w jej przerażającą twarz i przeżył. I jest w nim prosta, dziecięca radość, podobnie jak cicha radość. Już nigdy nie będzie mógł komunikować się z innymi ludźmi, nawet z wujkiem Alem, który mógłby go zrozumieć. Czuje radość, bo pokaz sztucznych ogni ostatecznie się odbył.
I podczas gdy jego rodzice niepokoją się i zastanawiają się nad jego stanem psychicznym, czy nie miał urazów po tym doświadczeniu, Marty Coslaw doszedł do wniosku, że to było najlepsze święto Czwartego Lipca ze wszystkich.
Sierpień
Oczywiście, że to był wilkołak zapewnia konstabl Neary. Mówi zbyt głośno - może to kwestia przypadku, ale raczej wyglądało to tak jakby ta przypadkowość była zamierzona - i cała gadanina w Zakładzie Fryzjerskim Staną ustaje. Jest środek sierpnia, najbardziej gorącego w Tarker’s Mill od lat, a dzisiaj przypada pierwszy wieczór po pełni księżyca, więc całe miasteczko wstrzymuje oddech, czeka.
Konstabl Neary mierzy ze swojego miejsca wszystkich zgromadzonych. Siedzi na środkowym krześle w zakładzie Staną Pelky’ego i kontynuuje swoją wypowiedź. Stara się mówić obciążająco i pojednawczo zarazem, odwołując się przy tym do psychologii oraz wszystkiego tego co przypomniał sobie z czasów szkolnych (Neary to duży, muskularny mężczyzna, to on zdobywał większość przyłożeń dla swojej szkolnej drużyny Tarker’s Mill Tigers, za to ze sprawdzianów dostawał same 4 i nie miał ani jednej 3)
- Są ludzie, którzy składają się jakby z dwóch osób. Rozumiecie, mają jakby rozdwojoną osobowość. Pieprzone świry.
Przerywa, aby ocenić wartość milczenia jakie zapadło, ciszy wyrażającej aprobatę i szacunek, a potem kontynuuje:
- Myślę, że ten facet taki jest. Nie wiem czy nawet zdaje sobie sprawę, z tego że wychodzi i zabija kogoś, gdy nastaje pełnia księżyca. To może być ktokolwiek - kasjer w banku, pracownik stacji benzynowej na jednej z dróg do miasteczka, możliwe nawet, że ten ktoś jest tu teraz z nami. Oczywiście w takim sensie, że ma zwierzę w środku, a na zewnątrz jest człowiekiem. Jeśli chodzi wam o to czy myślę, że jest ktoś komu wyrastają włosy i wyje do księżyca...nie, to bzdury dla dzieciaków.
- A co z chłopakiem Coslaw’ów? Stan zadaje pytanie, ani na moment nie odrywając się od pracy i uważnie podcinając włosy wokół fałdy tłuszczu u postawy karku Neary’ego. Jego długie, ostre nożyczki cały czas tną...ciach...ciach...ciach.
- To tylko potwierdza co powiedziałem - Neary odpowiada z nutką irytacji w głosie - to tylko bzdury dla dzieciaków.
W rzeczywistości czuje się podenerwowany tym co stało się z Marty’m Coslowem. Ten chłopak to pierwsza i jak na razie jedyna osoba, która widziała to co zabiło sześciu mieszkańców miasteczka, w tym dobrego przyjaciela konstabla Neary’ego Alfiego Knopflera. A czy może go przesłuchać? Nie. I czy w ogóle wie gdzie jest chłopak? Nie, musiał się zadowolić zeznaniami dostarczonymi przez policję stanową i musiał się płaszczyć, a nawet bła - kurna - gać, żeby zdobyć choć tyle. Wszystko dlatego, że jest tylko konstablem w małym miasteczku, kimś kogo stanowa policja uważa za policjańcika, który nawet sam sobie nie umie zasznurować butów. Wszystko dlatego, że nie ma jednej z tych pojebanych czapek z niedźwiadkiem dla niedorozwojów. Równie dobrze mógłby sobie tym podetrzeć tyłek. Według dzieciaka Coslowów bestia miała 7 stóp wzrostu, była naga, pokryta ciemnym owłosieniem na całym ciele. Miała wielkie zęby i zielone oczy i śmierdziała jak gówno pantery. Miała łapy z pazurami, które wyglądały jak ludzkie dłonie. Wydawało mu się, że ma ogon. Ogon, na rany Chrystusa.
- Możliwe mówi Kenny Franklin, siedzący na jednym z krzeseł utawionych w rzezie pod ścianą. Może ten koleś zakłada coś w rodzaju przebrania. Wiecie, maskę i to wszystko.
- Nie wierzę w to mówi Neary stanowczo i kręci głową, żeby podkreślić znaczenie swoich słów. Stan musi szybko cofnąć swoje nożyczki, aby nie wbić jednego z ostrzy z krągłą fałdę tłuszczu na karku Neary’ego. Nie proszę pana! Nie wierzę w to. Dzieciak nasłuchał się tych opowieści o wilkołakach w szkole tuż przed jej zamknięciem na okres letni a później nie miał nic do roboty oprócz siedzenia na wózku i rozmyślania o tym... zastanówcie się. Widzicie...to wszystko jest takie psycho-kurwa-logiczne. Dlaczego? Nawet jeśli to ty byś wyszedł z krzaków przy świetle księżyca, Kenny, chłopak pomyślałby że jesteś wilkiem.
Śmiech Kenny’ego był troszeczkę nie na miejscu.
- Nie stwierdza ponuro Neary. Zeznania dzieciak wcale nie są dobre.
W swoim rozgoryczeniu i rozczarowaniu jaki przyniosło za sobą przesłuchanie Marty’ego Coslawa w domu jego ciotki i wujka w Sto we, konstabl Neart przeoczył jedną kwestię: Cztery z nich wybuchły tuż przy jej twarzy - myślę, że można to nazwać twarzą - wszystkie jednocześnie i myślę, że mogła stracić oko, lewe oko.
Gdy konstabl Neary przetrawił tą informację w głowie - a nie zrobił tego - zaśmiałby się nawet bardziej pogardliwie, ponieważ tego upalnego, spokojnego sierpnia 1984 roku, tylko jeden mieszkaniec miasteczka chodził w opasce na oku, i nie sposób było myśleć, że spośród wszystkich osób, to właśnie ta jest zabójcą. Już prędzej Neary uwierzyłby, że to jego matka jest mordercą niż miałby uwierzyć, że to ta osoba.
- Jest tylko jedno rozwiązanie tej sprawy oświadcza Neary i wskazuje palcem na czterech czy pięciu mężczyzn siedzących pod ścianą i czekających na niedzielne strzyżenie. Dobra policyjna robota. I to ja mam zamiar być tym, który ją wykona. Kiedy przyprowadzę tego gościa, ci z policji stanowej zobaczą, że ten się śmieje kto się śmieje ostatni. Twarz Neary’ego nabiera marzycielskiego wyrazu. Ktokolwiek to będzie, mówi kasjer w banku... pracownik stacji benzynowej... ktoś z kim pijecie w lokalnym barze. Porządnie wykonana robota policyjna przyniesie rozwiązanie tej zagadki. Zapamiętajcie moje słowa.
Ale dobra robota o której mówił konstabl Neary kończy się pewnej nocy na rozjeździe dróg z Tower’s Mill, kiedy oświetlone światłem księżyca, włochate ramie sięga do wnętrza jego Dodge’a pickupa. Towarzyszy temu niskie, sapiące chrząkanie i dziki, przerażający smród, jaki można porównać do zapachu w lwiej klatce w ZOO. Jego głowa zostaje przekręcona i policjant spogląda wprost w zielone oko. Widzi owłosiony, ociekający z wilgoci, czarny pysk, który stopniowo rozchyla się ukazując zęby. Bestia w sposób prawie żartobliwy robi zamach swoimi szponiastymi łapami i odrywa jeden z policzków, ukazując prawy rząd zębów. Krew tryska wszędzie. Czuje jak spływa po jego ramieniu i wsiąka w koszulę. Zaczyna krzyczeć. Krzyk wydobywa się zarówno z jego ust, jak i z jego policzka. Ponad łapami bestii widzi rzucający białe światło księżyc.
Zapomina o swojej trzydziestce i czterdziestce piątce przyczepionej do pasa. Zapomina jaki to wszystko psycho - kurwa - logiczne. Zapomina o dobrej policyjnej robocie. Zamiast tego przypomina sobie, co Kenny Franklin powiedział tego ranka u fryzjera: Może ten koleś zakłada coś w rodzaju przebrania. Wiecie, maskę i to wszystko.
Gdy wilkołak dopada gardła Neary’ego, ten łapie go z obu stron za szorstką, twardą sierść i pociąga z nadzieją, że uda mu się chwycić maskę, a później zdołają ściągnąć i usłyszy odgłos pękającej gumki, rozrywanego lateksu i zobaczy twarz mordercy.
Ale nic się nie dzieje, nic poza rykiem bestii, pełnym bólu i gniewu. Potwór bierze zamach i rozdziera mu gardło swoją ręką - tak teraz policjant widzi, że to ręka, choć ohydnie zniekształcona. Ręka, chłopak miał rację. Krew rozbryzguje się na przednią szybę i tablicę rozdzielczą. Wpada do przechylonej butelki Buscha znajdującej się między nogami Neary’ego.
Druga ręka wilkołaka łapie za świeżo obstrzyżoną głowę konstabla i wyciąga go z pick - upa. Wyje na znak triumfu, a potem zatapia swój pysk w szyi Neary’ego. Pożywia się, podczas, gdy pieniące się piwo wylane z butelki gromadzi się przy pedałach hamulca i sprzęgła.
I tyle z psychologii.
I tyle z dobrej policyjnej roboty.
Wrzesień
Podczas gdy kolejne dni miesiąca wloką się nieubłaganie
przybliżając kolejną pełnię księżyca, mieszkańcy Tarker Mill
niecierpliwie czekają aż upał w końcu ustanie. Ale nic takiego
nie następuje. W innych częściach kraju trwają mecze ligi
baseballu, rozgrywki futbolu amerykańskiego właśnie się
zaczynają, a stary, pogodny Willard Scott informuje mieszkańców
Tarker Mill, że 21 września w Canadian Rockies spadło 30
centymetrów śniegu. Ale w tym zakątku świata lato nadal utrzymuje
się na poziomie 26° Celsjusza. Dzieci od 3 tygodni są już w
szkole i wcale nie są zadowolone, że muszą siedzieć i prażyć
się klasach, gdzie na dodatek wydaje się, że zegary zostały tak
nastawione, żeby odmierzać zaledwie jedną minutę podczas gdy w
rzeczywistości minęła godzina. Mężowie i żony kłócą
się
zajadle bez większego powodu, a na stacji paliw O’Neila na Town
Road przy wjeździe na autostradę turysta awanturuje się o cenę
benzyny za co dostaje od Puckyego końcówką nalewaka prosto w
twarz. Z wargą wymagającą później założenia czterech szwów
odjeżdża złorzecząc pod nosem i mamrocząc coś o powództwie i
procesie.
- Nie wiem o co się wściekał? - mówi pochmurnie Pucky, siedząc wieczorem w pubie - Uderzyłem go używając tylko połowy swojej siły. Gdybym go walnął go z całej siły, rozpierdzieliłbym mu te jego pierdzielone usta. No nie?
- Jasne - potwierdza Bill Robertson, widząc, że Pucky gotów uderzyć go z całej siły, gdyby usłyszał inną odpowiedź. Jeszcze jedno piwko, Puck?
- A żebyś Kurna - A widział wybełkotał Pucky.
W tym samym czasie Milt Sturmfuller zdecydował się umieścić żonę w szpitalu za kawałek jajka, którego zmywarka nie dała rady usunąć z jednego z talerzy. Spogląda na wyschniętą żółta maź rozmazaną na talerzu, na którym żona chce mu podać obiad i zadaje jej cios. Jakby to Pucky O’Neil powiedział, Milt walnął ją z całej siły. Podła dziwka mówi stając nad kobietą, leżącą na kuchennej podłodze z rozłożonymi rękami. Krew cieknie jej ze złamanego nosa i z rany z tyłu głowy. Co się z tobą dzieje? Moja matka nigdy nie miała zmywarki, a jej naczynia zawsze były czyste. Później na izbie przyjęć Stanowego Szpitala Portland, Milt powie doktorowi, że Donna Lee spadła ze schodów. Upokarzana i terroryzowana przez dziewięć lat kobieta potwierdzi jego wersję.
Około godziny siódmej kiedy księżyc jest już w pełni, zrywa się wicher, który przynosi pierwszy chłodny powiew tego lata. Pędzące z północy chmurki bawią się przez chwilę z księżycem w berka, który raz po raz unika ich srebrzystych brzegów. Potem chmury stają się coraz grubsze, masywniejsze, a księżyc powoli znika...a jednak nadal tam jest. Z łatwością czuć jego oddziaływanie. Ale czuć także zbliżającą się Bestię.
Około drugiej w nocy w West Stage Road, w odległości dwudziestu mil od miasta, słychać przerażający kwik dochodzący z chlewu Elmera Zinnermana. Mężczyzna, mając na sobie zaledwie piżamę i kapcie, idzie po strzelbę. Jego żona, którą Elmer poślubił w 1947 roku, mając szesnaście lat płacze i błaga, aby Elmer został z nią w domu i nigdzie nie szedł. Elmer odtrąca jej rękę i chwyta swoją strzelbę znajdującą się w sieni. Jego świnie wcale nie kwiczą, one wręcz wrzeszczą. Przypomina to przerażone krzyki dziewczyn, zaskoczonych przez maniakalnego mordercę, który nagle pojawia się na domowej imprezie. Rusza do drzwi, odpowiadając żonie, że nic go nie po wstrzyma... i nagle przystaje. Trzymając zahartowaną od pracy ręką klamkę do tylnich drzwi domu, słyszy triumfalny skowyt, który rozlega się w środku nocy. To ewidentne wycie wilka, ale jest w nim coś tak ludzkiego, że mężczyzna puszcz klamkę i pozwala żonie z powrotem zaciągnąć się do salonu. Obejmuje ją rękami i razem siadają na sofie, wyglądając jak dwójka przerażonych dzieci trzymających się za ręce.
W tej samej chwili kwiczenie świń powoli cichnie i w końcu ustaje. Tak, przestały. Jedna po drugiej przestały. Ich kwik zamarł w bulgoczących, charkoczących odgłosach. Bestia wyje ponownie... Elmer podchodzi do okna i widzi jak coś, nie umie określić co, znika w ciemnościach.
Zaczyna padać deszcz, słychać krople stukające o szyby. Elmer i Alice nadal siedzą w łóżku przy zapalonych światłach. Deszcz jest zimny, prawdziwie jesienny. Jutro po raz pierwszy w tym roku liście zaczną zmieniać swoją barwę.
Elmer znajduje w kurniku to czego się spodziewał. Rzeź. Wszystkie dziewięć macior i oba knury są martwe - wypatroszone i częściowo zjedzone leżą w błocie, deszcz kropi na ich nieżywe ciała, a ich wyłupiaste oczy wpatrują się w zimne, jesienne niebo.
Wezwany z Minot brat Elmera, Pete, stoi obok niego. Przez dłuższą chwilę obaj nie mówią ani słowa. Potem Elmer wypowiada na głos, dokładnie to o czym myśli Pete. Część zostanie pokryta z ubezpieczenia. Nie wszystko, ale część na pewno. Resztę pokryję z własnej kieszeni. Lepiej, że to były świnie niż miałby to być człowiek.
Pete przytakuje. Dość tego - w padającym deszczu jego głos to ledwie słyszalne pomruk.
- Co masz na myśli?
- Wiesz, o co mi chodzi. Przy kolejnej pełni musimy zebrać czterdziestu mężczyzn...albo sześćdziesięciu...albo nawet stu sześćdziesięciu. Czas, żeby ludziska skończyły rżnąć głupa i przestały udawać, że nic się nie dzieje. Nawet dureń widzi co jest grane. Na litość boską, spójrz na to!
Pete wskazuje palcem na dół. Na miękkiej ziemi wokół zarżniętych świń widać duże ślady. Wyglądają na wilcze...ale są też w zadziwiający sposób podobne do ludzkich.
- Widzisz te pieprzone ślady?
- Tak, widzę - przyznaje Elmer.
- Myślisz, że zrobiła je Słodka Betty z Pikę?
- No, raczej nie - To ślady wilkołaka - mówi. Wiesz to zarówno ty, jak i Alice, jak i większość tego miasteczka. Cholera, nawet ja to wiem, choć jestem z innego stanu. Spogląda na brata, a jego ponury i surowy wyraz twarzy nadaje mu wygląd purytanina rodem z 1965 roku. Powtarza: Dość tego. Czas to skończyć.
Elmer długo rozważa słowa brata, deszcz nadal kapie na ich płaszcze przeciwdeszczowe. W końcu przytakuje. Chyba tak. Ale nie podczas następnej pełni.
- Chcesz czekać do grudnia?
Elmer przytakuje. Las wkrótce będzie ogołocony z liści. Będzie można lepiej tropić, jak spadnie trochę śniegu - Co z następnym miesiącem?
Elmer Zinnerman spogląda na swoje pozarzynane świnie w chlewie za stodołą. Potem przenosi wzrok na swojego brata Pete’a.
- Trzeba się będzie mieć na baczności - odpowiada.
Październik
W noc Halloween Marty Coslaw jedzie na swoim wózku, którego baterie są już na skraju wyczerpania. Wraca z zabawy w prezent lub psikus. Kiedy dociera do domu idzie bezpośrednio do łóżka, w którym leży aż do czasu kiedy na niebie, obsypanym gwiazdami niczym brylantynowymi okruszkami, pojawi się półksiężyc. Na zewnątrz, na werandzie, gdzie paczka czwartolipcowych petard uratowała mu życie, chłodny wiatr obraca bez celu brązowe liście formując na kamieniach wirujący korkociąg, trzeszczący niczym stare kości. Październikowa pełnia księżyca nadeszła i odeszła nie przynosząc nowego morderstwa, już po raz drugi z rzędu. Część mieszkańców miasteczka jak np. fryzjer Stan Pelky albo Cal Blodwin, który jest właścicielem Blodwin Chevrolet, jedynego punktu sprzedaży samochodów w miasteczku wierzą, że groza minęła. Zabójca albo lubi się ulatniać po jakimś czasie, albo był zwykłym nędzarzem żyjącym w lesie, który teraz się przeniósł w inne miejsce, tak jak to niektórzy przewidywali. Jednak inni nie są tak pewni. To ci, którzy doliczyli się czterech martwych jeleni znalezionych zmasakrowanych na rogatkach miasta nazajutrz po październikowej pełni księżyca i jedenastu świń Elmera Zinnemana, zabitych podczas pełni w wrześniu. Dyskusje nasilają się podczas długich, jesiennych nocy, kiedy wszyscy spotykali się przy piwie w lokalnym pubie.
Ale Mary Coslaw wie.
Tej nocy wyszedł razem z ojcem bawić się w prezent lub psikus
(jego ojciec lubi Halloween, lubi przejmujące zimno, lubi śmiać
się głosem Serdecznego Kumpla i wykrzykiwać idiotyczne rzeczy w
stylu Tak, tak! czy Ring-ding-dong, kiedy w otwartych drzwiach
pojawiają się znajome twarze mieszkańców Tarker’s Mill). Marty
przebrał się za Yodę, miał wielką gumowa maskę Dona Posta
naciągnięta na głowę i grubą
szatę przykrywającą jego
zniekształcone nogi. Zawsze dostajesz to czego chcesz żachnęła
się Katie, kiedy zobaczyła jego maskę...ale on wie, że tak
naprawdę nie wzdrygnęła się ze strachu (jakby na dowód tego,
skrzywiła się sztucznie na widok stroju Yody), jest raczej smutna,
bo jest już zbyt stara, żeby bawić się w prezent lub psikus.
Zamiast tego pójdzie na imprezę ze swoimi znajomymi ze szkoły.
Potańczy przy kawałkach Donny Summer, zabawi się w jabłko na
wodzie, a później zgasną światła i rozpocznie się gra w
butelkę, może pocałuje jakiegoś chłopaka, nie dlatego żeby tego
chciała, ale dlatego, że mogłaby chichotać o tym wraz ze swoimi
koleżankami przez cały następny dzień.
Ojciec Marty’ego zawozi go swoim vanem, ze specjalnie wbudowaną rampą, która pozwala wsadzać i wysadzać chłopca z samochodu. Marty zjeżdża po rampie, a potem jedzie swoim elektrycznym wózkiem w dół i górę ulicy. Na udach wiezie swoją torbę, z którą chodzą po wszystkich domach wzdłuż ulicy oraz z którą zawitają do kilku domów w centrum: do Collinsów, MacInnów, Manchesterów, Millikenów, Eastonów. W pubie jest miseczka w kształcie ryby, pełna peklowanych cukierków. Są też bary z przekąskami przy plebani Kościoła Zgromadzenia i bary dla lubiących dobrze zjeść w okolicy plebani Kościoła Baptystów. Później pojadą do dzielnicy Randolphs, do Quinnsów i Dixonów i jeszcze około tuzina innych. Marty wraca do domu z wybrzuszoną torbą cukierków...i przerażającą, niewiarygodną wręcz wiedzą.
On wie.
Wie kim jest wilkołak.
W pewnym momencie Bestia, teraz w okresie pomiędzy pełniami księżyca zupełnie niegroźna, własnoręcznie wrzuciła cukierka do torby Marty’ego, nie zdając sobie sprawy, ze twarz Marty’ego, schowana pod maską Yody Dona Posta zrobiła się śmiertelnie blada, ukryte pod rękawiczkami palce kurczowo zacisnęły się na stroju Yody, a kłykcie zbielały. Wilkołak posłał Marty’emu uśmiech i poklepał Marty’ego po gumowej głowie.
Ale to wilkołak. Marty wie o tym i nie tylko ze względu na opaskę na oku. Jest też coś innego, jakieś zadziwiające podobieństwo pomiędzy twarzą tego człowieka, a warczącym obliczem zwierzęcia, które Marty ujrzał tej srebrzystej letniej nocy prawie cztery miesiące temu.
Odkąd powrócił z Vermont do Tarker’s Mills, Marty zaczął bacznie wszystkich obserwować, pewien że prędzej czy później wypatrzy wilkołaka. Pozna go z pewnością, bo wilkołakiem będzie osoba z opaską na oku. Po tym jak Marty opowiedział im że jest prawie pewny, że Wilkołak stracił jedno oko, policja obiecała sprawdzić ten fakt, ale on wiedział, że oni tak naprawdę wcale mu nie wierzyli. Może dlatego, że jest jeszcze dzieckiem, może dlatego że wcale ich tam nie było, kiedy całe zdarzenie miało miejsce. Z resztą nie ma to znaczenia. Wiedział, że mu nie wierzyli.
Tarker’s Mills to małe, ale rozległe miasteczko i aż do dzisiejszej nocy Marty nie widział jednookiego mężczyzny, nie śmiał nawet zadawać żadnych pytań; jego matka już i tak obawia się, że lipcowe wydarzenie mogło mieć na niego długotrwały wpływ. Marty boi się, że jeśli spróbuje bawić się w detektywa, to ostatecznie i tak matka o wszystkim się dowie. Poza tym Tarker’s Mills to małe miasteczko. Prędzej czy później zobaczy ludzką twarz Bestii.
Wracając do domu, pan Coslaw (dla tysiąca uczniów na wieki Trener Coslaw)myśli, że Marty jest taki cichy bo wyczerpał go wieczór i związane z nim emocje. Ale prawda jest zupełnie inna. Za wyjątkiem nocy, kiedy miał przy sobie torbę petard, Marty nigdy nie był taki pobudzony i podniecony. A jego myśli koncentrują się wokół faktu, że musiało minąć prawie sześćdziesiąt dni po powrocie do domu, żeby odkryć tożsamość wilkołaka. Stało się tak, ponieważ on, Marty, jest katolikiem i uczęszcza do kościoła St. Mary na obrzeżach miasta.
Człowiek z opaską, człowiek który wrzucił do torby Marty’ego batonika, a potem uśmiechnął się do niego i poklepał go po czubku gumowej głowy nie jest katolikiem. Raczej daleko mu do tego. Bestia to wielebny Lester Lowe z Kościoła Łaski Baptystów. Kiedy wychyla się zza drzwi z uśmiechem na ustach, Marty z łatwością dostrzega w świetle lampki, które wpada przez otwarte drzwi opaskę na oku. Nadaje to niskiemu wielebnemu prawie piracki wygląd.
- Przykro mi z powodu oka, wielebny Lowe mówi pan Coslaw swoim donośnym głosem Serdecznego Kumpla. Mam nadzieję, że to nic poważnego?
Wielebny Lowe uśmiecha się wyrozumiale. Przyznaje, że stracił oko. Nowotwór niezłośliwy. Usunięcie oka było konieczne, żeby dostać się do nowotworu. Ale taka była wola Pana, a on już powoli zaczyna się z tym oswajać. Ponownie poklepał Marty’ego po gumowej masce z otworami na oczy i powiedział, że niektórzy mają cięższe krzyże do noszenia.
Teraz Marty leży w łóżku i słuchając jak październikowy wiatr zawodzi na zewnątrz, grzechocze ostatnimi liśćmi tej jesieni, gwiżdże cicho poprzez oczodoły wydłubane w dyniach, które ustawiono na podjeździe Coslawów ogląda jak na gwieździstym niebie pędzi półksiężyc. Pytanie brzmi: Co teraz zrobi?
Marty nie wie, ale jest pewny, że wkrótce pozna odpowiedź.
Śpi głębokim snem dziecka, podczas gdy na zewnątrz rzeka wichru wieje nad Tarker’s Mill, wypłukując październik i przynosząc zimny listopad, główny miesiąc jesieni.
Listopad
Już niewiele zostało do końca roku. Ciemność zagościła w Tarker Mill. Na Main Street panuje dziwne poruszenie. Wielebny Lester Lowe obserwuje to zjawisko stojąc w drzwiach swojej plebani. Właśnie wyszedł, żeby wyjąć pocztę ze skrzynki. Trzymając w dłoni sześć reklam i jeden zwykły list obserwuje ogromny sznur ciężarówek i pickapów - głównie Fordów i Chevroletów - wyjeżdżający z miasta.
Nadchodzą opady śniegu, powiedzieli w prognozie pogody, ale Ci ludzie nie uciekają przed śniegiem w cieplejsze regiony. Zwykle nie wybierasz się na Florydę albo do Kalifornii w myśliwskiej kurtce, z pistoletem za pasem i psami na pace samochodu. To już czwarty dzień jak mężczyźni dowodzeni prze Elmera Zinnemana i jego brata Pete’a, wyruszają za miasto z pistoletami, psami i wieloma sześciopakami piwa. To jakiś kaprys miejscowych, który przejawił się wraz z nadchodzącą pełnią księżyca. Sezon polowań na ptaki się skończył, na jelenie również. Jednak ciągle jest otwarty sezon na wilkołaki i większość z tych mężczyzn schowanych za swoimi ponurymi maskami doskonale się bawi. Jak zwykł mawiać trener Coslaw: Co racja, to kurka wodna, racja.
Z tego co orientuje się wielebny Lowe większość z tych mężczyzn nie robi nic innego jak tylko się obija. Nadarza się dla nich okazja, żeby wyrwać się do lasu, wypić parę piw, sikać do wąwozów; opowiadać dowcipy o Polakach, Francuzach i czarnuchach; postrzelać do wiewiórek i kruków. Tak naprawdę to oni są zwierzętami, myśli Lowe, a jego dłoń nieświadomie wędruje przepaski na oku, którą musi nosić od Lipca. Najprawdopodobniej któryś z nich postrzeli drugiego. Mają szczęście, że to już się nie stało.
Ostatnie z ciężarówek znikają z pola widzenia gdzieś za Tarker’s Hill trąbiąc klaksonami. Psy szczekają i powarkują na pakach samochodów. Tak, niektórzy z tych mężczyzn tylko się obijają, ale niektórzy tak jak np. Elmer i Pete Zinnemanowie są śmiertelnie poważni. Wielebny Lowe słyszał co, nie dłużej niż dwa tygodnie temu, mówił Elmer u fryzjera. Twierdził on, że jeżeli ten człowiek, ta bestia, czy cokolwiek to jest wyruszy na polowanie w tym miesiącu, to psy na pewno podejmą jego trop. I jeżeli TO czy też ON nie ujawni się w tym miesiącu to może uda się ocalić czyjeś życie, a w najgorszym przypadku zagrodę jakiegoś farmera.
O tak jest ich trochę - może tuzin, może dwa tuziny - tych, którzy traktują wyprawę na poważnie. Jednak to nie oni sprowadzili to nowe, dziwaczne uczucie, które gnieździ się gdzieś wewnątrz umysłu wielebnego. Poczucie, ze zostało się zapędzonym w kozi róg. To te listy wywołały ten stan. Najdłuższa z wiadomości zawierała tylko dwa zdania, napisane dziecinna, pracowitą rączką, czasami z błędami ortograficznymi. Wielebny spogląda na list, który przyszedł wraz z dzisiejszą pocztą. Jest on napisany tym samym dziecinnym pismem. Został zaadresowany w ten sam sposób, co pozostałe:
Wielebny Lowe, Proboszcz Baptystów,
Tarker Mill, Maine 04491.
Znów czuje się dziwnie, jakby w pułapce. Zupełnie jak lis, który został zapędzony przez psy myśliwski prosto w ślepą uliczkę. Czuję tą samą panikę, którą musi czuć lis, gdy obnaża zęby, aby walczyć z psami, które i tak rozszarpią go na strzępy.
Wielebny pewnie zamyka drzwi i kieruje się do salonu, gdzie zegar
jego dziadka odmierza czas uroczystym tik - tak, tik - tak. Siada,
odkłada ostrożnie religijne broszurki na stolik, który pani Miller
poleruje dwa razy w tygodniu i wreszcie otwiera kopertę z nowym
listem. Tak samo jak poprzednie, nie ma żadnego powitania czy
wstępu. Tak jak poprzednie, ten również
jest bez podpisu. Na
środku pojedynczej kartki papieru, wyrwanej ze szkolnego notatnika,
znajduje się tylko jedno zdanie:
- Dlaczego się nie zabijesz?
Wielebny Lowe kładzie rękę na czole, które nieznacznie drży. Drugą ręką gniecie kartkę papieru wkłada ją do dużej szklanej popielniczki stojącej na środku stołu (wielebny Lowe udziela wszystkich swoich porad w salonie, a niektórzy z jego mających problemy parafian, palą). Wyjmuje pudełko zapałek z kieszeni swojego swetra i podpala kartkę, tak jak podpalił pozostałe. Przygląda się jak płonie.
Wiedza Lowa na temat tego czym się stał, dotarła do niego w dwóch różnych etapach. Po jego śnie w maju. Tym, w którym wszyscy uczestniczący w święcie Niedzielnego Przyjścia, przemienili się w wilkołaki. Kiedy odkrył ciało Clyda Corlissa, z którego wypruto wnętrzności, wtedy zdał sobie sprawę, że coś jest z nim, delikatnie mówiąc, nie w porządku.
Nie zna żadnego innego określenia, aby to wyrazić. Coś jest nie w porządku. Jednak wielebny wie również, że w niektóre poranki (zazwyczaj w okresie pełni księżyca), budzi się czując się niewiarygodnie dobrze, niewiarygodnie silny. To uczucie słabnie wraz z odchodzącym księżycem i pojawia się znowu wraz z pełnią.
Po dziwnym śnie i śmierci Corlissa, Lowe został zmuszony do uświadomienia sobie innych rzeczy, które do tej pory był w stanie ignorować. Jego ubrania były ubłocone i poobdzierane.
Posiadał wiele zadrapań i siniaków, których nawet nie było sposób policzyć (ale odkąd one przestały boleć i piec, jak zwykłe siniaki i zadrapania, łatwo było je przeoczyć... po prostu o nich nie myśleć). Był nawet w stanie zignorować ślady krwi, które czasami znajdował na swoich rękach... i ustach. Jednak później, 5 lipca, nadszedł drugi etap. Krótko mówiąc: obudził się ślepy na jedno oko. Zupełnie jak z siniakami i zadrapaniami, nie było żadnego bólu. Po prostu pusty, wypalony oczodół, gdzie wcześniej znajdowało się lewe oko. W tym miejscu fakty stały się zbyt oczywiste, by móc im zaprzeczać. To on jest wilkołakiem, to on jest Bestią.
Przez ostatnie trzy dni Wielebny odczuwał to dobrze znane wrażenie wielkiego niepokoju, prawie radosnej niecierpliwości, rosnącego napięcia w jego ciele. To znowu nadchodzi przemiana już niebawem dokona się znowu. Dzisiaj księżyc osiągnie pełnie, a myśliwi będą na zewnątrz, razem ze swoimi psami. Jednak to bez znaczenia. On jest sprytniejszy niż im się wydaje. Mówią o nim człowiek - wilk. Lecz postrzegają go tylko jako wilka, zapominając o jego ludzkiej naturze. Mogą sobie prowadzić patrole w swoich pickapach i małych sedanach.
A tymczasem on wyjedzie z miasta w kierunku Portland i zatrzyma się w jakimś motelu na obrzeżach miasta. I jeżeli przemiana nadejdzie, to nie będzie tam żadnych myśliwych i żadnych psów. O nie, oni nie zdołają go przestraszyć.
- Dlaczego się nie zabijesz?
Pierwszy list przyszedł na początku tego miesiąca. Było w nim napisane po prostu:
- Wiem kim jesteś.
Drugi namawiał:
- Jeżeli jesteś sługą Boga, to wyjedź z miasta. Znajdź takie miejsce, gdzie będziesz mógł zabijać zwierzęta, a nie ludzi.
Trzeci przekonywał:
- Zakończ to.
To wszystko po prostu Zakończ to. A teraz:
- Dlaczego się nie zabijesz?
- Ponieważ nie chcę - myśli wielebny Lowe nadąsany. Ta przemiana,
czymkolwiek jest - to nie jest coś, czego sobie życzyłem. Nie
zostałem ugryziony przez wilka, albo przeklęty przez Cyganów. To
się po prostu stało. Pewnego dnia, zeszłego Listopada, zbierałem
kwiaty do kościelnych wazonów, niedaleko tego ładnego, małego
cmentarza na Sunshine Hill. Nigdy wcześniej nie widziałem takich
pięknych kwiatów... a nim zdołałem wrócić do
miasteczka,
wszystkie zwiędły. Stały się czarne, każdy z
nich stał się czarny. Być może to wtedy właśnie wszystko się
zaczęło. Nie ma jasnych powodów by tak myśleć... ale jednak
sądzę, że to był początek. Lecz mimo wszystko nie zabiję się.
To oni są zwierzętami, nie ja. Kto pisze te listy?
Wielebny nie wie. W cotygodniowym wydaniu gazety Tarker Mill, nic nie było zamieszczone o ataku na Martego Coslaw’a. A Lowe szczyci się tym, że nie słucha plotek Marty nie znał prawdy o wielebnym aż do Halloween. Również Lowe nie zna Martego, ponieważ ich rejony religijne się nie stykają. Nie pamięta tego, co robi gdy jest w skórze bestii. Kiedy cykl dobiega końca w danym miesiącu, wielebny ma tylko ten alkoholowy stan dobrego samopoczucia.
- Jestem sługą Boga - myśli. Wstaje i zaczyna kroczyć coraz szybciej po swoim cichym salonie, gdzie zegar jego dziadka odmierza czas uroczystym tik - tak, tik - tak. Jestem sługą Boga i nie zabiję się. Robię tutaj dużo dobrego, a jeżeli nawet czasami czynię zło, to co z tego? Ludzie czynili zło na długo przede mną. Jak uczy nas Księga Hioba: zło również służy woli Boga. Jeżeli zostałem przeklęty od zewnątrz, to Bóg na pewno przywoła mnie do siebie, gdy On sam uzna to za stosowne. Wszystkie stworzenia służą woli Pana... a kim jestem ja sam? Czy powinienem zadawać to pytanie? Kto został zaatakowany 4 lipca? Jak ja (TO) straciłem(o) swoje oko? Może powinienem zamilknąć?... jednak nie w tym miesiącu. Niech ludzie najpierw schowają psy do swoich kojców. Tak... Lowe zaczyna chodzić szybciej i szybciej, zgarbiony. Nie jest świadomy tego, że jego broda zwykle ogolona (wystarcza, aby się ogolił raz na trzy dni... oczywiście o właściwej porze w miesiącu) odstaje wyraźnie od twarzy, jest brudna i skołtuniona. Jego jedyne oka zmienia powoli barwę z zamglonej piwnej, aby później tego wieczoru stać się jaskrawozieloną. Gdy tak chodzi po pokoju coraz bardziej pochylony, zaczyna mówić do siebie... ale słowa przybierają coraz niższy i niższy ton. W końcu bardziej przypominają warczenie. Ostatecznie gdy szare listopadowe popołudnie staje się wczesnym zmierzchem, Lowe kieruje się do kuchni, chwyta kluczyki do swojego Volara wiszące na kołku przy drzwiach i prawie biegiem udaje się do samochodu. Jedzie w kierunku Portland bardzo szybko, uśmiechając się. Nie zwalnia nawet wtedy, gdy pierwsze tego roku płatki śniegu zaczynają się pojawiać w zasięgu jego reflektorów. Wyglądają ja tancerze na mrocznym niebie. Gdzieś wysoko nad chmurami wielebnym wyczuwa księżyc, wyczuwa jego moc. Klatka piersiowa Lowa rozszerza się napinając szwy jego białej koszuli. Nastawia radio na miejscową stację rock and rollową i czuję się po prostu... świetnie! To co dzieje się później tej nocy może być sądem Bożym, albo żartem tych pradawnych bogów, którym kiedyś ludzie oddawali cześć w kamiennych kręgach, przy świetle księżyca. To takie śmieszne, o tak całkiem zabawne, ponieważ Lowe przebył drogę do Portland, żeby tam przeistoczyć się w bestię, a człowiekiem, którego rozerwał na strzępy w tą śnieżną listopadową noc jest Milt Sturmfuller, rdzenny mieszkaniec Tarker Mill. Może mimo wszystko Bóg za tym stoi? Bo jeśli jest w Tarker Mill pierwszorzędna dupa wołowa, to jest nią właśnie Milt Sturmfuller. Przybył tutaj w tę noc tak jak w inne, mówiąc swojej przestraszonej żonie Donnie Lee, że wyjeżdża w interesach. Jednak jego jedynym interesem tutaj jest dziewczyna o nazwisku Rita Tennison, która przekazała mu cały wachlarz różnych wykwitów skórnych. Milt przekazał je później Donnie Lee, która nigdy nie ośmieliła się spojrzeć na innego mężczyznę przez te wszystkie lata ich małżeństwa.
Wielebny Lowe zatrzymał się w motelu o nazwie Tratwa, niedaleko linii kolejowej Portland - Westbrook. To jest ten sam motel, który wybrali Milt Sturmfuller i Rita Tennison, żeby w tę listopadową noc załatwić swoje interesy.
Milt wychodzi na zewnątrz kwadrans po dziesiątej, żeby wziąć butelkę bur bonu, którą zostawił w samochodzie. W duchu zaś gratuluje sobie, że jest tak daleko od Tarker Mill w noc pełni księżyca. Nagle jednooka bestia skacze na niego z dachu dziesięciokołowej ciężarówki Peterbilt i obcina mu głowę jednym machnięciem łapy. Ostatnią rzeczą jaką Milt Sturmfuller słyszy w swoim życiu jest wycie wilkołaka przepełnione triumfem. Głowa Milta stacza się pod Peterbilta. Oczy ma szeroko otwarte, z jego szyi tryska krew, a butelka bur bona wybada z jego trzęsącej się dłoni. Bestia zanurza pysk w jego szyi i zaczyna się pożywiać.
Następnego dnia, kiedy wielebny Lowe będzie u siebie na plebani w Tarker Mill czując się po prostu... niesamowicie, przeczyta w lokalnej gazecie wzmiankę o morderstwie i pomyśli: On nie był dobrym człowiekiem. Wszystkie czyny służą Panu.
Następnie Lowe myśli: Kim jest dzieciak, który wysyła listy? Kto to był w lipcu? Już czas się dowiedzieć. Chyba już pora, aby posłuchać plotek.
Wielebny Lowe poprawia swoją opaskę na oku, przekłada strony gazety na kolejny dział i myśli: Wszystkie czyny służą Panu. Jeśli taka jest wola Boga, to znajdę dzieciaka. I uciszę.
Na zawsze.
Grudzień
Jest Sylwester. Do północy pozostało piętnaście minut. W Tarker Mill, tak jak na całym świecie rok zbliża się do końca i tak jak na całym świecie, ten rok przyniósł zmiany. Milt Sturmfuller nie żyje. Jego żona, Donna Lee, na reszcie wolna od swego ciemiężyciela, wyprowadziła się z miasteczka. Niektórzy mówią, że pojechała do Bostonu, inni zaś twierdzą, że do Los Angeles.
Kolejna właścicielka próbowała prowadzić miejscową księgarnię, ale ni podołała. Jednak fryzjer, sklep spożywczy i pub ciągle mają swe siedziby w tych samych, starych miejscach. Dzięki Bogu.
Clyde Corliss jest martwy, ale jego dwaj bracia - niudacznicy Alden i Errol, ciągle żyją i mają się dobrze. Sprzedają jedzenie w sklepie A&P, dwa miasta dalej. Nie mają nerwów, żeby prowadzić interes tutaj w Tarker Mill. Babcia Hague, która zwykle robiła najlepsze ciasta w miasteczku, zmarła na atak serca. Willie Harrington, który ma 92 lata, pod koniec listopada poślizgnął się na lodzie przed swoim małym domkiem na Bali Street i złamał biodro. Biblioteka otrzymała pokaźny spadek od pewnego bogatego letnika. W przyszłym roku można będzie rozpocząć budowę skrzydła dziecięcego, o którym mówi się na spotkaniach rady miejskiej od niepamiętnych czasów. Ollie Parker, dyrektor szkoły, dostał krwotoku z nosa, który tak po prostu nie skończył się w październiku. Okazało się, że ma wysokie nadciśnienie. Masz szczęście, że nie rozsadziło Ci mózgu - wymamrotał lekarz zdejmując aparat do mierzenia ciśnienia. Kazał Olliemu zrzucić dwadzieścia kilogramów. Jakimś cudem Ollie traci dziesięć z tych dwudziestu kilogramów już przed świętami. Wygląda i czuje się jak nowy człowiek. Zachowuje się również jak nowy człowiek - zwierza się jego żona swojej bliskiej przyjaciółce, Delii Burney, z małym cwaniackim uśmieszkiem na ustach. Brady Kincaid, zabity przez Bestię w sezonie latawców, jest ciągle martwy. A Marty Coslaw, który zwykle siedział w szkolnej ławce za Brandym ciągle jest kaleką. Pewne rzeczy się zmieniają, inne nie, a w Tarker Mill rok dobiega końca w ten sam sposób jak się zaczął - wyjąca zamieć szaleje na zewnątrz, a Bestia jest w pobliżu. Gdzieś tam... Marty Coslaw i jego wujek Al. Siedzą w salonie państwa Coslaw, oglądając Sylwestrowe wydanie programu Dicka Clarka. Wujek Al. Siedzi na kanapie. Marty jest w swoim wózku inwalidzkim ustawionym naprzeciw telewizora. Na kolanach Martego leży pistolet - Colt. 38 Woodsman. W bębenku pistoletu znajdują się dwie kule. Obydwie wykonane z czystego srebra. Wujek Al ma przyjaciela, Maca McCutcheon z Hampten, który wykonał srebrne pociski. Mac McCutcheon, z pewnymi oporami, roztopił za pomocą propanowego palnika srebrną, pamiątkową łyżeczkę Martego. Odmierzył odpowiednią ilość prochu, potrzebną do tego, aby pocisk zbytnio nie wirował. Nie gwarantuję, że te kule zadziałają - powiedział Mac McCutcheon wujkowi Alowi - ale powinny. Kogo masz zamiar zabić, AL? Wilkołaka czy wampira?
- Każdego z nich - odpowiada wuj AL, szczerząc zęby do Maca. To właśnie dlatego poprosiłem Cię o zrobienie dwóch kul. W okolicy kręciła się też strzyga, ale zmarł jej ojciec w Północnej Dakocie i musiała złapać samolot do Fargo. Pośmiali się trochę z tego, a potem wujek Al. Powiedział: Są dla mojego siostrzeńca. Ma bzika na punkcie filmowych potworów. Myślę, że to będzie dla niego interesujący prezent na Boże Narodzenie. Jeżeli wystrzeli jeden na próbę, to przynieś go z powrotem do sklepu - mówi mu Mac - Chciałbym zobaczyć co się stanie z pociskiem.
Prawdę mówiąc, wujek Al. Nie wie co o ty wszystkim myśleć. Nie widział Martego, ani nie był w Tarker Mill od 3 lipca. Jak łatwo mógł przewidzieć, jego siostra, a matka Martego, jest wściekła na Ala za te fajerwerki. Marty mógł zginać, ty głupi dupku! Co na Boga przyszło Ci do głowy? - wrzeszczy jego siostra do słuchawki telefonu.
- Wydaje mi się, że to właśnie fajerwerki ocaliły życie eh... - zaczyna AL, jednak w tym momencie słychać ostre klikniecie i w tym momencie połączenie zostaje przerwane. Jego siostra jest uparta, jeżeli nie chce czegoś słuchać, to tego nie posłucha. Później na początku tego miesiąca Marty zadzwonił do niego - Muszę się z tobą zobaczyć wujku - powiedział - Jesteś jedyną osobą z którą mogę porozmawiać. Posprzeczałem się ostatnio z twoją mamą, chłopcze - odpowiedział Al. To bardzo ważne. Proszę, proszę.
Przyjechał więc, przełamał lodowate, potępiające milczenie jego siostry i w zimny, jasny grudniowy dzień Al wziął Martego na przejażdżkę swoim sportowym samochodem. Wcześniej ostrożnie umieścił go na miejscu dla pasażera.
Tylko tego dnia nie było szalonej prędkości i żadnego dzikiego śmiechu, wujek Al słuchał jedynie tego co Marty miał do powiedzenia. W miarę jak Marty opowiadał, Al zadawał coraz więcej pytań.
Marty rozpoczął swoją historię znowu opowiadając Alowi o wspaniałej torbie z fajerwerkami i o tym jak rozsadził lewe oko stworzenia za pomocą petardy o nazwie Czarny Kot. Później opowiedział o Halloween i o wielebnym Lowie. Następnie powiedział o tym jak zaczął wysyłać anonimowe listy do wielebnego... anonimowe poza dwoma ostatnimi, napisanymi po morderstwie Milta Sturmfullera w Portland. Te dwa podpisał w ten sam sposób, jak nauczono go na lekcjach angielskiego: Pański oddany Marty Coslaw.
- Nie powinieneś wysyłać listów temu człowiekowi. Ani anonimowych, ani żadnych innych!
- powiedział ostro wujek Al Jezu Marty! Czy przyszło Ci na myśl, że możesz się mylić?
- Jasne, że tak - odpowiedział Marty - Właśnie dlatego podpisałem się na dwóch ostatnich listach. Nie zapytasz mnie co się stało? Nie zapytasz się mnie, czy nie zadzwonił do mojego ojca i powiedział, że wysyłam mu listy mówiące, żeby się zabił, albo, że depczemy mu po piętach?
- Nie zrobił tego, prawda? - zapytał Al znając już odpowiedź.
- Nie. - odpowiedział cicho Marty - Nie rozmawiał z moim tatą, ani z moją mamą, ani ze mną.
- Marty są setki powodów dla któr...
- Nie. Jest tylko jeden. To On jest wilkołakiem, to On jest Bestią. To On, a teraz czeka na pełnię księżyca. Jako wielebny Lowe nie jest w stanie nic zrobić. Jednak jako wilkołak może wiele. Marty wypowiedział to z taką chłodna prostotą, że Al był już prawie przekonany.
- Dobrze, więc czego chcesz ode mnie? - zapytał Al.
Marty mu powiedział. Chciał dwie srebrne kule i pistolet, żeby mocje wystrzelić. Chciał również, żeby wujek Al przyszedł do nich na Sylwestra, w noc pełni księżyca.
- Nie zrobię tego - powiedział AL - Marty, jesteś dobrym dzieciakiem, ale stajesz się pokręcony. Sądzę, że z powodu przykucia do wózka dajesz się ponosić wyobraźni. Jeżeli jeszcze raz to przemyślisz, zgodzisz się ze mną.
- Być może. Jednak pomyśl, jak będziesz się czuł jeśli w Nowy Rok dostaniesz telefon, że leżę martwy w moim łóżku, rozszarpany na strzępy? Czy chcesz mieć to na sumieniu, wujku?
Al. chciał coś powiedzieć, lecz z trzaskiem zamknął usta. Spojrzał na drogę słysząc, że przednie koła jego Mercedesa zagrzebują się w śniegu. Wrzucił wsteczny i zaczął wycofywać. Walczył w Wietnamie i za swoją służbę otrzymał parę medali: udanie uniknął kłopotów z kilkoma żwawymi, młodymi damami, a teraz czuł się złapany i uwięziony przez swojego dziesięcioletniego siostrzeńca. Swojego dziesięcioletniego, kalekiego siostrzeńca.
Oczywiście, że nie chciał mieć czegoś takiego na sumieniu - nie chciał nawet myśleć o takiej możliwości. I Marty o tym wiedział. Jakby wyczuwał, że jeżeli istnieje chociaż jedna szansa na tysiąc, że ma rację to wujek Al przyjedzie.
Cztery dni później, 10 grudnia, wujek Al. zadzwonił. Wspaniała wiadomość. - ogłosił Marty swojej rodzinie, wjeżdżając na swoim wózku do salonu - Wujek Al przychodzi do nas na Sylwestra!
- Co to, to nie! - mówi jego matka swoim najchłodniejszym, obcesowym tonem.
Marty się tym nie przejął. Jejku przepraszam, ale już go zaprosiłem - rzekł - Powiedział, że przyniesie wybuchowy proszek, specjalnie do kominka.
Jego matka przez resztę dni zerkała krzywo na Martego... ale nie oddzwoniła do brata, żeby mu powiedzieć by trzymał się stąd z daleka.. I to była najważniejsza sprawa.
Przy kolacji Katie wyszeptała mu do ucha z wyrzutem: Zawsze dostajesz to, co chcesz.
Tylko dlatego, że jesteś kaleką!
Szczerząc zęby w uśmiechu Marty szepnął jej w odpowiedzi: Ja Ciebie również kocham, siostrzyczko.
- Ty mały połamańcu! - powiedziała i uciekła.
I oto Sylwester. Matka Martego była pewna, że Al się nie pokaże, z powodu nasilającej się zamieci. Wiatr wył i zawodził prowadząc przed sobą śnieg. Prawdę mówiąc również Marty miał chwile zwątpienia... jednak wujek Al przyjechał około ósmej. Tym razem nie prowadził swojego Mercedesa, ale pożyczony wóz z napędem na cztery koła.
Przed jedenastą trzydzieści wszyscy członkowie rodziny, za wyjątkiem ich dwóch, udali się do łóżek. Tą część Marty przewidział doskonale. Mimo, że wujek Al ciągle sprzeciwiał się całej sprawie, przyniósł niejeden, a dwa rewolwery, które wcześniej ukrył pod swoim grubym, zimowym płaszczem. Ten ze srebrnymi kulami w środku, bez słowa przekazał Martemu, zaraz po tym jak cała rodzina udała się do łóżek (jak gdyby zaznaczając swoją obecność, matka Martego idąc spać, trzasnęła drzwiami sypialni, którą dzieli z mężem trzasnęła nimi na prawdę mocno). Drugi rewolwer jest naładowany bardziej tradycyjnymi pociskami... jednak Al. uważa, że jeśli ten szaleniec ma zamiar wedrzeć się tutaj dziś w nocy (a gdy czas mija i nic się nie dzieje, on wątpi w to coraz bardziej), to Magnum. 45 powstrzyma go.
Teraz w telewizji kamery coraz częściej pokazują wielką świecącą kulę na szczycie Allied Chemical Buildings na Times Square. Kilka ostatnich minut tego roku powoli mija. Tłum wiwatuje. W rogu, naprzeciwko telewizora, ciągle stoi świąteczna choinka Coslawów. Powoli schnie, stopniowo staje się brązowa. Wygląda smutno, obnażona ze swoich prezentów.
- Marty nic... - zaczyna wujek Al, a wtedy duże okno w salonie wybucha wrzucając do wewnątrz kawałki szkła i wpuszczając zawodzący, czarny wiatr, wirujące płatki śniegu i...
Bestię.
Al na moment zamarł. Całkowicie zamarł z niedowierzania i grozy. Ta Bestia jest ogromna.
Ma z siedem stóp wzrostu, pomimo, że jest zgarbiona. Jej przednie łapo - ręce prawie dotykają podłogi. Jej jedyne zielone oko (całkiem tak, jak mówił Marty, myśli Al odrętwiałe, wszystko jest tak, jak mówił Marty) łypie na wszystko dookoła ze straszliwą dzikością... i zatrzymuje się na Martym, który siedzi w swoim wózku. Bestia skacze na chłopca z przenikliwym rykiem triumfu, wydobywającym się z jej klatki piersiowej i z obnażonymi, ogromnymi, żółto - białymi zębiskami.
Spokojnie - jego wyraz twarzy ledwo się zmienia - Marty unosi trzydziestkę ósemkę. Zdaje się być bardzo mały siedząc w wózku inwalidzkim, z nogami jak patyki wewnątrz wyblakłych dżinsów i z ciepłymi ciapami na stopach, które przez całe jego życie były odrętwiałe i bez czucia. Niewiarygodne, ale poprzez szalony ryk wilkołaka; mimo wycia wiatru i pomimo młyna jaki ma w swojej własnej głowie; nie wie jak może to być możliwe w realnym świecie, ale mimo tego wszystkiego Al słyszy jak jego siostrzeniec mówi: Biedny, stary, Wielebny Lowe. Postaram się uwolnić Cię.
Gdy wilkołak skacze, jego cień pada na dywan; zakończone pazurami łapy są rozłożone, Marty strzela. Z powodu zbyt małej zawartości prochu w naboju, rewolwer wydaje tylko małoznaczący trzask. Przypomina to trzask kapiszona.
Jednak ryk furii wilkołaka zmienia się w dźwięk jeszcze wyższy. Teraz jest to lunatyczny pisk bólu. Potwór uderza w ścianę, a jego ramię przebija mur na wylot. Obrazy Curiera i Ivesa spadają na jego głowę i ześlizgują się po cienkiej sierści na jego plecach i roztrzaskują się kiedy wilkołak odwraca się. Krew spływa po dzikiej, włochatej twarzy, a spojrzenie jego zielonego oka wydaje się być zagubione. Bestia chwiejnym krokiem idzie w kierunku Martego, warcząc, otwierając i zamykając swoją szponiastą łapę, a z jego paszczy toczy się piana zmieszana z krwią. Marty przytrzymuje rewolwer obiema rękami, tak jak małe dziecko trzyma swój kubeczek.
Czeka, czeka... i wilkołak znów skacze. Marty strzela. Pozostałe oko bestii rozbryzguje się jak świeca podczas zamieci. Potwór znowu piszczy i tera oślepiony, zataczając się zmierza w stronę okna. Wiatr zaplątuje i zaciska zasłonę wokół jego głowy. Al dostrzega plamy krwi przesiąkające przez białą tkaninę.
W telewizji wielka, świecąca kula rozpoczyna swoje zejście z masztu. Wilkołak osuwa się na kolana w momencie, gdy tata Martego, zaspany i ubrany w jasnożółtą piżamę, wpada do pokoju. Magnum. 45 ciągle leży na kolanach Ala. Nie zdążył go nawet unieść.
Bestia upada... wzdryga się jeden raz... i umiera.
Pan Coslaw gapi się na to wszystko z otwartymi ustami.
Marty odwraca się do wujka Ala z dymiącym rewolwerem w dłoniach. Jego twarz wygląda na zmęczoną... ale spokojną.
- Szczęśliwego Nowego Roku, wujku Al. - mówi - To już nie żyje. Bestia jest martwa.
Później chłopiec zaczyna szlochać.
Na podłodze, pod plątaniną najlepszej białej zasłony Pani Coslaw, wilkołak zaczyna się zmieniać. Włosy, które pokrywały jego twarz i ciało wydają się w jakiś sposób kurczyć. Usta, wcześniej wykrzywione w grymasie bólu i furii, rozluźniły się, zakrywając wyszczerzone zęby. Szpony w jakiś magiczny sposób topnieją stając się paznokciami... paznokciami, które zostały w iści żałosny sposób obgryzione.
Wielebny Lester Lowe leży tam, owinięty w krwawy całun z zasłony. Padający śnieg tworzy wokół niego przypadkowe wzory. Wujek Al podchodzi do Martego i pociesza go, podczas gdy ojciec chłopca pochyla się nad nagim ciałem na podłodze, a jego matka ściskając brzeg swojej spódnicy wczołguje się do pokoju. Al przytula Martego bardzo, bardzo mocno.
- Spisałeś się świetnie chłopcze - szepcze - Kocham Cię.
Na zewnątrz wiatr ryczy i hula przez wypełnione śniegiem niebo. Tutaj w Tarker Mill pierwsza minuta nowego roku przeszła do historii.
Posłowie
Każdy oddany obserwator księżyca będzie wiedział, że - nie bacząc na rok - zastosowałem dużą dowolność jeżeli chodzi o cykl księżyca, po to by móc skorzystać z dni (Walentynki, 4 lipca, itd.), które w pewien sposób zaznaczają się w naszej świadomości. Tych czytelników, którzy sądzą, że po prostu się na tym nie znam, zapewniam, że znam się... jednak pokusa była zbyt wielka, aby móc się jej oprzeć.
Stephen King 4 sierpnia 1983 roku.
(My Pretty Pony)
(Tłumaczył Michał Wroczyński)
Starzec siedział w drzwiach stodoły wypełnionej zapachem jabłek, huśtał się w fotelu na biegunach i strasznie chciał nie chcieć zapalić. Nie chciał palić nie z powodu zaleceń lekarza, ale dlatego, że ostatnio serce łopotało mu już nieustannie. Obserwował tego głupiego sukinsyna Osgooda, jak z twarzą opartą o pień drzewa szybko liczy, a następnie odwraca się, zaklepuje Cliveya i wybucha śmiechem. Usta rozdziawił tak szeroko, że starzec mógł dostrzec jego bardzo już popsute zęby i przez chwilę zastanawiał się, jak oddech chłopaka musi śmierdzieć; niczym wyziew z najgłębszych zakamarków wilgotnej piwnicy. A przecież szczeniak miał dopiero jedenaście lat.
Starzec obserwował Osgooda, który zanosił się tym swoim rechotliwym, przypominającym ryk osła śmiechem. Chłopiec śmiał się tak serdecznie, że w pewnej chwili musiał zgiąć się wpół i oprzeć dłonie na kolanach. Śmiał się tak głośno, że reszta dzieciarni wychynęła ze swoich kryjówek, żeby sprawdzić, co się wydarzyło. Po chwili i pozostałe dzieci śmiały się jak szalone. Stały w promieniach porannego słońca, natrząsając się z wnuka starca, który zapomniał już, jak bardzo chce mu się palić. Pragnął jedynie wiedzieć, czy Clivey zacznie płakać. Pojął, że ten problem obchodzi go bardziej niż jakikolwiek inny w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Obchodzi go nawet bardziej niż zbliżająca się do niego szybkimi krokami śmierć.
- Zaklepałeś go! - zawodziła roześmiana dzieciarnia. - Zaklepałeś, zaklepałeś, zaklepałeś go!
Clivey stał nieporuszony jak głaz na polu rolnika i czekał, aż przeminie huragan śmiechu i zaczną dalszą zabawę, w której tym razem on będzie krył, a niemiły początek odejdzie w niepamięć. Niebawem zabawa znów trwała na całego. Później przyszło południe i chłopcy porozchodzili się do domów. Starzec zastanawiał się, czy Clivey będzie miał apetyt. Chłopiec jednak tylko dłubał widelcem w kartoflach i groszku, a niewielkie kawałki mięsa rzucał siedzącemu pod stołem psu. Stary człowiek obserwował to z zainteresowaniem, odpowiadał na pytania innych, ale nie przykładał większej wagi ani do ich słów, ani do swoich. Myślami krążył wokół chłopca.
Kiedy na stole zostały już tylko okruchy po cieście, starca znów naszła ochota na to, czego mu nie było wolno. Postanowił zatem uciąć sobie drzemkę. Idąc na górę, przystanął w połowie schodów, ponieważ jego serce zaczęło przypominać wentylator, w który wpadła talia kart. Stał tak na stopniach z pochyloną nisko głową i czekał, czy to jest już ten ostatni (wcześniej miał dwa). Kiedy palpitacje minęły, ruszył na górę, w pokoju zdjął ubranie, został tylko w kalesonach i położył się na czystej, białej narzucie. Na jego kościsty tors padał prostokąt słonecznego światła przecięty trzema cieniami rzucanymi przez okienne ramy. Założył ręce pod głowę i próbując się zdrzemnąć, rozmyślał. W pewnej chwili, gdy wydało mu się, że z pokoju chłopca w końcu korytarza dobiega płacz, stwierdził w duchu: Powinienem się tym zająć.
Spał godzinę, a kiedy wstał, obok niego leżała kobieta w halce. Zabrał swoje ubranie, włożył je w korytarzu i zszedł na dół.
Clivey siedział na schodkach i rzucał psu patyk, za którym zwierzę ganiało z większym zapałem, niż chłopiec rzucał. Pies (nie miał żadnego imienia, był po prostu psem) popatrzył na starca.
Ten skinął na chłopca i powiedział mu, żeby poszedł z nim do sadu.
Stary człowiek nazywał się George Banning. Był dziadkiem chłopca i to od niego Clive Banning nauczył się, jak ważną rzeczą jest mieć w życiu ślicznego kucyka. Każdy musi posiadać kucyka, choćby nawet miał alergię na konie. Bez ślicznego kucyka można mieć nawet sześć zegarów w każdym pokoju i tyle zegarków na każdej ręce, że nie da się unieść ramion, a i tak człowiek nie będzie wiedział, która godzina.
Instrukcję tę (George Banning nigdy nie dawał rad, a tylko instrukcje) Clive dostał tego dnia, gdy ten idiota, Alden Osgood, zaklepał go podczas zabawy w chowanego. W tamtych czasach dziadek Clive’a wyglądał starzej niż sam Bóg, co zapewne oznaczało, że miał siedemdziesiąt dwa lata. Gospodarstwo Banninga znajdowało się w stanie Nowy Jork w miasteczku Troy, które w roku sześćdziesiątym pierwszym uczyło się dopiero, jak nie być wsią.
Instrukcję Clive dostał w Sądzie Zachodnim.
Jego dziadek stał bez kurtki w zamieci, która nie była spóźnionym śniegiem, ale wczesnym kwieciem jabłoni. Płatki rozwiewał silny, ciepły wiatr. Dziadek miał na sobie roboczy kombinezon i koszulę z kołnierzykiem, co kiedyś zapewne była zielona, ale w dziesiątkach czy setkach prań zmieniła kolor na nieokreślenie oliwkowy. Z rozcięcia pod szyją wystawał brzeg podkoszulka (takiego z troczkami, oczywiście; w tamtych czasach produkowano już inną bieliznę, ale mężczyźni pokroju dziadka do końca pozostawali wierni podkoszulkom z trokami). Podkoszulek był czysty, choć miał kolor starej kości słoniowej, a nie biały jak kiedyś, ponieważ mottem babci, często powtarzanym i wyszytym nawet na wiszącej w salonie makatce (powieszonej tam zapewne na wypadek wyjątkowych okoliczności, gdy kobiety nie było w domu i nie mogła udzielać owej drogocennej rady, której mądrość nakazywała jej wszem i wobec udzielać), było:”Używaj, używaj, nigdy nie zużywaj! Możesz drzeć! Możesz prać! Ale miej albo strać!” Na długich, częściowo tylko posiwiałych włosach dziadka osiadały płatki kwiatów jabłoni i chłopiec pomyślał, że stojący pośród drzew owocowych dziadek wygląda przepięknie i imponująco.
Zauważył, że tego dnia staruszek bacznie obserwował ich zabawę w chowanego. Obserwował jego. Dziadek siedział w bujanym fotelu w wejściu do stodoły. Za każdym razem, kiedy fotel odchylał się do tyłu, skrzypiała deska w podłodze. Stary człowiek trzymał dłonie na rozłożonej na kolanach książce; siedział i bujał się otoczony aromatem siana, jabłek i jabłecznika. I właśnie ta zabawa w chowanego sprawiła, iż dał Clive’owi Banningowi instrukcję na temat czasu; jak bardzo jest on podstępny i jak człowiek stale musi zachowywać czujność; kucyk jest śliczny, ale ma płoche serce. Jeśli się dobrze nie pilnuje tego ślicznego kucyka, w każdej chwili może dać susa przez płot i szukaj wiatru w polu. Wtedy trzeba brać uzdę i gonić go. Może to być nawet wyprawa krótka, ale tak męcząca, że po powrocie do domu będą człowieka boleć wszystkie gnaty.
Dziadek zaczął instrukcję od stwierdzenia, że Alden Osgood Clive’a oszukiwał. Miał oprzeć głowę o pień uschłego wiązu, przez minutę nie patrzeć i liczyć do sześćdziesięciu. W tym czasie Clivey (dziadek zawsze tak na niego mówił, a chłopiec nic nie miał przeciwko temu, jakkolwiek odkąd skończył dwanaście lat, stłukłby na kwaśne jabłko każdego, kto by go tak nazwał) i inne dzieci musiały znaleźć sobie odpowiednią kryjówkę. Kiedy Alden Osgood doliczył do sześćdziesięciu, Clivey ciągle jeszcze jej nie znalazł i został”zaklepany” w chwili, gdy próbował wślizgnąć się między skrzynki na jabłka złożone w nieładzie obok szopy, w środku której w półmroku majaczyła przypominająca narzędzie tortur prasa do wyciskania soku później przerabianego na jabłecznik.
- Nie było to uczciwe - oświadczył dziadek. - Ale ty nie skowyczałeś ani nie marudziłeś i to było słuszne, ponieważ prawdziwy mężczyzna nigdy nie skowyczy ani nie marudzi; skowyty i marudzenie nie przystoją mężczyznom, a nawet chłopcom, którzy wiedzą lepiej, jak należy postępować i są wystarczająco odważni, żeby tak właśnie robić. Niemniej postępowanie Aldena było nieuczciwe. Mówię to teraz ja, ponieważ ty wtedy się nie poskarżyłeś.
We włosy starca wplątał się kolejny kwiat jabłoni. Jeszcze inny osiadł na wystających kościach obojczyków pod grdyką. Sprawiał wrażenie klejnotu, który jest piękny, ponieważ pewne rzeczy po prostu są piękne; i był wspaniały w swej nietrwałości. W każdej chwili zniecierpliwiony starzec mógł go strzepnąć na ziemię, gdzie płatek przyłączyłby się do tysięcy swoich całkiem anonimowych kolegów.
Clivey oświadczył dziadkowi, że Alden, zgodnie z regułami zabawy, doliczył do sześćdziesięciu, więc zupełnie nie rozumie, dlaczego dziadek próbuje mu na boku udowodnić coś innego.
Ostatecznie chłopiec przyniósł mu wstyd przez to, że nie zdołał w porę znaleźć kryjówki i dał się”zaklepać”. Alden - który w chwilach złości potrafił jak dziewczyna dać komuś w twarz - musiał tylko zawołać:”Raz-dwa-trzy, Baba Jaga patrzy!”, odwrócić się, zobaczyć Clive’a, a następnie poklepać pień uschniętego drzewa i wykrzyknąć:”Raz-dwa-trzy, Clive zaklepany!” A może dyskutował z dziadkiem o Aldenie tylko dlatego, żeby nie wracać na podwórko, żeby móc dłużej obserwować zamieć kwiatów jabłoni, których płatki osiadały na włosach starego człowieka, i podziwiać wspaniały klejnot w zagłębieniu jego szyi.
- Oczywiście, że tak - odparł dziadek. - Oczywiście, doliczył do sześćdziesięciu. Ale spójrz tylko na to, Clivey! Popatrz i wryj to sobie głęboko w pamięć.
W kombinezonie dziadka były prawdziwe kieszenie - aż pięć, licząc wielką jak u kangura kieszeń na piersi - ale na biodrach nie było żadnej - jedynie wycięcia przez które można było sięgnąć do kieszeni noszonych pod kombinezonem spodni (w tamtych czasach pomysł, żeby pod spód nic nie wkładać, nie wydawał się niczym strasznym, a jedynie śmiesznym; oznaczał, że ktoś Ma Nie Najlepiej Pod Sufitem). Dziadek nieodmiennie nosił pod kombinezonem niebieskie dżinsy.”Żydowskie portki” - mawiał poważnie, podobnie zresztą jak inni farmerzy, których Clive znał i którzy nosili dżinsy. Nazywano levisy”żydowskimi portkami” lub prościej,”żydłakami”.
Otóż dziadek wsunął prawą rękę w wycięcie w kombinezonie, przez chwilę gmerał w kieszeni spodni, aż w końcu wydobył na światło dzienne zmatowiały, srebrny zegarek kieszonkowy i wsunął go w dłoń zaskoczonego chłopca. Zegarek był tak ciężki, że zdezorientowany Clive o mało nie wypuścił go z dłoni.
Popatrzył na dziadka szeroko rozwartymi, brązowymi oczyma.
- Tylko nie upuść go na ziemię - ostrzegł dziadek. - Chociaż jeśli nawet to ci się zdarzy, zegarek zapewne nie przestanie chodzić. Kilkakrotnie już wypadł mi z rąk, a raz, podczas jakiejś cholernej popijawy w Utica, ktoś na niego nadepnął. Zegarek jednak nie przestał chodzić. Ale jeśli stanie na dobre, twoja strata, nie moja, ponieważ od tej chwili zegarek należy do ciebie.
- Co?
Chłopiec chciał powiedzieć, że nie rozumie, ale poskromił język.
- Daję ci go - oświadczył dziadek. - Dawno już postanowiłem, że ci go zostawię, i niech szlag trafi, jeśli wstawię go do testamentu. Za testament musiałbym zapłacić jakiemuś cholernemu prawnikowi więcej, niż ten zegarek jest wart.
- Dziadku... Ja... Jezu!
Dziadek tak długo się śmiał, że aż dostał ataku kaszlu. Kaszlał i śmiał się jednocześnie, a jego twarz nabrała koloru dojrzałej śliwki. Radość i zdumienie Clive’a przeszły w niepokój. Pamiętał, że matka, gdy tu jechali, nieustannie go napominała, że nie wolno dziadka męczyć, ponieważ jest ciężko chory. Kiedy przed dwoma dniami Clive zapytał - zapytał bardzo ostrożnie - na co choruje, George Banning odpowiedział jednym, tajemniczym słowem. Dopiero następnej nocy po rozmowie w sadzie, kiedy zapadał już w sen, ściskając w dłoni rozgrzany ciepłem jego ciała kieszonkowy zegarek, Clive nieoczekiwanie pojął, że słowo”tykawa” nie oznacza wcale jakiegoś groźnego robala, ale odnosi się do serca. Lekarz zabronił dziadkowi palić, oświadczając przy tym, że jeśli będzie próbował wykonywać jakiekolwiek cięższe prace, na przykład odgarniać śnieg lub kopać w ogrodzie, skończy przygrywając aniołom na harfie. A chłopiec dobrze wiedział, co to znaczy.
- Jeśli tylko nie upuścisz go na ziemię, to zawsze będzie ci chodził i chodził - oświadczył dziadek, ale chłopiec był już na tyle duży, żeby wiedzieć, że zegarek i tak któregoś dnia stanie; wiedział, że zarówno ludzie jak zegarki pewnego dnia stają na zawsze.
Clive obserwował dziadka, ciekaw, czy teraz stanie, ale w końcu kaszel ustał, stary człowiek przestał się śmiać i ponownie wyprostował swą postać. Starł lewą dłonią sopelek z nosa i niedbale strzepnął go z palców.
- Jesteś cholernie zabawnym dzieciakiem, Clivey - powiedział. - Mam szesnastu wnuków i tylko dwóch traktuję jak kacze łajno. Ale ty do nich nie należysz, jakkolwiek pierwszy na liście również nie jesteś, lecz tylko ty potrafisz mnie rozśmieszyć tak, że aż mnie jaja bolą.
- Nie chcę, żeby bolały cię jaja, dziadku - odparł Clive, czym znów niebywale rozbawił dziadka, który tym razem jednak potrafił na tyle zapanować nad sobą, żeby nie zanieść się kaszlem.
- Okręć sobie ze dwa razy łańcuszek wokół dłoni, a od razu poczujesz się raźniej - poradził dziadek. - A kiedy już poczujesz się raźniej, łatwiej przyjdzie się skupić.
Clive zastosował się do tej rady i rzeczywiście poczuł się raźniej. Zerknął na zawieszony na dłoni zegarek, zahipnotyzowany jego żywym mechanizmem, wizerunkiem słońca na cyferblacie, trzecią wskazówką, wskazówką sekundnika, zataczającą swoje własne, odrębne koła. Niemniej był to ciągle jeszcze zegarek dziadka; w to nie wątpił ani przez chwilę. I wtedy właśnie na szkiełko opadł płatek kwiatu, który natychmiast ześlizgnął się z gładkiej powierzchni i poszybował na ziemię. Trwało to ułamek sekundy, ale w mgnieniu oka wszystko się odmieniło. Płatek kwiatu jabłoni potwierdził słowa dziadka; zegarek należał do Clive’a; należał na zawsze... a w każdym razie do chwili, kiedy jeden z nich, Clive albo zegarek, przestanie chodzić, nie da się go naprawić i trzeba go będzie wyrzucić.
- W porządku - powiedział dziadek. - Czy widzisz wskazówkę sekundnika chodzącą po oddzielnej tarczy?
- Tak.
- To dobrze. Nie spuszczaj z niej oka. Kiedy dojdzie na samą górę, wrzaśnij do mnie:”Naprzód”. Rozumiesz? Clive skinął głową.
- Świetnie. A kiedy już będzie na górze, krzyknij i pozwól, żeby szła dalej, Gallagher.
Clive, marszcząc czoło, popatrzył na zegarek ze skupieniem matematyka, który stoi właśnie u progu odkrycia doniosłego równania. Rozumiał już, co dziadek chce mu pokazać, ale był na tyle bystry i rozgarnięty, żeby wiedzieć, że dowód taki jest sprawą czystej formalności... ale jednocześnie dziadek musiał ten dowód przeprowadzić. Stanowiło to rytuał; podobnie jak byłoby nie do pomyślenia wyjść z kościoła przed ostatnim błogosławieństwem, nawet jeśli ucichły już tony psalmów i msza na szczęście się skończyła.
Kiedy wskazówka sekundnika na swoim odrębnym, malutkim cyferblaciku zatrzymała się na dwunastce (Moja - pomyślał z zachwytem. - To jest moja wskazówka na moim zegarku), wrzasnął ile sił w płucach:”Naprzód!” i dziadek zaczął szybko liczyć, zupełnie jak prowadzący aukcję, który chce pozbyć się wątpliwej wartości przedmiotów po jak najwyższej cenie, zanim zahipnotyzowani kupcy zdążą obudzić się i uświadomić sobie fakt, że nie tylko już zapłacili za towar, ale zdążyli go odebrać.
- Raz-dwa-trzy, cztery-piń-szyść, dziesięć-dynaście - recytował dziadek z wypiekami na twarzy. Czerwone żyłki na nosie mówiły o tym, jak bardzo jest przejęty. Zakończył, chrapliwie, ale triumfalnie: - Pińdziesiontdziewińćsześ-dziesiont!
Kiedy wypowiedział ostatnie słowo, wskazóweczka sekundnika w kieszonkowym zegarku przekroczyła dopiero siódmą kreskę oznaczającą trzydziestą piątą sekundę.
- I jak długo? - zapytał zdyszany dziadek, a potem potarł dłonią pierś.
Clive popatrzył na starca z nie skrywanym podziwem.
- To było szybkie liczenie, dziadku! Starzec wykonał lekceważący gest dłonią, którą przed chwilą pocierał pierś, ale jego twarz promieniała uśmiechem.
- Nawet w połowie nie liczyłem tak szybko, jak ten bachor, Osgood - oświadczył. - Słyszałem, że smarkacz doliczył do dwudziestu siedmiu, a następnie był gdzieś w rejonach czterdziestu jeden. - Dziadek wbił swe brązowe jak jesień źrenice w błękitne niczym Morze Śródziemne oczy Clive’a. Położył sękatą dłoń na ramieniu wnuka. Rękę miał pokrytą guzami artretycznymi, ale chłopiec czuł bijącą z niej moc, jak w maszynie, która na chwilę przestała działać. - Zapamiętaj sobie jedno, Clivey. Czas nie ma nic wspólnego z tym, jak szybko liczysz.
Clive powoli skinął głową. Nic nie rozumiał, ale odnosił wrażenie, że drzemie w nim jakiś cień zrozumienia; jak cień chmury przesuwającej się powoli nad łąką.
Dziadek sięgnął do górnej kieszeni kombinezonu i wyciągnął paczkę koolsów bez filtra. Najwyraźniej bez względu na chore serce wcale nie przestał palić. A jednak chłopiec wiedział, że dziadek rzucił palenie natychmiast; paczka koolsów wyraźnie mówiła, że nosił ją od bardzo dawna, że uniknęła losu innych paczek otwieranych po śniadaniu, a o trzeciej po południu, kiedy są już puste, gniecionych i wyrzucanych do rynsztoka; pogniecione kuleczki. Dziadek szperał chwilę w paczce i wyjął z niej równie mocno zmaltretowanego papierosa. Wsunął go w kącik ust, pudełko z powrotem schował do kieszeni na piersi, a następnie wydobył skądś zapałkę, którą zapalił, pocierając z wprawą o zrogowaciały, żółty paznokieć kciuka. Clive patrzył na to z fascynacją dziecka obserwującego magika, któremu z pustych dłoni wytryska nagle fontanna kart. Rozbłysk płomyka go nie dziwił, ale zdumiewającą rzeczą było to, że zapałka nigdy nie gasła. A przecież w sadzie na wzgórzu zawsze wiał silny wiatr. Dziadek za każdym razem niespiesznie kulił dłonie, chroniąc wątły ognik. Zapalał papierosa i machał zapałką, jakby po prostu negował istnienie wiatru. Clive bacznie przyjrzał się papierosowi i nie dostrzegł zwęglonej wyżej bibułki. Wzrok go nie mylił; dziadek przypalił papierosa od nieruchomego płomienia, jakby przypalał go od ognia świecy w zamkniętym pokoju. A to już były czary; oczywiste i proste. Dziadek wyjął spomiędzy warg papierosa i ściągając usta, jakby chciał gwizdnąć na psa lub taksówkarza, wsunął do ust kciuk i palec wskazujący. Wilgotnymi od śliny czubkami palców ścisnął sczerniałą główkę zapałki. Chłopiec nie potrzebował wyjaśnień: jedyną rzeczą, jakiej dziadek i jego znajomi obawiali się bardziej niż nagłych mrozów, był ogień. Starzec rzucił zapałkę na ziemię i zgniótł ją obcasem. Kiedy uniósł twarz i ujrzał wlepiony w siebie wzrok chłopca, źle ocenił fascynację dziecka.
- Wiem, że nie powinienem palić - oświadczył - i nie chcę, żebyś kłamał; nie próbuję cię nawet do tego namawiać. Jeśli babcia zapyta wprost:”Czy ten dziadyga palił?”, powiesz, że tak. Nie potrzebuję, żeby dzieciak przeze mnie kłamał. - Powiedział to bez uśmiechu, ale wyraz jego przenikliwych, szeroko rozstawionych oczu sprawił, że Clive ochoczo przystał na tę niewinną konspirację. - Ale gdyby babcia zapytała mnie wprost, czy kiedy dałem ci zegarek, użyłeś imienia Zbawiciela nadaremno, odpowiem:”Nie”. Powiem, żeś podziękował najładniej, jak umiałeś, i to wszystko.
Teraz z kolei Clive wybuchnął śmiechem, lecz stary mężczyzna skrzywił tylko twarz w lekkim uśmiechu, ukazując nieliczne zęby, które mu jeszcze pozostały.
- Oczywiście, jeśli nikogo z nas nie zapyta, nie zgłosimy się na ochotnika, prawda, Clivey? To chyba w porządku?
- Tak - odparł Clive.
Nie był ładnym chłopcem, ale kiedy uśmiechnął się z pełnym zrozumieniem dla retorycznej sztuczki dziadka, był prawie piękny, w każdym razie w tej właśnie chwili, i stary człowiek rozwichrzył mu dłonią włosy.
- Dobry z ciebie chłopiec, Clivey.
- Dziękuję, proszę dziadka.
Dziadek stał nieruchomo, pogrążony w myślach. Kool spalał się nienaturalnie szybko (tytoń był suchy, toteż mimo że starzec z rzadka się zaciągał, ostry wiatr sam spalał papierosa) i Clive sądził, że stary człowiek powiedział już wszystko, co miał do powiedzenia. Chłopiec bardzo tego żałował. Uwielbiał rozmowy z dziadkiem. Wszystko, o czym stary pan opowiadał, nieustannie Clive’a zdumiewało, ponieważ prawie zawsze słowa starca miały głęboki sens. Matka, ojciec, babcia, wujek Don - wszyscy oni mówili różne rzeczy, które zapewne powinien był brać sobie do serca, ale rzadko kiedy miało to sens. Na przykład: dobrze jest, jak się dobrze postępuje. Co to znaczy?
Miał siostrę Patty o sześć lat od siebie starszą. Rozumiał ją, ale nie brał poważnie, bo większość z tego, co mówiła, było głupie. A resztę stanowiły różne drobne uszczypliwości. Najostrzejsze z nich określała mianem Pawka-Szczypawka. Oświadczyła bratu, że jeśli komuś wspomni o którejkolwiek Pawce-Szczypawce, to go zamordulizuje. Patty nieustannie mówiła o ludziach, których zamierzała zamordulizować. Ułożyła sobie nawet specjalną listę tych osób i zamierzała stworzyć organizację Spółka Akcyjna”Zabójstwo”. Mogłoby to wydawać się śmieszne... dopóki człowiek dobrze się nie przyjrzał jej szczupłej, zaciętej twarzy. Kiedy zobaczył, co kryje się w tym obliczu, opuszczała go cała ochota do śmiechu. W każdym razie na pewno opuszczała Clive’a. Z Patty należało bardzo uważać - opowiadała głupoty, ale głupia wcale nie była.
„Nie chcę umawiać się na randki - oznajmiła niedawno przy kolacji. O tej porze roku chłopcy zapraszali dziewczęta do klubu z okazji Dnia Wiosny albo na studniówki do gimnazjum. - Wcale się nie martwię tym, że nigdy i z nikim nie umówię się na randkę”.
I znad mięsa na ciepło z jarzynami spojrzała wyzywająco na siedzących przy stole.
Clive zerknął na nieruchomą i w jakiś sposób nawiedzoną twarz siostry majaczącą w obłoczku bijącej z talerza pary i przypomniał sobie pewne zdarzenie sprzed dwóch miesięcy, kiedy jeszcze na polach zalegał śnieg. Szedł korytarzem na piętrze na bosaka tak, że nie usłyszała jego kroków. Drzwi do łazienki były otwarte, więc zajrzał do środka - nie miał zielonego pojęcia, że jest tam jego Odrażająca Siostrzyczka. Na widok tego, co ujrzał, stanął jak skamieniały. Gdyby Patty choć odrobinę odwróciła głowę w lewo, dostrzegłaby go.
Ale nie odwróciła. Zbyt pochłaniało ją oglądanie samej siebie. Była naga jak jedno z tych seksownych dziewczątek w dobrze zaczytanym magazynie Model Delidhts Foxy’ego Brannigana, u jej stóp leżał rzucony na podłogę ręcznik kąpielowy. Ale Patty bynajmniej nie była żadnym seksownym dziew-czątkiem; co do tego zarówno ją jak i Clive’a upewnił jeden rzut oka. Po pryszczatych policzkach dziewczyny płynęły łzy. Płynęły strumieniami, ale z ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Ostatecznie Clive na tyle zapanował nad sobą, że odszedł na palcach i nigdy nikomu - a zwłaszcza siostrze - nie wspomniał o tym, czego był świadkiem. Nie wiedział, czy wpadłaby w furię na wiadomość, że dziecko, jakim był jej brat, widziało ją z gołym tyłkiem, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby dowiedziała się, iż podejrzał ją w chwili, gdy ryczała (chociaż było to ryczenie bezgłośne), zamor-dulizowałaby go z całą pewnością.
„Uważam, że chłopcy są nudni, a ponadto większość z nich śmierdzi jak zleżały twaróg - oświadczyła pewnego wieczoru wczesną wiosną i wsunęła do ust nabity na widelec potężny kawałek pieczonej wołowiny. - Gdyby jakiś chłopak zaproponował mi randkę, roześmiałabym mu się w nos”.
„Jeszcze zmienisz zdanie, Dynio” - odparł tata, żując mięso i nie podnosząc głowy znad książki, która leżała obok talerza.
Mama dawno już zwątpiła, że kiedykolwiek zdoła odzwyczaić go od czytania przy jedzeniu.
„Nie zmienię” - powiedziała Patty, a Clive wiedział, że dokładnie tak będzie.
Kiedy Patty coś mówiła, prawie zawsze mówiła to serio. Było coś, co o niej wiedział, a z czego nie zdawali sobie sprawy jego rodzice. Nie był tylko pewien, czy mówiła serio - tak bardzo serio - że zamordulizowałaby go, gdyby rozgadał wszystkim o Pawkach-Szczypawkach, ale tego wolał już nie sprawdzać. Wiedział jednak, że gdyby nawet go nie zabiła, wymyśliłaby jakiś szczególny i niemożliwy do wykrycia sposób, aby mu zdrowo dopiec. Tego był pewien. Ponadto czasami Pawki-Szczypawki wcale nie były kąśliwe; przypominały bardziej sposób, w jaki jego siostra głaskała należącego do niej małego pudla-mieszańca, Brandy’ego. Clive zdawał sobie sprawę z tego, że robi to, ponieważ on sam jest zły, ale on z kolei miał swój sekret, którego z całą pewnością nie zamierzał jej wyjawiać: owe przypominające głaskanie psa Pawki-Szczypawki na swój sposób sprawiały mu przyjemność.
Kiedy dziadek otworzył usta, Clive w pierwszej chwili sądził, że usłyszy:”Czas wracać do domu, Clivey”. A jednak starzec rzekł coś zupełnie innego.
- Jeśli chcesz, mogę ci o czymś opowiedzieć. Nie zajmie to dużo czasu. Czy chcesz to usłyszeć, Clivey?
- Tak, proszę dziadka!
- Naprawdę? - zapytał dziadek ze zdziwieniem.
- Tak, proszę dziadka.
- Czasami myślę, że powinienem cię podkraść twoim starym i zatrzymać przy sobie na zawsze. Czasami wydaje mi się, że gdybym miał cię pod ręką cały czas, żyłbym zawsze, niezależnie od tego przeklętego serca.
Wyjął z ust papierosa, rzucił go na ziemię i zdeptał roboczym butem, pokręciwszy kilka razy obcasem. Na koniec przysypał niedopałek ziemią. Kiedy znów popatrzył na Clive’a, jego oczy lśniły.
- Już bardzo dawno temu przestałem udzielać innym rad - oświadczył. - Trzydzieści lat, albo i lepiej. Przestałem ich udzielać, kiedy się przekonałem, że udzielają ich tylko głupcy i tylko głupcy ich słuchają. Instrukcja... instrukcja to coś innego. Mądry człowiek daje je od czasu do czasu i mądry człowiek, nawet chłopiec, od czasu do czasu się do nich stosuje.
Clive milczał i wpatrywał się w skupieniu w dziadka.
- Istnieją trzy rodzaje czasu - oświadczył staruszek - i choć wszystkie obowiązują, to tak naprawdę obowiązuje tylko jeden. Chcesz poznać je wszystkie i zawsze potrafić je rozróżnić. Rozumiesz to?
- Nie, proszę dziadka.
Dziadek skinął głową.
- Gdybyś powiedział:”Tak, proszę dziadka”, zerżnąłbym ci tyłek i odprowadził do domu.
Clive popatrzył pod nogi, na smętne resztki dziadkowego papierosa. Twarz miał gorącą, zaczerwienioną, ale malowała się na niej duma.
- Kiedy człowiek jest takim małym szprotem jak ty, czas wlecze mu się jak ślimak. Dam ci przykład. Gdy nadchodzi maj, wydaje ci się, że koniec szkoły nigdy nie nastąpi, że nigdy nie nadejdzie połowa czerwca. Czyż nie jest dokładnie tak, jak mówię?
Clive pomyślał o ciężarze ostatnich dni roku szkolnego, o sennej, pachnącej kredą klasie i skinął głową.
- A kiedy nadejdzie już połowa czerwca i nauczyciel da ci cenzurkę, wydaje się z kolei, że nigdy nie nastąpi początek szkoły. Czyż nie jest dokładnie tak, jak mówię?
Clive pomyślał o długim jak autostrada szeregu dni i tak energicznie kiwnął głową, że aż coś strzeliło mu w karku.
- Jezu, to prawda!... To znaczy proszę dziadka.
Te dni. Te wszystkie dni, ciągnące się przez czerwiec i lipiec, kiedy sierpień znajduje się jeszcze niewyobrażalnie daleko za horyzontem. Tak wiele dni, tak wiele ranków, tak wiele lunchów złożonych z kanapek z kiełbasą, musztardą, pokrojoną w talarki cebulą i ogromnych kubków mleka. A mama siedzi w salonie nad szklanką wina, która nie ma dna, i ogląda w telewizji opery mydlane. Wlokące się upalne popołudnia, kiedy od potu swędzi ostrzyżona na jeżyka głowa, kiedy ten pot spływa po czole i policzkach, a kleks cienia wydłuża się w miarę upływu godzin, co zawsze niebywale zdumiewało chłopca. Tak wiele nie kończących się zmierzchów, kiedy pot wysycha bez śladu, zostawiając tylko, jak płyn po goleniu, zapach na policzkach i rękach; zmierzchów, kiedy w najlepsze jeszcze trwa zabawa w berka, w piratów i w podchody. Szczęk łańcucha rowerowego, który gładko zaskakuje na zęby przekładni, woń kapryfolium, stygnącego asfaltu, zielonych liści i ścinanej trawy, klaskanie kart z podobiznami baseballistów obu lig, rozkładanych na chodniku przez chłopaków, gdy z powagą i namaszczeniem wymieniają się tymi fotografiami. Transakcje zawierane w zapadającym powoli czerwcowym zmierzchu. Kres tym rozrywkom kładzie dopiero wołanie
„Cliiiive, kolaaacja!” Za każdym razem wołanie jednocześnie oczekiwane i zaskakujące, podobnie jak kleks cienia w południe, zmieniający się około trzeciej w znacznie dłuższy kontur uganiającego się po ulicy chłopca. Teraz, o piątej po południu, cień ten wydłużał się, tworząc sylwetkę dorosłego, choć wyjątkowo szczupłego i kościstego mężczyzny. Aksamitne wieczory przy telewizorze, suchy szelest kartek w książkach, jakie, jedną za drugą, połykał jego ojciec (zawsze było mu mało lektury; słowa, słowa, słowa; jego ojcu zawsze było mało lektury i pewnego razu nawet Clive chciał spytać tatę, jak mu się to nie nudzi, ale w ostatniej chwili stracił odwagę), matka, która ciągle wychodzi do kuchni, śledzona zaniepokojonym, gniewnym wzrokiem Patty i zaintrygowanym spojrzeniem syna, delikatne dzwonienie napełnianej ponownie szklanki, tej, co od jedenastej przed południem nigdy nie bywała pusta (ojciec nie podnosił znad książki głowy, jakkolwiek Clive zdawał sobie sprawę z tego, że tata wszystko słyszy i o wszystkim wie, a Patty, gdy pewnego razu przyznał się jej do tego, nazwała go głupim tchórzem i przez cały dzień raczyła bardzo raniącymi Pawkami-Szczypawkami). Bzykanie komarów, które w miarę jak zachodziło słońce, coraz natarczywiej atakowały szyby w oknach. Później komenda:”Do łóżka”, nieprzyjemna, ale nieunikniona, a wszelkie argumenty tłumione były w zarodku. Szorstki pocałunek pachnącego tytoniem ojca. Pocałunek matki, miększy, słodki i cierpki jednocześnie, przesiąknięty wonią wina. Ojciec wychodzący na kilka piw do pobliskiego baru, gdzie przy okazji obejrzy w telewizji walki wrestlingu. Patty, która tłumaczy matce, że powinna już iść spać, i matka odpowiadająca córce, że powinna pilnować swego nosa. Rozmowy przykre, ale kojące w swej przewidywalności. W mroku lśnią robaczki świętojańskie; odległy dźwięk klaksonu samochodowego, głuchy, jakby dobiegał z długiego mrocznego tunelu. I kolejny dzień, który pozornie tylko przypomina poprzedni. Lato. Takie właśnie było lato. I wcale nie wydawało się długie. Ono było długie.
Dziadek bacznie go obserwował, zdawał się odczytywać z niebieskich oczu wnuka nurtujące go myśli, zupełnie jakby wiedział, że chłopiec nie umie tego wszystkiego wypowiedzieć, nie potrafi wyartykułować słów oddających język jego serca. W końcu starzec skinął głową, potwierdzając to wszystko, co powiedział, a Clive się przestraszył, że stary człowiek powie nagle coś miłego, kojącego, coś bez znaczenia. Jasne, że mógł coś takiego powiedzieć. Na przykład:”Znam to wszystko, Clivey. Widzisz, sam kiedyś byłem dzieckiem”.
Ale nic takiego nie powiedział i chłopiec zrozumiał, że wykazał wyjątkową głupotę, przez chwilę nawet podejrzewając dziadka o coś takiego. Gorzej, zdradził dziadka. Bo to był dziadek, a dziadek nigdy nie opowiadał bzdur jak inni dorośli. Zamiast mówić łagodnie, uspokajająco, zamiast używać miłych słów, starzec dodał sucho, z ostateczną pewnością sędziego wydającego surowy wyrok za popełnienie zbrodni głównej:
- Wszystko się zmienia.
Clive popatrzył w górę na jego twarz, trochę wystraszony tym pomysłem, i zachwycił się, że dziadek wygląda dziko, bo wiatr rozwiał mu włosy. Przyszła mu do głowy myśl, że dziadek wygląda jak kaznodzieja, który dobrze wie, a nie zgaduje tylko, jaki jest i jak wygląda Bóg.
- Jak to? Czas się zmienia?
- Tak. Gdy osiąga się pewien wiek, mniej więcej czternaście lat, kiedy to dwie połowy rasy ludzkiej popełniają ogromny błąd, odkrywając nawzajem swe istnienie, czas staje się prawdziwym czasem. Prawdziwy czas. Nie jest już tak długi, jak był, ani tak krótki, jak będzie. Zmienia się. Ale przez większość życia obowiązuje czas prawdziwy. Czy wiesz, o czym mówię, Clivey?
- Nie, proszę dziadka.
- A zatem wysłuchaj instrukcji: prawdziwy czas jest twoim ślicznym kucykiem. Powtórz:”Mój śliczny kucyk”.
Oszołomiony, zastanawiając się, czy dziadek go nie nabiera („robi cię w muła”, jak powiedziałby wujek Don), Clive powtórzył to, o co prosił go dziadek. Podejrzewał, że starzec wybuchnie śmiechem i powie:”Tym razem naprawdę zrobiłem cię w muła, Clivey”. Ale stary człowiek skinął tylko poważnie głową, rozwiewając tym wszelkie obawy dziecka.
- Mój śliczny kucyk. Tych trzech słów, jeśli jesteś tak bystry, za jakiego cię mam, nie zapomnisz do końca życia. Mój śliczny kucyk. To jest cała prawda o czasie.
Dziadek wyciągnął z kieszeni pomiętą paczkę papierosów, chwilę spoglądał na nią z zastanowieniem, po czym wsunął z powrotem do kombinezonu.
- Odkąd skończysz czternaście lat, aż do... hmm... do sześćdziesiątki, większość czasu będzie właśnie moim-ślicznym-kucykiem. Później czas znów stanie się długi jak w okresie dzieciństwa, ale nie będzie to już dobry czas. Musisz zatem oddać całą duszę czasowi mój-śliczny-kucyk. Ale jeśli powtórzysz babci to, o czym ci teraz powiem, nazwie mnie bluźniercą i przez tydzień nie będzie mi przynosić do łóżka butelki z ciepłą wodą. Przez tydzień, a może i przez dwa.
Usta dziadka wykrzywiły się w gorzkim, grzesznym grymasie.
- Gdybym powiedział to wielebnemu Chadbandowi, natychmiast usłyszałbym tyradę, że widzę świat w ciemnych barwach, albo tę starą głupotę, że niezbadane są wyroki Opatrzności. Ale tobie, Clivey, powiem, co myślę naprawdę. Myślę, że z Boga musi być kawał tęgiego skurwysyna, skoro sprawił, że dorosłym, kiedy bardzo cierpią, czas się wydłuża; na przykład wtedy, gdy mają potrzaskane żebra, poszarpane wnętrzności czy coś w tym rodzaju. W porównaniu z takim Bogiem przebijający szpilką na żywca muchy dzieciak jest świętym, na którego ramieniu sadowią się dzikie ptaki. Lekki stóg siana zamienia się nagle w twardą, ciężką skorupę żółwia i zastanawiam się, dlaczego Bóg w pierwszym rzędzie postanowił stworzyć żywe, myślące istoty. Skoro już chciał się na coś wysikać, dlaczego nie stworzył tylko sumaku? Co powiesz o starym, nieszczęsnym Johnnym Brinkmayerze, tym, co w zeszłym roku tak powoli umierał na raka kości?
Clive niewiele o tym wiedział, ale później, wracając do miasta, przypomniał sobie, że Johnny Brinkmayer, właściciel sklepu spożywczego, jak nazywali to jego matka i ojciec, a dziadek i babcia mówili”spółdzielni”, był jedynym człowiekiem, jakiego dziadek wieczorami odwiedzał... i jedyną osobą, jaka wieczorami odwiedzała dziadka. Podczas drugiej podróży do miasta dotarło do Clive’a, że Johnny Brinkmayer - przypominał go sobie bardzo mgliście jako mężczyznę z olbrzymią brodawką na czole, który nieustannie, gdy chodził, obciągał spodnie w kroku - musiał być jedynym, prawdziwym przyjacielem dziadka. A fakt, że ilekroć padało w rozmowie nazwisko Brink-mayera, dziadek odwracał twarz - i często skarżył się, że sklepikarz śmierdzi - jedynie umacniał Clive’a w tym przekonaniu.
Ale wszystkie te refleksje nie naszły Clive’a wtedy, w ogrodzie, ponieważ chłopiec był przejęty i czekał z zapartym tchem, aż ciśnięty ręką Boga piorun położy dziadka trupem. Za takie bluźnierstwo Bóg z całą pewnością powinien zesłać piorun. Nikomu nie mogło ujść bezkarnie nazwanie Boga Ojca Wszechmogącego tęgim skurwysynem i przyrównanie Istoty, która stworzyła wszechświat, do trzecioklasisty, co nabija na szpilki żywe muchy.
Clive nerwowo odstąpił o krok od postaci w kombinezonie, bo nagle przestała być jego dziadkiem, a zmieniła się w piorunochron. W każdej chwili mógł z czystego, niebieskiego nieba strzelić grom i dziadek padłby na miejscu trupem, równie martwym jak psie łajno, a płonące jabłonie w sadzie oznajmiałyby światu o przekleństwie, jakie na niego spadło. Unoszone wiatrem płatki kwiecia jabłoni stałyby się zwęglonymi drobinami, jak gazety, które ojciec co tydzień, w niedzielne popołudnia, spalał w piecu na odpadki na tyłach ich domu.
Ale nic takiego się nie wydarzyło.
Clive czekał i stopniowo opuszczało go okropne przekonanie o karze boskiej, a gdy w pobliżu zagwizdał wesoło kos (jakby dziadek nie powiedział nic gorszego niż”pocałuj mnie w piętę”), chłopiec wiedział już, że żaden piorun nie uderzy. I w tej właśnie chwili, kiedy to sobie uświadomił, w życiu Clive’a Banninga zaszła niewielka, lecz fundamentalna zmiana. Pojął, iż wysłuchanie nie ukaranego bluźnierstwa, jakiego dopuścił się dziadek, nie zrobi z niego ani kryminalisty, ani chuligana; nie sprawi nawet, że stanie się tak zwanym”trudnym dzieckiem” (ukuty niedawno termin, który dopiero wszedł w modę). Jakkolwiek wiara Clive’a uległa niewielkiej tylko zmianie, jego nastawienie do dziadka zmieniło się zasadniczo. Dotąd słuchał tylko tego, co starzec mu mówił; teraz mu towarzyszył.
- Kiedy cierpisz, czas wlecze się w nieskończoność - mówił dziadek. - Wierz mi, Clivey... tydzień cierpienia sprawi, że najwspanialsze wakacje twego dzieciństwa wydadzą ci się tylko weekendem. Do licha, zaledwie sobotnim porankiem! Gdy pomyślę o tych siedmiu miesiącach, kiedy to Johnny leżał z tym... z tą rzeczą, która się w nim zalęgła, zalęgła i zżerała od środka... Jeeezu, nie powinienem o tym opowiadać dzieciakowi. Twoja babcia ma rację. Jestem głupi jak but.
Dziadek ze zmarszczonym czołem popatrzył na swoje buty i przez chwilę zbierał myśli. Kiedy uniósł wreszcie głowę, twarz miał już pogodną.
- Nieistotne. Powiedziałem, że dam ci instrukcję, a zamiast tego stoję tu i zawodzę jak zbita, bura suka. Czy wiesz, co to takiego zbita, bura suka?
Chłopiec przecząco potrząsnął głową.
- Nieważne; tym zajmiemy się następnym razem.
Oczywiście następnego razu już nie było. Następnym razem Clive ujrzał dziadka w drewnianej skrzyni i podejrzewał, że to właśnie była ta istotna część instrukcji, jaką dał mu dziadek tamtego dnia. A fakt, że stary człowiek o tym nie wiedział, wcale nie umniejszał wagi tej instrukcji.
- Starzy ludzie są jak stare pociągi na stacji rozrządowej, Clivey. Za dużo tych cholernych pociągów. Tak więc muszą z pięć razy objeżdżać parowozownię, zanim dostaną się do środka.
- To racja, dziadku.
- Chodzi mi o to, że za każdym razem, kiedy zmierzam do jakiegoś punktu, trafiam w inne miejsce.
- Wiem, ale te inne miejsca są bardzo interesujące. Dziadek uśmiechnął się.
- Jeśli masz w sobie duszę artysty, Clivey, to duszę artysty pierwszorzędnego.
Clive odpowiedział uśmiechem i najwyraźniej mroczne wspomnienie o Johnnym Brinkamyerze opuściło dziadka. Kiedy stary człowiek ponownie się odezwał, mówił bardziej rzeczowo.
- Dobrze, zapomnijmy o tym. Ów dłużący się czas w cierpieniu jest czymś ekstra, co Bóg dodatkowo nam dorzuca. Wiesz, jak ludzie zbierają kupony dołączane do papierosów Raleigh i wymieniają je później na mosiężne barometry, które wieszają w mieszkaniach, albo na nowy zestaw noży do mięsa.
Clive skinął głową.
- No cóż, dokładnie taki sam jest właśnie czas cierpienia... z tym tylko, że kupujemy go za znacznie bardziej frajerską cenę, jak byś ty to określił. Przede wszystkim chodzi o to, że w miarę starzenia się człowieka normalny czas, czas mój-śliczny-kucyk, zmienia się w czas krótki. To tak, jakbyś był dzieckiem, tyle że odwrotnie.
- Do tyłu.
- Właśnie.
Pomysł, że czas upływa szybciej, gdy człowiek się starzeje, był poza możliwością pojmowania chłopca, ale Clive miał dość oleju w głowie, żeby go zaakceptować. Wiedział przecież, że jeśli jedna strona huśtawki idzie w górę, druga musi opaść. Pojmował, że to, o czym opowiada mu dziadek, zasadza się na tym samym. Waga i przeciwwaga. Zgoda, to zależy, z której strony na to spojrzeć - powiedziałby ojciec chłopaka.
Dziadek ponownie wyciągnął z kangurzej kieszeni paczkę koolsów i tym razem ostrożnie wyjął z niej papierosa. Nie był to ostatni papieros w paczce, ale ostatni, jaki Clive widział w ustach dziadka. Następnie starzec schował paczkę tam, skąd ją wyciągnął. Swego ostatniego papierosa zapalił z równą łatwością jak poprzedniego. Wcale nie ignorował wiejącego na wzgórzu wiatru; po prostu zaprzeczał jego istnieniu.
- Dziadku, kiedy to się dzieje?
- Tego ci dokładnie powiedzieć nie potrafię, ale nie zdarza się to tak od razu - odparł dziadek i jak poprzednio poślinił zapałkę. - To się skrada, jak kot do wiewiórki. W końcu zaczynasz to dostrzegać. Ale kiedy już to zobaczysz, okaże się to równie uczciwe jak liczenie twego Osgooda.
- No dobrze, ale co się wtedy dzieje? Jak można to dostrzec?
Dziadek, nie wyjmując z ust papierosa, trącił go palcem, strzepując wałeczek popiołu. Zrobił to kciukiem, jak się stuka palcem w stół. Chłopiec nigdy nie zapomniał tego cichutkiego dźwięku.
- Myślę, że jest to sprawa indywidualna - wyjaśnił starzec. - U mnie zaczęło się to w wieku czterdziestu-iluśtam lat. Nie pamiętam dobrze ilu, ale dokładnie wiem, gdzie mnie to dopadło... w sklepiku Davisa. Znasz to miejsce, prawda?
Clive skinął głową.
Ojciec, ilekroć byli u dziadków, zawsze zabierał tam jego i Patty na lody. Tata nazywał to Potrójnym Wanczetrusk, ponieważ zamówienie zawsze było takie samo: dla ojca lody waniliowe, dla Patty czekoladowe, dla Clive’a truskawkowe. I nieodmiennie ojciec siedział między nimi i czytał, a oni pochłaniali lodowato zimne słodycze. Patty miała rację twierdząc, że gdy ojciec czyta, można płatać najbardziej zwariowane figle, co zresztą miało miejsce prawie cały czas, ale kiedy już odkładał książkę i rozglądał się, należało siedzieć jak trusia i wykazywać się dobrymi manierami; w przeciwnym razie łatwo było zarobić zdrowego klapsa.
- Wstąpiłem do sklepu Davisa - powiedział dziadek, wbił wzrok w niebo i zaczął studiować chmurę, która przypominała kształtem szybko poruszającego się po wiosennym niebie żołnierza grającego na trąbce. - Chciałem twojej babci kupić lekarstwo na artretyzm. Przez cały tydzień lało i kości bolały ją jak wszyscy diabli. Natychmiast zauważyłem, że zmieniono wystrój wnętrza. Trudno zresztą było nie zauważyć. Nowe dekoracje zajęły całe boczne przejście. Wisiały tam maski, wycinanki z kartonu przedstawiające czarne koty, wiedźmy na miotłach i inne tego rodzaju rzeczy. Dostrzegłem również kartonowe dynie. Dostarczano je w opakowaniach z dołączonymi pelerynkami. Pomysł zasadzał się na tym, że dzieciak wyciągał dynię z pudełka, a jego mama miała przez całe popołudnie spokój, gdyż jej pociecha najpierw tę dynię kolorowała, a później szła się nią bawić na podwórku. Po pomalowaniu dyni można ją było zawiesić przy drzwiach domu albo, jeśli rodzina była zbyt biedna, żeby kupić dzieciakowi maskę w sklepie, lub za głupia, by pomóc mu wykonać kostium z tego, co było w domu, przyczepiało się pelerynkę do dyni i już dziecko, kiedy nadchodził wieczór Halloween, miało gotowy strój. Wiele dzieciaków chodziło w takich właśnie przebraniach kupowanych w sklepie Davisa. No i oczywiście można tam było dostać słodycze. Obok dystrybutora z wodą sodową znajdował się kontuar z tanimi słodyczami. Pewnie go widziałeś...
Clive uśmiechnął się. Jasne, że widział.
- ...ale ten był inny. Słodycze sprzedawano nie na sztuki, ale w całych zestawach. Każda paczka zawierała landrynki, rozpuszczalną gumę do żucia, słodką, prażoną kukurydzę, puszki z bezalkoholowym korzennym piwem i sznury lukrecji.
W pierwszej chwili pomyślałem, że staremu Davisowi - istniał inny jeszcze Davis, ojciec tego Davisa, którego znasz; to on chyba w tysiąc dziewięćset dziesiątym właśnie otworzył sklep i w tamtych latach go prowadził - poprzestawiały się w łepetynie klepki. Jasny gwint, pomyślałem, jeszcze nawet lato się nie skończyło, a on już wystawia trick-or-treat 1. Chciałem podejść do lady, za którą wypisywał jakieś rachunki, i powiedzieć mu na ten temat kilka słów, ale coś mnie wstrzymało, coś zawołało pod czaszką:”Zaczekaj chwileczkę George... to tobie się klepki w łepetynie poprzestawiały”. I nie było to wcale dalekie od prawdy, Clivey, ponieważ łato dawno już minęło i wiedziałem o tym równie dobrze jak o tym, że teraz tu stoimy. Widzisz, chcę, żebyś to właśnie zrozumiał. Przecież ja wiedziałem.
Czyż nie poszukiwałem już w miasteczku chętnych do zbierania jabłek? Czyż nie wysłałem już do Kanady pięciuset ulotek reklamowych z formularzami zamówień? I czyż nie interesowałem się już Timem Warburtonem, facetem, który w poszukiwaniu pracy zawędrował do nas z Schenectady? Miał coś w sobie, sprawiał wrażenie uczciwego i myślałem, że będzie dobrym nadzorcą podczas zbiorów. Czyż lada dzień nie zamierzałem zaproponować mu pracy, i czyż on sam nie wiedział, że mam zamiar go zatrudnić? Przecież już nawet elegancko się ostrzygł! Powiedziałem do siebie:”George, chłopie, czy nie jesteś jeszcze trochę za młody, żeby grzybieć? Co z tego, że stary Frank wystawił słodycze na Halloween trochę wcześniej. Ale lato? Lato dawno minęło, koleś!”
Doskonale o tym wiedziałem, Clivey, ale przez sekundę - a może przez cały szereg sekund - wydawało mi się, że jest lato albo że musi jeszcze być lato, ponieważ było po prostu lato. Łapiesz, o co mi chodzi? Nie zajęło wiele czasu, żeby pojąć, że już wrzesień, ale zanim do tego doszedłem, czułem... rozumiesz, czułem... - Zmarszczył brwi, a następnie wydusił z siebie słowo, które znał, ale którego nigdy nie używał w rozmowie z innymi farmerami, żeby nikt nie powiedział (zwłaszcza jego najbliżsi koledzy rolnicy), że zadziera nosa. - Czułem się skonsternowany. To jedyne, cholerne słowo, które oddaje to, co czułem. Konsternacja. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy.
Spojrzał na chłopca, który słuchał jego słów w takim skupieniu, że nawet nie skinął głową. Zatem dziadek kiwnął głową za obu i strącił kciukiem kolejny wałeczek popiołu. Clive zauważył, że dziadek tak był zagłębiony w myślach, że całego prawie papierosa wypalił za niego wiatr.
- Było to tak, jakbym podszedł do lustra się ogolić i ujrzał we włosach pierwszy siwy włos. Łapiesz to, Clivey?
- Tak.
- W porządku. Po tym pierwszym razie zaczęło się dziać podobnie ze wszystkimi świętami. Myślałem, że za wcześnie wystawiają towar, czasami nawet coś komuś na ten temat napomknąłem, ale raczej zachowywałem ostrożność w wypowiadaniu swych sądów, że właściciele sklepów są po prostu chciwi. To z nimi było coś nie tak, nie ze mną! Łapiesz?
- Tak.
- Zachłanny właściciel sklepu był kimś, kogo człowiek rozumiał - ciągnął dziadek. - Niektórzy nawet ich podziwiali, jakkolwiek ja do tych ludzi nigdy nie należałem.”Taki to a taki ma wprawę” - mawiano, jakby wprawa taka była czymś chwalebnym. Na przykład rzeźnik Radwick, który zawsze przyciskał kciukiem wagę. Ja osobiście nigdy bym tak nie postępował, ale mogłem go zrozumieć. Lecz wygadywanie rzeczy, na podstawie których ludzie powiedzą, że z moją głową jest coś nietęgo... cóż, to już inna para kaloszy. Mogłem powiedzieć:”Na Boga, oni wyciągną bombki choinkowe i anielskie włosie jeszcze przed sianokosami”, a każdy, kto by to usłyszał, powiedziałby, że to święta prawda, ale wcale to nie była święta prawda, bo kiedy dokładnie wszystko sobie przemyślałem, Clivey, dochodziłem do wniosku, że rokrocznie wyciągają te rzeczy tuż przed świętami.
Następnie spotkała mnie kolejna przygoda. Stało się to w pięć albo siedem lat później. Wydaje mi się, że miałem wtedy około pięćdziesiątki, ale głowy nie dam. Tak czy siak, powołano mnie na sędziego przysięgłego. Chciało mi się jak psu do studni, ale poszedłem. Zastępca szeryfa zaprzysiągł mnie, zapytał, czy będę pełnił swe obowiązki zgodnie z głosem sumienia, a ja odparłem, że tak; jakbym przez całe życie postępował inaczej. Wtedy zastępca wyciągnął pióro i zapytał mnie o mój adres. Podałem. Następnie spytał, ile mam lat. A ja otworzyłem usta, żeby z całym przekonaniem odpowiedzieć, że mam ich trzydzieści siedem.
Dziadek zadarł głowę i roześmiał się do chmury przypominającej żołnierza. Obłoczek, który pełnił rolę trąbki, rozdął się już do rozmiarów trąbity i przepłynął z jednej strony nieba na drugą.
- Dlaczego chciałeś tak powiedzieć, dziadku? - zapytał Clive.
Myślał już, że wszystko rozumie, ale nagle znalazł się w gęstym lesie.
- Chciałem tak odpowiedzieć, bo to mi pierwsze przyszło
do głowy! Do licha! Przecież wiedziałem, że tak wcale nie jest, i zwlekałem chwilę z odpowiedzią. Nie sądzę, żeby szeryf czy ktokolwiek w sali sądowej cokolwiek zauważył, bo większość zgromadzonych sprawiała wrażenie, że śpi lub drzemie, ale nawet gdyby byli tak czujni jak ów facet, który wetknął sobie w tyłek kij od miotły należącej do wdowy Brown, nie jestem pewien, czy by to spostrzegli. Moje wahanie trwało chwilę, nie dłużej niż podwójny zamach przy chytrym rzucaniu piłki. Ale to głupstwo. Pytanie człowieka o jego wiek nie jest żadnym grzechem. Czułem się jak głupol. Skoro nie miałem trzydziestu siedmiu lat, to nie wiedziałem już, ile ich mam. Przez ułamek sekundy mogłem ich mieć równie dobrze siedem, siedemnaście albo i siedemdziesiąt siedem. Ale ostatecznie zebrałem jakoś myśli i oświadczyłem, że czterdzieści osiem czy pięćdziesiąt jeden; sam już nie pamiętam. Ale zapomnieć, ile ma się lat, nawet na chwilę... szuuul
Dziadek rzucił papierosa pod nogi, przygniótł go obcasem, po czym przystąpił do rytuału mordulizowania niedopałka i zagrzebywania go w ziemi.
- Ale to był zaledwie początek, Clivey, mój synu - rozpoczął dalszą opowieść dziadek i choć czasami wpadał w irlandzki żargon, chłopiec pomyślał: Chciałbym być twoim synem. Twoim, nie jego. - Po pierwszym razie następuje drugi raz i zanim się człowiek obejrzy, czas wchodzi na wysokie obroty, a już pędzi do przodu, jak ci faceci na autostradach, którzy tak szybko gnają w swych samochodach, że pęd ich maszyn strąca jesienią liście z rosnących przy drodze drzew.
- O co ci chodzi, dziadku?
- Najgorsze są zmiany pór roku - odparł zadumanym głosem, jakby nie dosłyszał pytania wnuka. - Inna pora roku przestaje być inną porą roku. Zaledwie matka zdążyła zdjąć ze strychu ciepłe buty, rękawiczki i szaliki, a tu już nadchodzą wiosenne roztopy. Człowiek myśli, że z radością przywita czas, kiedy już te słoty miną... do diabła, ja zawsze czekałem na to z utęsknieniem... ale ostatecznie wcale się nie cieszy, gdy widzi, że nie zdążył jeszcze wyciągnąć traktora z pierwszego błocka, w którym maszyna utknęła, a tu już te pluchy dawno minęły. Później, zaledwie zdążysz włożyć słomkowy kapelusz, żeby pójść na pierwszy letni koncert orkiestry, a tu już osiki pokazują halki.
Stary człowiek popatrzył na Clive’a z ironicznie uniesioną brwią, jakby spodziewał się, że chłopiec poprosi go o bliższe wyjaśnienia. Ale Clive uśmiechnął się tylko, słysząc to porównanie. Dobrze wiedział, co to halka, ponieważ czasami jego matka chodziła w halce aż do piątej po południu, a w każdym razie do czasu powrotu ojca z podróży, podczas której sprzedawał akcesoria i naczynia kuchenne, a przy okazji, kiedy miał czas, dorabiał jako agent ubezpieczeniowy. Kiedy tylko jego ojciec wyjeżdżał w trasę, matka zasiadała do picia i czasem piła na tyle poważnie, że nie zdążyła się ubrać aż do zachodu słońca. Kiedy w końcu się ubierała, wychodziła odwiedzić chorą przyjaciółkę, a Clive’a zostawiała pod opieką Patty. Kiedyś chłopiec powiedział do siostry:”Czy zauważyłaś, że ta przyjaciółka mamy choruje zawsze, gdy tata wyjeżdża?” Patty wybuchnęła takim śmiechem, że po policzkach popłynęły jej łzy.”Tak - powiedziała. - Zauważyłam. Wtedy zawsze bardzo ciężko choruje”.
Słowa dziadka przypomniały mu, że w dniach, gdy zbliżał się już początek roku szkolnego, osiki nieco się zmieniały. Kiedy wiał wiatr, spodnie strony liści przybierały barwę najpiękniejszej halki jego matki. Srebrzysty kolor, zaskakująco smętny i zarazem pełen uroku; kolor, który oznaczał koniec czegoś, co wydawało się, iż będzie trwać zawsze.
- I wtedy - ciągnął dziadek - zaczynasz się we wszystkim gubić. Tylko trochę, nie za bardzo; nie jest to jeszcze, dzięki Bogu, zgrzybienie, jak u starego Haydena, który mieszka dalej przy naszej drodze... ale to paskudna rzecz, tak we wszystkim się gubić. Nie jest to zapominanie. Nie, wszystko pamiętasz, tyle, że niewłaściwie umiejscawiasz. Na przykład ja byłem najgłębiej przekonany, że rękę złamałem zaraz po śmierci Bil-ly’ego, co zginął w wypadku drogowym w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku. To również była paskudna sprawa. Rozmawiałem o tym z wielebnym Chadbandem. Billy jechał za ciężarówką wiozącą tłuczeń, jechał najwyżej czterdzieści kilometrów na godzinę. Z lory spadł kamień nie większy niż tarcza zegarka kieszonkowego, który ci podarowałem, uderzył w drogę, odbił się i wyrżnął w przednią szybę naszego forda. Roztrzaskane szkło weszło Billy’emu do oczu i doktor powiedział, że gdyby nawet przeżył, byłby ślepy na jedno oko; a może straciłby oba. Ale Billy nie przeżył. Jego samochód
zjechał gwałtownie z drogi i uderzył w słup. Przewody elektryczne pękły, druty spadły na dach auta i Billy usmażył się jak seryjny zabójca na krześle elektrycznym w Sing Singu. A przecież najgorszą rzeczą, jaką zrobił w życiu, to raz, kiedyśmy uprawiali jeszcze fasolę, udawał chorego, gdy trzeba było skopać pod nią w ogrodzie grządki.
Ale odszedłem od tematu. Mówiłem o tym, jak byłem pewien, że tę przeklętą rękę złamałem po wypadku, i zaklinałem się na wszystkie świętości, iż na pogrzebie miałem już ramię w gipsie! Dopiero gdy Sarah pokazała mi najpierw rodzinną Biblię, a następnie papiery z ubezpieczalni, uwierzyłem, że to ona ma rację. Rękę złamałem całe dwa miesiące przed wypadkiem i na pogrzeb Billy’ego poszedłem już bez gipsu. Sarah nawymyślała mi od starych durniów. Wpadłem w taką wściekłość, że chciałem jej przyłożyć. Wpadłem w dziką wściekłość, ponieważ byłem zakłopotany, ale w końcu zdrowy rozsądek wziął we mnie górę i nie podniosłem na Sarah ręki. Ona z kolei była na mnie wściekła dlatego, że nie znosiła wspomnień o Billym. Był jej solą w oku.
- Boże! - powiedział Clive.
- Nie jest to miłe. Bardziej przypomina spacer po Nowym Jorku, gdzie zaczepiają cię faceci grający w trzy karty. Zakładają się z tobą, że nie odgadniesz, która karta jest czerwona. Ty jesteś pewien, że odgadniesz, ale oni tak cwano i tak cholernie szybko przekładają te karty, że za każdym razem robią z ciebie głupka. Zaczynasz się w tym gubić, a mimo to nie jesteś w stanie niczemu zaradzić.
Starzec westchnął i rozejrzał się, jakby chciał przypomnieć sobie, gdzie są. Na twarzy pojawiła mu się taka bezradność, że chłopiec z jednej strony poczuł niesmak, a z drugiej się wystraszył. Nie chciał żywić do dziadka takich uczuć, ale nie był w stanie temu zaradzić. Zupełnie jakby stary człowiek odwinął bandaż i pokazał chłopcu wrzód, który stanowi pierwszy symptom jakiejś odrażającej choroby. Na przykład trądu.
- Wygląda na to, że wiosna zaczęła się w zeszłym tygodniu - powiedział dziadek - ale do jutra, jeśli wiatr dalej będzie wiał z taką siłą, nie zostanie już ani jeden kwiat i niech mnie pokręci, jeśli tak się właśnie nie stanie. Człowiek nie potrafi zapanować nad gonitwą myśli, gdy świat toczy się w takim tempie. Nie może zawołać:”Ej, zaczekaj chwilę, stary idioto! Muszę się w tym wszystkim pokapować!”, bo nie ma do kogo. To tak jak jazda furką bez woźnicy, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. I co ty na to, Clivey?
- No cóż - odparł chłopiec. - Masz, dziadku, rację w jednym. Wszystko to musiał wymyślić jakiś głupol.
Wcale nie chciał, aby zabrzmiało to zabawnie, ale dziadek wybuchnął takim śmiechem, że jego twarz znów nabrała niepokojąco purpurowej barwy. Tym razem starzec nie tylko pochylił się i wsparł dłonie na kolanach, ale jeszcze, żeby utrzymać równowagę, objął chłopca za szyję. Obaj z pewnością by się przewrócili, gdyby dziadek nie przestał charczeć i kaszleć, dokładnie w chwili, kiedy chłopiec nabrał już pewności, że z nabrzmiałej, purpurowej od śmiechu twarzy starca wytryśnie krew.
- Nie jesteś już takim pobożnisiem! - powiedział w końcu dziadek, prostując się. - Już nie jesteś!
- Dziadku, dobrze się czujesz? Może powinniśmy...
- Cholera jasna, wcale się dobrze nie czuję. W ciągu ostatnich dwóch lat miałem dwa zawały i jeśli przeżyję jeszcze dwa następne, fakt ten nikogo nie zdziwi bardziej niż mnie. Ale to dla rasy ludzkiej nic nowego, chłopcze. Wszystko, co chcę ci powiedzieć, to to, że czy człowiek stary, czy młody, czy szybki upływ czasu, czy powolny upływ czasu, to ten człowiek będzie kroczył prosto, jeśli tylko zachowa pamięć o kucyku. Jeśli licząc, pomiędzy każdą liczbą powiesz”mój śliczny kucyk”, czas będzie tylko czasem. Jeśli tak zrobisz, utrzymasz dupka w stajni. Nie możesz jednak bez przerwy liczyć; nie taki jest plan Boga. A mnie i tego gamonia o tłustej facjacie, Chadban-da, i tak już wtedy powiozą alejką. Ale musisz pamiętać, że to nie ty posiadasz czas, a czas ciebie. Stale idzie obok ciebie równym krokiem. Obchodzisz go tyle, co wysikana w śniegu dziura, ale to nieważne, jeśli masz tego ślicznego kucyka. Jeśli masz ślicznego kucyka, Clivey, trzymasz skubańca krótką ręką i masz gdzieś wszystkich Aldenów Osgoodów. Pochylił się w stronę Clive’a Banninga.
- Rozumiesz to?
- Nie, proszę dziadka.
- Wiem, że nie rozumiesz. Ale zapamiętasz?
- Tak, proszę dziadka.
Oczy dziadka Banninga tak długo i tak przenikliwie obser wowały chłopca, że ogarnął go niepokój i zniecierpliwienie. W końcu starzec skinął głową.
- Cóż, sądzę, że zapamiętasz. Niech mnie pokręci, jeśli myślę inaczej.
Chłopiec nic nie odpowiedział. Tak naprawdę nie przychodziła mu do głowy żadna odpowiedź.
- Dostałeś instrukcję - oświadczył dziadek.
- Skoro nie rozumiem, to nie dostałem żadnej instrukcji! - wykrzyknął Clive z takim gniewem, że sam był zaskoczony. - Nic nie dostałem!
- Chrzanić zrozumienie - odparł spokojnie starzec.
Objął chłopca za szyję i przygarnął do siebie. Przygarnął po raz ostatni, ponieważ w miesiąc później babcia miała znaleźć dziadka w łóżku martwego jak kamień. Po prostu się obudziła i był tam dziadek, ale jego kucyk przeskoczył ogrodzenie i pogalopował na wszystkie pagórki świata.
Płoche serce, płoche serce. Śliczny, ale o płochym sercu.
- Zrozumienie i instrukcja są kuzynami, którzy nigdy nie dali sobie buzi - oświadczył dziadek tamtego dnia, kiedy stali pośród jabłoni.
- A więc jaka jest instrukcja?
- Pamięć - wyjaśnił pogodnie dziadek. - Będziesz pamiętał o kucyku?
- Tak, proszę dziadka.
- Jak ma na imię? Chłopiec chwilę milczał.
- Myślę... że czas.
- Dobrze. A jakiego jest koloru?
Tym razem chłopiec namyślał się dłużej. Otworzył swój umysł, jak irys otwiera w mroku swój kielich.
- Nie wiem - powiedział w końcu.
- Ja też nie wiem - odrzekł starzec i wypuścił chłopca z objęć. - Nie sądzę, żeby miał jakikolwiek kolor, i nie sądzę, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Ale wiesz, co się liczy?
- Tak, proszę dziadka - odparł natychmiast chłopiec. Lśniące, rozgorączkowane oko okiełznało umysł i serce chłopca niczym wędzidło.
- Jaki?
- Będzie śliczny - odparł Clive Banning z pełnym przekonaniem.
Dziadek uśmiechnął się.
- Proszę! - powiedział. - Clivey dostał niewielką instrukcję, która sprawi, że będzie mądrzejszy i bardziej błogosławiony... albo wręcz przeciwnie. Czy masz ochotę, chłopcze, na placek brzoskwiniowy?
- Tak, proszę dziadka.
- Zatem co tu jeszcze robimy? Wracajmy do domu!
Wrócili.
A Clive Banning nigdy nie zapomniał imienia, które brzmiało czas, i koloru, który nie miał żadnej barwy, i wyglądu, który nie był ani brzydki, ani ładny... a jedynie śliczny. Nie zapomniał również jego natury, która była płocha, ani tego, co powiedział dziadek w drodze powrotnej, słów, których prawie nie dosłyszał, bo porwał je wiatr:”Lepiej mieć kucyka i na nim jechać, niż nie mieć go wcale; niezależnie od tego, jakie ma serce”.
1 Dosł.:”Albo dobrze nas potraktujesz, albo zrobimy ci zdrowego psikusa”. Formułka, jaką wypowiadają dzieci domagające się słodyczy w wieczór Halloween.
(Rainy Season)
(Tłumaczył Michał Wroczyński)
O wpół do piątej po południu John i Elise Grahamowie znaleźli wreszcie drogę do maleńkiej wioski leżącej, niczym ziarenko piasku w wątpliwej jakości perle, w środku okręgu Willow w stanie Maine. Osada znajdowała się niecałe osiem kilometrów od Hempstead Place, ale oni dwukrotnie skręcili w niewłaściwą stronę. Kiedy już wjechali na Main Street, byli spoceni, było im gorąco i wszystkiego mieli serdecznie dosyć. Podczas długiej jazdy z St Louis w ich fordzie przestała działać klimatyzacja, a temperatura na zewnątrz dochodziła do czterdziestu pięciu stopni. Tak ciepło nie jest - pomyślał John Graham. Dawniej mawiano, że to nie kwestia upału, ale wilgotności powietrza. Odnosił wrażenie, że mógłby wyżymać z niego krople ciepłej wody. Niebo pozostawało wprawdzie przejrzyście czyste i błękitne, ale czuło się, że w każdej chwili może zacząć padać. Kurczę blade... czuł, że już zaczęło padać.
- Tam jest ten supermarket, o którym wspominała Milly Cousins - odezwała się Elise, wskazując palcem kierunek. John chrząknął.
- Na supermarket przyszłości to on nie wygląda.
- Nie - przyznała ostrożnie Elise.
Oboje zresztą zachowywali się ostrożnie. Od dwóch lat byli małżeństwem i naprawdę się kochali, ale teraz mieli za sobą długą drogę z St Louis odbytą samochodem z zepsutym radiem i nie działającą klimatyzacją. John spodziewał się, iż tutaj, w Willow, spędzą cudowne lato (powinni, zwłaszcza że za ich pobyt płacił Uniwersytet Missouri), lecz podejrzewał, że minie co najmniej tydzień, zanim na dobre się rozlokują. Ale z powodu panującego upału awantura wisiała w powietrzu. A żadne z nich nie chciało takiego początku wakacji.
John powoli prowadził samochód po Main Street, zmierzając do sklepu spożywczego, w którym sprzedawano również artykuły gospodarstwa domowego. Po obu stronach werandy wisiały zardzewiałe szyldy przedstawiające niebieskiego orła, więc John stwierdził, że mieści się tutaj również poczta. W popołudniowym świetle sklep sprawiał wrażenie uśpionego. Pod tablicą z napisem: KANAPKI WŁOSKIE PIZZA ARTYKUŁY SPOŻYWCZE ZEZWOLENIA NA WĘDKOWANIE stało tylko stare, zdezelowane volvo, ale w porównaniu z resztą miasteczka miejsce to wydawało się wręcz tętnić życiem. W witrynie, mimo że do zmierzchu brakowało jeszcze prawie trzech godzin, z sykiem palił się neon reklamujący piwo. Bardzo istotne - pomyślał John. - Z całą pewnością właściciel, zanim umieścił tutaj ten neon, musiał całą sprawę uzgodnić z władzami stanowymi.
- Myślałam, że Maine to atrakcyjne tereny rekreacyjne - odezwała się Elise.
- Sądząc po tym, co tu widzimy, Willow leży na uboczu głównego szlaku turystycznego - odparł John.
Wyszli z samochodu i wspięli się po schodkach na werandę. Na wyplatanym, bujanym fotelu siedział starszy jegomość, który zmierzył ich przenikliwym spojrzeniem małych, niebieskich oczu. Robił skręta w palcach, sypiąc tytoniem na rozłożonego u jego nóg psa. Było to wielkie, płowe psisko rasy bardzo wielorasowej. Zwierzę złożyło łapy dokładnie pod biegunem fotela. Starzec nie zwracał najmniejszej uwagi na psa, zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy z jego obecności, ale ilekroć fotel wychylał się do przodu, biegun zatrzymywał się o milimetry od psich łap. Widok ten z niezrozumiałych względów bardzo zafascynował Elise.
- Witam panią i pana - odezwał się starzec.
- Dzień dobry - odparła Elise i przesłała mu lekki, niezobowiązujący uśmiech.
- Cześć - powiedział John. - Nazywam się...
- Pan Graham - przerwał mu pogodnie stary człowiek. - Pan i pani Grahamowie. Przyjechali państwo do Hempstead Place na wakacje. Słyszałem, że napisał pan kilka książek.
- Tak, o migracjach ludności we Francji w siedemnastym wieku - potwierdził John. - Widzę, że wieść o nas już tu dotarła.
- Dotarła - przyznał starzec. - Wie pan, jak to jest w małych miasteczkach. - Wsunął do ust papierosa, który natychmiast się rozpadł, siejąc tytoniem po udach staruszka i rozciągniętym na ziemi psie. Zwierzę nawet nie drgnęło. - Och, niezdara - mruknął starzec, odrywając z dolnej wargi bibułkę. - Żona nie pozwala mi palić. Mówi, że czytała, iż od papierosów dostaje się raka, ja zresztą też o tym czytałem.
- Przyjechaliśmy do miasteczka zrobić małe zakupy - wtrąciła Elise. - Stary dom, w którym mieszkamy, okazał się cudowny, ale spiżarnia jest pusta.
- Ayuh - mruknął starzec. - Miło mi was poznać. Nazywam się Henry Eden. - Wyciągnął w ich stronę pomarszczoną dłoń, a John nią potrząsnął. Po chwili gest powtórzyła Elise. Zrobili to bardzo delikatnie i starzec najwyraźniej ten fakt docenił. - Spodziewałem się was tutaj pół godziny temu. Musieliście gdzieś źle skręcić. Myślę, że w okolicy jest zbyt wiele dróg jak na takie małe miasteczko. - Roześmiał się głuchym, niezdrowym śmiechem, który natychmiast przeszedł w kaszel nałogowego palacza. - Ayuh, w Willow mamy wiele dróg! - dodał i ponownie się roześmiał.
John zmarszczył lekko brwi.
- Dlaczego pan się nas spodziewał? - zapytał.
- Dzwoniła Lucy Doucette z wiadomością, że koło jej domu przejechali przybysze - wyjaśnił Eden.
Sięgnął po kapciuch z tytoniem Top, otworzył go i wyciągnął kartonik z bibułkami.
- Nie zna pani Lucy, ale ona twierdzi, że zna córkę pani bratanka.
- Czy ma pan na myśli stryjeczną babkę Milly Cou-sins? - zainteresowała się Elise.
- Tak - odrzekł Eden.
Nakładał tytoń na bibułkę, ale większość znów wylądowała na grzbiecie spoczywającego u jego stóp psa. Kiedy John Graham zaczynał już podejrzewać, że psisko jest martwe, zwierzak uniósł ogon i puścił głośnego bąka. No tak, skomplemen-tował mnie - błysnęło Johnowi w głowie.
- W Willow wszyscy są ze wszystkimi spokrewnieni - ciągnął stery człowiek. - Lucy mieszka u stóp wzgórza. Chciałem do was telefonować, ale skoro powiedziała, że już jedziecie...
- A skąd pan wiedział, że akurat tutaj jedziemy? - zainteresował się John.
Henry Eden wzruszył ramionami, jakby zamierzał powiedzieć: A gdzież tu indziej można jechać?
- Chciał pan z nami porozmawiać? - zapytała Elise.
- Cóż, można to i tak ująć.
Poślinił bibułkę, skleił papierosa i wsunął go w usta. John obserwował starca, ciekaw, czy i ten papieros rozpadnie się jak poprzedni. Był nieco zdezorientowany; zupełnie, jakby miał do czynienia z jakąś bukoliczną wersją agenta CIA.
Skręt jakimś cudem się nie rozkleił. Do poręczy fotela przyklejony był kawałek zwęglonego papieru ściernego. Eden potarł o niego zapałkę i przyłożył płomyk do papierosa. O mały włos całego przy tym nie spalił.
- Myślę, że zechcecie spędzić tę noc poza miastem - powiedział w końcu. John zamrugał oczyma.
- Poza miastem? Dlaczego mielibyśmy to robić? Przecież dopiero przyjechaliśmy.
- A jednak, proszę pana, moim zdaniem nie byłoby to złe rozwiązanie - rozległ się za plecami Johna czyjś głos.
Graham obejrzał się. Zobaczył wysoką kobietę o opadniętych ramionach, stojącą za zardzewiałymi, wahadłowymi drzwiami sklepu. Nad jej głową wisiała blaszana reklama ches-terfieldów: DWADZIEŚCIA PRZEPYSZNYCH PALEŃ. Kobieta pchnęła drzwi i wyszła na werandę. Miała ziemistą, zmęczoną twarz, ale w jej rysach malowała się inteligencja. W jednej ręce trzymała bochenek chleba, a w drugiej karton z sześcioma piwami Dawson’s Ale.
- Jestem Laura Stanton - oświadczyła. - Miło mi państwa poznać. Nie chcemy być niegościnni, lecz dzisiejszej nocy mamy w Willow porę deszczową.
John i Elise wymienili zdumione spojrzenia, po czym Elise popatrzyła w górę. Poza kilkoma postrzępionymi barankami zapowiadającymi piękną pogodę niebo było nieskazitelnie niebieskie.
- Wiem, jak wygląda - powiedziała pani Stanton. - Ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Prawda, Henry?
- Jasne - mruknął Eden.
Zaciągnął się mocno koślawym skrętem, a następnie cisnął niedopałek za balustradę werandy.
- Mogą państwo wyczuć wilgoć w powietrzu - dodała pani Stanton. - A to już mówi bardzo wiele, prawda, Henry?
- Ayuh - burknął Eden. - To już siedem lat. Dokładnie, co do dnia.
- Co do dnia - przytaknęła Laura Stanton. Oboje popatrzyli wyczekująco na Grahamów.
- Przepraszam - bąknęła Elise. - Nie rozumiem. Czy to jakiś miejscowy żarcik?
Tym razem Henry Eden i Laura Stanton wymienili spojrzenia, a potem jednocześnie znacząco westchnęli.
- Nie cierpię tego - oświadczyła Laura Stanton, a John Graham nie miał zielonego pojęcia, czy powiedziała to do siebie, czy do starca.
- Ale to musi się dokonać - odparł Eden.
Kobieta skinęła głową i ponownie westchnęła. Było to westchnienie kogoś, kto na chwilę zdjął z pleców ogromny ciężar i teraz ponownie musi go zarzucić na grzbiet.
- Nie zdarza się to zbyt często - stwierdziła pani Stanton. - W Willow pora deszczowa nastaje co siedem lat...
- Siedemnastego czerwca - uściślił Eden. - Pora deszczowa raz na siedem lat, siedemnastego czerwca. Tak się dzieje zawsze, nawet w lata przestępne. To tylko jedna noc, lecz nazywamy ją porą deszczową. Niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem dlaczego. A ty, Lauro, wiesz?
- Nie - odparła. - I proszę, nie przerywaj mi ciągle. Henry, myślę, że zaczynasz grzybieć.
- Przepraszam, że żyję. Odwołałem właśnie karawan - odparł starzec, najwyraźniej dotknięty do żywego.
Elise popatrzyła z niepokojem na Johna. O co tym ludziom chodzi? - pytało jej spojrzenie. - A może brakuje im piątej klepki?
John nie wiedział, ale zaczynał żałować, że nie pojechali po zakupy do Augusty. Przy okazji mogliby zatrzymać się przy jakimś straganie przy drodze numer siedemnaście i przekąsić małże na kolację.
- Proszę mnie posłuchać - odezwała się serdecznie pani Stanton. - Zarezerwowaliśmy dla państwa pokój w motelu Wonderview na Woolwich. Mieli wprawdzie komplet gości, ale kierownikiem jest tam mój kuzyn i dlatego na moją szczególną prośbę przygotował pokój. Możecie wrócić tu jutro i spędzić z nami całe lato. Będzie nam bardzo miło.
- Jeśli ma to być żart, to go nie rozumiem - burknął John.
- Nie, to nie żart - powiedziała i popatrzyła na Edena, który natychmiast szybko skinął głową, jakby chciał powiedzieć: No, dalej, nie wycofuj się i mów do końca. Kobieta przeniosła wzrok na Johna i Elise. Najwyraźniej wzięła się w garść, bo powiedziała: - Otóż co siedem lat Willow nawiedza deszcz ropuch. Teraz już wiecie.
- Ropuch - powtórzyła Elise odległym, zamyślonym, ja-chyba-śnię, głosem.
- Ropuch, ayuh! - potwierdził radośnie Eden.
John rozejrzał się ostrożnie, jakby szukał skądsiś pomocy. Ale Main Street była kompletnie wymarła. Więcej, wszystkie okiennice w okolicznych domach pozatrzaskiwane zostały na głucho. Po jezdni nie przejeżdżał żaden samochód. Chodnikiem nie szedł żaden przechodzień.
Możemy mieć kłopoty - pomyślał. - Jeśli wszyscy tutaj są równie stuknięci jak ta dwójka, naprawdę możemy mieć poważne kłopoty.
Nieoczekiwanie przypomniała mu się ”Loteria” Shirley Jack-son, opowiadanie, które czytał, gdy był na pierwszym roku studiów.
- Niech państwo sobie nie myślą, że stoję tutaj i wygaduję głupoty, bo tak lubię - ciągnęła Laura Stanton. - Po prostu spełniamy z Henrym nasz obowiązek. Tak naprawdę ropuchy nie spadają z nieba. Czeka nas wprost ulewa ropuch.
- Chodźmy - powiedział John. Ujął Elise za łokieć, po czym przesłał starcowi i kobiecie uśmiech równie prawdziwy jak banknot sześciodolarowy. - Miło było państwa poznać.
Sprowadził Elise z werandy, zerkając ze dwa lub trzy razy przez ramię na starca oraz kobietę o oklapłych ramionach i wymizerowanej twarzy. Obawiał się całkowicie odwrócić do nich plecami.
Kobieta zrobiła krok w ich stronę, a John się potknął. O mało nie spadł ze schodów.
- Wiem, że trochę trudno w to uwierzyć - powiedziała. - Zapewne myślą państwo, że jestem trzepnięta.
- Wcale nie - odparł John.
Na twarzy pojawił mu się szeroki, nieszczery uśmiech, który w jego mniemaniu sięgał od ucha do ucha. Jezu słodki, dlaczego w ogóle opuszczałem St Louis? - pomyślał. Przejechał prawie dwa i pół tysiąca kilometrów samochodem z radiem do bani i schrzanioną klimatyzacją po to tylko, żeby spotkać rolnika Jekylla i panią Hyde.
- No to w porządku - powiedziała Laura Stanton tak łagodnie i z tak osobliwie pogodnym wyrazem twarzy, że John, którego od forda dzieliły jeszcze dobre dwa metry, przystanął pod tablicą z napisem KANAPKI WŁOSKIE. - Nawet ludzie, którzy słyszeli o deszczu ropuch, żab, ptaków i innych tego typu atrakcji, nie wyobrażają sobie, co się dzieje w Willow co siedem lat. Chcę więc dać państwu dobrą radę. Jeśli mimo wszystko zamierzacie tu zostać, nie opuszczajcie w nocy domu. Jeśli zostaniecie w domu, najprawdopodobniej nic się nie stanie.
- I radzę dobrze zatrzasnąć okiennice - dorzucił Eden.
W tej samej chwili psisko uniosło ogon i puściło kolejnego bąka, zupełnie jakby chciało tym podkreślić wagę słów swego pana.
- Cóż... tak zrobimy - odparła niepewnie Elise. John otworzył drzwi forda od strony pasażera i prawie siłą wepchnął Elise do środka.
- Na pewno - potwierdził z tym szerokim, nieszczerym uśmiechem.
- I proszę do nas jutro wrócić! - zawołał Eden, kiedy John spiesznie zajmował miejsce za kierownicą forda. - Jutro będziecie tu bezpieczni... - Urwał i po chwili dodał: - Jeśli w ogóle jeszcze będziecie.
John skinął mu ręką, włączył silnik i odjechał.
Na werandzie przez chwilę panowała cisza, a starzec i kobieta o bladej, niezdrowej cerze obserwowali niknący w perspektywie Main Street samochód. Odjeżdżał nieco szybciej, niż tu dotarł.
- Cóż, swoje zrobiliśmy - stwierdził z zadowoleniem stary człowiek.
- Tak - przyznała pani Stanton: - Ale czuję się jak dupa wołowa. Zawsze czuję się jak dupa wołowa, kiedy widzę, jak na nas patrzą. Jak patrzą na mnie.
- Cóż, ostatecznie zdarza, się to tylko raz na siedem lat - mruknął starzec. - No i musi się dokonać właśnie w taki sposób, ponieważ...
- Ponieważ to część rytuału - dokończyła posępnie.
- Ayuh, część rytuału.
Pies podniósł ogon i jeszcze raz pierdnął, jakby zgadzał się z tą opinią.
Kobieta trąciła nogą zwierzę i biorąc się pod boki, oświadczyła starcowi:
- To najsmrodliwszy kundel w czterech miastach, Henry
Eden!
Pies warknął, dźwignął się i zwlókł z werandy, przystając tylko na chwilę, żeby obrzucić Laurę Stanton pełnym wyrzutu spojrzeniem.
- Nic na to nie poradzi - stwierdził Eden. Kobieta westchnęła i popatrzyła na ulicę, w perspektywie której zniknął ford.
- Fatalnie - powiedziała. - Sprawiają bardzo sympatyczne wrażenie.
- Ale my nic nie możemy na to poradzić - oświadczył Henry Eden i zaczął skręcać nowego papierosa.
Tak zatem Grahamowie zakończyli dzień kolacją w budzie, gdzie serwowano małże. Znaleźli ten bar w sąsiednim miasteczku o nazwie Woolwich („Ojczyzna malowniczego motelu Wonderview” - powiedział John, na próżno starając się wywołać uśmiech na twarzy Elise). Zajęli stolik ustawiony na świeżym powietrzu pod starym, rozłożystym srebrzystym świerkiem. Buda i jej otoczenie stanowiły ostry kontrast w stosunku do Main Street w Willow. Parking prawie pełen pojazdów (większość samochodów, podobnie jak ich ford, miała tablice rejestracyjne innych stanów), wszędzie uganiała się rozwrzesz-czana dzieciarnia z twarzami umorusanymi lodami, podczas gdy rodzice, oganiając się od muszek, czekali, aż z głośnika padnie numer ich zamówienia. Lokal oferował całkiem przyzwoity wybór potraw. Tak naprawdę - pomyślał John - można tu dostać wszystko, co zmieści się na patelni z wrzącym olejem.
- Nie wiem, czy wytrzymam w tym miasteczku dwa dni, a co dopiero mówić o dwóch miesiącach - oświadczyła Elise. - Ta róża, którą nam tu podarowano, ma dużo kolców, lecz ani jednego kwiatu, Johnny.
- To był tylko żart, nic więcej. Miejscowi zawsze w ten sposób dworują sobie z turystów. Ale masz rację, posunęli się trochę za daleko. Teraz zapewne tego żałują.
- Wyglądało na to, że mówią poważnie - odparła. - Będę się wstydziła tam wrócić i ponownie spojrzeć temu staruchowi w oczy.
- Tym się akurat nie przejmuj. Sądząc po jego papierosach, wszedł w wiek, w którym wszystkich spotyka po raz pierwszy w życiu. Nawet najdawniejszych przyjaciół.
Elise próbowała zachować powagę, ale nie wytrzymała i wy-buchnęła śmiechem.
- Jesteś okrutny - stwierdziła.
- Szczery, ale na pewno nie okrutny. Nie mówię, że cierpi na chorobę Alzheimera, ale sprawia wrażenie kogoś, kto potrzebuje mapy drogowej, żeby trafić do własnej toalety.
- A gdzie się podziali wszyscy mieszkańcy miasteczka? Osada wyglądała jak wymarła.
- Część na kolacji w klubie rolnika Grange, a część farmerskich żon siedzi w masońskiej Eastern Star i gra w karty - odparł John i przeciągnął się. Zerknął Elise do koszyczka z małżami. - Nie zjadłaś zbyt wiele, kochanie.
- Kochanie nie było głodne.
- Mówię ci, to tylko taki żart - powiedział, biorąc ją za rękę. - Rozchmurz się.
- Naprawdę... naprawdę tak uważasz?
- Naprawdę, naprawdę. Sądzę... hej, czy w Willow w stanie Maine naprawdę co siedem lat spadają z nieba ropuchy? Brzmi to jak tekst wyjęty z komicznego monologu w wykonaniu Stevena Wrighta.
Elise uśmiechnęła się blado.
- Nie spadają - poprawiła. - To ulewa ropuch.
- Podpisuję się pod niezłomną zasadą każdego wytrawnego wędkarza: jak już mam otworzyć gębę, to powiedzieć największą głupotę. Gdy jako dziecko bywałem na obozach młodzieżowych, odpowiednikiem tego była zabawa w strzelanego. Wysyłało się dzieciaka na odludzie, a potem urządzało na niego zbiorowe polowanie. Tak naprawdę niczym się to nie różni. Jeśli się głębiej nad tym zastanowisz, nie powinno cię to wcale dziwić.
- Dlaczego ma nie dziwić?
- Ludzie, którzy żyją z turystów, mają mentalność takich właśnie letnich obozowiczów.
- Ależ nic nie wskazywało na to, że tamta kobieta stroi sobie z nas żarty. Prawdę mówiąc, Johnny... ona bardzo mnie wystraszyła.
Pogodne i sympatyczne zazwyczaj rysy Johna Grahama stały się nagle twarde i ostre. Wyraz ten nie pasował do jego twarzy, ale tym razem nie był ani nieszczery, ani udawany.
- Wiem - warknął, zbierając ze stołu sztućce, serwetki i plastikowe koszyczki. - I muszą nas za to przeprosić. Głupota zawsze jest głupotą; to zrozumiem. Ale jeśli ktoś próbuje straszyć moją żonę... do licha, nawet mnie trochę wystraszyli... potrafię być zdecydowany. Gotowa do drogi?
- A trafisz z powrotem do domu?
Uśmiechnął się i w jednej chwili znów zaczai być sobą.
- Rozsypywałem za nami okruchy chleba.
- Jesteś taki mądry, kochanie - powiedziała wstając. Na jej twarzy znów gościł uśmiech, na widok którego Johna ogarnęła radość. Wciągnęła głęboko powietrze w płuca... co dokonało cudu z jej piersiami skrytymi pod niebieską, bawełnianą koszulką... po czym odetchnęła. - Chyba wilgotność powietrza jest mniejsza.
- Jasne - odparł John, po czym niczym koszykarz wrzucił z półobrotu serwetki, sztućce i koszyczki do pojemnika na śmieci. Puścił do żony perskie oko. - I koniec z porą deszczową.
Ale kiedy skręcili w Hempstead Road, powietrze znów stało się straszliwie parne. John odnosił wrażenie, że jego podkoszulek zmienia się w lepką pajęczynę dokładnie oblepiającą mu tors i plecy. Nadciągał zmierzch, lecz niebo, choć pociemniało, w dalszym ciągu było czyste. Niemniej John odnosił wrażenie, że gdyby miał przy sobie słomkę, mógłby przez nią spijać przenikającą powietrze wilgoć.
Po drodze minęli tylko jeden dom, u stóp wzgórza, na szczycie którego znajdowało się Hempstead Place. Kiedy przejeżdżali obok budynku, w jednym z okien John dostrzegł sylwetkę stojącej nieruchomo kobiety. Najwyraźniej ich obserwowała.
- To ta znajoma ciotecznej babki twojej Milly - odezwał się John. - Teraz z pewnością zadzwoni do tych pomyleńców ze sklepu z meldunkiem, że już przejechaliśmy. Zastanawiam się, czy, jeśli zatrzymamy się tu na dłużej, powyciągają te wszystkie pierdzące poduszki, śmiacze i gryziszczęki.
- Tamten pies nie potrzebował pierdzącej poduszki.
John wybuchnął śmiechem i skinął głową.
Pięć minut później skręcali na podjazd prowadzący do wynajętego dla nich domu. Alejka była fatalnie zarośnięta zielskiem i niskimi krzaczkami, więc John postanowił zrobić z tym porządek jeszcze przed nadejściem prawdziwego lata. Samo Hempstead Place było typową wiejską, wzniesioną bez jednolitego planu farmą, którą kolejne pokolenia właścicieli rozbudowywały w miarę potrzeb. Za domem stała stodoła połączona z budynkiem trzema rozpadającymi się szopami. Dwie z nich niknęły prawie całkowicie w bujnej gęstwinie letniego, wonnego wiciokrzewu.
Sprzed domu rozciągał się przepyszny widok na miasteczko, zwłaszcza w tak pogodny wieczór jak ten. John zastanawiał się przez chwilę nad tym, jak przy takiej wilgotności powietrze może być aż tak przejrzyste. Do stojącego przed autem męża dołączyła Elise. Objęli się ramionami w pasie i dłuższą chwilę kontemplowali widok łagodnych wzgórz ciągnących się w kierunku Augusty, a nadchodzący zmierzch powoli spowijał ich cieniem.
- Cudownie - mruknęła Elise.
- I posłuchaj tylko tych dźwięków - dodał John.
Około pięćdziesięciu metrów za stodołą zaczynał się podmokły teren porośnięty trzciną i wysoką trawą. Dobiegał stamtąd ogłuszający rechot żab, które Bóg z sobie tylko wiadomych względów obdarzył tak silnymi strunami głosowymi.
- No cóż, żab jest tu pod dostatkiem - zauważyła Elise.
- Ale nie ma żadnych ropuch. - Popatrzył w niebo, na którym Wenus otworzyła swe płonące chłodem oko. - Tam, popatrz, Elise! Tam, wysoko! Chmury ropuch!
Elise zachichotała.
- ”Dzisiejszego wieczoru w maleńkim miasteczku Wil-low - zaczęła deklamować - zimny front ropuch spotkał się z ciepłym frontem trytonów i w wyniku tego...” - Trąciła Johna łokciem. - Chodźmy do środka - powiedziała.
Weszli do domu. Ale w swojej prywatnej grze w ”Monopol” ominęli pole ”Start” i nie zainkasowali dwustu dolarów.
Natychmiast poszli do łóżka.
Mniej więcej po godzinie Elise wyrwało z rozkosznej drzemki głuche uderzenie w dach. Uniosła się na łokciu.
- Johnny, co to było?
- Huzz! - burknął, odwracając się w jej stronę.
Ropuchy - błysnęło jej w głowie i zachichotała... ale był to bardzo nerwowy chichot. Wyślizgnęła się z pościeli i podeszła do okna. Ale zanim spojrzała na ziemię, żeby sprawdzić, co to spadło, uniosła twarz ku niebu.
Było bezchmurne i rozjaśnione bezlikiem lśniących gwiazd. Spoglądała w nie jak zahipnotyzowana, ujęta ich prostą urodą.
Łup!
Jak oparzona odskoczyła od okna i popatrzyła na sufit. Cokolwiek to było, spadło na dach dokładnie nad jej głową.
- John! Johnny! Obudź się!
- Hmmm... co się dzieje?
Usiadł na łóżku. Miał potargane włosy.
- Zaczęło się! - powiedziała i zachichotała piskliwie. - Deszcz żab.
- Ropuch - poprawił ją John. - Ellie, o czym ty mó...
Łup-lup.
Rozejrzał się, a potem spuścił nogi z łóżka.
- To śmieszne - powiedział cicho ze złością.
- O co ci...
Łup - TRZASK.
Na parterze zadzwoniły szyby.
- Cholera jasna! - warknął przez zęby i zaczął wkładać dżinsy. - Dość tego dobrego... kurwa. Dość!
Seria kolejnych, miękkich uderzeń w ściany i dach domu. Elise, nagle mocno przestraszona, przytuliła się do męża.
- O co ci chodzi? - zapytała.
- Chodzi mi o to, że tamta wariatka i staruch, a może i kilku ich znajomych, ciskają czymś w nasz dom - wyjaśnił. - Ale zaraz zrobię z tym porządek. Może i mają w tym miasteczku zwyczaj wyczyniania brewerii przed domami letników, ale...
ŁUP! TRZASK!
- Cholera JASNA! - wrzasnął John i pobiegł do holu.
- Nie zostawiaj mnie tu samej! - zawołała Elise i podążyła jego śladem.
John zapalił światło w korytarzu, po czym pędem ruszył na parter. Łomoty i dudnienie stawały się coraz głośniejsze, coraz częstsze, coraz natarczywsze, ale Elise miała czas pomyśleć: Ilu mieszkańców miasteczka przyszło pod nasz dom? Ilu z nich robi te małpie figle? I czym rzucają? Kamieniami zawiniętymi w poszewki?
John dotarł do końca schodów i wkroczył do salonu. Znajdowało się tam wielkie okno, za którym rozciągał się widok, jaki niedawno podziwiali. Szyba była wybita, a dywan pokrywały odłamki szkła. Chciał od razu podejść do okna i krzyknąć, że idzie po strzelbę, ale w tej samej chwili jego wzrok padł na pokrywające podłogę szkło. Uświadomił sobie, że jest boso. Stanął bez ruchu i przez chwilę nie wiedział, co ma dalej robić. Wtedy właśnie dostrzegł leżący wśród szczątków rozbitej szyby ciemny przedmiot - kamień, którym jeden z tych skretyniałych skurwysynów wybił okno - i ogarnęła go ślepa furia. Miał właśnie podskoczyć do okna, nie bacząc na to, że jest bez butów, kiedy ujrzał, że kamień się poruszył.
To wcale nie kamień - pomyślał. - To...
- John? - dobiegł go głos Elise. Po całym domu niosły się te płaszczące łoskoty; zupełnie jakby budynek bombardowały wielkie ziarna rozmiękłego gradu. - John, co to jest?
- Ropucha - stwierdził tępo.
Ze wzrokiem wlepionym w poruszający się wśród potłuczonego szkła ciemny kształt powiedział to bardziej do siebie niż do żony.
Uniósł głowę i wyjrzał za okno. Na widok tego, co tam zobaczył, oniemiał z niedowierzania i zgrozy. Nie dostrzegł już ani wzgórz, ani nawet horyzontu... do licha, z najwyższym trudem rozróżniał stodołę, a przecież znajdowała się nie dalej niż piętnaście metrów od domu.
Wszystko zasłaniała ulewa spadających z nieba mrocznych cieni.
Przez wybite okno do domu wpadły trzy kolejne stwory. Jeden wylądował na podłodze, w niewielkiej odległości od swego drgającego kumpla. Spadł na ostre kawałki potłuczonego szkła; z jego ciała trysnęły grube strużki ciemnego płynu.
Elise wrzasnęła.
Pozostałe dwa stwory uczepiły się zasłon, które zaczęły falować i wydymać się jakby targały nimi mocne podmuchy wiatru. Jednej ropusze udało się wyswobodzić ze splotów materiału. Natychmiast skokami ruszyła w stronę Johna.
John, dłonią, która była jak nie jego, pomacał na oślep ścianę, natrafił na kontakt i zapalił lampę.
Stwór, który skakał w jego stronę po zasłanej odłamkami szkła podłodze, był ropuchą; ale również nią nie był. Jego zielono-czarne ciało było stanowczo zbyt duże, zbyt bryłowate i pokryte guzami. Czarno-złociste oczy wybrzuszały się niczym dziwaczne jajka. Z rozwartej paszczęki sterczał cały bukiet ogromnych, ostrych jak igły zębów.
Zarechotał przeraźliwie i skoczył na Johna jak wybity sprężyną. A za nim, przez wytłuczone okno, wpadały kolejne ropuchy. Te, które uderzały bezpośrednio w podłogę, ginęły, bądź to rozdarte szkłem, bądź od impetu samego upadku. Ale wiele lądowało bezpiecznie na zasłonach, niczym na batucie, i bez szkody złaziło na parkiet.
- Wynoś się stąd! - krzyknął John do żony i kopnął ropuchę, która go zaatakowała; rzecz nie do pojęcia, a jednak prawdziwa.
Stwór wcale się nie cofnął, lecz przeciwnie, wbił przypominające igły zęby w wielki palec u jego nogi. Ból był okropny, palący, przejmujący do szpiku kości. John, niewiele myśląc, z półobrotu, najmocniej jak potrafił, kopnął w ścianę. Poczuł, że w paluchu pękła mu kość, ale przy okazji roztrzaskał i ropuchę, której posoka, jak rozbryźnięta wiatrakiem, ochlapała półkoliście boazerię. Jego palec natomiast przypominał zwariowany drogowskaz pokazujący wszystkie kierunki świata naraz.
Elise stała w progu prowadzących z korytarza drzwi jak słup soli. Z całego domu dobiegał hałas tłuczonych szyb. Kiedy skończyli się kochać, włożyła podkoszulek męża i teraz obiema rękami ściskała pod szyją jego brzegi. Powietrze przewiercały odrażające rechoty.
- Wynoś się stąd, Elise! - ponownie wrzasnął John.
Odwrócił się w jej stronę i potrząsnął skrwawioną nogą. Ropucha, która go ugryzła, była wprawdzie martwa, ale ciągle wisiała u jego stopy wczepiona w nią olbrzymimi, nieprawdopodobnymi zębiskami, tkwiącymi w ranie niczym haczyki wędkarskie. Kopnął powietrze, jakby uderzał niewidzialną piłkę, i ropucha wreszcie odpadła.
Wypłowiały dywan w salonie był już dosłownie pokryty nadymającymi się, skaczącymi cielskami. I wszystkie skakały w ich stronę.
John pobiegł do drzwi. Stopa natrafiła na ropuchę, która pękła pod ciężarem człowieka. Pięta poślizgnęła się na przypominających galaretę wnętrznościach i John o mało nie upadł. Elise puściła wreszcie brzeg podkoszulka. Wyciągnęła do męża ramiona. Zataczając się, przeszli do holu, John natychmiast zatrzasnął za nimi drzwi do salonu, miażdżąc przy okazji ropuchę, która znalazła się właśnie w progu. Drzwi rozcięły ją na pół. Przednia część stwora wykręcała się i dygotała na podłodze, czarny pysk z odrażającymi zębami otwierał się i zamykał. Wytrzeszczone, czarnozłociste ślepia gapiły się tępo na Johna i Elise.
Elise ujęła twarz w dłonie i zaczęła histerycznie wyć. John chciał ją przytulić, ale potrząsnęła głową i gwałtownie odskoczyła. Na twarz spadały jej kosmyki włosów.
Walenie ropuch w dach było paskudne, ale znacznie gorsze okazały się rechot i cmokanie, ponieważ dochodziły z wnętrza domu... z każdej jego części. John pomyślał o starcu siedzącym w bujanym fotelu na werandzie przed sklepem, przypomniał sobie jego słowa:”I radzę dobrze zatrzasnąć okiennice”.
Chryste Panie, dlaczego mu nie uwierzyłem? - klął się w myślach.
I zaraz pojawiła się kolejna refleksja: Jak mógłbym mu uwierzyć? W całym moim życiu nie wydarzyło się nic takiego, co by mnie skłoniło do tego, żeby mu uwierzyć!
A przez łoskot spadających nieustannie na ziemię ropuch, przez mlaskania, kiedy rozbryzgiwały się na dachu, przebijał dużo bardziej złowieszczy dźwięk; odgłos gryzionego i rozłupywanego drewna, gdy ropuchy próbowały przegryźć drzwi i wydostać się z salonu. John usłyszał, że pod zmasowanym naporem ich ciał zawiasy zaczynają trzeszczeć.
Odwrócił się i ujrzał całe tuziny zeskakujących po głównych schodach stworów.
- Elise! - zawołał i chwycił żonę za ramię.
Ciągle wrzeszczała. I znów wyszarpnęła się z jego uścisku. Rękaw podkoszulka pękł. Przez chwilę John spoglądał tępym, nie rozumiejącym wzrokiem na strzęp materiału, który ściskał w dłoni, po czym upuścił go na podłogę.
- Elise, do jasnej cholery!
Wrzasnęła jeszcze piskliwiej i odskoczyła do tyłu.
Pierwsze szarżujące po schodach ropuchy dotarły już na korytarz i skwapliwie posuwały się w ich stronę. Rozległ się kruchy trzask, kiedy pękło maleńkie okienko nad wejściowymi drzwiami. Prześlizgnęła się przez nie następna, spadła na dywan i leżąc na grzbiecie, świeciła różowym brzuchem w ciemne cętki i wymachiwała w powietrzu wyposażonymi w błony łapami.
John ponownie chwycił żonę, żeby nią potrząsnąć.
- Musimy zejść do piwnicy! W piwnicy będziemy bezpieczni!
- Nie! - odwrzasnęła Elise.
Jej oczy były dwoma olbrzymimi zerami i John pojął, że Elise nie odrzuca pomysłu ucieczki do piwnicy. Elise po prostu odrzuca wszystko.
Nie było czasu na miłe gesty, łagodne metody i czułe słówka. Chwycił ją za podkoszulek i powlókł korytarzem, jak policjant wlecze do radiowozu opornego aresztanta. Najbliższa złażąca ze schodów ropucha wykonała gigantyczny skok, przeleciała w powietrzu szerokim łukiem i kłapnęła paszczęką pełną zębów, przypominających igły do cerowania, dokładnie w tym miejscu, gdzie przed sekundą jeszcze znajdowała się bosa pięta Elise.
W połowie holu Elise wrócił jednak zdrowy rozsądek, pojęła, o co Johnowi chodzi, i już z własnej woli pobiegła za nim. Dotarli do drzwi. John przekręcił gałkę, po czym silnie pociągnął ją do siebie. Drzwi ani drgnęły.
- Cholera! - krzyknął i znów szarpnął gałką. Nic.
- John, pośpiesz się!
Obejrzała się przez ramię. Korytarzem parło mrowie ropuch. Jak oszalałe właziły na siebie, przeskakiwały się, szorowały bokami o tapety we wzorek w pnące róże, przewracały się na grzbiety. Wtedy tratowały je nadciągające z tyłu zastępy kolejnych stworów. Wszystkie były uzbrojone w zębiska, posiadały złocisto-czarne oczy i pękate jak skórzane mieszki ciała.
- JOHN, PROSZĘ! PRO...
Z szeregu wyskoczyła jedna i wpiła się w lewe udo Elise, tuż nad kolanem. Ta wrzasnęła, chwyciła stwora, wbijając palce w jego skórę, rozerwała pęcherze z ciemnym płynem. Odciągnęła go od nogi i podniósłszy, przez chwilę mu się przyglądała. Miała go tuż przed nosem. Potworek zgrzytał potępieńczo zębami niczym maleńka, lecz mordercza maszyna fabryczna. Po chwili Elise z całych sił cisnęła ropuchą. Stwór przeleciał przez korytarz i rozbryznął się na ścianie, dokładnie naprzeciwko drzwi prowadzących do kuchni. Ropucha nie spadła; pozostała na ścianie, przylepiona do niej własnymi wnętrznościami niczym klejem.
- JOHN! JEZU, JOHN!
John Graham pojął nagle, gdzie popełnił błąd, i teraz zamiast ciągnąć drzwi do siebie, pchnął je. Otworzyły się z takim impetem, że o mało się nie przewrócił i nie spadł z prowadzących do piwnicy schodów. Przez chwilę już myślał, że jego matka straciła syna. Zamłócił rękami w poszukiwaniu balustrady, zacisnął na niej palce i w tej samej chwili minęła go w pędzie Elise, o mało przy tym nie strącając go ze stopni. Zbiegała, wyjąc niczym syrena strażacka w środku nocy.
Boże drogi, spadnie - błysnęła Johnowi myśl. - Jak amen w pacierzu spadnie; spadnie, skręci sobie kark...
Ale jakoś nie spadła. Dotarła na sam dół, osunęła się na podłogę i szlochając chwyciła się za poranioną nogę.
A po stopniach do piwnicy wskakiwały ropuchy.
John odzyskał równowagę, odwrócił się i zatrzasnął drzwi na głucho. Kilka stworów znalazło się jednak po ich stronie. Staczały się po schodach i spadały między słupkami balustrady. Jeden wyskoczył prawie pionowo w górę, a John wybuchnął nieoczekiwanie dzikim śmiechem; z przeraźliwą jasnością wyobraził sobie Pana Ropucha z Ropuszego Dworu podróżującego na pogo zamiast w automobilu. Nie przestając się śmiać, zacisnął prawą dłoń w pięść, a z chwilą gdy ropucha znalazła się w najwyższym punkcie i zamarła w bezruchu, kiedy energia jej wyskoku zrównoważyła się z siłą przyciągania ziemskiego, wyrżnął ją w sam środek pulsującego brzucha. Poleciała w mrok, skąd dobiegło soczyste plosk, gdy stwór uderzył o piec.
Pomacał ręką po ścianie. Natrafił na metalowy cylinder staroświeckiej latarki z kolankowym włącznikiem. Jak tylko rozbłysło światło, Elise zaczęła się ponownie drzeć. We włosy wplątała się jej ropucha, która natychmiast zarechotała, przekręciła się i ugryzła kobietę w kark. Skulony potwór przypominał zniekształcony wałek do włosów.
Elise zerwała się na równe nogi i jak oszalała zaczęła biegać po piwnicy, w jakiś magiczny sposób tylko nie wpadając na któreś z licznych pudeł, jakimi zastawione było pomieszczenie. Uderzyła w jedną z belek podpierających strop, odwróciła się do niej tyłem i dwukrotnie wyrżnęła w nią karkiem. Rozległo się donośne mlaśnięcie, a następnie chlupot cieknącego czarnego płynu. Ropucha puściła włosy i stoczyła się po podkoszulku, zostawiając na nim smugi posoki.
Elise nieustannie wrzeszczała. Pobrzmiewający w tym krzyku ton szaleństwa przejął Johna zimnym dreszczem. Na wpół biegnąc, na wpół wlokąc za sobą nogi, przebył schody wiodące do piwnicy i zamknął Elise w ramionach. W pierwszej chwili stawiała opór, ale szybko się poddała. Jej wrzaski powoli przechodziły w ciągły szloch.
I wtedy przez odgłosy spadających na dom i na ziemię ropuch dotarł do nich rechot żab, które wraz z nimi dostały się do piwnicy. Elise wyrwała się Johnowi z objęć. Lśniąco białe gałki oczne chodziły jej w oczodołach jak oszalałe.
- Gdzie one są? - wydyszała resztką tchu. Mówiła ochrypłym szeptem; od krzyku prawie straciła głos. - John, gdzie one są?
Nie musieli się nawet rozglądać; ropuchy zlokalizowały już ofiary i zaczęły zapalczywie skakać w ich stronę.
Grahamowie cofnęli się. John dostrzegł zardzewiały szpadel oparty o ścianę. Chwycił go i zabijał każdą ropuchę, która podlazła na wyciągnięcie styliska. Dotarła do nich tylko jedna. Wskoczyła na stojące na ziemi pudło, a z pudła na Elise. Chwyciła ją zębami za koszulkę i kopiąc łapami zawisła między piersiami.
- Nie ruszaj się! - warknął do żony John.
Odstawił szpadel, zrobił dwa kroki i oderwał ropuchę od bluzki. W zębach potworka został strzęp materiału. Kiedy stworzenie wiło się, pulsowało i drżało w ręce Johna, z kła ciągle zwisał mu kawałek bawełny. Pokryta brodawkami skóra ropuchy była sucha, ale nieprzyjemnie ciepła i w jakiś sposób ruchliwa. John zacisnął dłonie w pięści, miażdżąc zwierzę. Spomiędzy palców pociekła mu krew i śluz.
Do piwnicy dostał się niecały tuzin ropuch; niebawem wszystkie były już martwe. John i Elise przytulili się do siebie i wsłuchiwali w dobiegający zza ścian nieustanny łoskot ulewy ropuch.
John powiódł wzrokiem po maleńkich okienkach piwnicy. Były brudne i ciemne. Nagle wyobraził sobie, jak musi wyglądać dom od zewnątrz; cały zagrzebany w wydmach wijących się, skaczących ropuch.
- Musimy zabezpieczyć okna - powiedział ochryple. - Pod ich ciężarem trzasną szyby, a wtedy to paskudztwo wleje się do środka.
- Ale czym? - zapytała szeptem Elise. - Czym mamy je zabezpieczyć?
John rozejrzał się i wskazał kilka starych i brudnych płyt dykty, które stały oparte o ścianę. Nie jest to dużo, ale zawsze coś - pomyślał.
- Tym - wyjaśnił. - Pomóż połamać mi je na kawałki.
Pracowali szybko i gorączkowo. W piwnicy były tylko cztery okienka. Niewielkie rozmiary futryn sprawiły, że szyby w nich wytrzymały dłużej niż w dużych oknach na górze. Kończyli właśnie zabijać ostatnie, kiedy do ich uszu dobiegł trzask pękającej za dyktą szyby... ale sama dykta wytrzymała.
Powlekli się znów na środek piwnicy. John mocno utykał z powodu złamanego palca.
Z góry schodów dotarł łoskot gryzionych przez ropuchy drzwi.
- Co będzie, jak je przegryzą? - szepnęła Elise.
- Nie wiem - odparł... i w tej chwili puściła klapa od zsypu na węgiel.
Klapa była od lat nie używana, ale teraz, choć solidna i mocna, pod olbrzymim naporem pękła, a do piwnicy z impetem wpłynął potok ropuch.
Tym razem Elise nawet nie krzyknęła; miała kompletnie zdarte struny głosowe.
Po tym, jak pękła klapa zsypu na węgiel, Grahamom pozostało już niewiele czasu, ale dopóki się wszystko nie skończyło, John darł się za nich oboje.
Około północy ulewa ropuch w Willow osłabła, przechodząc w łagodną, skrzeczącą mżawkę.
O wpół do drugiej nad ranem na sosnę rosnącą obok jeziora spadła z ciemnego, rozgwieżdżonego nieba ostatnia ropucha. Zeskoczyła na ziemię i zniknęła w ciemności. Na kolejnych siedem lat nastał spokój.
Mniej więcej kwadrans po piątej na horyzoncie pojawiły się pierwsze zorze. Willow pokrywał wijący się, skaczący, drgający i hałaśliwy kobierzec. Budynki przy Main Street straciły narożniki i kąty. Wszystko było zaokrąglone, garbate i poprzekrzy-wiane. Znak drogowy z napisem: WITAMY W WILLOW W STANIE MAINE TO MIŁE MIEJSCE! wyglądał, jakby ktoś ze trzydzieści razy wypalił w niego z dubeltówki. Dziury porobiły naturalnie spadające z nieba ropuchy. Tablica przed sklepem spożywczym i z artykułami gospodarczymi, gdzie widniał napis: KANAPKI WŁOSKIE PIZZA ARTYKUŁY SPOŻYWCZE ZEZWOLENIA NA WĘDKOWANIE została w ogóle zerwana. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, ropuchy bawiły się niczym uczniowie przeskakujący przez plecy pochylonych kolegów. Na każdym dystrybutorze paliwa na stacji Donny’s Sunoco odbywał się niewielki, ropuszy sejmik. Dwa stworzenia siedziały na powoli obracającym się stalowym ramieniu wiatrowskazu umieszczonego na dachu sklepu z kuchenkami gazowymi. Wyglądały jak zdeformowane dzieci na karuzeli.
Na jeziorze, w kilku kajakach, które spuszczono na wodę mimo tak wczesnej pory roku (w jeziorze Willow bez względu na to, czy miały tego roku spadać ropuchy, czy nie, przed czwartym lipca pluskali się tylko najbardziej zagorzali amatorzy pływania), piętrzyły się stosy ropuch, a ryby wprost oszalały od nadmiaru żarcia. Co chwila tu i tam rozlegało się dźwięczne plip! plip!, kiedy któraś rozpychająca się na kajaku ropucha spadała do wody i służyła za śniadanie zgłodniałemu łososiowi czy pstrągowi. Zarówno w samym miasteczku jak poza nim drogi - ”w okolicy jest zbyt wiele dróg jak na takie małe miasteczko”, jak powiedział Henry Eden - dosłownie wybrukowane zostały ropuchami. W Willow chwilowo nie było prądu, ponieważ spadające stworzenia pozrywały w wielu miejscach druty. Większość ogrodów również została zdewastowana, ale w mieście i okolicy nie znajdowało się zbyt wiele farm. Kilkanaście osób hodowało wprawdzie stosunkowo liczne stada mlecznych krów, ale na tę noc w porę wyprowadzono zwierzęta w bezpieczne miejsca. Właściciele mlecznych gospodarstw dobrze wiedzieli o porze deszczowej i nie chcieli, żeby hordy skaczących, krwiożerczych ropuch przetrzebiły im bydło. Bo cóż, do licha, powiedzieliby firmom ubezpieczeniowym?
Kiedy w Hempstead Place nastał świt, na dachu domu dostrzec było można sterty martwych ropuch. Te bestie, spadające z nieba jak bomby, zerwały większość rynien, a podwórko było nimi zasłane. Stworzenia wskakiwały i wyskakiwały ze stodoły, kominy były ich pełne. Potworki nonszalancko skakały sobie przy kołach forda Johna Grahama i siedziały rechoczącymi ordynkami na przednim siedzeniu niczym wierni w kongregacji kościelnej czekający na rozpoczęcie mszy. Stosy ropuch, głównie już martwych, niczym zaspy zalegały pod ścianami budynku. Niektóre zaspy miały po dwa metry wysokości.
O szóstej zero pięć nad horyzontem pokazało się słońce. Kiedy uderzyły pierwsze jego promienie, ropuchy zaczęły się roztapiać.
Ich skóry jaśniały, stawały się białe, a następnie przezroczyste. Wkrótce nad ich ciałami unosił się opar przypominający zapachem bagienne wyziewy, a po ich skórach spływały strumyki wilgoci. Oczy stworów zapadały się w głąb czaszek lub wyłaziły z oczodołów, w zależności od pozycji, w jakiej stworzenie leżało. Skóry pękały z trzaskiem i po jakichś dziesięciu minutach w całym Willow słychać było wystrzały, jakby otwierano szampany.
Później ropuchy zaczęły gwałtownie się rozkładać i zlewać w kałuże mlecznosinej shmeg, przypominającej męskie nasienie. Wsiąkały w dziury i szczeliny w dachu budynku Hempstead Place. Skapywały z nie oberwanych rynien niczym ropa.
Żywe ropuchy zdechły; zdechłe po prostu gniły, zamieniając się w ów biały płyn. Ciecz przez chwilę się pieniła, a następnie wsiąkała w ziemię. Z ziemi wydobywały się wąskie smużki pary i przez krótki czas wszystkie pola i tereny Willow wyglądały jak dogorywający wulkan.
Kwadrans po siódmej wszystko się skończyło. Teraz mieszkańcy miasta musieli tylko naprawić wyrządzone szkody.
Wydawało się to niewielką ceną za kolejnych siedem lat spokojnej egzystencji w tym zapomnianym prawie przez Boga i ludzi, cichym zakątku Maine.
Pięć minut po ósmej zdezelowane volvo Laury Stanton skręciło na podwórko sklepu spożywczego, w którym sprzedawano również artykuły gospodarcze. Kiedy Laura wysiadła z auta, wyglądała jeszcze bladziej i marniej niż zazwyczaj. Bo naprawdę była chora; w dalszym ciągu trzymała w ręce karton z sześcioma butelkami Dawson’s Ale; z tym tylko, że obecnie były one puste.
Laura Stanton miała potężnego kaca.
Na werandę wyszedł Henry Eden, a za nim wyczłapał pies.
- Albo zabierzesz tego kundla do środka, albo ja robię w tył zwrot i już mnie tu nie ma - powiedziała stojąca na dole schodków Laura.
- On nie może powstrzymać tych bąków, Lauro.
- Ale to nie znaczy, że muszę słuchać, jak pierdzi. W każdym razie chwilowo. Głowa mnie boli jak trzy skurwysyny i ostatnia rzecz, na którą mam dzisiejszego ranka ochotę, to wysłuchiwać, jak twój pies wygrywa dupą ”Hail Columbia”.
- Wejdź do domu, Toby - mruknął Henry, przytrzymując otwarte drzwi.
Toby popatrzył na niego wilgotnymi oczyma, jakby chciał powiedzieć: Czy muszę? Tutaj jest ciekawiej.
- Wracaj do domu.
Toby zniknął w środku i Henry zamknął drzwi. Laura odczekała, aż usłyszy trzask zapadki zamka, i dopiero wtedy wspięła się na werandę.
- Tablica przed sklepem odpadła - poinformowała, wręczając mu karton z pustymi flaszkami.
- Nie jestem ślepy, kobieto - odparł Henry.
Nie był tego ranka w szczególnie dobrym nastroju. Podobnie zresztą jak kilku innych mieszkańców Willow. Ciężko zasnąć, słysząc nieustanny łoskot deszczu ropuch. Łaska boska, że taka noc następowała tylko raz na siedem lat. Inaczej ludzie by dostali zajoba.
- Zanieś te butelki do sklepu - powiedziała Laura. Odmruknął coś niezrozumiale.
- Co tam mamroczesz?
- Mówię, że powinniśmy byli mocniej ich przycisnąć - odparł buntowniczo Henry. - To było sympatyczne małżeństwo. Powinniśmy byli mocniej ich przycisnąć.
Mimo łupania w głowie Laura poczuła przypływ współczucia dla starca i położyła mu dłoń na ramieniu.
- Taki jest rytuał - stwierdziła.
- Czasami mam ochotę pieprzyć rytuał.
- Henry!
Cofnęła gwałtownie rękę z jego ramienia. Na przekór samej sobie była wstrząśnięta.
Ostatecznie nie młodnieje - napomniała się w duchu. - Trybiki pod sufitem trochę zardzewiały.
- Nic mnie to nie obchodzi - upierał się. - Sprawiali wrażenie bardzo sympatycznych młodych ludzi. Ty uważasz tak samo i nie próbuj mi wmawiać, że tak nie jest.
- Uważam, że byli bardzo sympatyczni - zgodziła się. - Ale nic nie mogliśmy zrobić, Henry. Ostatecznie sam to wczoraj wieczorem powiedziałeś.
- Wiem - odparł i westchnął.
- Nie każemy im tu zostawać - stwierdziła Laura. - Przeciwnie. Ostrzegamy ich przed pozostaniem w mieście. Decyzja należy do nich. I zawsze postanawiają zostać. Ale to ich sprawa. To również część rytuału.
- Wiem - powtórzył. Odetchnął głęboko i skrzywił się. - Nie cierpię tego smrodu, kiedy to się kończy. Całe to przeklęte miasto cuchnie jak skwaśniałe mleko.
- W południe po zapachu nie zostanie śladu. Sam wiesz o tym najlepiej.
- Ayuh. Ale mam nadzieję, że kiedy się to powtórzy, ja już będę wąchał kwiatki od dołu, Lauro. A jeśli nie, to mam przynajmniej nadzieję, że ktoś inny przejmie po mnie obowiązek spotykania tych, którzy pojawiają się tuż przed porą deszczową. Jak każdy człowiek, chcę zdać uczciwie rachunek, kiedy przyjdzie dzień zapłaty. Ale mówię ci, mężczyzna jest zmęczony ropuchami. Nawet jeśli przychodzą raz na siedem lat, mężczyzna jest zmęczony ropuchami.
- Kobieta również - powiedziała cicho.
- No cóż... - Westchnął i rozejrzał się. - Sądzę, że powinniśmy zabrać się do porządkowania tego bałaganu.
- Jasne - zgodziła się Laura. - I wiesz co, Henry? My nie tworzymy rytuału. My tylko postępujemy zgodnie z nim.
- Wiem, ale...
- I wszystko jeszcze może się zmienić. Nie wiadomo kiedy ani dlaczego. Może to była już ostatnia pora deszczowa? A może następnym razem nie pojawi się nikt spoza miasta i...
- Nie mów tak - powiedział z lękiem Henry. - Jeśli nikt się nie pojawi, ropuchy mogą nie odejść o świcie.
- Czy nie rozumiesz? - spytała Laura. - Musisz wraz ze mną przez to wszystko przejść.
- Cóż - odparł. - Ale to kawał czasu. Tak, tak. Siedem lat to kawał czasu.
- Tak.
- Byli bardzo sympatycznymi młodymi ludźmi, prawda? - Tak - powtórzyła.
- Coś okropnego - stwierdził z nutą żalu Henry, ale tym razem Laura nic nie odpowiedziała.
Po chwili Eden zapytał ją, czy pomoże mu zawiesić tablicę. Na przekór tępemu bólowi głowy Laura odparła, że zrobi to z chęcią. Nie znosiła, gdy Henry wpadał w przygnębienie, zwłaszcza wtedy, gdy przygnębiała go świadomość, że nie może o niczym decydować, na przykład o przypływach i odpływach lub o fazach księżyca.
Kiedy kończyli pracę, czuł się już odrobinę lepiej.
- Ayuh - westchnął. - Siedem lat to kawał czasu.
I tak jest zawsze - pomyślała. - Zawsze przychodzi pora deszczowa, a wraz z nią pojawiają się obcy. Zawsze we dwoje; zawsze kobieta i mężczyzna. I zawsze mówimy im, co się wydarzy, a oni nam nie wierzą, i dzieje się... co się dzieje.
- Chodź, stary dziadu - mruknęła. - Poczęstuj mnie herbatą, nim rozsadzi mi ten cholerny łeb.
Przygotował herbatę i zanim skończyli ją pić, w całym mieście rozległ się stukot młotków i wizgot pił. Przez wychodzące na Main Street okno widzieli, jak ludzie reperują okiennice, rozmawiają ze sobą i śmieją się.
Powietrze było ciepłe i suche, niebo jasne, błękitne i lekko zamglone, a pora deszczowa w Willow minęła.
Świt spływał wolno na Culver Street.
Komuś, kto o tej porze nie spał, noc wydawałaby się wciąż jeszcze czarna, ale poranek skradał się już od pół godziny. Wiewiórka, skryta wśród gałęzi dużego klonu na rogu Culver i Balfour Avenue, zamrugała ślepkami i zwróciła swoje bezsenne spojrzenie ku uśpionym domom. W pół drogi do skrzyżowania jaskółka przysiadła na poidełku dla ptaków pod domem państwa Mackenzie i zatrzepotała skrzydłami, rozpryskując wokół perliste krople. Ślamazarnie wędrująca wzdłuż rynienki mrówka natrafiła na drobną grudkę czekolady w porzuconym sreberku. Nocny powiew, który szemrał w liściach i wydymał zasłony w oknach, zaczął zbierać się do odejścia. Stary klon wydał ostatni poszmer i zastygł, oczekując aż ten cichy prolog rozwinie się w prawdziwą uwerturę. Kreska bladego światła zajaśniała na wschodnim niebie. Lelek przerwał swój posępny koncert; niepewnie wracały do życia sikorki, niezdecydowane, jakby nie śmiały samodzielnie witać wschodzącego dnia. Wiewiórka znikła w okolonej fałdami kory dziupli w rozwidleniu klonu. Jaskółka przysiadła na krawędzi poidełka i zastygła bez ruchu. Mrówka także znieruchomiała, pochylona nad swoim skarbem jak bibliotekarz nad opasłym tomem. Ulica Culver drżała w ciszy na krawędzi światła - na tej przesuwającej się po powierzchni planety linii, którą astronomowie zwą terminatorem. Z ciszy wyłonił się delikatny pomruk, narastający niepostrzeżenie aż wydawało się, że trwa już od dawna, skryty pod głośniejszymi dźwiękami dopiero co minionej nocy. Dźwięk gęstniał i stawał się coraz wyraźniejszy, aż okazał się dyskretnie wytłumionym warkotem silnika ciężarówki mleczarza. Ciężarówka skręciła z Balfour Avenue w ulicę Culver - na eleganckim beżowym lakierze widniały czerwone litery. Wiewiórka wychynęła z przypominającej wydęte usta dziupli jak języczek, przyjrzała się ciężarówce i, spostrzegłszy na ziemi coś, co wyglądało na smakowity kąsek, zbiegła po pniu z ogonem zadartym do góry. Jaskółka odfrunęła. Mrówka pochwyciła tyle czekolady ile mogła udźwignąć i potaszczyła zdobycz do mrowiska. Ćwierkanie sikorek przybrało na sile.
Ulicę dalej zaszczekał pies.
Na burcie ciężarówki widniał napis: MLECZARNIA CRAMERA. Pod spodem namalowana była butelka mleka, a jeszcze niżej słowa: PORANNE DOSTAWY TO NASZA SPECJALNOŚĆ! Mleczarz miał na sobie niebieskoszary kombinezon i przekrzywiony kapelusz, a na kieszonce wyszyte złotą nitką imię: SPIKE. Pogwizdywał sobie, do wtóru butelkom przyjaźnie dźwięczącym w pojemnikach z lodem. Zatrzymał się przy krawężniku pod domem państwa Mackenzie. Podniósł spoczywającą na siedzeniu pasażera skrzynkę z mlekiem i tanecznym ruchem wysiadł z wozu. Zatrzymał się na chwilę, żeby wciągnąć głęboko w płuca powietrze, świeże, rześkie i pełne tajemnic - po czym pomaszerował żwawo w stronę drzwi. Na skrzynce pocztowej wisiała mała kwadratowa karteczka, przytrzymywana magnesem w kształcie pomidora. Spike odczytał zawartą na niej wiadomość powoli i dokładnie, jak ktoś kto odcyfrowuje list znaleziony w zmurszałej butelce, wyrzuconej przez fale na brzeg. 1 kw. mleka
1 śmiet ekonbr 1 sok pomarańcz
Dzięk
Nella M
Mleczarz Spike przyjrzał się w zamyśleniu swojej podręcznej skrzynce i wydobył z niej mleko i śmietankę. Powtórnie zlustrował kartkę, uniósł pomidorowy magnes aby upewnić się, że nie umknęła jego uwadze kropka, przecinek albo myślnik, który mógł zmienić postać rzeczy, pokiwał głową, odłożył magnes na miejsce i wrócił do samochodu. Komora ciężarówki była wilgotna, ciemna i chłodna. Unosiła się w niej stęchła, robaczywa woń, nie mieszająca się łatwo z zapachem produktów mleczarskich. Kartony soku pomarańczowego stały za wilczą jagodą. Spike wyjął z lodu jeden karton, pokiwał znów głową i zawrócił pod drzwi. Postawił sok obok mleka i śmietany, po czym wrócił do ciężarówki. Opodal rozległ się donośny gwizd zwiastujący godzinę piątą - to Rocky, kumpel Spike’a, jak codzień otwierał pralnię. Spike zamyślił się na chwilę, wyobrażając sobie jak Rocky uruchamia swoje maszyny pralnicze w parnym, gorącym powietrzu, i uśmiechnął się. Możliwe, że zobaczą się niedługo. Może jeszcze dziś wieczór... gdy wykona dostawę. Spike zapuścił motor i ruszył w drogę. Z poplamionego krwią rzeźniczego haka w suficie kabiny zwisało tranzystorowe radyjko. Włączył je i dyskretne dźwięki muzyki splotły się z warkotem silnika gdy podjeżdżał do domu państwa McCarthy. Karteczka od pani McCarthy była tam gdzie zawsze, wciśnięta w szparę skrzynki na listy. Była krótka i treściwa: Czekolada
Spike wyjął długopis, nabazgrał na kartce Zamówienie wykonane i wcisnął ją z powrotem w szparę. Potem wrócił do ciężarówki. Mleko czekoladowe stało w dwóch chłodziarkach, wygodnie ustawionych tuż na brzegu, blisko tylnych drzwi, ponieważ w czerwcu wszyscy je zamawiali. Mleczarz zerknął na chłodziarki, sięgnął poza nie i wydobył pusty karton po mleku czekoladowym, który leżał w przeciwległym rogu. Karton był naturalnie brązowy. Rozbrykany młodzieniec harcował nad napisem informującym konsumenta, że opakowanie zawiera NAPÓJ MLECZNY CRAMERA POŻYWNY I DOSKONAŁY W SMAKU PODAWAĆ NA ZIMNO LUB NA GORĄCO FRAJDA DLA DZIECIAKÓW! Spike ustawił karton na skrzynce z mlekiem. Odgarnął okruchy lodu aż dotarł do słoika po majonezie. Podniósł go i zajrzał do środka. Tarantula poruszyła się, choć niemrawo, otępiała od zimna. Spike zdjął zakrętkę i przechylił słoik nad otwartym kartonem. Pająk podjął nieudolną próbę wdrapania się po szklanej ściance, ale bez rezultatu. Wpadł do pustego kartonu z tłustym plaśnięciem. Mleczarz zamknął starannie karton, umieścił w swoim nosidełku i podbiegł do drzwi państwa McCarthy. Pająki były jego ulubionym towarem, pająki były najlepsze, nawet jeśli tylko on był tego zdania. Dzień, kiedy mógł dostarczyć pająka był dla Spike’a szczęśliwym dniem. Gdy tak posuwał się wolno ulicą Culver, symfonia świtu trwała. Perłowa wstęga na wschodzie ustąpiła pogłębiającej się różowości, z początku ledwo dostrzegalnej, potem rozjaśniającej się szybko w szkarłat, który równie natychmiast poczynał blednieć i przeistaczać się w letni błękit. Pierwsze promienie słońca, śliczne jak na obrazku z elementarza, czekały tuż za progiem. Pod domem państwa Webber Spike zostawił butelkę po zwykłej śmietanie wypełnioną żrącym kwasem. U Jennerów pięć kwart mleka - mają tam dorastających chłopców. Spike nigdy ich nie widział, ale za domem stał szałas, a na ganku stały czasem rowery i kije do baseballa. U państwa Collins dwie kwarty mleka i karton jogurtu. U panny Ordway kogel-mogel w kartonie, spiknięty z belladonną. Ulicę dalej trzasnęły drzwi. Pan Webber, który każdego ranka musiał jeździć całą drogę do miasta, otworzył drzwi garażu i wszedł do środka, wymachując aktówką. Mleczarz odczekał, aż usłyszy silnik jego Saaba i uśmiechnął się na ten dźwięk, przypominający bzyczenie osy. Urozmaicenie jest osłodą życia - lubiła mawiać matka Spike’a, świeć Panie nad jej duszą, ale my jesteśmy z Irlandii, a Irlandczycy to prości ludzie. Żyj jak każdy, synu, a będziesz szczęśliwy. I była to święta prawda, przekonał się Spike jadąc przez życie swoją schludną beżową ciężarówką. Jeszcze tylko trzy domy.
U państwa Kincaid znalazł informację”Dziś niczego nie zamawiamy. Dziękujemy.” i zostawił zakorkowaną butelkę mleka. Butelka wyglądała na pustą, ale zawierała zabójczy cyjanowodór. Na progu domu państwa Walker Spike postawił dwie kwarty mleka i pół litra śmietany. Gdy dotarł do domu Mertonów na końcu ulicy, promienie słońca przeświecały już między gałęziami drzew i tworzyły nieregularne plamy na wytartych polach do gry w klasy na chodniku przed gankiem Mertonów. Spike schylił się, podniósł kamyk idealnie nadający się do gry - spłaszczony z jednego boku - i rzucił. Kamyk wylądował dokładnie na linii. Spike uśmiechnął się i pogwizdując podszedł do drzwi. Lekki powiew, przynoszący zapach mydła pralniczego sprawił, że Spike znów pomyślał o Rockym. Miał coraz większą pewność, że zobaczy go już niedługo. Wieczorem. Tym razem karteczka dla mleczarza przypięta była do stojaka na gazety: Odwołane
Spike otworzył drzwi i wszedł do środka.
Wewnątrz było zimno jak w grobowcu i pusto. Dom był ogołocony z mebli, pozostały tylko nagie ściany. Po kuchence gazowej został tylko jaśniejszy ślad na linoleum. Tapetę w sypialni zerwano do ostatniego skrawka. Z sufitu zwisała goła żarówka, spalona na czarno. Potężny kleks schnącej krwi pokrywał część jednej ze ścian; przypominał atramentowe plamy, jakie psychiatrzy dają do oglądania pacjentom. Pośrodku plamy tynk tworzył niewielkie zagłębienie, jak krater, w którym spoczywał zmatowiały kosmyk włosów i parę odłamków kości. Mleczarz pokiwał głową, wyszedł na zewnątrz i zatrzymał się na werandzie. Dzień zapowiadał się pięknie. Błękit nieba był już o tej porze czystszy niż oczy dziecka, upstrzony niewinnie wyglądającymi obłoczkami, zwiastującymi piękną pogodę. Baseballiści nazywają je”aniołkami”. Oderwał kartkę, zwinął ją w kulę i schował do lewej kieszeni swoich białych spodni mleczarza. Na narysowanym kredą na chodniku polu do gry w klasy leżał kamyk. Wracając do wozu, Spike kopnął go do rynsztoka. Rozległ się warkot i po chwili ciężarówka znikła za rogiem. Słońce zaczynało przygrzewać.
Jakiś chłopak wypadł z domu, zagapił się na niebo i wniósł butelkę mleka do środka.
KONIEC
Czy pamiętacie, jak mniej więcej milion stron wcześniej zaczynałem opowiadać o „Wierzcie w to, lub nie!” Ripleya? „Przepraszam, to nie pomyłka” należy prawie do tej samej kategorii. Pomysł owej „sztuki telewizyjnej” przyszedł mi do głowy pewnego wieczoru, kiedy wracałem do domu po zakupie pary butów. Koncepcja pojawiła mi się w formie „obrazu”, jak to zawsze bywa w przypadku sztuk telewizyjnych. W ciągu dwóch posiedzeń przelałem pomysł na papier w takiej formie jaką macie przed sobą. Mój agent z Zachodniego Wybrzeża - ten, który zajmuje się też filmami - dostał ode mnie utwór pod koniec tygodnia. Na początku następnego czytał go już Steven Spielberg, który zamierzał stworzyć program telewizyjny pod tytułem Amazing Stories (do dzisiaj żaden z tych programów nie pojawił się na antenie).
Spielberg odrzucił tekst. „Szukamy do Amazing Stories trochę bardziej ożywczych rzeczy” - oświadczył, więc zaniosłem swoją historyjkę do mego długoletniego współpracownika i bardzo bliskiego przyjaciela, Richarda Rubinsteina, który był wówczas producentem innej serii, zatytułowanej Tales from the Darkside. Nie powiem, że Richard kręcił nosem na szczęśliwe zakończenia - lubił happy andy, podobnie chyba jak każdy - ale nie deprecjonował kompletnie zakończeń tragicznych. To on w końcu zrobił „Smętarz dla zwierzaków” (wydaje mi się, że „Smętarz dla zwierzaków” oraz „Thelma i Lousie” do końca lat siedemdziesiątych były jedynymi wyprodukowanymi w Hollywood wybitnymi filmami, których główny bohater, lub bohaterowie, na końcu umiera).
Richard kupił „Przepraszam, to nie pomyłka” tego samego dnia, gdy utwór przeczytał, a w tydzień czy dwa skierował go do produkcji. Po miesiącu sztuka pojawiła się na antenie... jako premiera sezonu, jeśli mnie pamięć nie myli. Z tego, co wiem, utwór ten najszybciej przebył drogę od-pomysłu-w-głowie do realizacji-na-ekranie. Niniejsza wersja stanowi wersję pierwotną, nieco dłuższą i bardziej skomplikowaną niż scenariusz, na podstawie którego zrobiono przedstawienie. Widowisko telewizyjne ze względów budżetowych przygotowano w dwóch tylko dekoracjach. Zamieściłem ten utwór w niniejszym zbiorze jako przykład odmiennej formy opowiadania... odmiennej, ale równie ważnej jak inne.
S.K. Bangor, Maine 16 września 1992
Przepraszam, to nie pomyłka
(Sorry, Right Number)
Przełożył: MICHAŁ WROCZYŃSKI
AKT I
WNĘTRZE: Ekran jaśnieje. Usta Katie Weiderman. Maksymalne zbliżenie. Katie rozmawia przez telefon. Piękny rysunek ust; w ciągu kilku następnych sekund przekonamy się, że cała jej reszta jest nie mniej urocza.
KATIE
Bill? Och, twierdzi, że wcale nie czuje się najlepiej, ale z nim tak jest zawsze, gdy skończy jedną książkę i musi zacząć drugą...Nie może spać, wydaje mu się, że każdy ból głowy stanowi pierwszy symptom guza mózgu... ale jak już wymyśli coś nowego, szybko wraca do normy.
DŹWIĘK: W tle gra telewizor.
Odjazd kamery. Katie siedzi w kuchni w kąciku z telefonem. Ze swobodą rozmawia ze swoją siostrą i odruchowo kartkuje leżące na stoliku katalogi. Należy zwrócić uwagę, że nie jest to zwyczajny telefon. Aparat posiada dwie linie. W jego obudowie znajdują się podświetlane guziki wskazujące, która linia jest zajęta. Teraz pali się tylko jedno światełko - należące do Katie. W miarę jak Katie ciągnie rozmowę, kamera oddala się i jedzie przez kuchnię, mija drzwi zwieńczone ostrym łukiem i wjeżdża do bawialni.
KATIE (jej głos stopniowo zamiera)
Och, Janie Charlton! Widziałam ją dzisiaj... tak! Wielka jak dom!...
Twarz Katie znika. Dźwięk telewizora staje się głośniejszy. W pokoju znajduje się troje dzieci: ośmioletni Jeff, dziesięcioletnia Connie, trzynastoletni Dennis. W telewizji idzie właśnie”Koło fortuny”, ale nikt nie ogląda programu. Wszyscy biorą udział w najwspanialszej zabawie: Kłótnia O To, Co Oglądać Później.
JEFF
Daaaj spokój! To jego pierwsza książka!
CONNIE
Jego pierwsza wielka książka.
DENNIS
Posłuchaj Jeff, będziemy jak zwykle oglądać Cheers and Wings.
Dennis mówi tak kategorycznie, jak może mówić tylko starszy brat. Wyraz jego twarzy dopowiada:”Jeff, chcesz jeszcze na ten temat pogadać i przekonać się, jaki ból zadam twemu cherlawemu ciału?”
JEFF
To może przynajmniej nagramy to na wideo?
CONNIE
Na wideo nagrywamy dla mamy program CNN. Powiedziała, że jeszcze chwilę porozmawia z ciocią Lois.
JEFF
Boziu, jak można nagrywać CNN? Przecież to się nigdy nie skończy!
DENNIS
Dlatego właśnie to lubi.
CONNIE
I nie mów”Boziu”, Jeffie. Jesteś za smarkaty, żeby poza kościołem mówić o Panu Bogu.
JEFF
Nie mów do mnie”Jeffie”.
CONNIE
Jeffie, Jeffie, Jeffie.
Jeff zrywa się z miejsca, podchodzi do okna i wygląda w ciemność. Jest mocno wytrącony z równowagi. Dennis i Connie, zgodnie z najlepszymi tradycjami starszych braci i sióstr, są tym zachwyceni.
DENNIS
Biedny Jeffie.
CONNIE
Myślę, że popełni samobójstwo.
JEFF (odwraca się w ich stronę)
To była jego pierwsza książka. Czy nic was to nie obchodzi?
CONNIE
Jeśli chcesz się przekonać, jaki to paskudny film, weź go sobie jutro w wypożyczalni.
JEFF
Takich filmów nie wypożyczają małym dzieciom i dobrze o tym wiesz.
CONNIE (z rozmarzeniem)
Zamknij się, to Vanna! Uwielbiam Vannę!
JEFF
Dennis...
DENNIS
Idź do taty i poproś, żeby nagrał ci na swoim wideo w gabinecie. I przestań być już takim namolnym, małym smarkiem.
Jeff przechodzi przez pokój. Mijając telewizor, pokazuje język Vannie White. Kiedy wchodzi do kuchni, kamera jedzie za nim.
KATIE
...więc kidy mnie zapytał, czy u Polly test na paciorkowce wypadł pozytywnie, musiałam mu przypomnieć, że jest w szkole przygotowującej do college’u... Boże, Lois, jak mi jej brakuje...
Jeff przechodzi przez kuchnię, kierując się w stronę schodów.
KATIE
Dzieciaki, czy możecie być ciszej?
JEFF (ponuro)
Teraz będą już cicho.
Wchodzi po schodach nieci strapiony. Katie spogląda za nim z miłością i niepokojem.
KATIE
Bez przerwy się kłócą. Polly trzymała ich trochę w ryzach, ale teraz, gdy wyjechała do szkoły... Nie wiem... może wysłanie jej do Bolton nie było najlepszym pomysłem. Czasami, kiedy dzwoni do domu, sprawia wrażenie tak nieszczęśliwej...
WNĘTRZE: Bella Ludosi w roli Draculi. Zbliżenie. Dracula stoi w bramie swego zamku w Transylwanii. Ktoś dorysował mu śmieszny wychodzący z ust dymek, na którym napisał:”Posłuchajcie! To moje dzieci nocy! Jakąż tworzą muzykę!” Plakat umieszczony jest na drzwiach, ale my widzimy go tylko przez chwilę, kiedy Jeff otwiera te drzwi i wchodzi do gabinetu ojca.
WNĘTRZE: Fotografia Katie. Zbliżenie. Kamera stoi nieruchomo, a następnie powoli obraca się w prawo. Mijamy kolejne zdjęcie, tym razem Polly, córki, która wyjechała do szkoły. Jest śliczną dziewczyną w wieku mniej więcej szesnastu lat. Po Polly jest Dennis... później Connie... później Jeff. Kamera ciągle się obraca, a zarazem cofa tak, że pole widzenia się rozszerza. Widzimy Billa Weidermana, mężczyznę w wieku około czterdziestu czterech lat. Sprawia wrażenie zmęczonego. Patrzy w komputer, ale kryształowa kula jego umysłu musi krążyć gdzieś w nocnym mroku, ponieważ ekran jest pusty. Na ścianach widzimy oprawione w ramki okładki książek. Wszystkie traktują o duchach. Jedna z nich nosi tytuł”Pocałunek upiora”. Jeff na palcach podchodzi od tyłu do ojca. Dywan tłumi odgłos kroków. Bill wzdycha i naciska kilka klawiszy. W chwilę później Jeff uderza dłońmi ramiona ojca.
JEFF
BOOGA-BOOGA
BILL
Cześć, Jeffie.
Odwraca się z krzesłem, żeby popatrzeć na wyraźnie rozczarowanego syna.
JEFF
Jak to jest, że się nie przestraszyłeś?
BILL
Bo to ja jestem od straszenia. Uodporniłem się. Coś się stało?
JEFF
Tato, czy mogę obejrzeć pierwszą godzinę”Pocałunku upiora”, a resztę nagrasz mi na kasetę? Dennis i Connie wszystko świnią.
Bill odwraca się z krzesłem i oszołomiony spogląda na okładkę książki.
BILL
Jesteś pewien, że chcesz to obejrzeć mistrzu? To naprawdę...
JEFF
Tak!
WNĘTRZE: Kate w kąciku z telefonem. W tym ujęciu dokładnie widzimy za jej plecami schody prowadzące na piętro i do gabinetu jej męża.
KATIE
Uważam, że Jeff potrzebuje pomocy ortodonty, ale znasz Billa...
Odzywa się druga linia. Zaczyna mrugać drugie światełko.
KATIE
Właśnie włączyła się druga linia. Bill...
W tej samej chwili widzimy za jej plecami idących w dół po schodach Billa i Jeffa.
BILL
Kochanie, gdzie mamy czyste wideokasety? U siebie w gabinecie nie mogę znaleźć ani jednej i...
KATIE (do Billa)
Zaczekaj
(do Lois)
Poczekaj sekundkę przy telefonie, Lo.
Kładzie słuchawkę. Teraz oba światełka mrugają. Naciska wyżej położony świecący guzik, uruchamiając drugą linię.
KATIE
Halo, tu dom Weidermanów.
DŹWIĘK: Rozpaczliwy szloch.
SZLOCHAJĄCY GŁOS (stłumiony)
Zabierz... proszę zabierz... z-z...
KATIE
Polly? To ty? Co się stało?
DŹWIĘK: Szloch. Okropny, łamiący serce szloch.
SZLOCHAJĄCY GŁOS (stłumiony)
Proszę... szybko...
DŹWIĘK: Szloch... Następnie trzask! Przerwane połączenie.
KATIE
Polly, uspokój się! Bez względu na to, co się stało, bę...
DŹWIĘK: Szum w słuchawce.
Jeff podchodzi do telewizora, mając nadzieję znaleźć obok czystą kasetę.
BILL
Kto to był?
Nie patrząc na męża ani mu nie odpowiadając, Katie znów wciska dolny guzik.
KATIE
Lois? Posłuchaj, zadzwonię później. Dzwoniła Polly, sprawiała wrażenie załamanej... Nie... odłożyła słuchawkę... Tak. Zadzwonię. Dzięki.
Odwiesza słuchawkę.
BILL (zaniepokojony)
Czy to była Polly?
KATIE
Ryczała jak bóbr. Zabrzmiało to tak, jakby chciała powiedzieć:”Błagam, zabierzcie mnie do domu”... Wiedziałam, że ta przeklęta szkoła da jej w kość... Dlaczego dałam ci się przekonać...
Gorączkowo przerzuca leżące na niewielkim stoliku telefonicznym przedmioty. Katalogi ześlizgnęły się na podłogę obok stołka.
KATIE
Connie, czy brałaś mój notes telefoniczny?
CONNIE (głos)
Nie, mamo!
Bill z tylnej kieszeni spodni wyciąga podniszczony notesik i kartkuje go.
BILL
Mam. Z tym tylko...
KATIE
Wiem, ten cholerny telefon w internacie jest zawsze zajęty. Daj mi ten numer.
BILL
Kochanie, uspokój się.
KATIE
Uspokoję się, kiedy już z nią porozmawiam. Bill, ona ma szesnaście lat. Szesnastoletnie dziewczyny są skłonne do wpadania w okresowe stany depresyjne. Czasami nawet potrafią popeł... Po prostu podaj mi ten cholerny numer!
BILL
Sześćset siedemnaście, pięćset pięćdziesiąt pięć, osiemdziesiąt sześć, czterdzieści jeden.
Kiedy Katie naciska klawisze, kamera robi zbliżenie.
KATIE
No łącz, łącz... nie bądź zajęty... tylko ten jeden raz...
DŹWIĘK: Trzaski. Przerwa. Wtedy... telefon zaczyna dzwonić.
KATIE (z zamkniętymi oczyma)
Dzięki ci, Panie Boże.
GŁOS (stłumiony)
Hartshorn Hall, tu Frieda. Arnie, jeśli chcesz rozmawiać z Królową Seksu Christine, to ciągle jeszcze jest pod prysznicem.
KATIE
Czy mogłabyś poprosić do telefonu Polly? Polly Weiderman. Mówi Katie Weiderman. Jej matka.
GŁOS (stłumiony)
O rany! Przepraszam. Myślałam... proszę poczekać, pani Weiderman.
DŹWIĘK: Słuchawka odkładana na bok.
GŁOS (stłumiony, bardzo słaby)
Polly! Pol?... Telefon do ciebie... Twija matka!
WNĘTRZE: Kącik z telefonem; widać również Billa.
BILL
No i co?
KATIE
Ktoś po nią poszedł... Mam nadzieję.
Jeff wraca z taśmą
JEFF
Tato, znalazłem. Jak zwykle Dennis ją schował.
BILL
Zaczekaj moment, Jeff. Pooglądaj sobie chwilowo kablówkę.
JEFF
Ale...
BILL
Nie zapomnę. A teraz uciekaj.
Jeff wychodzi.
KATIE
No, chodź już, chodź już...
BILL
Uspokój się, Katie.
KATIE (oschle)
Gdybyś słyszał jej głos, nie mówiłbyś, żebym się uspokoiła. Brzmiało to...
POLLY (stłumiony, wesoły głos)
Cześć, mamo!
KATIE
Pol? Kochanie? Czy u ciebie wszystko w porządku?
POLLY (radosnym, dźwięcznym głosem)
Czy u mnie wszystko w porządku? Na egzaminie z biologii dostałam”A”, z literatury francuskiej”B”, a Ronnie Hansen zaprosił mnie na bal dożynkowy. Jestem tak szczęśliwa, że jeśli przytrafi mi się dziś jeszcze jakaś miła rzecz, rozpęknę sie jak”Hindenburg”.
KATIE
To nie ty do mnie dzwoniłaś z płaczem?
Po twarzy Katie widać, jaką uzyskała odpowiedź.
POLLY (stłumiony głos)
Ach, skądże!
KATIE
Cieszę się, że egzaminy dobrze ci poszły i randka się udała. To musiał dzwonić ktoś inny. Jeszcze do ciebie zatelefonuję, dobrze?
POLLY (stłumiony głos)
Jasne! Buziaki dla taty!
KATIE
Przekażę.
WNĘTRZE: Kącik z telefonem.
BILL
Wszystko w porządku?
KATIE
W porządku. Przysięgłabym, że to dzwoniła Polly, ale ona... ona jest w siódmym niebie.
BILL
A więc to jakiś dowcip. Albo ktoś tak bardzo płakał, że wykręcił zły numer...”przez lśniące kurtyny łez”, jak my, starzy pismacy, lubimy mówić.
KATIE
To nie był dowcip ani pomyłka! To ktoś z mojej rodziny!
BILL
Kochanie, tego nie możesz wiedzieć.
KATIE
Nie? A gdyby do ciebie zadzwonił zapłakany Jeff, nie poznałbyś, że to on?
BILL (poruszony)
Cóż, może. Tak, chyba tak.
Katie nie słucha. Szybko naciska klawisze telefonu.
BILL
Do kogo dzwonisz?
Katie nie odpowiada.
DŹWIĘK: W słuchawce rozlegają się dwa sygnały. Następnie:
GŁOS STARSZEJ KOBIETY (stłumiony)
Halo?
KATIE
Mama? Czy to ty... (Pauza) Czy to nie ty dzwoniłaś do mnie przed chwilą?
GŁOS (stłumiony)
Nie, kochanie... dlaczego...?
KATIE
Och... wiesz, jakie są te telefony. Rozmawiałam z Lois i przegapiłam inną rozmowę.
GŁOS (stłumiony)
Cóż, to nie ja dzwoniłam. Kate, w La Boutique widziałam dziś najcudowniejszą sukienkę pod słońcem, i...
KATIE
Mamo, o sukience porozmawiamy innym razem, dobrze?
GŁOS (stłumiony)
Kate, dobrze się czujesz?
KATIE
Mam... Mamo, choruję na biegunkę. Muszę już kończyć. Pa!
Odkłada słuchawkę. Bill, który czeka niecierpliwie, aż Katie skończy rozmawiać, wybucha dzikim, przypominającym ryk osła śmiechem.
BILL
Boże drogi... biegunka... Muszę to sobie zapamiętać i gdy zadzwoni do mnie mój agent... Och, Katie, to było tak...
KATIE (prawie krzyczy)
To nie jest wcale śmieszne!
Bill przestaje się śmiać.
WNĘTRZE: Pokój z telewizorem. Jeff szamoce się z Dennisem. Przerywają awanturę. Trójka dzieci patrzy w stronę kuchni.
WNĘTRZE: Kącik telefoniczny. Bill i Katie.
KATIE
Mówię ci, że to ktoś z mojej rodziny. Mówiła takim głosem... och, nie zrozumiesz tego. Poznałam ten głos.
BILL
Ale skoro z Polly i z twoją matką wszystko w porządku...
KATIE (z przekonaniem)
To Dawn.
BILL
Daj spokój, kochanie, jeszcze przed minutą byłaś przekonana, że to Polly.
KATIE
To musiała być Dawn. Rozmawiałam z Lois i z mamą. Skoro u nich wszystko w porządku, to pozostaje tylko Dawn. Jest najmłodsza... Mogłam pomylić ją z Polly... A poza tym, jest z dzieckiem na tej farmie zupełnie sama.
BILL (zaskoczony)
Co masz na myśli mówiąc”sama”?
KATIE
Jerry jest w Burlington! To Dawn! Coś złego przytrafiło się Dawn!
Do kuchni wchodzi zaniepokojona Connie.
CONNIE
Mamo! Czy cioci Dawn przytrafiło się coś złego?
BILL
Z tego, co wiemy, ma się dobrze. Nie martw się, laleczko. To bardzo kiepski interes kupować kłopoty, nie wiedząc nawet, czy są w sprzedaży.
Katie skończyła naciskać klawisze i słucha. Szybkie sygnały oznaczające, że linia jest zajęta. Katie odkłada słuchawkę. Bill spogląda na nią pytająco. Ma uniesione brwi.
KATIE
Zajęte.
BILL
Katie, czy jesteś pewna...
KATIE
Tylko ona została. To musiała być ona. Bill, boję się. Zawieziesz mnie do niej?
Bill sięga po słuchawkę.
BILL
Jaki jest do niej numer?
KATIE
Pięćset pięćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt jeden, sześćdziesiąt dziewięć.
Bill wystukuje numer. Linia ciągle zajęta. Przerywa połączenie i naciska zero.
OPERATORKA (stłumiony głos)
Centrala, słucham?
BILL
Próbuję się dodzwonić do szwagierki, ale linia jest nieustannie zajęta. Podejrzewam, że dzieje się u niej coś niedobrego. Czy byłaby pani tak uprzejma i włączyła się do rozmowy?
WNĘTRZE: Drzwi do pokoju z telewizorem. W pokoju stoi trójka milczących, zaniepokojonych dzieci.
WNĘTRZE: Kącik telefoniczny, w nim Bill i Katie.
OPERATORKA (stłumiony głos)
Czy mógłby pan podać swoje imię i nazwisko?
BILL
William Weiderman. Mój numer...
OPERATORKA (stłumiony głos)
Ale chyba nie ten William Weiderman, który napisał „Przekleństwo pająków”?
BILL
Dokładnie ten. Gdyby...
OPERATORKA (stłumiony głos)
Mój Boże, po prostu uwielbiam tę książkę! Uwielbiam wszystkie pana książki! Ja...
BILL
Niewymownie mi miło. Ale ja i moja żona bardzo niepokoimy się o jej siostrę. Więc gdyby pani mogła...
OPERATORKA (stłumiony głos)
Naturalnie, zrobię to, o co pan prosi. Proszę o pański numer, panie Weiderman. Do protokołu. (Chichocze.) Obiecuję, że nikomu go nie przekażę!
BILL
555-44-08
OPERATORKA (stłumiony głos)
Z jakim numerem chce pan rozmawiać?
BILL (spogląda na Katie)
Ummm...
KATIE
565-61-69
BILL
565-61-69
OPERATORKA (stłumiony głos)
Proszę chwileczkę zaczekać, panie Weiderman... A tak na marginesie, „Noc bestii” również była świetna. Proszę nie odkładać słuchawki.
DŹWIĘK: Trzaski i klekoty w słuchawce.
KATIE
Czy ona...
BILL
Oczywiście. Po prostu...
Ostatni trzask.
OPERATORKA (stłumiony głos)
Przykro mi, panie Weiderman, ale linia nie jest zajęta. Po prostu z tamtej strony ktoś nie odłożył słuchawki. Zastanawiam się, czy gdybym przesłała panu mój egzemplarz „Przekleństwa pająków”...?
Bill odkłada słuchawkę.
KATIE
Dlaczego ją odłożyłeś?
BILL
Nie mogła się włączyć do rozmowy. Telefon nie jest zajęty. Słuchawka została zdjęta z widełek.
Patrzą na siebie tępo.
PLENER: przed kamerą przejeżdża powoli sportowy samochód. Noc.
WNĘTRZE: samochód z Billem i Katie w środku. Katie jest wystraszona. Bill, za kierownicą, również wykazuje spory niepokój.
KATIE
Ej, Bill... powiedz, że nic się jej nie stało.
BILL
Nic się jej nie stało.
KATIE
A teraz powiedz, co naprawdę o tym myślisz.
BILL
Dzisiaj wieczorem zakradł się do mnie od tyłu Jeff i wrzasnął te swoje stare „booga-booga”. Był rozczarowany, kiedy nie podskoczyłem ze strachu. Powiedziałem, że na strach jestem uodporniony. (Pauza) Skłamałem.
KATIE
Dlaczego Jerry musiał się wyprowadzić, jeśli i tak połowę czasu spędza poza domem? Tylko ona i maleńkie dziecko. Dlaczego?
BILL
Ciii, Kate. Jesteśmy już prawie na miejscu.
KATIE
Jedź szybciej.
PLENER: Samochód. Auto przyśpiesza.
WNĘTRZE: Pokój z telewizorem w domu Weidermanów. Telewizor włączony na jeden z kanałów kablowych. Dzieci są w pokoju, ale nie dokazują.
CONNIE
Dennis, czy myślisz, że cioci Dawn nic się nie stało?
DENNIS (jest przekonany, że ciotka nieżyje, że szaleniec uciął jej głowę)
Jasne, że nic się jej nie stało.
WNĘTRZE: Telefon. Widok z pokoju. Aparat wisi na ścianie, lampki się nie palą, wygląda jak wąż, który ma za chwilę uderzyć. Obraz ciemnieje.
AKT II
PLENER: Samotna farma. Prowadzi do niej długi podjazd. W oknie salonu pali się światło. Blask z reflektorów samochodu oświetla podjazd. Auto Weidermanów podjeżdża do drzwi garażu i staje.
WNĘTRZE: Samochód z Billem i Katie w środku.
KATIE
Boję się.
Bill pochyla się, sięga pod fotel i wyciąga pistolet.
BILL (poważnie)
Booga-booga.
KATIE (kompletnie zaskoczona)
Od dawna to masz?
BILL
Od roku. Nie chciałem straszyć ani ciebie, ani dzieciaków. Mam pozwolenie na broń. Chodź.
PLENER: bill i Katie. Wysiadają z samochodu. Katie staje z przodu auta, a Bill podchodzi do garażu i zagląda do środka.
BILL
Samochód jest.
Kamera towarzyszy im w drodze do drzwi frontowych. Teraz słyszymy nastawiony bardzo głośno telewizor. Bill naciska dzwonek. Jego dźwięk słyszymy we wnętrzu domu. Czekają. Katie ponownie naciska dzwonek. Nikt nie otwiera drzwi. Znów naciska dzwonek, ale tym razem nie zdejmuje palca. Bill spogląda w dół.
PLENER: Zamek widziany od strony Billa. Widnieją na nim głębokie rysy.
PLENER: Bill i Katie.
BILL (cicho)
Ktoś w nim grzebał
Katie spogląda na zamek i cicho piszczy. Bill naciska klamkę. Drzwi są otwarte. Dźwięk telewizora staje się głośniejszy.
BILL
Idź za mną. Jeśli coś się zacznie dziać, zwiewaj. Boże, Katie, dlaczego nie zostawiłem cię w domu.
Rusza przodem. Za nim Katie; przerażona, bliska łez.
WNĘTRZE: Salon Dawn i Jerry’ego. Widzimy jedynie maleńki fragment pokoju. Telewizor gra jeszcze głośniej. Bill wchodzi do wnętrza, a ręce trzyma uniesiony pistolet. Patrzy w prawo... i nagle z jego twarzy znika napięcie. Opuszcza broń.
KATIE (wspina się za jego plecami na palce)
Bill... co...
Wskazuje.
WNĘTRZE: Salon, wielki, widziany od strony Billa i Katie. Pomieszczenie wygląda tak, jakby przetoczył się przez nie huragan... ale bałagan nie powstał w wyniku grabieży czy morderstwa. Spowodowało je normalne, zdrowe ośmiomiesięczne dziecko. Po pracowitym dniu, kiedy obróciło w perzynę salon, dzieciąteczko i jego mama poczuli zmęczenie i zapadli na kanapie w drzemkę. Dawn trzymała dziecko na podołku. Na uszach ma słuchawki walkmana. Wokół leżą porozrzucane zabawki - przeważnie plastikowe figurki z Ulicy Sezamkowej i Playskool. Dziecko pościągało również większość książek z półki. Sądząc po wyglądzie, jedną nawet nadgryzło. Bill podchodzi do książki i podnosi ją z podłogi. Jest to egzemplarz „Pocałunku upiora”.
BILL
Spotkałem wiele osób, które twierdziły, że pożerają moje książki, ale to już lekka przesada.
Najwyraźniej jest rozbawiony. Katie nie. Podchodzi do siostry, gotowa zrobić jej straszną awanturę... ale widzi, jak bardzo Dawn jest zmęczona.
WNĘTRZE: Dawn i dziecko widziane od strony Katie. Śpią mocno, oddychają równo, jak na obrazie Rafaela „Madonna z Dzieciątkiem”. Kamera zjeżdża w dół. Widok walkmana. Dobiegają cichutkie dźwięki muzyki w wykonaniu zespołu Huey Lewis and the News. Najazd kamery na bardzo elegancki telefon marki Princess stojący na stoliku obok fotela. Słuchawka jest przekrzywiona. Tylko troszeczkę, ale wystarczająco, żeby przerwać połączenie i śmiertelnie wystraszyć ludzi.
WNĘTRZE: Katie. Wzdycha, pochyla się i ostrożnie kładzie słuchawkę na widełki. Następnie naciska w walkmanie guzik „stop”.
WNĘTRZE: Dawn, Bill i Katie. Kiedy cichnie muzyka, Dawn się budzi. Spogląda ze zdziwieniem na Billa i Katie.
DAWN (półprzytomnie)
O... cześć.
Uświadamia sobie, że na uszch ma słuchawki walkmana i ściąga je.
BILL
Cześć, Dawn.
DAWN (ciągle jeszcze półprzytomna)
Powinniście poprzedzić się telefonem. Taki tu bałagan.
Uśmiecha się. Jej twarz rozjaśnia się pod wpływem uśmiechu.
KATIE
Próbowaliśmy. Operatorka w centrali oświadczyła Billowi, że masz źle odłożoną słuchawkę. Pomyślałam, że coś ci się stało. Jak ty możesz spać przy tak ryczącej muzyce?
DAWN
Mnie to odpręża. (Dostrzega w dłoni Billa pogryzioną książkę.) Och, Boże, Bill! Tak mi przykro. Justin właśnie ząbkuje i...
BILL
Niektórzy krytycy twierdzą, że moje książki tylko do tego się nadają. Nie chcę cię, moja piękna, straszyć, ale ktoś dobierał się czymś ostrym do zamka w drzwiach frontowych. Ktokolwiek by to był, otworzył te drzwi.
DOWN
A, to! To robota Jerry’ego. W zeszłym tygodniu niechcący zatrzasnęłam drzwi. Jerry nie miał przy sobie drugich kluczy. Nie było też zapasowych, które przeważnie trzymamy na górnej listwie futryny. Jerry się wściekł, ponieważ okropnie chciało mu się sikać, i złapał śrubokręt. Ale nie udało mu się sforsować zamka; jest bardzo mocny. (Pauza.) Zanim w końcu znalazłam swoje klucze w torebce, Jerry pobiegł w krzaki.
BILL
Skoro nikt nie wyłamał zamka, to dlaczego mogłem je po prostu otworzyć i wejść?
DAWN (z nutą winy w głosie)
Cóż... czasami zapominam ich zamknąć.
KATIE
Czy to ty dzwoniłaś do mnie dziś wieczorem, Dawn?
DAWN
Nie, po co miałabym dzwonić? Nie dzwoniłam zresztą do nikogo. Byłam zbyt zajęta uganianiem się za Justinem. Ciągle miał apetyt na płyn do zmiękczania tkanin! Potem zrobił się śpiący, więc wzięłam go na kolana i pomyślałam sobie, że czekając na twój film, Bill, posłucham trochę muzyki. No i zasnęłam, a...
Na wzmiankę o filmie Bill wyraźnie się ożywia i patrzy na książkę. Następnie zerka na zegarek.
BILL
Obiecałem Jeffowi, że nagram mu ten film. Chodź Katie jeszcze zdążymy.
KATIE
Za chwilę.
Podnosi słuchawkę i wybija numer.
DAWN
Ale, ale, Bill, czy naprawdę uważasz, że to jest film dla Jeffa?
BILL
To telewizja publiczna. Usuną sceny, w których fruwają krwawe ochłapy.
DAWN (zmieszana, lecz uprzejmie)
Ach, tak. To dobrze.
WNĘTRZE: Katie. Zbliżenie.
DENNIS (stłumionym głosem)
Halo?
KATIE
Dzwonię, żeby powiedzieć, że u cioci Dawn wszystko jest w najlepszym porządku.
DENNIS (stłumionym głosem)
Och, wspaniale. Dzięki, mamo.
WNĘTRZE: Kącik teledoniczny, a w nim Dennis i pozostałe dzieci. Na ich twarzach maluje się wyraźna ulga.
DENNIS
Z ciocią Dawn wszystko w porządku.
WNĘTRZE: Samochód z Billem i Katie w środku. Przez chwilę jadą w milczeniu.
KATIE
Masz mnie za rozhisteryzowaną idiotkę, prawda?
BILL (naprawdę zdumiony)
Wcale nie. Też się solidnie wystraszyłem.
KATIE
I naprawdę nie jesteś na mnie wściekły?
BILL
Czuję zbyt wielką ulgę. (Śmieje się.) Jak zwykle stara, roztrzepana Dawn. Ale uwielbiam ją.
KATIE (pochyla się w jego stronę i całuje go w policzek)
Kocham cię. Jesteś taki słodki.
BILL
Jestem Czarnym Ludem.
KATIE
Nie oszukasz mnie kochanie.
PLENER: Samochód. Przejeżdża przed kamerą i obraz rozmywa się przechodząc w:
WNĘTRZE: Jeff w łóżku. W pokoju jest ciemno. Chłopiec przykryty pod szyję.
JEFF
Obiecałeś nagrać do końca, pamiętasz?
Kamera powiększa kąt tak, że widzimy Billa. Siedzi na skraju łóżka.
BILL
Obiecałem.
JEFF
Najbardziej podoba mi się to miejsce, kiedy ten martwy facet rozrzyna punkowi głowę.
BILL
Cóż... zazwyczaj wycinają takie krwawe ochłapy.
JEFF
Co, tato?
BILL
Nic, nic. Kocham cię, Jeffie.
JEFF
Ja ciebie też. I Ramba.
Jeff ściska wypchanego smoka, który wcale nie ma wojowniczego wyglądu. Bill najpierw całuje smoka, a następnie Jeffa.
BILL
Dobranoc.
JEFF
Dobranoc. (Mówi to w chwili, gdy Bill sięga już do klamki.) Cieszę się, że cioci Dawn nic się nie stało.
BILL
Ja też.
Wychodzi.
WNĘTRZE: Telewizor. Zbliżenie. Facet, który wygląda tak, jakby przed mniej więcej dwoma tygodniami zginął w wypadku samochodowym (a na dodatek leżał na słońcu), niezdarnie wydobywa się z krypty grobowej. Kamera rozszerza kąt widzenia i pokazuje również Billa, który zwalnia właśnie klawisz uruchamiający nagrywanie w magnetowidzie.
KATIE (głos)
Booga-booga.
Bill rozgląda się. Kamera jeszcze bardziej poszerza kąt widzenia, pokazuje Katie wkładającą bardzo seksowną koszulę nocną.
BILL
Tobie też booga-booga. Straciłem pierwsze czterdzieści sekund po przerwie na reklamy. Musiałem ucałować Ramba.
KATIE
Naprawdę nie jesteś na mnie zły, Bill?
Podchodzi do Katie i całuje ją.
BILL
Ani ciut-ciut.
KATIE
Mogłabym przysiąc, że był to ktoś z moich. Rozumiesz, o czym mówię? Ktoś z mojej rodziny.
BILL
Tak.
KATIE
Ciągle mam w uszach ten szloch. Tak rozpaczliwy... rozdzierający serce.
BILL
Kate, czy nigdy nie zdarzyło ci się zobaczyć kogoś na ulicy i zawołać do niego, a gdy ten ktoś się odwrócił, stwierdziłaś, że jest to zupełnie obca osoba.
KATIE
Tak, raz. W Seattle. Byłam w centrum miasta i wydawało mi się, że widzę koleżankę, z którą w college’u dzieliłam pokój. Ja... och, no tak, rozumiem, o co ci chodzi.
BILL
Jasne. Tak samo, jak można wyglądać podobnie do kogoś, tak samo można mieć podobny do czyjegoś głos.
KATIE
Ale... przecież znam swoich najbliższych. W każdym razie sądziłam tak do dzisiaj.
Kładzie mu policzek na ramieniu. Minę ma zakłopotaną.
KATIE
Byłam święcie przekonana, że to Polly...
BILL
Ponieważ bardzo się niepokoiłaś, jak poradzi sobie w nowej szkole... ale wnioskując z tego, co ci powiedziała przez telefon, myślę, że ma się tam jak pączek w maśle. Nie sądzisz?
KATIE
Tak... chyba tak.
BILL
Było, minęło, kochanie.
KATIE (przyglądając mu się z uwagą)
Wyglądasz na straszliwie zmęczonego. Pośpiesz się z tym nowym pomysłem.
BILL
Robię co mogę.
KATIE
Idziesz do łóżka?
BILL
Jak tylko skończę nagrywać Jeffowi ten film.
KATIE (rozbawiona)
Bill, to urządzenie zbudowali Japończycy, a oni myślą o wszystkim. Film nagra się sam.
BILL
Tak, ale dawno go już nie oglądałem i chcę...
KATIE
W porządku. Baw się dobrze. Jeszcze jakiś czas nie będę spała. (Pauza.) Mam dla nas kilka ciekawych pomysłów.
BILL (z uśmiechem)
Naprawdę?
KATIE
Naprawdę.
Zaczyna odchodzić, pokazując bardzo durzy fragment nogi. W progu, jakby tknięta jakąś myślą, odwraca się.
KATIE
Kiedy pojawi się ta scena z głową punka...
BILL (z nutą winy)
Wiem, zredaguję to.
KATIE
Dobranoc. I jeszcze raz wielkie dzięki. Za wszystko.
Wychodzi. Bill siedzi na krześle.
WNĘTRZE: Telewizor. Zbliżenie. W samochodzie pieści się jakaś parka. Nagle drzwi auta wyrywa martwy facet. Obraz rozpływa się. Pojawia się:
WNĘTRZE: Katie w łóżku. W pokoju panuje mrok. Ona śpi. Nagle... jakby się budzi.
KATIE (zaspanym głosem)
Ej, wielki chłopaku...
Maca ręką ale druga połowa łóżka jest pusta. Kołdra równo rozłożona. Katie siada. Spogląda na:
WNĘTRZE: Zegarek na nocnym stoliku. Widok od strony Katie. Godzina druga zero trzy. Po chwili ostatnia cyferka zamienia się w czwórkę.
WNĘTRZE: Katie. Teraz jest już w pełni rozbudzona. Dręczy ją niepokój. Wstaje, wkłada szlafrok i opuszcza sypialnię.
WNĘTRZE: Ekran telewizora. Zbliżenie. Ekran śnieży.
KATIE (głos, zbliża się)
Bill? Kochanie? Czy wszystko w porządku? Bill? Bi...
WNĘTRZE: Katie w gabinecie Billa. Stoi jak słup soli. Ma szeroko rozwarte oczy, w których maluje się przerażenie.
WNĘTRZE: Bill siedzi na krześle. Jest przechylony na bok, oczy ma zamknięte, dłoń wsuniętą pod koszulę. Dawn spała. Bill nie.
PLENER: Spuszczana do grobu trumna.
PASTOR (głos)
Tak oto składamy doczesne szczątki Williama Weidermana do ziemi przekonani, że jego duch i jego dusza dostąpią życia wiecznego, bracia...
PLENER: Nad grobem. Zgromadzeni wszyscy Weidermanowie. Katie i Polly mają na sobie identyczne czarne sukienki i welony., Connie czarną spódnicę i białą bluzkę, Dennis i Jeff czarne garniturki. Jeff płacze. Na pociechę ściska pod pachą smoka Rambo. Kamera kieruje się na Katie. Po policzkach Katie powoli płyną łzy. Pochyla się i zagarnia dłonią ziemię. Wrzuca ją do grobu.
KATIE
Kocham cię, wielki chłopaku.
PLENER: Jeff. Chlipie.
PLENER: Kamera pokazuje wnętrze grobu. Na wieku trumny rozsypana ziemia.
PLENER: Grób. Robotnik zagarnia ostatnią łopatę ziemi.
ROBOTNIK
Moja żona twierdzi, że powinien był pan, mistrzu, przed tym atakiem serca napisać jeszcze ze dwie powieści. (Pauza.) Ja osobiście wolę westerny.
Robotnik odchodzi pogwizdując. Obraz rozpływa się, pojawia się:
PLENER: Kościół. Dzień.
KARTA TYTUŁOWA: Pięć lat później.
DŹWIĘK: Marsz weselny.
Polly, starsza o pięć lat i promieniejąca radością wchodzi w deszcz rzucanego ryżu. Jest w ślubnej sukni, obok niej kroczy świeżo poślubiony mąż. Uczestnicy ceremonii rzucają ryżem wzdłuż całej drogi. Za panem i panną młodą podążają weselni goście. Między nimi są Katie, Dennis, Connie i Jeff... wszyscy starsi o pięć lat. Katie towarzyszy Hank, jej drugi mąż. Polly odwraca się do matki.
POLLY
Dziękuję, mamo.
KATIE (płacząc)
Och, laleczko, zawsze byłaś kochanym dzieckiem.
Obejmują się. Po chwili Polly odsuwa się od matki i patrzy na Hanka. Następuje chwila napięcia, po czym Polly przygarnia do siebie Hanka.
POLLY
Tobie też dziękuję, Hank. Przepraszam, że byłam takim upiorem...
HANK (pogodnie)
Nigdy nie byłaś upiorem, Pol. Dziewczyna ma tylko jednego ojca.
CONNIE
Rzuć ją! Rzuć ja!
Po chwili Polly ciska wiązanką.
PLENER: Bukiet. Zbliżenie. Zwolniony ruch. Bukiet obraca się w powietrzu, obraca i obraca. Obraz rozpływa się, zastępuje go:
WNĘTRZE: Gabinet, w którym jest Katie. Noc. Na biurku ciągle stoją fotografie, ale zamiast komputera ustawiono sporą lampę, w której świetle widnieją wydruki. Wiszące na ścianach okładki książek zastąpiono zdjęciami budynków; zapewne zaprojektowanych przez Hanka. Katie spogląda na biurko. Jest zamyślona, trochę smutna.
HANK
Idziesz do łóżka, Katie?
Katie odwraca się, a wraz z nią kamera, która powiększa kąt widzenia tak, że widzimy Hanka. Na pidżamę włożył szlafrok. Katie podchodzi do niego i z uśmiechem daje mu lekkiego kuksańca. Może dostrzegamy kilka siwych pasm w jwj włosach. Przez lata, które upłynęły od śmierci Billa, straciła wiele ze swego dziewczęcego wdzięku.
KATIE
Za chwilę. Ostatecznie nie codziennie wydaje się za mąż najstarszą córkę.
HANK
Wiem.
Kiedy odchodzą od biurka w kąt gabinetu, towarzyszy im kamera. Pokój wygląda tak samo jak za dawnych czasów: stolik do kawy, magnetowid, telewizor, kanapa i stary fotel klubowy Billa. Katie rozgląda się po meblach.
HANK
Ciągle za nim tęsknisz?
KATIE
Raz bardziej, raz mniej. Ty nie wiedziałeś, a Polly zapomniała.
HANK (łagodnie)
O czym zapomniała, laleczko?
KATIE
Polly wyszła za mąż dokładnie w piątą rocznicę śmierci Billa.
HANK (tuli ją do siebie)
Chodźmy lepiej do łóżka, dobrze?
KATIE
Za chwilę.
HANK
W porządku. Może jeszcze nie będę spał.
KATIE
Masz jakieś pomysły?
HANK
Może.
KATIE
To miło.
Hank całuje ją i wychodzi, zamykając za sobą drzwi. Katie siada w starym fotelu Billa. Na stoliku do kawy leży pilot od telewizora, obok dodatkowy aparat telefoniczny. Katie patrzy na martwy ekran. Kamera ukazuje jej twarz. Z jednego oka spływa łza, lśni jak szafir.
KATIE
Wciąż za tobą tęsknie, wielki chłopaku. Z każdym dniem coraz bardziej. I wiesz co? To boli.
Pojedyncza łza spada. Katie sięga po pilota i naciska guzik.
WNĘTRZE: Telewizor widziany od strony Katie. Kończy się reklama noży Ginsu. Pojawia się logo stacji Star.
LEKTOR (głos)
Wracamy teraz na kanał sześćdziesiąty trzeci. Wtorkowe kino nocne... „Pocałunek upiora”.
Logo rozpływa się, a jego miejsce zajmuje martwy facet, który wygląda tak, jakby przed mniej więcej dwoma tygodniami zginął w wypadku samochodowym i przez ten czas leżał na słońcu. Niezdarnie wychodzi z tej samej, starej krypty grobowej.
WNĘTRZE: Katie. Jest strasznie zaskoczona, wręcz przerażona. Natychmiast wyłącza pilotem telewizor. Ekran ciemnieje. Na twarzy Katie maluje się burza uczuć. Walczy z naporem emocji, ale zbieg okoliczności, jaki stanowi projekcja tego filmu, to o jedna rzecz za dużo w tym dniu, który należał do najbardziej wzruszających dni w jej życiu. Tama pęka i Katie zaczyna szlochać... straszliwy, rozdzierający serce szloch. Odkłada pilota na stojący obok fotela stolik. Przy okazji strąca na podłogę telefon.
DŹWIĘK: Ciągły sygnał telefony.
Gdy Katie spogląda na aparat, na jej lśniącej od łez twarzy pojawia się dziwny wyraz. Coś zaczyna do niej docierać... jakaś myśl? Intuicja? Trudno powiedzieć. I zapewne nie ma to znaczenia.
WNĘTRZE: Telefon widziany od strony Katie. Kamera przechodzi na maksymalne zbliżenie... Przybliża się, aż otworki w mikrofonie wyglądają niczym czarne otchłanie.
DŹWIĘK: Coraz głośniejszy, ciągły sygnał telefonu. Wchodzimy w ciemność... i słyszymy:
BILL
Dokąd dzwonisz? Do kogo chcesz zadzwonić? Skoro nie jest jeszcze za późno, do kogo zadzwonisz?
WNĘTRZE: Katie. Twarz wygląda tak, jakby Katie wpadła w trans hipnotyczny. Katie sięga pod nogi, podnosi telefon i zaczyna na chybił trafił naciskać klawisze.
DŹWIĘK: Powolne przerywane sygnały w słuchawce.
Katie ciągle sprawia wrażenie zahipnotyzowanej. Trzyma słuchawkę tak długo, aż słyszy w niej czyjś głos... słyszy po drugiej stronie własny głos.
KATIE (głos stłumiony)
Halo, tu dom Weidermanów.
Katie - aktualna Katie z pasmami siwizny we włosach - szlocha, ale na jej twarzy pojawia się rozpaczliwa nadzieja. Na jakimś poziomie świadomości rozumie, że otchłanna rozpacz pozwoliła jej na swoistą telefoniczną podróż w czasie. Chce mówić, próbuje wyartykułować słowa.
KATIE (szlochając)
Zabierz...proszę zabierz... z-z...
WNĘTRZE: Katie w kąciku telefonicznym. Repryza. Jest pięć lat wcześniej. Obok niej stoi zaniepokojony Bill. Jeff pomaszerował do sąsiedniego pokoju szukać czystej taśmy.
KATIE
Polly? Co się stało?
WNĘTRZE: Katie w gabinecie.
KATIE (szlochając)
Proszę... szybko...
DŹWIĘK: Trzask przerwanego połączenia.
KATIE (wrzeszczy)
Zabierz go do szpitala! Jeśli chcesz, żeby żył, zabierz go do szpitala! Będzie miał atak serca! On...
DŹWIĘK: Ciągłe buczenie w słuchawce. Powoli, bardzo powoli Katie odkłada słuchawkę. I nagle, po chwili, ponownie ją podnosi. Mówi głośno, nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, co robi.
KATIE
Wykręciłam zły numer. Wykręciłam...
Gwałtowne cięcie i:
WNĘTRZE: Bill w kąciku telefonicznym, obok niego Katie. Bill odebrał właśnie od Katie słuchawkę i rozmawia z operatorką.
OPERATORKA (stłumiony głos, chichoty)
Obiecuję, że nikomu go nie przekażę.
BILL
555...
Gwałtowne cięcie i:
WNĘTRZE: Katie w starym fotelu Billa. Zbliżenie.
KATIE (kończy)
...4408
WNĘTRZE: Telefon. Zbliżenie. Katie drżącym palcem wybiera cyfry; każdemu naciśnięciu klawisza towarzyszy elektroniczny pisk: 555-4408.
WNĘTRZE: Katie w starym fotelu Billa. Zbliżenie. Zamyka moczy, kiedy ze słuchawki zaczynają płynąć sygnały. Na twarzy Katie maluje się bolesny wyraz, mieszanina nadziei i strachu. Jeśli tylko będzie miała jaszcze jedną szansę przekazania decydującej o życiu i śmierci wiadomości... jedną, jedyną szansę.
KATIE (cicho)
Proszę... proszę...
GŁOS Z TAŚMY MAGNETOFONOWEJ (stłumiony)
Nie ma takiego numeru. Proszę odłożyć słuchawkę i wykręcić ponownie. Jeśli potrzebna pomoc...
Katie odkłada słuchawkę. Po policzkach spływają jej łzy. Kamera oddala się, przechyla, ukazuje telefon.
WNĘTRZE: Kącik telefoniczny, w nim Bill i Katie. Repryza.
BILL
A więc to jakiś dowcip. Albo ktoś tak bardzo płakał, że wykręcił zły numer... „przez lśniące kurtyny łez”, jak my, starzy pismacy, lubimy mówić.
KATIE
To nie był dowcip ani pomyłka! To ktoś z mojej rodziny.
WNĘTRZE: Katie (współczesna) w gabinecie Billa.
KATIE
Tak. Ktoś z mojej rodziny. Ktoś bardzo bliski. (Pauza.) Ja.
Nieoczekiwanie rzuca telefon przez pokój. Zaczyna ponownie szlochać. Zakrywa twarz dłońmi. Kamera pokazuje ją przez chwilę, a następnie podąża przez pokój za:
WNĘTRZE: Telefon. Leży na dywanie, wygląda nijako, a zarazem w jakiś sposób złowieszczo. Kamera przechodzi na maksymalne zbliżenie - dziurki w mikrofonie ponownie wyglądają jak czarne otchłanie. Widzimy je, a następnie wszystko zasnuwa mrok.
www.strefasmierci.prv.pl
(The Raft)
Przeł. Paulina Braiter
Jezioro Cascade dzieliło od Uniwersytetu Horlicksa w Pittsburghu czterdzieści mil. I choć w tej części świata w październiku zmrok zapada szybko, a oni wyruszyli dopiero o szóstej, gdy dotarli na miejsce, niebo wciąż jeszcze całkiem nie pociemniało. Przyjechali camaro Deke’a. Deke nawet na trzeźwo nie lubił tracić czasu, a po paru piwach sprawiał, że wóz ożywał.
Ledwie zdążył zatrzymać samochód przy ogrodzeniu, oddzielającym parking od plaży, gdy już wyprysnął na zewnątrz, jednocześnie ściągając koszulę. Jego wzrok powędrował ku wodzie w poszukiwaniu tratwy. Randy z lekkim wahaniem wysiadł po drugiej stronie. Prawda, to był jego pomysł, ale nigdy nie przypuszczał, że Deke potraktuje go poważnie. Dziewczęta wierciły się na tylnym siedzeniu.
Oczy Deke’a uparcie badały wodę, wędrując z boku na bok. (Oczy snajpera, pomyślał Randy i myśl ta zaniepokoiła go.) W końcu skupiły się na jednym punkcie.
- Jest! - krzyknął waląc dłonią w maskę camaro. - Tak jak mówiłeś, Randy. A niech mnie! To dopiero!
- Deke... - zaczął Randy, poprawiając na nosie okulary, ale nawet nie próbował mówić dalej, bo tamten zdążył już przeskoczyć ogrodzenie i biegł teraz plażą, nie oglądając się na Randy’ego, Rachel czy LaVerne. Ani na moment nie spuszczał wzroku z tratwy, zakotwiczonej jakieś pięćdziesiąt jardów od brzegu.
Randy odwrócił głowę, jakby zamierzał przeprosić dziewczyny za to, że je w to wciągnął, one jednak obserwowały Deke’a. Rachel miała do tego prawo, Rachel była jego dziewczyną, ale LaVerne też na niego patrzyła i przez ułamek sekundy Randy poczuł palące ukłucie zazdrości, które pchnęło go do czynu. Zdjął bluzę, rzucił ją obok okrycia Deke’a i przeskoczył przez płot.
- Randy! - zawołała LaVerne, on jednak uniósł tylko rękę w szarym październikowym powietrzu zachęcając, by poszły w jego ślady. Przez moment niemal znienawidził się za to - dziewczyna wahała się, może nawet była gotowa wszystko odwołać. Pomysł październikowej kąpieli w pustym jeziorze dalece wykraczał poza ramy zwyczajnych przytulnych przechwałek w mieszkaniu, które dzielili z Deke’em. Lubił LaVerne, ale Deke był silniejszy, a ona wyraźnie na niego leciała, co potwornie drażniło Randy’ego.
Deke nie zwalniając kroku, rozpiął dżinsy i zsunął je z wąskich bioder. Jakimś cudem udało mu się ściągnąć je w biegu; Randy nie zdołałby tego dokonać nawet za tysiąc lat. Deke pędził dalej, ubrany jedynie w skąpe slipki. Mięśnie na jego plecach i pośladkach grały popisowo. Randy, boleśnie świadom własnej chudości, zrzucił levisy i niezgrabnie wyskoczył z nogawek - u Deke’a przypominało to balet, u niego burleskę.
Deke wpadł do wody i ryknął:
- Ale zimna! Matko Boska!
Randy zawahał się, lecz tylko w myślach, tam bowiem wszystko trwało dłużej - Ta woda ma jakieś siedem, najwyżej dziesięć stopni, podpowiadał mu umysł. Taki wstrząs może zatrzymać ci serce. Studiował medycynę, wiedział, że to prawda... ale w świecie rzeczywistym nie było czasu na wahania. Wskoczył do jeziora i na ułamek sekundy jego serce rzeczywiście zamarło, albo tak mu się przynajmniej zdawało. Oddech ugrzązł mu w gardle i musiał zmusić płuca do nabrania powietrza. Zanurzona w wodzie skóra natychmiast straciła czucie. Wariactwo, pomyślał, ale to twój pomysł, Pancho. Zaczął płynąć za Deke’em.
Dziewczyny spojrzały po sobie. W końcu LaVerne uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
- Jeśli oni mogą, to my też - oznajmiła zdejmując koszulkę Lacoste, spod której wyłonił się niemal przezroczysty stanik. - Podobno dziewczyny mają dodatkową warstewkę tłuszczu.
Z tymi słowy przeskoczyła przez płot i popędziła do jeziora, rozpinając spodnie. Po chwili Rachel ruszyła w jej ślady, tak jak Randy pobiegł w ślady Deke’a.
Dziewczyny zjawiły się u nich wczesnym popołudniem - we wtorki żadne z nich nie miało zajęć później niż o pierwszej. Deke dostał właśnie miesięczne stypendium - jeden z absolwentów mających hysia na punkcie futbolu (gracze nazywali ich „aniołami”) zadbał o to, by co miesiąc dostawał dwie setki w gotówce - w lodówce ziębiła się skrzynka piwa, a na wysłużonym gramofonie Randy’ego grała nowa płyta Night Rangera. Cała czwórka zaczęła popijać i wkrótce przyjemnie zaszumiało im w głowach. Po jakimś czasie rozmowa zeszła na temat końca długiego babiego lata. W radio zapowiadano, że we środę spadnie pierwszy śnieg. LaVerne była zdania, iż meteorolodzy przepowiadający śnieżycę w październiku powinni zostać rozstrzelani i wszyscy zgodzili się z jej opinią.
Rachel zauważyła, że kiedy była mała, lato zdawało się trwać wiecznie, teraz jednak, gdy dorosła („siwa, zgrzybiała, dziewiętnastoletnia staruszka” zażartował Deke, a ona kopnęła go w kostkę) co rok wydaje się krótsze.
- Mam wrażenie, że całe życie spędziłam nad jeziorem Cascade - oznajmiła wstając i maszerując po zniszczonym kuchennym linoleum w stronę lodówki. Zajrzała do środka, znalazła puszkę niskokalorycznego piwa, ukrytą za stosem niebieskich pojemników na żywność (w środkowym pozostały jeszcze resztki prehistorycznego chili, obecnie pokrytego grubą warstwą pleśni - Randy był dobrym studentem, a Deke świetnym graczem, ale obaj wyróżniali się wybitnym antytalentem w dziedzinie gospodarstwa domowego) i przywłaszczyła ją sobie. - Wciąż pamiętam ten dzień, gdy pierwszy raz zdołałam dopłynąć na tratwę. Siedziałam tam dwie godziny, bo bałam się wrócić.
Usiadła obok Deke’a, który objął ją lekko. Uśmiechnęła się na to wspomnienie i Randy pomyślał nagle, że Rachel wygląda jak ktoś sławny, gwiazda czy gwiazdeczka, nie potrafił określić kto. Potem miał sobie przypomnieć w znacznie mniej miłych okolicznościach.
- W końcu mój brat musiał podpłynąć i odholować mnie do brzegu na dętce. Jezu, jaki był wściekły. A ja spiekłam się tak, że byście nie uwierzyli.
- Tratwa wciąż tam jest - mruknął Randy wyłącznie po to, by coś powiedzieć. Zdawał sobie sprawę, że LaVerne znów patrzy na Deke’a. Ostatnio często na niego patrzyła.
Teraz jednak zerknęła na niego.
- Już prawie Halloween, Randy. Plaża w Cascade jest zamknięte od połowy września.
- Ale tratwa pewnie wciąż tam stoi - upierał się Randy. - Jakieś trzy tygodnie temu na zajęciach z geologii poszliśmy na drugi brzeg jeziora i widziałem ją. Wyglądała jak... - wzruszył ramionami - ...skrawek lata, który ktoś zapomniał sprzątnąć i schować w szafie do następnego roku.
Sądził, że go wyśmieją, ale nikt się nie roześmiał - nawet Deke.
- To że była tam trzy tygodnie temu, nie znaczy, że jest też dzisiaj - nie ustępowała LaVerne.
- Wspomniałem o niej jednemu gościowi. - Randy dopił piwo - Billy’emu DeLoisowi; pamiętasz go, Deke?
Deke przytaknął.
- Grał w drugiej linii, póki nie odniósł kontuzji.
- Chyba tak. W każdym razie on stamtąd pochodzi i twierdzi, że goście, do których należy plaża, nigdy nie ściągają tratwy aż do samych mrozów. To lenie, tak przynajmniej mówił. Śmiał się, że kiedyś w końcu się spóźnią i tratwa utkwi w lodzie.
Umilkł wspominając widok tratwy zakotwiczonej na jeziorze - kwadrat białego drewna na jaskrawym błękicie jesiennej wody. Przypomniał sobie dobiegający uszu stukot umieszczonych pod nią beczek - głuche puk-puk. Dźwięk był cichy, lecz w nieruchomym powietrzu jego echo niosło się daleko. Słychać było tylko ów odgłos oraz krakanie wron, wykłócających się o resztki pozostałe na nieuprzątniętych grządkach czyjegoś ogrodu.
- Jutro ma być śnieg. - Rachel wstała w chwili, gdy dłoń Deke’a niemal mimo woli powędrowała ku wzniesieniu jej piersi. Podeszła do okna i wyjrzała. - Niech to szlag.
- Powiem wam coś - rzucił Randy. - Jedźmy nad jezioro. Popłyniemy na tratwę, pożegnamy się z latem i wrócimy.
Gdyby nie był zdrowo podchmielony, nigdy by o tym nie wspomniał. Z całą pewnością nie oczekiwał też, że ktoś weźmie to sobie do serca. Ale Deke natychmiast podchwycił pomysł.
- Świetnie! Ekstra, Pancho! Naprawdę ekstra! - LaVerne podskoczyła i rozlała piwo. Uśmiechnęła się jednak i uśmiech ten zaniepokoił Randy’ego. - Zróbmy to!
- Deke, odbiło ci. - Rachel także się uśmiechała, lecz w jej uśmiechu kryło się wahanie, lekka obawa.
- Nie, naprawdę zamierzam to zrobić. - Deke chwycił płaszcz i Randy z mieszaniną podniecenia i rezygnacji dostrzegł jego minę - pełną zapału, nieco szaloną. Od trzech lat mieszkali razem - Mięśniak i Mózg, Cisco i Pancho, Batman i Robin - i Randy dobrze wiedział, co to znaczy. Deke nie żartował, zamierzał to zrobić. Decyzja zapadła.
Zapomnij, stary - ja nie idę. Słowa same cisnęły mu się na usta, zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, LaVerne zerwała się z miejsca. Jej oczy lśniły tym samym wesołym szalonym blaskiem (a może to tylko efekt zbyt dużych ilości wypitego piwa?).
- Ja w to wchodzę!
- Zatem ruszajmy. - Deke zerknął na Randy’ego. - Co ty na to, Pancho?
Randy popatrzył na Rachel i dostrzegł w jej oczach błysk rozpaczy. Jeśli o niego chodziło, Deke i LaVerne mogli pojechać razem nad jezioro i całą noc uprawiać pływanie synchroniczne. Nie byłby zachwycony wiedzą, że rżnęli się jak stado drwali, lecz wcale by go to nie zdziwiło, ale oczy tej dziewczyny, przerażone, niespokojne oczy...
- Och, Ciiiisco! - krzyknął Randy.
- Och, Pancho! - zawołał z zachwytem Deke.
Przybili piątkę.
Randy pokonał już połowę drogi, gdy dostrzegł czarną plamę. Unosiła się na wodzie za tratwą po lewej stronie, bliżej środka jeziora. Pięć minut później światło byłoby już tak słabe, że wziąłby ją najwyżej za cień - jeśli w ogóle by ją dostrzegł. Plama ropy?, pomyślał, wciąż prąc naprzód w lodowatej wodzie, bezmyślnie rejestrując pluski dziewcząt za plecami. Ale skąd ropa na jeziorze w październiku? W dodatku plama była dziwnie okrągła i mała; z pewnością nie miała więcej niż pięć stóp średnicy.
- Juhuuu! - krzyknął ponownie Deke i Randy uniósł wzrok. Jego przyjaciel wspinał się po drabince z boku tratwy, otrząsając się z wody jak pies. - Jak ci idzie, Pacho?
- W porządku! - odkrzyknął, zwiększając tempo. W sumie nie było nawet tak źle, kiedy człowiek już raz wszedł do wody i zaczął się ruszać. Jego ciało rozgrzewało się, silnik pracował pełną parą. Czuł, jak serce przyspiesza biegu, pulsuje ciepłem. Jego rodzice mieli dom na Cape Cod, a tamtejsza woda w środku lipca była zimniejsza niż ta tutaj.
- Wydaje ci się, że teraz jest źle, Pancho? To zaczekaj aż wyjdziesz! - wrzasnął radośnie Deke. Cały czas podskakiwał, kołysząc tratwą, i rozcierał skórę.
Randy przypomniał sobie o plamie ropy dopiero w chwili, gdy jego dłonie pochwyciły szorstkie, pokryte białą farbą drewno drabinki. Wówczas znów ją ujrzał. Była nieco bliżej. Okrągła, ciemna skaza na wodzie, niczym wielki pieprzyk unoszący się i opadający wraz z drobnymi falami. Gdy dostrzegł ją po raz pierwszy, plamę od tratwy dzieliło jakieś czterdzieści jardów, teraz zaledwie dwadzieścia.
Jak to możliwe? Jak...
W tym momencie wynurzył się z wody i zimne powietrze zaatakowało jego skórę, kąsając ją jeszcze mocniej niż woda, kiedy do niej wskoczył.
- Cholera! - wrzasnął zaśmiewając się i dygocząc w swych bokserkach.
- Pancho, z ciebie mucho dupek - oznajmił wesoło Deke i podciągnął go na deski. - Dość zimno dla ciebie? Wytrzeźwiałeś?
- O tak, wytrzeźwiałem. - Zaczął podskakiwać, tak jak wcześniej Deke, zabijając ręce. Odwrócili się, aby sprawdzić co z dziewczynami.
Rachel wyprzedziła LaVerne, której styl pływacki przypominał pieska pozbawionego wszelkich instynktów.
- Wszystko w porządku? - ryknął Deke.
- Idźcie do diabła, przeklęci macho! - odkrzyknęła LaVerne i Deke wybuchnął śmiechem.
Randy zerknął na bok i przekonał się, że dziwna okrągła plama jeszcze się zbliżyła - od tratwy dzieliło ją dziesięć jardów i odległość ta wciąż malała. Plama unosiła się na wodzie, okrągła, symetryczna niczym pokrywa stalowej beczki, lecz płynny sposób w jaki pokonywała fale wyraźnie dowodził, że nie jest sztywna. Nagle ogarnął go strach, potężny, choć nieokreślony.
- Płyńcie! - krzyknął do dziewcząt i schylił się, aby chwycić dłoń Rachel, która właśnie sięgała ku drabince. Gwałtownie szarpnął ją w górę. Jej kolano rąbnęło o deski - wyraźnie usłyszał łupnięcie.
- Auu! Hej! Co się...
LaVerne wciąż dzieliło od tratwy dziesięć stóp. Randy znów obejrzał się na bok; okrągła plama dotykała właśnie desek. Ciemna jak ropa z całą pewnością nią nie była - zbyt czarna, zbyt gęsta, zbyt równa.
- Randy, to bolało! Co ty wyprawiasz? Nie wygłupiaj się...
- LaVerne, płyń! - zwykły strach ustąpił miejsca przejmującej grozie.
LaVerne uniosła głowę. Może nie dostrzegła jego przerażenia, lecz z pewnością dosłyszała naglący ton w głosie. Wyraźnie nic nie rozumiała, ale zaczęła szybciej uderzać w wodę, zbliżając się do drabinki.
- Randy, co się z tobą dzieje? - spytał Deke.
Randy znów się obejrzał; ta rzecz opływała akurat róg tratwy. Przez moment wyglądała niczym Pacman otwierający paszczę, by połknąć elektroniczne ciasteczka. Potem prześliznęła się po krawędzi i zaczęła sunąć wzdłuż tratwy, spłaszczona po jednej stronie.
- Pomóż mi ją wyciągnąć - warknął Randy, sięgając po dłoń dziewczyny. - Szybko!
Deke z dobrotliwą miną wzruszył ramionami i chwycił drugą dłoń LaVerne. Podciągnęli ją w górą na tratwę zaledwie sekundę przedtem, nim to czarne coś prześliznęło się obok drabinki. Jego boki zafalowały, opływając drążki.
- Randy, zwariowałeś? - LaVerne była zdyszana i lekko przestraszona. Pod stanikiem wyraźnie rysowały się sutki, dwa twarde punkciki, sterczące w zimnym powietrzu.
- To coś. - Randy wskazał ręką. - Deke, co to jest?
Deke zauważył plamę, która dotarła właśnie do lewego narożnika. Odpłynęła nieco na bok przybierając poprzedni kolisty kształt i zatrzymała się.
- Chyba ropa - mruknął.
- Stłukłeś mi kolano - wtrąciła Rachel, patrząc na czarny krąg na wodzie i z powrotem na Randy’ego. - Ty...
- To nie jest ropa - przerwał jej Randy. - Widziałeś kiedyś okrągłą plamę z ropy? Wygląda zupełnie jak pionek w warcabach.
- W ogóle nigdy nie widziałem plamy z ropy. - Deke mówił do Randy’ego, ale patrzył na LaVerne. Jej figi były niemal tak przezroczyste jak stanik, trójkąt między nogami odcinał się wyraźnie, pośladki przypominały krągłe półksiężyce. - Nawet w nie nie wierzę. Jestem z Missouri.
- Będę miała sińca - oznajmiła Rachel, lecz z jej głosu zniknął gniew. Ona też dostrzegła, jak Deke patrzy na LaVerne.
- Boże, zimno mi. - LaVerne zadrżała wdzięcznie.
- Chciało dorwać dziewczyny - powiedział Randy.
- Daj spokój, Pancho. Podobno wytrzeźwiałeś.
- Chciało dorwać dziewczyny - powtórzył z uporem i pomyślał: nikt nie wie, że tu jesteśmy. Absolutnie nikt.
- A ty widziałeś kiedyś plamę z ropy, Pancho? - Deke objął nagie ramiona LaVerne z tym samy roztargnieniem, z jakim wcześniej dotknął piersi Rachel. Nie dotykał piersi LaVerne - przynajmniej jeszcze nie - lecz jego palce były bardzo blisko. Randy odkrył, że zupełnie go to nie obchodzi. Całą jego uwagę zaprzątała okrągła czarna plama na wodzie.
- Owszem, widziałem na przylądku, cztery lata temu - odparł. - Wszyscy wyciągaliśmy z niej ptaki i próbowaliśmy je oczyścić...
- Ecologico, Pancho - rzekł z aprobatą Deke. - Mucho ecologico.
- To była wielka lepka masa, pokrywająca wodę. Nierówna i nieregularna, zupełnie nie przypominała tej tutaj. Nie była taka zwarta.
Wyglądała przypadkowo, chciał powiedzieć. To coś nie wygląda przypadkowo. Wyraźnie ma jakiś cel.
- Chcę już wracać - oznajmiła Rachel. Wciąż patrzyła na Deke’a i LaVerne. Randy dostrzegł w jej oczach tępy ból. Wątpił, czy zdawała sobie sprawę, że aż tak go widać.
- To wracaj - odparła LaVerne. Jej twarz miała wyraz - absolutnego triumfu, pomyślał Randy i choć zabrzmiało to pretensjonalnie, to przecież odpowiadało prawdzie. A chociaż triumf ów nie był adresowany do Rachel, LaVerne raczej nie starała się go przed nią ukryć.
Podeszła bliżej Deke’a; wystarczył tylko jeden krok. Teraz ich biodra stykały się lekko. Przez ułamek sekundy Randy zapomniał o plamie, koncentrując się na LaVerne niemal z rozkoszną nienawiścią. Choć nigdy nie uderzył dziewczyny, w tej jednej chwili zrobiłby to z prawdziwą przyjemnością. Nie dlatego, że ją kochał (trochę się w niej durzył, owszem, bardziej niż trochę na nią leciał, o tak, i był zdecydowanie zazdrosny, gdy wtedy w mieszkaniu zaczęła podrywać Deke’a, ale w życiu nie sprowadziłby dziewczyny, którą naprawdę by kochał, bliżej niż piętnaście mil od swego kumpla), lecz ponieważ wiedział, co oznacza mina Rachel - jak bardzo boli.
- Boję się - westchnęła Rachel.
- Plamy ropy? - spytała z niedowierzaniem LaVerne i roześmiała się. Randy ponownie zapragnął ją uderzyć, zamachnąć się otwartą dłonią, zetrzeć jej z twarzy wyraz zadufanej wyższości i pozostawić na policzku ślad, który zmieni się w siniec o kształcie męskiej ręki.
- W takim razie sama popłyń do brzegu - rzekł.
LaVerne uśmiechnęła się z politowaniem.
- Jeszcze nie mam ochoty - oznajmiła powoli, jakby tłumaczyła coś dziecku. Spojrzała w niebo i przeniosła wzrok na Deke’a. - Chcę obejrzeć wschód gwiazd.
Rachel była niska i ładna, na swój płochliwy, lekko niepewny sposób. Randy’emu kojarzyła się z dziewczętami z Nowego Jorku - dziewczętami spieszącymi rano do pracy, ubranymi w gustownie skrojone spódnice z rozcięciami z przodu i z boku; dziewczętami o identycznej, nieco neurotycznej urodzie. Oczy Rachel zawsze błyszczały, nie potrafił jednak orzec, czy ożywiała je wrodzona wesołość, czy stały niepokój.
Deke zazwyczaj preferował wyższe dziewczyny o ciemnych włosach i sennych rozmarzonych oczach i Randy ujrzał wyraźnie, że to koniec. Cokolwiek łączyło Deke’a i Rachel - proste pragnienie połączone być może z lekką nudą z jego strony, coś głębszego, złożonego i zapewne bolesnego z jej - skończyło się, tak nagle i wyraźnie, iż niemal usłyszał trzask: odgłos suchego drewna, łamanego na kolanie.
Randy był nieśmiałym chłopcem, teraz jednak podszedł do Rachel i objął ją. Dziewczyna zerknęła na niego i na jej nieszczęśliwej twarzy dostrzegł wdzięczność za ten gest; ucieszył się, że choć trochę poprawił jej sytuację. Nagle znów ujrzał w niej coś znajomego, coś w jej twarzy, wyglądzie.
Najpierw kojarzyła mu się z teleturniejami, potem z reklamami krakersów, wafli czy coś w tym stylu. I nagle przypomniał sobie. Wyglądała zupełnie jak Sandy Duncan, aktorka, która grała w nowej wersji Piotrusia Pana na Broadwayu.
- Co to jest? - spytała. - Randy, co to jest?
- Nie wiem.
Zerknął na Deke’a i dostrzegł, że tamten patrzy na niego ze znajomym uśmiechem, bardziej czułym i przyjacielskim niż pogardliwym - lecz jednak było w nim nieco pogardy. Może Deke nie zdawał sobie nawet z tego sprawy, ale nie zmieniało to faktu. Uśmiech ów mówił wyraźnie: poczciwy mękoła Randy znów robi w gacie. Wiedział, że powinien mruknąć pocieszająco: To pewnie nic, nie martw się. Wkrótce zniknie. Coś w tym stylu. Ale nie zrobił tego. Niech Deke się uśmiecha. Czarna plama na wodzie przerażała go. Taka była prawda.
Rachel cofnęła się o krok i klęknęła wdzięcznie w najbliższym plamy narożniku tratwy. W jego pamięci pojawiło się kolejne skojarzenie: dziewczyna na etykietkach napojów White Rock. Sundy Duncan na etykietkach White Rock, poprawił w myślach. Włosy Rachel - krótko przycięte, lekko kręcone jasne włosy - oblepiały kształtną czaszkę. Na łopatkach nad białym paskiem stanika dostrzegł gęsią skórkę.
- Tylko nie wpadnij, Rache - rzuciła LaVerne złośliwie.
- Daj spokój, LaVerne - uciął Deke, wciąż się uśmiechając.
Randy odwrócił wzrok od pary stojącej pośrodku tratwy. Deke i LaVerne obejmowali się luźno w pasie, ich biodra stykały się lekko. Znów spojrzał na Rachel i poczuł dreszcz lęku, spływający po plecach i rozchodzący się aż po czubki nerwów. Czarna plama do połowy zmniejszyła dystans do narożnika, w którym klęczała zapatrzona w nią Rachel. Przedtem była jakieś sześć, osiem stóp od nich, teraz niecałe trzy stopy. W oczach dziewczyny dostrzegł dziwną pustkę. Przypominały okrągłe puste plamy, jak ta na wodzie.
Teraz to Sandy Duncan siedząca na etykietce White Rock i udająca zahipnotyzowaną cudownym smakiem Miodowych Grahamek Nabisco, pomyślał idiotycznie. Jego serce zaczęło bić szybciej, jak wcześniej w wodzie.
- Odejdź stamtąd, Rachel! - krzyknął.
A potem wydarzenia zaczęły się toczyć z prędkością odpalanych fajerwerków. Mimo to Randy widział i słyszał wszystko z idealną, piekielną ostrością, jakby kolejne obrazy zastygały w swych własnych kapsułach czasowych.
LaVerne zaśmiała się. Na brzegu, w jasnym popołudniowym słońcu mogłoby to zabrzmieć jak zwykły śmiech przeciętnej studentki. Lecz tu, w gęstniejącej ciemności, przypominał suchy rechot wiedźmy, warzącej w kotle magiczną miksturę.
- Rachel, lepiej już wra... - zaczął Deke, ona jednak przerwała mu, najpewniej po raz pierwszy w życiu i z całą pewnością po raz ostatni.
- Co za barwy! - wykrzyknęła głosem drżącym od niewysłowionego zachwytu. Jej oczy z bezrozumną fascynacją wpatrywały się w czarną plamą i przez sekundę Randy’emu wydało się, że dostrzega to, o czym mówiła - barwy, tak, barwy; wirujące kolorowe spirale. A potem zniknęły i znów pozostała tylko martwa, pozbawiona połysku czerń.
- Takie piękne barwy!
- Rachel!
Sięgnęła ku niej, przed siebie, naprzód. Jej biała pokryta gęsią skórką ręka wyciągnęła się, zamierzając dotknąć plamy. Dostrzegł nierówną linię obgryzionych paznokci.
- Ra...
Wyczuł, że tratwa przechyla się. to Deke skoczył ku nim. Jednocześnie Randy sięgnął ku Rachel zamierzając ją odciągnąć; mętnie czuł, że nie chce, by Deke go wyprzedził.
I wtedy dłoń dziewczyny dotknęła wody; sam palec wskazujący, który musnął powierzchnię wzbudzając delikatne kręgi - i czarna plama zalała ją. Randy usłyszał jak Rachel zachłystuje się nagle, z jej oczu zniknęła pustka. Zastąpiło ją cierpienie.
Czarna, lepka substancja pokryła jej rękę jak błoto... i Randy ujrzał, jak pod jej warstwą rozpuszcza się skóra. Rachel otworzyła usta i krzyknęła. W tej samej chwili zaczęła przechylać się naprzód. Machnęła na oślep drugą ręką w stronę Randy’ego, który spróbował ją pochwycić. Ich palce zetknęły się przelotnie, a oczy spotkały, i wciąż diabelnie przypominała Sandy Duncan. A potem runęła naprzód i z pluskiem wylądowała w wodzie.
Czerń zalała miejsce, w którym zniknęła.
- Co się stało? - wrzeszczała za nimi LaVerne. - Co się stało? Czy ona wpadła? Co się z nią stało?
Randy zerwał się, jakby chciał skoczyć za Rachel, lecz Deke odepchnął go - spokojnie acz mocno.
- Nie - powiedział przerażonym głosem, zupełnie nie przypominającym zwykłego tonu Deke’a. Cała trójka patrzyła, jak dziewczyna szarpie się, usiłując wypłynąć. Nagle pojawiły się wymachujące ręce - nie, nie ręce, ręka. Drugą pokrywała czarna błona, zwisająca w luźnych fałdach z czegoś czerwonego, pokrytego włóknami ścięgien, nieco przypominającego kawałek surowej pieczeni.
- Ratunku! - krzyknęła Rachel. Jej płonące oczy spojrzały na nich i znów umknęły w bok, po czym wróciły niczym latarnie krążące w mroku. Wzburzona woda pieniła się wokół niej. - Ratunku, to boli, proszę, ratunku. To BOLI, TO BOLI, BOLI...
Odepchnięty Randy upadł. Teraz wstał z desek i potykając się znów ruszył naprzód, nie potrafiąc zagłuszyć tego głosu. Próbował skoczyć; Deke pochwycił go, oplatając potężnymi rękami wątłą klatkę piersiową kolegi.
- Nie, ona nie żyje - szepnął szorstko.- Chryste, nie widzisz? Ona nie żyje, Pancho.
Gęsta czerń zalała nagłe twarz Rachel, przesłaniając ją niczym kotara i tłumiąc krzyki, które zresztą po chwili umilkły. Teraz czarna maź zdawała się krępować ją krzyżującymi się więzami. Randy widział, jak zagłębia się w ciało, żrąca niczym kwas, a kiedy tętnica szyjna dziewczyny pękła w mroku i trysnęła z niej krew, czarna plama posłała za nią wypustkę. Nie wierzył własnym oczom, nie rozumiał tego, ale nie wątpił, że to dzieje się naprawdę. Wiedział, że nie stracił rozumu, nie śni, nie ma halucynacji.
LaVerne krzyczała. Randy odwrócił się akurat w chwili, gdy melodramatycznie przysłoniła oczy dłonią niczym heroina z niemych filmów. Miał ochotę roześmiać się i powiedzieć jej to, ale odkrył, że nie jest w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku.
Spojrzał znów na Rachel. Już jej prawie nie było.
Praktycznie przestała się już szamotać i jej poruszenia przypominały raczej krótkie rozpaczliwe spazmy. Czerń zalewała ją - jej większa, pomyślał Randy, większa, bez dwóch zdań - z niemą przytłaczającą mocą. Ujrzał dłoń, która uderzyła w plamę, przywarła do niej, jakby ugrzęzła w syropie, trafiła na lep - a potem została pożarta. Teraz pozostał jedynie ślad postaci - nie w wodzie, lecz w owej czarnej rzeczy, nie obracającej się, lecz obracanej, coraz mniej wyraźnej. Biały błysk - kość, pomyślał z obrzydzeniem i odwrócił się, wymiotując bezradnie do wody.
LaVerne wciąż krzyczała. Nagle rozległo się tępe klaśnięcie i umilkła, chwiejąc się na nogach.
Uderzył ją, pomyślał Randy. Ja zamierzałem to zrobić, prawda?
Cofnął się o krok, ocierając usta. Czuł się słaby i chory. A także przerażony - do tego stopnia. że jego umysł niemal już nie funkcjonował. Wkrótce sam zacznie krzyczeć. Wówczas Deke będzie musiał uderzyć i jego. Sam Deke z pewnością nie wpadnie w panikę. O nie, to świetny materiał na bohatera. Żeby poderwać piękną dziewczynę, być bohaterem, musisz grać w drużynie, zaśpiewał radośnie jego umysł. Słyszał, jak Deke mówi coś do niego i uniósł wzrok ku niebu w nadziei, że rozjaśni mu się w głowie. Rozpaczliwie pragnął uwolnić się od obrazu ciała Rachel rozpływającego się w nieludzką maź w miarę, jak ta czarna rzecz ją pożerała. Nie chciał, by Deke uderzył go jak LaVerne.
Spojrzał w niebo i dostrzegł pierwsze gwiazdy - ostatnia zorza na zachodzie zgasła. Na firmamencie widać było wyraźny kształt Niedźwiedzicy.
- Och, Ciiisco - wykrztusił w końcu. - Tym razem wpadliśmy w wielkie kłopoty.
- Co to jest? - Dłoń Deke’a opadła na ramię Randy’ego, ściskając je boleśnie. - To ją zeżarło, widziałeś? Zeżarło ją, do kurwy nędzy, zeżarło! Co to jest?
- Nie wiem! Nie słyszałeś?
- Powinieneś wiedzieć. Jesteś pieprzonym mózgowcem. Przerabiasz wszystkie cholerne kursy naukowe. - Deke także prawie krzyczał i to pomogło Randy’emu nieco zapanować nad sobą..
- W żadnym znanym mi podręczniku nie widziałem czegoś takiego - oznajmił. - Ostatnio podobną rzecz zdarzyło mi się oglądać na Halloweenowym pokazie specjalnym w Rialto, kiedy miałem dwanaście lat.
Plama odzyskała poprzedni okrągły kształt. Unosiła się na wodzie dziesięć stóp od tratwy.
- Jest większa - jęknęła LaVerne.
Kiedy Randy dostrzegł ją po raz pierwszy oszacował, że ma jakieś pięć stóp średnicy. Teraz miała co najmniej osiem.
- Jest większa, bo pożarła Rachel! - wrzasnęła LaVerne i znów zaczęła zawodzić.
- Przestań, albo złamię ci szczękę! - zagroził Deke i umilkła. Nie nagle, lecz stopniowo, niczym płyta, kiedy wyłączy się prąd nie zdejmując igły z krążka. Jej oczy były okrągłe niczym spodki.
Deke spojrzał na Randy’ego.
- Nic ci nie jest, Pancho?
- Nie wiem. Chyba nie.
- Dobry chłopiec. - Deke próbował się uśmiechnąć i Randy z pewnym niepokojem ujrzał, że mu się udało. Czyżby w głębi ducha Deke zaczynał się bawić tym wszystkim? - Nie masz bladego pojęcia, co to może być?
Jego przyjaciel potrząsnął głową.
- Może to jednak plama ropy - albo przynajmniej nią była, póki coś się nie stało. Może odmieniły ją promienie kosmiczne, albo Arthur Godfrey pokropił ją sokiem atomowym, kto wie? Kto mógłby wiedzieć?
- Jak myślisz, dalibyśmy radę przepłynąć obok tego? - naciskał Deke potrząsając Randym.
- Nie! - wrzasnęła LaVerne.
- Przestań, albo ci dołożę - Deke znów podniósł głos. - Nie żartuję.
- Widziałeś, jak szybko zaatakowało Rachel - odparł Randy.
- Może wtedy było głodne - podsunął Deke. - A teraz już się nażarło.
Randy pomyślał o Rachel klęczącej w narożniku tratwy, nieruchomej i ślicznej w staniku i figach, i żółć znowu napłynęła mu do gardła.
- Jeśli chcesz, spróbuj - rzekł.
Deke uśmiechnął się bez śladu rozbawienia.
- Och, Pancho.
- Och, Ciiisco.
- Chcę wracać do domu - szepnęła cichutko LaVerne. - Zgoda?
Nie odpowiedzieli.
- Więc musimy zaczekać, aż sobie pójdzie - orzekł wreszcie Deke. - Przypłynęło, to i odpłynie.
- Może - odparł Randy.
Deke spojrzał na niego. Jego widoczna w półmroku twarz była napięta, skupiona.
- Może? Co znaczy to gówniane „może”?
- Zjawiło się, kiedy tu przybyliśmy. Widziałem jak nadpływa - zupełnie jakby nas wywęszyło. Jeśli jest nażarte, jak mówisz, odejdzie. Tak sądzę. Jeśli wciąż chce coś przekąsić... - Wzruszył ramionami.
Deke stał chwilę w zamyśleniu, przechylając głowę. Z jego krótkich włosów wciąż skapywały krople wody.
- Zaczekamy - zadecydował. - Niech żre ryby.
Minęło piętnaście minut. Nie rozmawiali. Robiło się coraz zimniej. Temperatura spadła do najwyżej dziesięciu stopni, a cała trójka miała na sobie jedynie bieliznę. Po pierwszych dziesięciu minutach Randy usłyszał ostre rytmiczne szczękanie własnych zębów. LaVerne próbowała przysunąć się do Deke’a, on jednak odepchnął ją - łagodnie, lecz stanowczo.
- Na razie mnie zostaw - rzucił.
Toteż usiadła, splatając ramiona na piersiach i dygocząc. Popatrzyła na Randy’ego. Jej oczy mówiły, że może wrócić i objąć ją, że wszystko będzie w porządku.
Zamiast tego odwrócił wzrok, śledząc czarny krąg na wodzie. Plama unosiła się w miejscu, nie zbliżając się, ani nie odpływając. Spojrzał ku brzegowi i ujrzał plażę, widmowy biały półksiężyc, który zdawał się wisieć w powietrzu. Drzewa za nią ograniczały widoczność ciemną poszarpaną linią. Wydało mu się, że dostrzega camaro Deke’a, ale nie był pewien.
- Po prostu zebraliśmy się i pojechaliśmy - powiedział Deke.
- Owszem - przytaknął Randy.
- Nic nikomu nie mówiąc.
- Nie.
- Więc nikt nie wie, że tu jesteśmy.
- Nie.
- Przestańcie! - krzyknęła LaVerne. - Przestańcie, przerażacie mnie!
- Zamknij jadaczkę - rzucił z roztargnieniem Deke i Randy roześmiał się mimo woli - nieważne, jak wiele razy Deke to powtarzał, zawsze go to bawiło. - Jeśli będziemy musieli spędzić tu noc, to spędzimy. Jutro ktoś usłyszy nasze krzyki. Nie jesteśmy w końcu pośrodku australijskiej pustyni, prawda, Randy?
Randy milczał.
- Wiesz, gdzie jesteśmy. Tak samo dobrze jak ja. Zjechaliśmy z drogi 41, przejechaliśmy osiem mil boczną trasą...
- Co krok stoją tu domki.
- Letnie domki. Jest październik. Stoją puste, wszystkie, co do jednego. Już na miejscu musiałeś objechać pieprzoną bramkę. Co krok napisy „Teren prywatny”.
- I co z tego? Jakiś dozorca... - w głosie Deke’a zabrzmiała lekka irytacja, cień niepokoju. Czyżby się bał? Po raz pierwszy tego wieczoru, tego miesiąca, roku, może po raz pierwszy w całym życiu? To dopiero odlotowa myśl. Deke stracił dziedzictwo strachu. Randy nie miał pewności, ale uznał, że to możliwe - i sprawiło mu to perwersyjną przyjemność.
- Nie ma co kraść, nie ma co niszczyć - rzekł. - Jeśli nawet jest tu dozorca, zapewne wpada co dwa miesiące.
- Myśliwi...
- Za miesiąc, owszem. - Randy w końcu także się zamknął, bo zdołał przestraszyć samego siebie.
- Może to coś da nam spokój? - wtrąciła LaVerne. Jej usta wygięły się w żałosnym uśmieszku. - Może po prostu... no wiecie... zostawi nas.
- A świnie zaczną... - odparł Deke.
- Rusza się - przerwał mu Randy.
LaVerne zerwała się z miejsca. Deke podszedł do Randy’ego i przez sekundę tratwa przechyliła się. Serce Randy’ego zabiło gwałtownie, dziewczyna znów krzyknęła. Potem Deke cofnął się o krok i deski pod nimi znieruchomiały. Jedynie przedni lewy narożnik od strony brzegu zanurzał się nieco głębiej.
Podpłynęło z gładką, oleistą, przerażającą szybkością, i nagle Randy ujrzał barwy, które widziała Rachel - fantastyczne czerwienie, żółcie i błękity, wirujące spirale kolorów na hebanowej powierzchni, matowej jak plastik, ciemnej i giętkiej niczym skaj. Plama unosiła się i opadała wraz z falami, a każde uniesienie sprawiało, że kolory tańczyły i mieszały się. Randy uświadomił sobie, że zaraz upadnie, runie w sam środek plamy; czuł, jak się nachyla...
Resztką sił uderzył się w nos prawą pięścią, zupełnie jakby tłumił kaszel, tyle że nieco wyżej i znacznie mocniej. W jego nosie zapłonął ból. Poczuł, jak krew spływa ciepłą strużką po twarzy i na szczęście mógł cofnąć się, krzycząc:
- Nie patrz na to, Deke! Nie patrz na to! Od tych kolorów zakręci ci się w głowie!
- To próbuje wepchnąć się pod tratwę - oznajmił ponuro Deke. - Co to za cholerstwo, Pancho?
Randy spojrzał - bardzo ostrożnie. Plama ocierała się o krawędź tratwy, przypłaszczona tak, że przypominała połówkę pizzy. Przez moment zdawało się, że się podnosi, gęstnieje i przed oczami Randy’ego przemknęła koszmarna wizja czerni wznoszącej się dostatecznie wysoko, by wpłynąć na powierzchnię desek.
A potem wcisnęła się pod spód. Wydało mu się, że usłyszał krótki dźwięk, szorstki szelest jakby zwoju płótna, przeciąganego przez wąskie okienko - możliwe jednak, iż tylko to sobie wyobraził.
- Czy to jest pod spodem? - spytała LaVerne. W jej głosie było coś nonszalanckiego, jakby z całych sił próbowała zachować spokój, lecz jednocześnie krzyczała w duchu. - Czy weszło pod tratwę? Jest pod nami?
- Tak - odparł Deke. Spojrzał na Randy’ego. - Zamierzam popłynąć. Jeśli jest pod nami, mam sporą szansę.
- Nie! - krzyknęła LaVerne. - Nie zostawiaj nas tu, nie...
- Jestem szybki - ciągnął Deke patrząc na Randy’ego, całkowicie ignorując dziewczynę. - Ale muszę ruszać, póki jest pod nami.
Myśli Randy’ego zastartowały osiągając dwa Macha - na swój szczególny, mdlący, oślizgły sposób było to podniecające, niczym ostatnich kilka sekund przed tym, nim człowiek zacznie rzygać tuż za ściankę taniej lunaparkowej kolejki. Słyszał beczki pod tratwą uderzające głucho o siebie, i suchy szelest liści na drzewach przy plaży, poruszanych lekkimi powiewami wiatru. Czemu to coś wpłynęło pod nich?
- Tak - powiedział głośno. - Ale nie sądzę, by ci się udało.
- Uda mi się - odparł Deke i ruszył ku krawędzi.
Po dwóch krokach zatrzymał się.
Jego oddech przyspieszał, mózg zmuszał serce i płuca do mobilizacji przed przepłynięciem najszybszych pięćdziesięciu jardów w jego życiu. Teraz jednak oddech zamarł mu w piersiach, podobnie jak całe ciało. Po prostu zastygł w pół wdechu. Deke odwrócił głowę i Randy ujrzał, jak ścięgna szyi napinają się gwałtownie.
- Panch... - wykrztusił zdumionym, zduszonym głosem, a potem zaczął krzyczeć.
Wrzeszczał ze zdumiewającą siłą. Ogłuszający barytonowe krzyki wznosiły się i załamywały w wysokich sopranowych piskach, dość głośnych, by odbijać się od brzegu i powracać widmowym echem. Z początku Randy uznał, że to zwykły krzyk, potem jednak uświadomił sobie, że to słowo - nie, dwa słowa, powtarzane raz po raz.
- Moja stopa! - wrzeszczał Deke.- Moja stopa! Moja stopa! Moja stopa!
Randy spuścił wzrok. Stopa Deke’a wyglądała dziwnie, jakby zapadła się w środku. Powód był oczywisty, lecz umysł Randy’ego odmówił przyjęcia go do wiadomości - to było zbyt niewiarygodne, zbyt szaleńczo groteskowe. Na jego oczach stopa Deke’a znikała, wciągana pomiędzy dwie deski, z których zbudowano pokład tratwy.
A potem ujrzał ciemny błysk czarnej plamy przed palcami i za piętą. Ciemny błysk, w którym wirowały żywe złowieszcze kolory.
Plama chwyciła jego stopę. (Moja stopa, wrzeszczał Deke, jakby potwierdzając tę banalną dedukcję. Moja stopa, och moja stopa, moja STOOOOOPA.) Deke nadepnął na jedną ze szpar pomiędzy deskami („Wdepnij na szparę, a zarobisz karę”, podpowiedziała usłużnie pamięć Randy’ego), a to coś już tam było. To coś...
- Ciągnij! - krzyknął nagle. - Ciągnij, na miłość boską, Deke, ciągnij!
- Co się dzieje? - ryknęła LaVerne i Randy zorientował się tępo, że nie tylko potrząsała jego ramię; zatopiła w nim szpiczaste paznokcie, ostre niczym szpony. Na nic mu się nie przyda. Rąbnął ją łokciem w brzuch. Wydała z siebie charczące kaszlnięcie i usiadła gwałtownie na tyłku, on zaś przyskoczył do Deke’a i chwycił go za rękę.
Ciało Deke’a było twarde jak karraryjski marmur, każdy mięsień odcinał się ostro niczym żebro wyrzeźbionego z kamienia szkieletu dinozaura. Równie dobrze mógł próbować wyrwać z korzeniami rosłe drzewo. Oczy Deke’a spoglądały w fioletowe wieczorne niebo, zamglone i pełne niewiary, a on wciąż krzyczał, krzyczał, krzyczał.
Randy spojrzał w dół. Stopa Deke’a aż po kostkę zniknęła w szparze pomiędzy deskami. Szczelina miała może pół centymetra, najwyżej centymetr szerokości, lecz jego noga zagłębiła się w nią. Krew spływała po białych deskach ciemnymi strugami. Czarna plama pulsowała w szczelinie niczym wrzący plastyk, w górę i w dół, jak bijące serce.
Muszę go wyciągnąć. Muszę go szybko wyciągnąć, albo nigdy nam się nie uda... Trzymaj się, Cisco, błagam cię, trzymaj się...
LaVerne wstała i cofnęła się, byle dalej od przygarbionego, wrzeszczącego drzewa, które było Deke’em, rosnącego pośrodku tratwy, stojącej na kotwicy pod październikowymi gwiazdami na jeziorze Cascade. Dziewczyna tępo potrząsała głową, obejmując rękami brzuch w miejscu, w które trafił łokieć Randy’ego.
Deke opierał się o niego ciężko, bezmyślnie wymachując rękami. Randy znów spojrzał w dół i ujrzał krew tryskającą z łydki przyjaciela, która obecnie zwężała się ostro jak świeżo zatemperowany ołówek - tyle, że jej czubek był biały, nie czarny; to był kość, ledwie widzialna kość.
Czarna masa wydęła się wsysając, pochłaniając.
Deke zawodził.
Już nigdy nie zagrasz w piłkę tą stopą - JAKĄ stopą, cha-cha-cha, pomyślał Randy. Ze wszystkich sił pociągnął Deke’a, i nadal przypominało to wyrywanie drzewa.
Deke zakołysał się, wydając z siebie długi świdrujący wrzask, który sprawił, że Randy odskoczył, także krzycząc, zasłaniając rękami uszy. Krew trysnęła z porów całej łydki Deke’a i jego napuchnięte fioletowe kolano napięło się, jakby próbując zabsorbować niewiarygodny nacisk czarnej plamy, która wciągała nogę cal za calem przez wąską szczelinę.
Nie mogę mu pomóc. Rany, jakie to silne! Teraz nie mogę już mu pomóc. Tak mi przykro, Deke, tak przykro...
- Obejmij mnie, Randy - krzyknęła LaVerne, przywierając do niego całym ciałem, wbijając mu twarz w pierś. Jej skóra była tak gorąca, że zdawała się parzyć. - Przytul mnie, proszę, przytul.
Tym razem to zrobił.
Dopiero później Randy uświadomił sobie straszliwą prawdę. W czasie, gdy czarna plama była zajęta Deke’em, obydwoje mogli prawie na pewno popłynąć do brzegu - a gdyby LaVerne odmówiła, mógł zrobić to sam. Kluczyki do camaro tkwiły w kieszeni dżinsów Deke’a, leżących na plaży. Mógł to zrobić... ale uświadomił to sobie, gdy było już za późno.
Deke umarł w chwili, kiedy jego udo zaczęło znikać w głębi wąskiej szczeliny pomiędzy deskami. Przestał wrzeszczeć kilka minut wcześniej i wydawał z siebie jedynie niskie, lepkie pomruki. Potem i one ucichły. Gdy zemdlał, padając na brzuch, Randy usłyszał jak to, co zostało z jego prawej kości udowej pęka, rozszczepiając się niczym zielona gałązka.
W sekundę później Deke uniósł głowę, rozejrzał się sennie i otworzył usta. Randy myślał, że znów zacznie krzyczeć, tymczasem on wyrzucił z siebie potężny strumień krwi, tak gęstej, że niemal zakrzepłej. Ciepły płyn obryzgał Randy’ego i LaVerne, która znów zaczęła wrzeszczeć, piskliwie, ochryple.
- Błeeee! - krzyczała, a jej twarz wykrzywiał szaleńczy grymas obrzydzenia. - Błeeee! Krew! Błeeee, krew! Krew! - Rozpaczliwie tarła skórę dłońmi, rozmazując jedynie krwawe smugi.
Krew wylewała się z oczy Deke’a z taką siłą, że wypychane krwotokiem gałki oczne wybałuszyły się niemal komicznie. To dopiero żywotność, pomyślał Randy. Chryste, spójrzcie tylko, wygląda jak pieprzony człowiek hydrant. Boże! Boże! Boże!
Strumienie krwi wylewały się z obu uszu Deke’a, jego twarz przypominała potworną fioletową rzepę, napuchniętą i bezkształtną pod wpływem niewiarygodnego ciśnienia napływających do czaszki płynów; twarz człowieka miażdżonego w uścisku przez potworną, obcą siłę.
A potem, na szczęście, nadszedł koniec.
Deke znów runął naprzód, jego włosy opadły na zakrwawione deski i Randy z niezdrową fascynacją dostrzegł, że nawet ze skóry głowy popłynęła krew.
Odgłosy spod tratwy. Mlaski. Ssanie.
Wtedy właśnie w jego oszołomionym, balansującym na krawędzi obłędu umyśle pojawiła się myśl, że mógłby popłynąć i miałby spore szanse dotarcia do brzegu. Lecz LaVerne ciążyła mu w ramionach złowieszczo. Gdy spojrzał w jej stężałą twarz i uniósłszy powiekę ujrzał wyłącznie biel, wiedział, że nie tyle zemdlała, co osunęła się w stan głębokiej, wywołanej szokiem nieświadomości.
Randy przyjrzał się powierzchni tratwy. Oczywiście mógłby ją położyć, lecz deski miały tylko stopę szerokości. Latem przytwierdzano do nich trampolinę, tę jednak właściciele już zdjęli i gdzieś schowali na zimę. Pozostała jedynie sama tratwa, czternaście desek, każda szeroka na stopę i długa na dwadzieścia. W żaden sposób nie zdołałby ułożyć LaVerne tak, by jej nieprzytomne ciało nie znalazło się na jednej ze szpar.
Wdepnij na szparę, a zarobisz karę.
Zamknij się.
A potem umysł podpowiedział mu obłąkańczą myśl. Nieważne, zrób to. Połóż ją i płyń.
Ale nie, nie mógł tego zrobić. Z nagłym poczuciem winy odrzucił pokusę. Trzymał ją, czując miękki stały nacisk na ręce i plecy. LaVerne była rosłą dziewczyną.
Deke znikał.
Randy trzymał LaVerne w obolałych ramionach i patrzył. W istocie nie chciał tego oglądać i na długie sekundy, może nawet minuty, odwracał twarz; jednakże jego wzrok zawsze powracał ku temu miejscu.
Po śmierci Deke’a proces stał się szybszy.
Reszta jego prawej nogi zniknęła. Lewa prostowała się, sięgając coraz dalej i dalej, aż wreszcie Deke zaczął przypominać jednonogą tancerkę klasyczną, rozciągniętą w niewiarygodnym szpagacie. Miednica rozszczepiła się na dwoje, a kiedy brzuch chłopaka napuchł złowieszczo, poddany gwałtownemu naciskowi, Randy na długo odwrócił głowę, starając się nie słyszeć wilgotnych mlaśnięć, próbując całkowicie skupić się na bólu rąk. Może zdołałby ją ocucić, pomyślał, na razie jednak lepiej było czuć pulsujący ból ramion i pleców. Dzięki temu miał o czym myśleć.
Z tyłu dobiegł go chrzęst, jakby silne zęby miażdżyły garść landrynek. Gdy się obejrzał, żebra Deke’a zapadały się w głąb szczeliny. Jego ręce unosiły się szeroko. Wyglądał jak potworna parodia Richarda Nixona, unoszącego ramiona w geście zwycięstwa, który doprowadzał do euforii demonstracje w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Jego oczy były otwarte. Język wysuwał się wprost ku Randy’emu.
Randy znów odwrócił głowę, patrząc przez jezioro. Szukaj świateł, powiedział do siebie. Wiedział, że żadnych nie zobaczy, ale i tak powtarzał, że musi ich szukać. Wypatruj świateł, ktoś musi spędzać tydzień w domku nad jeziorem. Jesienne widoki, nie wolno ich przegapić. Zabierz Nikona, twoje slajdy wzbudzą zachwyt u znajomych i rodziny.
Gdy się obejrzał, ręce Deke’a celowały w niebo. Nie był już Nixonem, lecz sędzią, sygnalizującym, że zawodnik zarobił dodatkowy punkt.
Jego broda opierała się na deskach.
Oczy miał wciąż otwarte.
Z ust nadal sterczał język.
- Och, Cisco - mruknął Randy i odwrócił wzrok. Jego ręce i ramiona drżały, lecz nadał trzymał ją mocno. Spojrzał na dalszy brzeg, pogrążony w ciemności. Gwiazdy rozbłyskiwały na czarnym niebie - struga zimnego mleka, zawieszona wysoko w powietrzu.
Mijały minuty. Pewnie już zniknął, Możesz spojrzeć. No dobra, w porządku. Ale nie patrz. Na wszelki wypadek nie patrz jeszcze. Zgoda? Zgoda. Jak najbardziej. Przyklepane jednogłośnie.
Ale i tak spojrzał. Akurat na czas, by ujrzeć znikające palce Deke’a. Palce te poruszały się - prawdopodobnie ruch wody pod tratwą kołysał owym obcym, nieznanym czymś, co chwyciło Deke’a, a ono z kolei poruszało jego palcami. Najprawdopodobniej. Jednakże Randy odniósł wrażenie, jakby Deke machał do niego. Cisco Kid żegnał się. Adios. Po raz pierwszy poczuł, jak jego umysł kołysze się gwałtownie - niczym tratwa, która zachwiała się, gdy we czwórkę stanęli po tej samej stronie. Po chwili wrócił do normy, lecz Randy nagle pojął, iż obłęd - prawdziwe szaleństwo - jest bardzo blisko.
Pierścień footballowy Deke’a - mistrzostwa 1981 roku - zsunął się powoli z trzeciego palca lewej dłoni. Złota obrączka rozbłysła w świetle gwiazd. Blask zatańczył na małych zagłębieniach pomiędzy wygrawerowanymi cyframi, 19 po jednej stronie czerwonego kamienia, 81 po drugiej. Pierścień zsunął się całkiem. Był nieco zbyt duży, by zmieścić się między deskami i oczywiście nie dał się wciągnąć.
Leżał tam. Teraz już tylko on pozostał z Deke’a. Deke zniknął. Koniec z ciemnowłosymi dziewczynami o sennych oczach, koniec ze strzelaniem z mokrego ręcznika w goły tyłek Randy’ego, gdy ten wychodził spod prysznica, koniec z szalonymi biegami z piłką ze środkowego pola, gdy fani zrywali się z miejsc, a majoretki wywijają zwycięskie fikołki po bokach schroniska. Koniec z przejażdżkami camaro po zmroku i z Thin Lizzy, ryczącym ogłuszająco „The Boys Are Back In Town” z głośnika magnetofonu. Cisco Kid odszedł.
I wówczas znów rozległ się ów cichy szorstki szelest - kłąb płótna przeciągany powoli przez wąskie okienko.
Randy stał boso okrakiem na dwóch deskach. Kiedy spojrzał w dół, odkrył, że szpary po obu stronach jego nóg wypełniła nagle lśniąca ciemność. Wytrzeszczył oczy, przypominając sobie strugę krwi wystrzeliwującą z ust Deke’a i gałki oczne wypchnięte jak na sprężynach, gdy krwotoki zamieniały jego mózg w krwawą miazgę.
To mnie czuje. Wie, że tu jestem. Czy może wejść na górę? Czy przedostanie się przez szpary? Potrafi to? Potrafi?
Patrzył w dół, zapominając o wciąż trzymanym w rękach bezwładnym ciężarze, zafascynowany przeraźliwą wagą pytania. Zastanawiał się, co by poczuł, gdyby to coś zalało jego stopy i wczepiło się w nie.
Czarna lśniąca masa dźwignęła się niemal do krawędzi desek (Randy, nie zdając sobie nawet sprawy, uniósł się na palcach), a potem znów opadła. Ponownie rozległ się szmer mokrego płótna i nagle Randy ujrzał ją na wodzie, wielką czarną plamę, ciemny pieprzyk o średnicy piętnastu stóp. Plama unosiła się i opadała, wraz z łagodnymi falkami, wznosiła się i opadała, wznosiła i opadała, a gdy Randy dostrzegł na jej powierzchni pulsujące kolory, natychmiast odwrócił wzrok.
Ostrożnie położył LaVerne i gdy tylko jego mięśnie odprężyły się lekko, ręce zaczęły gwałtownie dygotać. Pozwolił im. Ukląkł obok niej; rozrzucone włosy dziewczyny tworzyły na białych deskach asymetryczny ciemny wachlarz. Klęczał i obserwował ciemny pieprzyk na wodzie, gotów znów ją dźwignąć, gdyby tamten choć drgnął.
Zaczął lekko klepać ją po twarzy, najpierw jeden policzek, potem drugi, tam i z powrotem, niczym sekundant, próbujący ocucić boksera. LaVerne nie chciała się ocknąć. LaVerne nie chciała przejść linii startu i odebrać dwustu dolarów, albo wybrać pytania za czterysta. LaVerne zobaczyła już dosyć. Lecz Randy nie mógł pilnować jej całą noc, podnosząc niczym żeglarski worek za każdym razem, gdy ta rzecz się ruszyła (a nie zapominajmy, że nie mógł przyglądać się plamie zbyt długo). Znał jednak pewną sztuczkę. Nie nauczył się jej w college’u, lecz od przyjaciela starszego brata. Przyjaciel ów był sanitariuszem w Wietnamie i znał mnóstwo użytecznych sztuczek - jak wyłapywać wszy z ludzkiej głowy i urządzać im wyścigi w pudełku zapałek, jak rozdzielać kokainę pigułką przeczyszczającą albo zaszywać głębokie skaleczenia zwykłą igłą i nitką. Pewnego dnia rozmawiali o sposobach cucenia pijanych w trupa ludzi, tak by owi pijani w trupa ludzie nie zadusili się własnymi wymiocinami, jak zrobił to Bon Scott, wokalista AC/DC.
- Chcesz szybko kogoś ocucić? - spytał przyjaciel dysponujący katalogiem użytecznych sztuczek. - Spróbuj tego. - I opowiedział Randy’emu o sposobie, którego ten obecnie użył.
Nachylił się i z całych sił ugryzł LaVerne w ucho.
Do jego ust siknęła gorąca gorzka krew. Powieki LaVerne uniosły się gwałtownie niczym rolety. Krzyknęła ochrypłym szorstkim głosem i uderzyła go. Randy uniósł wzrok. Dostrzegł jedynie kawałek plamy, reszta była już pod tratwą. To coś poruszało się z niesamowitą, przerażającą, bezszelestną prędkością.
Ponownie dźwignął LaVerne i jego mięśnie zaprotestowały gwałtownie, skręcając się w twarde supły. Dziewczyna tłukła go w twarz. Jeden cios trafił w obolały nos i Randy ujrzał przed oczami czerwone gwiazdy.
- Przestań! - wrzasnął szurając stopami po deskach. - Przestań, dziwko, to znów jest pod nami. Przestań, do kurwy nędzy, albo cię upuszczę, przysięgam na Boga!
Natychmiast przestała wymachiwać rękami, oplatając nimi jego szyję w rozpaczliwym uchwycie tonącego. W migotliwym blasku gwiazd jej oczy lśniły bielą.
- Przestań! - Nie posłuchała. - Daj spokój, LaVerne, dusisz mnie!
Ucisk wzmógł się. W jego umyśle zapłonęła panika. Głuchy stukot beczek stał się miększy, stłumiony - zapewne sprawiła to plama.
- Nie mogę oddychać.
Lekko zwolniła uścisk.
- Posłuchaj. Zamierzam cię postawić. Nic ci nie będzie, jeśli tylko...
Ale ona usłyszała tylko „cię postawić” i ręce ponownie zacisnęły się niczym śmiertelna obręcz wokół jego szyi. Prawa dłoń Randy’ego podtrzymywała plecy dziewczyny. Zakrzywił szponiasto palce i zadrapał ją z całej siły. LaVerne machnęła nogami, zawodząc piskliwie i przez sekundę niemal stracił równowagę. Poczuła to. Strach, bardziej niż ból sprawił, że przestała się szarpać.
- Staniesz na deskach.
- Nie! - Jego policzek owiało powietrze, gorące niczym pustynny wiatr.
- Nie może cię dopaść, jeśli staniesz na deskach.
- Nie, nie puszczaj mnie, to mnie złapie. Wiem, że to zrobi, wiem...
Znów rozdarł paznokciami jej plecy. Wrzasnęła z wściekłości, bólu i strachu.
- Stań albo cię rzucę, LaVerne.
Opuścił ją powoli, ostrożnie. W ciszy słychać było tylko ich krótkie ostre oddechy - obój i flet. Stopy dziewczyny dotknęły desek. Natychmiast poderwała nogi, jakby drewno ją oparzyło.
- Opuść je - syknął. - Nie jestem Deke’em, nie utrzymam cię całą noc.
- Deke...
- Nie żyje.
Jej stopy dotknęły tratwy. Powoli wypuszczał ją. Stali naprzeciw siebie jak tancerze. Widział, że czeka na pierwsze dotknięcie plamy. Jej usta otwarły się szeroko niczym pyszczek złotej rybki.
- Randy - szepnęła. - Gdzie to jest?
- Pod nami. Spójrz.
Spojrzała. On także. Ujrzeli czerń, wypełniającą szczeliny teraz już niemal na całej powierzchni tratwy. Randy wyczuł jej niecierpliwość. Miał wrażenie, że LaVerne też to czuje.
- Randy, proszę...
- Ciii.
Stali.
Wbiegając do wody Randy zapomniał zdjąć zegarek. Sprawdził, że trwało to kwadrans. Piętnaście po ósmej czarna rzecz wyśliznęła się spod tratwy, odpłynęła około piętnastu stóp i zatrzymała się jak przedtem.
- Zamierzam usiąść - oznajmił.
- Nie!
- Jestem zmęczony. Usiądę, a ty będziesz to obserwować. Pamiętaj tylko, żeby co chwilę odwracać wzrok. Potem ja wstanę, a ty usiądziesz. I tak na zmianę. Masz - dał jej zegarek. - Co piętnaście minut.
- To pożarło Deke’a - szepnęła.
- Tak.
- Co to jest?
- Nie wiem.
- Zimno mi.
- Mnie też.
- Obejmij mnie.
- Dość długo cię obejmowałem.
Ustąpiła.
Kiedy usiadł, poczuł się jak w niebie. Fakt, że nie musiał obserwować tej rzeczy wprawił go w euforię. Zamiast tego patrzył na LaVerne pilnując, by co pewien czas odwracała wzrok od plamy na wodzie.
- Co my zrobimy, Randy?
Zastanowił się.
- Będziemy czekać - rzekł.
Po piętnastu minutach wstał i pozwolił jej najpierw usiąść, a potem położyć się na pół godziny. Potem znów postawił ją na nogi i odstała piętnaście minut. I znowu, i znowu. Za piętnaście dziesiąta na niebo wzeszedł zimny rąbek księżyca, kreśląc na wodzie srebrzysty szlak. O wpół do jedenastej usłyszeli przenikliwy krzyk, który odbił się echem na całym jeziorze. LaVerne wrzasnęła.
- Zamknij się - rzucił. - To tylko nur.
- Zamarzam, Randy. Jestem cała odrętwiała.
- Nic na to nie poradzę.
- Obejmij mnie - poprosiła. - Musisz. Przytulimy się do siebie. Możemy siąść i obserwować to razem.
Zastanawiał się chwilę, lecz ziąb wnikający w ciało sięgał już kości i to sprawiło, że podjął decyzję.
- Zgoda.
Usiedli razem, obejmując się ciasno i wówczas coś się stało - coś naturalnego bądź perwersyjnego, zależnie od punktu widzenia. Poczuł, że twardnieje. Jego dłoń znalazła okrytą wilgotnym nylonem pierś i ścisnęła. LaVerne westchnęła cicho i jej palce powędrowały do krocza Randy’ego. Powoli zsunął drugą dłoń, znajdując miejsce, w którym kryło się ciepło. Pchnął ją na plecy.
- Nie - zaprotestowała, lecz ręka w jego kroczu zaczęła poruszać się szybciej.
- Widzę to - rzekł. Serce znów zabiło mu mocniej, szybciej pompując krew, wysyłając fale ciepła ku nagiej, zmarzniętej skórze. - Będę to obserwować.
Wymamrotała coś w odpowiedzi i poczuł, jak gumka zsuwa mu się z bioder na uda. Pchnął naprzód, w górę, w nią. Ciepło. Boże, tam przynajmniej była ciepła. Mruknęła ochryple i jej palce pochwyciły zimne ściśnięte pośladki Randy’ego.
Patrzył. Plama nie ruszała się. Patrzył. Obserwował ją uważnie. Dostarczane przez dotyk wrażenia były niewiarygodne, fantastyczne. Nie miał zbyt wielkiego doświadczenia, ale nie był też prawiczkiem. Kochał się wcześniej z trzema dziewczynami, lecz nigdy nie czuł czegoś takiego. LaVerne jęknęła i zaczęła poruszać biodrami. Tratwa kołysała się lekko, jak najtwardsze na świecie łóżko wodne. Zanurzone w wodzie beczki mamrotały głucho.
Patrzył. Kolory zaczęły wirować, tym razem powoli, zmysłowo. Nie wyczuwał w nich zagrożenia. Patrzył na nie i na plamę. Szeroko otwierał oczy. Kolory odbijały się w nich. Nie czuł już zimna, było mu gorąco, tak jak pierwszego dnia na plaży na początku czerwca, gdy słońce napina wyblakłą po zimie skórę i rumieni ją, przydając jej
(koloru)
koloru, barwy. Pierwszy dzień na plaży, pierwszy dzień lata. Czas na stare hity Beach Boys i nowe The Ramones. The Ramones śpiewali, że Sheena to punkówka, że możesz pojechać do Rockaway Beach ujrzeć piasek, plażę, kolory
(ruszyło się, zaczęło się ruszać)
i poczuć lato, dotyk lata. Gary US Bonds, szkoła skończona, kibice Jankesów, dziewczyny w bikini na plaży, plaży, plaży, kochasz, tak kochasz tak
(kochasz)
plaża kochasz tak
(kocham tak kocham)
jędrne piersi pachnące olejkiem, a jeśli dół bikini był dość skąpy, można było dostrzec
(włosy jej włosy JEJ WŁOSY SĄ O BOŻE W WODZIE JEJ WŁOSY SĄ W WODZIE)
Odskoczył gwałtownie, próbując ją podnieść, lecz ta rzecz poruszała się ślisko, błyskawicznie i wplątała się w jej włosy niczym gęsta, czarna, kleista sieć i gdy ją podniósł, LaVerne już krzyczała. Czuł ciężar rzeczy, która wynurzyła się z wody - poskręcana, koszmarna błona, rozbłyskująca oślepiającymi barwami - ognistym szkarłatem, płomiennym szmaragdem, wyniosłą żółcią.
Niczym fala zalała twarz dziewczyny, unicestwiając ją.
Jej stopy kopały i tłukły w deski. W miejscu, gdzie kiedyś była twarz dziewczyny, skręcała się i pulsowała czarna masa. Krew spływała strumieniami po jej szyi. Krzycząc, nie słysząc własnego krzyku, Randy podbiegł do niej, oparł stopę na jej biodrze i pchnął. LaVerne, szamocząc się i szarpiąc, runęła w tył. Jej nogi połyskiwały w promieniach księżyca niczym alabaster. Przez kilka niekończących się chwil woda pieniła się i obryzgiwała tratwę, jakby ktoś schwytał tam na haczyk największego okonia świata, który desperacko usiłował się uwolnić.
Randy krzyczał. Krzyczał. A potem, dla odmiany, znów zaczął krzyczeć.
Jakieś pół godziny później, gdy rozpaczliwe pluski i szamotanie już dawno ucichły, nury odpowiedziały.
Ta noc trwała wieki.
Kwadrans przed piątą niebo na wschodzie zaczęło się rozjaśniać i poczuł niemrawą nadzieję. Trwała jednak tylko chwilę, równie złudna jak świt. Stał na deskach z półprzymkniętymi oczami, spuszczając głowę. Jeszcze przed godziną siedział, lecz nagle ocknął się - nie wiedząc nawet, że spał - na dźwięk złowieszczego szmeru mokrego płótna. Zerwał się na nogi zaledwie sekundę przedtem, nim zachłanna czerń wypełniła szczeliny. Oddech z jękiem ulatywał mu z ust. Przygryzł wargę aż do krwi.
Zasnąłeś, spałeś, ty dupku!
W pół godziny później plama powoli wyśliznęła się spod tratwy. On jednak nie usiadł. Bał się siąść, bał się, że znów zaśnie i tym razem umysł nie ostrzeże go na czas.
Wciąż stał, wspierając stopy o deski, gdy na wschodzie zapłonęło silniejsze światło, tym razem prawdziwego poranka. Zaśpiewały ptaki. Wzeszło słońce, o szóstej rano było już dość jasno, by mógł widzieć plażę. Jasnożółte camaro Deke’a wciąż stało tam, gdzie je zaparkowali, niemal dotykając maską ogrodzenia. Na piasku leżał łańcuch poskręcanych kolorowych koszulek i bluz oraz czterech par dżinsów. Ich widok napełnił go na nowo grozą, choć Randy sądził, że z pewnością nic już nie jest w stanie go przerazić. Widział swoje dżinsy, z jedną nogawką wywróconą i wywaloną kieszenią. Wyglądały tak bezpiecznie, leżąc tam na piasku, jakby czekały, by się zjawił, przewrócił nogawkę na prawą stronę, ściskając kieszeń tak, by nie wypadły drobne. Niemal czuł, jak z szumem wsuwa je na nogi, jak zapina mosiężne guziki rozporka...
(kochasz tak kocham)
Spojrzał w lewo i była tam, czarna, okrągła jak pionek warcabów, kołysząca się lekko. Na jej skórze zatańczyły kolory i szybko odwrócił głowę.
- Wracaj do domu - wychrypiał. - Do domu albo do Kalifornii i zgłoś się na przesłuchanie do filmu Rogera Cormana.
Gdzieś w dali przeleciał samolot i wyobraźnia Randy’ego podsunęła mu senne obrazy. Zgłaszają nasze zaginięcie, całej czwórki. Rozpoczynają się poszukiwania, coraz dalej od Horlicks. Farmer pamięta, jak wyprzedzało go żółte camaro „pędzące jak potępieniec”. Poszukiwania skupiają się na okolicach jeziora Cascade. Prywatni piloci dołączają do nich i jeden z nich przelatujący nad jeziorem w swej dwusilnikowej Bonanzie widzi nagiego dzieciaka na tratwie, tylko jednego z czwórki, samotnego...
Zorientował się, że zaraz upadnie i ponownie rąbnął się pięścią w nos, krzycząc z bólu.
Czarna plama natychmiast śmignęła ku tratwie i wcisnęła się pod spód - może słyszała, czuła albo...
Randy czekał.
Tym razem, nim wypłynęła, minęło czterdzieści pięć minut.
Jego umysł powoli orbitował w coraz jaśniejszym świetle.
(kochasz tak kocham tak kibice JankesówCatfish* kochasz Catfisha tak kocham
(Route 66** pamiętasz corvette George Maharis w corvette Martin Milner w corvette kochasz corvette
(tak kocham corvette
(tak kocham tak kochasz
(gorąco słońce jak płonące szkło to było w jej włosach światło najlepiej pamiętam światło jasne letnie światło
(jasne letnie światło)
[* - Catfish - Jim „Catfish” Hunter, legendarny rzucający drużyny Jankesów - przyp. tłum.]
[** Route 66 - amerykański serial telewizyjny z lat sześćdziesiątych, w którym główne role grali wzmiankowani George Maharis i Martin Milner, oraz ich samochód, corvette. - przyp. tłum.]
popołudnie
Randy płakał.
Płakał, bo zdarzyło się coś nowego - za każdym razem, gdy próbował usiąść, to coś wsuwało się pod tratwę. A zatem nie było całkiem głupie; wyczuło albo zorientowało się, że kiedy siedzi, może go dopaść.
- Odejdź - wyszlochał Randy, patrząc na wielkie czarne znamię na wodzie. Zaledwie pięćdziesiąt jardów od niego, jakże szyderczo blisko, wiewiórka śmigała po masce camaro Deke’a. - Odejdź, proszę, idź dokądkolwiek, tylko zostaw mnie w spokoju. Nie kocham cię.
Plama nie ruszyła się. Na jej powierzchni zawirowały kolory.
(kochasz tak kochasz mnie)
Randy oderwał od niej wzrok i spojrzał na plażę, szukając ratunku, ale nie było tam nikogo. Absolutnie nikogo. Jego dżinsy wciąż leżały na piasku z wywróconą nogawką. Widział białą tkaninę kieszeni. Nie wyglądały już, jakby ktoś miał zaraz podejść i je podnieść. Przypominały pamiątkę po zmarłym.
Gdybym miał pistolet, zabiłbym się, pomyślał.
Stał na tratwie.
Słońce zaszło.
Trzy godziny później wzeszedł księżyc.
Wkrótce potem zaczęły krzyczeć nury.
Niedługo później Randy odwrócił się i spojrzał na czarną rzecz na wodzie. Nie mógł się zabić, ale być może załatwiłaby to tak, by nie poczuł bólu. Może do tego właśnie służyły kolory.
(kochasz tak kochasz)
Szukał jej wzrokiem i oto była, unosząca się na wodzie, kołysząca w rytm fal.
- Zaśpiewaj ze mną - wyrzęził Randy. - Kibice Jankesów, wszyscy razem, chórem... Koniec szkoły cieszmy się... czas na taniec, czas na śpiew...
Kolory zaczęły tworzyć się i wirować. Tym razem Randy nie odwrócił wzroku.
- Kochasz? - szepnął.
Gdzieś z drugiej strony pustego jeziora odpowiedział mu krzyk nura.
(The Beggar and the Diamond)
Przełożył: MICHAŁ WROCZYŃSKI
Tę króciutką historyjkę – w swej oryginalnej formie hinduską przypowieść – po raz pierwszy opowiedział mi pan Surendra Patel z Nowego Jorku. Przerobiłem ją bardzo swobodnie i przepraszam za to wszystkich, którzy znają jej formę oryginalną, gdzie głównymi bohaterami jest Bóg Sziwa i jego małżonka, Parvati.
Pewnego dnia pojawił się przed Bogiem archanioł Uriel z zatroskaną twarzą.
– Co cię trapi? – zapytał Bóg.
– Widziałem coś bardzo smutnego – odpowiedział Uriel i wskazał pod stopy. – Tam na dole.
– Na ziemi? – zapytał z uśmiechem Bóg. – Och! Tam smutku nie brakuje! Ale zobaczmy.
Pochylili się. Daleko w dole dostrzegli obszarpaną postać, która wlokła się powoli wiejską drogą na przedmieściach Chandrapuru. Mężczyzna był bardzo chudy, a nogi i ręce pokrywały mu rany. Nieustannie goniły go z ujadaniem psy, ale człowiek ani razu się nie obrócił w ich stronę, żeby odgonić je kijem; nawet wtedy, gdy chwytały go już za pięty. Po prostu wlókł się przed siebie, wspierając się głównie na prawej nodze. W pewnym momencie z dużego domu wybiegła gromadka ślicznych, dobrze odżywionych dzieci. Na ich twarzach malowały się wstrętne uśmiechy. Kiedy obdarty mężczyzna wyciągał w ichstronę pustą, żebraczą miskę, zaczęły ciskać w niego kamieniami.
– Idź stąd, paskudniku! – zawołało jedno z dzieci. – Idź stąd na pola i tam sobie umieraj!
W tym momencie archanioł Uriel zapłakał.
– Dobrze, dobrze – powiedział Bóg i poklepał go po ramieniu. – Myślałem, że jesteś twardszy.
– Bez wątpienia – odparł Uriel, wycierając oczy. – Ale ten człowiek na dole uosabia wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na synów i córy ziemi.
– Oczywiście, że tak – powiedział Bóg. – To jest Ramu i na tym właśnie polega jego rola. Kiedy umrze, ktoś inny przejmie po nim to zadanie. To bardzo zaszczytne zajęcie.
– Być może – przyznał Uriel, zasłaniając ramieniem twarz. – Ale nie mogę znieść tego widoku. Jego cierpienie wypełnia mi serce mrokiem.
– Tutaj mrok jest niedozwolony – odparł Bóg – zatem muszę przedsięwziąć stosowne środki i zmienić to, co sprowadziło na ciebie ten mrok. Popatrz, mój miły archaniele.
Uriel popatrzył na Boga i ujrzał, że ten trzyma w dłoni diament wielkości pawiego jaja.
– Kamień tak czysty i tej wielkości zapewni mu pożywienie do końca życia; jemu i jeszcze siedmiu pokoleniom jego potomków – zauważył Bóg. – Tak naprawdę, będzie to najpiękniejszy klejnot na ziemi. A teraz... popatrzmy
Odpadł na czworaka, wyciągnął rękę z diamentem, wsunął dłoń między dwie niewielkie chmurki i rzucił klejnot na dół. Razem z Urielem bacznie obserwowali lot kamienia, patrzyli, jak spada na środek drogi, którą szedł Ramu.
Diament był tak duży i ciężki, że Ramu, gdyby tylko był młodszym człowiekiem, niewątpliwie usłyszałby, że klejnot uderza w ziemię. Ale w ostatnich latach słuch bardzo mu stępiał, podobnie jak odmawiać mu zaczynały posłuszeństwa płuca, krzyż i nerki. Tylko wzrok miał ciągle bystry jak w czasach młodości, gdy liczył sobie dwadzieścia jeden lat.
Wlókł się drogą, pokonując niewielkie wzniesienie, nieświadom tego, że po drugiej stronie pagórka leży połyskliwy, lśniący w promieniach słońca diament. Ramu ciężko westchnął... po czym przystanął, pochylił się wsparty na kiju, a jego westchnienie przeszło w kaszel. Stał opierając się obiema rękami na kosturze i czekał, aż atak minie. Kiedy kaszel prawie się uspokajał, kij – stary, suchy i prawie tak samo zużyty jak Ramu – pękł z głośnym trzaskiem, a Ramu upadł na pokrytą kurzem drogę.
Leżał, spoglądając w niebo i zastanawiał się, dlaczego Bóg jest tak okrutny. „Przeżyłem wszystkich, których kochałem – myślał – ale nie tych, których nienawidzę. Stałem się tak stary i brzydki, że obszczekują mnie psy, a dzieci rzucają we mnie kamieniami. Od trzech miesięcy żywię się najnędzniejszymi ochłapami, a od dziewięciu lat, albo i więcej nie jadłem przyzwoitego posiłku w otoczeniu rodziny i przyjaciół. Jestem włóczęgą depczącym oblicze ziemi, bez domu, który mógłbym nazwać swoim. Tej nocy będę spał pod drzewem albo pod żywopłotem, bez dachu nad głową, który zapewniłby mi ochronę przed deszczem. Ciało mam pokryte ranami, bolą mnie plecy, a kiedy przekraczam wodę, widzę krew tam, gdzie nie powinno jej być. Moje serce jest puste jak ta żebracza miska”.
Ramu powoli dźwignął się z ziemi i znów popatrzył w niebo, nieświadom tego, że niecałe dwadzieścia metrów przed nim, po drugiej stronie suchego pagórka leży skryty jeszcze przed jego bystrym wzrokiem największy diament na świecie.
– Boże, jestem nieszczęśliwy – powiedział. – Nie nienawidzę Cię, ale się obawiam, że nie jesteś przyjacielem ani moim ani żadnego człowieka.
Powiedziawszy to, poczuł się trochę lepiej i podjął wędrówkę. Na chwilę tylko pochylił się i podniósł z ziemi duży kawałek złamanego kija. Idąc wymawiał sobie owo rozżalenie się nad sobą i niewdzięczną modlitwę.
„Bo przecież istnieje kilka rzeczy, za które powinienem być wdzięczny – rozumował. – Dzień jest wyjątkowo piękny, to raz, i jakkolwiek ciało pod wieloma względami mnie zawodzi, to przynajmniej zachowałem ostry wzrok. Pomyśl, jakie by to było okropne, gdybyś oślepł”.
Żeby udowodnić samemu sobie, jak okropna byłaby ślepota, Ramu zacisnął powieki i szedł, macając przed sobą drogę ułomkiem kija; jak robią to ślepcy za pomocą laski. Ciemność okazała się straszliwa, zapierająca w piersiach dech, zupełnie odbierała poczucie kierunku. Wkrótce Ramu nie wiedział czy posuwa się jeszcze środkiem drogi, czy też znalazł się już na jednym z jej skrajów i lada chwila wpadnie do przydrożnego rowu. Sama myśl o tym, co taki upadek znaczyłby dla jego starych, kruchych kości, budziła w nim dreszcz przerażenia. Mimo to nie otwierał oczu i szedł dalej na ślepo.
– To cię oduczy niewdzięczności, staruszku – mruknął do siebie. – Do końca swych dni zapamiętasz, że może i jesteś żebrakiem, ale przynajmniej nie ślepym żebrakiem, i będziesz z tego czerpał radość.
Ramu nie wpadł do przydrożnego rowu ani po lewej, ani po prawej stronie traktu. Zboczył jedynie trochę na prawo, dotarł na szczyt wzniesienia i zaczął schodzić łagodnym stokiem, mijając olbrzymi diament, który lśniąc spoczywał w pyle drogi. Lewa stopa Ramu była już o niecałe pięć centymetrów od klejnotu.
Przeszedłszy jeszcze trzydzieści metrów, Rame rozchylił powieki. Oczy zalało mu jaskrawe, słoneczne światło; zdawało się, że światłość zalewa również jego umysł. Popatrzył z zadowoleniem po przymglonym leciutko, niebieskim niebie, po zakurzonych żółtych polach, po srebrzystej wstędze ubitej drogi. Na widok przelatującego z drzewa na drzewo ptaka roześmiał się i jakkolwiek nie obejrzał się za siebie, i nie zobaczył wielkiego diamentu leżącego nieopodal za jego plecami, zapomniał o ranach i bolących plecach.
– Dzięki ci, Boże, za wzrok! – wykrzyknął. – Dziękuję ci przynajmniej za to! Może zobaczę na drodze coś wartościowego: starą butelkę, którą sprzedam na bazarze, a może jakiś pieniążek. Ale jeśli nawet niczego nie znajdę, pozostanie mi wzrok. Dziękuję ci Boże za oczy! Na Boga, dzięki ci Boże!
I zadowolony ruszył przed siebie, zostawiając za plecami diament. Wtedy Bóg wyciągnął rękę po klejnot i z powrotem umieścił go w zboczu góry w Afryce, skąd był go uprzednio zabrał. I prawie natychmiast, tknięty nową myślą (jeśli można o Bogu powiedzieć, że tknęła go nowa myśl), ułamał z rosnącego na veldzie drzewa solidny kij i zrzucił go na drogę Chandrapur, podobnie jak poprzednio zrzucił diament.
– Różnica polega na tym – powiedział Bóg do Uriela – że nasz przyjaciel Ramu znajdzie ten kij, który do końca życia służyć mu będzie za laskę.
Uriel popatrzył niepewnie na Boga (choć był archaniołem, popatrzył tak samo niepewnie jak każdy, kto popatrzyłby w to płomienne oblicze).
– Czy dałeś mi lekcję, Panie?
– Nie wiem – odparł dobrotliwie Bóg. – Może?
(The Boogeyman)
Przełożył: MICHAŁ WROCZYŃSKI
- Przyszedłem do pana, ponieważ chcę coś panu opowiedzieć - odezwał się mężczyzna spoczywający na leżance w gabinecie doktora Harpera.
Człowiek ten nazywał się Lester Billings i pochodził z Waterbury w Connecticut. Historia choroby, którą wręczyła lekarzowi siostra Vickers, informowała, że pacjent miał dwadzieścia osiem lat, pracował w firmie przemysłowej w Nowym Jorku, był rozwiedziony i miał troje dzieci. Wszystkie nie żyły.
- Nie mogłem pójść do księdza, bo nie jestem katolikiem. Nie mogłem pójść do prawnika, bo nie zrobiłem nic, w czym prawnik mógłby mi pomóc. Ja, panie doktorze, zabiłem swoje dzieci. Po kolei. Wszystkie.
Doktor Harper włączył magnetofon.
Billings leżał na kanapce nieruchomo i sztywno, jakby połknął kij od szczotki. Leżanka była trochę za krótka i stopy pacjenta wystawały poza mebel. Przedstawiał sobą obraz człowieka, który cierpliwie znosi nieuniknione upokorzenie. Ręce złożył na piersiach w pozie nieboszczyka. Twarz miał spokojną, ale pełną czułości. Patrzył w nieskazitelnie biały sufit, zupełnie jakby obserwował jakieś zmieniające się tam obrazy.
- Czy chodzi o to, że pan naprawdę je zabił, czy też...
- Nie. - Zniecierpliwione machnięcie ręką. - Ale jestem za to odpowiedzialny. Denny’ego w sześćdziesiątym siódmym. Shril w siedemdziesiątym pierwszym. Andy’ego w tym roku. Chcę panu o tym opowiedzieć.
Doktor Harper milczał. Pomyślał sobie, że Billings wygląda staro i nędznie. Włosy miał przerzedzone, cerę ziemistą. Oczy zdradzały wszelkie nieszczęsne sekrety whisky.
- Nie rozumie pan, że zostały zamordowane? Tylko że nikt w to nie wierzy. Gdyby dano mi wiarę, wszystko byłoby w porządku.
- Dlaczego?
- Ponieważ...
Billings urwał i gwałtownie wsparł się na łokciach, rzucając bystre spojrzenie w drugi koniec pokoju.
- Co to jest? - warknął.
Oczy zwęziły mu się tak, że tworzyły tylko ciemne szparki.
- Gdzie?
- Tamte drzwi.
- Szafa - wyjaśnił doktor Harper. - Chowam w niej płaszcz i kalosze.
- Proszę ją otworzyć. Chcę zobaczyć co jest w środku.
Doktor Harper bez słowa wstał, przeszedł przez gabinet i otworzył szafę. Na jednym z czterech czy pięciu wieszaków wisiał ciemny płaszcz przeciwdeszczowy. Niżej widać było parę lśniących śniegowców. W jednej z nich ostrożnie wetknięto numer Timesa. Poza tym szafa była pusta.
- W porządku? - zapytał lekarz.
- W porządku.
Billings opadł na plecy i przybrał poprzednią pozycję.
Doktor Harper wrócił na krzesło i popatrzył na pacjenta.
- A więc twierdzi pan, że gdyby udowodniono panu, że zamordował pan troje swoich dzieci, skończyłyby się problemy? Dlaczego?
- Trafiłbym do więzienia - wyjaśnił bez chwili wachania Billings. - Dostałbym dożywocie. A w więzieniu do każdej celi można zaglądać. Do każdej.
Uśmiechnął się w przestrzeń.
- W jaki sposób zamordował pan swoje dzieci?
- Proszę mnie nie naciskać.
Billings odwrócił się w jego stronę i popatrzył żałośnie.
- Niech pan się nie obawia. Wszystko panu opowiem. Nie jestem taki jak reszta pańskich cudaków, którzy stąpają dumnie, udając, że są Napoleonem, albo tłumaczą, że brali heroinę, bo mamusia ich nie kochała. Wiem, że pan mi nie wierzy. Ale nie dbam o to. To bez znaczenia. Wystarczy mi, jeśli wszystko opowiem.
- W porządku. - Doktor Harper wyjął fajkę.
- Z Ritą ożeniłem się w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym roku. Miałem wówczas dwadzieścia jeden lat, a ona osiemnaście. Była w ciąży. Z Dennym. - Skrzywił się. - Musiałem przerwać naukę i iść do pracy. Ale niewiele mnie to obeszło. Kochałem ich. Byliśmy szczęśliwi.
Rita ponownie zaszła w ciąże zaraz po urodzeniu Denny’ego i w grudniu sześćdziesiątego szóstego na świat przyszła Shril. Andy urodził się latem sześćdziesiątego dziewiątego, ale wtedy Denny już nie żył. Andy’ego nie planowaliśmy. Rita się pomyliła. Sama mi to powiedziała. Mówiła, że te wszystkie środki antykoncepcyjne nie zawsze skutkują. ale ja myślę, że to nie był przypadek. Dzieci wiążą mężczyźnie ręce, sam pan o tym najlepiej wie. A kobiety to bardzo lubią; zwłaszcza jeśli mężczyzna jest od nich mądrzejszy. Nie sądzi pan, że jest w tym odrobina prawdy?
Harper dyplomatycznie chrząknął.
- Tak czy owak, nieważne. Kochałem ich - ciągnął mściwie Billings, jakby darzył dzieci uczuciem na przekór swojej żonie.
- Kto zabił pańskie dzieci? - zapytał Harper.
- Czarny lud - odrzekł szybko Lester Billings. - Wszystkie zabił Czarny lud. Po prostu wyłaził z szafy i zabijał. - Odwrócił się na bok i wytrzeszczył zęby. - Myśli pan, że zwariowałem. Ma pan to wypisane na twarzy. Ale mnie to nic a nic nie obchodzi. Chcę jedynie o wszystkim panu opowiedzieć i umrzeć.
- Słucham.
- Zaczęło się, kiedy Denny miał dwa latka, a Shril była jeszcze niemowlęciem. Zaczął płakać, gdy Rita położyła go do łóżka. Rozumie pan, mieliśmy w domu dwie sypialnie. Shril spała w kołysce wstawionej do naszego pokoju. W pierwszej chwili myślałem, że dzieciak płacze dlatego, że nie pozwoliliśmy mu zabrać do łóżka butelki. Rita powiedziała, żebym nie robił z tego problemu i dał mu spokój. Ale w taki właśnie sposób rozpuszcza się dzieci. Psuje się je, bo się im na wszystko pozwala. A później taki złamie rodzicom serce albo zmajstruje jakiejś dziewczynie bachora, albo weźmie się za narkotyki. Może też zostać pedziem. Czy wyobraża pan sobie, że pewnego dnia dowiaduje się pan, że pański dzieciak, pański syn, jest pedziem?
W każdym razie, kiedy nieustannie wszczynał takie awantury, zacząłem osobiście kłaść go spać. Jak nie przestawał się mazać, to dostawał klapsa. Kiedyś Rita oświadczyła mi, że Denny ciągle powtarza słowo „światło”. No cóż, nie wiem, czy mężczyzna potrafi zrozumieć, co mówią tak małe dzieci. Może tylko matka.
Rita chciała zostawiać mu zapaloną lampkę nocną. Wie pan taki kinkiet z rysunkami myszki Micky, psa Huckleberry’ego czy z czymś innym. Nie pozwoliłem. Jeśli dziecko od małego boi się ciemności, będzie się bało również wtedy, gdy dorośnie.
No dobrze. Denny umarł pierwszego lata po narodzinach Shril. Położyłem go do łóżka, a on natychmiast zaczął ryczeć. Tym razem usłyszałem co powiedział. Wskazał szafę i rzekł: „Czarny Lud, tatusiu, Czarny Lud”.
Zgasiłem światło i wróciłem do naszego pokoju. Zapytałem Ritę, dlaczego uczy dziecko takich dziwnych wyrazów. Kusiło mnie nawet, żeby jej przyłożyć, ale opanowałem się. Oświadczyła, że niczego takiego go nie uczyła. Nazwałem ją kłamczuchą.
Widzi pan, to było dla mnie bardzo ciężkie lato. Udało mi się zdobyć tylko robotę w magazynach, gdzie ładowałem na ciężarówki skrzynki z pepsi-colą. Czułem się zmordowany jak koń. Na dodatek Shril bez przerwy budziła się w nocy i płakała, a Rita wstawała, wyciągała ją z kołyski i wąchała pieluchy. Mówię panu, czasami miałem ochotę wyrzucić obie przez okno. Chryste Nazareński, dzieci potrafią nieraz człowieka doprowadzić do szału. Człowiek mógłby ich nawet zabić.
Cóż, mała obudziła mnie o czwartej nad ranem, zgodnie z własnym harmonogramem. Pół śpiąc, nie otwierając nawet oczu, poczłapałem do łazienki, a później Rita poprosiła, żebym sprawdził, czy Danny dobrze śpi. Powiedziałem, żeby zrobiła to sama, i wróciłem do łóżka. Zasypiałem już, kiedy zaczęła krzyczeć.
Wyskoczyłem z pościeli i pobiegłem do pokoju Denny’ego. Leżał na plecach i nie żył. Był biały jak mąka, z wyjątkiem tych miejsc, gdzie... gdzie opadła krew... Na łydkach, na tyle głowy, na... na pośladkach. Miał otwarte oczy. Widzi pan, one były najgorsze. Szeroko otwarte i szkliste jak oczy w głowie łosia, która wisi nad kominkiem. Jak na zdjęciach z Wietnamu pokazujące martwe dzieci żółtków. Ale amerykańskie dziecko nie powinno tak wyglądać. Martwe i leżące na plecach. Na noc wkładaliśmy mu gumowe majtki z pieluchą, ponieważ przez kilka ostatnich tygodni moczył się przez sen. Okropne. Jak ja tego dzieciaka kochałem.
Billings powoli potrząsnął głową i znów przesłał lekarzowi sztuczny, wystraszony uśmiech.
- Rita miała zadartą wysoko głowę i krzyczała. Chciała wyciągnąć Denny’ego z łóżka i tulić w ramionach, ale jej nie pozwoliłem. Policja bardzo nie lubi, kiedy niszczy się ślady. Wiedziałem...
- Wiedział pan, że to był Czarny Lud? - spytał cicho Harper.
- Och, nie! Wtedy jeszcze nie. Ale zauważyłem jedno. Nie przywiązywałem do tego znaczenia, lecz ten drobny szczegół utkwił mi mocno w pamięci.
- Jaki szczegół?
- Drzwi od szafy były uchylone. Odrobinę. Zaledwie szpara. Ale wiedziałem, że przecież je dokładnie zamknąłem. Rozumie pan, w środku były plastikowe worki na ubrania. Dzieciak zacznie się nimi bawić i kaput. Uduszenie. Sam pan najlepiej wie, prawda?
- Wiem. Co było dalej?
Billings wzruszył ramionami.
- Pochowaliśmy go.
Popatrzył żałośnie na ręce, które rzucały ziemię na trzy małe trumienki.
- Czy wszczęto dochodzenie?
- Pewnie. - Oczy Billingsa szyderczo rozbłysły. - Pojawił się jakiś wsiowy konował ze stetoskopem, czarną walizką pełną pastylek od kaszlu dla dzieci, a w zanadrzu miał dyplom weterynarza. Uduszenie się poduszką; tak to określił! Słyszał pan kiedyś takie gówno? Dzieciak miał trzy lata!
- Do uduszenia się poduszką najczęściej wśród dzieci w pierwszym roku życia - odparł ostrożnie Harper. - Niemniej diagnozy takie wstawia się do aktu zgonu do lat pięciu, żeby lepiej...
- Opowiadasz pan głupoty! - wykrzyknął rozeźlony Billings.
Harper bez słowa ponownie zapalił fajkę.
- W miesiąc po pogrzebie przenieśliśmy Shril do dawnego pokoju Denny’ego. Rita za nic w świecie nie chciała się na to zgodzić, ale w końcu ostatnie słowo należało do mnie. Uczyniłem to z ciężkim sercem; proszę mi wierzyć. Jezu, jak ja bardzo chciałem żeby Shril spała z nami. Ale człowiek nie może być nadopiekuńczy. W ten sposób wyrządza się tylko dziecku krzywdę. Kiedy byłem mały, matka zabierała mnie na plażę i bez przerwy wrzeszczała o chrypłym głosem: „Nie odchodź tak daleko! Nie idź tam! Uważaj na cofające się fale! Przecież jadłeś zaledwie przed godziną! Nie zanurzaj się z głową!” Musiałem wtedy uważać na rekiny! I co? Do dzisiaj nie jestem w stanie nawet zbliżyć się do wody. Drętwieję na sam widok plaży. Kiedyś, jeszcze jak żył Denny, Rita skłoniła mnie, żebym zabrał ją i dzieciaki do Savin Rock. Czy pan wie, że odchorowałem tę wyprawę? W stosunku do dzieci nie wolno być nadopiekuńczym. Siebie również nie wolno rozpieszczać. Życie płynęło dalej. Shril poszła do łóżeczka Denny’ego. Wyrzuciliśmy tylko stary materac. Nie chciałem, żeby moja dziewczynka złapała jakąś bakterię.
Upłynął rok. Pewnego wieczoru, kiedy kładłem Shril do łóżeczka, zaczęła zawodzić, krzyczeć i płakać. „Czarny Lud, tatusiu, Czarny Lud, Czarny Lud”.
A mnie poderwało. To samo przecież było z Dennym. Od razu przypomniałem sobie, że tamtej nocy, kiedy umarł Denny, zastałem uchylone drzwi od szafy. W pierwszej chwili chciałem zabrać Shril do naszej sypialni.
- I zabrał pan?
- Nie. - Billings popatrzył na dłonie i skrzywił się. - Jak mogłem pójść do Rity i przyznać, że nie miałem racji? Musiałem okazać charakter. Zawsze była taką trzęsącą się meduzą... proszę zauważyć fakt, jak łatwo chodziła ze mną do łóżka, kiedy nie byliśmy jeszcze małżeństwem.
- Z drugiej strony proszę zważyć fakt, jak łatwo pan chodził z nią do łóżka - odparł Harper.
Billings, który przekładał właśnie ręce, zamarł w bezruchu, poczym powoli przekręcił głowę w stronę lekarza i popatrzył na niego.
- Zaczyna się pan wymądrzać?
- Nie, wcale nie.
- Więc proszę pozwolić mi opowiadać w taki sposób, w jaki mi się podoba - warknął Billings. - Przyszedłem do pana, żeby zrzucić ciężar z piersi. Opowiedzieć moją historię. Nie zamierzam informować o moim życiu erotycznym, jeśli pan tego się spodziewał. Uprawialiśmy z Ritą zwyczajne stosunki seksualne, bez żadnych tam świństw. Wiem, że wielu ludziom rośnie serce, kiedy o tym mówią, ale ja do nich nie należę.
- Nie ma sprawy - zgodził się Harper.
- Nie ma sprawy - jak echo dość arogancko powtórzył Billings.
Najwyraźniej stracił wątek, bo powędrował niespokojnym spojrzeniem w stronę zamkniętej na głucho szafy.
- Może chce pan, żeby ją otworzyć? Zapytał Harper.
- Nie! - sprzeciwił się gwałtownie Billings i nerwowo się uśmiechnął. - Po co mam oglądać pana kalosze?
Umilkł i po chwili ciągnął dalej.
- Ją również zabrał Czarny Lud. - Przeciągnął dłonią po czole. Najwyraźniej przypomniał sobie przebieg wydarzeń. - Miesiąc później. Ale przedtem wydarzyło się coś jeszcze. W środku nocy usłyszałem hałas, a w chwilę później krzyk córki. Błyskawicznie pobiegłem do jej pokoju, otworzyłem drzwi - w hallu paliło się światło - i... siedziała w łóżku i płakała, a w pokoju coś się poruszyło. Głęboko w cieniu, przy szafie. Coś się prześlizgnęło.
- Czy szafa była otwarta?
- Odrobinę. Zaledwie szpara. - Billings przejechał językiem po wargach. - Shril krzyczała coś o Czarnym Ludzie. I wymówiła jeszcze słowo „szpony”. Zabrzmiało to jak „śpany”. Rozumie pan, dzieci mają kłopoty z wymową twardych głosek. Rita wbiegła na piętro i zapytała, co się stało. Powiedziałem, że mała przestraszyła się cienia gałęzi poruszającego się na suficie.
- Siafa? - spytał nagle Harper.
- Co proszę?
- Siafa... szafa. Może chciała powiedzieć „szafa”?
- Może - odparł Billings. - Mogło być i tak. Ale nie sądzę. Myślę, że powiedziała „szpony”. - Znów popatrzył na szafę. - Szpony, długie szpony. - Jego głos przeszedł nagle w szept.
- Zajrzał pan do tej szafy?
- N...naturalnie. - Billings zaplótł na piersiach dłonie tak mocno, że kłykcie palców pobielały mu niczym księżyce.
- Znalazł pan coś? Czy dostrzegł pan...
- Niczego nie dostrzegłem! - wrzasnął nieoczekiwanie Billings. Słowa te wyprysnęły z niego niczym czarny korek zatykający jego duszę. - To ja ją znalazłem, kiedy umarła, rozumie pan? Była czarna. Cała czarna. Połknęła własny język i była czarna jak Murzyn grany w teatrze przez białego, i wytrzeszczała na mnie oczy. Oczy miała jak u wypchanych zwierząt, lśniące i straszne, jak z żywego marmuru. Mówiły: „Tato, pozwoliłeś mu mnie zabrać, tato, zabiłeś mnie, tato, pomogłeś mu mnie zabić...”
Głos mu zadrżał. Po policzku spłynęła wielka, wrzeszcząca ciszą i cierpieniem łza.
- Widzi pan, było to zakłócenie pracy mózgu. To czasami zdarza się u dzieci. Zły sygnał z mózgu. Zrobiono sekcję zwłok w szpitalu Hartford. Oświadczyli mi, że zadławiła się językiem, kiedy dostała konwulsji. Wróciłem do domu sam, bo Ricie zaaplikowali jakieś prochy uspokajające i zostawili ją w klinice. Odchodziła wprost od zmysłów. Musiałem wrócić do domu sam, ale wiedziałem, że dziecko nie dostaje konwulsji tylko dlatego, że coś mu się popierdzieli w mózgu. Ze strachu tak! Musiałem wrócić do domu, gdzie było to coś. - Zniżył głos do szeptu. - Spałem na kanapie przy zapalonym świetle.
- Czy wydarzyło się coś nowego?
- Miałem sen - odparł Billings. - Byłem w ciemnym pokoju, w którym czaiło się coś, czego... czego nie mogłem dokładnie zobaczyć; coś w szafie. To coś wydawało dźwięki... mlaskało. Przypomniał mi się komiks, który czytałem w dzieciństwie. Opowieści z krypty, zna to pan? Jezu! Był tam chłopak, który nazywał się Graham Ingles; potrafił przywołać każdą najbardziej przerażającą rzecz na świecie i spoza świata. Tak czy owak, w moim śnie kobieta utopiła swego męża. Przywiązała mu do nóg kawały betonu i utopiła w zalanym wodą kamieniołomie. Ale on wrócił. Rozkładał się, był czarnozielony, ryby wyżarły mu oczy, a we włosach miał wodorosty. Wrócił i zabił ją. A kiedy wyrwałem się ze snu w środku nocy, wydawało mi się, że pochyla się nade mną. I miał szpony... długie szpony...
Doktor Harper popatrzył na stojący na biurku cyfrowy zegarek. Lester Billings mówił już blisko pół godziny.
- Jakie nastawienie miała do pana żona po powrocie ze szpitala? - zapytał.
- Ciągle mnie kochała - odparł z dumą Billings. - I ciągle robiła to, co jej kazałem. Bo taka już jest rola żony, nieprawdaż? Od tej całej emancypacji kobiet człowiekowi robi się niedobrze. Najważniejszą rzeczą w życiu jest znać swoje miejsce. Swoje miejsce... tak...
- Miejsce w życiu?
- Właśnie. - Billings strzelił palcami. - Dokładnie to. A żona powinna być mężowi posłuszna. Och, przez cztery czy pięć miesięcy była blada jak z księżyca... Snuła się po domu, nie oglądała telewizji, nie nuciła pod nosem, nie śmiała się. Wiedziałem, że musi z tego wyjść. Kiedy dzieci umierają tak wcześnie, człowiek nie zdąży się jeszcze do nich przyzwyczaić. Niewiele czasu musi upłynąć, żeby podchodząc do biurka, na których stoją ich fotografie, z trudem przypominał sobie, kogo przedstawiają.
Chciała mieć kolejne dziecko - dodał ponuro. - Oświadczyłem, że to poroniony pomysł. Och, nie na zawsze, ale tylko chwilowo. Powiedziałem jej, że musimy się ze wszystkim oswoić i nacieszyć sobą. Dotąd nie mieliśmy na to czasu. Żeby pójść do głupiego kina, trzeba było fest główkować i załatwiać kogoś do dziecka. Nie mogliśmy się wybrać do miasta, do opery, dopóki Rita nie zorganizowała jakiejś przyjaciółki, która posiedziałaby z dziećmi; moja mamusia nie chciała mieć z nami nic wspólnego. Denny za wcześnie przyszedł na świat, rozumie pan? Matka uważała Ritę za wycierucha i zwykłą ulicznicę. Zresztą mianem ulicznicy określała wszystkie dziewczęta. Czyż to nie komedia? Kiedyś odbyła ze mną poważną rozmowę: opowiedziała o chorobach, które mi grożą, jeśli będę zadawał się z kur... z prostytutką. Oświadczyła, że jeśli mój ku... penis zacznie któregoś dnia piec i będzie piekł nazajutrz, to wszystko jasne. Nie pojawiła się nawet na naszym ślubie.
Billings zabębnił palcami po klatce piersiowej.
- Ginekolog sprzedał Ricie spiralę. To zabezpieczy, oświadczył. Włożył jej to w... w to miejsce i już. W razie czego nie dojdzie do zapłodnienia jaja, oświadczył, a ona nawet nie będzie czuła, że to ma. - Billings popatrzył w sufit i uśmiechnął się ponuro. - Nikt nie będzie czuł, że coś tam jest. No i po dziewięciu miesiącach skończyło się porodem. Do bani.
- Żadna metoda antykoncepcji nie jest pewna na sto procent - odezwał się Harper. - Pigułki dają tylko dziewięćdziesiąt osiem procent pewności. Spirala może się przemieścić podczas jakiegoś skurczu, podczas mocniejszej miesiączki, a nawet, w wyjątkowych przypadkach przy oddawaniu moczu.
- Jasne. Albo kobieta może ją sama wyciągnąć.
- To też możliwe.
- Co działo się dalej? Robiła na drutach małe ubranka, śpiewała pod prysznicem i jak wariatka zajadała się piklami. Siadała mi na kolanach i twierdziła, że taka była widać wola boska. Pszczoły pierdoły.
- Dziecko przyszło na świat pod koniec tego samego roku, kiedy umarła Shril?
- Zgadza się. Chłopiec. Nazwała go Andrew Lester Billings. Początkowo nie chciałem mieć z tym wszystkim nic wspólnego. Uważałem, że skoro spieprzyła sprawę, niech sama sobie radzi. Wiem, jak to brzmi, ale niech pan nie zapomina, że przeszedłem już swoje.
Szybko jednak zmieniłem stosunek do Andy’ego. Ostatecznie było to jedyne dziecko do mnie podobne. Denny przypominał matkę, a Shril nikogo z nas; może trochę moją babcię Ann. Ale Andy... skóra zdarta ze mnie.
Kiedy wracałem z pracy, potrafiłem godzinami się z nim bawić. Siedząc w kojcu, chwytał mój palec i śmiał się albo gaworzył. Uwierzy pan, dzieciak miał tylko dziewięć tygodni, a już śmiał się do swego taty.
Pewnego wieczoru kupiłem w sklepie samochodzik-zabawkę i powiesiłem mu nad łóżkiem. Ja! Ja, który uważałem, że dziecko nie doceni zabawki tak długo, dopóki nie będzie na tyle duże, żeby za nią podziękować. Ale kupiłem. Kupiłem mu tę głupią zabawkę i natychmiast uświadomiłem sobie, że nikogo i niczego nie kochałem na świecie bardziej niż tego brzdąca. Akurat podłapałem bardzo dobrą robotę. Sprzedawałem sprzęt wiertniczy w firmie Cluett and Sons. Powodziło nam się bardzo dobrze, więc kiedy Andy miał roczek, przenieśliśmy się do Waterbury; ze starym miejscem wiązało się zbyt wiele złych wspomnień.
- I zbyt wiele szaf.
- Następny rok był najlepszy w naszym życiu. Oddałbym prawą rękę, żeby tylko wróciły tamte dni. Och, naturalnie, wojna w Wietnamie ciągle trwała, po ulicach snuli się na golasa hipisi, a czarnuchy darły ryje, ale nas to nie dotyczyło. Mieszkaliśmy w miłej okolicy na cichej uliczce. Byliśmy szczęśliwi - podsumował prosto. Raz zapytałem Ritę, czy nie dręczy jej jakiś niepokój. Wie pan do trzech razy sztuka i te rzeczy. Odparła, że nie. Oświadczyła, że Andy jest kimś szczególnym. Powiedziała, że Bóg osobiście roztacza nad nim opiekę.
Billings zapatrzył się ponuro w sufit.
- Ostatni rok nie był już tak dobry. Coś się zmieniło w samym domu. Zacząłem trzymać buty w przedpokoju, ponieważ nie chciałem otwierać szafy. Myślałem: A co, jeśli to coś w niej siedzi? Co, jeśli to coś się w niej przyczaiło i tylko czeka, żebym ją otworzył i wypuścił to na wolność? Wydawało mi się, że słyszę czasami jakieś mlaskanie i jakby coś mokrego, czarnozielonego poruszało się w szafie.
Rita spytała czy nie pracuję za dużo, a ja, jak za dawnych czasów, coś jej odwarknąłem. Wychodząc do pracy, z lękiem zostawiałem ich samych w domu, ale z drugiej strony czułem ulgę, że wychodzę. Boże, wybacz mi, naprawdę czułem ulgę. Zaczynałem myśleć, że to coś zgubiło nas po tym, jak się wyprowadziliśmy. Musiało krążyć po okolicy, łazić ulicami, a nawet przemykać się kanałami. Chciało nas wyniuchać. Trwało to rok, ale w końcu nas znalazło. Wróciło. Chciało Andy’ego i chciało mnie. Zacząłem podejrzewać, że to coś istnieje naprawdę; tak dzieje się zawsze kiedy człowiek o czymś za dużo myśli, zaczyna w to wierzyć i wtedy to coś zaczyna istnieć naprawdę. Może wszystkie potwory, w które wierzyliśmy w dzieciństwie - Frankenstein, Człowiek-wilk, Mumia - wszystkie one istnieją naprawdę? Na tyle naprawdę, żeby zabijać dzieci, a dorośli myślą, że po prostu przywalił je piasek w żwirowni, utopiły się w gliniance lub po prostu zaginęły. Może...
- Czy pan celowo zbacza z tematu, panie Billings?
Billings zamilkł na bardzo długą chwilę - na zegarku cyfrowym minęły dwie minuty. Dopiero wtedy się odezwał.
- Andy umarł w lutym. Rity przy tym nie było. Dostała telefon od swego ojca. Jej matka miała w dzień po nowym roku wypadek samochodowy i lekarze nie rokowali większych nadziei. Pojechała tam nocnym autobusem.
Jej matka nie umarła, choć w stanie krytycznym była bardzo długo... przez dwa miesiące. Wynająłem kobietę do opieki nad Andym. Strzegliśmy nocami domu. Drzwi do szafy zaczęły się otwierać.
Billings zwilżył językiem wargi.
- Dzieciak sypiał ze mną w pokoju. To też śmieszna rzecz. Kiedy miał dwa lata, Rita spytała, czy nie zamierzam go przenieść do innej sypialni. Rozumie pan, jedna z tych bzdur, że dziecko nie powinno spać z rodzicami w tym samym pokoju; może nabrać urazu do seksu i takich tam rzeczy. Ale nigdy nie robiliśmy tego, dopóki dzieciak nie zasnął. A poza tym nie chciałem, żeby spał sam. Bałem się po tym, co przytrafiło się Denny’emu i Shril.
- Ale w końcu pan go przeniósł - ni to spytał, ni to stwierdził doktor Harper.
- Tak. - Billings przesłał mu blady, pełen udręki uśmiech. - Przeniosłem.
Znów zapadła głucha cisza. Pacjent najwyraźniej mocował się ze wspomnieniami.
- Musiałem! - bąknął w końcu. - Musiałem! Wszystko było w porządku, dopóki była z nami w domu Rita. Kiedy wyjechała, to stało się odważniejsze. Zaczęło... - Wywrócił oczyma i zacisnął zęby, wykrzywiając twarz w paskudnym grymasie. - Och, nie uwierzy pan. Wiem, że traktuje pan mnie jak kolejnego przygłupa w pańskiej kartotece. Tak, wiem o tym, ale pana tam nie było. Jest pan kolejnym parszywym zaglądaczem do ludzkich głów.
Pewnej nocy z hukiem otworzyły się wszystkie drzwi w domu. Innego ranka, kiedy się obudziłem, odkryłem biegnące od frontowych drzwi do szafy ślady błota i ziemi. Czy to wyszło? A może przyszło? Nie wiem. Zaklinam się na rany Chrystusa, że nie wiem! Wszystkie płyty były porysowane i pokryte szlamem, lustra popękane... i te dźwięki... te dźwięki...
Przeciągnął dłonią po włosach.
- Budzi się pan o trzeciej nad ranem, patrzy w ciemność i od razu mówi pan sobie: „To tylko zegar”. Ale tak naprawdę to pan wie, że coś się skrada. Niezbyt czujnie, ponieważ chce, żeby pan to usłyszał. Wilgotny, oślizły dźwięk jak z kuchennej kanalizacji. Albo klekot, jakby to coś przeciągało szponami po balustradzie schodów. Zamyka pan oczy, bo już sam dźwięk jest wystarczająco okropny, więc gdyby pan to jeszcze zobaczył...
I cały czas boi się pan, że hałasy nagle ustaną na dłużej, a później rozlegnie się tuż przy uchu śmiech, na twarzy poczuje pan oddech śmierdzący zgniłą kapustą, a na gardle dłonie.
Billings był blady i drżał.
- Więc przeniosłem Andy’ego. Widzi pan, wiedziałem, że to pójdzie do niego, bo był słabszy. Więc zrobiłem to. Zaraz pierwszej nocy zbudził mnie jego krzyk i w końcu, kiedy wreszcie zebrałem się na odwagę, żeby tam wejść, dzieciak stał w łóżeczku i wrzeszczał: „Czarny Lud, tatusiu... Czarny Lud... chcię do tatusia, do tatusia”.
Billings krzyczał dyszkantem, jak dziecko. Oczy miał wielkie jak spodki, prawie kurczył się do dziecięcych rozmiarów.
- Nie mogłem - krzyczał wysokim głosikiem Billings. - Nie mogłem. A w godzinę później usłyszałem wrzask. Okropny, gulgoczący wrzask. Tak bardzo kochałem synka, że pobiegłem do niego, nie zapaliwszy nawet światła; biegłem, biegłem, biegłem, Jezu Boże Mario, to go trzymało; potrząsało nim jak terier potrząsa szmatą i widziałem odrażające, oklapłe ramiona i głowę stracha na wróble, i czułem smród gnijącej myszy, i słyszałem...
Urwał, a kiedy po chwili podjął opowieść, mówił już normalnym głosem dorosłego mężczyzny.
- Słyszałem, jak to złamało Andy’emu kark - ciągnął obojętnym, głuchym tonem. - Zupełnie jakby na stawie lód złamał się pod łyżwiarzem.
- Co było później?
- Och, uciekłem - odparł tym samym obojętnym, głuchym tonem. - Poszedłem do całonocnej knajpy. Zupełne tchórzostwo, prawda? Uciec do całonocnej knajpy i wypić sześć filiżanek kawy. Później wróciłem do domu. Już świtało. Zanim wszedłem na górę, zadzwoniłem po policję. Leżał na podłodze i patrzył na mnie. Oskarżał mnie. Z ucha wyciekła mu odrobina krwi. Tylko kropelka. A drzwi od szafy były uchylone... odrobinę; zaledwie szpara.
Umilkł. Harper popatrzył na zegarek. Minęło pięćdziesiąt minut.
- Proszę ustalić z siostrą termin następnej wizyty - powiedział. - Tak naprawdę, to kilku. Pasują panu wtorki i czwartki?
- Przyszedłem tylko po to, żeby opowiedzieć tę historię - odparł Billings. - Zrzucić to z serca. Bo widzi pan, ja skłamałem policji. Powiedziałem, że dzieciak chciał pewnie w nocy wydostać się z łóżeczka i... przyjęli to tłumaczenie. Oczywiście że tak. Wszystko wskazywało na to, że tak właśnie było. Przypadek, jak inne. Ale Rita wiedziała. Rita... w końcu... wiedziała...
Zakrył twarz prawą ręką i wybuchnął płaczem.
- Panie Billings, musimy jeszcze odbyć ze sobą wiele rozmów - odezwał się po chwili doktor Harper. - Wierzę, że potrafię zniszczyć w panu poczucie winy, ale najpierw pan sam musi tego chcieć.
- Nie wierzy pan, że chcę?
Billings oderwał rękę od twarzy. Oczy miał czerwone, dzikie, malował się w nich ból.
- Jeszcze nie - odparł spokojnie Harper. - Więc jak wtorki i czwartki?
Po długim milczeniu Billings mruknął:
- Cholerny psychiatra. No dobrze. No dobrze.
- Proszę umówić się z siostrą, panie Billings. I miłego dnia.
Billings roześmiał się ponuro i szybko, nie oglądając się za siebie, wyszedł z gabinetu.
Biurko pielęgniarki było puste. O bibularz oparta była kartka z napisem: „Za chwilę wracam”.
Billings odwrócił się i wszedł z powrotem do gabinetu.
- Doktorze, siostra...
Pokój był pusty.
Ale drzwi szafy były uchylone. Odrobinę. Zaledwie szpara.
- Jak miło - dobiegł z niej głos. - Jak miło.
Słowa brzmiały tak, jakby wychodziły z czyichś ust wypełnionych zgniłymi, morskimi wodorostami.
Billings stał w miejscu jak słup soli. Drzwi otworzyły się na oścież. Poczuł, że puścił mu pęcherz, poczuł w kroku gorącą wilgoć.
- Jak miło - powtórzył Czarny Lud, gramoląc się niezdarnie z szafy.
W przegniłej dłoni z długimi jak sztylety szponami ciągle jeszcze trzymał maskę doktora Harpera.
Przełożył: MICHAŁ WROCZYŃSKI
Wczesnym majowym wieczorem tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku posuwał się żwawo z rękami w kieszeniach po nowojorskiej Trzeciej Alei młody mężczyzna. Powietrze było łagodne i rześkie, niebo powoli ciemniało, przechodząc od błękitu do spokojnego, stonowanego fioletu zmierzchu. Istnieją osoby, które uwielbiają miasto, a w takie czarowne wieczory można miasto pokochać jeszcze bardziej. Mijający się w progu delikatesów, automatycznych pralni chemicznych czy restauracji ludzie uśmiechali się do siebie serdecznie. Stara kobieta pchająca zdezelowany wózek dziecięcy, na który załadowała dwie torby z zakupami, uśmiechnęła się do młodego mężczyzny.
- Hej, śliczny!
Młody człowiek oddał jej uśmiech i skinął ręką.
Minęła go myśląc: Zakochany.
Rzeczywiście sprawiał takie wrażenie. Miał na sobie jasnoszary garnitur, wąski krawat z poluźnionym odrobinę węzłem, a guzik od koszuli pod szyją rozpięty. Jego włosy były ciemne i krótko obcięte, cera jasna, a oczy błękitne. Twarz niczym szczególnym się nie wyróżniała, ale w tak cudny wiosenny wieczór, w tej alei, w maju tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku był naprawdę śliczny i stara kobieta z lekką nostalgią pomyślała sobie, że na wiosnę każdy może być śliczny... zwłaszcza jeśli śpieszy na kolację z kimś ze swoich snów, a później, zapewne, na tańce. Wiosna jest jedyną porą roku, kiedy nostalgia nie bywa zaprawiona goryczą, więc kobieta szła dalej bardzo z siebie rada, że odezwała się do młodzieńca, i jeszcze bardziej rada z tego, że on podziękował jej za komplement delikatnym skinieniem ręki.
Młodzieniec przeciął Sześćdziesiątą Trzecią Ulicę. Szedł lekkim, prawie tanecznym krokiem, na ustach igrał mu uśmiech. W połowie drogi do kolejnej przecznicy ujrzał staruszka, a obok niego załadowany kwiatami ręczny wózek, z którego łuszczyła się zielona farba; przeważały żółte - feeria żonkili i późnych krokusów. Były tam też goździki i cieplarniane róże. Staruszek jadł obwarzanek i słuchał masywnego radia tranzystorowego, które stało na skraju wózka.
Z głośnika płynęły same złe wiadomości; morderca, który zabijał swoje ofiary młotkiem, ciągle jeszcze przebyeał na wolności; John Fitzgerald Kennedy oświadczył, że rozwój wypadków w małym azjatyckim kraiku zwanym Wietnamem (spiker wymawiał „Wietenam”) władze Stanów Zjednoczonych śledzą z najwyższą uwagą i niepokojem; z East River wyłowiono zwłoki nie zidentyfikowanej kobiety; w sprawie toczonej obecnie przez zarząd miasta wojnie z handlarzami heroiny sąd i ława przysięgłych nie wydały wyroku; Rosjanie dokonali kolejnej próby nuklearnej. Każda z tych wiadomości wydawała się bez znaczenia. Powietrze było delikatne i wonne. Dwaj mężczyźni z brzuchami piwoszy stali przed sklepem z pieczywem i wymieniając kuksańce grali w gazdę. Wiosna przechylała się już w stronę lata, a lato w mieście to pora marzeń.
Młodzieniec minął stragan z kwiatami i głos przekazujący złe wiadomości stopniowo cichł. Niebawem jednak młody człowiek zawahał się, obejrzał przez ramię, chwilę się zastanawiał, po czym sięgnął do kieszeni i dotknął czegoś, co w niej trzymał. Przez moment wyglądał na kogoś zdziwionego, smutnego, wręcz opętanego, ale kiedy tylko wyciągnął rękę z kieszeni, jego twarz znów stała się pełna wielkiej pogody i niecierpliwego oczekiwania.
Z uśmiechem zawrócił do straganu. Podaruje jej kwiaty. Powinna się ucieszyć. Lubił patrzeć, jak jej oczy lśnią z zaskoczenia i radości, kiedy jej coś przynosił - drobny prezencik, ponieważ daleko było mu od zamożności. Pudełko czekoladek. Bransoletkę. Raz podarował tylko torbę pomarańcz Valencia, ponieważ wiedział, że ten gatunek Norma lubi najbardziej.
- Mój młody przyjacielu - odezwał się sprzedawca kwiatów, kiedy mężczyzna w szarym garniturze i płaszczu zatrzymał się przy straganie i z uwagą zaczął oglądać wystawiony na wózku towar.
Sprzedawca miał co najmniej sześćdziesiąt osiem lat, ubrany był w tkany maszynowo, zniszczony sweter, a na głowie, mimo że wieczór był bardzo ciepły, nosił małą czapeczkę. Jego twarz stanowiła mapę zmarszczek, oczy były głęboko osadzone, a między palcami drżał mu papieros. Ale doskonale pamiętał, co to znaczy być młodym na wiosnę - młodym i tak zakochanym, że trudno sobie znaleźć miejsce. Zazwyczaj twarz sprzedawcy przybierała surowy wyraz, ale teraz rozjaśniał ją pogodny uśmiech, taki sam jak twarz starszej kobiety z zakupami: chłopiec stanowił przypadek ewidentny. Sprzedawca strząsnął z wypchanego na brzuchu swetra okruchy obwarzanka i pomyślał: Gdyby temu dzieciakowi nagle cos się przytrafiło, każdy z najwyższą ochotą ruszyłby mu na pomoc.
- Po ile ma pan kwiaty? - zapytał młody człowiek.
- Za dolara przygotuję przepiękny bukiet. To są róże z cieplarni. Kosztują trochę drożej, siedemdziesiąt centów za sztukę, ale jeśli kupi pan pół tuzina, sprzedam je za trzy i pół dolara.
- Trochę drogo.
- Nic, co dobre, nie jest tanie, mój młody przyjacielu. Matka nie nauczyła pana tej prawdy?
Młodzieniec roześmiał się.
- Chyba coś o tym wspomniała.
- Jasne. Musiała wspominać. Dam panu sześć: dwie czerwone, dwie żółte i dwie białe. Czy może być coś piękniejszego? Przybiorę trochę gipsówką. One to uwielbiają. I dam kilka liści paproci. Ale może woli pan bukiet za dolara?
- One? - zapytał młody człowiek ciągle się uśmiechając.
- Mój młody przyjacielu - odparł sprzedawca, wrzucając do rynsztoka niedopałek papierosa; uśmiechnął się. - W maju nikt nie kupuje kwiatów dla siebie. To jest zgoła prawo narodowe. Rozumie pan co mam na myśli.
Młodzieniec pomyślał o Normie, o jej radosnych pełnych zdumienia oczach, o łagodnym uśmiechu i pochylił lekko głowę.
- Chyba tak.
- Jasne. Więc na co się pan decyduje?
- A jak pan myśli?
- Powiem panu, co myślę. Ej, porada jest za darmo, prawda?
- Myśle, że to jedyna rzecz na swiecie, którą jeszcze można mieć za darmo - odparł młodzian ze smętnym uśmiechem.
- Ma pan bezsporną rację - odrzekł kwiaciarz. - W porządku, młody przyjacielu. Jeśli kupuje pan kwiaty dla matki, proponuje kilka żonkili, kilka krokusów, trochę konwalii. Wtedy nie zepsuje panu humoru słowami: „Och, synku, one są cudowne, ale musiały dużo kosztować. Och, na pewno dużo kosztowały, a przecież wiesz, że nie powinieneś trwonić pieniędzy”.
Młody mężczyzna zadarł głowę i roześmiał się, a sprzedawca ciągnął dalej:
- Ale jeśli kupuje pan kwiaty dziewczynie, to już zupełnie inna sprawa, synu. I dobrze o tym wiesz. Jeśli nawet dostanie róże, nie zamieni się w księgową; ma pan na to moje najuroczystrze słowo honoru. Może nawet zarzuci panu ręce na szyję...
- Wybieram róże - oświadczył młodzieniec i teraz z kolei sprzedawca wybuchnął gromkim śmiechem.
Grający w gazdę mężczyźni popatrzyli z rozbawieniem w ich stronę.
- Kawalarze! - zawołał jeden z nich. - Może chcesz tanio kupić obrączkę? Mogę sprzedać swoją... mnie już niepotrzebna.
Młody człowiek uśmiechnął się krzywo i oblał pąsem po koniuszki włosów.
Kwiaciarz wybrał sześć róż, przyciął odrobinę łodyżki, spryskał kwiaty wodą i wsunął w dużą stożkowatą torebkę z celofanu.
- „Dzisiaj pogoda zapowiada się na taką, o jakiej śnicie” - dobiegło z radia. - „Będzie ciepło, przewidywana temperatura o północy około trzydziestu stopni. Jeśli ktoś ma dusze romantyka, to wymarzona noc do patrzenia z dachu na gwiazdy... Dobrej zabawy, wielki Nowy Jorku, dobrej zabawy!”
kwiaciarz zakleił torbę kawałkiem taśmy samoprzylepnej i poradził młodemu człowiekowi, żeby jego dama wsypała do wody odrobinę cukru, dzięki czemu kwiaty dłużej postoją.
- Przekaże jej pańskie słowa - obiecał młody człowiek i wyciągnął z kieszeni pięciodolarowy banknot. - Dziękuję.
- Wykonuję po prostu swoją pracę, mój młody przyjacielu - odparł sprzedawca, wydając mu dolara i dwie dwudziestopięciocentówki. Uśmiechnął się trochę smutno. - Niech pan da jej ode mnie całusa.
W radiu zespół „The Four Seasons” zaczął śpiewać swój aktualny przebój Sherry. Młodzieniec schował drobne do kieszeni i ruszył ulicą. Oczy miał wielkie, czujne i ożywione pragnieniem, ale niewiele dostrzegał z pulsującej bujnym życiem Trzeciej Alei. A działo się wokół niego wiele: matka ciągnęła dziecko siedzące w samochodzie-zabawce (malec miał komicznie usmarowaną lodami buzię), mała dziewczynka skakała na skakance i wyliczała: „Ene-due-like-fake-torba-borba-ósme-smake-eus-deus-kosmateus-i-morele-baks”. Przed pralnią stały kobiety, paliły papierosy i porównywały swoje ciąże. Przy wystawie sklepu ze sprzętem radiowym grupka mężczyzn patrzyła w ogromny, kolorowy telewizor z metka, na której widniała czterocyfrowa cena. Nadawano akurat transmisję z meczu baseballowego, a twarze graczy były zielone. Boisko miało barwę nie do końca dojrzałej truskawki, ale Metsi z Nowego Jorku tuż przed końcem rozgrywki prowadzili wysoko z Philliesami.
Młodzieniec szedł przed siebie, ściskał w dłoni kwiaty, nieświadom tego, że dwie kobiety przed pralnią, kiedy je mijał, przerwały na chwilę rozmowę i spoglądały na niego tęsknym wzrokiem; dni kiedy one dostawały kwiaty, minęły już dawno i bezpowrotnie. Nie zauważył, że młody policjant na skrzyżowaniu Trzeciej Alei z Sześćdziesiąta Dziewiątą Ulicą gwizdkiem zatrzymał ruch, żeby on mógł przejść bezpiecznie przez jezdnię. Policjant sam był zakochany i podobne maślane oczy widywał we własnym lusterku podczas golenia. Młody człowiek nie spostrzegł, że dwie nastolatki, które nadchodziły z przeciwka, minąwszy go, objęły się mocno ramionami i zachichotały.
Na rogu Siedemdziesiątej Trzeciej przystanął, po czym skręcił w prawo. Ta ulica była trochę bardziej zaciemniona i ciągnęły się wzdłuż niej domy o fasadach z piaskowca; na parterach mieściły się restauracje o włoskich nazwach. Trzy przecznice dalej w zapadającym zmroku grano w ulicznego baseballa. Młody człowiek nie poszedł aż tak daleko; w połowie przecznicy skręcił w wąski zaułek.
Na niebie pokazały się pierwsze lśniące lekko gwiazdy, ale zaułek był mroczny; w ciemnościach majaczyły pojemniki na śmieci. Teraz już młody mężczyzna był sam... nie, niezupełnie. Z mroku dobiegł przeraźliwy wrzask i młodzieniec zmarszczył brwi. Była to pieśń miłosna kocura i nie było w niej nic pięknego.
Młodzian zwolnił kroku. Popatrzył na zegarek. Kwadrans po ósmej i Norma powinna już po prostu...
Wtedy ją dostrzegł. Wychodziła z podwórka. Miała na sobie ciemnoniebieskie, rozszerzane spodnie i bluzkę z marynarskim kołnierzem. Na ten widok ścisnęło mu się serce. Za każdym razem, gdy rzucał na nią pierwsze spojrzenie, dziwił się niebywale; zawsze stanowiło to pełen słodyczy wstrząs - wyglądała tak młodo.
Uśmiechnął się - promieniał wręcz uśmiechem - i przyśpieszył kroku.
- Norma - powiedział.
Uniosła głowę i uśmiechnęła się... lecz kiedy się do siebie zbliżyli, jej twarz spoważniała.
Jego uśmiech też jakby lekko przygasł i młodzieńca ogarnął na chwilę niepokój. Twarz nad marynarskim kołnierzem nagle rozmazała się. Było coraz ciemniej... czyżby się pomylił? Z całą pewnością nie. To była Norma.
- Przyniosłem ci kwiaty - powiedział, ogarnięty radosnym zapałem i wręczył jej bukiet w celofanie.
Spoglądała chwilę na kwiaty, uśmiechnęła się i... oddała mu je z powrotem.
- Dziękuję, ale pan najwyraźniej się pomylił. Nazywam się...
- Norma - szepnął i z kieszeni wyciągnął młotek na krótkim trzonku. - One są dla ciebie, Normo... zawsze były dla ciebie... wszystkie są dla ciebie.
Cofnęła się o krok, jej twarz była już tylko niewyraźną, białą plamą, usta ogromnym, czarnym O przerażenia i wcale to nie była Norma, Norma nie żyła, nie żyła od dziesięciu lat. Ale to już nie było istotne, ponieważ zamierzała krzyczeć. Machnął młotkiem, żeby powstrzymać ten krzyk, zabić ten krzyk, i kiedy machnął młotkiem, bukiet upadł na ziemię, opakowanie pękło, a czerwone, białe oraz żółte róże rozsypały się obok pogiętych pojemników na śmieci, gdzie w mroku koty uprawiały swą obcą miłość, wrzeszcząc w miłosnym upojeniu, wrzeszcząc, wrzeszcząc.
Machnął młotkiem i już nie krzyczała, ale mogła krzyczeć, bo nie była przecież Normą, żadna z nich nie była Normą. Więc machał młotkiem, machał młotkiem, machał młotkiem. Nie była Normą, więc machał młotkiem tak, jak już robił to pięć razy.
W jakiś bliżej nie określony czas później wsunął go do wnętrza kieszeni i odsunął się od rozciągniętego na bruku ciemnego cienia, odszedł od wonnych róż rozsypanych obok pojemników ze śmieciami. Odwrócił się i opuścił zaułek. Teraz było już zupełnie ciemno. Gracze w baseballa dawno rozeszli się do domów. Jeśli nawet na jego garniturze widniały plamy krwi, nie było ich widać w mroku późnowiosennego wieczoru. A ona wcale nie nazywała się Norma. Ale on dobrze wiedział, jak on sam się nazywa. Nazywał się... nazywał...
Miłość.
Nazywał się miłość i spacerował ciemnymi ulicami, ponieważ Norma na niego czekała. I znajdzie ją. Już niebawem.
Zaczął się uśmiechać. Znów wędrował lekkim, tanecznym krokiem po Siedemdziesiątej Trzeciej Ulicy. Na schodkach przed domem siedziało małżeństwo. Obserwowało go: zadarta głowa, oczy wpatrzone w dal, lekki uśmiech na ustach. Kiedy ich minął, kobieta powiedziała:
- Jak to się dzieje, że ty już tak nie wyglądasz?
- Czego?
- Nic, nic - odparła, nie spuszczając wzroku z młodego człowieka w szarym garniturze, który znikał w ciemności nadchodzącej nocy, i myślała, że jeśli istnieje coś piękniejszego niż wiosna, musi to być młodzieńcza miłość.
Przełożył: Michał Wroczyński
2 października 1850 r.
DROGI BONESIE!
Jak to dobrze znaleźć się wreszcie w chłodnym, pełnym przeciągów hallu w Chapelwaite z nadzieją, że wreszcie ulżę pełnemu pęcherzowi. Po podróży tym przerażającym dyliżansem bolą mnie wszystkie gnaty. Ale największą radość sprawił mi widok zaadresowanego Twoimi niepowtarzalnymi bazgrołami listu, który leży na tym okropnym stoliku z wiśniowego drzewa stojącym obok drzwi! Zapewniam Cię, że zabiorę się do jego odcyfrowywania jak tylko zaspokoję potrzeby mego ciała (w ozdobnej łazience na parterze, gdzie panuje taki ziąb, że aż para leci z ust).
Rad jestem, że wyleczyłeś się już z tej miazmy, która tak długo męczyła Ci płuca, jakkolwiek bardzo Ci współczuję moralnego dylematu, jaki miałeś w związku z podjęciem decyzji o rozpoczęciu kuracji. Chory abolicjonista leczący się na słonecznej, skażonej niewolnictwem Florydzie. Niemniej, Bonesie, proszę Cię jako przyjaciel, który również był już w tej dolinie cienia, myśl przede wszystkim o sobie i nie wracaj do Massachusetts, dopóki ciało nie będzie zupełnie zdrowe. Jeśli umrzesz, Twój subtelny umysł i cięte pióro będą dla nas stracone, czyż nie ma jakiejś poetyckiej sprawiedliwości w tym, że Południe ma cię wyleczyć?
Owszem, dom jest tak spokojny i piękny, jak zapewniali mnie wykonawcy ostatniej woli mego kuzyna, ale w pewien sposób złowieszczy. Stoi na wysokim, wielkim, sterczącym wzniesieniu jakieś pięć kilometrów na północ od Falmouth, a dziewięć od Portland. Za domem rozciąga się ponad hektar ziemi, dochodzący aż do strasznej, przechodzącej wszelkie wyobrażenia dziczy - jałowce, zbite gąszcza winorośli, krzaki i dzikie pnącza porastające malownicze skały, które oddzielają moją posiadłość od terenów należących do miasta. Okropne imitacje greckich rzeźb spoglądają ślepo ze szczytów pagórków, jakby w każdej chwili miały się rzucić na przechodnia. Odnoszę wrażenie, że gust mego kuzyna Stephena wyrażał całą gamę upodobań, od predylekcji do rzeczy nie do zaakceptowania po zamiłowanie do przedmiotów krańcowo odrażających. Jest tu dziwaczny letni domek, prawie całkowicie pogrzebany pod zwałami szkarłatnego sumaka, i groteskowy zegar słoneczny w środku czegoś, co niegdyś musiało być ogrodem. On właśnie dopełnia miary szaleństwa, jakie tkwi w tym dziwacznym krajobrazie.
Ale widok rozciągający się z okien salonu rekompensuje wszystko; przyprawiająca o zawrót głowy panorama skał u podnóża Chapelwaite Head i samego Atlantyku. Olbrzymie, wysunięte okno wykuszowe, obok którego stoi wielka, przypominająca kształtem ropuchę sekretera, wychodzi właśnie na tę stronę. Wszystko to stwarza doskonałe warunki i wspaniały nastrój, żebym zaczął w końcu pisać powieść, o której tyle Ci opowiadałem [i niewątpliwie okropnie Cię tym zanudzałem].
Dzisiejszy dzień był pochmurny, co chwila padał deszcz. Świat za oknem jest bury - stare i zwietrzałe jak sam Czas skały, niebo i naturalnie ocean, który biję w granitowe zręby u podnóża góry, powodując nie tyle huk, co jakieś wibracje... Kiedy piszę te słowa, cały czas wyczuwam stopami każde uderzenie fal. Ogólnie wrażenie nie jest nieprzyjemne.
Zdaję sobie sprawę, drogi Bonesie, że nie pochwalasz moich samotniczych ciągot, ale śpieszę Cię zapewnić, że czuję się świetnie i jestem szczęśliwy. Jest ze mną Calvin, jak zwykle praktyczny, małomówny i niezawodny; już po kilku dniach zadzierzgnęła się między nami nić sympatii. Zorganizowaliśmy sobie w miasteczku regularne dostawy prowiantu oraz cały zastęp kobiet, które mają doprowadzić ten dom do porządku!
Będę kończył - tyle tu jeszcze mam rzeczy do obejrzenia, tyle pokoi do zwiedzenia i niewątpliwie tysiące sztuk obrzydliwych mebli, które czekają, żebym rzucił na nie czułym okiem. Jeszcze raz dziękuję Ci za serdeczny list i za Twoją nieustającą przyjaźń.
Przekaż wyrazy sympatii Swojej Żonie i przyjmij moje.
CHARLES
6 października 1850 r.
DROGI BONESIE!
Cóż to za miejsce!
Nieustannie wprawia mnie w zdumienie - podobnie jak zdumiewa mnie reakcja mieszkańców pobliskiej wioski na wieść o tym, że objąłem je w posiadanie. Jest to dziwaczna maleńka osada o malowniczej nazwie Preacher's Corners. To stamtąd właśnie Calvin zorganizował cotygodniowe dostawy zaopatrzenia; tam również postanowił zamówić odpowiednią ilość drewna na zimę. Ale z miasteczka wrócił z pochmurną twarzą, a kiedy spytałem, co go dręczy, odparł posępnie:
"Panie Boone, oni uważają, że pan zwariował!" Roześmiałem się i odparłem, że zapewne dotarła już do nich wieść, że po śmierci Sary przeszedłem zapalenie opon mózgowych... Plotłem wtedy niestworzone rzeczy, o czym sam możesz zaświadczyć.
Ale Cal zaprotestował twierdząc, że nikt tam o mnie nic nie wie poza tym, że jestem kuzynkiem Stephena, który również zaopatrywał się we wszystko w miasteczku. "Powiedziano mi, proszę pana, że każdy, kto mieszka w Chapelwaite, albo jest już wariatem, albo nim zostanie".
Jak zapewne sobie wyobrażasz, byłem bardzo zakłopotany i zapytałem, skąd ma te zdumiewające informacje. Wyjaśnił, że powiedział mu o tym ponury i raczej zamroczony alkoholem bałwan nazwiskiem Thompson, właściciel czterystu akrów ziemi porośniętej sosnami, brzozami i świerkami, z których drewno obrabia wraz z pięcioma synami i sprzedaje je częściowo do tartaków w Portland, a częściowo gospodarzom z przyległych terenów.
Kiedy Cal, nieświadom jego dziwacznych uprzedzeń, wyjaśnił, gdzie ma dostarczyć drewno, Thompson gapił się na niego z otwartą gębą jak sroka w gnat. Oświadczył, że drewno mogą dostarczyć jego synowie, ale tylko za dnia i to wyłącznie drogą biegnącą wzdłuż brzegu morza.
Cal zapewne źle odczytał moje osłupienie i szybko dodał, że facet upił się tanią whisky i wygadywał jakieś bzdury o wymarłym miasteczku, z którym Stephen miał powiązania... i o glistach! Calvin dobił w końcu interesu z jednym z chłopaków Thompsona. Ten, jak wywnioskowałem z opowieści, zachowywał się raczej gburowato i sądząc po bijącym z ust zapachu, daleko mu było do trzeźwości. Zrozumiałem też, że i w samym Preacher's Corners moje przybycie spotkało się z podobną reakcją. Cal dowiedział się o tym w sklepie kolonialnym od sprzedawcy, ale wywnioskowałem, że to raczej typ plotkarza, który lubi obmawiać wszystkich poza ich plecami.
Nie przejąłem się zbytnio tym wszystkim, ponieważ wiem, że wieśniacy lubią tworzyć mity oraz ubarwiać sobie życie plotkami, a podejrzewam, że nieszczęsny Stephen i jego rodzina stanowili bardzo wdzięczny temat. Uświadomiłem Calowi, że człowiek, który padł trupem przed werandą własnego domu, z całą pewnością musiał stać się tutaj naczelnym tematem rozmów i plotek.
Sam dom wprawia mnie w nieustanne zdumienie. Bonesie, ma dwadzieścia trzy pokoje! Ściany na piętrach wyłożone są boazerią, a galeria portretów, choć nosi wyraźne ślady pleśni, trzyma się jeszcze całkiem dzielnie. Kiedy przebywałem na piętrze w sypialni, którą ostatnio zajmował mój kuzyn, słyszałem buszujące w ścianach szczury; sądząc po hałasie, jaki robiły, musiały to być wyjątkowo dorodne sztuki - chrobot był tak donośny, jakby tam grasowali ludzie. Zapewniam Cię, że nie chciałbym spotkać się w nocy z takim stworzeniem, zresztą w dzień też nie. Jak dotąd nie natknąłem się jednak ani na ich odchody, ani na żadne nory. Dziwne.
Galeria na piętrze składa się z kiepskich obrazów, za to ramy warte są zapewne fortunę. Niektóre postacie z portretów przypominają Stephena takiego, jakim go zapamiętałem. Sądzę też, że zidentyfikowałem mego wuja, Henry'ego Boone'a i jego żonę Judith; pozostałe twarze nic mi nie mówią. Podejrzewam, że któraś może należeć do mego znanego wszem i wobec dziadka Roberta. Ale rodziny ze strony Stephena zupełnie nie znam, czego ze szczerego serca żałuję. Ten sam dobry humor, który przebijał z listów Stephena do mnie i do Sary, dostrzec można w twarzach osób na portretach, mimo że same obrazy są w opłakanym stanie. W jakiż głupi sposób rozpadają się rodziny. Karabinowe escritoire, ostre słowa między braćmi, którzy nie żyją już od trzech pokoleń, i Bogu ducha winni potomkowie niepotrzebnie patrzą na siebie wilkiem. Nie potrafię powstrzymać się od refleksji, że niebywale szczęśliwie się złożyło, iż Tobie i Johnowi Petty'emu udało się skontaktować ze Stephenem, kiedy wydawało się, że ja też podążę śladem Sary i przekroczę Bramę... zwłaszcza że złośliwy los nie pozwolił mi się osobiście spotkać z kuzynem. Tak chciałbym posłuchać na własne uszy, jak występuje w obronie rodowych rzeźb i mebli!
Ale nie pozwól mi tak bezlitośnie obmawiać tego miejsca. Stephen wprawdzie hołdował innym gustom niż moje, ale oprócz nowinek wprowadzonych przez niego znaleźć tu można prawdziwe perły sztuki meblarskiej [większość z nich spoczywa na górze przykryta płóciennymi pokrowcami]. Są tam łoża, stoły i ciężkie, mroczne woluty wykonane z drzewa tekowego i z mahoniu, a wyposażenie licznych sypialni i pokoi gościnnych, górnego gabinetu i małego salonu posiada jakiś posępny urok. Podłogi wyłożone sosnową klepką lśnią jakimś tajemniczym, wewnętrznym blaskiem. Panuje tutaj aura dostojeństwa; dostojeństwa i przytłaczającego wszystko ciężaru minionych lat. Nie powiem, żebym to lubił, ale darzę szacunkiem. Bardzo jestem ciekaw, czy uda mi się przystosować do tego tak zmiennego, północnego klimatu.
Boże, ale się rozgadałem! Odpisz mi, Bonesie, jak najszybciej. Informuj mnie o postępach twej kuracji, a także o wiadomościach, jakie dostajesz od Petty'ego i reszty. I zaklinam cię na wszystkie świętości, nie próbuj zbyt nachalnie nawracać swych nowych znajomych z Południa. Obaj doskonale wiemy, że nie wszyscy, jak nasz dawno już nieżyjący przyjaciel, pan Calhoun, zadowolą się jedynie utarczkami słownymi.
Oddany Ci przyjaciel
CHARLES
16 października 1850 r.
DROGI RICHARDZIE!
Cześć, jak Ci leci? Po przybyciu do rezydencji w Chapelwaite często o Tobie myślałem i po trosze spodziewałem się jakichś wieści od Ciebie... a teraz właśnie otrzymałem list od Bonesa, który pisze, że przecież zapomniałem zostawić w klubie swego nowego adresu! Bądź pewien, że i tak bym napisał, ponieważ czasami wydaje mi się, że moi prawdziwi i wierni przyjaciele są wszystkim, co zostawiłem w zupełnie normalnym i pewnym świecie. Wielki Boże, ależ los nas rozrzucił! Ty jesteś w Bostonie i wiernie piszesz do The Liberator [tak na marginesie, tam również przesłałem mój aktualny adres], Hanson przebywa w Anglii na tych swoich kolejnych przeklętych wycieczkach, a biedaczysko Bones leczy płuca w samej jaskini lwa.
Dicku, sytuację tutaj zastałem taką, jak się spodziewałem, i bądź pewien, że złożę Ci o wszystkim pełne sprawozdanie, kiedy już uporam się z pewnymi sprawami, z jakimi się zetknąłem w tym miejscu... Myślę, iż pewne wydarzenia, jakie zdarzają się w samym Chapelwaite i w okolicy, bardzo zaintrygują Twój prawniczy umysł.
Na razie pragnę tylko zapytać, czy nadal interesują Cię te sprawy. Czy pamiętasz historyka, którego przedstawiłeś mi na obiedzie u pana Clary'ego? Nazywał się chyba Bigelow. Tak czy owak wspominał, że jego hobby polega na zbieraniu wszelkich strzępów wiadomości historycznych odnoszących się dokładnie do terenów, na których obecnie mieszkam. Moja prośba zatem brzmi: Czy byłbyś łaskaw skontaktować się z nim ponownie i poprosić o informacje dotyczące folkloru, a nawet plotki odnoszące się do małego, opuszczonego miasteczka zwanego DOLA JERUZALEM w parafii Preacher's Corners nad Królewską Rzeką, która wpada do odległej od Chapelwaite o jakieś osiemnaście kilometrów rzeki Androscoggin. Jest to dla mnie sprawa niebywale istotna i byłbym Ci bardzo zobowiązany, gdybyś zechciał mi pomóc.
Drogi Dicku, przejrzałem właśnie ten list i widzę, że potraktowałem Cię dosyć skrótowo, za co z całego serca przepraszam. Ale zapewniam Cię, że w stosownym czasie wytłumaczę tę lakoniczność, a teraz przesyłam najgorętsze pozdrowienia Twojej żonie, Twoim dwóm wspaniałym synom i, naturalnie, Tobie.
Oddany Ci przyjaciel
CHARLES
16 października 1850 r.
DROGI BONESIE!
Pragnę opowiedzieć Ci o tym, co mnie i Calowi wydaje się nieco dziwne [a nawet niepokojące] - ciekaw jestem, co Ty na ten temat powiesz. Jeśli Cię to nie zainteresuje, potraktuj wszystko jako żart, który uprzyjemni Ci chwilę walk z komarami.
W dwa dni po tym, jak wysłałem do Ciebie list, z Corners przybyły do nas cztery młode damy w towarzystwie pani Cloris, matrony o przerażająco dystyngowanym wyrazie twarzy, żeby doprowadzić dom do porządku i wszystko dokładnie odkurzyć; w wyniku ich działań już do końca dnia nieustannie kichałem. Wszystkie kobiety wykonując swoją pracę, wydawały się spięte i mocno zdenerwowane; jedna nawet cicho pisnęła ze strachu, kiedy nieoczekiwanie wszedłem do salonu na piętrze, który akurat sprzątała.
Zapytałem o to panią Cloris. (Zdumiałbyś się, bo odkurzała hall na parterze z taką zawziętością, że spod starej, spłowiałej opaski wysypywały się jej kosmyki włosów]. Odwróciła się w moją stronę i powiedziała z dziwnym napięciem w głosie:
"Ludzie nie lubią tego domu, proszę pana, i ja również go nie lubię. Ten dom zawsze był zły".
Na tak nieoczekiwane oświadczenie straciłem na chwilę mowę, a wyraźnie podekscytowana pani Cloris ciągnęła dalej:.
"Nie chcę przez to powiedzieć, że Stephen Boone był człowiekiem niegodziwym, ponieważ skłamałabym; sprzątałam u niego co drugi wtorek przez cały czas, jak tutaj mieszkał, podobnie jak sprzątałam u jego ojca, pana Randolpha Boone'a aż do chwili, kiedy on i jego żona zniknęli w roku tysiąc osiemset szesnastym. Pan Stephen był dobrym i sympatycznym człowiekiem i pan również sprawia takie wrażenie (proszę wybaczyć mi moją szczerość, ale ja nie potrafię inaczej mówić); lecz sam dom jest zły, taki zresztą zawsze był i żaden z Boone'ów nie zaznał w nim szczęścia. Tak jest od czasów, kiedy pański dziadek Robert i jego brat Phillip w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym dziewiątym poróżnili się o jakieś [tutaj umilkła, jakby nagle poczuła się winna] skradzione przedmioty".
Sam popatrz, Bones, jaką ta miejscowa ludność ma pamięć!
"Dom zbudowano nieszczęśliwie" - powiedziała jeszcze pani Cloris. - "Ludzi w nim mieszkających prześladowały nieszczęścia, na jego podłogach rozlano krew [nie wiem, czy wiesz, Bones, że mój wuj Randolph zamieszany był w wypadek, jaki wydarzył się na schodach prowadzących do piwnicy, w którym to straciła życie jego córka Marcella; on sam dręczony wyrzutami sumienia, odebrał sobie życie. Opisał mi to wszystko Stephen w liście, jaki przysłał ze smutnej okazji dnia urodzin swojej nieżyjącej siostry], zdarzały się tu również tajemnicze zniknięcia i wypadki.
Pracowałam w tym domu od dawna, panie Boone, a przecież nie jestem ani ślepa, ani głucha. Słyszałam w ścianach paskudne dźwięki, proszę pana, paskudne dźwięki - straszliwe łomoty i trzaski, a raz nawet dziwne ni to zawodzenie, ni to śmiech. Aż zmroziło mi krew w żyłach. Proszę pana, to mroczne miejsce..."
Urwała, najwyraźniej w obawie, że powie za dużo.
Jeśli o mnie chodzi, sam dobrze nie wiedziałem, czy mam wybuchnąć śmiechem, czy wyrazić oburzenie, być zaintrygowany, czy podejść do tych rewelacji racjonalnie. Obawiam się, że wtedy byłem tylko rozbawiony.
"A czego się pani spodziewała, pani Cloris?" - zapytałem. - "Pobrzękujących łańcuchami duchów?"
Ona tylko obrzuciła mnie osobliwym spojrzeniem.
"Może i duchów. Ale to nie duchy gnieżdżą się w ścianach. To nie duchy zawodzą i płaczą jak potępieńcy, to nie duchy rozbijają się i włóczą w ciemnościach. To..."
"Śmiało, pani Cloris" - zachęciłem. - "Skoro już pani opowiedziała tyle, to należy skończyć to, co się zaczęło".
Na jej twarzy pojawił się wyraz najwyższego przerażenia i - mógłbym dać głowę - jakiejś religijnej zgrozy.
"Niektórzy nie umierają" - szepnęła. - "Niektórzy żyją w półmroku zalegającym dziedzinę Pomiędzy, żeby służyć... Jemu!"
I to wszystko. Przez kilka minut próbowałem z kobieciny jeszcze coś wyciągnąć, ale ona zacięła się w uporze i nic więcej nie powiedziała. W końcu dałem spokój w obawie, że porzuci pracę.
Na tym zakończył się ten epizod, ale kolejny nastąpił następnego wieczoru. Calvin napalił w kominku na parterze, więc zasiadłem w salonie i kołysząc się sennie nad egzemplarzem The Intelligencer słuchałem łoskotu nawiewanego wiatrem deszczu bijącego w duże wykuszowe okno. Wpadłem w błogi nastrój, jaki ogarnąłby każdego, kto wieczorem w taką pogodę siedzi pod dachem w cieple i w wygodnym fotelu. W pewnej chwili w progu stanął Calvin. Był podekscytowany i wyraźnie wystraszony.
"Pan nie śpi, sir?" - zapytał.
"Właśnie prawie zasnąłem" - odrzekłem. - "Co się stało?"
"Odkryłem coś na piętrze. Myślę, że powinien pan to zobaczyć osobiście" - odparł, z trudem kryjąc podniecenie.
Wstałem i ruszyłem za nim. Wspinając się po szerokich schodach, Calvin powiedział:
"Czytałem książkę w gabinecie na piętrze... jedną z tych dziwnych... kiedy usłyszałem w ścianie hałas".
"Szczury" - oświadczyłem. - "I to wszystko?" Przystanął na górze schodów i popatrzył na mnie bardzo poważnie. Lampa, którą trzymał w ręku, rzucała tajemnicze, tańczące cienie na ciemne draperie i majaczące w mroku portrety. Twarze raczej łypały na nas z ukosa, niż się uśmiechały. Nagle za oknem zaczął wyć wiatr, ale po chwili, jakby niechętnie, ucichł.
"To nie były szczury" - powiedział Cal. - "To był taki dudniący dźwięk, jakby coś szamotało się za szafką z książkami, a później rozległ się okropny gulgoczący rechot... okropny, sir. I drapanie, jakby coś chciało się wydostać... dostać mnie!"
Czy potrafisz sobie wyobrazić moje zdumienie, Bonesie? Calvin nie jest człowiekiem, który daje się ponosić odruchom histerycznej wyobraźni. Zacząłem podejrzewać, że tkwi w tym jakaś tajemnica; i to tajemnica bardzo ponura.
"I co się stało dalej?" - spytałem. Ruszyliśmy korytarzem i w końcu ujrzałem padające z gabinetu na podłogę światło. Z drżeniem serca popatrzyłem w tamtą stronę; opuścił mnie cały błogi nastrój.
"Drapanie ustało, ale po chwili znów rozległo się to dudnienie i szamotanie; tym razem coraz dalej. Na chwilę to coś się zatrzymało i przysięgam, że słyszałem dziwny, prawie nieuchwytny dla ucha śmiech! Podszedłem do szafki i przesunąłem ją w nadziei, że znajdę za nią jakąś przegrodę albo sekretne drzwi".
"I co? Natknąłeś się na coś interesującego?"
Cal przystanął przed drzwiami do gabinetu.
"Nie... ale znalazłem to!"
Weszliśmy do środka i zobaczyłem w półce stojącej po lewej stronie czarną wnękę. Książki w tym miejscu były tylko atrapą. Cal odnalazł skrytkę. Poświeciłem do środka lampą, ale dostrzegłem jedynie grubą warstwę kurzu, który musiał się tam gromadzić od dziesięcioleci.
"W środku było tylko to" - wyjaśnił cicho Cal, wręczając mi pożółkłą kartkę papieru. .
Przed oczyma miałem mapę z delikatnymi, cienkimi jak pajęcza przędza liniami wyrysowanymi czarnym atramentem... mapę jakiegoś miasteczka lub wioski. Na planie umieszczono może z siedem budynków. Pod jednym, zaznaczonym wieżyczką, widniał podpis: Zepsuła go glista.
W górnym lewym rogu - wedle mapy punkt ów leżał na północny zachód od małej osady - narysowana była strzałka. Pod nią czerniał napis: Chapelwaite.
"W Corners ktoś wspominał z lękiem o opuszczonym miasteczku zwanym Dola Jeruzalem" - powiedział Calvin. - "Wszyscy trzymają się od tamtego miejsca z daleka".
"Ale co to znaczy?" - zapytałem, wskazując dziwaczny podpis pod wieżyczką.
"Nie wiem" - odparł.
Przypomniałem sobie wystraszoną, ale stanowczą panią Cloris.
"Glista..." - mruknąłem.
"Czy pan coś wie, panie Boone?"
"Zapewne... będzie zabawnie odwiedzić jutro to miasteczko. Co o tym myślisz, Cal?"
Oczy mu rozbłysły i skinął głową. Strawiliśmy blisko godzinę, opukując i przeszukując ścianę za znalezioną przez Cala skrytką, ale bez rezultatu. Nie powtórzyły się również odgłosy, które mi opisał.
Daliśmy sobie wreszcie spokój.
Następnego dnia rano ruszyliśmy na piechotę przez las. Padający w nocy deszcz ustał, ale niebo ciągle było szare i nad ziemią nisko płynęły chmury. Kiedy poczułem na sobie zaniepokojony wzrok Cala, śpiesznie zapewniłem go, że jeśli poczuję się zmęczony lub droga okaże się zbyt długa, natychmiast go o tym powiadomię i zrezygnujemy z całego przedsięwzięcia. Zabraliśmy ze sobą potężną wałówkę, wyśmienity kompas Buckwhite'a i oczywiście tajemniczą, starą mapę Doli Jeruzalem.
Dzień był dziwny i posępny; kiedy posuwaliśmy się przez mroczny, sosnowy las, najpierw na południe, a później na wschód, nie słyszeliśmy ani jednego ptaka, a w zaroślach nie poruszyło się żadne zwierzę. Głuchą ciszę mącił jedynie dźwięk naszych stóp i odległy łoskot bijącego w skały przylądka oceanu. Towarzyszył nam cały czas prawie nadprzyrodzenie ciężki zapach morza.
Po niecałych trzech kilometrach natknęliśmy się na zarośniętą, niegdyś wyłożoną palami drogę, która ciągnęła się mniej więcej w tym samym kierunku, gdzie zdążaliśmy. Ruszyliśmy nią, co pozwoliło zaoszczędzić sporo czasu. Rozmawialiśmy niewiele. Pochmurny, ponury dzień opadał ciężką płachtą, gasząc w nas całego ducha.
Około jedenastej usłyszeliśmy szum płynącej wody. Zarośnięta droga, którą szliśmy, gwałtownie odbijała w lewo, a po drugiej stronie spienionego, ciemnoszarego potoku, niczym jakieś widziadło, rozsiadło się miasteczko Dola Jeruzalem!
Potok miał około dwóch i pół metra szerokości; jego brzegi łączyła obrośnięta mchem kładka. Po drugiej stronie, Bonesie, znajdowało się przepiękne miasteczko. Naturalnie nieubłagane działanie czasu wywarło na nim swoje piętno, ale i tak zachowało się w zadziwiająco dobrym stanie. Kilkanaście domów, z jakich znani byli purytanie - surowych w swoim kształcie, ale mimo to imponujących - stało nad stromym brzegiem rzeki. Dalej, wzdłuż zarośniętej chwastami ulicy widniały trzy lub cztery budynki. Od biedy mogły stanowić prymitywne centrum handlowe. Jeszcze dalej sterczała iglica zaznaczonego na mapie kościoła; kłuła ołowiane niebo i sprawiała nieprawdopodobnie posępne wrażenie z powodu łuszczącej się farby i zmatowiałego, przekrzywionego krzyża.
"Nazwa pasuje do miasteczka jak ulał" - odezwał się cicho stojący za mymi plecami Cal.
Przeszliśmy mostek, ruszyliśmy w stronę wioski... i w tym miejscu moja opowieść stanie się nieco dziwaczna, więc przygotuj się, Bonesie!
W miarę jak posuwaliśmy się między domami, powietrze zdawało się przybierać konsystencję ołowiu; jeśli wolisz, było ciężkie. Budynki znajdowały się w stanie kompletnego rozkładu - pozrywane okiennice, pozapadane pod ciężarem śniegów dachy, pokryte kurzem okna łypiące na nas zezem. Cienie rzucane przez dziwaczne załomy ścian i kanciaste przybudówki zdawały się zamieniać w jakieś złowrogie jeziora.
Najpierw wkroczyliśmy do starej, zmurszałej karczmy - odnosiłem osobliwe wrażenie, że nie powinniśmy swoją obecnością zakłócać spokoju domów, w których zmęczeni ludzie szukali chwili wytchnienia i samotności. Zwietrzała tablica wisząca nad połupanymi drzwiami głosiła, że był tu ongiś ZAJAZD I KARCZMA POD ŚWIŃSKIM ŁBEM. Wiszące na jednym zawiasie drzwi zaskrzypiały potępieńczo, a my weszliśmy do pogrążonego w głębokim cieniu wnętrza. Smród pleśni i rozkładu zwalał po prostu z nóg. Wydawało mi się, że pod tym zapachem kryje się inny jeszcze fetor, zawiesisty, morowy odór, zapach wieków i zgnilizny. Taką woń wydzielać mogą jedynie zniszczone trumny lub zbezczeszczone grobowce. Jednocześnie przyłożyliśmy do nosów chusteczki. Obrzuciliśmy pomieszczenie bystrym spojrzeniem.
"Boże drogi, sir..." - zaczął słabym głosem Cal.
"...nie powinniśmy byli tu wchodzić" - zakończyłem za niego. I tak rzeczywiście było.
Stoły i krzesła stały niczym upiorni strażnicy; zakurzone, z niezatartym piętnem, jakie wywarły na nich gwałtowne zmiany temperatur, z których znany jest klimat Nowej Anglii, a jednocześnie w jakiś sposób w stanie nienaruszonym - jakby czekały poprzez milczące, napęczniałe echem dziesięciolecia, aż wróci ów miniony, dawny czas i ktoś wejdzie, zawoła, żeby podano mu kufel piwa albo szklankę gorzałki, rozda karty, po czym zaciągnie się wykonaną z gliny fajką. Wiszące na ścianie obok tablicy z regulaminem kwadratowe, małe lustro było całe. Rozumiesz, Bonesie? Mali chłopcy znani są z tego, że wszędzie się dostaną i wszystko zniszczą. Nie istnieje dla nich żaden "nawiedzony" dom, który po ich wizycie ostałby się z całymi szybami bez względu na to, jak niesamowici i przerażający byliby jego rzekomi mieszkańcy; dla takich łobuziaków nie ma świętości pogrążonego w posępnym cieniu cmentarza, nie ma grobowca, gdzie by się nie wdarli. A z całą pewnością w odległym od Doli Jeruzalem o niecałe trzy kilometry Preacher's Corners urwisów takich jest bardzo wielu. A na dodatek wszelkie szklane naczynia i cała masa innych kruchych i delikatnych przedmiotów, na które natknęliśmy się podczas naszych poszukiwań [warte są z pewnością okrągłą sumkę], również pozostały nietknięte. Jedyne zniszczenia, jakich dopatrzyliśmy się w Doli Jeruzalem, dokonane zostały przez bezosobową Naturę. Wniosek jest jasny: Dola Jeruzalem to nawiedzone miasto. Ale dlaczego? Mam pewną teorię, lecz zanim odważę się bliżej ją wyjaśnić, najpierw opowiem o dziwnym i niepokojącym zakończeniu naszej wizyty w tym upiornym miejscu.
Przeszliśmy na górę do części sypialnej zajazdu. Łóżka były starannie posłane, przy każdym stał cynowy dzban na wodę. Podobnie kuchnia nie nosiła najmniejszych śladów zniszczenia, z wyjątkiem zalegających wszędzie grubych warstw kurzu i przenikającego wszystko zapachu zgnilizny i rozkładu. Karczma z całą pewnością dla miłośnika starożytności byłaby ziemią obiecaną. Wspaniały kuchenny piec stanowiłby ozdobę każdej aukcji w Bostonie i niechybnie osiągnąłby zawrotną cenę.
"I co o tym myślisz, Cal?" - zapytałem, kiedy znów znaleźliśmy się w mętnym świetle pochmurnego dnia.
"Myślę, że to paskudny interes, panie Boone" - odparł płaczliwie.
Pobieżnie zbadaliśmy inne budynki: stajnię przy karczmie, gdzie na płaskich, zardzewiałych hakach wisiały spleśniałe uprzęże, sklep z artykułami gospodarstwa domowego, magazyn z drewnem, gdzie ciągle jeszcze piętrzyły się stosy sosnowych i dębowych belek i desek, oraz kuźnię.
W drodze do stojącego pośrodku miasteczka kościoła wstąpiliśmy do dwóch domów mieszkalnych. Oba były zabudowane w typowym, purytańskim stylu, a w środku natknęliśmy się na masę przedmiotów i sprzętów, na których każdy kolekcjoner staroci natychmiast położyłby chciwie swoją rękę. Oba domy zostały opuszczone i przenikał je zapach zgnilizny.
Z wyjątkiem nas dwóch wszystko tam było martwe i pogrążone w bezruchu. Nie dostrzegliśmy owadów, ptaków ani nawet pajęczyn w rogach okien. Tylko kurz.
W końcu dotarliśmy do kościoła. Piętrzył się nad nami, posępny, niegościnny, zimny. Okna były ciemne od panującego w środku mroku; wszelka pobożność i świętość opuściły to miejsce bardzo dawno. O tym byłem absolutnie przekonany. Weszliśmy po schodach i położyłem dłoń na wielkiej, żelaznej klamce. Wymieniliśmy z Calvinem posępne spojrzenia. Pchnąłem drzwi. Od jak dawna tej klamki nie dotknęła ludzka ręka? Byłem pewien, że moja jest pierwsza od pięćdziesięciu lat; zapewne dłużej. Zardzewiałe zawiasy przeraźliwie zaskrzypiały. Smród pleśni, zgnilizny i rozkładu był prawie namacalny. Cal wydał zdławiony okrzyk i odruchowo odwrócił twarz, pragnąc zaczerpnąć w płuca świeżego powietrza.
"Proszę pana" - sapnął. - "Czy jest pan pewien, że pan wytrzyma..."
"Czuję się doskonale" - odparłem spokojnie.
Bones, wcale nie byłem spokojny; podobnie jak i teraz. Podobnie jak Mojżesz, Jereboam, Increase Mather czy nasz Hanson [kiedy jest, naturalnie, w tym swoim filozoficznym nastroju] wierzę, że istnieją szkodliwe duchowo miejsca, budowle, w których kosmiczne dobro kwaśnieje i psuje się. Przysięgam Ci, że ten kościół jest właśnie takim miejscem.
Wkroczyliśmy do długiego westybulu zastawionego zakurzony- mi wieszakami i pulpitami ze zbiorami hymnów. W westybulu nie było okien. W specjalnych niszach stały lampy oliwne. Nieszczególnie godne uwagi pomieszczenie, pomyślałem, ale w tej samej chwili usłyszałem, że Calvin ze świstem wciąga w płuca powietrze i dopiero wtedy ujrzałem to, co on dostrzegł wcześniej.
To było odrażające. Nie śmiem opisać dokładniej tego wspaniale oprawionego malowidła. Musi wystarczyć Ci tylko tyle: namalowane było w zmysłowym stylu obrazów Rubensa, przedstawiało groteskową trawestację Madonny z Dzieciątkiem, a w tle pełzły i paradowały dziwne, ukryte w półcieniu stworzenia.
"Boże" - szepnąłem.
"Tu nie ma żadnego Boga" - odparł Calvin.
Jego słowa długo jeszcze wisiały w powietrzu.
Otworzyłem drzwi prowadzące do samego kościoła. W nozdrza uderzyło nas niezdrowe powietrze i odrażający smród.
W nikłym świetle popołudnia majaczyły ławki ciągnące się aż do ołtarza. Nad nimi wznosiła się wysoka, dębowa kazalnica, a jeszcze dalej, na skrytym w mroku ołtarzu, lśniło złoto.
Calvin, który był żarliwym protestantem, z cichym łkaniem wykonał znak krzyża, a ja poszedłem w jego ślady. Owo złoto był to wspaniałej roboty krzyż, ale odwrócony do góry nogami - symbol Czarnej Mszy.
"Musimy zachować spokój" - usłyszałem własny głos. - "Calvin, musimy zachować spokój. Musimy zachować spokój".
Lecz cień spowił już moje serce i obawiałem się, że nigdy nie odzyskam spokoju. Raz trafiłem pod mroczny parasol śmierci i myślałem, że nie może być ciemniejszego miejsca. Ale tu było. Tu było.
Przeszliśmy wzdłuż głównej nawy, nasze kroki wzbudzały rozliczne echa. Zostawialiśmy za sobą w kurzu wyraźne ślady stóp. A na ołtarzu były inne jeszcze, mroczne objets d'art. Nie, nie mogę, nie pozwolę memu umysłowi roztrząsać tego, co widzieliśmy.
Zacząłem wchodzić na kazalnicę.
"Nie! Panie Boone, nie!" - krzyknął nagle Cal. - "Boję się..."
Ale ja już znalazłem się na górze. Na pulpicie leżała olbrzymia, otwarta księga napisana zarówno po łacinie jak i niewyraźnymi runami, które na moje niewprawne oko były pismem druidzkim albo preceltyckim. Załączam Ci kartkę z kilkoma narysowanymi z pamięci symbolami.
Zamknąłem księgę i popatrzyłem na słowa wytłoczone w skórze okładki: De Vermis Mysteriis. Moja łacina jest raczej uboga, ale wystarczająca, żebym zrozumiał tytuł: Tajemnica Glisty.
Kiedy tylko dotknąłem księgi, cały ten przeklęty kościół i blada, uniesiona twarz Calvina zatańczyły mi przed oczyma. Odniosłem wrażenie, że słyszę niskie, monotonnie zawodzące głosy pełne jakiegoś odrażającego, a jednocześnie żarliwego oczekiwania... a w tle tego dźwięku inny jeszcze, wypełniający trzewia ziemi odgłos. Nie wiem... ale w tym samym momencie kościół wypełnił bardzo rzeczywisty dźwięk, który potrafię opisać jedynie jako taki odgłos, jaki musiałoby wydać coś ogromnego i nieskończenie makabrycznego, co skręciło się pod moimi stopami. Kazalnica zatrzęsła się; na ścianie zadygotał zbezczeszczony krzyż.
Wyszliśmy jednocześnie, Cal i ja, zostawiając tamto miejsce ciemnościom, i żaden z nas nie odważył się odwrócić aż do chwili, kiedy przekroczyliśmy nierówne deski przerzuconego nad potokiem mostka. Nie powiem, że wracaliśmy biegiem, plugawiąc tych tysiąc dziewięćset lat, podczas których człowiek mozolnie piął się w górę od stadium ciemnego i pełnego przesądów dzikusa, ale też skłamałbym twierdząc, że szliśmy spacerkiem.
I to już wszystko. Nie wolno Ci psuć kuracji niepokojem, że ponownie zapadłem na zapalenie opon mózgowych; Cal może zaświadczyć o prawdziwości każdego mojego słowa i potwierdzić istnienie tych odrażających hałasów.
Tak więc kończę, życząc sobie gorąco spotkania z Tobą [wiem, że wtedy, w jednej chwili, opuściłoby mnie oszołomienie i zamęt, jaki panuje obecnie w mojej głowie]. Z wyrazami najgorętszej, dozgonnej przyjaźni
CHARLES
17 października 1850 r.
SZANOWNI PANOWIE!
W najnowszym katalogu waszych artykułów gospodarstwa domowego (z lata 1850 r.) zauważyłem preparat pod nazwą "Zmora szczurów". Chciałbym zakupić jedną (1) dwu i półkilogramową puszkę tego środka po cenie katalogowej trzydziestu centów ($0.30). załączam opłatę za przesyłkę. Zamówiony towar proszę przesłać na adres: Calvin McCann, Chapelwaite, Preacher's Corners, Cumberland County, Maine.
Z góry dziękuję za załatwienie tej sprawy.
Z wyrazami najgłębszego szacunku
CALVIN McCANN
19 października 1850 r.
DROGI BONESIE!
Nowy, bardzo niepokojący obrót sprawy.
Hałasy w domu wzmagają się i nabieram coraz głębszego przekonania, że to wcale nie szczury harcują w ścianach. Calvin i ja podjęliśmy koleiną, bezowocną próbę odszukania jakichś kryjówek albo tajemnych korytarzy. Wyraźnie brakuje nam oczytania w romansach pani Radcliffe! Cal upiera się, że większość odgłosów ma swoje źródło w piwnicy i tam właśnie mamy zamiar jutro rozpocząć poszukiwania. Niepokoi mnie świadomość, że właśnie w piwnicy tak niefortunnie znalazła swój koniec siostra kuzyna Stephena.
Jej portret wisi w galerii na piętrze. Marcella Bone, jeśli artysta dobrze ją oddał, była pięknym stworzeniem o melancholijnej urodzie i z tego co wiem, nie miała męża. Czasami myślę, że pani Cloris, ma rację utrzymując, iż jest to zły dom. Przejął zapewne cały smutek i przygnębienie swoich dawnych mieszkańców.
Ale muszę ci szerzej opisać straszne rewelacje, jakie objawiła mi pani Cloris, z którą dzisiaj po raz drugi rozmawiałem. Kobieta owa jest najbardziej zrównoważoną osobą w Corners, jaką dotychczas tam spotkałem, i postanowiłem odszukać ją po innym, bardzo nieprzyjemnym spotkaniu, o czym zamierzam Ci opowiedzieć.
Dzisiejszego ranka miano dostarczyć nam drewno na opał. Kiedy jednak minęło południe, a drewna jak nie było tak nie było, postanowiłem osobiście udać się do miasteczka. Zamierzałem odwiedzić Thompsona, z którym Calvin umówił się na dostawę.
Dzień był cudny. Panowała ciepła, złota jesień i kiedy wreszcie dotarłem na miejsce [Cal został w domu, żeby jeszcze raz przeszukać bibliotekę stryja Stephena, ale dał mi dokładne wskazówki, jak trafić do Thompsonów], byłem w tak wyśmienitym i pogodnym nastroju, że postanowiłem wybaczyć Thompsonowi jego niesolidarność.
Obejście drwala porastały bujne łany chwastów, a walące się domostwo wymagało generalnego remontu i farby; na lewo od stodoły, w zabłoconym chlewie, tarzała się i chrumkała olbrzymia maciora przygotowana na listopadowy ubój. Na zaśmieconym podwórku między domem a budynkami gospodarczymi jakaś kobieta, ubrana w zniszczoną, kraciastą sukienkę, karmiła kury, rzucając im ziarno z fartucha. Kiedy ją pozdrowiłem, odwróciła w moją stronę bladą, nieciekawą twarz.
Nagła zmiana wyrazu jej oblicza z całkowitej tępoty i bezmyślności do oszalałego strachu była rzeczą nader interesującą. Pomyślałem sobie, że zapewne wzięła mnie za samego Stephena, ponieważ uniosła dłoń z rozcapierzonymi palcami w geście odpędzającym siłę nieczystą i wrzasnęła. Kręcące się u jej stóp ptactwo z głośnym krzykiem spłoszone rozbiegło się po dziedzińcu.
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, z domu wynurzył się wielki, klocowaty mężczyzna odziany tylko w długie kalesony. W jednym ręku trzymał strzelbę na wiewiórki, a w drugim kubek. Po zaczerwienionych oczach i chwiejnym chodzie poznałem, że mam do czynienia z Thompsonem Drwalem we własnej osobie.
"Boone!" - ryknął. - "Pieprzę cię!"
Upuścił kubek i również wykonał magiczny znak. "Przyszedłem" - wyjaśniłem na tyle spokojnie, na ile pozwalały okoliczności - "ponieważ drewno do mnie przyjść nie chciało. Zgodnie z umową, którą zawarł pan z moim..."
"Jego też pieprzę!"
Wtedy po raz pierwszy spostrzegłem, że pod maską fanfaronady i pewności siebie skrywa śmiertelny strach. Zacząłem się poważnie zastanawiać, czy w stanie takiego podniecenia nie użyje w stosunku do mnie broni.
"Czy w geście kurtuazji mógłby pan..." - zacząłem ostrożnie.
"Pieprzę twoją kurtuazję!"
"Zatem dobrze" - odparłem z godnością, na jaką mnie było w tamtej chwili stać. - "Przyjdę, kiedy pan się uspokoi i będzie w lepszym nastroju".
Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem drogą w kierunku osady.
"Nie wracaj!" - wrzasnął za mną. - "Siedź sobie w domu ze swoim złym! Przeklęty! Przeklęty! Przeklęty!"
Cisnął kamieniem, który trafił mnie w ramię. Nie dałem mu tej satysfakcji i nie odskoczyłem.
Postanowiłem odszukać panią Cloris i przynajmniej wyjaśnić zagadkę tak wrogiej postawy Thompsona. Jest wdową [tak, wiem, i nic nie kombinuj ze swatami, Bonesie; ona jest o dobrych piętnaście lat ode mnie starsza, a i ja nigdy już na czterdzieści nie będę wyglądał] i mieszka samotnie w uroczym domku usytuowanym nad samym brzegiem oceanu. Kiedy się pojawiłem, rozwieszała właśnie pranie i szczerze ucieszyła się z mojej wizyty. Poczułem ogromną ulgę; to bardzo irytujące uczucie, kiedy człowieka piętnują za coś, o czym on sam nie ma zielonego pojęcia.
"Pan Boone" - powiedziała dygając. - "Jeśli pojawił się pan w sprawie prania, to muszę z przykrością odmówić. Reumatyzm tak mi dokucza, że z trudem radzę sobie z własnymi brudami".
"Pani Cloris" - odparłem. - "Bardzo chciałbym, żeby to właśnie pranie było przyczyną mojej wizyty. Przyszedłem z prośbą o pomoc. Musi mi pani opowiedzieć wszystko, co pani wie o Chapelwaite i Doli Jeruzalem, oraz wyjaśnić, dlaczego okoliczni mieszkańcy traktują mnie tak wrogo i podejrzliwie".
"Dola Jeruzalem! A więc pan już o tym wie".
"Wiem" - odparłem. - "W ubiegłym tygodniu odwiedziłem tamto miejsce z moim przyjacielem".
"Boże!"
Pobladła jak mleko i zachwiała się. Podtrzymałem ją za łokieć. Oczy wywróciły się jej białkami do góry i myślałem, że zemdleje.
"Pani Cloris, przepraszam, jeśli powiedziałem coś..." "Wejdźmy do środka" - mruknęła. - "Powinien pan o wszystkim wiedzieć. Słodki Jezu, znów nadchodzą złe dni!"
Nie odezwała się więcej ani słowem do czasu, aż w swojej słonecznej kuchni zaparzyła herbatę. Kiedy stały już przed nami parujące filiżanki, długą chwilę spoglądała zamyślonym wzrokiem na ocean. Naturalnie i jej, i mój wzrok prawie natychmiast spoczął na sterczącym wierzchołku Chapelwaite Head, gdzie w wodzie przeglądał się dom. Ogromne wykuszowe okno lśniło w promieniach przesuwającego się ku zachodowi słońca. Widok był wspaniały, ale w jakiś sposób dziwnie niepokojący.
Nagle pani Cloris popatrzyła na mnie i powiedziała gwałtownie:
"Panie Boone, musi pan natychmiast opuścić Chapelwaite".
Po prostu zdębiałem.
"Tuż przed pańskim przybyciem bardzo wyraźnie wzmogła się aura zła. Na tydzień przed tym, jak postawił pan nogę w tym przeklętym miejscu, pojawiły się omeny i złowieszcze znaki. Halo wokół księżyca; olbrzymie ilości lelków na cmentarzu; narodziny wyrodka. Pan musi tamto miejsce opuścić!"
Kiedy już odzyskałem mowę, odezwałem się najłagodniej jak potrafiłem:
"Pani Cloris, to wszystko sny. Kto jak kto, ale pani musi o tym wiedzieć".
"Czy to sen, że Barbara Brown urodziła dziecko bez oczu? Albo że Clifton Brockett natknął się w lesie za Chapelwaite, gdzie wszystko więdnie i traci barwy, na trop śladów mierzących półtora metra każdy? Odwiedził pan przecież Dolę Jeruzalem. Czy przyzna pan z ręką na sercu, że nic tam nie żyje?
Znów nie byłem w stanie wykrztusić słowa; ciągle miałem żywo w pamięci tamten odrażający kościół.
Pani Cloris złożyła swoje zdeformowane dłonie; zupełnie jakby chciała uspokoić skołatane nerwy.
"Słyszałam o tym tylko od swojej matki, która z kolei usłyszała to od swojej. Czy zna pan historię rodziny Boone'ów zamieszkującej Chapelwaite?"
"Bardzo ogólnie" - odparłem. - "Od lat osiemdziesiątych osiemnastego wieku dom należał do rodziny z linii Phillipa Boone'a, jego brat, Robert, mój dziadek, przeniósł się do Massachusetts po wielkiej kłótni na temat skradzionych dokumentów. O rodzinie Phillipa wiem niewiele poza tym, że prześladowało ją pasmo nieszczęść ciągnące się z ojca na syna i na wnuki; Marcella zginęła w tragicznym wypadku, Stephen również umarł nagłą śmiercią. Życzeniem mego kuzyna było, żebym zamieszkał w Chapelwaite, by dom ten pozostał w rękach naszej rodziny i żeby dawne waśnie puścić w niepamięć".
"Nigdy do tego nie dojdzie" - szepnęła. - "Czy wie pan coś o przyczynie tamtej kłótni?"
"Roberta Boone'a przyłapano na przetrząsaniu biurka brata".
"Phillip Boone był szalony" - odparła. - "Paktował z siłami piekielnymi. Przedmiotem, który Robert Boone chciał zabrać, była bluźniercza Biblia napisana w starożytnych językach: po łacinie, w druidzkim i w kilku innych. Piekielna księga".
"De Vermis Mysteriis".
Pani Cloris cofnęła się, jakby ktoś uderzył ją prosto między oczy.
"Wie pan o tym?"
"Widziałem tę księgę... dotykałem jej..."
Znów sprawiała takie wrażenie, jakby miała za chwilę zemdleć. Zakryła dłonią usta tłumiąc krzyk.
"Tak, w Doli Jeruzalem" - ciągnąłem. - "Leżała na pulpicie w tamtejszym straszliwym, zbezczeszczonym kościele".
"A więc ciągle jest; ciągle tam jest". - Zachwiała się na krześle. - "A już sądziłam, że Bóg w Swojej mądrości cisnął ją w otchłanie piekielne".
"Jaki był związek Phillipa Boone'a z Dolą Jeruzalem?"
"Związek krwi" - odparła posępnie. - "Nosił Znak Bestii, choć stroił się w szaty Baranka. Nocą trzydziestego pierwszego października tysiąc siedemset osiemdziesiątego dziewiątego roku Phillip Boone zniknął... a wraz z nim wszyscy mieszkańcy tego przeklętego miasta".
Powinna była mi powiedzieć więcej; najwyraźniej jeszcze coś wiedziała. Ale zaczęła błagać, żebym już sobie poszedł, a jako powód podała, że "krew wzywa krew", i mruczała pod nosem o "tych, którzy patrzą, i o tych, którzy stoją na straży". Zapadał z wolna zmierzch, a pani Cloris była coraz bardziej niespokojna, więc żeby ją sobie zjednać, obiecałem, że wszystkie jej słowa wezmę pod głęboką rozwagę.
Kiedy wracałem do domu w szybko zapadającym zmierzchu, opuścił mnie cały dobry nastrój. Pod czaszką tłukło mi się wiele pytań. Cal przywitał mnie wiadomością, że hałasy w ścianach przybrały na sile... co mogę w tej chwili potwierdzić. Próbuję sobie wmawiać; że to tylko szczury, ale cały czas mam przed oczyma twarz pani Cloris.
Nad morzem wzeszedł księżyc, opasły, pełny, w kolorze krwi, zalewając ocean niezdrowym blaskiem. Ponownie wracam myślą do kościoła i...
Ale Ty tego nie zrozumiesz, Bonesie. To zbyt szalone. Chyba muszę iść spać. Cały czas jestem myślami z Tobą.
Wyrazy szacunku
CHARLES
(Poniższy zapis pochodzi z prywatnego dziennika Calvina McCanna)
20-10-1850 r.
Pozwoliłem sobie dziś rano sforsować zamek spinający stronice księgi; zrobiłem to przed powrotem pana Boone'a. Cały trud na nic; księga napisana jest szyfrem. Podejrzewam, że prostym. Zapewne uporałbym się z nim równie łatwo jak z zamykającym księgę zamkiem. Diariusz. Jestem przekonany, że napisany został ręką pana Boone'a. Jakąż inną książkę trzymałby na najciemniejszej półce w bibliotece i na dodatek zamykałby ją na specjalny zamek? Sprawia wrażenie starej, ale kto to wie. Później napiszę więcej, jeśli czas pozwoli; pan Boone koniecznie uparł się zbadać piwnice.
Obawiam się, że przerażające wydarzenia, które mają tutaj miejsce, mogą fatalnie wpłynąć na jego zdrowie. Muszę koniecznie wyperswadować mu tę wyprawę...
Ale właśnie wraca.
20 października 1850 r.
BONESIE!
Nie mogę pisać Nie mogę [sic] jeszcze o tym pisać Ja Ja Ja
(Z prywatnego dziennika Calvina McCanna)
20-10-1850 r.
Tak jak się obawiałem, zapadł ciężko na zdrowiu...
Ojcze nasz, któryś jest w niebie!
Nie jestem w stanie o tym myśleć; ale mam to wypalone na dnie mojej duszy... ową zgrozę z piwnicy...!
Jestem teraz sam. Na zegarze wybiło wpół do dziewiątej, dom pogrążony w ciszy, ale...
Znalazłem go nieprzytomnego przy stole, który służy mu do pisania. Teraz śpi. Jakże szlachetnie i z jaką godnością zachował się tam, kiedy przez kilka chwil stałem wstrząśnięty i jak sparaliżowany!
Skórę ma woskowej barwy i chłodną; dzięki Bogu, gorączka minęła. Nie ważę się zabrać go do miasteczka ani zostawić go tu samego i pójść osobiście. Ale gdybym nawet zdecydował się tam wybrać, któż przyjdzie ze mną, żeby mu pomóc? Któż przyjdzie do tego przeklętego domu?
Och, piwnica. To stwory z piwnicy nawiedzają nasze ściany!
22 października 1850 r
DROGI BONESIE!
To znowu ja, choć po trzydziestu sześciu godzinach stanu nieświadomości jestem przeraźliwie słaby. Znowu ja... brzmi to jak ponury, gorzki żart. Nigdy już nie będę sobą. Nigdy. Stanąłem oko w oko z szaleństwem i zgrozą stokroć przekraczającą możliwość opisania jej przez człowieka. A to jeszcze wcale nie koniec.
Sądzę, że gdyby nie Cal, nadszedłby mój kres. Cal jest jedyną wyspą normalności na tym morzu szaleństwa.
O wszystkim ci teraz opowiem.
Zaopatrzyliśmy się w świece, które miały nam służyć podczas przeszukiwania piwnicy. Dawały silne światło, zupełnie wystarczające do naszych celów - diablo wystarczające. Calvin wszelkimi sposobami starał się wyperswadować mi tę wyprawę, powoływał się na moją długotrwałą chorobę, którą niedawno przeszedłem, utrzymywał, że wystarczy, jeśli powykładamy mocne trutki na szczury.
Ja jednak stanowczo nalegałem, więc i Calvin w końcu musiał ulec. Westchnął ciężko i oświadczył:
"Skoro pan musi, panie Boone, chodźmy".
Do piwnicy prowadzą drzwi zapadowe umieszczone w podłodze w kuchni [Cal zapewnia mnie, że teraz, po tym wszystkim, co tam zobaczyliśmy, zabił je na głucho deskami]. Unieśliśmy je z najwyższym trudem.
Z ciemności uderzył w nas okropny smród niewiele różniący się od tego, który przenikał opuszczone miasteczko nad Royal River. Światło bijące z mojej świecy padło na strome schody niknące w mroku. Były w fatalnym stanie - w jednym miejscu brakowało im nawet stopnia i zamiast niego ziała czarna dziura... natychmiast zrozumiałem, w jaki sposób zginęła nieszczęsna Marcella.
"Proszę bardzo uważać, panie Boone" - ostrzegł Cal. Odparłem, że cały czas uważam, i ruszyliśmy na dół.
Na dole było klepisko i zupełnie suche ściany z granitu. Miejsce nie sprawiało wrażenia raju dla szczurów; nie było tam nic, z czego mogłyby budować gniazda, żadnych starych pudeł, połamanych mebli, stert papieru i tym podobnych rzeczy. Unieśliśmy świece wysoko nad głowy, uzyskując niewielki krąg światła, dzięki któremu mogliśmy w miarę swobodnie się rozglądać. Klepisko stopniowo opadało. Najwyraźniej znajdowało się pod głównym salonem i jadalnią - to znaczy po stronie zachodniej. Tam też ruszyliśmy. Panowała głucha cisza. Zaduch stawał się coraz silniejszy i zdawało się, że mrok napiera na nas niczym posępna wełna; zupełnie, jakby ciemność była zazdrosna o światło, które chwilowo, po wielu latach, przejęło władzę nad jej dziedziną.
Na samym końcu granitowe ściany ustąpiły, a w ich miejsce pojawiło się gładkie, matowe, czarne jak smoła drewno. Tam też kończyła się piwnica, bo główna komora przechodziła w rodzaj niszy. Żeby dostać się do tej wnęki, należało skręcić.
Bez wahania ruszyliśmy w tamtą stronę.
Pojawiło się przed nami straszliwe widmo przeszłości. Pośrodku niszy stało samotne krzesło, a nad nim zwieszał się, przywiązany do wbitego w belkę podporową haka, przegniły konopny sznur zakończony pętlą.
"A więc tutaj się powiesił" - mruknął Cal. - "Boże!"
"Tak... a u stóp schodów leżały zwłoki jego córki".
Cal zaczął coś mówić; i nagle jego wzrok przeniósł się na jakiś punkt za moimi plecami. Wtedy zaczął krzyczeć.
Bones, sam nie wiem, jak opisać Ci widok, który ujrzałem. Jak mam opisać przerażających mieszkańców, którzy gnieździli się w naszych murach?
Przeciwległa ściana odchyliła się i zamajaczyła w ciemnościach, skierowała w naszą stronę twarz - twarz o oczach czarnych jak sam Styks. Bezzębne usta wykrzywiał przerażający uśmiech; wyciągnęła się do nas żółta przegniła ręka. Stwór zakwilił obrzydliwie i niepewnie postąpił krok w naszą stronę. Światło mojej latarni padło na...
Na jego szyi ujrzałem siną pręgę zostawioną przez sznur! Za potworem dostrzegliśmy jakiś ruch. Popatrzyłem w tamtą stronę i zobaczyłem coś, o czym będę śnił aż do dnia, w którym w ogóle przestanę o czymkolwiek śnić - zobaczyłem dziewczynę o bladej, gnijącej, wyszczerzonej w trupim uśmiechu twarzy. Jej głowa zwieszała się pod przyprawiającym o obłęd kątem.
Chcieli nas; wiem o tym. Wiem również, że gdybym nie cisnął w stwora latarnią, a następnie stojącym pod pętlą krzesłem, maszkary zaciągnęłyby nas w mrok, żebyśmy stali się tacy sami jak one.
Wszystko, co było dalej, spowija litościwy, nieprzenikniony mrok. Na mój umysł spadła kurtyna. Ocknąłem się, jak powiedziałem, w swoim pokoju, a obok stał Cal.
Gdybym mógł, w samej tylko pidżamie i kapciach uciekłbym z tego przerażającego domostwa. Ale nie mogę. Stałem się pionkiem w jakimś większym, mrocznym dramacie. Nie pytaj mnie, skąd o tym wiem... po prostu wiem. Pani Cloris miała rację, kiedy wspomniała o krwi, która wzywa krew; jakżeż bliska była prawdy mówiąc o tych, którzy patrzą, i o tych, którzy stoją na straży. Obawiam się, że rozbudziłem Siłę, co drzemała od półwiecza w miasteczku Dola Jeruzalem; Siłę, która uśmierciła moich przodków, biorąc ich w bezbożną niewolę jako nosferatu - Nie umarłych. Ale jakkolwiek dostrzegam tylko ułamek całości, Bonesie, obawiam się czegoś o wiele gorszego. Gdybym wiedział... gdybym tylko wiedział!
CHARLES
Postscriptum. Naturalnie, na razie piszę to wszystko do szuflady; Preacher's Corners izoluje się od nas. Nie odważyłbym się udać ze swoim piętnem na pocztę, a Calvin nie zostawi mnie tu samego.
Niemniej, jeśli dobry Bóg dopuści, w ten czy w inny sposób, list ten do Ciebie dotrze.
C.
(Z prywatnego dziennika Calvina McCanna)
23-10-1850 r.
Z dnia na dzień nabiera sił; zamieniliśmy kilka słów o widziadle w piwnicy; zgodziliśmy się, że nie była to ani halucynacja, ani skutek działania ektoplazmy, lecz najprawdziwsza w świecie rzeczywistość. Czy pan Boone, podobnie jak ja, uważa, że odeszli? Być może. Hałasy się uspokoiły, ale w powietrzu ciągle wisi coś złowieszczego, jakby dom spowijał mroczny całun. Odnoszę wrażenie, że czekamy w złudnym Oku jakiegoś dziwacznego Cyklonu...
W sypialni na piętrze, w dolnej szufladzie w szafie z żaluzjowym zamknięciem, znalazłem paczkę papierów. Korespondencja plus pokwitowania rachunków wyraźnie wskazują, że pokój ten należał ongiś do Roberta Boone'a. Ale najciekawszych jest kilka notatek zrobionych na odwrocie reklamy męskich czapek z bobrowego futra. Na górze napisane jest dużymi literami:
Błogosławieni ubodzy
Poniżej widnieje pozorny nonsens:
bko dohłewmehis bsday
ehng osrari snaudodzd
Jestem pewien, że trafiłem na klucz do szyfru, jakim napisano ową zamykaną na zamek księgę. Z całą pewnością jest to prymitywny szyfr stosowany podczas wojny o niepodległość, znany pod nazwą "sztachety w płocie". Kiedy opuści się co drugie "zero.", otrzymamy:
boołweibdy
łgsainuoz
Należy czytać to z góry na dół, a nie wzdłuż, i w sumie daje to początkowy cytat z "Błogosławieństw" *.
Zanim ośmielę się pokazać to panu Boone'owi, muszę najpierw osobiście dowiedzieć się, o czym ta księga traktuje...
24 października 1850 r.
DROGI BONESIE!
Zdumiewające zjawisko - Cal, zawsze tak małomówny, jeśli nie jest pewien swojego [rzadki i pochwały godny rys ludzkiego charakteru], odnalazł diariusz mojego dziadka, Roberta. Dokument został napisany szyfrem, który Cal samodzielnie złamał. Skromnie stwierdził, że na pomysł rozwiązania wpadł przez czysty przypadek, ale podejrzewam, że krył się za tym upór i ogrom włożonej pracy.
Tak czy siak, jakżeż ponure światło rzuca ten dokument na kryjące się tutaj tajemnice!
Wstępny zapis pochodzi z pierwszego czerwca tysiąc siedemset osiemdziesiątego dziewiątego roku, a ostatni z dwudziestego siódmego października tegoż roku... czyli cztery dni przed owym dramatycznym zniknięciem, o którym wspominała pani Cloris. Diariusz opowiada o pogłębiającej się obsesji - mało, o szaleństwie - i w odrażający sposób wyjaśnia związek między moim ciotecznym dziadkiem Phillipem, miasteczkiem Dola Jeruzalem a księgą, która spoczywa w zbezczeszczonym kościele.
Samo miasteczko, wedle relacji Roberta Boone'a, powstało wcześniej niż Chapelwaite (zbudowane w tysiąc siedemset osiemdziesiątym drugim roku) i Preacher's Corners (powstałe w tysiąc siedemset czterdziestym pierwszym i noszące pierwotnie nazwę Preacher's Rest*). Założyła je w roku tysiąc siedemset dziesiątym grupa purytan, którzy odłączyli się od swego macierzystego kościoła. Przewodził im surowy fanatyk religijny James Boone. Jakżeż mnie to zaskoczyło! Jego koligacje z moją rodziną nie mogą budzić najmniejszych wątpliwości. Pani Cloris, w swojej zabobonnej wierze, miała rację twierdząc, że w tej kwestii rodzinna krew ma znaczenie kluczowe. Ze zgrozą przypominam sobie teraz jej odpowiedź na moje pytanie o Phillipa i jego związek z Dolą Jeruzalem. Odparła: "związek krwi", i obawiam się, że o to w tym wszystkim chodzi.
Miasteczko rozbudowywało się w cieniu kościoła, w którym Boone głosił kazania... i sprawował władzę. Mój dziadek daje również do zrozumienia, że James Boone utrzymywał intymne związki z ogromną liczbą kobiet z miasteczka, zapewniwszy je, że taka jest wola Boga. W rezultacie osada stała się anomalią, jaka mogła zaistnieć wyłącznie w takich wyizolowanych warunkach i w dziwacznych czasach, kiedy wiara w czarownice i wiara w niepokalane poczęcie szły ze sobą w parze - wypaczone, zdegenerowane, przesiąknięte religijną manią miasteczko rządzone przez na wpół oszalałego kaznodzieję, którego doktryna opierała się na dwóch księgach: na Biblii i na złowieszczym dziele Gaudge'a Mieszkanie szatana; społeczność, gdzie na porządku dziennym był rytuał egzorcyzmów; społeczność szalona i kazirodcza, pełna fizycznych defektów zawsze temu grzechowi towarzyszących. Podejrzewam [wierzę, że Robert Boone był tego samego zdania], że jeden z synów z nieprawego łoża Boone'a opuścił Dolę Jeruzalem [albo został z niej wygnany], żeby szukać szczęścia na południu - i w ten sposób zapoczątkował naszą linię rodową. Dobrze wiem na podstawie rodzinnych przekazów, że gałąź naszej rodziny wzięła początek w tej części stanu Massachusetts, która później się oderwała i utworzyła odrębny stan Maine. Mój pradziadek, Kenneth Boone, zbił majątek na kwitnącym w tamtych czasach handlu futrami. To za jego pieniądze, pomnożone dzięki późniejszym rozumnym inwestycjom w wiele lat po jego śmierci w roku tysiąc siedemset sześćdziesiątym trzecim, zbudowano ten rodowy dom. Chapelwaite wznieśli jego synowie, Phillip i Robert. "Krew wzywa krew", oświadczyła pani Cloris. A może Kenneth, rodzony syn Jamesa Boone'a, uciekł od szaleństwa swego ojca i jego miasteczka, żeby mieć synów i zbudować dom Boone'ów niecałe trzy kilometry od miejsca, w którym wziął początek ród Boone'ów? Jeśli tak, czyż nie wydaje się słuszne przypuszczenie, że naszym losem kierowała jakaś potężna i niewidzialna Dłoń?
Zgodnie z diariuszem Roberta, James Boone w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym dziewiątym był już bardzo leciwy - i tak rzeczywiście musiało być. Jeśli to prawda, że założył miasto w wieku dwudziestu pięciu lat, musiał sobie liczyć sto cztery lata - niesamowity wiek. Zacytuję Ci teraz fragment z diariusza Roberta Boone'a.
4 sierpnia 1789
Dzisiaj po raz pierwszy spotkałem tego Człowieka, z którym mój Brat tak chorobliwie się związał; muszę przyznać, że ten Boone posiada dziwny Magnetyzm, który trwoży mnie Wielce. Jest naprawdę Wiekowy, z białą brodą i w czarnej Sutannie, która wydała mi się w jakiś sposób odstręczająca. Bardziej konfundujący był Fakt, że obsiadły go Kobiety, niczym jakiegoś Sultana otoczonego przez swój Narem; a P. zapewnia mnie, nie on jest jeszcze aktywny, jakkolwiek to starzec co najmniej Osiemdziesięcioletni... Samą Wioskę odwiedziłem dotychczas tylko raz i nie chcę tam pojawić się więcej; na Ulicach panuje głucha cisza, a wszystko przenika Strach, który Starzec sieje z Ambony. Odnosiłem wrażenie, że wszystkie Twarze są tam takie same i wydawało mi się, że ilekroć się obejrzę, ujrzę Oblicze Starca... wszystkie są takie bez wyrazu; wyprane z Blasku i Emocji, jakby coś wyssało z nich całą Żywotność: Widziałem Dzieci bez Oczu i bez Nosów, Kobiety, które bez Powodu łkały, mamrotały, wskazywały Niebo i przeinaczały słowa Pisma Świętego, żeby rozmawiać z Demonami...
P. życzył sobie, abym pozostał na Nabożeństwie, ale myśl o tym złowieszczym Starcu na Ambonie i Słuchaczach składających się ze skrzyżowanych ze sobą Mieszkańców Miasteczka, wzbudziła we mnie odrazę i Wymówiłem się pod byle Powodem...
Zapiski, zarówno poprzedzające ten ustęp, jak i następne, opowiadają o rosnącej fascynacji Phillipa osobowością Jamesa Boone'a. Pierwszego września tysiąc siedemset osiemdziesiątego dziewiątego roku Phillip ochrzcił się w jego kościele i został przyjęty w poczet wiernych. Jego brat mówi: Przejmowała mnie Zgroza i Przerażenie - mój Brat zmieniał się w oczach - wydawało się zgoła, że zaczyna być podobny do tamtego nikczemnego Człowieka.
Pierwsza wzmianka o księdze pochodzi z dwudziestego trzeciego lipca. Diariusz Roberta kwituje to krótko: P., moim zdaniem, dzisiejszego wieczora wrócił z mniejszej Wioski z Obliczem raczej dzikim. Nie odezwał się słowem aż do chwili, kiedy szedł Spać. Oświadczył wtedy, że Boone dopytywał się o Księgę zatytułowaną "Tajemnica Glisty". Żeby zadowolić P., obiecałem mu, że napiszę do firmy Johns & Goodfellow i zapytam o tę książkę; P. aż się płaszczył z Wdzięczności.
W notatce z dwunastego sierpnia Robert napisał: Otrzymałem dwa listy na Poczcie dzisiaj... jeden z firmy Johns & Goodfellow w Bostonie. Przysłali Notkę o Księdze, którą P. się Interesuje. W Kraju tym istnieje tylko pięć Egzemplarzy. List raczej chłodny; rzecz. zastanawiająca. Przecież Henry'ego Goodfellowa znam od Lat.
13 sierpnia:
P. jak szaleniec podniecony listem Goodfellowa; nie chce powiedzieć dlaczego. Wyznał tylko, że Boone aż się pali, żeby zdobyć Egzemplarz. Nawet nie staram się zgłębiać powodów tego niebywałego zainteresowania, ponieważ Tytuł wydaje się wskazywać na nieszkodliwy Traktat naukowy z dziedziny ogrodnictwa...
Niepokoję się o Phillipa; z Dnia na Dzień staje się dziwniejszy. Pragnę, żeby nie wracał do Chapelwaite. Lato jest upalne, duszne, pełne Omenów.
W diariuszu Roberta istnieją jeszcze tylko dwie wzmianki o odrażającej księdze [chyba do końca nie pojął jej znaczenia]. Oto fragment notatki z czwartego września:
Napisałem do Goodfellowa list z prośbą, żeby w imieniu P. zajął się Kupnem tej książki, aczkolwiek Rozsądek zakazywał mi To czynić. A1e dlaczego miałbym niby tego nie zrobić? Przecież nie kupował za kradzione Pieniądze. Phillip Obiecał mi, że da sobie spokój z tym obrzydliwym Baptyzmem... ale ciągle jest taki Podekscytowany; zupełnie jakby miał Gorączkę; nie wierzę mu. Jestem kompletnie zbity z Pantałyku...
I druga notatka, z szesnastego września:
Dzisiaj nadeszła Książka, a wraz z nią list od Goodfellowa, że nie życzy sobie robić ze mną więcej Interesów... P. był podniecony ponad wszelką Miarę - wręcz wyrwał mi Księgę z Rąk. Napisana w niepoprawnej łacinie i Pismem Runicznym, o którym nic nie wiem. Wolumin ten zdawał się zgoła wydzielać przy Dotyku ciepło i wibrował w moim Ręku, jakby posiadał jakąś obłędną Moc... Przypomniałem P. o Obietnicy, że będzie trzymał się od tego wszystkiego z daleka, a1e on tylko wybuchnął odrażającym śmiechem, prawie jak Szaleniec, wymachiwał mi Księgą przed Twarzą i krzyczał w kółko: "Mamy! Mamy! Glista! Sekret Glisty!"
Teraz wyszedł, podejrzewam, że udał się do swego szalonego Benefaktora i Dzisiaj już go nie zobaczę...
O księdze nic już więcej nie ma, ale wyciągnąłem pewne wnioski, które wydają się bardzo prawdopodobne. Po pierwsze, księga ta, zgodnie z tym, co powiedziała pani Cloris, stała się powodem rozstania Roberta i Phillipa; po drugie, księga stanowi kopalnię bezbożnych inkantacji, zapewne pochodzenia druidzkiego [Rzymianie, którzy podbili Brytanię, w imię nauki zachowali w przekazach wiele krwawych rytuałów druidów i dlatego niektóre z tych piekielnych ksiąg znajdują się pośród zakazanej, światowej literatury]; po trzecie, Boone i Phillip zamierzali wykorzystać księgę do swoich celów. Zapewne w jakiś pokrętny sposób ich intencje były dobre, choć ja osobiście w to nie wierzę. Jestem święcie przekonany, że już wcześniej związali się z jakimiś bezimiennymi siłami egzystującymi poza naszym Wszechświatem... z siłami egzystującymi poza naszym Czasem. Ostatnie ustępy diariusza Roberta Boone'a rzucają posępne światło na dwóch moich przodków i potwierdzają moje spekulacje. Pozwalam sobie jeszcze raz oddać głos Robertowi:
26 października 1789
Okropne Plotki w Preacher ś Corners; Frawley, nasz Kowal, chwycił mnie za Ramię i zapytał: "W co wdali się twój Brat i ten Antychryst?" Goody Randall zaklina się, że były Znaki na Niebie wieszczące wielkie Nieszczęścia. Urodziła się Krowa z dwoma Głowami.
Jeśli idzie o Mnie, największym moim strapieniem jest Szaleństwo mego Brata. W ciągu Jednej Nocy posiwiał, Oczy ma nabiegłe krwią a ze Źrenic odeszły wszelkie przebłyski Zdrowego Rozsądku. Śmieje się do siebie i mamrocze pod nosem Coś, co jest Zrozumiale wyłącznie dIa niego. Jeśli nie przebywa w Doli Jeruzalem, cały czas spędza w naszej Piwnicy.
Nad Domem i na Trawnikach pojawiają się roje Lelków Kozodojów; ich Piski mieszają się z Mgłą napływającą znad Morza, a nieziemski Wrzask wyklucza wszelką myśl o gnie.
27 października 1789
Dziś Wieczorem, kiedy P. wybrał się do Doli Jeruzalem, poszedłem za nim. Trzymałem się w bezpiecznej Odległości, żeby uniknąć Wykrycia. Stada Przeklętych Lelków krążyły w Lesie, wypełniając wszystko przeraźliwym, monotonnym zawodzeniem. Nie odważyłem się przekroczyć Mostu. Miasto spowijały ciemności i światło paliło się tylko w Kościele, który zatopiony był w upiornym, czerwonym Blasku zamieniającym wysokie, łukowe Okna w Oczy Piekieł. Głosy wznosiły się i opadały w Diabelskiej Litanii, czasem słychać było śmiech, a czasem łkanie. Sama Ziemia wydawała się pęcznieć i jęczeć pod moimi stopami, jakby nosiła jakiś olbrzymi Ciężar. Uciekłem zdumiony i ogarnięty Przerażeniem. Kiedy biegłem przez pogrążony w mroku las, uszy kłuły mi przeszywające Wrzaski Lelków.
Wydaje się, że wszystko zmierza do jakiegoś Punktu Szczytowego. Boję się Zasnąć ze względu na Sny, jakie mogą przyjść, ale i boję się nie spać ze względu na przerażające rzeczy, które mogą nadejść. Noc wypełniona jest okropnymi Dźwiękami i boję się...
A jednak czuję nieprzepartą potrzebę pójść tam ponownie, zobaczyć, zrozumieć. Wydaje się, że to sam Phillip mnie wzywa i Starzec.
Ptaki...
przeklęty przeklęty przeklęty.
Tutaj diariusz Roberta Boone'a się kończy.
Ale musisz zwrócić uwagę, Bonesie, że on sam przyznaje, iż odniósł wrażenie, że Phillip osobiście go wołał. Ostateczne wnioski sformułowałem na podstawie tego, co wyczytałem w diariuszu, tego, co usłyszałem od pani Cloris, a przede wszystkim po obejrzeniu owych przerażających stworzeń w piwnicy - martwych, a jednak żywych. Nasz ród jest nieszczęśliwy, Bonesie. Ciąży na nas przekleństwo, którego nie sposób się pozbyć... W tym domu i w tamtym miasteczku istnieje jakiś obrzydliwy cień życia. I ponownie zbliża się punkt kulminacyjny tego cyklu. Jestem ostatnim z Boone'ów. Obawiam się, że to coś również o tym wie. Wie, że jestem ogniwem w tym łańcuchu zła, którego umysł ludzki nie jest nawet w stanie pojąć. Rocznica przypada w wigilię Wszystkich Świętych - to już za tydzień.
Co mam robić? Gdybyś tylko tu był, gdybyś mógł mi doradzić, pomóc! Gdybyś tylko tu był!
Muszę się wszystkiego dowiedzieć; muszę wrócić do tego nawiedzonego miasteczka. Może Bóg mi pomoże!
CHARLES
(Z prywatnego dziennika Calvina McCanna)
25-10-1850 r.
Pan Boone przespał prawie cały dzisiejszy dzień. Twarz ma bladą i wymizerowaną. Obawiam się, że wróci gorączka.
Kiedy zmieniałem mu wodę w karafce, ujrzałem na stole dwa nie wysłane listy do pana Gransona na Florydzie. Zamierza wrócić do Doli Jeruzalem; jeśli na to pozwolę, ta wyprawa go zabije. Czy odważę się wymknąć do Preacher's Corners, żeby wynająć jakiś powóz? Muszę, ale co się stanie, jeśli obudzi się pod moją nieobecność? Jeśli wrócę, a jego już nie będzie?
Znów rozlegają się hałasy w ścianach. Dzięki Bogu śpi! Jestem przerażony.
Później przyniosłem mu na tacy kolację. Planuje wstać za trochę i mimo jego wykrętnych zapewnień, dobrze wiem, co zamierza uczynić. A jednak wybiorę się do Preacher's Corners. W moich rzeczach zostało kilka nasennych tabletek, które przepisano mu w czasie jego ostatniej choroby. Rozpuściłem jedną w płynie, który wypił nieświadom tego, że w środku był proszek. Znowu śpi.
Przeraża mnie myśl, że zostawiam go sam na sam z tymi Tworami hałasującymi w ścianach. Z każdym kolejnym dniem hałasy te trwożą mnie coraz bardziej. Zamknąłem go w pokoju na klucz.
Da Bóg, że kiedy wrócę z powozem, zastanę go bezpiecznego, w dobrym zdrowiu i wciąż pogrążonego w głębokim śnie.
Jeszcze później ciskali we mnie kamieniami! Ciskali we mnie kamieniami jak we wściekłego psa! Potwory i demony! Ci, którzy noszą miano człowieka. Tkwimy tu jak w więzieniu...
Ptaki, lelki, zaczynają się gromadzić.
26 października 1850
DROGI BONESIE!
Już prawie zmierzch. Właśnie się obudziłem. Przespałem niemal dwadzieścia cztery godziny. Jakkolwiek Cal nie zająknął się słowem na ten temat, podejrzewam, że mając na względzie moje dobro, wsypał mi do herbaty środek nasenny. Jest dobrym, oddanym przyjacielem, ma jak najlepsze intencje, więc nic nie powiem.
Niemniej moje postanowienie jest niezłomne. Jutro też będzie dzień. Jestem spokojny, zdecydowany, ale odnoszę wrażenie, że wraca mi gorączka. Jeśli tak rzeczywiście jest, wszystko musi wydarzyć się jutro. Zapewne lepiej, żebym uczynił to dzisiejszej nocy. Ale nawet ognie piekielne nie zmuszą mnie do postawienia po ciemku stopy w tamtym miasteczku.
Kończę, Bonesie, niech Bóg czuwa nad tobą.
CHARLES
Postscriptum. Znów zaczęły się wydzierać ptaki i ponownie dochodzą owe przerażające szurania. Cal myśli, że ich nie słyszę, ale ja słyszę je bardzo dobrze.
C.
(Z prywatnego dziennika Calvina McCanna)
27-10-1850 r.
Piąta nad ranem
Jest nieugięty w swoim postanowieniu. Bardzo dobrze. Idę z nim.
4 listopada 1850
DROGI BONESIE!
Słaby, ale przytomny. Nie jestem pewien daty, lecz kalendarz przypływów i odpływów morza oraz wschodów i zachodów słońca upewnia mnie, że w nagłówku listu umieściłem właściwą datę. Siedzę przy tym samym biurku, na którym pisałem do Ciebie pierwszy list z Chapelwaite, i spoglądam na mroczniejące morze, które pławi się w ostatnich przebłyskach dnia. Noc nadchodzi szybko. Kolejnego zachodu słońca nigdy już nie zobaczę. Ta noc należy do mnie; później wszystko zostawię, choć nie wiem, jaki będzie ten cień, w który wkroczę.
Z jaką siłą fale morskie tłuką w skały przylądka! W ciemniejące niebo biją strugi piany. Ocean sprawia, że pod mymi stopami drży podłoga. W szybie widzę swoje odbicie; twarz mam bladą jak wampir. Od dwudziestego siódmego października nie miałem nic w ustach. Nie miałbym również wody, gdyby tamtego dnia Calvin zapobiegliwie nie postawił mi przy łóżku pełnej karafki.
Och, Cal! Jego już nie ma, Bonesie. Poszedł za mnie, poszedł zamiast tego nikczemnika o patykowatych kończynach i kościstej twarzy, którego odbicie widzę w szybie. A jednak może przypadł mu w udziale lepszy los; nie dręczą go już sny, które w ciągu tych kilku ostatnich dni towarzyszyły mi ciągle. Pokraczne kształty, które czają się w koszmarnych korytarzach delirium. Nawet teraz trzęsą mi się ręce; poplamiłem papier atramentem.
Tamtego ranka, kiedy zamierzałem się wymknąć chyłkiem z domu, stanął przede mną Cal... a wydawało mi się, że jestem taki przebiegły. Oświadczyłem mu wcześniej, że zdecydowałem się wyjechać z Chapelwaite, i poleciłem, żeby udał się do odległego o jakieś piętnaście kilometrów Tandrell, gdzie byliśmy mniej znani, i wynajął dwukołowy wózek konny. Zgodził się, a później widziałem go, jak oddalał się drogą biegnącą wzdłuż wybrzeża.
Kiedy już zniknął mi z oczu, szybko przygotowałem się do wyprawy. Wdziałem palto i szalik [zdarzały się już przymrozki; pierwsze zwiastuny nadchodzącej zimy]. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zabrać rewolweru, ale rozśmieszył mnie ten pomysł. Co na to może pomóc rewolwer?
Wymknąłem się kuchennym wyjściem. Na chwilę przystanąłem w progu, żeby jeszcze raz rzucić okiem na morze i niebo; chciałem jeszcze raz odetchnąć świeżym powietrzem, ponieważ niebawem wdychać miałem odór zgnilizny... Chciałem jeszcze raz popatrzeć na szybujące pod niskimi chmurami mewy.
Odwróciłem się... Przede mną stał Calvin McCann.
"Nie powinien pan tam iść sam" - oświadczył.
Takiej powagi na jego twarzy nigdy jeszcze nie widziałem.
"Ależ Calvinie..." - zacząłem.
"Ani słowa, proszę pana! Pójdziemy razem i zrobimy to, co musimy, albo siłą zawlokę pana z powrotem do domu. Nie czuje się pan najlepiej. Nie wolno panu iść samemu".
Nie potrafię oddać uczuć, jakie mną zawładnęły: zmieszanie, uraza, wdzięczność... ale przede wszystkim ogromna miłość.
W milczeniu minęliśmy letni domek i zegar słoneczny, minęliśmy pokryty wodorostami brzeg morza, po czym zagłębiliśmy się w las. Panowała śmiertelna cisza - ptak nie zaśpiewał, nie trzasnęła gałązka. Zdawało się, że na świat opadł całun milczenia. Ciągle tylko towarzyszył nam zapach soli oraz płynąca z oddali delikatna woń dymu. Las stał w przepysznej szacie jesiennych barw, ale moim zdaniem przeważał w nich szkarłat.
Niebawem zapach soli rozwiał się, a jego miejsce zajął inny, bardziej złowieszczy odór tamtego miejsca - smród zgnilizny, o którym już wspominałem. Kiedy dotarliśmy do chybotliwego mostu spinającego brzegi Royal River, spodziewałem się, że Cal ponownie zacznie nalegać, żebyśmy zaniechali dalszej wędrówki. Ale on nie odezwał się słowem. Przystanął tylko, obrzucił spojrzeniem kłującą szyderczo niebo iglicę kościoła i popatrzył na mnie. Podjęliśmy marsz.
Przepełnieni lękiem, ale zdecydowani kroczyliśmy do kościoła Jamesa Boone'a. Drzwi były ciągłe rozwarte, jak zostawiliśmy je ostatnim razem, a panujący wewnątrz mrok najwyraźniej łypał na nas pożądliwie. Kiedy wstępowaliśmy na schodki, poczułem, że serce we mnie zamiera, a gdy kładłem dłoń na klamce i otwierałem drzwi, palce mi drżały. Smród w środku był chyba jeszcze gorszy i bardziej chorobliwy niż poprzednio.
Weszliśmy do pogrążonego w półmroku przedsionka, a z niego bez chwili zwłoki do kościoła.
Panował tam nieopisany bałagan.
Kościół zdemolowało coś ogromnego. Ławki były powywracane, połamane i jak bierki ciśnięte niedbale na stos. Odrażający krzyż leżał pod wschodnią ścianą, a dziura w murze świadczyła, z jaką siłą nim rzucono. Lampy oliwne powyrywano z obudowy, toteż opary tranu mieszały się z okropnym smrodem, który przenikał całe miasteczko. A wzdłuż nawy głównej, jak upiorny ślubny kobierzec, ciągnęła się smuga czarnego błota wymieszanego z posoką. Prowadziła do ambony - jedynej nienaruszonej rzeczy w kościele. Na pulpicie, znad bluźnierczej Księgi, spoglądało na nas nieruchomymi, szklistymi oczyma zarżnięte jagnię.
"Boże" - szepnął Calvin.
Podeszliśmy w tamtą stronę, unikając jak ognia szlamu na posadzce. Nasze kroki budziły rozliczne echa, które zmieniały odgłos stąpania w czyjś grzmiący śmiech.
Na podwyższenie weszliśmy jednocześnie. Jagnię nie zostało zarżnięte czy zagryzione. Coś lub ktoś tak mocarnie je ścisnął, że stworzeniu popękały naczynia krwionośne. Krew rozlewała się odrażającą, gęstą kałużą na ołtarzu i spływała do jego podstawy... ale na samej księdze zalegała tylko cienką, przezroczystą warstwą i zawiłe runy widoczne były niczym przez kolorowe szkło!
"Czy musimy jej dotykać?" - spytał niewzruszony Cal.
"Tak. Muszę ją zabrać".
"Po co?"
"Żeby zrobić to, co należało uczynić sześćdziesiąt lat temu. Zamierzam ją zniszczyć".
Odciągnęliśmy martwe jagnię; zwłoki upadły na posadzkę ze wstrętnym, mlaszczącym dźwiękiem. Zbrukane krwią stronice zdawały się wydzielać własny, szkarłatny blask.
W uszach zaczęło mi dzwonić i szumieć; ze ścian świątyni płynął niski, monotonny śpiew. Widząc skrzywioną twarz Cala, pojąłem, że on również to słyszy. Ziemia pod stopami zadrżała, jakby przybywał mieszkaniec tego nawiedzonego kościoła, żeby bronić swej własności. Struktura normalnej przestrzeni i czasu zdawała się pękać i łamać. Kościół wypełnił się widmami, lśniąc piekielnym blaskiem odwiecznego, zimnego ognia. Wydawało mi się, że dostrzegam przerażającą i zniekształconą postać Jamesa Boone'a, tańczącego wokół spoczywającego na wznak ciała kobiety, a tuż za nim ujrzałem mego ciotecznego dziadka Phillipa, nowicjusza, odzianego w czarną sutannę z kapturem. W dłoniach trzymał nóż i puchar.
Deum vobiscum magna vermis...
Widniejące na stronicy księgi słowa zadrżały i wykrzywiły się, pławiły się w ofiarnej krwi, nagrodzie dla stwora, który przybył spoza gwiazd...
Ślepi, wymieszani ze sobą wierni kołysali się w zapamiętałym, demonicznym modlitewnym ruchu; ich zdeformowane twarze wypełnione były żarliwym, odrażającym oczekiwaniem...
Teraz łacinę zastąpił starszy język, pochodzący z czasów, kiedy nie było jeszcze Egiptu i piramid, pochodzący z czasów, kiedy Ziemia stanowiła jeszcze kulę kipiącego w pustej przestrzeni gazu...
Gyyagin vardar Yogsoggoth! iierminis! Gyyagin! Gyyagin! Gy- yagin!
Pulpit zaczął drżeć i pękać, unosić się w powietrze...
Calvin wrzasnął i uniósł ramię, żeby zasłonić twarz. Cały ołtarz i absyda kościoła trzęsły się potężnym, mrocznym ruchem, jak okręt ciskany przez burzę. Porwałem księgę i trzymałem ją w wyciągniętych rękach; odnosiłem wrażenie, że spali mnie żarem słoń- ca, spopieli, oślepi.
"Niech pan ucieka!" - wrzasnął Calvin. - "Niech pan ucieka!"
Ale stałem jak słup soli i obca istota wypełniła mnie niczym starożytne naczynie, które czekało przez lata... przez całe pokolenia!
"Gyyagin vardar!" - wrzasnąłem. - "Sługa Yogsoggotha, Bezimiennego! Glisty spoza Przestrzeni! Pożeracz Gwiazd! Niszczyciel Czasu! Verminis! Oto nadchodzi Godzina Spełnienia! Czas Zapłaty! Verminis! Alyah! Alyah! Gyyagin!"
Calvin pchnął mnie. Zachwiałem się, kościół zawirował mi przed oczyma i upadłem na posadzkę. Uderzyłem głową w krawędź przewróconej ławki i czaszkę objął mi ogień... ale umysł jakby mi przejaśniał.
Po omacku sięgnąłem po zapałki, które ze sobą zabrałem.
Kościół wypełnił dobiegający z trzewi ziemi grzmot. Ze ścian i z sufitu zaczął płatami odpadać gips. Zardzewiały dzwon na wieży kościelnej odezwał się zdławionym, diabelskim kurantem, współczującą wibracją.
Zapłonęła zapałka. Dotknąłem nią księgi w tej samej chwili, kiedy eksplodował pulpit i roztrzaskał się na drzazgi. Na jego miejscu rozwarła się otchłań. Cal zachwiał się na jej krawędzi, wyciągnął ramiona, otworzył usta w przeraźliwym krzyku, który zapamiętam do końca swoich dni.
I wtedy napłynęło olbrzymie, szare, drgające cielsko. Smród przechodził wszelkie wyobrażenie. Była to olbrzymia, wylewająca się, zawiesista, pokryta pęcherzami galareta, monstrualny, odrażający kształt, który bił w niebo prosto z najgłębszych otchłani ziemi. I wtedy też, w nagłym, straszliwym przebłysku, pojąłem to, o czym nie wiedział żaden człowiek. Spostrzegłem, że był to zaledwie jeden pierścień, jeden tylko segment potwornej glisty, która pozbawiona oczu przez lata trwała w sklepionej pieczarze mroku pod tym odrażającym kościołem!
Księga w moim ręku płonęła jasnym płomieniem, a Stwór krzyczał nade mną bezgłośnym wrzaskiem. Trafiony koszmarnym ciosem Calvin z przetrąconym karkiem przeleciał przez cały kościół jak szmaciana lalka.
To coś zapadało się... Stwór zapadał się, zostawiając jedynie olbrzymią dziurę otoczoną zwałami czarnej piany, a powietrze rozdarł potężny krzyk i okropne mlaskanie, które ginęły w jakiejś ogromnej dali. W końcu zapadła cisza.
Popatrzyłem pod nogi. Z księgi pozostał tylko popiół.
Zacząłem się śmiać, potem zawodzić jak zraniona bestia.
Opuścił mnie cały zdrowy rozsądek, usiadłem na podłodze, ze skroni płynęła mi krew, krzyczałem i mamrotałem coś w tym bezbożnym mroku, a Calvin leżał rozciągnięty w odległym kącie, spoglądając na mnie nieruchomymi, lśniącymi oczyma, w których zakrzepł wyraz najwyższej trwogi.
Nie mam najmniejszego pojęcia, jak długo znajdowałem się w tym stanie. Nie potrafię tego określić. Ale kiedy wróciła mi zdolność jasnego myślenia, otaczające mnie cienie wydłużyły się; zapadał zmrok. Uwagę moją przykuł ruch w dziurze wybitej w posadzce kościoła.
Pośród potrzaskanych desek podłogi pojawiła się dłoń.
Szaleńczy rechot zamarł mi w gardle. W jednej chwili miejsce histerii zajęła zgroza. Poczułem, że z głowy odpływa mi cała krew.
Ze straszliwą, mściwą powolnością gnijąca postać wydobywała się z ciemności, odwracając w moją stronę połowę czaszki. Na czole, po gołym mięsie spacerowały robaki. Zgniła sutanna zwisała krzywo z próchniejących obojczyków. Tylko oczy były żywe - czerwone, pełne szaleństwa jamy spoglądały na mnie z wyrazem czegoś więcej niż szaleństwo; spoglądały na mnie pełne pustego życia niezmierzonych pustek poza granicami naszego Wszechświata.
Stwór przyszedł, żeby zabrać mnie na dół, w ciemność.
I wtedy, skrzecząc, uciekłem. Zostawiłem ciało mego wieloletniego przyjaciela w tamtym miejscu żywej zgrozy. Biegłem tak długo, aż powietrze w moich płucach i mózg w czaszce stały się niczym rozpalona magma. Biegłem tak długo, aż dotarłem do tego nawiedzonego i splugawionego domu, do mego pokoju, gdzie upadłem i jak martwy leżałem aż do dzisiaj. Biegłem, ponieważ nawet mimo szaleństwa, jakie mnie ogarnęło, mimo że stwór był animowanym w przerażający sposób trupem, dostrzegłem w nim rodzinne podobieństwo. Ale nie był to ani Phillip, ani Robert, których portrety wiszą w galeii na piętrze. Owo gnijące oblicze należało do Jamesa Boone'a, Strażnika Glisty!
Ciągle żyje gdzieś w splątanych, pozbawionych światła otchłaniach rozciągających się pod Dolą Jeruzalem i Chapelwaite... Spalenie księgi fatalnie pokrzyżowało mu szyki, ale istnieją przecież inne jeszcze jej kopie.
Niemniej stanowię bramę i jestem ostatnim człowiekiem, w którego żyłach płynie krew Boone'ów. W imię dobra ludzkości muszę umrzeć... i przerwać raz na zawsze ten łańcuch.
Niebawem utopię się w morzu, Bonesie. Moja podróż, podobnie jak opowieść, dobiega końca. Niech Bóg zawsze ma Cię w Swej opiece.
CHARLES
Owe osobliwe papiery dotarły w końcu do pana Everetta Gransona, do którego były adresowane. Podejrzewano nawrót zapalenia opon mózgowych, które pierwotnie dotknęło Charlesa Boone'a po śmierci żony w roku tysiąc osiemset czterdziestym ósmym, a później sprawiło, że zwariował i zamordował swego towarzysza i wieloletniego przyjaciela, pana Calvina McCanna.
Notatki w prywatnym dzienniku pana McCanna są fascynującym przykładem fałszerstwa, bez wątpienia spreparowanego przez Charlesa Boone'a w celu uwiarygodnienia swoich paranoidalnych iluzji.
W co najmniej dwóch miejscach Charles Boone przeliczył się, Po pierwsze, kiedy "ponownie odkryto" (używam naturalnie terminu historycznego) Dolę Jeruzalem, posadzka w absydzie kościoła, jakkolwiek zbutwiała, nie nosiła śladów żadnej eksplozji ani jakichś szczególnych zniszczeń. Chociaż starodawne ławki były powywracane, a kilka okien wybitych, z całą pewnością jest to dziełem wandali z sąsiednich miasteczek dokonanym w ciągu kilku ostatnich lat. Pośród starszych mieszkańców Preacher's Corners i Tandrell wciąż wprawdzie krążą pewne pogłoski o Doli Jeruzalem (zapewne w tamtych czasach była to nieszkodliwa miejscowa legenda, która wywarła tak straszliwy skutek na chory umysł Charlesa Boone'a), ale one nie mają z całą sprawą nic wspólnego.
Po drugie, Charles Boone wcale nie był ostatnim przedstawicielem swego rodu. Jego dziadek, Robert Boone, spłodził przynajmniej dwoje dzieci z nieprawego łoża. Pierwsze zmarło w niemowlęctwie. Drugi syn przyjął nazwisko ojca i osiedlił się w miasteczku Central Falls w Rhode Island. Jestem ostatnim potomkiem tej gałęzi rodu Boone'ów; dalekim krewnym Charlesa Boone'a. Papiery te są w moim posiadaniu od dziesięciu lat. Przedstawiam je do wglądu publicznego z okazji objęcia w posiadanie naszego gniazda rodowego, Chapelwaite, w nadziei, że w głębi duszy Czytelnik odniesie się ze współczuciem do nieszczęsnej, zabłąkanej duszy Charlesa Boone'a. Na tyle, na ile mogę stwierdzić, w jednym miał on rację: miejsce to gwałtownie wymaga interwencji eksterminatora.
W ścianach, sądząc po dźwiękach, grasują olbrzymie szczury.
Podpisano:
James Robert Boone.
2 października 1971 r.
KONIEC
* Biblia, to jest Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Warszawa 1975, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne. Ewangelia św. Mateusza 5, Błogosławieństwa, 3.
* Dosłownie: Dom Kaznodziei.
(Children of the Corn)
Przełożył: MICHAŁ WROCZYŃSKI
Burt nastawił radio na cały regulator, ponieważ zanosiło się na kolejną kłótnię, a on chciał jej uniknąć. Chciał jej uniknąć za wszelką cenę.
Vicky coś powiedziała.
- Słucham? - krzyknął.
- Ścisz! Chcesz, żeby mi bębenki w uszach popękały?
Najwyższym wysiłkiem woli powstrzymał się powiedzeniem tego, co cisnęło mu się na usta, i przyciszył radio.
Mimo że ich thunderbird posiadał klimatyzację, Vicky wachlowała się chustką, do nosa.
- Słuchaj, gdzie my właściwie jesteśmy?
- W Nebrasce.
Popatrzyła na niego obojętnie.
- Wiem o tym Burt. Wiem, że jesteśmy w Nebrasce. Ale gdzie dokładnie, do cholery, jesteśmy?
- Przecież to ty masz atlas samochodowy. Zajrzyj. Nie umiesz czytać?
- Bardzo śmieszne. Czy dlatego opuściliśmy płatną autostradę, żeby oglądać ciągnące się setkami kilometrów pola kukurydzy i podziwiać dowcip oraz mądrość Burta Robesona?
Zacisnął na kierownicy dłonie tak mocno, że mu kłykcie pobielały. Doszedł do wniosku, że gdyby tego nie zrobił, mógłby całkiem odruchowo uderzyć siedzącą obok niego po prawej stronie byłą królową balów studenckich. cóż, ratujemy nasze małżeństwo, pomyślał. Tak, ale z równym powodzeniem moglibyśmy ratować podczas wojny skazaną na pacyfikację wioskę.
- Vicky - powiedział ostrożnie. - Odkąd opuściliśmy Boston, zrobiłem za kółkiem trzy tysiące kilometrów. I to tylko dlatego, że ty ani razu nie chciałaś prowadzić. Tak więc...
- Nie chodzi o to, że nie chciałam - odparła z przekonaniem Vicky. - Podczas długiej jazdy samochodem zawsze dostaję migreny i...
- I dlatego, kiedy spytałem cię, czy możesz mnie pilotować na bocznych drogach, ty odparłaś: „Pewnie Burt”. Dokładnie tak powiedziałaś: „Pewnie Burt”. A teraz...
- Czasami zastanawiam się, dlaczego w ogóle za ciebie wyszłam.
- Powiedziałaś jedno krótkie słówko.
Zacisnęła usta tak, że zsiniały jej wargi, popatrzyła na niego, po czym sięgnęła po atlas. Zaczęła go wściekle kartkować.
Popełniłem błąd, opuszczając autostradę, pomyślał posępnie Burt. Wprowadziło to wiele zamieszania, ponieważ aż do tamtej chwili udawało się im traktować siebie jak istoty ludzkie.
Podróż na wybrzeże stanowić miała ostatnią próbę uratowania ich małżeństwa. Pretekstem do wyjazdu stało się zaproszenie przysłane przez brata Vicky i jego żonę. Początkowo wiele rzeczy wskazywało na to, że plan się powiedzie; jednak od czasu opuszczenia płatnej autostrady wszystko zaczęło się psuć. Tak naprawdę, to sprawy między nimi przyjęły fatalny obrót.
- Autostradę opuściliśmy w Hamburgu, zgadza się?
- Zgadza.
- Najbliższa miejscowość to Gatlin - powiedziała. - czterdzieści kilometrów prostej, pustej drogi. Jak sądzisz, czy moglibyśmy się tam zatrzymać i coś zjeść? A może twój sztywny rozkład jazdy nie pozwala na to i przystaniemy dopiero o drugiej po południu, tak jak wczoraj?
Przeniósł wzrok z drogi na Vicky.
- Jak chcesz. Ale jeśli idzie o mnie, to uważam, że powinniśmy natychmiast zawrócić do domu. Tam spotkalibyśmy się z tym twoim prawnikiem. Nasz plan się nie powiódł...
Vicky odwróciła głowę i spojrzała przed siebie z napięciem. W jednej chwili na jej twarzy pojawił się wyraz zdumienia i strachu.
- Burt, uważaj, coś jest na drodze...
Popatrzył przez przednią szybę i dostrzegł, że to coś znika właśnie pod przednim zderzakiem t-birda. W sekundę później, zanim zdążył przełożyć stopę z pedału gazu na hamulec, rozległ się okropny łomot, najpierw pod przednimi kołami, a następnie pod tylnymi. Kiedy gwałtownie zahamował, cisnęło ich do przodu i pędzący z szybkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę samochód zatrzymał się, zostawiając na asfalcie czarne smugi po oponach.
- Pies - szepnął. - Vicky, powiedz mi, że to był tylko pies.
Ona miała twarz bladą jak twaróg.
- Chłopiec. Mały chłopiec. Wybiegł z kukurydzy i... moje gratulacje, tygrysie.
Niezdarnie, po omacku, otworzyła drzwi auta, wychyliła się i zwymiotowała.
Burt siedział nieporuszony, sztywny, ręce wciąż zaciskał na kierownicy. Długo nie czuł nic z wyjątkiem intensywnego, okropnego zapachu nawozów sztucznych.
Znacznie później dopiero spostrzegł, że Vicky wysiadła z samochodu. Kiedy popatrzył we wsteczne lusterko, ujrzał, że żona zataczając się podchodzi do ciemniejącego na środku szosy czegoś, co wyglądało jak stos łachmanów. Zazwyczaj była bardzo elegancką i pełną wdzięku kobietą; w tej chwili jednak z tej gracji nie zostało nawet śladu.
Zabójstwo. Tak to się nazywa. Po prostu przez chwilę nie patrzyłem na drogę.
Wyłączył silnik i wyskoczył z kabiny. Wiatr szeleścił w bujnych, osiągających wysokość człowieka zaroślach kukurydzy; dźwięk dziwnie kojarzący się z oddechem jakiegoś żywego stworzenia.
Vicky stała nad stosem łachmanów i cicho szlochała.
Przebył połowę drogi dzielącej samochód od miejsca wypadku, kiedy kątem oka po lewej stronie dostrzegł pośród zieleni jaskrawą, czerwoną plamę - jaskrawą jak farba, której używa się do malowania stodół.
Przystanął i popatrzył bacznie na łan kukurydzy. Pomyślał abstrakcyjnie, że w tym roku zboże obrodziło nad podziw obficie (każdy temat był dobry, żeby tylko odwrócić na chwilę uwagę od sterty szmat, które wcale szmatami nie były). Poszczególne, rosnące w równych rzędach obok siebie łodygi były już prawie dojrzałe. Gdyby ktoś przypadkiem zabłądził w tym gąszczu, mógłby cały dzień błąkać się w zbitej masie zieleni, poszukując drogi wyjścia. W jednym miejscu symetria rzędów została zniszczona. Kilka złamanych i przekrzywionych roślin spoczywało na sąsiadujących łodygach. Ale dalej, spowity cieniem i prawie zupełnie ukryty przed ludzkim wzrokiem leżał...
- Burt! - wrzasnęła Vicky. - Może byś tu przyszedł i sam to sobie obejrzał! Potem będziesz mógł się chwalić kolesiom od pokera, coś upolował w Nebrasce. Czy nie...
Reszta jej słów utonęła w kolejnym spazmie szlochu. Cień Vicky rozlewał się dokładnie wokół jej stóp. Było prawie południe.
Kiedy wkroczył między rosnące gęsto obok siebie łodygi, ogarnął go chłód i zielonkawy półmrok. Farba do malowania stodół okazała się krwią. Wokół roznosiło się basowe, senne buczenie much, które siadały na czerwonej plamie, smakowały ją i odlatywały... zapewne po to, żeby podzielić się radosną wieścią z innymi owadami. Im dalej w głąb zarośli kukurydzy, tym więcej było na liściach posoki. Z całą pewnością krew nie mogła z drogi chlapnąć aż tak daleko.
Na koniec Burt dotarł do przedmiotu, który dostrzegł z szosy. Schylił się i podniósł go.
W tym miejscu kukurydza została najbardziej zniszczona. Kilkanaście łodyg było mocno przygiętych, a dwie kompletnie złamane; ziemia wokół naruszona i zryta. Wszędzie widniała krew. Zarośla zaszeleściły i Burt, czując biegnący po krzyżu zimny dreszcz, szybko wycofał się na drogę.
Vicky wpadła w histerię: wykrzykiwała jakieś niezrozumiałe słowa, płakała, śmiała się. I kto by pomyślał, że wszystko to zakończy się w tak melodramatyczny sposób? - błysnęło Burtowi w głowie. Popatrzył na żonę z nienawiścią. Pojął, że on nigdy nie przechodził kryzysów związanych z własną tożsamością, nie miewał w życiu okresów przejściowych, nie dręczyły go wątpliwości i tym podobne rzeczy. Mocno uderzył Vicky w twarz.
Umilkła natychmiast i przeciągnęła dłonią po policzku w miejscu, gdzie czerwieniały już pręgi zostawione przez jego palce.
- Burt, pójdziesz do więzienia - oświadczyła poważnie.
- Nie sądzę - odparł i postawił na ziemi, tuż przy jej stopach, walizkę, którą znalazł na polu kukurydzy.
- Co to...?
- Nie wiem. Wydaje mi się, że należała do niego - wskazał palcem rozciągnięte, leżące twarzą do ziemi ciało.
Z wyglądu dzieciak miał nie więcej niż trzynaście lat.
Walizka była stara, zużyta, brązowa skóra mocno powycierana i miejscami świeciły w niej dziury. Związana została dwoma kawałkami sznurka do wieszania bielizny splątanymi nieporadnie w „babskie” supły. Vicky pochyliła się, żeby je rozwiązać, ale widząc, że przesiąknięte są krwią, cofnęła rękę z odrazą.
Burt uklęknął obok ciała i ostrożnie przewrócił je na plecy.
- Nie chcę na to patrzeć - oświadczyła Vicky, ale wbrew własnej woli zerknęła w dół.
Wrzasnęła. Twarz chłopca była usmarowana ziemią i wykrzywiona w grymasie przerażenia. Miał rozerżnięte gardło.
Vicky zaczęła się chwiać, więc Burt chwycił ją w ramiona.
- Tylko nie zemdlej - powiedział bardzo spokojnym, wyważonym głosem. - Słyszysz? Tylko nie zemdlej.
Powtarzał to w kółko, aż Vicky zaczęła stopniowo dochodzić do siebie. Chwyciła go mocno za szyję. Wyglądali tak, jakby w samo południe, mając u stóp zwłoki dziecka, tańczyli na środku drogi jakiś powolny taniec.
- Vicky?
- Czego chcesz? - zapytała zduszonym głosem, tuląc twarz do jego koszuli.
- Wracaj do auta, wyjmij ze stacyjki kluczyki, schowaj je do kieszeni, a później przynieś mi z tylnego siedzenia koc i karabin.
- Karabin?
- Ktoś poderżnął mu gardło, a może teraz nas obserwuje.
Poderwała gwałtownie głowę i zmierzyła podejrzliwym spojrzeniem kukurydzę. Olbrzymie łany ciągnęły się jak z bicza strzelił aż po horyzont, opadając lub wznosząc się łagodnie wraz z krajobrazem.
- Myślę, że zabójca dawno już się stąd ulotnił, ale co nam szkodzi zachować ostrożność. No, idź już i zrób to, co ci powiedziałem.
Ruszyła na sztywnych nogach w stronę samochodu, a za nią posuwał się, niczym czarna maskotka, jej króciutki o tej porze dnia cień. Kiedy przez tylne drzwi wsunęła głowę do pojazdu, Burt przykucnął przy chłopcu.
Biały, znaków szczególnych brak. T-bird mógł wprawdzie dzieciaka przejechać, ale nigdy poderżnąć mu gardło. Podcięto je brutalnie i nieudolnie - każdy sierżant w wojsku dokonałby tego w sposób dużo bardziej elegancki - ale efekt był przerażający. Dzieciak wybiegł na jezdnię lud został wypchnięty tak, że ostatnich dziesięć metrów pola kukurydzy przeleciał prawie w powietrzu; martwy lub śmiertelnie ranny wpadł prosto pod samochód Burta Robesona. Jeśli nawet w chwili uderzenia jeszcze oddychał, to impet auta skrócił mu życie najwyżej o trzydzieści sekund.
Vicky poklepała męża po plecach, a Burt podskoczył jak rażony prądem.
Przez lewe ramie przerzucony miała brązowy, wojskowy koc, a w prawej dłoni ściskała pokrowiec z samopowtarzalnym karabinem. Odwracała głowę, starając się nie patrzeć na trupa. Burt odebrał od niej koc, rozłożył go na drodze i przetoczył ciało. Vicky wydała cichy, stłumiony jęk.
- Co z tobą? - zapytał, unosząc głowę. - Vicky?
- Nie martw się o mnie - odparła zdławionym głosem.
Zawinął zwłoki i dźwignął tłumok, klnąc w duchu obrzydliwy ciężar bezwładnego ciała. Trup wygiął się w kształt litery U i o mało nie wyślizgnął mu się z rąk. Burt wzmocnił chwyt i dowlókł się z ciężarem do t-birda.
- Otwórz bagażnik! - sapnął pod adresem żony.
Samochód wypełniony był sprzętem turystycznym, walizkami i prezentami. Vicky prawie wszystko to przeniosła na tylne fotele, a Burt wsunął ciało do bagażnika, po czym zatrzasnął klapę.
Odetchnął z ogromną ulgą, a potem rozejrzał się za żoną, która ściskając w dłoni futerał z karabinem, czekała przy drzwiach od strony kierowcy.
- Odłóż go na tył i wsiadaj! - zarządził Burt.
Popatrzył na zegarek i ze zdziwieniem skonstatował, że od chwili wypadku minął zaledwie kwadrans, choć jemu wydawało się, że upłynęły całe wieki.
- A co z walizką? - zapytała Vicky.
Burt wrócił do miejsca, w którym postawił ja na środku drogi, na samej białej linii, gdzie czerniała teraz niczym centralny obiekt na jakimś malowidle impresjonisty. Podniósł walizkę za wytartą rączkę. i na chwilę zamarł w bezruchu. Odniósł nieprzyjemne wrażenie, że jest obserwowany. O czymś takim czytał wprawdzie w książkach, przeważnie w brukowych kryminałach, ale poważnie wątpił, czy w normalnym życiu jest to możliwe. Teraz już definitywnie uwierzył. Wydawało mu się, że w kukurydzy czatują ludzie - wielu ludzi - którzy na zimno kalkulują, czy kobieta zdąży wyciągnąć z futerału broń i zacząć strzelać, zanim oni pochwycą jej męża, zawloką go w spowite głębokim cieniem zagony kukurydzy i poderżną mu gardło...
Serce zaczęło mu bić jak młotem, więc biegiem wrócił do auta. Energicznie wyrwał tkwiące ciągle w zamku bagażnika kluczyki i wskoczył za kierownicę.
Vicky znów płakała.
Ruszyli z piskiem opon, więc po niecałej minucie we wstecznym lusterku nie było już widać miejsca wypadku
- Mówiłaś, że jak nazywa się najbliższe miasteczko? - zwrócił się do Vicky.
- Och... - Nachyliła się nad atlasem drogowym. - Gatlin. Powinniśmy w nim być za dziesięć minut.
- Czy jest na tyle duże, żeby mieć własny posterunek policji?
- Na mapie to tylko kropka.
- Ale konstabl na pewno będzie.
Jakiś czas jechali w milczeniu. Minęli stojący po lewej stronie szosy silos. Nic, wszędzie tylko kukurydza. Nie spotkali żadnego nadjeżdżającego z przeciwka pojazdu; nawet rolniczej ciężarówki.
- Vicky, czy w ogóle od chwili opuszczenia płatnej autostrady mijał nas jakiś wóz?
Myślała chwilę.
- Tak, traktor i samochód osobowy. Na skrzyżowaniu.
- Nie, chodzi mi o tę drogę; o siedemnastkę.
- Nie, chyba nie.
Wcześniej takie pytanie Burta stanowiłoby doskonały pretekst do serii uszczypliwych uwag i komentarzy. Teraz jednak Vicky w milczeniu obserwowała przez przednią szybę ciągnącą się po horyzont szosę z wymalowanym po środku białym pasem.
- Vicky, mogłabyś otworzyć tę walizkę?
- Myślisz, że jest w niej coś ważnego?
- A skąd ja to mogę wiedzieć? Może?
Kiedy zajęła się supłami (jej twarz przybrała przy tym dziwaczny wyraz - stała się pozornie wyprana z emocji, ale zaciśnięte wargi tworzyły cieniutką, białą kreskę; taką samą twarz miewała jego matka, kiedy patroszyła kurczaki na niedzielny obiad), Burt ponownie włączył radio.
Emitowany przez lokalną rozgłośnię program, którego dotychczas słuchali, prawie całkowicie zniknął już z eteru i Burt zaczął powoli przesuwać po skali czerwony marker. Doniesienia rolnicze. Buck Owens. Tammy Wynette... Wszystko to odległe, ginące w szumie i trzaskach. I nagle, prawie przy końcu skali, z głośnika rozległo się wyjątkowo głośno i wyraźnie - zupełnie jakby usta mówiącego znajdowały się bezpośrednio w radiu umieszczonym na tablicy rozdzielczej - pojedyncze słowo.
- POKUTA! - zadudniło.
Zaskoczony Burt chrząknął, Vicky podskoczyła.
- ZBAWIENIA DOSTĄPIMY JEDYNIE PRZEZ KREW JAGNIĘCIA - ponownie ryknął głos i Burt pospiesznie ściszył radio. No cóż, rozgłośnia musiała znajdować się bardzo blisko; tak blisko, że... Ależ naturalnie! Na horyzoncie, na tle błękitnego nieba górowała nad bezkresnymi łanami kukurydzy trójnożna, czerwona, pajęcza konstrukcja. Maszt radiowy.
- Bracia i siostry, pokuta! To właśnie jest odpowiednie słowo - ciągnął dużo ciszej kaznodzieja. Z tła dobiegł chóralny szmer głosów: amen. - Niektórzy sądzą, że mogą przyjść na świat, żyć w nim, pracować i nie zostać przez ten świat splugawieni. Pokuta. Czy tego właśnie słowa uczy nas Bóg?
Znów pomruk ludzkich głosów:
- Nie!
- PANIE JEZU! - zagrzmiał głosiciel słowa bożego i ciągnął kazanie, wypowiadając frazy z opadającą lub wznoszącą się kadencją, która zniewalała niczym potężny rytm muzyki rockowej. - Kiedyż pojmą, że rozwiązaniem jest śmierć? Kiedyż pojmą, że zapłatę odbiorą dopiero po drugiej stronie? No? No? Bóg powiedział, że wiele jest pokoi w domu jego. Ale nie ma w nim miejsca dla cudzołożników. Nie ma miejsca dla lubieżników. Nie ma miejsca dla kalających kukurydzę. Nie ma miejsca dla homoseksualistów. Nie ma miejsca...
- Robi mi się niedobrze, kiedy słyszę takie bzdury! - warknęła Vicky.
- Co on powiedział? - zapytał Burt. - Co on powiedział o kukurydzy?
- Nie słyszałam.
Mozoliła się z drugim supłem.
- Wspomniał coś o kukurydzy. Na pewno!
- No, nareszcie! - sapnęła Vicky i otworzyła leżącą na jej kolanach walizkę.
Minęli właśnie tablicę drogową z napisem: GATLIN: 8 KM. JEDŹ OSTROŻNIE. UWAŻAJ NA NASZE DZIECI.
Znak z całą pewnością umieściła miejscowa organizacja opieki społecznej. W tablicy czerniało kilka dziur pochodzących od pocisków kalibru 22.
- Skarpetki - zaczęła wyliczankę Vicky. - Dwie pary majtek... koszula... pasek... krawat z... - Pokazała mu porysowaną spinkę. - Kto to jest?
Burt szybko spojrzał na przedmiot.
- Chyba Hopalong Cassidy.
- Aha.
Odłożyła krawat do walizki i znów zaczęła chlipać.
- Czy nie uderzył cię pewien dziwny szczegół w tym radiowym kazaniu? - zapytał po dłuższej chwili Burt.
- Nie. Już ci mówiłam, że jako dziecko nasłuchałam się wystarczająco dużo tych bzdur.
- Nie odniosłaś wrażenia, że miał bardzo młody głos? Mówię o tym kaznodziei.
Roześmiała się pozbawionym wesołości śmiechem.
- Nastolatek? I co z tego? Widzisz, to właśnie jest w tym wszystkim najobrzydliwsze. Wyławiają dzieci, kiedy te nie mają jeszcze ukształtowanych umysłów i osobowości. Doskonale wiedzą, jak sterować ich emocjami i uczuciami. Powinieneś być ze mną w takiej jednej urządzonej w namiocie świątyni, do której siłą zaciągnęli mnie rodzice, ponieważ był tam... ktoś, kto miał mnie „zbawić”.
Posłuchaj. Była taka Baby Hortense. Śpiewające Cudo. Miała osiem lat. Śpiewała „Kiedyś, o Jezu, chodził po świecie”, a jej tata krążył z tacą pośród wiernych i mówił: „Sięgnijcie głębiej, nie zróbcie zawodu temu bożemu dziecku”. Był też Norman Staunton. Kiedy wygłaszał kazania o siarce i ogniu piekielnym, miał na sobie ubranko w stylu „Mały Lord Fauntleroy” i krótkie spodenki. Liczył sobie zaledwie siedem lat.
Kiedy Burt popatrzył na nią z niedowierzaniem, poważnie skinęła głową.
- Była nie tylko ta dwójka. W tym kieracie chodzi dużo, dużo więcej dzieci. Stanowią doskonały wabik. - Ostatnie słowo prawie wypluła. - Dziesięcioletnia Ruby Stampnell, która leczy wiarą. Grace Sisters - Miłosierne Siostrzyczki. Te zazwyczaj występują w aureolach z cieniutkiej folii i... och!...
Burt drgnął.
- Co to jest? - zapytał, spojrzał na żonę i szybko przeniósł spojrzenie na to, co trzymała w rękach.
Vicky z napięciem wpatrywała się w dziwny przedmiot. Gdy mówiła, po omacku grzebała w walizce i nie patrząc nawet, co wyciąga, wyjęła to na światło dzienne. Burt zatrzymał samochód, żeby lepiej się temu przyjrzeć. Vicky bez słowa wręczyła mu znalezisko.
Był to krucyfiks wykonany z łodyg kukurydzianych, niegdyś zielonych, teraz już zupełnie zeschniętych. Za pomocą kukurydzianych wąsów przymocowano do niego lilipuci kaczan, z którego pieczołowicie usunięto nożem część ziaren. Te, które zostały, tworzyły na żółtawym tle obranej, maleńkiej kolby sylwetkę ukrzyżowanego człowieka. Oczy miał z ziaren, które rozcięto wzdłuż tak, że do złudzenia imitowały źrenice. Rozciągnięte ramiona też zrobiono z ziaren, a nogi kończyły się maleńkimi ziarenkami uformowanymi z grubsza w kształt bosych stóp. Na samej górze na sinawym tle barwy kości widniały cztery litery: I. N. R. I.
- Coś wspaniałego! Przepiękna robota! - wykrzyknął Burt.
- Obrzydlistwo - odparła stanowczo głosem pełnym napięcia. - Wyrzuć to.
- Vicky, zapewne policja zechce to obejrzeć.
- Po co?
- Jak to, po co? Może...
- Wyrzuć to. Czy mogę cię o to prosić? Nie chcę mieć tej okropnej rzeczy w naszym samochodzie.
- Na razie położę go z tyłu. A kiedy już porozmawiamy z policją, to, w ten czy inny sposób, ale pozbędziemy się tego krucyfiksu. Obiecuję. Zgoda?
- Ach, rób zresztą co chcesz! - krzyknęła. - Przecież i tak zawsze stawiasz na swoim!
Zakłopotany Burt cisnął krucyfiks za siebie. Przedmiot wylądował na stosie ubrań. Wycięte w ziarnach kukurydzy oczy ukrzyżowanej postaci z uwagą wpatrywały się w lampkę w suficie t-birda.
Samochód ruszył tak gwałtownie, że spod opon wyprysnęła fontanna żwiru.
- Oddamy policji zwłoki oraz tę przeklętą walizkę i będziemy mieć problem z głowy - oświadczył Burt.
Vicky nie odpowiedziała. Intensywnie wpatrywała się w swoje dłonie.
Dwa kilometry dalej bezkresne pola kukurydzy oddaliły się nieco od drogi, a ich miejsce zajęły farmy otoczone budynkami gospodarczymi. Na jednym z podwórek dostrzegli kury, które apatycznie grzebały w ziemi. Na dachach stodół widniały wyblakłe reklamy coca-coli i tytoniu do żucia. Minęli wysoką tablicę z napisem: ZBAWIENIE W JEZUSIE, a w chwilę później przydrożną kawiarnię, przed którą stał samotny dystrybutor z paliwem firmy Conoco.
Burt postanowił dostać się do centrum miasteczka, jeśli w ogóle coś takiego istniało. Gdyby go nie znaleźli, zamierzał wrócić do kawiarni. Kiedy już zostawili ją za sobą, Burt uświadomił sobie, że parking przed lokalem był kompletnie pusty. Stała na nim tylko stara, zdezelowana furgonetka; w dwóch kołach brakowało powietrza.
Vicky nieoczekiwanie zaniosła się śmiechem; piskliwym, nieprzytomnym chichotem, który utwierdził jej męża w przekonaniu, że wpadła w histerię.
- Co cię tak rozbawiło? - zapytał.
- Tablice z napisami - wyjaśniła, ciężko łapiąc powietrze. Dostała czkawki. - Nie czytałeś ich? „Nikt nie stroi sobie żartów, nazywając tutejszych mieszkańców świętoszkami * [*Bible Belt - potoczna nazwa bardzo purytańskich rejonów Stanów Zjednoczonych. Tereny te leżą w południowych i centralnych stanach USA.]”... O, proszę, tutaj masz następny, bardzo zacny pęczek!
Znów zaczęła się histerycznie śmiać i przyłożyła dłonie do ust.
Każda tablica zawierała tylko jedno słowo. Znaki wspierały się na zbielałych od słońca i deszczu słupkach wbitych w piaszczyste pobocze drogi. Już na pierwszy rzut oka można było poznać, że tablice zostały ustawione dawno. Farba na nich była wyblakła i odchodziła płatami. Stały w odległości trzydziestu metrów jedna od drugiej.
Burt zaczął czytać.
CHMURA... W... CIĄGU... DNIA... SŁUP... OGNIA... W... NOCY
- Zapomnieli o jednym - oświadczyła Vicky, ciągle krztusząc się idiotycznym śmiechem.
- O czym? - zapytał Burt, marszcząc brwi.
- O kremie do golenia Burma Shave * [*Reklama tego kremu polegała na takim właśnie ustawieniu tablicy przy drogach i autostradach.].
Przycisnęła kłykcie obu dłoni do ust, żeby powstrzymać gulgoczący w gardle chichot, ale z krtani nieustannie wydobywał się jej śmiech, niczym piana ze wzburzonego piwa imbirowego.
- Vicky, dobrze się czujesz?
- Nic mi nie będzie... jak tylko znajdziemy się dwa tysiące kilometrów stąd, w słonecznej, grzesznej Kaliforni i od Nebraski oddzielać nas będą Góry Skaliste.
Pojawił się kolejny rząd tablic i oboje zaczęli je w milczeniu studiować.
BIERZCIE... I... JEDZCIE... OTO... CIAŁO... MOJE
Dlaczego to oderwane zdanie kojarzy mi się z kukurydzą? - zastanowił się Burt. Czyż nie takie właśnie słowa wypowiada kapłan, kiedy udziela komunii? Tak naprawdę nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni był w kościele. Wcale by się nie zdziwił, gdyby ktoś mu powiedział, że w tych stronach opłatki robi się z mąki kukurydzianej. Otwierał właśnie usta, żeby podzielić się tą myślą z Vicky, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Przyszło mu do głowy, że na razie lepiej nie poruszać z żoną takich tematów. Niech się najpierw uspokoi.
Wjechali na szczyt wzgórza, skąd w dole ujrzeli Gatlin; trzy ulice na krzyż i rynek; wyglądało to wszystko jak plener do filmu o latach Wielkiego Kryzysu.
- Z pewnością znajdziemy tu biuro konstabla - oświadczył Burt, zastanawiając się, dlaczego widok tego bardziej przypominającego wiochę miasteczka dławi mu gardło strachem.
Minęli znak drogowy ograniczający szybkość do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a zaraz za nim pojawiła się nadżarta rdzą tablica z napisem:
WITAMY W GATLIN, NAJSYMPATYCZNIEJSZYM MA - ŁYM MIASTECZKU W NEBRASCE I... NA CAŁYM ŚWIE - CIE! LUDNOŚĆ: 5431.
Po obu stronach drogi ciągnęły się przykurzone wiązy; większość drzew najwyraźniej cierpiała na jakąś chorobę. Minęli główny skład drewna i stację benzynową. W podmuchach upalnego wiatru leniwie obracały się tabliczki z cenami: ZWYKŁA: 35,9; WYSO - KOOKTANOWA: 38,9. Obok stała kolejna tablica: DIESEL NA TYŁACH STACJI.
Minęli ulicę Wiązową, ulicę Brzozową i w perspektywie pojawił się rynek. Ciągnące się wzdłuż ulic domy były drewniane, kanciaste, funkcjonalne, a każdy z nich posiadał oszkloną werandę. Otaczały je spalone słońcem, pożółkłe i sprawiające przygnębiające wrażenie trawniki. Na Klonowej wylazł im na środek jezdni kundel. Przez chwilę leniwie przyglądał się intruzom, po czym położył się na skraju drogi i oparł mordę na łapach.
- Zatrzymaj się - powiedziała Vicky. - Natychmiast się zatrzymaj.
Burt posłusznie zaparkował samochód przy krawężniku.
- Wynośmy się stąd. Zawracaj i jedziemy do Grand Island. To już niedaleko. Zrób to, o co cię proszę.
- Vicky, co ci się stało?
- Jak to, co mi się stało? - odparła nienaturalnie wysokim głosem. - Burt, to miasto jest puste. Poza nami nikogo w nim nie ma. Czy tego nie czujesz?
Tak, czuł coś. Czuł coś przedtem i czuł to również teraz. Nie - mniej...
- Tak ci się tylko wydaje - odparł niedbale. - W takich miejscowościach ludzie żyją gromadnie.
Wszyscy naraz są w parku, na wyprzedaży albo grają w bingo.
- Tu nikogo nie ma. - Słowa te wypowiedziała z osobliwą afektacją i patosem. - Przypominasz sobie stację benzynową?
- Przypominam, to ta przy składzie drewna. I co z tego? - odburknął.
Myślami błądził gdzie indziej. Słuchał tępego grania cykad buszujących w pobliskich wiązach, czuł zapach kukurydzy, ciężką woń róż i, oczywiście, wszechprzenikający fetor nawozów. Po raz pierwszy od chwili opuszczenia płatnej autostrady trafili do jakiegoś miasteczka. Do miasteczka w stanie, w którym nigdy dotąd nie był (jakkolwiek niejednokrotnie przelatywał nad Nebraską boeingiem 747 należącym do United Airlines); i czuł, że wszystko tu w jakiś dziwaczny sposób jest w jak najlepszym porządku, a zarazem bardzo nie w porządku. Z całą pewnością natkną się na drogerię, w której można napić się za darmo wody sodowej, na kino o nazwie „Bijou” i szkołę imienia Johna Fitzgeralda Kennedy’ego.
- Burt, pamiętasz ceny? Zwykła kosztowała trzydzieści pięć dziewięćdziesiąt, a wysokooktanowa trzydzieści osiem dziewięćdziesiąt. Powiedz sam, ile lat upłynęło od czasów, kiedy w tym kraju płaciłeś tyle za paliwo?
- Co najmniej cztery - przyznał. - Ale posłuchaj, Vicky... - Jesteśmy w środku miasta, Burt, i nie ma tu żadnego samochodu. Ani jednego samochodu!
- Do Grand Island mamy sto dwadzieścia kilometrów. Będzie to wyglądało co najmniej dziwnie, że taki szmat drogi wleczemy ze sobą ciało dzieciaka.
- Nic mnie to nie obchodzi.
- Posłuchaj, podjedźmy po prostu do gmachu sądu... - Nie!
No właśnie, cholera jasna, no właśnie! Ujmując sprawę w kilku słowach, dlatego rozpada się nasze małżeństwo. Nie, za skarby chińskiego boga, nie! Będę gadała tak długo, aż spuchnę, ale na swoim postawię.
- Vicky - powiedział.
- Burt, chcę stąd odjechać. - Vicky, posłuchaj.
- Zawracaj. Jedziemy.
- Vicky, możesz mnie chwilę posłuchać?
- Posłucham, jak już ruszymy w przeciwną stronę. Jedź!
- W bagażniku naszego auta wieziemy zwłoki obcego dziecka! - ryknął i poczuł ogromną satysfakcję, że Vicky skuliła się ze strachu, że krzykiem zmył jej z twarzy ten cholerny wyraz samozadowolenia i pewności siebie. - Poderżnięto mu gardło - ciągnął już trochę ciszej. - Poderżnięto mu gardło i wypchnięto na drogę. A ja go przejechałem. Tak więc zamierzam teraz pojechać do sądu, czy diabli wiedzą dokąd, i złożyć zeznania. Jeśli chcesz od razu wracać na autostradę, wysiadaj i idź piechotą, a ja, potem zabiorę cię z drogi. Ale nie mów mi, że mam teraz zawrócić i jechać sto dwadzieścia kilometrów do Grand Island, tak jakbyś - my mieli w bagażniku worek śmieci. To jest czyjś syn i dlatego, zanim zabójca zdąży dać nogę, chcę powiadomić policję.
- Ty skurwysynu! - krzyknęła, a w oczach stanęły jej łzy. - Co ja tu z tobą robię?
- Nie wiem - odparł. - Naprawdę nie wiem. Ale wszystko jest do naprawienia.
Skierował samochód w górę ulicy. Na dźwięk pisku opon kundel uniósł na chwilę łeb, po czym znów położył go na łapach.
Minęli ostatnią przecznicę dzielącą ich od rynku. U zbiegu ulic Głównej i Miłej ta pierwsza rozdzielała się na dwa pasma. Był to główny skwer miasta: porośnięty trawą park, w środku którego ustawiono estradę. Po drugiej stronie ryneczku, gdzie oba pasma ponownie się zbiegały, widniały dwa wyglądające bardzo oficjalnie budynki. Burt dostrzegł na jednym z nich napis: URZĄD MIEJ - SKI. GATLIN.
- Jesteśmy na miejscu - oświadczył. Vicky z uporem milczała.
Kiedy znaleźli się w połowie rynku, Burt nieoczekiwanie za - trzymał samochód przed barem szybkiej obsługi.
- Dokąd się wybierasz? - spytała zaniepokojona Vicky, kiedy otworzył drzwi auta.
- Dowiedzieć się, co porabiają wszyscy mieszkańcy miasteczka. Nie widzisz napisu: „Otwarte”?
- Chyba nie zamierzasz zostawiać mnie tutaj samej?
- Więc chodź ze mną. Przecież nikt cię siłą w samochodzie nie trzyma.
Otworzyła drzwi po swojej stronie i, zanim Burt zdążył wysiąść i obejść auto, stała już na chodniku. Ujrzał jej przeraźliwie bladą twarz i przez chwilę czuł wyrzuty sumienia.
Cholerne wyrzuty sumienia.
- Słyszysz? - spytała, kiedy do niej dołączył. - Co?
- No właśnie, nic. Żadnych samochodów, ludzi, traktorów. Nic.
I wtedy, zza rogu ostatniej przecznicy, dobiegł ich piskliwy, radosny, dziecięcy śmiech.
- Słyszę dzieci - odparł. - A ty nie? Popatrzyła na niego z zakłopotaniem.
Otworzył drzwi lokalu. W twarz uderzyła go fala suchego, aseptycznego powietrza. Podłogę zalegała gruba warstwa kurzu, a niklowany szynkwas był zmatowiały. Drewniane skrzydełka umieszczonych pod sufitem wentylatorów trwały w bezruchu. Puste stoliki. Puste stołki przy barze. Za kontuarem rozbite lustro. I jeszcze coś... zmarszczył brwi i dłuższą chwilę się zastanawiał.
Ależ tak! Kraniki od dystrybutorów piwa zostały wyłamane i rzucone niedbale na ladę.
- Wszystko jasne. Pytaj, ile dusza zapragnie - zakpiła Vicky. - Przepraszam pana bardzo, czy byłby pan uprzejmy poinformować mnie...
- Och, zamknij się! - burknął bez przekonania Burt.
Stali w pokrytym kurzem barze rozświetlanym jaskrawym, słonecznym światłem wpadającym przez wielkie okna i Burt ponownie odniósł paskudne wrażenie, że ktoś go obserwuje. Pomyślał o zwłokach chłopca w bagażniku i o wysokim, piskliwym śmiechu dzieci. Bez żadnego powodu przyszło mu do głowy króciutkie zdanie, które w jakiś mistyczny sposób zaczął w myślach powtarzać: Ujrzeć niewidzialne. Ujrzeć niewidzialne. Ujrzeć niewidzialne...
Powędrował wzrokiem do przypiętych pluskiewkami do ściany za barem pożółkłych kart z jadłospisem: CHEESEBURGER - 35 centów; NAJLEPSZA NA ŚWIECIE KAWA JAWAJSKA - 10 centów; CIASTO TRUSKAWKOWO-RABARBAROWE - 25 centów; DANIE SPECJALNE: SZYNKA W SOSIE SZPI - KOWYM Z TŁUCZONYMI KARTOFLAMI - 80 centów.
Kiedy po raz ostatni widział w barze takie ceny? Vicky miała gotową odpowiedź na jego problem.
- Spójrz na to - odezwała się ostro, wskazując wiszący na ścianie kalendarz. - On już tu wisi od dwunastu lat.
Wybuchnęła chrapliwym śmiechem.
Burt zbliżył się do kalendarza. Na zdjęciu dwóch chłopców kąpało się w stawie, a rezolutny psiak porywał im ubrania. Pod zdjęciem widniał napis: Z POZDROWIENIAMI OD SKŁADU DREWNA I ARTYKUŁÓW ŻELAZNYCH W GATLIN. Wy zepsujeta, My naprawim.
Karta kalendarza pochodziła z sierpnia tysiąc dziewięćset sześć - dziesiątego czwartego roku.
- Nie rozumiem... - Zająknął się. - Ale jestem pewien...
- Jesteś pewien! - krzyknęła histerycznie. - Jasne, że jesteś pewien! Na tym częściowo polega twój problem. Całe życie byłeś pewien!
Ruszył w stronę wyjścia. Vicky nie odstępowała go na krok.
- Dokąd się wybierasz?
- Do urzędu miasta.
- Burt; dlaczego zawsze jesteś taki uparty? Przecież sam widzisz, że coś jest tutaj cholernie nie w porządku. Nie możesz tego faktu po prostu przyjąć do wiadomości?
- Wcale nie jestem uparty. Chcę się tylko pozbyć tego, co mamy w bagażniku.
Wyszli na ulicę. Burta ponownie uderzyła cisza panująca w miasteczku i przenikający wszystko zapach nawozów. Nigdy nie myśli się o tym zapachu, kiedy smaruje się masłem kaczan kukurydzy, soli go i wbija weń zęby. Dar słońca, deszczu, stworzonych przez człowieka fosfatów i zdrowej dawki krowiego łajna. Ale przenikający to miasteczko zapach w jakiś nieuchwytny sposób różnił się od woni, jakie Burt spotykał na rolniczych terenach w farmach na północy stanu Nowy Jork. O odorze nawozów organicznych można powiedzieć wiele, ale kiedy roztrząsacz rozwozi po polu gnój, powietrze przesyca prawie rozkoszna woń. Nie jest to zapach najdroższych perfum - niech Pan Bóg broni! - ale kiedy w wio - senny wieczór wiatr niesie znad świeżo zaoranych pól ów zapach, niesie radosną nowinę: zima minęła na dobre, a wrota szkół za około sześć tygodni zatrzasną się i przyjdą letnie wakacje. W świadomości Burta zapach ten ściśle związany był z innymi aromatami, które przewyższały woń najlepszych perfum: z zapachem tymotki, koniczyny, wilgotnej ziemi, malw i dereni.
Ale tutaj jest inaczej, myślał. Zapach jest bardzo podobny, a jednak inny. Miał w sobie jakąś przyprawiającą o mdłości, chorobliwą~ słodycz. Prawie jak odór wydzielany przez trupa. W Wietnamie, gdzie pełnił między innymi funkcję sanitariusza, Burt bardzo dobrze poznał ten zapach.
W samochodzie pogrążona w milczeniu Vicky trzymała na podołku kukurydziany krucyfiks i gapiła się w niego w skupieniu. Burt bardzo nie lubił, kiedy jego żona patrzyła w ten sposób.
- Odłóż to - powiedział.
- Nie - odparła, nie odrywając oczu od krucyfiksu. - Ty prowadzisz swoją grę, a ja swoją.
Bez słowa włączył bieg i ruszył w stronę najbliższego skrzyżowania. Nieczynne światła drogowe wisiały nad jezdnią, kołysząc się lekko w podmuchach wiatru. Po lewej stronie zamajaczył schludny biały kościół. Trawa wokół niego była równo przycięta, a wzdłuż wyłożonej kamiennymi płytami alejki wiodącej do wejścia ciągnęły się bardzo starannie utrzymane rabaty z kwiatami. Burt zatrzymał samochód.
- Co robisz?
- Chcę się tu rozejrzeć - odparł. - To jedyne miejsce w mieście, gdzie nie zalega dziesięcioletnia warstwa kurzu. Popatrz na tablicę ogłoszeniową z wypisanymi tematami kazań.
Posłusznie spojrzała we wskazanym kierunku. Pod szkłem widniał starannie wykaligrafowany napis: POTĘGA I MIŁOSIERDZIE TEGO, KTÓRY PRZECHADZA SIĘ ZA RZĘDAMI. Kazanie zostało wygłoszone dwudziestego czwartego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku - była to poprzednia niedziela.
- Ten, Który Przechadza Się Za Rzędami - mruknął Burt i wyłączył silnik. - To chyba jedno z dziewięciu tysięcy używanych w samej tylko w Nebrasce imion Boga. Idziesz?
Na twarzy Vicky nie pojawił się nawet cień uśmiechu. - Nie.
- Dobrze. Jak chcesz.
- Nie byłam w kościele od czasu, kiedy opuściłam dom rodzinny, a już na pewno nie chcę wchodzić do tego kościoła i nie chcę przebywać w tym mieście. Śmiertelnie się boję. Burt, czy nie możemy po prostu stąd wyjechać?
- Zajmie mi to tylko minutę.
- Burt, mam zapasowe kluczyki. Jeśli nie wrócisz za pięć minut, odjadę i zostawię cię tutaj na pastwę losu.
- Jak mówię, że minutę, to minutę, proszę pani.
- Niemniej ostrzegam, że zrobię to, co mówię. Chyba że jak zwykły bandzior wydrzesz mi z torebki te kluczyki. Wiem, że jesteś do tego zdolny.
- Ale w głębi serca nie wierzysz, że mogę coś podobnego zrobić, prawda?
- Nie.
Jej torebka leżała między nimi. Chwycił ją. Vicky krzyknęła i próbowała jeszcze złapać za pasek, ale Burt był szybszy. Bezwstydnie, nie fatygując się nawet, żeby poszukać kluczyków, po prostu wywrócił torebkę dnem do góry i wszystko z niej wysypał. Kluczyki zalśniły między chusteczkami, kosmetykami, bilonem i starymi listami zakupów. Vicky błyskawicznie wyciągnęła dłoń w ich stronę, ale i tym razem Burt okazał się szybszy.
Schował kluczyki do kieszeni.
- Nie masz prawa mi tego robić - powiedziała z płaczem. - Oddaj mi je natychmiast.
- Nie ma mowy - odparł twardo i popatrzył na nią obojętnie. - Wykluczone.
- Burt, proszę. Tak bardzo się boję.
Nieśmiało wyciągnęła w jego stronę dłoń.
- Poczekałabyś najwyżej dwie minuty i doszła do wniosku, że i tak trwa to stanowczo za długo.
- Nigdy bym...
- Odjechałabyś, śmiejąc się ze mnie w kułak. Mówiłabyś sobie: „To oduczy Burta sprzeciwiać mi się, kiedy czegoś bardzo chcę”. Czyż właśnie nie to motto przyświecało ci w czasie trwania naszego małżeństwa? „Oduczę Burta sprzeciwiać się mojej woli”.
Wysiadł z samochodu.
- Proszę, Burt - zaskomliła, przesuwając się na jego fotel. - Posłuchaj... wiem... wyjedźmy z miasta i zadzwońmy na policję z pierwszej napotkanej budki telefonicznej. Mam dużo drobnych. Ja po prostu... możemy... nie zostawiaj mnie samej, Burt, nie zostawiaj mnie tu samej!
Zatrzasnął za sobą drzwi, oparł się na chwilę o bok t-birda i nacisnął kciukami gałki oczne. Vicky łomotała od środka w szybę i wołała jego imię. Oj, dostanie mi się, kiedy już znajdę jakiegoś przedstawiciela tutejszych władz i pozbędę się ciała, pomyślał. Oj, będę miał za swoje.
Odwrócił się i pomaszerował wyłożoną kamiennymi płytami alejką w stronę kościelnych drzwi. Zdecydował, że przez dwie, trzy minuty porozgląda się i niezwłocznie wróci do samochodu. Zresztą wedle wszelkiego prawdopodobieństwa kościół i tak będzie zamknięty.
Ale drzwi otworzyły się łatwo i cicho na dobrze naoliwionych zawiasach (naoliwionych z pełnym czci i namaszczenia szacunkiem, błysnęło mu w głowie, i myśl ta wydała mu się, nie wiadomo dlaczego, strasznie śmieszna). Wkroczył do westybulu, w którym panował przenikający do szpiku kości chłód. Burt przez chwilę przyzwyczajał oczy do panującego tam półmroku.
Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł, był stos drewnianych liter porozrzucanych niedbale w odległym kącie. Zaintrygowany, ruszył w tamtą stronę. W przeciwieństwie do reszty westybulu, który był czysty i nie było w nim krztyny kurzu, litery sprawiały wrażenie starych i zapomnianych, zupełnie jak tamten kalendarz w barze. Rozłożył je na dywanie - wszystkich było szesnaście sztuk - i zaczął tworzyć z nich najprzeróżniejsze kombinacje. PTYŚ WÓŁ STOK BACIO. Bez sensu. BATYST PÓŁ KOŚCI WÓ. Też źle... nie, KOŚCI. Szybko ułożył słowo KOŚCIÓŁ. Zaczął intensywnie wpatrywać się w pozostałe litery. BATYST W PÓ. Idiotyzm. Zabawia się tutaj w dziecięce układanki, a tam, w samochodzie, Vicky dostaje już pomieszania zmysłów. Podniósł się z podłogi i zamierzał ruszyć do wyjścia, kiedy nagle znalazł rozwiązanie. Przykucnął, szybko przesunął literę P, a następnie ustawił na odpowiednich miejscach Ó i W. KOŚCIÓŁ BAPTYSTÓW. Litery te musiały niegdyś tworzyć napis na ścianie frontowej, ale ktoś je usunął i cisnął niedbale w ciemny kąt. Później musiano budynek odmalować, gdyż na frontonie nie było żadnych śladów po napisie.
Dlaczego usunięto nazwę kościoła?
Dlatego, że nie był to już kościół baptystów. W takim razie czyj? Z jakichś niejasnych względów pytanie to sprawiło, że po krzyżu przeszedł mu lodowaty dreszcz. Burt szybko wstał z podłogi i otrzepał palce z kurzu. Zgoda, zdjęli z frontonu napis. Ale czego to dowodzi? Może zamienili to miejsce na Kościół Prozaicznych Czynności Flipa Wilsona * [*Flip Wilson - popularny amerykański komik telewizyjny z lat sześćdziesiątych, który często wykpiwał księży i kaznodziejów.
].
Ale co się tu naprawdę stało?
Zniecierpliwiony potrząsnął głową i pchnął drzwi prowadzące do środka kościoła. Popatrzył na nawę główną i poczuł, że mrozi go strach, zaciska stalową obręczą gardło. Głośny oddech Burta mącił spokój nabrzmiałego ciszą pomieszczenia.
Za ołtarzem widniał gigantyczny obraz Chrystusa i Burt pomyślał: Gdyby już nic innego w tym mieście nie wystraszyło Vicky, na widok tego obrazu zaczęłaby wrzeszczeć.
Na twarzy Chrystusa malował się lisi uśmieszek. Oczy miał wielkie, szeroko rozwarte, w niepokojący sposób przypominające Lona Chaneya z Ducha w operze. W każdej z ogromnych, czarnych źrenic widniał ktoś (grzesznik zapewne) pławiący się w morzu ognia. Ale najdziwniejsze było to, że Chrystus miał zielone włosy... zielone włosy, które, gdy Burt bliżej im się przyjrzał, okazały się plątaniną łodyg i liści kukurydzy. Obraz wykonany został bardzo prymitywnie, ale zarazem był niebywale sugestywny. Zupełnie jak - by namalowało go uzdolnione dziecko - mógł to być Chrystus ze Starego Testamentu albo jakiś inny, pogański Chrystus, który zamiast prowadzić swoje owieczki, zarzyna je w ofierze.
Na końcu lewego rzędu ławek znajdowały się organy piszczałkowe i w pierwszej chwili Burt nie mógł zorientować się, co jest z nimi nie w porządku. Podszedł zatem do nich lewą nawą i tam dopiero ogarnęło go skrajne przerażenie. Klawisze instrumentu zostały wyrwane, pedały usunięte, a same piszczałki... wypełnione suchymi jak pieprz plewami i kukurydzianym ziarnem. Nad organami widniał starannie wykaligrafowany napis: ŻADNEJ MUZYKI Z WYJĄTKIEM TEJ, KTÓRĄ TWORZY. LUDZKI JĘZYK, RZECZE PAN.
Vicky miała rację. Działo się tu coś przerażającego. Przez chwilę rozważał pomysł, żeby zaprzestać dalszych poszukiwań, dać sobie spokój z urzędem miejskim, wrócić do samochodu i opuścić miasteczko najszybciej, jak to możliwe. Ale aż skręcił się wewnętrznie na myśl o takim rozwiązaniu. Przyznaj się uczciwie sam przed sobą, powiedział w duchu. Masz zamiar podarować jej drogi dezodorant „Ban 5000” jako zadośćuczynienie za to, że to ona od samego początku miała rację, a nie ty.
Wróci, ale za kilka minut.
Ruszył w stronę kazalnicy, myśląc: Przecież do Gatlin bez przerwy musi ktoś przyjeżdżać. Przecież w sąsiednich miasteczkach żyją ludzie, którzy mają tu krewnych i przyjaciół. Od czasu do czasu zapewne przejeżdża patrol policji stanowej. A energia elektryczna? Gdyby od dwunastu lat nikt w Gatlin nie używał prądu, natychmiast by to zauważono. Wniosek? To, co się pozornie wyprawia w miasteczku, jest po prosto niemożliwe.
A jednak cały czas dręczył go niepokój.
Wszedł po czterech wyłożonych dywanem stopniach, stanął obok ołtarza i popatrzył na puste rzędy ławek połyskujące w zalegającym świątynię półmroku. Cały czas czuł wlepiony w plecy wzrok tych niesamowitych i z całą pewnością niechrześcijańskich oczu z malowidła.
Na pulpicie, przy którym czyta się lekcję, leżała wielka Biblia otwarta na trzydziestym ósmym rozdziale Księgi Joba. Burt pochylił się nad tekstem i przeczytał: „Potem Pan odpowiedział Jobowi pośród zawieruchy i rzekł: Któż to zaciemnia mój plan słowami bezmyślnymi?... Gdzie byłeś, gdy zakładałem ziemię? Powiedz, jeśli wiesz i rozumiesz” * [*Biblia, to jest Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Warszawa 1975, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Księga Joba, 38, 1, 2, 4.].
Pan. Ten Który Przechadza Się Za Rzędami. Powiedz, jeśli wiesz i rozumiesz. I proszę, daj spokój kukurydzy.
Kartkował Biblię. Stronice głośno i sucho szeleściły - dźwiękiem, jaki wydawałyby duchy, gdyby naprawdę istniały. Ale w miejscu takim jak to łatwo w duchy uwierzyć. Burt spostrzegł, że niektóre partie księgi zostały wydarte, głównie w Nowym Testamencie, a ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby dobremu królowi Jakubowi dorysować nożyczki.
Ale sam Stary Testament pozostał nietknięty.
Burt zamierzał właśnie odejść od ołtarza, kiedy ujrzał leżącą na dolnej półce inną księgę. Sięgnął po nią, sądząc, że może to być kościelny rejestr ślubów, konfirmacji i pogrzebów.
Skrzywił się na widok napisu wytłoczonego na okładce i umieszczonego na stylizowanym, nieudolnie pozłoconym wizerunku liścia: NIECH NIEGOCIŃCOWI ODJĘTA ZOSTANIE GŁOWA, AŻEBY ZIEMIA PONOWNIE ŻYZNĄ BYĆ MOGŁA, RZECZE PAN ZASTĘPÓW.
Wszystko wskazywało na to, że myśli mieszkańców miasteczka biegły tylko jednym torem i były bardzo monotematyczne; Burta jednak niewiele to obchodziło.
Otworzył księgę na pierwszej, poliniowanej szeroko stronnicy. Natychmiast spostrzegł, że pismo wyszło spod ręki dziecka; miejscami wręcz widać było ślady wytartych gumką kleksów. Burt choć nie stwierdził błędów, zauważył, że litery były duże i po dziecinnemu raczej starannie wyrysowane niż napisane. Pochylił się nad pierwszą kolumną.
Amos Deigan (Richard), ur. 04. 09. 1945 04. 09. 1964
Isaac Renfrew (Willam), ur. 19. 09. 1945 19. 09. 1964
Zepeniah Kirk (George), ur. 14. 10. 1945 14. 10. 1964
Mary Wells (Roberta), ur. 12. 11. 1945 12. 11. 1964
Yeman Hollis (Edward), ur. 05. 01. 1946 05. 01. 1965
Burt ze zmarszczonymi brwiami studiował kolejne stronnice. Mniej więcej w trzech czwartych księgi podwójna kolumna nieoczekiwanie się kończyła:
Rachel Stigman (Donna), ur. 21. 06. 1957 21. 06. 1976
Moses Richardson (Henry), ur. 15. 08. 1957
Malachi Boardman (Craig), ur. 15. 08. 1957
Pod ostatnią pozycją figurowała Ruth Clawson (Sandra), ur. 30. 04. 1961. Burt zerknął na półkę, na której znalazł tę księgę, i po chwili wyciągnął dwie dalsze. Pierwsza nosiła ten sam tytuł: NIECH NIEGODZIWCOWI ODJĘTA ZOSTANIE GŁOWA... i stanowiła kontynuację poprzedniej; pojedyncza kolumna podająca imiona, nazwiska i daty urodzin. Na początku września 1964 roku znalazł Joba Gilmana (Clayton), ur. 16. 09.; kolejny zapis dotyczył Eve Tobin, ur. 16. 06. 1965. Brak drugiego imienia w nawiasie.
Trzecia księga była pusta.
Nie odchodząc zza ołtarza, Burt głęboko się zamyślił.
W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku coś się tutaj wydarzyło. Coś, co miało ścisły związek z religią, kukurydzą i... dziećmi.
„Panie błagamy pobłogosław nasze plony. W imię Jezusa Chrystusa, amen”
I oto nóż wznosi się wysoko nad ofiarnym jagnięciem... Jagnięciem?
Zapewne wpadli w manię religijną. Sami, zupełnie sami, odcięci od świata zewnętrznego tysiącami kilometrów kwadratowych szeleszczącej tajemniczo kukurydzy. Samotni pod siedemdziesięcioma milionami akrów błękitnego nieba. Samotni pod czujnym okiem Boga, dziwnego zielonego Boga, Pana kukurydzy; Boga, który jest prastary, obcy i wiecznie głodny. Ten, Który Przechadza Się Za Rzędami.
Burt poczuł, że lodowacieje od środka.
Vicky, pozwól, że opowiem ci pewną historię. Opowiem ci o Amosie Deiganie, który urodził się jako Richard Deigan czwartego września tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. W roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym przyjął imię Amos, oryginalne imię ze Starego Testamentu, imię jednego z pomniejszych proroków. No cóż, Vicky, czy wiesz, co się dalej stało? Nie śmiej się. Ów Dick Deigan i jego przyjaciele - między innymi Billy Renfrew, George Kirk, Roberta Wells i Eddie Hollis - stworzyli sobie religię i zabili własnych rodziców. Wszystkich bez wyjątku. Czy to nie koszmarne? Zastrzelili ich w łóżkach, zasztyletowali w wannach, podali zatrute kolacje, powiesili, rozpruli im brzuchy; sam nie wiem co jeszcze.
Dlaczego? Kukurydza. Może przyszła jakaś zaraza, a oni doszli do wniosku, że to kara za to, iż po ziemi chodzi zbyt wielu grzeszników? Ofiar zawsze mało. Zapewne robili to na polach, między rzędami kukurydzy.
Nie mam pojęcia, skąd to wiem, Vicky, ale jestem święcie przekonany, iż zdecydowali, że każdy z nich powinien żyć dziewiętnaście lat. Richard „Amos” Deigan, bohater naszej historii, swoje dziewiętnaste urodziny obchodził czwartego września tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku - datę tę znam z księgi. Sądzę, że go zabili. Złożyli w ofierze kukurydzy. Czyż to nie urocza historyjka?
Ale teraz posłuchaj o Rachel Stigman, która do tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego była Donną Stigman. Dziewiętnaście lat skończyła dwudziestego pierwszego czerwca - mniej więcej miesiąc temu. Moses Richardson urodził się dwudziestego dziewiątego lipca - a więc urodziny będzie obchodził za trzy dni. Jak myślisz co się przytrafi poczciwemu Mosesowi dwudziestego dziewiątego bieżącego miesiąca.
Bo ja chyba wiem.
Burt oblizał suche nagle wargi.
Vicky, i jeszcze jedno. Spójrz na to. Mamy tutaj Joba Gilmana (Claytona) urodzonego szóstego września tysiąc dziewięćset sześć - dziesiątego czwartego roku. Aż do szesnastego czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego nie notujemy żadnych naro - dzin. Dziesięciomiesięczna luka. Wiesz, co myślę? Myślę, że pozabijali już wszystkich swoich rodziców, nawet matki w ciąży. A później jedno z nich - jedna - w październiku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku zaszła w ciążę i dała życie Eve; któraś z tych szesnasto-, siedemnastoletnich dziewcząt. Eve! Pierwsza kobieta!
Ponownie gorączkowo przekartkował księgę i zatrzymał się przy Eve Tobin. Pod nią znajdowała się jeszcze jedna pozycja: „Adam Greenlaw, ur. 11.07.1965”.
Powinno być ich zatem jedenaścioro, pomyślał i poczuł gęsią skórkę. Być może gdzieś się tutaj czają. Gdziekolwiek.
Ale jak to możliwe? Jak taką rzecz dało się utrzymać w sekrecie? Jak mogło to trwać aż tyle lat?
Chyba że sam Bóg wyraził na to zgodę.
- Jezu słodki! - mruknął na głos Burt i w tej samej chwili rozległ się klakson t-birda.
Ciągły sygnał.
Burt zerwał się jak oparzony. Odskoczył od ołtarza i pobiegł środkową nawą. Z impetem pchnął drzwi wyprowadzające z westybulu przed kościół i stanął pod palącymi promieniami słońca. Doznał zawrotu głowy. Vicky siedziała za kierownicą nienaturalnie wyprostowana. Ręce trzymała na klaksonie i gwałtownie odwracała głowę to w lewo, to w prawo.
Ze wszystkich stron nadchodziły dzieci. Niektóre radośnie się śmiały. Niosły noże, siekiery, stalowe rurki, kamienie, młotki. Jedna z dziewczynek, ośmioletni zapewne szkrab z pięknymi, jasnymi jak u aniołka włosami, dźwigała lewarek do podnoszenia samochodów. Chłopska broń. Ani jednego karabinu, ani jednego rewolweru. Burt poczuł straszną ochotę, żeby wrzasnąć: „Który z was jest Adamem? Która z was jest Eve? Które są matkami? Które są córkami? A ojcowie? Synowie?”
Powiedz, jeśli wiesz i rozumiesz.
Dzieciaki mrowiły się, wynurzały z bocznych uliczek, zza drzew, przełaziły przez zrobione z łańcuchów ogrodzenie otaczające szkolne boisko przy pierwszej przecznicy po zachodniej stronie miasteczka. Niektóre spoglądały obojętnie na Burta, który jak wmurowany stał na prowadzących do kościoła schodach. Inne szturchały się wzajemnie, wskazywały go palcami i... przesyłały mu serdeczne, dziecięce uśmiechy.
Dziewczęta miały na sobie długie, brązowe, wełniane sukienki i spłowiałe narzutki. Chłopcy, niczym pastorzy kwakrów, nosili się na czarno, a głowy nakrywali niskimi kapeluszami o sztywnych rondach. Dzieciaki płynęły potokami przez miejski ryneczek, po trawnikach, niektóre przechodziły przez dziedziniec kościoła, który do roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego był kościołem baptystów. Mijały Burta tak blisko, że mógł ich dotknąć. Wszystkie kierowały się w stronę samochodu.
- Strzelba! - wrzasnął Burt. - Vicky, strzelba!
Ale ona była sparaliżowana ze strachu; widział to nawet z daleka, z kościelnych schodów. Wątpił wręcz, czy przez zasunięte szyby w ogóle dotarł do niej jego głos.
Dzieciarnia skupiła się przy t-birdzie. Siekiery, tasaki, stalowe rurki zaczęły rytmicznie wznosić się i opadać. Mój Boże, a ja na to patrzę! - błysnęło mu w głowie, ale stał niczym słup soli. Z boku samochodu odpadły chromowane listwy. W powietrzu poszybowały ornamenty maski. Kiedy przerżnięto nożami opony, pojazd osiadł nisko na felgach. Klakson grzmiał i grzmiał. Przednia i boczne szyby pokryły się tysiącem rys, zmatowiały pod wpływem gwałtownych ciosów... pękły i wpadały do środka. Burt ponownie ujrzał Vicky. Kuliła się w fotelu i już tylko jedną dłonią naciskała klakson; drugą zasłaniała twarz. Niecierpliwe, młode ręce sięgnęły do blokady drzwi. Vicky, jak oszalała, tłukła oplatające ją dłonie. Dźwięk klaksonu zaczął się rwać, aż w końcu umilkł na dobre.
Nagle poobijane i pogięte drzwi otworzyły się z rozmachem. Dzieci próbowały wywlec Vicky z auta, ale ta wciąż kurczowo trzymała się kierownicy. Wtedy jedno z nich pochyliło się i wsadziło tułów do samochodu. W dłoni ściskało nóż...
Na ten widok Burta opuściło całe odrętwienie. Potykając się na schodach kościoła, ruszył biegiem w stronę t-birda. Jeden z dzieciaków, chłopak w wieku mniej więcej szesnastu lat, z długimi, rudymi włosami opadającymi spod kapelusza na ramiona, spojrzał obojętnie w jego stronę i w powietrzu coś śmignęło. Burt odniósł absurdalne wrażenie, że dostał w ramię cios z dystansu. Potem poczuł taki ból, że aż pociemniało mu w oczach.
Głupkowato spoglądał na swoją rękę. Warty półtora dolara nóż marki „Pensy” sterczał mu z ramienia niczym jakaś dziwaczna narośl, a rękaw sportowej koszuli J. C. Penneya błyskawicznie nasiąkał krwią. Przez długą niczym wieczność chwilę Burt gapił się na nóż, rozmyślając idiotycznie, skąd wziął się w jego ramieniu.
Kiedy uniósł głowę, ujrzał, że rudzielec jest tuż-tuż. Jego uśmiech świadczył o absolutnej pewności siebie.
- Ty skurwysynu! - ryknął ochrypłym z emocji głosem Burt.
- Poleć duszę Bogu, bo za chwilę staniesz przed Jego tronem! - zawołał rudowłosy chłopak, wyciągając dłonie w kierunku twarzy Burta.
Ten zrobił krok do tyłu, wyrwał z rany nóż i wbił go prosto w gardło rudzielca. Z szyi trysnął strumień krwi i ochlapał Burta, a z krtani płomiennowłosego wyrostka dobył się obrzydliwy bulgot. Dzieciak, zataczając się jak pijany, zaczął chodzić w kółko. Sięgnął po sterczący z gardła nóż i bezskutecznie próbował go wyciągnąć. Burt obserwował to z rozdziawionymi ustami.
Nie, to wszystko nie działo się naprawdę. Wszystko to było snem. Rudowłosy chłopak krążył i krążył. Nieustannie gulgotał; jedyny hałas mącący martwą ciszę popołudnia. Pozostałe dzieci spoglądały na niego w osłupieniu.
Tego w scenariuszu nie było, pomyślał tępo Burt. W scenariuszu byłem tylko ja i Vicky. I chłopiec z kukurydzy, który próbował uciec. Ale żadne z nich!
Popatrzył na dzieciaki dzikim wzrokiem.
I jak wam się to podoba? - chciał wrzasnąć.
Rudzielec wydał ostatni, cichy bulgot, a potem miękko osunął się na kolana. Popatrzył jeszcze przelotnie na Burta, puścił rękojeść noża i upadł na ziemię.
Od strony zgromadzonej wokół t-birda dzieciarni dobiegło zbiorowe westchnienie. Malcy patrzyli na Burta, a Burt z jakąś dziwną fascynacją spoglądał na nich... ale zauważył, że w aucie nie ma już Vicky.
- Gdzie ona jest? - zapytał podniesionym głosem. - Gdzieście ją zabrali?
Jeden z chłopców uniósł skrwawiony nóż myśliwski, przysunął go sobie do gardła i wykonał taki ruch, jakby coś piłował. Wy - szczerzył zęby w ironicznym grymasie. Odpowiedź była jedno - znaczna.
- Brać go! - krzyknął jeden ze starszych chłopców.
Dzieci powoli ruszyły ławą, więc Burt się cofnął. Przyśpieszyły kroku. Burt również. Strzelba, cholerna strzelba! Ale w tej chwili było to marzenie ściętej głowy. Na przykościelnym trawniku za - majaczyły groźne cienie dzieci. Burt wyskoczył na ulicę.
Zaczął biec.
- Zabić go! - ryknął ktoś za jego plecami, a dzieciarnia hurmem ruszyła w pościg.
Nie uciekał na ślepo. Nie kierował się do budynku urzędu miejskiego, bo tam osaczyłyby go jak szczura. Pobiegł ulicą Główną, która dwie przecznice dalej znów przekształcała się w normalną szosę. Gdyby nie jego głupi upór, jechałby nią teraz spokojnie razem z Vicky.
Mokasyny rytmicznie biły w płyty trotuaru. Przed sobą ujrzał kilka biurowców, lodziarnię i - jakżeby inaczej! - kino „Bijou”. Nad wejściem widniał wielki, pokryty grubą warstwą kurzu napis: DZ Ś W PROG AMI KLEOPA RA Z ELI A TH TAYLOR. Za ostatnim skrzyżowaniem, na samym końcu miasteczka, znajdowała się stacja benzynowa, a dalej po obu stronach drogi rozciągały się już tylko bezkresne łany kukurydzy. Zwarta, zielona, sfalowana ściana.
Biegł. Z trudem łapał dech i bardzo dokuczało mu zranione ramię. Zostawiał za sobą ślady krwi. W biegu wyciągnął z kieszeni chusteczkę do nosa i wsunął ją pod koszulę.
Biegł. Mokasyny równo uderzały w chodnik wyłożony popękanymi płytami. Coraz trudniej przychodziło mu złapać oddech. Ramię pulsowało okropnym bólem. Jakaś część umysłu zadawała mu pytanie, czy zamierza tak biec do najbliższego miasteczka, czy zdoła przebiec po tej asfaltówce czterdzieści kilometrów.
Biegł. Za sobą słyszał odgłosy zbliżającej się pogoni; ścigającej go sfory młodszych o piętnaście lat dzieciaków. Ich stopy łomotały po nawierzchni. Dzieciarnia wrzeszczała bezustannie. Doskonale się bawią, pomyślał zupełnie bez związku Burt. Będą o tym rozprawiać przez lata.
Burt biegł.
Minął stojącą na krańcach miasta stację benzynową. Ciężko dyszał, ból rozdzierał płuca. Pod nogami migały mu płyty chodnika. Pozostawało tylko jedno wyjście, miał jedną szansę, żeby przechytrzyć prześladowców i ujść z życiem. Domy się skończyły, miasteczko miał już za plecami. Po obu stronach drogi falowała miękko kukurydza. Zielone liście, przypominające kształtem miecze, szeleściły cicho. Zanurzy się głęboko w chłodnych, cienistych rzędach wysokiej na człowieka kukurydzy.
Nie ustając w biegu, minął napis: OPUSZCZACIE GATLIN, NAJSYMPATYCZNIEJSZE MAŁE MIASTECZKO W NEBRASCE I... NA CAŁYM ŚWIECIE! WPADNIJCIE DO NAS KIEDYŚ JESZCZE RAZ.
O, tak, z całą pewnością jeszcze was odwiedzę, pomyślał ponuro Burt.
Tablicę minął niczym sprinter, który widząc taśmę mety, zaczyna finiszować. Zboczył w lewo, przebiegł w poprzek szosę i zrzucił z nóg mokasyny. Znalazł się w kukurydzy, która zamknęła się wokół niego, pochłonęła go jak szmaragdowe fale morza, skryła w swoim zielonym wnętrzu. Doznał ogromnej ulgi, a jednocześnie jakby złapał drugi oddech. Płuca, które nie były już zdolne pompować powietrza, nagle rozkurczyły się i Burt ponownie mógł swobodnie oddychać pełną piersią.
Pobiegł prosto rzędem, który wprowadził go w łan. Posuwał się z pochyloną głową, szerokimi ramionami rozgarniał liście. Po dwudziestu metrach skręcił pod kątem prostym w prawo i zaczął przemieszczać się równolegle do drogi. Biegł jak najbardziej schylony, tak żeby ścigający nie mogli dostrzec jego głowy między żółtymi kitkami kaczanów kukurydzy. Przebył kilkanaście rzędów, ponownie odwrócił się plecami do szosy i, zmieniając na chybił trafił rzędy, coraz bardziej zaczął zagłębiać się w zbity, zielony gąszcz.
W końcu opadł na kolana, wygiął grzbiet w łuk i przyłożył czoło do chłodnej ziemi. Ciężko dyszał, a pod czaszką kołatała mu obsesyjnie tylko jedna myśl: Chwała Bogu, że rzuciłem palenie, chwała Bogu, że rzuciłem palenie, chwała Bogu...
I wtedy ponownie usłyszał dzieci. Przeczesując gąszcze kukurydzy, biegały jak oszalałe, nawoływały się i buszując żywiołowo, wpadały na siebie („Hej, to mój rząd!”). Burta bardzo to podniosło na duchu. Raz, że pogoń znajdowała się daleko po lewej stronie, a dwa, że prowadzona była bez głowy i bardzo chaotycznie.
Wyciągnął spod koszuli chusteczkę, rzucił okiem na ranę, złożył od nowa prowizoryczny opatrunek i jeszcze raz owinął nim ramię. Mimo ogromnego wysiłku, jaki włożył w ucieczkę, jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu rana przestała krwawić.
Chwilę jeszcze odpoczywał, aż nagle uświadomił sobie ze zdumieniem, że czuje się wyśmienicie, że od lat nie czuł w sobie takiej krzepy i rozsadzającej go energii... tylko rozdarte nożem ramię pulsowało bólem. Rozpierało go poczucie własnej siły i nieoczekiwanie zrozumiał, że po dwóch upiornych latach demony małżeństwa, które dzień po dniu drenowały go do sucha, odeszły i jest wolny.
Nie, nie powinienem tak myśleć, błysnęło mu w głowie. Ciągle jeszcze zagrażało mu śmiertelne niebezpieczeństwo, ą jego żonę gdzieś zabrano i zapewne już nie żyje. Próbował przywołać w pamięci rysy Vicky, próbował przypomnieć sobie wszystkie dobre chwile, jakie z nią spędził, ale w głowie miał pustkę. Przed oczyma ciągle pojawiał mu się obraz rudowłosego chłopca ze sterczącym z gardła nożem.
Nagle z całą mocą dotarła do jego świadomości woń wydzielana przez kukurydzę. Buszujący w czubkach roślin wiatr tworzył dźwięk do złudzenia przypominający ludzkie głosy; kojący dźwięk. Cokolwiek zrobiono w imię kukurydzy, teraz ona była jego obrońcą.
Ale oni byli coraz bliżej.
Pochylony, pobiegł rzędem, w którym się znajdował, ale niebawem skręcił i przeciął kilkanaście sąsiednich. Cały czas starał się utrzymywać ścigających po lewej stronie, lecz w miarę upływu czasu stawało się to coraz trudniejsze. Głosy bobrującej w zbożu dzieciarni cichły, coraz częściej szelest zarośli kompletnie je tłumił. Burt biegł, przystawał, nasłuchiwał i znów biegł. Ziemia była mocno ubita, toteż jego stopy w samych tylko skarpetkach nie zostawiały praktycznie śladów.
Kiedy dużo później ponownie zatrzymał się na odpoczynek, słońce, wędrujące po niebie po jego prawej stronie, wisiało już nad polami bardzo nisko. Spojrzał na zegarek; było kwadrans po siódmej. Promienie malowały jeszcze złotem czubki kukurydzy, ale w gąszczu zarośli cień już gęstniał, stawał się coraz głębszy. Burt nastawił bacznie uszu. Wraz ze zbliżającym się zmrokiem wiatr zupełnie ucichł i bezkresne pola kukurydzy znieruchomiały. Wszystko przesączała ciężka woń roślin. Jeśli ścigający ciągle jeszcze przebywali tutaj, to albo musieli być już bardzo daleko, albo też zatrzymali się w jakimś miejscu i również nasłuchiwali. Ale Burt nie sądził, żeby dzieciaki, nawet tak szalone jak te z Gatlin, potrafiły dłużej usiedzieć w spokoju. Podejrzewał, że zrobiły najbardziej dziecinną rzecz, jaką mogły w tej sytuacji zrobić, to znaczy, nie licząc się zupełnie z konsekwencjami swego czynu, po prostu beztrosko wróciły do domów.
Popatrzył na zachodzące słońce, które wsiąkało właśnie w stojące tuż nad horyzontem chmury i podjął marsz. Jeśli będzie poruszał się po przekątnej do rzędów, mając ciągle przed sobą słońce - a zatem zachód - wcześniej czy później dotrze do szosy 17.
Ból w ramieniu przeszedł w tępe, prawie przyjemne pulsowanie i Burta nie opuszczał dobry nastrój. Postanowił, że dopóki będzie przebywać w kukurydzy, nie dopuści do siebie żadnych przykrych myśli. Na żal, niepokój i poczucie winy przyjdzie czas, kiedy stanie już przed władzami, którym złoży dokładny raport o wszystkim, co wydarzyło się w Gatlin. Ale to była jeszcze bardzo odległa przyszłość.
Przedzierając się przez splątany, zbity gąszcz pomyślał, że nigdy w życiu nie był tak czujny. Po piętnastu minutach już tylko połówka słońca wisiała nad horyzontem. Przystanął. Coś wyczuł; coś, co bardzo mu się nie spodobało. Refleksja była mglista i nie - jasna...
Uniósł bacznie głowę. Kukurydza szeleściła. Fakt ten docierał do jego świadomości od dłuższego już czasu, ale jak wszystkie inne nieprzyjemne odczucia, to spostrzeżenie Burt również odsuwał od siebie. Lecz dłużej już nie mógł nie zwracać na to uwagi. Przecież powietrza nie mącił najlżejszy po - dmuch wiatru! Dlaczego więc kukurydza szeleści?
Rozejrzał się uważnie. Oczekiwał, że w każdej chwili ujrzy wynurzających się z gęstych zarośli uśmiechniętych chłopców w kwakierskich kapeluszach. W rękach ściskać będą noże... Nic takiego się nie wydarzyło. Jedynie ów nieustanny, niepokojący szelest. Dobiegał z lewej strony.
Ruszył w tamtym kierunku wzdłuż rzędu. Do celu dotarł jak po sznurku. Przed nim rząd się kończył. Kończył? Tak, zatracał się w niewielkiej polance wyciętej w równych rzędach kukurydzy. Stamtąd właśnie dobiegał złowieszczy szelest.
Ogarnięty nagłym lękiem, Burt przystanął. Zapach kukurydzy był tu tak intensywny, że odurzał. Ziemia i rośliny przez cały dzień magazynowały ciepło słoneczne, więc w jednej chwili Burt stwierdził, że jest zlepiony potem, że we włosach ma pełno cienkich i delikatnych jak pajęcza przędza wąsów kukurydzianych, a na ubraniu pełno ździebeł. Ale przede wszystkim w powietrzu powinny unosić się roje owadów... a przecież nie było ani jednego.
Stał w bezruchu i spoglądał nieruchomym wzrokiem w stronę, gdzie zarośla przechodziły w rozległy krąg gołej ziemi.
Nie było tam ani meszek, ani komarów, ani pająków czy pluskiew polnych; nie było niczego, co Vicky jeszcze w czasach, kiedy się do siebie zalecali, nazywała „bździągwami”. Na to wspomnienie Burtowi ścisnęło się serce. Uderzył go inny, niepokojący szczegół: brak wron. Jak to? Pole pełne dojrzałej kukurydzy i nie ma wron?
W ostatnich przebłyskach dziennego światła popatrzył na wy - smukłe łodygi po swojej lewej. stronie. Ujrzał, że każda z nich, każdy najmniejszy listek, najdrobniejsza szypułka są w idealnym stanie; a to już po prostu zakrawało na absurd. Żadnych połamanych liści, żadnych gąsienic, pajęczyn; śladów żyjących pod ziemią szkodników, żadnych mrówek...
Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.
Boże wielki, tam nie było nawet chwastów!
Śladu chwastów. Dokładnie co pół metra z ziemi wyrastała łodyga kukurydzy. Żadnego perzu, kąkoli, trawy, mleczy czy szkarłatki. Nic.
Burt patrzył na to szeroko rozwartymi, nie rozumiejącymi oczy - ma. Niebo po zachodniej stronie pociemniało. Nad samym horyzontem stał niewielki wał przedwieczornych chmur. Pod nimi blask słońca barwił się kolorami starego złota, różu i ochry. Niebawem miał zapaść zmrok.
Najwyższy czas udać się na polanę i osobiście ją zbadać. A może właśnie na tym zasadzał się cały plan? Może chodziło o to, żeby Burt, myśląc, że kieruje się w stronę szosy, cały czas podążał dokładnie w to miejsce?
Czując w żołądku lodowate igły strachu, zbliżył się do końca rzędu i stanął u wejścia na polanę. Resztki dziennego światła pozwoliły zobaczyć mu wszystko z przerażającą dokładnością. Nie był w stanie wydać z siebie nawet krzyku. Po prostu w ułamku sekundy zabrakło mu powietrza w płucach. Nogi miał nieruchawe niczym dwie kłody drewna. Oczy wyszły mu z orbit.
- Vicky - szepnął. - Boże wielki, Vicky...
Przypięta była do dwóch skrzyżowanych słupów. Nadgarstki i kostki przyszpilał jej do pali zwykły kolczasty drut, który można kupić w sklepie z artykułami żelaznymi po siedemdziesiąt centów za metr. Miała wydarte oczy; z oczodołów sterczały jej pęki kukurydzianych wąsów; rozwarte w niemym krzyku usta wypełniało suche ziarno i plewy. ‘
Obok poniewierał się szkielet owinięty w resztki przegniłej komży. Czaszka szczerzyła obnażone zęby. Oczodoły zdawały się spoglądać figlarnie na Burta; zupełnie jakby były pastor kościoła baptystów mówił: „Nie jest źle, nie jest źle zostać złożonym w ofierze kukurydzy przez pogańskie dzieci szatana, nie jest źle, jeśli w myśl Prawa Mojżeszowego wydrą ci oczy z czaszki...”
Obok szkieletu w komży leżał inny szkielet w spleśniałym, niebieskim mundurze. Opuszczony na czoło kapelusz osłaniał puste oczodoły. Na nakryciu głowy widniała zaśniedziała plakietka: KONSTABL.
I wtedy Burt usłyszał, że coś nadchodzi; nie były to dzieci. Przez plątaninę liści do polany zbliżało się coś o wiele większego. Nie dzieci; z całą pewnością nie dzieci. Dzieci nie odważyłyby się wejść nocą w bezkresne łany. Było to miejsce święte, miejsce Tego, Który Przechadza Się Za Rzędami.
Ogarnięty przerażeniem rzucił się do ucieczki. Ale rząd, którym tu przybył, zamknął się. Wszystkie rzędy się zamknęły. A to coś nieubłaganie się zbliżało... Burt słyszał, jak przeciska się przez gęstwinę, słyszał, jak oddycha... Przejęła go najwyższa zgroza. To nadchodziło. Kukurydza po przeciwnej stronie polany pociemniała, jakby padł na nią jakiś gigantyczny cień.
Nadchodził.
Ten, Który Przechadza Się Za Rzędami.
Wyłaził na polanę. Burt ujrzał coś ogromnego, majaczącego na tle nieba... coś, co było zielone i miało przerażające, czerwone ślepia, wielkie jak piłki footballowe.
Coś, co śmierdziało jak suche ziarno kukurydzy przechowywane przez rok w ciemnej stodole.
Burt zaczął krzyczeć. Ale nie mógł krzyczeć długo.
Jakiś czas później na niebo wzeszedł opasły, pomarańczowy księżyc.
Następnego dnia, w południe, dzieci kukurydzy stały na polance, patrząc na dwa szkielety i na dwa ciała... ciała nie były jeszcze szkieletami, ale niedługo będą. W swoim czasie. A tutaj, w samym sercu Nebraski, w kukurydzy, nie istniało nic poza czasem.
- I oto sen miałem ostatniej nocy, i Pan mi to wszystko ukazał.
Wszyscy, nawet Malachi, popatrzyli na Isaaca z lękiem i zadziwie em. Isaac miał zaledwie dziewięć lat, ale od czasu, kiedy przed okiem kukurydza zabrała Davida, on był Prorokiem. David skończył dziewiętnaście lat, więc w dzień urodzin, kiedy na letnie pola kładł się wieczorny mrok, udał się do kukurydzy.
Isaac, chłopiec z drobną twarzą ocienianą szerokim, sztywnym rondem kapelusza, ciągnął:
- A w moim śnie Pan był cieniem, który krył się za rzędami i odezwał się do mnie słowy, jakich używał w rozmowie z naszymi starszymi braćmi w minionych latach. Bardzo był nierad z ostatniej ofiary.
Dzieci wydały cichy, płaczliwy jęk i popatrzyły na osaczające ich ze wszystkich stron ściany zieleni.
- I rzekł Pan: „Czyż nie dałem wam miejsca do zabijania’ po to, abyście w nim składali ofiary? Czyż nie okazałem wam łaski? Ale ten mężczyzna bluźnił mi i sam musiałem dokonać ofiary. Tak samo jak miało to miejsce w przypadku Niebieskiego Człowieka i fałszywego kapłana, którzy przed laty uciekli”.
- Niebieski Człowiek... fałszywy kapłan - szepnęły dzieci, spoglądając po sobie z bojaźnią.
- „Tak zatem obniżam Wiek Łaski siejby i żniwa z dziewiętnastu na osiemnaście” - ciągnął bezlitośnie Isaac. - „A jednak pozo - staniecie płodni i liczni niczym kukurydza, kiedy okażę wam łaskę, która zostanie z wami”.
Isaac zamilkł.
Oczy wszystkich skierowały się na Malachiego i Josepha, jedynych, którzy w tej grupie ukończyli osiemnaście lat. W miasteczku pozostało ich jeszcze około dwudziestu...
Czekali, co powie Malachi, Malachi, który kierował pościgiem za Jephathem; Jephathem, co po wsze czasy znany będzie jako Ahaz - przeklęty przez Boga. To właśnie Malachi poderżnął Ahazowi gardło i wyrzucił jego ciało z kukurydzy, żeby obrzydliwe zwłoki nie bezcześciły zboża i nie rzucały złego uroku.
- Będę posłuszny słowu Pana - szepnął Malachi.
Kukurydza najwyraźniej westchnęła z aprobatą.
W nadchodzących tygodniach dziewczęta miały wykonać więcej kukurydzianych krucyfiksów, żeby odpędzić zło.
A tej samej jeszcze nocy wszyscy, którzy przekroczyli Wiek Łaski, poszli w milczeniu w kukurydzę i dotarli na polanę, żeby osiągnąć na zawsze łaskę Tego, Który Przechadza Się Za Rzędami.
- Żegnaj, Malachi! - zawołała Ruth, machając mu z rozpaczą ręką.
Miała duży brzuch, ponieważ pod sercem nosiła dziecko Malachiego. Po policzkach płynęły jej strumienie łez. Malachi nawet się nie odwrócił. Szedł przed siebie wyprostowany.
Pożarła go kukurydza.
Ruth odwróciła się z płaczem. Czuła nienawiść do kukurydzy i czasami skrycie pragnęła pójść na pola z pochodnią - pójść tam we wrześniu, kiedy łodygi są już suche i łatwo palne. Ale się bała. Nocami kryło się w nich coś, co wiedziało wszystko... znało najskrytsze pragnienia i sekrety ludzkiego serca.
Zmierzch przeszedł w głęboką ciemność nocy. Wokół Gatlin tajemniczo szeleściła i szeptała kukurydza.
Była zadowolona..
(The Ledge)
(Przełożył Michał Wroczyński)
- Proszę, niech pan zajrzy do torby - powiedział Cressner.
Znajdowaliśmy się w wytwornym apartamencie, mieszczącym się na dachu czterdziestodwupiętrowego drapacza chmur. Dywan był puszysty, ciemnowiśniowy. Pośrodku, między baskijskim plecionym krzesłem, na którym siedział Cressner, a kanapką obitą prawdziwą skórą, na której w ogóle nigdy nikt nie siadał, stała brązowa, plastikowa reklamówka.
- Jeśli to ma być ekwiwalent pieniężny, to proszę dać sobie z tym spokój - zaoponowałem. - Kocham ją.
- Tak, to są pieniądze, ale nie żaden ekwiwalent. Proszę, niech pan zajrzy do środka.
Palił tureckiego papierosa, osadzonego w onyksowej lufce. Wspaniała klimatyzacja pomieszczenia sprawiała, że docierał do mnie wyłącznie nikły zapach tytoniowego dymu. Cressner miał na sobie ozdobny jedwabny szlafrok z wyhaftowanym wizerunkiem smoka. Patrzył na mnie zza okularów spokojnymi, inteligentnymi oczyma. Wyglądał dokładnie na tego, kim był: tip-top, super-duper, pięćsetkaratowy farbowany dupek. Kochałem jego żonę, a ona była zakochana we mnie. Spodziewałem się zatem licznych kłopotów z jego strony, ale nie wiedziałem, jaki numer mi wykręci.
Podszedłem do reklamówki i odwróciłem ją dnem do góry. Na dywan wysypały się pliki banknotów w bankowych banderolach. Dwudziestodolarówki. Podniosłem jedną paczkę i przeliczyłem. W paczce było dziesięć banknotów. A paczek było bardzo dużo.
- Dwadzieścia tysięcy dolarów - oświadczył i wypuścił z płuc dym papierosowy. Wyprostowałem się.
- W porządku.
- Należą do pana.
- Nie chcę ich.
- To pomysł mojej żony.
Nic nie odpowiedziałem. Marcia ostrzegała mnie, że tak właśnie będzie. Powiedziała: „Jest jak kot. Stary nikczemny kocur. Będzie chciał zrobić z ciebie mysz”.
- Więc jest pan zawodowym tenisistą - ciągnął. - Nigdy dotąd nie widziałem na oczy tenisisty.
- Twierdzi pan, że detektywi nie dostarczyli panu żadnych zdjęć?
- Wręcz przeciwnie. - Niedbale machnął fifką. - Przynieśli nawet film nakręcony w motelu Bayside, uwieczniający was oboje. Kamera była umieszczona za lustrem. Ale zdjęcia to nie to samo.
- Skoro pan tak mówi.
„Nieustannie lawiruje i zmienia taktykę”, mówiła Marcia. „Spycha ludzi do defensywy. Natychmiast wyczuje, że domyślasz się, dokąd zmierza, i ani się obejrzysz, a zaprowadzi cię zupełnie gdzie indziej. Jak najmniej mów, Stan. I pamiętaj, że cię kocham”.
- Zaprosiłem pana tutaj, panie Norris, ponieważ pomyślałem sobie, że powinniśmy odbyć taką męską, szczerą rozmowę w cztery oczy. Sympatyczną pogawędkę dwóch cywilizowanych istot ludzkich, z których jedna ukradła drugiej żonę.
Chciałem w pierwszej chwili coś odpowiedzieć, ale ugryzłem się w język.
- Podoba się panu San Quentin? - zapytał Cressner, puszczając leniwie kółka dymu z papierosa.
- Nieszczególnie.
- Jeśli się nie mylę, dostał pan trzy lata za kradzież z włamaniem.
Marcia o tym wie - odparłem i natychmiast pożałowałem swoich słów. Jak ostrzegała Marcia, grałem jak mi zagrał. Posyłałem mu miękkie loby, a on odpowiadał ostrą piłką.
- Pozwoliłem sobie przestawić pański samochód - powiedział wyglądając przez okno znajdujące się po drugiej stronie pokoju. Tak naprawdę to wcale nie było okno, lecz cala ściana ze szkła. W środku znajdowały się suwane, szklane drzwi, a za nimi balkonik rozmiarów pocztowego znaczka. Dalej już tylko bardzo dużo świeżego powietrza. W samych drzwiach było coś bardzo dziwnego. Ale nie wiedziałem co.
- To bardzo przyjemny budynek - kontynuował Cressner. - Dobrze strzeżony. Ukryte kamery i te rzeczy. Kiedy dowiedziałem się, że jest pan już w westybulu, wykonałem telefon. Pracownik uruchomił pański samochód za pomocą krótkiego spięcia i odstawił wóz na parking publiczny, kilka przecznic dalej. - Spojrzał na modernistyczny zegar z tarczą w kształcie słońca, wiszący nad kanapką. - O dwudziestej dwadzieścia ten sam pracownik zadzwoni z budki na policję i powie o pańskim samochodzie. Najpóźniej o dwudziestej trzydzieści przedstawiciele prawa odkryją w zapasowej oponie w bagażniku pańskiego auta ponad sto osiemdziesiąt gramów heroiny. I od tej chwili będzie pan, panie Norris, kimś cholernie poszukiwanym.
Zrobił mnie na szaro. Choć starałem się zachowywać maksymalną ostrożność, stałem się dla niego zwykłą zabawką.
- Tak właśnie będzie, jeśli nie powiem mojemu pracownikowi, żeby zapomniał o tym telefonie.
- A ja muszę tylko poinformować pana, gdzie przebywa Mar-cia - domyśliłem się. - Ale to na nic, panie Cressner. Po prostu nie wiem. Zaaranżowaliśmy to tylko ze względu na pana.
- Moi ludzie ją śledzili.
- Nie sądzę. Zgubiliśmy ich na lotnisku.
Cressner westchnął, wyciągnął z lufki tlący się niedopałek i wrzucił go do krytej, chromowanej popielniczki. Niedopałek i Stan Norris zostali potraktowani jednakowo.
- Cóż, ma pan rację - powiedział. - Stara sztuczka ze znikaniem w damskiej toalecie. Moich ludzi bardzo zirytował taki oklepany chwyt. Podejrzewam, że nie spodziewali się tak starego i prymitywnego grepsu.
Milczałem. Kiedy Marcia wymknęła się ludziom Cressnera na lotnisku, wsiadła w wahadłowy autobus jadący do miasta, a następnie udała się na dworzec autobusowy; to był nasz plan. Wzięła ze sobą dwieście dolarów, wszystkie pieniądze, jakie miałem na koncie. W tym kraju za dwieście dolarów autobus Greyhounda zawiezie człowieka wszędzie.
- Czy zawsze jest pan tak mało komunikatywny? - spytał z niekłamanym zainteresowaniem Cressner.
- Tak mi radziła Marcia.
- Sądzę, że będzie się pan domagał swoich praw, kiedy policja pana zgarnie - odparł trochę ostrzej. - Zobaczy pan moją żonę, kiedy będzie babcią przesiadującą w fotelu na biegunach. Czy taka myśl zaświtała panu w głowie? Myślę, że za posiadanie stu osiemdziesięciu gramów heroiny można dostać nawet czterdzieści lat.
- Ale Marcii i tak pan nie odzyska.
- Czy tu właśnie, zdaniem pana, leży pies pogrzebany? - Uśmiechnął się lekko. - Prześledźmy całą sprawę. Pan i moja żona zakochaliście się w sobie. Mieliście ze sobą romans... jeśli romansem nazwie pan noce spędzane w tanich motelach. Żona rzuciła mnie. Ale ja mam pana. I jest pan, jak to się mówi, w kropce. Czy właściwie nakreśliłem obraz sytuacji?
- Teraz już rozumiem, dlaczego była tak panem zmęczona - odparłem.
Ku memu zdziwieniu, zadarł głowę i wybuchnął śmiechem.
- Wie pan, panie Norris, nawet pana lubię. Jest pan wulgarny, pozbawiony fantazji, ale ma pan serce. Tak w każdym razie twierdziła Marcia. Nie dowierzałem jej. Nie umie oceniać ludzi. Ale widzę, że nie jest pan pozbawiony pewnego... wigoru. I dlatego przygotowałem wszystko tak, jak przygotowałem.
Z pewnością Marcia wspomniała panu, że mam bzika na punkcie stawiania ludziom wyzwań.
- Owszem.
Teraz już wiedziałem, co jest nie w porządku z drzwiami w szklanej ścianie. Był środek zimy i nikt nie palił się do picia herbaty pod gołym niebem na dachu czterdziestodwupiętrowego wieżowca. Z balkonu wyniesiono wszystkie meble, ale drzwi nie osłonięte. Dlaczego?
- Nie przepadam za swoją żoną - zakomunikował Cressner z namaszczeniem osadzając w lufce następnego papierosa. - To żadna tajemnica. Myślę, że nieraz panu o tym mówiła. I sądzę, że mężczyzna z... pańskim doświadczeniem doskonale sobie zdaje sprawę, że kochające i zadowolone żony nie wdają się w miłostki z lokalnym gwiazdorem tenisa na jedno jego skinienie rakiety. Moim zdaniem Marcia jest sztuczna, pruderyjna, marud-na, beksa, plotkara...
- Wystarczy - przerwałem mu. Uśmiechnął się chłodno.
- Och, bardzo przepraszam. Ciągle zapominam, że rozmawiamy o pańskiej ukochanej. Ale, ale... jest już dwudziesta szesnaście. Czy nie puszczają panu nerwy?
Wzruszyłem ramionami.
- No cóż, wróćmy do tematu - powiedział i zapalił papierosa. - Tak czy owak, jest pan zapewne ciekaw, dlaczego, jeśli tak bardzo nie lubię Marcii, nie chcę dać jej wolnej ręki i...
- Zupełnie mnie nie interesuje.
Rzucił mi spojrzenie spod zmarszczonych brwi.
- Jest z pana kawał egoistycznego, zaborczego, egocentrycznego sukinkota. Dokładnie tak. Nie da pan nikomu tknąć żadnej swojej rzeczy; nawet jeśli już panu na niej nie zależy.
Poczerwieniał, po czym wybuchnął śmiechem.
- Jeden zero dla pana, panie Norris. Bardzo dobrze. Znów wzruszyłem ramionami.
- Zamierzam rzucić panu wyzwanie. Jeśli pan mu sprosta, odejdzie stąd pan wolny, z pieniędzmi i z kobietą. W wypadku przegranej, umrze pan.
Popatrzyłem na zegar. Nie miałem wiele do gadania. Była dwudziesta dziewiętnaście.
- W porządku - powiedziałem.
Cóż więcej mogłem zrobić? Grałem na zwłokę. Musiałem mieć czas, żeby obmyśleć sposób, jak się stąd wydostać - nieważne, z pieniędzmi czy bez.
Cressner podniósł słuchawkę stojącego obok niego telefonu i wykręcił numer.
- Tony? Wariant drugi. Tak. Odłożył słuchawkę.
- Cóż to za wariant drugi? - spytałem.
- Zadzwonię do Tony’ego za kwadrans i wtedy usunie... kompromitujący towar z bagażnika pańskiego samochodu, a sam pojazd znów podstawi tutaj. Jeśli nie zatelefonuję, połączy się z policją.
- Nie należy pan do ludzi ufnych, prawda?
- Niech pan będzie rozsądny, panie Norris. Na dywanie leży dwadzieścia tysięcy dolarów. W tym mieście mordują dla dwudziestu centów.
- O jaki zakład panu chodzi?
Na twarzy odmalował mu się wyraz niekłamanego bólu.
- Wyzwanie, panie Norris, wyzwanie. Dżentelmeni rzucają wyzwanie. Zakłada się pospólstwo.
- Skoro pan tak mówi...
- Wspaniale. Zauważyłem, że zainteresował się pan moim balkonem.
- Zdjął pan osłony.
- Tak. Po południu często tak robię. Moja propozycja brzmi: obejdzie pan cały budynek po gzymsie, który biegnie tuż pod okapem dachu. Jeśli uda się panu ta sztuka, zgarnia pan całą pulę.
- Zwariował pan.
- Przeciwnie. W ciągu dwunastu lat, przez które zajmuję ten apartament, podobną propozycję złożyłem sześciu osobom. Trzy z nich były zawodowymi sportowcami, jak pan. Jeden to kapitan drużyny piłkarskiej, bardziej znany z występów w telewizji komercyjnej niż ze swojej gry, drugi to baseballista, a trzeci - słynny dżokej, który choć rocznie zarabiał sumy bajońskie, musiał również płacić olbrzymie alimenty. Pozostała trójka składała się ze zwykłych obywateli, których łączyła wspólna cecha: byli wspaniale zbudowani i niezwykle łasi na pieniądze. - Umilkł i przez chwilę w zadumie palił papierosa. - W pięciu przypadkach moja propozycja została odrzucona natychmiast. W jednym została przyjęta. Stawką było dwadzieścia tysięcy dolarów przeciw sześciu miesiącom służby u mnie. Wygrałem. Facet wyjrzał z balkonu i prawie zemdlał. - Cressner był nadęty i wyraźnie rozbawiony. - Oświadczył, że na dole wszystko jest takie malutkie. To odebrało mu całą odwagę.
- Dlaczego pan myśli...
Przerwał mi pełnym zniecierpliwienia machnięciem ręki.
- Niech pan nie marudzi, panie Norris. Wiem, że przyjmie pan wyzwanie, bo nie pan innego wyjścia. Na tym właśnie polega cały figiel: albo dwadzieścia tysięcy dolarów, albo czterdzieści lat przymusowego pobytu w San Quentin. Pieniądze i kobieta stanowią jedynie zachętę, co świadczy dobrze o moim charakterze i intencjach.
- Jakie mam gwarancje, że nie nabija mnie pan w butelkę? A jeśli dokonam tego, a pan zadzwoni do Tony’ego, żeby i tak swoje zrobił?
Westchnął.
- Jest pan chodzącym przypadkiem paranoi, panie Norris. Nie kocham swojej żony. Jej obecność niebywale rani moje potężne ego. Dla mnie dwadzieścia tysięcy dolarów to psie pieniądze. Co tydzień płacę policji cztery razy wyższą łapówkę. Ale wracając do mego wyzwania... - Oczy mu rozbłysły. - To dla mnie nie ma ceny.
Zastanawiałem się, a on mi nie przeszkadzał. Zapewne zdawał sobie sprawę z tego, że prawdziwa klasa nie wymaga reklamy. Miałem trzydzieści sześć lat i byłem starym tenisistą-wyrobnikiem i klub pod lekkim naciskiem Marcii skłonny był rozwiązać ze mną kontrakt. Tenis to jedyna rzecz, na której się znałem i doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że nie dostałbym innej pracy, nawet stróża nocnego - zwłaszcza że miałem zapaskudzoną kartotekę. Był to wprawdzie młodzieńczy wybryk, ale pracodawców to nie obchodziło.
A najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że naprawdę kochałem Marcie Cressner. Zakochałem się, ze wzajemnością zresztą, już po drugiej lekcji tenisa, którą dawałem jej o godzinie dziewiątej rano. Cóż, Stan Norris takie już miał szczęście. Po trzydziestu sześciu latach kawalerstwa zakochałem się w niej jak worek listów w żonie naczelnika poczty.
Stary kocur, który z niezmąconym spokojem siedział i palił importowanego, tureckiego papierosa, oczywiście dobrze o tym wszystkim wiedział. I jeszcze coś. Nie miałem żadnych gwarancji, że dotrzyma warunków, jeśli nawet przyjmę wyzwanie i wygram, ale również wiedziałem, że o dwudziestej drugiej Cressner będzie jeszcze mniej skłonny do dotrzymania warunków umowy. A ja wyjdę na wolność na przełomie stuleci.
- Chcę wiedzieć jedno - odezwałem się w końcu.
- Co pan chce wiedzieć, panie Norris?
- Proszę spojrzeć mi głęboko w oczy i powiedzieć, czy jest pan kanciarzem czy nie? Popatrzył mi prosto w oczy.
- Panie Norris - oświadczył cicho. - Ja nigdy nie kantuję.
- W porządku - skinąłem głową. Czyż miałem inny wybór? Rozpromienił się i wstał.
- Cudownie! Cudownie! Proszę, niech pan się zbliży ze mną do drzwi balkonowych, panie Norris.
Podeszliśmy do szklanej ściany. Na twarzy malował mu się taki wyraz, jaki ma człowiek, który scenę tę przeżywał we śnie setki razy i wreszcie ziściły się jego marzenia.
- Gzyms ma dokładnie trzynaście centymetrów szerokości - odezwał się z rozmarzeniem. - Osobiście mierzyłem. Nawet stanąłem na tym występie; oczywiście trzymałem się poręczy balkonu. Musi pan przejść przez balustradę na drugą stronę. Wtedy poręcz będzie panu sięgać do piersi. Potem chwyty się skończą. Będzie pan pełznął do przodu centymetr po centymetrze uważając, żeby nie stracić równowagi.
Utkwiłem wzrok w czymś za oknem... w czymś, czego widok zmroził mnie do szpiku kości. Wiatromierz. Apartament Cres-snera znajdował się w bezpośredniej bliskości jeziora i z całą pewnością tego budynku nie chroniły przed uderzeniami wichury drapacze chmur. Wiały tu z pewnością zimne wiatry, tnące niczym nóż. Wskazówka przyrządu stała wprawdzie nieruchomo na dziesiątce, ale w każdej chwili mógł przyjść potężny podmuch wiatru, który pchnąłby ją na dwadzieścia pięć, żeby po kilku sekundach ponownie wróciła na dziesiątkę.
- Proszę, widzę, że zauważył pan mój wiatromierz - skonstatował jowialnie Cressner. - Po drugiej stronie wieją dużo silniejsze wiatry. Tak naprawdę dzisiejszy wieczór jest wyjątkowo spokojny. Były tu wieczory, kiedy strzałka dochodziła do osiemdziesięciu pięciu... wtedy cały budynek kołysał się. Zupełnie jakby człowiek siedział na okręcie na bocianim gnieździe. Jak na obecną porę roku, jest wyjątkowo ciepło.
Wskazał wieżowiec będący siedzibą banku. Na jego dachu widniała świetlna tablica, pokazująca aktualną temperaturę i czas. Termometr wskazywał dziewięć stopni ciepła. Ale przy silnym jednak wietrze temperatura mogła spaść do minus siedmiu.
- Czy ma pan jakiś płaszcz? - spytałem. Miałem na sobie jedynie cienką kurtkę.
- Niestety, nie. - Cyfry na bankowym wieżowcu wskazywały teraz godzinę. Była dwudziesta trzydzieści dwie. - No, myślę, panie Norris, że czas na pana. Proszę zaczynać, bo w przeciwnym wypadku zadzwonię do Tony’ego i zaczniemy realizować wariant trzeci. Tony to dobry chłopiec, choć czasami bywa impulsywny. Rozumie pan, o co mi chodzi?
Rozumiałem. Aż za dobrze.
Ale myśl o wspólnym życiu z Marcią, z dala od macek Cres-snera i z wystarczającą ilością pieniędzy, żeby zacząć coś od nowa, skłoniła mnie do rozsunięcia szklanych drzwi i wyjścia na balkon. Było zimno i wilgotno; rozwiane włosy przesłoniły mi oczy.
- Bon soir - usłyszałem za plecami głos Cressnera, ale nawet nie pofatygowałem się, by zerknąć w jego stronę. Zbliżyłem się do balustrady, ale nie spojrzałem na dół. Jeszcze nie. Zacząłem głęboko oddychać.
Nie było to żadne ćwiczenie, a po prostu próba autohipnozy. Z każdym wdechem-wydechem człowiek wyrzuca z siebie jakiś fragment swojej jaźni, aż zostaje jedynie świadomość czekającego zadania. Za pierwszym oddechem wyrzuciłem z siebie pieniądze, a za drugim Cessnera. Marcią zajęła mi dużo więcej czasu - przed oczyma duszy bez przerwy jawiła mi się jej twarz mówiąca, żebym nie był głupcem, żebym nie podejmował tej gry, że Cressner może nie oszukuje, ale zawsze ma jakiegoś asa w rękawie. Nie słuchałem przestróg. Nie było mnie na to stać. Jeśli przegram, nigdy już nie kupię sobie piwa ani nie sprawdzę naciągu rakiety. Zamienię się w czerwoną miazgę, rozchlapaną na wszystkie strony na Deakman Street.
Pod wpływem tej refleksji popatrzyłem w dół.
Ściana budynku uciekała zawrotnie w dół niczym gładkie, wapienne urwisko, kończące się na poziomie ulicy. Zaparkowane samochody wyglądały jak matchboxy, warte pięć dolarów dziesięć centów za sztukę. Te, które przejeżdżały właśnie obok budynku, sprawiały wrażenie maleńkich iskierek światła. Gdyby człowiek spadał z tej wysokości, miałby wiele czasu na uświadomienie sobie tego, co się dzieje, widziałby rozwiewane wiatrem własne ubranie i oblicze ziemi zbliżające się w coraz większym tempie. Miałby czas, żeby długo, bardzo długo, krzyczeć. A dźwięk, jaki wydałby przy uderzeniu o ziemię, przypominałby dźwięk roztrzaskującego się przejrzałego melona.
Zrozumiałem, dlaczego tamten facet scykorował. Ale on miał w perspektywie zaledwie sześć miesięcy. Mnie czekało czterdzieści długich lat, podczas których nie ujrzałbym ani razu Marcii.
Popatrzyłem na gzyms. Był bardzo wąski; nigdy w życiu nie widziałem tak wąskich trzynastu centymetrów, które swym rozmiarem bardziej przypominały dwa. Ale przynajmniej sam budynek był nowy, więc może nic się pode mną nie ukruszy.
Taką w każdym razie miałem nadzieję.
Przeszedłem przez balustradę i ostrożnie obniżyłem się tak, że stanąłem na gzymsie. Pięty wystawały mi już w próżnię. Podłoga balkonu znajdowała się na wysokości mojej piersi i na apartament Cressnera spoglądałem przez kute w żelazie, ozdobne pręty. Sam właściciel apartamentu stał w drzwiach, palił papierosa i obserwował mnie jak naukowiec obserwuje świnkę morską, najwyraźniej zainteresowany tym, jaki efekt wywrze na niej ostatni zastrzyk.
- Niech pan zadzwoni - powiedziałem, trzymając się balustrady.
- Słucham?
- Niech pan zadzwoni do Tony’ego. Nie ruszę się stąd, dopóki pan tego nie zrobi.
Cressner wrócił do salonu - z mojej perspektywy pokój wyglądał teraz niebywale przytulnie, bezpiecznie i przyjemnie - i podniósł słuchawkę telefonu. To i tak nie miało sensu. Przebywając na wietrze nie mogłem usłyszeć tego, co mówił. Potem odłożył słuchawkę i wrócił na balkon.
- Musi pan bardzo uważać, panie Norris - powiedział.
- Niech pana ó to głowa nie boli.
- Do widzenia, panie Norris. Zobaczymy się niedługo... Zapewne.
Należało zaczynać. Czas rozmów minął. Po raz ostatni pozwoliłem sobie pomyśleć o Marcii, o jej jasnobrązowych włosach, wielkich szarych oczach, rozkosznym ciele, po czym wyrzuciłem ją z pamięci na dobre. Nie patrzyłem również w dół. Gdybym zobaczył rozciągającą się pode mną przestrzeń, mógłbym zdrętwieć ze strachu. Bardzo łatwo wtedy straciłbym równowagę albo po prostu zemdlałbym ze strachu. Musiałem nałożyć sobie klapki na oczy, skoncentrować się jedynie na miarowym: lewa, prawa, lewa, prawa.
Ruszyłem w prawo, trzymając się balkonowej balustrady tak długo, jak to było możliwe. Bardzo szybko przekonałem się, że będę musiał wykorzystywać wyrobione przez lata gry w tenisa mięśnie i ścięgna kostek. Ponieważ pięty sterczały mi na zewnątrz gzymsu, właśnie na kostkach spoczywał cały ciężar ciała.
Balkon się skończył a ja uświadomiłem sobie, że chyba jednak nie odważę się puścić zbawczej poręczy. Uczyniłem to najwyższym wysiłkiem woli. Trzynaście centymetrów to diabelnie dużo miejsca. Przekonywałem sam siebie, że gdyby występ w murze znajdował się nad samą ziemią, a nie na wysokości stu dwudziestu metrów, obiegłbym budynek w cztery minuty. Robiłem dobrą minę do złej gry.
Ba, gdyby gzyms ciągnął się nad samą ziemią i spadłbym, mruknąłbym tylko pod nosem: głupstwo - i ponowiłbym próbę. Tutaj człowiek miał tylko jedną szansę.
Przesunąłem prawą stopę i dostawiłem do niej lewą. Puściłem się balustrady. Uniosłem ręce i przyłożyłem rozwarte dłonie do szorstkiego kamienia, którym wyłożone były ściany budynku. Pieściłem kamień. Mógłbym go nawet całować.
Uderzył mnie podmuch wiatru i szarpnął kołnierzem kurtki, który na chwilę przysłonił mi twarz. Zachwiałem się. Serce we mnie zamarło aż do chwili, kiedy wiatr ucichł. Mocniejszy podmuch mógłby strącić mnie z mojej grzędy, a wtedy poszybowałbym w dół, w objęcia nocy. A po drugiej stronie wiatr będzie jeszcze silniejszy!
Spojrzałem w lewo przyciskając twarz do kamienia. Cessner, przechylony przez balustradę balkonu, bacznie mnie obserwował.
- Jak leci? - spytał uprzejmie.
Miał na sobie brązowy płaszcz z wielbłądziej wełny.
- A mówił pan, że nie ma pan żadnego zapasowego płaszcza.
- Skłamałem - wyjaśnił gładko. - Bardzo często zdarza mi się kłamać.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
- Nic... zupełnie nic. A może i chcę. To taka drobna wojna psychologiczna, panie Norris. Ale radzę panu nie przedłużać pańskiego występu. Ścięgna w kostkach mogą odmówić posłuszeństwa, a wtedy...
Wyciągnął z kieszeni jabłko, odgryzł kawałek, a następnie wyrzucił owoc za balkon. Dopiero po bardzo długim czasie dobiegł mnie cichy, przyprawiający o mdłości odgłos pacnięcia. Cressner zachichotał.
Kompletnie mnie swoim gadaniem zdekoncentrował. Czułem, jak stalowe zęby strachu zaczynają szarpać moją duszę.
Ogarnęło mnie przerażenie. Odwróciłem głowę i zacząłem głęboko oddychać. Po chwili odzyskałem spokój ducha. Spojrzałem na zegar na dachu wieżowca. Wybiła dwudziesta czterdzieści sześć. Pod cyframi widniał napis: „Pora Oszczędzać Żeby Nikt Nie Tracił”.
Kiedy pojawiły się cyfry 8:49, całkowicie już nad sobą panowałem. Cressner sądził chyba, że zamieniłem się w sopel lodu, ponieważ kiedy zbliżałem się do załomu ściany, usłyszałem jego szydercze klaskanie.
Zaczynał mi dokuczać chłód. Wiejący bezpośrednio od jeziora wiatr stawał się bardzo zimny; wilgotny ziąb przewiercał mi ciało niczym świder. Wiatr wdzierał się pod cienką kurtkę wydymając ją na wszystkie strony. Ale nie zważając na piekielne zimno, posuwałem się powoli do przodu. Jeśli chcę, żeby mi się powiodło i nie spotkała mnie jakaś zła przygoda, muszę robić wszystko powoli, dokładnie ł z namysłem. Jeśli zacznę się śpieszyć i miotać, spadnę.
Kiedy dotarłem do narożnika, bankowy zegar wskazywał dwudziestą pięćdziesiąt dwie. Nie miałem najmniejszego problemu z wyborem drogi - gzyms prowadził dookoła budynku, załamując się na narożnikach pod kątem prostym - ale moja prawa dłoń mówiła mi, że za załomem muru czeka mnie boczny wiatr. Jeśli niewłaściwie ustawię ciało, szybko rozpocznę długą podróż w dół.
Czekałem, aż wiatr trochę ucichnie, ale najwyraźniej nie zamierzał przestać wiać, zupełnie jakby chciał zadowolić Cressnera. Chłostał mnie złośliwie niewidzialnymi palcami, wybijając z równowagi; szturchał, łaskotał. W końcu, po jednym ze szczególnie silnych podmuchów, który sprawił, że o mało nie spadłem, zrozumiałem, że mogę tak czekać aż do końca świata, a wiatr nie ustanie.
Tak więc, kiedy na chwileczkę siła wiatru się zmniejszyła, przesunąłem prawą stopę za róg i ściskając dłońmi obie schodzące się ściany, przewinąłem się na drugą stronę. Bijący z obu stron wiatr popychał mnie w dwie strony jednocześnie i przez chwilę myślałem, że Cressner wygrał zakład. Przesunąłem jeszcze trochę stopę i przykleiłem się do ściany. Odetchnąłem; gardło miałem kompletnie wyschnięte.
I wtedy tuż przy moim uchu rozległo się pogardliwe parsknięcie.
Zaskoczony, odruchowo szarpnąłem się do tyłu i straciłem równowagę. Dłonie oderwały się od ściany i przez chwilę jak oszalały młóciłem rękami powietrze, próbując złapać straconą równowagę. Myślę, że gdybym podczas tego szaleńczego tańca uderzył ręką w mur, byłoby po mnie. Po jakimś jednak czasie, który wydawał się wiecznością, grawitacja najwyraźniej postanowiła dać mi jeszcze jedną szansę i nie skazała mnie na lot z czterdziestego drugiego piętra, który nieuchronnie zakończyłby się na bruku.
Jak oszalały, ze świstem wciągałem powietrze, nogi miałem jak z waty. Ścięgna w kostkach wibrowały mi niczym przewody pod wysokim napięciem. Nigdy jeszcze nie czułem się tak śmiertelny. Po prostu w plecy dyszała mi zimnym oddechem kostucha.
Odwróciłem głowę i popatrzyłem w górę. Mniej więcej metr nad sobą ujrzałem Cressnera, który wychylał się z okna swojej sypialni. W dłoniach trzymał wydającą dziwne dźwięki piszczałkę, której używa się podczas zabaw sylwestrowych.
- Trzymaj się, chłopie - powiedział.
Puściłem jego słowa mimo uszu. Nie zamierzałem marnować energii na dyskusje. W piersi łopotało mi serce, obijając się boleśnie o żebra. Szybko przesunąłem się jakieś dwa metry do przodu; tak na wszelki wypadek, gdyby przyszedł Cressnerowi do głowy szampański pomysł dania mi kuksańca. Potem przystanąłem, zamknąłem oczy i przez chwilę oddychałem głęboko, dochodząc do siebie po tym jego figlu.
Znajdowałem się na krótszej ścianie budynku. Z prawej strony majaczyło nade mną tylko kilka najwyższych wieżowców w mieście. Po lewej ręce rozciągała się czarna płaszczyzna jeziora, na której unosiło się kilka nikłych światełek. Wiatr wył i zawodził.
Na kolejnym załomie zawirowania powietrzne nie były tak silne i bez kłopotu przewinąłem się na następną ścianę.
Wtedy coś mnie ugryzło.
Drgnąłem i gwałtownie wciągnąłem powietrze. Przestraszyłem się, że stracę równowagę, i całym-ciałem przylgnąłem do ściany. Znów coś mnie ugryzło... nie, to było skubnięcie. Popatrzyłem pod nogi.
Na krawędzi gzymsu siedział gołąb i spoglądał na mnie błyszczącymi, pełnymi nienawiści ślepkami.
Mieszkańcy miasta przyzwyczajeni są do widoku gołębi. Ptaków tych jest w mieście tyle samo co taksówkarzy, którzy nigdy nie mają drobnych, żeby wydać resztę z banknotu dziesięciodolarowego. Ptaszyska te nie lubią latać i strzegą swoich miejsc na chodnikach, jakby przebywanie na nich było ich niezbywalnym prawem, nadanym im przez Boga. Pewnie, a na masce swego samochodu człowiek zawsze znajdzie ich wizytówkę. Ale rzadko kiedy zwracamy na te stworzenia uwagę. Czasami nas irytują, ale generalnie nie przejmujemy się obecnością tych intruzów w naszym świecie.
Ale teraz ja byłem intruzem w jego świecie, byłem zupełnie bezradny i bezbronny, a on najwyraźniej świetnie o tym wiedział. Ponownie dziobnął mnie w naprężoną do granic wytrzymałości kostkę; nogę przeszył okropny ból.
- Zjeżdżaj stąd! - warknąłem. - Spadaj! W odpowiedzi gołąb dziobnął mnie jeszcze raz. Z pewnością, według jego mniemania, wpakowałem mu się do domu; w tym miejscu gzyms pokryty był ptasimi odchodami; starymi i całkiem świeżymi.
Z góry dobiegł mnie głuchy pisk.
Odchyliłem głowę najdalej, jak zdołałem, i popatrzyłem w górę. Ujrzałem celujący prosto w moją twarz dziób i o mały włos nie spadłem. Gdyby do tego doszło, stałbym się pierwszą śmiertelną ofiarą gołębi w historii miasta. Była to mamusia-gołąb, broniąca jak lwica swoich piskląt w gnieździe pod okapem dachu. Łaska boska, gniazdo znajdowało się w takiej odległości, że dziób ptaka nie dosięgnął mojej twarzy.
Mąż pani mamusi ponownie dziobnął mnie w kostkę i tym razem poczułem, że po nodze zaczyna mi spływać krew. Centymetr po centymetrze zacząłem posuwać się do przodu, mając nadzieję, że w końcu wypłoszę gołębia. Ale skądże! Gołębie nie są płochliwe; a już na pewno nie gołębie miejskie. Skoro pędząca jezdnią ciężarówka zmusza je najwyżej do szybszego, ale pełnego dostojeństwa kroku, to co dopiero ma powiedzieć człowiek zawieszony między niebem a ziemią na wąziutkim gzymsie?
W miarę jak posuwałem się do przodu, pierzasty upiór wędrował razem ze mną i nie spuszczał ze mnie wzroku; z wyjątkiem tych chwil, kiedy wyciągał głowę, żeby kolejny raz uderzyć mnie w kostkę. Z każdym uderzeniem dzioba ból stawał się przenikliwszy; ptak dotarł już do żywego mięsa... a z tego, co się orientowałem, bardzo mu smakowałem.
Kopnąłem go prawą stopą. Było to bardzo słabe kopnięcie... tak naprawdę, to tylko próbowałem kopnąć. Gołąb niemrawo zamachał skrzydłami i ponownie ruszył do ataku. A ja dotarłem już prawie do końca ściany.
Gołąb dziobał mnie, dziobał i dziobał.
Uderzył we mnie lodowaty podmuch wiatru, zachwiałem się, zaszorowałem opuszkami palców po szorstkim murze i przytuliłem lewy policzek do ściany. Dłuższy czas odpoczywałem w tej pozycji, ciężko dysząc.
Cressner, choćby myślał i dziesięć lat, nie wymyśliłby gorszej tortury. Jednego dziobnięcia nie poczułbym wcale. Tak samo dwóch albo i trzech. Ale to cholerne ptaszysko dziobnęło mnie jeszcze ze sześćdziesiąt razy, zanim dotarłem w końcu do kutej w żelazie balustrady balkonu apartamentu znajdującego się po przeciwnej stronie budynku niż mieszkanie Cressnera.
Dotknięcie balustrady było niczym dotknięcie wrót raju. Zacisnąłem gracko dłonie na pionowych prętach i w pierwszej chwili pomyślałem, że ich już nie puszczę do dnia sądu ostatecznego.
Dziobnięcie.
Gołąb popatrzył na mnie błyszczącymi paciorkami z prawie ludzkim zadowoleniem. Najwyraźniej był świadom mojej niemocy i własnej potęgi. Do złudzenia przypominał Cressnera w chwili, kiedy ten z namaszczeniem wyprowadzał mnie na balkon po przeciwnej stronie budynku.
Chwyciłem się z całych sił balustrady i kopnąłem gołębia. Trafiłem idealnie. Wrzasnął, aż zagrało mi w duszy, i obrzydłe ptaszysko, jak wystrzelone z katapulty, poszybowało swobodnie w powietrzu, machając rozpaczliwie skrzydłami. Kilkanaście siwych piór uniosło się w przestrzeni. Niektóre wylądowały na gzymsie, a reszta łabędzim lotem zaczęła opadać ku ziemi, szybko niknąc mi z oczu.
Ciężko dysząc, wgramoliłem się na balkon i opadłem jak zużyta ścierka. Mimo przenikliwego chłodu, pot ściekał ze mnie strumieniami. Nie wiem, jak długo leżałem na tym balkonie, dochodząc do siebie. Drapacz chmur z bankowym zegarem był zasłonięty, a ja nie noszę zegarka.
Zanim mięśnie zdążyły mi zupełnie zesztywnieć, usiadłem i spuściłem skarpetkę. Skórę na prawej kostce miałem poszarpaną i obficie ciekła z niej krew, ale rana wyglądała na powierzchowną. Niemniej jeśli zamierzałem podjąć wędrówkę i ukończyć ją szczęśliwie, musiałem coś z tym zrobić. Bóg jeden wie, jakie świństwa przenoszą gołębie. Początkowo myślałem, żeby ranę obandażować, ale przyszło mi do głowy, że w razie, gdyby gałgan się odwiązał, mógłbym nadepnąć na jego koniec, a to miałoby tragiczny finał. Na ranę przyjdzie czas. Wtedy będę mógł sobie kupić bandaży za dwadzieścia tysięcy dolarów.
Podniosłem się z balkonu i obrzuciłem tęsknym spojrzeniem ciemny apartament. Opuszczony, pusty, nie zamieszkany. Na balkonowe drzwi spuszczona została masywna osłona przeciw-wiatrowa. Naturalnie, sforsowałbym ją bez trudu, ale tym samym złamałbym naszą umowę, a wtedy miałbym do stracenia więcej niż pieniądze.
Kiedy nie mogłem już dłużej odwlekać chwili wyruszenia w dalszą drogę, przesmyrgnąłem się przez balustradę i znów stanąłem na gzymsie. Gołąb - kilka piór miał połamanych fest - przysiadł pod gniazdem w miejscu, gdzie było najwięcej guana, i ponuro łypał na mnie okiem. Nie sądziłem, żeby jeszcze mnie napastował; ostatecznie oddalałem się od jego terytorium.
Początek drogi był upiorny; dużo cięższy niż wtedy, kiedy opuszczałem balkon Cressnera. Zdawałem sobie sprawę z tego, że muszę kontynuować moją wędrówkę po gzymsie, ale jednocześnie coś krzyczało we mnie, że opuszczanie bezpiecznej przystani, jaką był balkon po przeciwnej stronie balkonu Cressnera, jest przejawem największej głupoty. Ale musiałem to zrobić; ponaglał mnie do tego widok twarzy Marcii, która nagle, jak żywa, wyłoniła się z otaczających mnie ciemności.
Dotarłem do kolejnej, krótszej ściany, przewinąłem się przez narożnik i powoli pełzłem wzdłuż muru. Teraz, kiedy byłem coraz bliżej końca tej upiornej wędrówki, coś krzyczało we mnie, żeby przyśpieszyć i skończyć z tym wszystkim. Ale jeśli zacząłbym się śpieszyć, nieuchronnie umarłbym. Tak zatem z całą świadomością poruszałem się bardzo powoli i bardzo ostrożnie.
Miałem więcej szczęścia niż rozumu, ponieważ zawirowania powietrzne prawie same przepchnęły mnie przez czwarty narożnik. Ponownie przykleiłem się do ściany i długo trwałem w bezruchu, ciężko łapiąc powietrze. Ale po raz pierwszy zaświtała mi w głowie myśl, że sprostam wyzwaniu i wygram zakład. Dłonie miałem jak wyjęte z zamrażarki befsztyki, stopy paliły mnie żywym ogniem (zwłaszcza prawa kostka, poraniona przez tego cholernego gołębia), pot zalewał mi oczy, ale wiedziałem, że sprostam wyzwaniu. Daleko, w połowie ściany, balkon Cressnera pałał żółtym światłem, a w oddali, niczym przyjazna dłoń zapraszająca gościnnie do domu, migał zegar na dachu bankowca; wskazywał dwudziestą drugą czterdzieści osiem. Mnie jednak wydawało się, że na tym gzymsie o szerokości trzynastu centymetrów spędziłem całe życie.
I niech Bóg ma w opiece Cressnera, jeśli zamierza mnie okantować i czmychnąć z pieniędzmi. Chęć pośpiechu opuściła mnie zupełnie. Wlokłem się. Kiedy na zegarze była dwudziesta trzecia zero dziewięć, położyłem prawą rękę na kutej w żelazie poręczy balkonu, a następnie dołączyłem do niej lewą. Wgramoliłem się na balustradę i przerzuciłem ciało na drugą stronę. Z ogromnym westchnieniem ulgi osunąłem się na podłogę balkonu i... poczułem na skroni lodowatą końcówkę lufy „czterdziestkipiątki”.
Uniosłem głowę i ujrzałem potwornego jegomościa, na którego widok zatrzymałby się nawet sam Big Ben. Facet patrzył na mnie szczerząc w uśmiechu zęby.
- Wspaniale! - dobiegł mnie zza jego pleców głos Cressnera. - Biję panu brawo, panie Norris! - Zaklaskał. - Weź go do środka, Tony.
Tony ostrym szarpnięciem postawił mnie na nogi tak gwałtownie, że zgrzytnęły mi kości w stopach. Idąc balkonem w kierunku drzwi prowadzących do salonu, musiałem trzymać się poręczy.
Cressner stał obok kominka i pociągał brandy z kieliszka wielkości średniego akwarium. Pieniądze zostały już schowane do plastikowej reklamówki, która ciągle leżała na środku pokoju, na ciemnowiśniowym dywanie.
Mignęło mi moje odbicie w lustrze wiszącym po drugiej stronie pokoju. Miałem potargane włosy i białą jak kreda twarz, pocętkowaną czerwonymi plamami. Wzrok szalony.
Swoje oblicze widziałem tylko przez mgnienie oka, ponieważ przeleciałem przez pokój jak burza i wylądowałem na baskijskim krześle, które przewracając się pod moim ciężarem, wyhamowało lot.
Kiedy podniosłem się już z podłogi i postawiłem krzesło, usiadłem na nim i wydusiłem z siebie:
- Ty wszawy kanciarzu. Oszukałeś mnie. Wszystko sobie zaplanowałeś z góry.
- Rzeczywiście, wszystko sobie zaplanowałem - odparł Cressner, ostrożnie stawiając na okapie kominka kieliszek z brandy. - Ale kanciarzem nie jestem, panie Norris. Naprawdę nie. Po prostu przegrałem. A Tony jest tutaj na wypadek, gdyby próbował pan zrobić coś... nie przemyślanego.
Dotknął palcem podbródka i zachichotał.
Wcale nie sprawiał wrażenia kogoś, kto przegrał. Wyglądał raczej na kota z piórkami kanarka na pysku. Zerwałem się z fotela przerażony bardziej, niż byłem tam, kiedy wędrowałem po gzymsie.
- Wszystko pan zaplanował - powiedziałem powoli. - Wszystko, od początku do końca.
- Wcale nie. W pańskim samochodzie nie ma już heroiny, a samo auto czeka na pana na parkingu. Proszę, tu ma pan pieniądze. Niech pan je bierze i wynosi się z mego domu.
- Świetnie - powiedziałem.
Tony, niczym jakiś niedobitek z Halloween, stał nieruchomo przy szklanych drzwiach, prowadzących na balkon. W ręku trzymał „czterdziestkępiątkę”. Podszedłem do reklamówki, podniosłem ją z podłogi i szurając zdrętwiałymi ciągle stopami, ruszyłem w stronę wyjścia. W każdej chwili spodziewałem się strzału w plecy. Kiedy jednak otworzyłem drzwi, odniosłem takie samo wrażenie jak na gzymsie, kiedy przewinąłem się przez czwarty narożnik: podołam wyzwaniu.
Zatrzymał mnie leniwy, pełen rozbawienia głos Cressnera:
- Chyba sam pan nie wierzy w to, że stara sztuczka z damską toaletą wypaliła?
Nie wypuszczając reklamówki z garści, powoli odwróciłem się w jego stronę.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi.
- Powiedziałem już, że nie jestem kanciarzem i nigdy nim nie byłem. Panie Norris, wygrał pan trzy rzeczy: pieniądze, wolność i moją żonę. Ale odbierze pan tylko dwie. Trzecią może pan odebrać w miejskiej kostnicy.
Gapiłem się na niego jak cielę na malowane wrota, niezdolny wykonać najmniejszego ruchu.
- Chyba nie myślał pan poważnie, że pozwolę panu tak swobodnie ją sobie zabrać - odezwał się z politowaniem Cressner. - Ach, naturalnie, pieniądze: proszę bardzo! Wolność? Jak najbardziej! Ale nie Marcie. Ale chwileczkę, ciągle nie jestem kanciarzem. Kiedy już pan ją pochowa...
Nie ruszyłem w jego stronę. Jeszcze nie. Jego zostawiłem sobie na później. Ruszyłem w stronę Tony’ego, który sprawiał wrażenie, że jest trochę zaskoczony, i ożywił się dopiero wtedy, kiedy Cressner odezwał się cicho:
- Zastrzel go, proszę!
Cisnąłem torbą z pieniędzmi, która trafiła ze straszliwą siłą prosto w rewolwer. Na gzymsie nie używałem ramion i nadgarstków, a każdy tenisista te właśnie partie ciała ma rozwinięte najlepiej. Pocisk uderzył w ciemnowiśniowy dywan i już byłem przy facecie.
Miał gębę bandyty. Wyrwałem mu z ręki spluwę i grzmotnąłem lufą w środek nosa. Osunął się na podłogę; wyglądał jak Rondo Hatton.
Cressner był już prawie przy drzwiach, kiedy wycelowałem i kula przeleciała mu tuż nad ramieniem.
- Stój albo umrzesz!
Błyskawicznie wszystko przekalkulował i przystanął. Kiedy odwrócił się w moją stronę, jego twarz znużonego życiem świa-towca straciła wiele ze swego fasonu. Straciła jeszcze więcej, kiedy ujrzał leżącego na ziemi Tony’ego, który dławił się własną krwią.
- Ona żyje! - powiedział szybko. - Musiałem przecież coś uratować, prawda?
Przesłał mi znudzony, mdły uśmiech.
- Jestem może naiwniak, ale nie aż taki - odparłem głuchym, martwym głosem.
Cóż, Marcia była wszystkim, co miałem, a on ją wykończył.
Drżącym lekko palcem Cressner wskazał leżące obok stóp Tony’ego pieniądze.
- To są śmieci - oświadczył.- Dam panu sto tysięcy. Albo pięćset. A co pan powie o milioniku na koncie w Szwajcarii? Co pan na to? Co pan...
- Proponuję zakład - odparłem leniwie. Cressner popatrzył na lufę rewolweru i znów przeniósł wzrok na moją twarz.
- Za...
- Tak, zakład - powtórzyłem. - Nie żadne wyzwanie, ale stary, dobry zakład. Zakładam się, że nie przejdzie pan po gzymsie wokół budynku.
W ułamku sekundy stał się blady jak śmierć na chorągwi i przez chwilę myślałem, że zemdleje.
- Pan... - szepnął.
- Pyta pan o stawkę? - Głos ciągle miałem martwy. - Jeśli pan przejdzie, będzie pan wolny. Co pan na to?
- Nie - szepnął.
Oczy miał jak spodki. Wytrzeszczone.
- W porządku. Uniosłem broń.
- Nie, nie! - Wyciągnął przed siebie ręce. - Nie, proszę nie... w porządku!
Oblizał wargi.
Wskazałem mu kierunek lufą rewolweru, a on ruszył przede mną w stronę balkonu.
- Pan się trzęsie - zauważyłem. - Nie ułatwi to panu zadania.
- Dwa miliony - zaskomlał. - Dwa miliony w banknotach o nie znaczonych numerach serii.
- Nie - odparłem. - Nawet za dziesięć milionów. Ale jeśli wygra pan zakład, odejdzie pan wolny. Mówię poważnie.
W minutę później stał już na gzymsie. Był niższy ode mnie i na wysokości podłogi balkonu widziałem tylko jego oczy - rozwarte, pełne niemego błagania i zaciśnięte, zbielałe kłykcie palców zaciśniętych kurczowo na prętach balustrady; jak dłonie więźnia na więziennej kracie.
- Proszę - szepnął. - Wszystko...
- Traci pan czas - powiedziałem. - Kostki szybko się panu zmęczą.
Ale nie ruszał się z miejsca. Dopiero kiedy przyłożyłem mu lufę do czoła, jęknął i przesunął stopę w prawo. Popatrzyłem na bankowy zegar. Była dwudziesta trzecia dwadzieścia dziewięć.
Nie sądziłem, że dotrze do pierwszego narożnika. Początkowo w ogóle nie chciał się posuwać, ale kiedy wreszcie ruszył, robił to nerwowo, ryzykując utratą równowagi. Jego wytworny szlafrok wydymał się w podmuchach wiatru.
Minął narożnik dokładnie minutę po północy - prawie czterdzieści minut temu. Nasłuchiwałem ginącego w dole wrzasku
Cressnera, sygnału, że zepchnął go z gzymsu powietrzny wir. Ale panowała cisza. Może wiatr się uspokoił? Przypomniałem sobie, że będąc tam, na gzymsie, wyobrażałem sobie, że wichura jest po stronie Cressnera. A może po prostu dopisywało mu szczęście? Może Cressner leży na balkonie apartamentu po przeciwnej stronie budynku, drżąc jak kupka nieszczęścia, niezdolny do kontynuowania drogi?
Ale z pewnością zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli włamię się do tamtego mieszkania i znajdę go na balkonie, zastrzelę go jak psa. A skoro już mowa o tamtej stronie budynku; ciekaw jestem, czy lubi gołębie.
Czy to był krzyk? Nie wiem. Równie dobrze mógł to być tylko ryk wiatru. Nieważne. Bankowy zegar wskazuje czterdzieści cztery minuty po północy. Niedługo włamię się do tamtego apartamentu i sprawdzę balkon. Na razie siedzę sobie na balkonie Cressnera i bawię się „czterdziestkąpiątką” Tony’ego. Tak na wszelki wypadek, gdyby Cressner pojawił się po tej stronie budynku w wydymanym wiatrem, wytwornym szlafroku
Cressner oświadczył, że gdy się zakłada, nigdy nie kantuje.
Ale chcę się o tym przekonać osobiście.
Kwadrans po dwudziestej drugiej Herb Tooklander zamierzał już zamykać na noc, kiedy do Tookey’s Bar, który znajdował się w północnej części Falmouth, wpadł mężczyzna w eleganckim palcie. Miał zupełnie białą twarz i wytrzeszczone oczy. Był dziesiąty stycznia, czas, kiedy generalnie ludzie pogodzili się już z myślą, że złamali wszystkie swoje noworoczne postanowienia, a naokoło szalała burza śnieżna. Do wieczora napadało piętnaście centymetrów, a później śnieżyca przybrała jeszcze na sile. Dwukrotnie widzieliśmy Billy’ego Lerribee w wysokiej kabinie pługa śnieżnego, który przejeżdżał przed oknami baru. Za drugim razem Tookey wyniósł Billy’emu piwo na koszt firmy - moja matka, która Bóg jeden wie, ile w swoim czasie wydoiła piwa u Tookeya, nazwałaby to lekkomyślna dobroczynnością. Billy oświadczył, że odśnieżają tylko główną ulicę, wszystkie boczne będą musiały poczekać do rana. Radio w Portland zapowiedziało dalszych trzydzieści centymetrów śniegu, a wiejący z szybkością dochodzącą do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę wiatr potworzył ogromne zaspy.
W barze był już tylko Tookey i ja. Słuchaliśmy zawodzącej w okapach budynku wichury i patrzyliśmy na tańczące płomienie w palenisku kominka.
Wypij jeszcze jednego na drogę, Booth, bo zamykam już tę budę - rzekł Tookey.
Nalał sobie i mnie, lecz wtedy z trzaskiem otworzyły się drzwi, a do środka wkroczył chwiejnie nieznajomy. Na ramionach i we włosach miał śnieg; jakby go ktoś posypał cukrem pudrem. Za nim wpadł do środka tuman śnieżnych drobin.
Panie, zamykaj pan drzwi! - ryknął Tookey. - W stodole pan mieszkasz?
Nigdy nie widziałem tak wystraszonego człowieka. Przypominał konia, który przez całe popołudnie żarł pokrzywy. Wywrócił oczyma i powiedział:
Moja żona... moja córka... - po czym zwalił się nieprzytomny na podłogę.
Święty Józefie! - wykrzyknął Tookey. - Booth, możesz zamknąć drzwi?
Podbiegłem do wejścia i zatrzasnąłem je, pokonując napór wiatru. Tookey przyklęknął na jedno kolano, uniósł głowę gościa i lekko klepał go po policzkach. Podszedłem do nich i natychmiast zorientowałem się, że sytuacja jest poważna. Twarz faceta była ogniście czerwona, ale tu i ówdzie widać już było białe placki. Jeśli ktoś przeżył wszystkie zimy w Maine od czasów prezydentury Woodrowa Wilsona, tak jak ja, doskonale wie, że takie białe cętki oznaczają odmrożenia.
Nieprzytomny - stwierdził Tookey. - Przynieś zza baru brandy.
Przyniosłem. Tookey rozpiął palto jegomościa, który jakby ciut-ciut dochodził do siebie. Oczy miał wpółotwarte i mamrotał coś, ale zbyt niezrozumiale, żeby cokolwiek zrozumieć.
Wlej do nakrętki - polecił Tookey.
Do nakrętki?
Ta brandy to dynamit - wyjaśnił Tookey. - Chyba nie chcesz, żeby wykorkował?
Nalałem wódkę i spojrzałem na Tookeya. Skinął głową.
Prosto do gęby - polecił.
Zrobiłem, co kazał. Był to widok jedyny w swoim rodzaju. Mężczyzna zaczął dygotać jak w febrze i rozkaszlał się. Jego twarz jeszcze bardzie spurpurowiała, a przymknięte powieki rozwarły się niczym żaluzje w oknach. Efekt był troszeczkę zatrważający, ale Tookey posadził gościa jak przerośniętego niemowlaka i grzmotnął go pięścią w plecy.
Chłopu zaczęło się odbijać, jakby lada chwila miał zamiar zwymiotować, więc Tookey znów wymierzył mu policzek.
Trzymaj - powiedział. - Brandy dobrze ci zrobi.
Nieznajomy trochę jeszcze pokaszlał, ale powoli dochodził do siebie. Wtedy pierwszy raz dokładniej mu się przyjrzałem. Facio z miasta. Podejrzewałem, skądiś na południe od Bostonu; tak mi się w każdym razie wydawało. Miał rękawiczki z koźlej skóry, drogie, ale cienkie. Zapewne na dłoniach również porobiły mu się sinobiałe placki i będzie mógł mówić o dużym szczęściu, jeśli nie straci palca albo dwóch. Palto było eleganckie, pewnie sam materiał kosztował ze trzysta dolarów. Na nogach miał cienkie buty sięgające nad kostkę, więc zacząłem się obawiać tez o jego stopy.
Lepiej - powiedział.
W porządku - mruknął Tookey. - Może usiądzie pan przy ogniu?
Moja żona i córka - powiedział jegomość. - One są tam... w burzy.
Sądząc po sposobie, w jaki pan tutaj wtargnął, ani przez chwilę nie sądziłem, że siedzą w domu i oglądają telewizję - odparł Tookey. - Przy ogniu może pan wszystko opowiedzieć równie dobrze jak tutaj, na podłodze. Booth, bierz go pod ramię.
Podniósł się o własnych siłach, ale z ust wydarł mu się cichy jęk, a twarz wykrzywił grymas bólu. Znów pomyślałem o palcach jego stóp i przez chwile dumałem nad tym, co kierowało dobrym Panem Bogiem, że stworzył głupków z Nowego Jorku, którzy próbują podróżować po północnym Maine w porze największych zawiei. Zastanawiałem się również, czy żona i córka faceta są choć trochę cieplej ubrane.
Zaciągnęliśmy go przed kominek i posadziliśmy w bujanym fotelu, ukochanym sprzęcie pani Tookey, która zmarła w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym. To właśnie pani Tookey stworzyła to miejsce, które opisano w Down East i w Sunday Telegram, a nawet w niedzielnym dodatku do bostońskiego Globe. Była to raczej gospoda niż zwykły bar. Składała się z rozległej sali wyłożonej deskami z barem wykonanym z klonowego drewna, z wspartym na krokwiach, jak w starej stodole, sufitem i olbrzymim kominkiem wymurowanym z polnych kamieni. Po tym, jak ukazał się artykuł w Down East, pani Tookey przychodziły do głowy różne pomysły. Chciała na przykład zmienić nazwę na „Tookey’s Inn” lub „Tookey’s Rest” i choć przyznaję, że brzmiało to dostojnie i po staroświecku, kojarzyło się z czasami kolonialnymi, ale jednak wolałem prostą nazwę „Tookey’s Bar”. Co innego lato, kiedy nasz stan odwiedzają tabuny turystów, a co innego zima, kiedy handluje się wyłącznie z sąsiadami. Zimą jest wiele wieczorów takich jak ten, kiedy w barze tylko Tookey i ja popijamy whisky z wodą albo po prostu piwo. Moja Victoria zeszła z tego świata w siedemdziesiątym trzecim, a lokal Tookeya stanowił jedyne miejsce, gdzie było wystarczająco gwarno, żeby zagłuszyć monotonne tykanie zegara odmierzającego czas trwania ludzkiego życia - nawet wtedy, kiedy w barze przebywałem wyłącznie z Tookeyem. Z cała pewnością wszystko uległoby radykalnej zmianie, gdyby lokal nosił nazwę „Tookey’s Rest” . Może to i szalone, ale prawdziwe.
Posadziliśmy gościa przed ogniem. Dostał niesamowitych dreszczy. Objął ramionami kolana, przycisnął je do piersi, żeby mu dzwoniły i kapało nosa. Podejrzewam, iż dopiero teraz uświadomił sobie, że jeszcze kwadrans i byłby martwy. To nie śnieg go wykończył, ale szalony, lodowaty wiatr. Wychłodził go niemal na śmierć.
Gdzie pan zostawił samochód? - zapytał Tookey.
D-dziesięć kilometrów s-stąd - odparł.
Wymieniliśmy z Tookeyem spojrzenia i nagle ogarnął mnie chłód. Przeraźliwy chłód.
Jest pan tego pewien? - zapytał Tookey. - Brnął pan przez śniegi dziesięć kilometrów?
Skinął głową.
Kiedy przejeżdżaliśmy przez m-miasto, sprawdziłem licznik. Jechałem w kierunku... zamierzaliśmy odwiedzić s-ss-siostrę mojej żony... w Cumberland... nigdy tam nie byłem... jesteśmy z New Jersey...
New Jersey. Jeśli istnieje ktoś głupszy od nowojorczyka, to tylko mieszkaniec New Jersey.
Dziesięć kilometrów, jest pan pewien? - dopytywał się Tookey.
Absolutnie. Znaleźliśmy skręt z drogi głównej, ale był kompletnie zasypany... był...
Tookey chwycił go za ramię. W migotliwym blasku ognia twarz właściciela baru była trupio blada. Tookey wcale nie wyglądał na swoje sześćdziesiąt sześć lat, ale o dziesięć starzej.
Skręciliście w prawo?
Tak, w prawo. Moja żona...
Czy widział pan znak?
Znak? - Popatrzył tępo na Tookeya i otarł dłonią nos. - Naturalnie, że widziałem. Miałem to zresztą zapisane w instrukcji. W Doli Jeruzalem jechać Jointer Avenue, a na rozjeździe skierować się na drogę 295. - Przeniósł wzrok z Tookeya na mnie i znów popatrzył na Tookeya. W okapie domu gwizdał i zawodził wiatr. - To niedobrze, proszę pana?
Dola - powiedział Tookey tak cicho, że prawie nie dało się tego usłyszeć. - Och, mój Boże!
Coś nie tak? - zapytał mężczyzna, podnosząc nieco głos. - Źle, że tamtędy pojechałem? Chodzi mi o to, że droga była wprawdzie zasypana śniegiem, ale pomyślałem sobie... skoro jest tam miasto, więc z pewnością wyjadą pługi i... i wtedy ja...
Wtulił głowę w ramiona.
Booth - powiedział do mnie cicho Tookey. - Idź do telefonu. Zadzwoń do szeryfa.
Jasne - wtrącił ten dureń z New Jersey. - O to właśnie chodzi. A tak swoją drogą, ludzie, co się z wami dzieje? Zachowujecie się tak, jakbyście zobaczyli ducha.
W Doli nie ma duchów, proszę pana. Czy powiedział pan swoim, żeby siedzieli w samochodzie?
No pewnie - odparł zgnębionym głosem. - Nie jestem wariatem.
Cóż, według mnie jesteś, pomyślałem.
Jak się pan nazywa? - zapytałem. - Muszę coś szeryfowi powiedzieć.
Lumley. Gerard Lumley.
Zaczął coś tłumaczyć Tookeyowi, a ja poszedłem dzwonić. Podniosłem słuchawkę. Panowała w niej głucha cisza. Kilkakrotnie nacisnąłem widełki. Bez skutku.
Wróciłem do kominka. Tookey ponownie wlewał w faceta kapkę brandy. Tym razem przeszła mu przez gardło bardziej gładko.
Nie ma go w biurze?
Nie, telefon jest głuchy.
Cholera jasna - zaklął Tookey i popatrzyliśmy na siebie.
Za oknami hulała wichura, bijąc w szyby tumanami śniegu.
Lumley spojrzał na Tookeya, później na mnie i znowu na Tookeya.
No cóż, może któryś z panów ma samochód? - zapytał głosem, w którym znów dawało się wyczuć niepokój. - Żeby działało ogrzewanie, musi chodzić silnik. Miałem tylko jedną czwartą baku benzyny, a dotarcie tutaj zajęło mi półtorej godziny... No, odpowiedzcie mi.
Wstał z fotela i chwycił Tookeya za koszulę.
Niech pan trzyma łapska przy sobie.
Lumley popatrzył na swoja rękę i opuścił ją.
Maine - wysyczał. Powiedział to takim tonem, jakby wypowiadał ordynarne słowo odnoszące się do czyjejś matki. - W porządku. Gdzie jest najbliższa stacja benzynowa? Muszą mieć tam jakiś pojazd do holowania...
Najbliższa stacja jest w Falmouth Center - odparłem. - Jakieś pięć kilometrów stąd.
Dzięki - odparł z sarkazmem i zapinając palto, ruszył w stronę drzwi.
Ale jest nieczynna - dodałem.
Powoli odwrócił się i popatrzył na nas.
O czym ten staruch gada?
Próbuje ci idioto, wytłumaczyć, że to stacja Billy’ego Lerribee, a Bill jeździ teraz pługiem śnieżnym. - wyjaśnił spokojnie Tookey. - Zatem wracaj pan do ognia i siadaj na dupie, zanim nie rozpuknie się pan ze złości.
Zawrócił w naszą stronę. Sprawiał wrażenie oszołomionego i wystraszonego.
Próbujecie mi wmówić, że nie możecie... że nic nie da się...
Nie próbujemy nic wmawiać - odparł Tookey. To pan dostał słowotoku, ale jeśli na chwilę zamknie pan buzię, spróbujemy się nad wszystkim zastanowić.
Co to za miasteczko ta Dola Jeruzalem? - zapytał. - Dlaczego droga była zasypana? Dlaczego nie widziałem żadnych świateł?
Dola Jeruzalem spaliła się dwa lata temu - odrzekłem.
I nie odbudowano jej?
Popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
Na to wygląda - powiedziałem i spojrzałem na Tookeya. - I co my z tym fantem zrobimy?
Nie możemy ich tak zostawić - odparł.
Podszedłem do niego bardzo blisko, a Lumley zaczął wyglądać przez okno w szalejącą w nocnym mroku śnieżycę.
A jeśli już zostały przejęte? - zapytałem.
To możliwe. Ale tego nie wiemy na pewno. Na półce mam Biblię. Ciągle nosisz jeszcze ten medalik poświęcony przez papieża?
Wyciągnąłem spod koszuli krzyżyk. Należałem wprawdzie do kościoła kongregacjonistów, ale większość ludzi mieszkających w pobliżu Doli nosiła coś na piersiach - krzyżyki, medaliki ze świętym Krzysztofem, różańce - cokolwiek. A wszystko dlatego, że w ciągu mrocznego października przed dwoma laty Dola Jeruzalem popsuła się. Czasami do późna w nocy kilku starych bywalców lokalu Tookeya skupiało się przy kominku i prowadził9o długie rozmowy. Zastanawiali się, co mogło być prawdą, a co zwykłym wymysłem. W Jeruzalem zaczęli znikać ludzie. Najpierw kilku, później jeszcze kilku, a później zaginęła ich już cała masa. Zamknięto szkoły. Przez większość roku miasto stało puste. Och, naturalnie, sprowadziło się tam kilka osób - przeważnie jacyś głupcy z innych stanów, tacy jak ten nasz egzemplarz. Podejrzewam, że zmamiła ich niska cena posiadłości. Ale żaden z nich długo tam miejsca nie zagrzał. Większość wyniosła się już po miesiącu lub dwóch. A inni... cóż, inni zniknęli. Później miasteczko spłonęło do szczętu. Stało się to pod koniec wyjątkowo suchej jesieni. Podejrzewano, że zaczęło się palić w domu Marstena, który stał na górującym nad Jointer Avenue wzgórzu, ale nikt nie wie, skąd się ten ogień wziął. Miasteczko gorzało przez trzy dni. Później wszystko się uspokoiło. Lecz niebawem rozpoczęło się od początku.
Tylko raz byłem świadkiem tego, jak pało słowo „wampiry”. Tego wieczoru zwariowany kierowca z papierni, Richie Messina, mieszkający przy drodze do Freeport, tęgo sobie popił w barze Tookeya.
„Jezu Chryste!”, ryknął wysoki jak tyczka, ubrany w wełniane spodnie, koszulę w szkocką kratę i skórzane buty Richie. „Do cholery, boicie się wypowiedzieć w końcu to słowo? Wampiry! O tym wszyscy myślicie, prawda? Zmartwychwstały Chryste w przyczepie motocyklowej! Jak banda wystraszonych filmem dzieciaków! Wiecie, co się dzieje w Doli Jeruzalem? Chcecie, żebym wam powiedział? Chcecie, żebym powiedział?”
„Gadaj, Richie” - odparł Tookey. W barze zapadła cisza jak makiem zasiał. Słychać było tylko trzask głowni w kominku i cichy szum listopadowego deszczu za oknem. „Masz głos”.
„zachowujecie się jak sfora zdziczałych, wystraszonych psów”, oświadczył Richie Messina. „Właśnie tak. Wierzycie starym babom, które kochają opowiadać o duchach. Cóż, za osiemdziesiąt baksów gotów jestem spędzić noc w tym, co zostało po tym nawiedzonym domu, którego tak się obawiacie. I co wy na to? Czy ktoś przyjmuje zakład?”
Nikt nie podjął wyzwania. Richie był zawsze mocny w gębie, a teraz na dodatek solidnie pijany i nikt nie wylewałby łez nad jego zwłokami, ale też i żaden z nas nie chciał, żeby szedł nocą do Doli Jeruzalem.
„Banda liczykrupów”, oświadczył Richie. „Mam w bagażniku mego chevroleta czterdziestkę, która poradzi sobie z Falmouth, z Cumberland, a nawet z Dolą Jeruzalem”.
Z trzaskiem zamknął za sobą drzwi baru. Przez długą chwilę panowała martwa cisza. W końcu prawie szeptem odezwał się Henry Lamont:
„Widzieliśmy Richiego Messinę po raz ostatni. Wielki Boże”.
I oto Lamont, który należał do kościoła metodystów, osobiście się przeżegnał.
„Jak wytrzeźwieje miną mu głupie pomysły”, mruknął Tookey, ale głos miał pełen niepokoju. „Niebawem tu wróci i oświadczy, że to był tylko głupi żart”.
Ale Lamont miał rację. Nikt już nigdy nie spotkał Richiego. Jego żona oświadczyła policji stanowej, że jej zdaniem Richie wyjechał na Florydę i podjął pracę w agencji odzyskiwania mienia, ale w jej oczach można było wyczytać całą prawdę - była wystraszona, śmiertelnie wystraszona. Niedługo potem przeniosła się do Rhode Island. Zapewne myślała, że którejś nocy pojawi się u niej Richie. A ja nie jestem z tych, którzy zaprzeczyliby, że tak mogłoby się faktycznie stać.
Tak więc teraz, kiedy chowałem krzyżyk za koszulę, Tookey spoglądał na mnie, a ja na niego. Nigdy jeszcze nie czułem się tak stary i nigdy się tak bardzo nie bałem.
Po prostu nie możemy ich tak zostawić, Booth - powtórzył Tookey.
Tak, wiem o tym.
Przez długą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, w końcu Tookey wyciągnął rękę i ścisnął mnie za ramię.
Jesteś porządny facet, Booth.
Bardzo mnie tym pokrzepił. Kiedy człowiek przekroczy siedemdziesiątkę, inni zapominają już, że jest mężczyzną; zapominają, że w ogóle kiedykolwiek nim był.
Tookey podszedł do Lumleya i oświadczył:
Mam scouta z napędem na cztery koła. Przywieziemy nim pana żonę i córkę.
Na Boga człowieku, dlaczego nie powiedziałeś tego od razu? - Odwrócił się gwałtownie od okna i gniewnie popatrzył na Tookeya. - Dlaczego straciłeś całe dziesięć minut na bicie piany?
Proszę pana, niech będzie pan łaskawy zamknąć dziób - odpowiedział bardzo cicho Tookey. - A jeśli będzie pan miał zamiar go otworzyć, proszę się najpierw głęboko zastanowić, kto wjechał w tę nie odśnieżoną drogę w środku pieprzonej burzy śnieżnej.
Facio chciał coś odpowiedzieć, ale natychmiast poskromił język. Tylko na policzki wystąpiły mu krwiste rumieńce.
Tookey wyprowadził z garażu scouta, a ja udałem się za bar i nalałem brandy do piersiówki. Podejrzewałem, że za nim ta noc się skończy, bardzo będziemy potrzebować mocnej gorzałki.
Śnieżyca w Maine - czy byliście kiedyś w samym jej sercu?
Śnieg sypał tak gęsty i drobny, że człowiek odnosił wrażenie, że trafił w środek burzy piaskowej. Lodowate drobiny z łoskotem grzmociły w karoserię. Nie można było używać długich świateł, bo ostry blask odbijał się tysiącami refleksów od ściany śniegu i widoczność ograniczała się do trzech metrów. Przy światłach mijania widoczność powiększała się do pięciu. Ale śnieg dałoby się przeżyć. Nie podobał mi się wiatr, który potępieńczo zawodził, wzbijał białe tumany, tworzył z nich bezlik ulotnych kształtów i wył, napełniając świat nienawiścią, bólem i przerażeniem. W burzy śnieżnej wichura wieściła białą śmierć - a może coś gorszego niż sama śmierć. Tego dźwięku człowiek nie doświadczy leżąc w ciepły łóżku za zamkniętymi okiennicami i zatrzaśniętymi na głucho drzwiami. Ale kiedy siedzi w samochodzie... a my siedzieliśmy w samochodzie i jechaliśmy prosto do Doli Jeruzalem...
Może byśmy się trochę pospieszyli? - zapytał Lumley.
Jak na człowieka, który przed chwilą o mało nie zamarzł, diablo się panu spieszy, żeby się jednak wykończyć - odrzekłem.
Przesłał mi miażdżące, pełne oburzenia spojrzenie, ale nic nie powiedział. Posuwaliśmy się autostradą ze stała prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę. Trudno uwierzyć, że Billy Lerribee był tu ze swoim pługiem godzinę wcześniej - napadało kolejne sześć centymetrów śniegu i powoli tworzyły się nowe zaspy. Najsilniejsze podmuchy wiatru wstrząsały naszym scoutem. Przednie reflektory cięły śnieżną pustkę. Nie spotkaliśmy po drodze ani jednego samochodu.
Mniej więcej po dziesięciu minutach jazdy Lumley ciężko wciągnął powietrze w płuca.
Hej, co to było?
Wskazał palcem coś za prawą boczną szybą; ja akurat patrzyłem przed siebie. Odrobinę za późno spojrzałem w bok. A i tak chyba spostrzegłem pochyloną sylwetkę. Która znikała już w tyle, zapadała się w śnieg. Ale głowy bym nie dał.
Co to było? - zapytałem. - Jeleń?
Być może - odparłem drżącym głosem. - Ale oczy... one lśniły czerwonym blaskiem. - Popatrzył na mnie. - Czy tak wyglądają oczy jelenia w nocy?
Jego głos brzmiał prawie błagalnie.
Zapewne - odparłem myśląc, że może tak jest naprawdę, jakkolwiek wiele razy, kiedy jechałem nocą samochodem, spotykałem jelenie przy szosie, ale ich oczy nigdy nie żarzyły się czerwonym blaskiem.
Tookey milczał.
Około piętnastu minut później dotarliśmy do miejsca, gdzie zaspa śnieżna po prawej stronie drogi nie była zbyt wysoka, ponieważ pługi śnieżne, mijając skrzyżowanie, zawsze unoszą lemiesze.
To chyba tutaj skręciliśmy - oznajmił niepewnie Lumley. - Nie widzę wprawdzie znaku, ale...
Tam jest - odparł nieswoim głosem Tookey. - O tam, widać czubek drogowskazu.
No właśnie - westchnął z wyraźną ulgą Lumley. - Niech pan posłucha, panie Tooklander. Przepraszam za moje zachowanie. Byłem zmarznięty, wystraszony i zrobiłem z siebie idiotę. Chciałbym wam obu podziękować...
Podziękuje pan Boothowi i mnie wtedy, gdy będziemy już mieli pańską rodzinę w samochodzie - odparł Tookey.
Włączył napęd na cztery koła, wjechał w zaspę i zaczął przebijać się na Jointer Avenue, która biegła przez Dolę i wychodziła na trasę 295. błotniki energicznie rozgarniały śnieg. Tylne koła próbowały wprawdzie trochę buksować, ale Tookey jeździł w kopnych śniegach chyba od zawsze. Pomanewrował samochodem, pomruczał coś pod nosem i w końcu pokonał śnieżny wał. Od czasu do czasu reflektory wyławiały odciski opon pozostawione przez auto Lumleya, ale ślady zaraz niknęły. Pochylony do przodu Lumley bacznie wypatrywał swego wozu.
Panie Lumley? - odezwał się Tookey w pewnej chwili.
Słucham?
Jeśli chodzi o Dolę Jeruzalem, ludzie z tych stron są trochę zabobonni - wyjaśnił Tookey spokojnie... ale widziałem, że twarz ma napiętą i co chwila nerwowo zerka to w lewo, to w prawo. - Jeśli pańska rodzina jest w samochodzie, to wszystko w porządku. Wpakujemy ją tutaj i wrócimy do mnie. A rano, kiedy zadymka ustanie, Billy z chęcią wyciągnie z zaspy pański samochód. Ale jeśli ich w samochodzie nie będzie...
Nie będzie ich w samochodzie? - przerwał ostro Lumley. - Po co miałyby go opuszczać?
Ale jeśli ich nie będzie w samochodzie - ciągnął Tookey, pomijając pytanie Lumleya - natychmiast wracamy do Falmouth Center i gwizdniemy na szeryfa. I tak nie będzie sensu wałęsać się po okolicy w czasie takiej burzy śnieżnej, prawda?
Ależ one będą w samochodzie. Gdzie indziej mogłyby być?
Jeszcze jedno, panie Lumley - wtrąciłem z kolei ja. - Jeśli kogokolwiek zobaczymy, nie odzywamy się do niego. Nawet gdyby ten ktoś odzywał się do nas. Rozumie pan?
O jakie zabobony chodzi? - zapytał Lumley, cedząc powoli słowa.
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć - a Bóg jeden wie, co bym powiedział - odezwał się Tookey:
Jesteśmy na miejscu.
Przed sobą ujrzeliśmy tył wielkiego mercedesa. Cała maska zagrzebana była pod śniegiem, a wiatr nawiał kolejną zaspę, która bez reszty zasypała lewy bok. Ale tylne światła paliły się i widzieliśmy, że z rury wydechowej wydostają się spaliny.
Benzyna się skończyła - zauważył Lumley.
Tookey zatrzymał scouta i zaciągnął ręczny hamulec.
Niech pan pamięta, co powiedział Booth, panie Lumley - przestrzegł jeszcze raz.
Jasne, jasne.
Ale myślami był już przy swojej żonie i córce. Nie mogłem go za to winić.
Booth, jesteś gotowy? - zapytał Tookey i popatrzył na mnie.
W świetle tablicy rozdzielczej jego twarz była szara i posępna.
Chyba tak.
Wysiedliśmy i natychmiast otoczyła nas wichura, bijąc w twarze tumanami śniegu. Przodem brnął skulony pod naporem wiatru Lumley, drogie palto wzdymało mu się na plecach niczym żagiel. Jego postać rzucała dwa cienie; jeden od reflektorów czołowych scouta, drugi od tylnych świateł mercedesa. Szedłem za Lumleyem, a pochód zamykał Tookey. Kiedy dotarliśmy do bagażnika auta Lumleya, Tookey chwycił mnie za łokieć.
Niech on idzie - powiedział.
Janey! Francie! - krzyknął Lumley. - Wszystko w porządku? - Przedarł się przez śnieg i otworzył drzwi od strony kierowcy. - Czy wszystko...
Umilkł. Podmuch wiatru wyrwał mu z dłoni klamkę i drzwi pojazdu otworzyły się na oścież.
Wielki Boże! - odezwał się Tookey, przekrzykując ryk wiatru. - Chyba historia się powtórzyła.
Lumley odwrócił się w naszą stronę. Twarz miał wystraszoną, malowało się na niej osłupienie. Patrzył szeroko rozwartymi oczami. I nagle runął w naszym kierunku, poślizgnął się i omal nie upadł. Zmiótł mnie dosłownie ze swojej drogi, jakbym nic nie ważył i złapał Tookeya za klapy kurtki.
Skąd pan o tym wiedział? = ryknął. - Gdzie one się podziały? Co, do cholery ciężkiej, tutaj się dzieje?
Tookey strząsnął ręce Lumleya i odsunął go na bok. Obaj patrzyliśmy na mercedesa. W środku było ciepło, ale paliło się już niewielkie bursztynowe światełko oznaczające koniec paliwa. W wielkim samochodzie nie było nikogo. Na podłodze, przy siedzeniu obok kierowcy, poniewierała się Barbie. Na tylnym fotelu leżała rzucona dziecięca narciarska parka.
Tookey zakrył twarz dłońmi... i nagle zniknął mi z pola widzenia. To Lumley ponownie chwycił go za poły ubrania i cisnął w zaspę. Twarz miał blada i dziką. Poruszał gwałtownie szczękami, jakby żuł jakieś gorzkie paskudztwo, ale nie przeżuł go jeszcze na tyle, żeby wypluć. Wyciągnął rękę po parkę.
Kurtka Francie? - szepnął, po czym ryknął: - Kurtka Francie? - Wyciągnął przed siebie rękę, w której trzymał obszyty futrem kaptur. Popatrzył na mnie tępym, nic nie rozumiejącym wzrokiem. - Ona nie wyszłaby z samochodu bez kurtki, panie Booth. No... No... przecież by zamarzła.
Panie Lumley...
Minął mnie chwiejnie. W ręku trzymał parkę i darł się jak opętany:
Francie! Janey! Gdzie jesteście? Gdzieee jeeesteście?
Podałem Tookeyowi dłoń i pomogłem wygrzebać mu się ze śniegu.
Czy nic ci się nie...
Nic mi nie jest - przerwał mi. - Booth, musimy go koniecznie stąd zabrać.
Poszliśmy za facetem najszybciej, jak potrafiliśmy, ale w śniegu, który miejscami sięgał nam do bioder, poruszaliśmy się bardzo niemrawo. Dopiero kiedy Lumley na moment przystanął, udało nam się z nim zrównać.
Panie Lumley... - zaczął Tookey, kładąc mu rękę na ramieniu.
Tędy - powiedział. - Tędy poszły. Widzicie?
Popatrzyliśmy pod nogi. Staliśmy akurat w niewielkim zagłębieniu terenu i wiatr przelatywał nam nad głowami. Ujrzałem dwie linie śladów, dużych i małych, które stopniowo zawiewał śnieg. Jeszcze pięć minut i nie będzie ich widać.
Lumley ruszył tropem z pochyloną głową, ale Tookey chwycił go za kołnierz.
Nie, panie Lumley, nie!
Lumley odwrócił się, popatrzył na niego dziko i zacisnął pięść. Zamachnął się... ale w twarzy Tookeya było coś takiego, że zawahał się i opuścił rękę. Przerzucał ogłupiałe spojrzenie to na mnie, to na Tookeya.
Ona zamarznie - powiedział, jakby miał przed sobą dwójkę niemądrych dzieciaków. - Nie rozumiecie tego? Nie ma kurtki. To siedmioletnie dziecko.
Mogą być wszędzie - odparł Tookey. - Nie może pan iść tym śladem. W najbliższej zaspie straci pan trop.
Więc co mi radzicie? - wrzasnął wysokim, na granicy histerii głosem. - Jeśli wrócimy, żeby złożyć meldunek na policji, one zamarzną. Francie i moja żona!
Zapewne już zamarzły - odparł Tookey, patrząc Lumleyowi prosto w oczy. - Zamarzły albo spotkało je coś o wiele gorszego.
O czy, pan gada? - szepnął Lumley. - Cholera jasna, niech pan powie wprost, o co chodzi? Proszę mi natychmiast powiedzieć!
Panie Lumley, jest coś w Doli...
Ale to w końcu ja wypowiedziałem to słowo, którego nie spodziewałem się nigdy wymówić.
Wampiry, panie Lumley. W Doli Jeruzalem mieszkają wampiry. Rozumiem, że trudno się panu z tą myślą oswoić...
Gapił się na mnie, jakby moja skóra stała się nagle zielona.
- Świry - szepnął. - Jesteście para świrów.
Odwrócił się do nas plecami, złożył dłonie w trąbkę, przyłożył je do ust i ryknął:
FRANCIE! JANEY!
Zaczął brnąć przez zaspy. Poły fantazyjnego płaszcza ocierały się o śnieg.
Popatrzyłem na Tookeya.
Co robimy?
Idziemy za nim - odparł. We włosach miał masę śniegu i rzeczywiście wyglądał trochę jak zbzikowany. - Nie mogę go tutaj zostawić, Booth. A ty?
Też nie - powiedziałem. - Chyba nie.
Ruszyliśmy zatem ciężko jego śladem najszybciej, jak mogliśmy. Ale on coraz bardziej zostawiał nas w tyle. Był młody. Rył w śniegu ślad jak szarżujący bawół. Zaczął mi okrutnie dokuczać artretyzm. Patrząc pod nogi, szeptałem do siebie: „Jeszcze troszeczkę, jeszcze troszeczkę, idź, cholera, idź...
Wpadłem na Tookeya, który rozstawiwszy szeroko nogi, przystanął nagle w zaspie. Zwiesił głowę, a dłonie przyciskał do serca.
Tookey? - zapytałem. - Dobrze się czujesz?
Nic mi nie jest - odrzekł, opuszczając ręce. - Musimy go złapać, Booth. Może jak się zmęczy, to odzyska zdrowy rozsądek.
Sforsowaliśmy kolejne wzniesienie i w dole ujrzeliśmy Lumleya, który rozpaczliwie rozglądał się za dalszymi śladami. Biedaczysko, nie miał najmniejszych szans odnalezienia rodziny. W miejscu, gdzie stał, dął potężny wiatr, który już po pięciu minutach zacierał wszelki trop; a jego żona i córeczka przeszły tędy przed kilkoma godzinami.
Uniósł głowę i wrzasnął w ciemność:
FRANCIE! JANEY! NA BOGA, ODEZWIJCIE SIĘ!
Poczułem ogromne współczucie, słysząc w jego głosie rozpacz i przerażenie. Odpowiedziało mu zawodzenie wiatru. Zupełnie jakby śmiał się i szydził z ludzkiego nieszczęścia: Zabrałem je, panie z New Jersey w drogim samochodzie i w palcie z wielbłądziej sierści. Zabrałem je i pozacierałem ślady, żeby z rana wyglądały jak dwie śliczne truskaweczki w zamrażalniku...
Lumley! - wrzasnął Tookey, przekrzykując ryk wiatru. - Niech pan posłucha. Nie chodzi o wampiry i inne rzeczy, ale o pana. Może pan jeszcze zaszkodzić rodzinie! Musimy pojechać...
Tym razem Lumley doczekał się odpowiedzi. Z mroku, niczym dźwięk malutkiego, srebrnego dzwoneczka, dobiegł cichy głos, na dźwięk którego serce zamieniło mi się w sopel lodu.
Jerry... Jerry, to ty?
Słysząc ów głosik, Lumley odwrócił się na pięcie. I wtedy ona niczym duch wynurzyła się z ciemności zza niewielkiej kępy drzew. Cóż, była to mieszkanka wielkiego miasta, ale tak pięknej kobiety w życiu nie spotkałem. Poczułem ochotę, żeby do niej podejść i powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że jest już bezpieczna. Miała na sobie obszerny, zielony pulower, coś w rodzaju poncho, tak to się chyba nazywa. Wiatr rozwiewał poły, a jej ciemne włosy płynęły w dzikim wietrze niczym grudniowy potok, który niebawem zostanie ścięty mrozem.
Zapewne nawet postąpiłem krok w jej stronę, bo poczułem na ramieniu dłoń Tookeya - ciężka i gorącą. Ale jednak - jak mogę to inaczej nazwać? - tęskniłem za nią, tak mroczną i piękną w zielonym, rozwiewanym przez wiatr poncho furkoczącym wokół jej szyi i ramion; tak egzotyczną i dziwną jak prześliczna kobieta z poematu Waltera de la Mare.
Janey! - wrzasnął Lumley. - Janey!
Jak oszalały zaczął brnąć przez śnieg w stronę żony. Wyciągnął do niej ramiona.
Nie! - ryknął Tookey. - Lumley, nie!
Nawet nie spojrzał w naszą stronę... ale ona tak. Popatrzyła na nas z uśmiechem. Pod wpływem tego uśmiechu cała moja tęsknota, całe uwielbienie zmieniło się w zgrozę zimną jak mogiła, białą i milczącą niczym kości owinięte śmiertelnym całunem. Nawet z naszego miejsca dostrzegliśmy posępny, czerwony blask jej oczu; już wilcze ślepia posiadają w sobie więcej człowieczeństwa, niż miały jej źrenice. W uśmiechu odsłoniła niezwykle długie kły. Nie była już człowiekiem. Była martwym stworem, który w jakiś osobliwy sposób powrócił do życia w mroku nocy rozdzieranym rykiem śnieżnej zawiei.
Tookey wykonał w jej stronę znak krzyża. Cofnęła się gwałtownie... i ponownie wyszczerzyła w naszą stronę kły. Byliśmy za daleko i zapewne zbyt przerażeni.
Zatrzymaj go! - szepnąłem. - Nie możesz go zatrzymać?
Za późno, Booth - odparł ponuro Tookey.
Lumley dotarł do żony. Sam już wyglądał jak upiór pokryty od stóp do głów śniegiem. Wyciągnął do niej ręce... i zaczął wrzeszczeć. Ten wrzask będzie mnie już prześladował do końca życia, wrzask, jaki wydać by mogło dziecko dręczone sennym koszmarem. Chciał się cofnąć, ale jej ramiona, długie, gołe i białe jak śnieg, otoczyły go, przyciągnęły. Ujrzałem, jak stwór unosi głowę, po czym szybko, mocno ją opuszcza...
Booth! - powiedział ochryple Tookey. - Wynośmy się stąd!
Pobiegliśmy. Można powiedzieć, że gnaliśmy jak szczury, ale kto zachowałby się inaczej w taką noc? Biegliśmy po zostawionych przez nas śladach, przewracaliśmy się w kopny śnieg, wstawaliśmy, biegliśmy, ślizgaliśmy się i potykali. Zerkałem co chwila za siebie, żeby sprawdzić, czy kobieta nie podąża naszym śladem, szczerząc zęby i świdrując nas swymi pałającymi czerwienią oczami.
Dotarliśmy do scouta i Tookey, oparłszy się o karoserię, przycisnął dłonie do piersi.
Tookey - zacząłem śmiertelnie wystraszony. - Co...
Pikawa - wyjaśnił. - Od ponad pięciu lat mi dokucza. Wsadź mnie do samochodu i zwiewajmy stąd gdzie pieprz rośnie.
Wziąłem go pod rękę i wlokłem za sobą, jakoś udało mi się go podnieść i wepchnąć do auta. Skórę miał żółta jak wosk.
Truchtem obiegłem maskę i o mało nie wpadłem na małą dziewczynkę. Stała obok drzwi kierowcy, włosy miała splecione w dwa mysie warkoczyki i nosiła tylko cienką, żółtą sukienkę.
Proszę pana - powiedziała wysokim, czystym głosem słodkim jak poranna mgła. - Czy może mi pan pomóc znaleźć mamusię? Poszła gdzieś, a mnie jest zimno...
Kochanie - odparłem bez namysłu. - Lepiej wsiadaj do samochodu. Twoja matka...
Urwałem. Jeśli kiedykolwiek w życiu byłem bliski zemdlenia, to właśnie wtedy. Stała tam, ale stała na powierzchni kopnego śniegu; a wokół nie było najmniejszego śladu jej stóp.
Wtedy córeczka Lumleya, Francie popatrzyła na mnie. Nie miała więcej niż siedem lat i już przez całą wieczność nocami miała mieć siedem lat. Jej twarzyczka była trupio blada, a otchłanne oczy srebrzysto-czerwone. Poniżej szczęki ujrzałem dwie niewielkie dziurki o strasznie poszarpanych brzegach; jakby czyjaś nielitościwa ręka powbijała tam gwoździe, a następnie je wyrwała.
Wyciągnęła do mnie ramiona i uśmiechnęła się.
Niech pan mnie weźmie na ręce - powiedziała cicho. - Chcę pana pocałować. A później proszę mnie zabrać do mamusi.
Wcale tego nie chciałem, ale nie mogłem niczego innego uczynić. Pochyliłem się i wyciągnąłem ramiona. Zobaczyłem, że dziecko otwiera usta. W otoczeniu różowych warg zalśniły białe, małe kły. Coś jasnego i srebrzystego pociekło jej po podbródku i z jakimś odległym, mętnym, tępym przerażeniem zrozumiałem, że dziewczynka ślini się pożądliwie.
Zarzuciła mi na szyję małe rączki, a ja myślałem: „Cóż, może nie będzie to takie okropne, może nie będzie takie okropne, może wcale nie okaże się to aż tak odrażające. Nagle z samochodu wyleciał jakiś ciemny przedmiot i uderzył dziecko w klatkę piersiową. Uniósł się kłąb dziwnie śmierdzącego dymu, nastąpił gwałtowny rozbłysk światła i dziecko cofnęło się sycząc. Drobna twarz stała się maską wyrażającą gniew, nienawiść i ból. dziewczynka zaczęła się chwiać, po czym... zniknęła. W jednej chwili stała przede mną ludzka postać, a następnie już tylko pacyna śniegu z grubsza przypominająca kształtem człowieka. A potem wiatr rozwiał ją po polach.
Booth! - szepnął Tookey. - Śpiesz się, na Boga!
Pospieszyłem się. Ale miałem jeszcze czas, żeby podnieść przedmiot, którym cisnął z samochodu w mała dziewczynkę z piekła rodem. Była to Biblia jego matki.
Działo się to już jakiś czas temu. Postarzałem się, a przecież i wtedy nie byłem młodzieniaszkiem. Herb Tooklander umarł przed dwoma laty. Odszedł cicho i spokojnie, w nocy. Bar ciągle funkcjonuje; kupiło go pewne małżeństwo z Waterville; uroczy ludzie, wspaniale prowadzą lokal. Ale rzadko tam wpadam. Po śmierci Tookeya nic nie jest już takie samo.
Sytuacja w Doli nie zmieniła się. Następnego dnia szeryf znalazł samochód Lumleya; bak był pusty, akumulator wyładowany. Naturalnie ani Tookey, ani ja nie zdradziliśmy się słowem. Jakiż to miałoby sens?
Ale od czasu do czasu nieustannie w tamtych okolicach znika autostopowicz lub turysta; znika przeważnie przy Schoolyard Hill lub w pobliżu cmentarza na Harmony Hill. Znajdują później tylko pełny plecak lub jakąś książkę zniszczoną przez deszcze i śniegi. Ale nigdy właściciela.
Ciągle prześladuje mnie w snach tamta noc. Nie tyle wspomnienie kobiety, co małej dziewczynki uśmiechającej się do mnie, kiedy chciałem wziąć ją na ręce. Po to, żeby mogła mnie pocałować. Ale jestem już starym człowiekiem i niebawem nadejdzie czas, kiedy nie będą już mnie prześladować żadne sny.
Być może trafi się wam okazja podróżować po południowym Maine. To przepiękne okolice. Możecie wstąpić nawet na jednego do „Tookey’s Bar”. Sympatyczne miejsce. Nowi właściciele zachowali starą nazwę. Kiedy już wypijecie drinka, radzę wam ruszyć niezwłocznie na północ. Ale wystrzegajcie się drogi prowadzącej do Doli Jeruzalem.
A już na pewno po zmroku.
Gdzieś tam czeka mała dziewczynka. I myślę, że czeka po to, żeby pocałować kogoś na dobranoc.
Przełożył: MICHAŁ WROCZYŃSKI
Kiedy już chłopak umarł i wiatr rozwiał woń palonego ciała, wróciliśmy na plażę. Corey miał ze sobą radiomagnetofon, jeden z tych tranzystorów wielkości walizki, który wymaga chyba ze czterdziestu baterii. Odbiornik nie był może najlepszy, ale za to bardzo głośny. Coreyowi przed A6 powodziło się bardzo dobrze, lecz teraz nie miało to już najmniejszego znaczenia. Nawet ten olbrzymi radiomagnetofon znaczył niewiele i był w zasadzie tylko ładnie wyglądającym śmieciem. W eterze zostały dwie stacje, które mogliśmy złapać. Jedną z nich - WKDM w Portsmouth - prowadził jakiś zwariowany prezenter, który dostał hopla na punkcie religii. Odtwarzał płytę Perry'ego Como, odmawiał modlitwę, puszczał płytę Johnny'ego Raya, czytał psalmy (każdy kończył słówkiem "sela", tak jak robił to James Dean w filmie Na wschód od Edenu), a później jeszcze coś wykrzykiwał. Takie tam różne głupoty. Pewnego dnia odśpiewał nawet ochrypłym, matowym głosem Pogrzebową wiązankę kwiatów, czym przyprawił mnie i Needlesa o wybuch histerycznego śmiechu.
Stacja Massachusetts była lepsza, ale mogliśmy łapać ją tylko w nocy. Zajmowały się nią jakieś dzieciaki. Myślę, że przejęły nadajniki WRKO albo WBZ, kiedy wszyscy pracownicy odeszli lub umarli. Nadawali cały czas dowcipy, jak WDOPE, KUNT, WA6 czy inne rozgłośnie. Naprawdę śmieszne - można było pękać ze śmiechu. Wracając na plażę, słuchaliśmy właśnie Massachusetts. Trzymałem Susie za rękę; przed nami szli Kelly i Joan, a Needles skrył się już za pagórkiem i nie było go widać. Na samym końcu wlókł się Corey ze swym radiem. Z głośników dobiegało Angie Stonesów.
- Czy kochasz mnie? - zapytała Susie. - Chcę wiedzieć tylko to: czy mnie kochasz?
Susie nieustannie domagała się takich zapewnień. Byłem jej pluszowym misiaczkiem.
- Nie - odparłem.
Bardzo szybko tyła i jeśli pożyje wystarczająco długo, co było mało prawdopodobne, jej ciało stanie się tłuste i sflaczałe. Już teraz bardziej przypominała beczkę.
- Jesteś wstrętny - powiedziała i zakryła dłonią twarz.
W blasku połówki księżyca, która od godziny już świeciła na niebie, zalśniły lekko jej lakierowane paznokcie.
- Znowu będziesz się mazać? - Zamknij się!
Najwyraźniej jednak zamierzała ponownie wybuchnąć płaczem. Cóż, jej sprawa.
Weszliśmy na wzgórze i tam przystanąłem. Zawsze w tym miejscu przystawałem. Przed A6 była to plaża publiczna. Turyści, piknikowicze, ryjące nosami w piasku bachory, grube i rozdęte jak worek babcie ze spieczonymi słońcem ramionami. Papierki po cukierkach i patyki po lizakach, piękni ludzie pieszczący się na rozłożonych kocach. Wymieszane zapachy spalin z pobliskiego parkingu, morskich wodorostów i olejku do opalania marki "Coppertone".
Teraz jednak wszystkie te brudy i syfy zniknęły. Ocean po- chłonął je od niechcenia, tak jak człowiek pochłania garść cracker jacksów. Nie było już ludzi, którzy by wrócili i ponownie zaśmiecili plażę. Zostaliśmy tylko my; ale nas było za mało, żeby narobić aż takiego bałaganu. Poza tym kochaliśmy plażę - czyż to nie dla niej złożyliśmy tę ofiarę? Nawet Susie, ta mała suka. Susie z grubym tyłkiem wbitym w wiśniowe dzwony.
Wokoło rozciągały się wydmy i biały piasek znaczony jedynie linią przypływów - splątanymi pękami wodorostów i kawałkami drewna. W kłującym blasku księżyca przedmioty rzucały ostre, wyraźne cienie barwy atramentu, a poświata otaczała wszystko. Opuszczona wieża ratownika, stojąca jakieś dwadzieścia metrów od budynku z prysznicami, sterczała w niebo białym szkieletem niczym kościsty palec.
I przypływ, nocny przypływ, wzbijający w powietrze rozbryzgi piany, klekoczące nieustannie o brzegi przylądka fale, bezkresne morze. Jeszcze zeszłej nocy te białe grzywacze znajdowały się zapewne w połowie drogi z Anglii.
- Angie Stonesów - zagrzmiał głos w radiu Coreya. - Tę płytę, odprysk dobrych czasów jak z atłasów, wygrzebałem dla was w magazynie wytwórni. Nazywam się Bobby. To noc Freda, ale Fred złapał grypę. Jest cały spuchnięty.
Susie zachichotała, a na rzęsach trzepotały jej pierwsze łzy. Ruszyłem trochę szybciej w stronę plaży, żeby się nieco uspokoiła.
- Poczekaj! - zawołał Corey. - Bernie? Ej, Bernie, zaczekaj! Chłopak w radio zaczął czytać jakieś świńskie limeryki. W pewnej chwili z tła dobiegł głos dziewczyny, która zapytała, gdzie jest piwo. Coś tam jej odpowiedział, a my już byliśmy na plaży. Obejrzałem się, żeby zobaczyć, co robi Corey. Zjeżdżał jak zwykle na plecach po piasku i wyglądał tak absurdalnie, że na chwilę zrobiło mi się go żal.
- Biegnijmy - odezwałem się do Susie. - Po co?
Klepnąłem ją w tyłek, aż pisnęła. - To nam dobrze zrobi. Pobiegliśmy.
Pędziła za mną, dyszała mi w plecy jak koń i wołała, żebym zwolnił, ale ja już wcale o niej nie myślałem. Wiatr gwizdał mi w uszach i odwiewał włosy z czoła. Pełną piersią chłonąłem słone powietrze; ostre i cierpkie. Grzmiał przypływ. Fale wyglądały jak pokryte pianą szkło. Zrzuciłem gumowe sandały i pognałem boso po piasku, nie zwracając uwagi na sterczące tu i tam ostre muszle. Krew kipiała mi w żyłach...
W mroku przede mną wyłonił się szałas. W środku czekał już Needles. Na zewnątrz stali Kelly i Joan, trzymali się za ręce i patrzyli na bezkresną wodę. Upadłem na ziemię, zacząłem się toczyć, aż nalazło mi piasku za koszulę. Chwyciłem Kelly'ego za nogi. Upadł na mnie i wytarzał mi twarz w piachu. Joan wybuchnęła śmiechem.
Rozradowani, zerwaliśmy się na nogi. Susie dawno już przestała biec i wlokła się noga za nogą w naszą stronę. Corey prawie ją dogonił.
- Ogień - odezwał się Kelly.
- Naprawdę sądzisz, że nie kłamał mówiąc, że przyjechał tu aż z Nowego Jorku? - zapytała Joan.
- Nie wiem.
Nie wydawało mi się to istotne. Kiedy go znaleźliśmy, siedział za kierownicą wielkiego lincolna, był półprzytomny i bredził. Głowę miał rozdętą do rozmiarów piłki footballowej, a jego szyja wyglądała jak ogromny serdel. Złapał Kapitana Tripsa i niedługo mógł sobie pożyć. Zawlekliśmy go zatem na Punkt, skąd rozciągał się przepyszny widok na całą plażę, i spaliliśmy chłopaka. Mówił, że nazywa się Alvin Sackheim. Cały czas wzywał swoją babcię. Myślał, że to Susie jest tą babcią. Strasznie ją to rozśmieszyło, Bóg jeden wie dlaczego. Susie zresztą potrafią śmieszyć najdziwniejsze rzeczy.
Na to, żeby spalić chłopaka, wpadł Corey, ale wszystko zaczęło się od żartu. W szkole Corey przeczytał multum książek o czarach i czarnej magii. Stojąc w mroku obok lincolna Alvina Sackheima łypnął na nas chytrze okiem i oświadczył, że jeśli złożymy ofiarę mrocznym bogom, to może duchy uchronią nas od A6.
Oczywiście nikt nie wierzył w te bzdury, ale zaczęliśmy rozmawiać o tym coraz bardziej poważnie. Było to coś nowego i w końcu postanowiliśmy pójść za radą Coreya. Przywiązaliśmy chłopaka do statywu potężnej lunety stojącej w punkcie widokowym -jeśli wrzuciło się dziesięć centów, w pogodny dzień można było przez nią dostrzec nawet Portland Headlight. Przywiązaliśmy go paskami od spodni, a potem rozbiegliśmy się w poszukiwaniu suchego chrustu i kawałków wyrzuconego przez ocean drewna - zupełnie jakbyśmy się bawili w ciepło i zimno. Alvin Sackheim przez cały czas mamrotał coś do swojej babci. Susie szybko od- dychała i błyszczały jej oczy. Najwyraźniej wszystko to bardzo ją ekscytowało. Kiedy znaleźliśmy się na dole, po drugiej stronie wydmy, pochyliła się nade mną i zaczęła mnie całować. Miała na ustach zbyt dużo szminki i smakowała jak tłusty talerz.
Odepchnąłem ją. Wtedy właśnie zaczęła stroić fochy.
Wróciliśmy na górę i obłożyliśmy Alvina suchymi gałęziami
i chrustem do wysokości klatki piersiowej. Needles podpalił stos zapalniczką "Zippo". Gałęzie w jednej chwili zapłonęły jasnym ogniem. Na koniec, tuż przed tym, jak zajęły mu się włosy, chłopak zaczął krzyczeć. Śmierdziało wieprzowiną po chińsku na słodko.
- Bernie, masz papierosa? - zapytał Needles. - Za tobą leży z pięćdziesiąt kartonów.
Wyszczerzył zęby i pacnięciem dłoni zabił komara, który usiadł mu na ramieniu.
- Nie chce mi się ruszać.
Podałem mu zapalonego papierosa i usiadłem. Needlesa spotkałem w Portland, dokąd wybrałem się pewnego dnia z Susie. Siedział na krawężniku przed State Theatre i na wielkiej, starej gitarze Gibsona, którą gdzieś ukradł, wygrywał melodie Leadbelly'ego. Dźwięk niósł się po całej Congress Street, zupełnie jakby Needles grał w sali koncertowej.
Do szałasu dowlokła się wreszcie ciężko zdyszana Susie. .
- Jesteś wstrętny, Bernie.
- Daj spokój, Susie. Zmień płytę, bo ta zaczyna trzeszczeć. - Skurwysyn. Głupi, nieczuły skurwysyn. Łachrnyta.
- Spadaj albo podbiję ci oko, Susie - odparłem. - Uważaj, bo się doigrasz.
Znów zaczęła płakać. W tym jednym była naprawdę dobra. Zbliżył się Corey i próbował ją objąć. Uderzyła go łokciem w krocze, a on napluł jej w twarz.
- Zabiję cię!
Z krzykiem i płaczem ruszyła na niego, wymachując rękami jak wiatrak. Corey cofnął się, prawie upadł, a potem wziął ogon pod siebie i zaczął uciekać. Susie pędziła za nim, z ust płynął jej potok najordynarniejszych przekleństw. Needles odchylił głowę i wybuchnął śmiechem. Poprzez huk przypływu dochodziły do nas ciche dźwięki radia Coreya.
Kelly i Joan odeszli. Widziałem ich sylwetki nad samą wodą; spacerowali objęci ramionami. Wyglądali jak z plakatu biura podróży: OCZEKUJE WAS BAJKOWA ST. LORCA. Ale tak właśnie było. Stanowili wdzięczną parę.
- Bernie? - Co?
Siedziałem, paliłem i rozmyślałem o Needlesie, który bawił się swoją zapalniczką "Zippo". Unosił przykrywkę, krzesał kółkiem iskrę i zapalał maleńki ognik - jak jaskiniowiec posługujący się krzemieniem i hubką.
- Złapałem - powiedział Needles.
- Tak? - popatrzyłem na niego. - Jesteś pewien?
- Jestem. Boli mnie głowa. Boli mnie brzuch. Trudno mi sikać. J- Może to tylko grypa z Hongkongu. Susie też ją przechodziła. Cały czas wołała o Biblię.
Roześmiałem się. Działo się to jeszcze wtedy, kiedy byliśmy na uniwersytecie - mniej więcej tydzień przed zamknięciem uczelni i miesiąc przed tym, jak zaczęto wywrotkami wywozić ciała, oblewać je benzyną i palić we wspólnych grobach.
- Popatrz.
Pstryknął zapalniczką i przysunął ognik do szczęki. Ujrzałem pierwsze trójkątne plamki i lekką opuchliznę. No tak, to była A6.
- Masz rację - powiedziałem.
- Ale nie czuję się najgorzej - mówił. - Znaczy się umysłowo. Ale ty też ciągle o tym myślisz.
- Wcale nie - skłamałem.
- Myślisz. Tak samo jak ten chłopak dzisiaj wieczorem. Też bez przerwy o tym myślisz. Jeśli się nad tym wszystkim dobrze zastanowić, to wyświadczyliśmy mu łaskę. Nie sądzę nawet, żeby zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje.
- Zdawał, zdawał.
Needles wzruszył ramionami i przekręcił się na bok.
- To i tak już nie ma znaczenia.
Paliliśmy, a ja patrzyłem na bijące o brzeg plaży fale. Needles złapał Kapitana Tripsa. A więc wszystko zaczynało się od nowa. Był już późny sierpień i za kilka tygodni nadejdą pierwsze chłody. Trzeba się powoli przenosić gdzieś pod dach: Zima. A na Boże Narodzenie trup - być może my wszyscy będziemy już trupami. W frontowym pokoju czyjegoś mieszkania, z drogim radiomagnetofonem Coreya stojącym na regale wypełnionym egzemplarza- mi Reader ś Digest Condensed Books. Słabe zimowe słońce malować będzie wzory okiennych ram na dywanie.
Obraz był taki sugestywny; że zadrżałem... Nikt przecież nie powinien myśleć o zimie w sierpniu. To tak, jakby ktoś odwiedzał własny grób.
Needles roześmiał się.
- A widzisz? Cały czas o tym myślisz. Cóż miałem mu odpowiedzieć? Wstałem.
- Poszukam Susie.
- Bernie, być może jesteśmy ostatnimi ludźmi na Ziemi. Czy przyszła ci kiedyś do głowy taka myśl?
W widmowym świetle księżyca, z podkrążonymi oczyma i białymi; nieruchomymi palcami jak ołówki już teraz sprawiał wrażenie półtrupa.
Stanąłem nad samą wodą i rozejrzałem się. Nie zobaczyłem nic z wyjątkiem będących w nieustannym ruchu garbów fal z delikatnymi lokami piany na grzbietach. Powietrze drżało od grzmotu bijącego w brzegi morza - większego niż cały świat; zupełnie jakbym trafił w sam środek burzy z piorunami. Zamknąłem oczy i kołysałem się na bosych stopach. Piasek był zimny, mokry i twardy. Nawet jeśli jesteśmy ostatnimi ludźmi, to co z tego? Bez nas świat również będzie toczył się własnym torem aż do chwili, kiedy księżyc przestanie przyciągać masy wód w ziemskich oceanach.
Na plażę wtoczyli się Corey i Susie. On człapał na czworakach, a ona jechała na nim na oklep jak na mustangu i wpychała mu co chwila głowę pod nadbiegające fale. Corey parskał i chlapał na wszystkie strony. Oboje byli przemoczeni do nitki. Pobiegłem i popchnąłem Susie nogą. Corey plując wodą i bełkocząc coś pod nosem natychmiast sobie poszedł - wciąż na czworakach.
Nienawidzę cię! - wrzasnęła Susie w moją stronę.
W bladej twarzy jej usta były czarnym półksiężycem i wyglądały jak wejście do wesołego miasteczka. Kiedy byłem dzieckiem, matka prowadzała nas do Harrison State Park, gdzie znajdował się lunapark. Bramę stanowiła olbrzymia głowa klowna i do środka wchodziło się przez jego usta.
- Daj spokój, Susie. Wstawaj - powiedziałem, wyciągając do niej rękę.
Po krótkim wahaniu chwyciła ją i podniosła się. Do bluzki i ciała poprzylepiały się jej ziarna mokrego piasku.
Nigdy mnie tak nie traktuj, Bernie. Nigdy...
Och, daj spokój!
Nie była wcale jak szafa grająca, która nie zagra, jeśli nie wrzuci się dziesięciocentówki. Poszliśmy plażą w kierunku kompleksu rekreacyjnego. Facet, który zajmował się plażą, miał na piętrze niewielkie mieszkanko. Było w nim łóżko. Susie nie zasługiwała wprawdzie na łóżko, ale Needles miał rację. Nic już nie miało znaczenia. W tej grze nikt nie liczył punktów.
Na górę budynku prowadziły zewnętrzne schodki. Przystanąłem przy nich na chwilę, żeby popatrzeć przez wybite okno na znajdujące się w sklepie zakurzone towary, których nawet nikt nie pofatygował się ukraść - stojaki z podkoszulkami (na przodzie miały rysunek nieba i fal oraz napis "Anson Beach"), lśniące bransolety barwiące nadgarstki na zielono już drugiego dnia, tandetne kolczyki, piłki plażowe, zabrudzone widokówki, paskudnie pomalowane gliniane madonny, plastikowe wymiociny (Jak prawdziwe! Wypróbuj na własnej żonie!), race i zimne ognie na Czwartego Lipca, którego nikt już nie będzie świętować, ręczniki plażowe ze zmysłowymi dziewczynami w bikini stojącymi pośród setek nazw słynnych kurortów, chorągiewki (Pamiątka z Parku i Plaży Anson), balony i kostiumy kąpielowe. W frontowej części zabudowań mieścił się również bar szybkiej obsługi z wielkim napisem: SPRÓBUJ NASZEGO CIASTA Z MIĘ- CZAKAMI.
Kiedy jeszcze chodziłem do szkoły średniej, spędzałem wiele czasu na plaży Anson. Działo się to sześć lat przed A6. Kręciłem wówczas z dziewczyną imieniem Maureen. Była duża i przepysznie zbudowana. Nosiła kostium kąpielowy w różową kratę i zawsze mówiłem jej, że wygląda w nim jak owinięta obrusem. Szliśmy na molo, pod gołymi stopami czuliśmy gorące deski i nagrzany piasek. Nigdy nie spróbowaliśmy ciasta z mięczakami.
Na co patrzysz?
Na nic. Chodź.
Dręczył mnie koszmar. Śniłem o Alvinie Sackheimie. Siedział wyprostowany za kierownicą lśniącego, żółtego lincolna i mówił o swojej babci. Pozostał z niego tylko zwęglony szkielet i sczerniała, rozdęta głowa. Cuchnął spalenizną. Gadał i gadał, i po pewnym czasie nie potrafiłem zrozumieć ani jednego słowa. Obudziłem się zlany potem. Z trudem łapałem oddech.
Susie spała z nogami przerzuconymi przez moje uda; biała i spasiona. Zegarek wskazywał trzecią pięćdziesiąt, ale nie chodził. Za oknem ciągle jeszcze panował mrok. Huczał przypływ - jego punkt kulminacyjny. A to znaczyło, że jest czwarta piętnaście. Niebawem wstanie świt. Zsunąłem się z łóżka i pomaszerowałem do drzwi. Morska bryza przyjemnie chłodziła mi rozpalone ciało. Na przekór wszystkiemu wcale nie chciałem umierać.
Przeszedłem w kąt pokoju i wziąłem puszkę piwa. Pod ścianą stały trzy czy cztery kartony budweissera. Ciepłego, bo nie było prądu. Mnie, w przeciwieństwie do większości ludzi, nie przeszkadza, jeśli piwo jest ciepłe. Po prostu trochę bardziej się pieni. Piwo to piwo. Wyszedłem na schody, usiadłem na stopniu, otworzyłem puszkę i zacząłem pić.
Tak oto cała rasa ludzka została zmieciona z powierzchni Ziemi. I to nie przez broń atomową, nie przez wojnę biologiczną czy zanieczyszczenie środowiska; nie, nic z tych przerażających rzeczy. Po prostu grypa. Chciałbym zamontować gdzieś olbrzymią tablicę - może na Bonneville Salt Flats. Spiżowy Skwer. Każdy bok liczyłby sześć kilometrów długości. Na użytek kosmitów, którzy w przyszłości wylądują na Ziemi, napisałbym wielkimi literami: PO PROSTU GRYPA.
Cisnąłem pustą puszkę za balustradę. Upadła z głuchym brzękiem na ciągnący się wokół budynku chodnik. W oddali widniał majaczący na piasku czarny trójkąt szałasu. Zastanawiałem się, czy Needles śpi. Zastanawiałem się, czy ja zasnąłbym na jego miejscu.
Bernie?
Stała w drzwiach ubrana w moją koszulę. Jakżeż jej nie znosiłem. Była spocona jak świnia.
- Już mnie nie lubisz, Bernie?
Nic nie odpowiedziałem. Czasami było mi przykro z powodu tego wszystkiego. Nie zasługiwała na mnie bardziej niż ja na nią.
- Czy mogę usiąść obok ciebie? - Nie zmieścisz się.
Wydała zdławiony, przypominający czkawkę dźwięk i zamierzała wrócić do pokoju.
- Needles złapał A6.
Zatrzymała się w pół kroku i popatrzyła na mnie. Twarz miała nieruchomą.
- Bernie, nie żartuj. Zapaliłem papierosa.
- Przecież on nie może... On już...
- Tak, przeszedł już A2. Grypę Hongkong. Podobnie jak ty, jak ja, jak Corey, jak Kelly i Joan.
- Wiec to znaczy, że nie jest... - Uodporniony?
- Tak. To znaczy, że i my możemy to złapać.
- Nie wiem, może kłamał, że przechodził A2. Po to, żebyśmy mu pozwolili pójść z nami - odparłem.
Na twarzy Susie pojawiła się ulga.
- Jasne, że tak. Na jego miejscu też bym skłamała. Nikt nie chce żyć samotnie... - zawahała się. - Wracasz do łóżka?
- Za chwilę.
Zniknęła w mieszkaniu. Nie musiałem jej mówić, że A2 nie stanowi żadnej gwarancji odporności na A6. Sama o tym dobrze wiedziała. Po prostu wymazywała ten fakt ze świadomości. Siedziałem i obserwowałem przypływ. Osiągnął apogeum. Przed laty Anson było skromnym ośrodkiem, gdzie uprawiano windsurfing. Na tle nieba majaczył wyniosły Punkt. Czasami myślałem, że jest to stanowisko obserwacyjne, ale naturalnie ponosiła mnie wyobraźnia. Czasami Kelly zabierał na Punkt Joan. Ale nie sądzę, żaby zrobił to tej nocy.
Wtuliłem twarz w dłonie; czułem dokładnie ziarnistą fakturę skóry. Wszystko kończyło się tak szybko i tak nędznie-nie było w tym odrobiny godności.
A przypływ bił w brzegi przylądka, bił i bił. Bez końca. Czysty i tubalny. Latem, po skończeniu szkoły średniej, tuż przed rozpoczęciem studiów, przyjechałem tutaj z Maureen, a z południowo- -wschodniej Azji nadciągała już A6, żeby spowić świat swoim śmiertelnym całunem. Był lipiec, jedliśmy pizzę, słuchaliśmy radia, które Maureen ze sobą wzięta, smarowałem jej plecy olejkiem do opalania, ona smarowała moje, powietrze było gorące, piasek jasny, a słońce niczym płonące szkło.
Springheel Jack...
Te dwa słowa ujrzałem tego ranka w gazecie i, mój Boże, jakże one cofnęły mnie w przeszłość. Wszystko działo się osiem lat temu; prawie dokładnie, co do dnia. Wtedy właśnie ujrzałem siebie w ogólnokrajowej sieci telewizyjnej - w Raporcie Waltera Cronkite’a. Wprawdzie moja twarz mignęła tam tylko przez chwilę w tle, za plecami reportera, ale wszyscy znajomi natychmiast mnie zauważyli. Otrzymywałem telefony z innych miast i z innych stanów. Mój tata domagał się ode mnie analizy i oceny sytuacji, był bardzo rubaszny, serdeczny - taki do rany przyłóż. Matka chciała tylko, żebym wrócił do domu. Ale ja nie chciałem wracać do domu. Byłem oczarowany.
Oczarowany tą mroczną, spowitą mgłą truskawkową wiosną i wiszącym nad wszystkim cieniem gwałtownej śmierci, która jej towarzyszyła w czasie tamtych nocy sprzed ośmiu lat. Cień Springheel Jacka...
W Nowej Anglii nazywano to truskawkową wiosną. Nikt nie wie dlaczego; ot, po prostu określenie używane przez starców. Twierdzą oni, że coś takiego zdarza się co osiem lub co dziesięć lat. Wypadki, jakie miały miejsce w New Sharon Teachers’ College tamtej konkretnie truskawkowej wiosny... też mogłyby tworzyć cykl, ale ponieważ nikt nie przeprowadzał nad tym głębszych studiów, nigdy tego tak nie nazwali.
W New Sharon truskawkowa wiosna zaczęła się szesnastego marca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku. Tego właśnie dnia nastąpił przełom w najostrzejszej od dwudziestu lat zimie. Padał deszcz, a powietrze przesycał zapach odległego o trzydzieści kilometrów morza. Śnieg, którego napadało na wysokość prawie dziewięćdziesięciu centymetrów, zaczął gwałtownie topnieć i cały kampus tonął w grząskim błocku. Rzeźby ze śniegu - pozostałość zimowego karnawału - które przez dwa miesiące trwały nietknięte w minusowych temperaturach, przekrzywiały się i przygarbiały. Ulepiona przed budynkiem bractwa Tep karykatura Lyndona Johnsona płakała rzewnymi łzami odwilży. Gołąb widniejący przed Prashner Hall stracił wszystkie pióra i miejscami widać już było jego żałosny, wykonany ze sklejki szkielet.
W nocy nadeszła mgła i spowiła nieprzeniknioną białą opończą i ciszą wąskie alejki college’u oraz wszystkie drogi dojazdowe. Okalające promenadę sosny sterczały niczym wyciągnięte do liczenia palce, a mleczny opar, jak dym z papierosów, snuł się leniwie pod niewielkim mostkiem, otulając armaty pochodzące jeszcze z czasów wojny domowej. Mgła odbierała pejzażowi spoistość, wszystko wydawało się obce i magiczne. Ktoś, kto niebacznie opuścił dudniące muzyką z szafy grającej, jaskrawo oświetlone, zgiełkliwe wnętrze klubu Grinder, spodziewając się widoku wypełnionego gwiazdami zimowego nieba, trafiał nagle w pogrążony w ogłuszającej ciszy świat dryfującej, białej mgły; w ciszę, którą mącił jedynie dźwięk jego własnych kroków i plusk wody kapiącej ze staroświeckich rynien. Człowiek niemal spodziewał się napotkać idącego śpiesznie Golluma, Frodo, Sama albo odwróciwszy się skonstatować, że Grinder zniknął, a jego miejsce zajęła mglista panorama wrzosowisk, cisów, druidzkich kręgów lub pryskających iskrami zaczarowanych pierścieni.
Tego roku szafa grająca odtwarzała Love is Blue. Bez przerwy dochodziły tony Hey, Jude. Dźwięki Scarborough Fair.
Tamtego wieczoru, dziesięć po jedenastej, student pierwszego roku, John Dancey, wracając do akademika, zaczął w tej mgle wrzeszczeć. Cisnął na ziemię książki i darł się, wpatrzony w rozrzucone szeroko nogi leżącej na śniegu w mrocznym narożniku na parkingu przylegającym do Animal Sciences martwej dziewczyny, która miała gardło rozerżnięte od ucha do ucha. Jej rozwarte oczy zdawały się ciskać skry radości, jakby zrobiła najlepszy dowcip w życiu - Dancey, student pedagogiki, lepszy w nauce niż w gębie, wrzeszczał, wrzeszczał i wrzeszczał.
Ranek wstał posępny i pochmurny, a my szliśmy na sale wykładowe z cisnącymi się na usta pytaniami: Kto? Dlaczego? Jak myślisz, czy go złapią? I ostatnie, budzące największy dreszcz emocji: Znałeś ją? Znałaś ją?
Tak, chodziłem z nią na plastykę.
Tak, w zeszłym semestrze mój kumpel umawiał się z nią na randki. Tak, kiedyś w Grinder poprosiła mnie o ogień. Siedziała przy sąsiednim stoliku.
Tak
Tak, ja...
Tak... tak... och, tak, ja...
Znaliśmy ją wszyscy. Nazywała się Gale Cerman (wymawiało się Kerr-man) i studiowała na wydziale plastycznym. Nosiła okrągłe, druciane okulary i miała świetną figurę. Była powszechnie lubiana, ale koleżanki z pokoju jej nie znosiły. Niewiele udzielała się towarzysko, chociaż należała do najbardziej adorowanych dziewcząt w kampusie. Była okropna, ale miła. Była niebywale żywa, ale rzadko zabierała głos i prawie nigdy się nie uśmiechała. Była w ciąży i chorowała na białaczkę. Była lesbijką, którą zamordował jej chłopak. Siedemnastego marca była truskawkowa wiosna i wszyscy znaliśmy Gale Cerman.
W kampusie pojawiło się pół tuzina samochodów policji stanowej; większość zaparkowała przed Judith Franklin Hall, gdzie mieszkała Cerman. Kiedy o dziesiątej rano przechodziłem tamtędy w drodze na zajęcia, kazano mi się wylegitymować. Głupi nie byłem. Pokazałem im dokument i nie robiłem żadnych uwag.
- Czy nosisz przy sobie nóż? - zapytał chytrze policjant.
- Czy chodzi o Gale Cerman? - próbowałem się dowiedzieć, gdy już oświadczyłem, że najniebezpieczniejszą rzeczą, jaką ze sobą noszę, są klucze przypięte do zasuszonej króliczej łapki.
- Dlaczego pytasz? - nasrożył się.
Na zajęcia spóźniłem się pięć minut.
Panowała truskawkowa wiosna i tej nocy nikt już nie chodził samotnie po terenie na poły akademickiego, na poły magicznego kampusu. Ponownie pojawiła się mgła pachnąca morzem, cicha i otchłanna.
Mniej więcej o dziewiątej wieczorem wpadł do pokoju kolega, z którym mieszkałem. Od siódmej wytężałem mózgownicę, mozoląc się nad esejem o Miltonie.
- Złapali go - oświadczył. - Słyszałem to w Grinder.
- Od kogo?
- Nie wiem. Od jakiegoś chłopaka. Zrobił to jej narzeczony. Nazywa się Carl Amalara.
Rozparłem się na krześle. Poczułem ulgę, a jednocześnie byłem trochę rozczarowany. Takie nazwisko nie budzi wątpliwości. Musiała to być prawda. Najzwyklejsze, odrażające, nędzne morderstwo z namiętności.
- W porządku - powiedziałem. - I bardzo dobrze.
Wybiegł z pokoju, żeby dalej rozgłaszać wieść. Jeszcze raz przeczytałem swój esej o Miltonie i nie mogąc dojść do tego, co chciałem powiedzieć, podarłem go, po czym zacząłem pisać od początku.
O wszystkim doniosła poranna prasa. Zamieściła aż nieprzyzwoicie wyraźne zdjęcie Amalary - zapewne ze świadectwa ukończenia szkoły średniej - pokazujące raczej smętnie wyglądającego chłopaka o oliwkowej cerze, ciemnych oczach i z dziobami na nosie. Amalara nie przyznał się jeszcze do winy, ale wszystkie okoliczności wskazywały na niego. On i Gale Cerman przez ostatni miesiąc bardzo się kłócili, a tydzień przed morderstwem zerwali ze sobą. Jego kolega z pokoju powiedział, że ostatnio Amalara był „przybity”. W kuferku pod jego łóżkiem policja znalazła kupiony u L.L. Beansa nóż myśliwski o osiemnastocentymetrowej klindze i ewidentnie pociętą nożyczkami fotografię jego narzeczonej.
Obok zdjęcia Amalary widniała też podobizna Gale Cerman. Obok blondynki o raczej mysim wyglądzie i w okularach dostrzec można było trochę rozmazanego psa oraz flaminga z rozpostartymi skrzydłami. Na twarzy Gale Cerman gościł pełen zakłopotania uśmiech. Mrużyła oczy i rękę trzymała na łbie psa. A więc to prawda. To musiała być prawda.
Następnej nocy znów wystąpiła mgła, która słała się jak bluszcz, spowijając świat w nieprzytomnej ciszy. Wyszedłem tego wieczoru na spacer. Bolała mnie głowa i miałem ochotę zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Pachniało wiosną; która z wolna usuwała ze swej drogi niechętnie ustępujący śnieg, zostawiając za sobą pozbawione życia łaty zeszłorocznej trawy, nagie i niczym nie zakryte jak głowa wiekowej babci.
Dla mnie był to jeden z najczarowniejszych wieczorów, jakie pamiętam. Ludzie, których mijałem pod otoczonymi halo latarniami, byli mruczącymi cieniami i sprawiali wrażenie spleconych ramionami, patrzących sobie w oczy kochanków. Śnieg topił się i odpływał, topił się i odpływał, każdy podmuch wiatru osuszał świat, a mroczne morze zimy odpływało w niepamięć.
Spacerowałem prawie do północy, do chwili, kiedy byłem już przemoczony do suchej nitki, a w alejkach zaroiło się od cieni, w krętych przejściach usłyszałem wiele tłumionych mgłą kroków. Kto powie, że jednym z tych cieni nie był człowiek, czy stwór, nazwany Springheel Jack? Na pewno nie ja, ponieważ minąłem wiele cieni, ale we mgle nie rozróżniałem twarzy.
Następnego dnia obudził mnie dochodzący z korytarza zgiełk. Wylazłem zobaczyć, co się dzieje. Dłońmi doprowadziłem do jakiego takiego stanu fryzurę i przeciągnąłem włochatą gąsienicą, w którą podstępnie zamienił się mój język, po suchym jak pieprz podniebieniu.
- Wykończył następną - powiedział ktoś z pobladłą z wrażenia twarzą. - Muszą go wypuścić.
- Kogo?
- Amalarę! - wykrzyknął inny rozradowany głos. - Kiedy to się stało, on siedział w więzieniu.
- Stało się co? - dopytywałem się cierpliwie.
Wiedziałem, że wcześniej czy później dowiem się wszystkiego. Tego byłem pewien.
- Dziś w nocy zabił następną. Teraz ciągle jej szukają.
- Kogo szukają?
Przede mną znów zamajaczyła ta blada twarz.
- Nie kogo. Czego. Jej głowy. Ktokolwiek zabił tę dziewczynę, zabrał ze sobą jej głowę.
New Sharon nie jest dużą uczelnią, a w tamtych latach była jeszcze mniejszą - instytucja określana przez dziennikarzy mianem „uczelni środowiskowej”. I rzeczywiście stanowiliśmy niewielką społeczność: w każdym razie wtedy. Wszyscy się znali; gorzej lub lepiej, ale się znali. Gale Cerman była dziewczyną, której każdy kiwał głową na powitanie, myśląc sobie, że przecież gdzieś już ją wcześniej spotkał.
Ann Bray znali wszyscy. Rok wcześniej, w paradzie podczas konkursu na Miss Nowej Anglii, szła zaraz za zdobywczynią tytułu i wymachiwała laską w takt melodii Hey, Look Over Me. Rozum również posiadała nie od parady; do chwili śmierci była redaktorem uczelnianej gazety (tygodnika), należała do studenckiego koła dramatycznego i pełniła funkcję przewodniczącej filii Narodowego Żeńskiego Koła Studenckiego w New Sharon. Na fali entuzjazmu, jaki ogarnia każdego studenta pierwszego roku, wymyśliłem nową kolumnę do prowadzonej przez nią gazety i próbowałem się z Ann Bray umówić na randkę - w obu przypadkach poniosłem sromotną porażkę.
A teraz była martwa... gorzej niż martwa.
Na popołudniowe wykłady chadzałem jak każdy inny. Witając się mówiłem „cześć” z nieco mniejszym zapałem niż zwykle; zupełnie jakbym bał się przyglądać twarzom znajomych. Oni zresztą zachowywali się podobnie w stosunku do mnie. Między nami trafiła się czarna owca, czarna jak żwir alejek krzyżujących się z deptakiem, jak wyrwa między stuletnimi dębami rosnącymi na tylnym dziedzińcu gimnazjum. Czarna jak masywne cielska armat z czasów wojny domowej oglądane w oparach półprzezroczystej mgły. Patrzyliśmy sobie w oczy, próbując odnaleźć wzajemnie w nich tę ciemność.
Tym razem policja nikogo nie aresztowała. W mgliste noce osiemnastego, dziewiętnastego i dwudziestego marca niebieskie radiowozy nieustannie patrolowały teren kampusu. Ich czołowe reflektory co chwila kłuły mroczne zakątki i zaułki. Administracja uczelni wprowadziła od dwudziestej pierwszej godzinę policyjną. Parki obłapiających się ryzykantów, których chwytano w krzakach na północ od Tate Alumni Building, zabierano na posterunek policji w New Sharon i bezlitośnie maglowano przez trzy godziny.
Dwudziestego miał miejsce histeryczny, fałszywy alarm, kiedy na parkingu, w miejscu gdzie znaleziono zwłoki Gale Cerman, natknięto się na nieprzytomnego chłopaka. Przygłupi gliniarz z kampusu, nie badając nawet pulsu, załadował ciało na tylne siedzenie radiowozu, rozłożył sobie przed nosem mapę i ruszył do najbliższego szpitala. Na terenie opustoszałego terenu uniwersytetu syrena samochodu zawodziła jak walne zgromadzenie banshee.
W połowie drogi zwłoki usiadły i spytały głucho: „Gdzie, do diabła, jestem?” Gliniarz wrzasnął i zjechał z szosy. Zwłoki okazały się być studentem, który nazywał się Donald Morris i przez ostatnie dwa dni przechodził ciężką grypę... Czy panowała wtedy grypa azjatycka? Nie pamiętam. Tak czy owak, zemdlał po drodze do Grinder, dokąd wybrał się na zupę i tosty.
Dni ciągle były ciepłe, choć pochmurne. Ludzie gromadzili się w niewielkich grupach, które przejawiały zdumiewającą tendencję do błyskawicznego rozpadania się i formowania ponownie w innych już konfiguracjach. Jeśli człowiek zbyt długo oglądał te same twarze, przychodziły mu do głowy głupie myśli o ich właścicielach. A plotki po kampusie rozchodzić się zaczęły wręcz z szybkością światła. Powszechnie lubiany profesor historii widziany był na niewielkim mostku, gdy śmiał się i płakał; Gale Cerman zostawiła tajemniczą, składającą się z dwóch słów wiadomość wypisaną jej własną krwią na asfalcie parkingu przy Animal Sciences; oba morderstwa tak naprawdę miały podłoże polityczne i dokonało ich odgałęzienie SDS; żeby zaprotestować przeciw wojnie. Wszystko to było bardzo zabawne. SDS w New Sharon liczyło siedmiu członków; jedno większe odgałęzienie mogłoby doprowadzić do bankructwa całą organizację. Ten fakt, spowodował jeszcze bardziej złowieszczą teorię wysnuwaną przez prawicowe ugrupowania kampusu - to robota agitatorów z zewnątrz. Tak zatem w tamtych dziwacznych, ciepłych dniach odwracaliśmy głowy, nie patrząc sobie w oczy.
Zawsze wietrząca sensację prasa zignorowała duże podobieństwo naszego mordercy do Kuby Rozpruwacza i dokopała się o wiele głębiej - aż do roku tysiąc osiemset dziewiętnastego. Ann Bray znaleziono na rozmiękłym skrawku ziemi, zaledwie cztery metry od najbliższego chodnika, ale nie odkryto żadnych odcisków stóp; nawet należących do ofiary. Obdarzony fantazją dziennikarz z New Hampshire, który uwielbiał takie mroczne, tajemnicze historie, ochrzcił zabójcę mianem Springheel Jacka, czym nawiązał do odrażającego lekarza, Johna Hawkinsa z Bristolu, który za pomocą różnych dziwnych mikstur farmaceutycznych zamordował swoich pięć żon. I przezwisko to z powodu owego błotnistego miejsca, na którym nie było żadnych śladów, natychmiast się przyjęło.
Dwudziestego pierwszego znów padało, więc i deptak oraz tylny dziedziniec zamieniły się w trzęsawisko. Policja oświadczyła, że zostawi w kampusie agentów w cywilnych ubraniach, zarówno kobiety jak i mężczyzn, po czym połowa radiowozów odjechała.
Gazeta kampusu w nieco chaotycznym artykule wstępnym wyraziła z tego powodu duże oburzenie. Generalnie sens publikacji był taki, że jeśli pojawi się tyle glin przebranych za studentów, to już na pewno nikt nie zdoła rozpoznać agitatorów z zewnątrz.
Nadszedł wieczór, a wraz z nim mgła. Wirowała po obramowanych drzewami alejkach, prawie zamyślona, zasnuwała swymi oparami budynek za budynkiem. Była delikatna, niematerialna, ale w jakiś sposób nieubłagana i przerażająca. Springheel Jack to mężczyzna - co do tego nikt chyba nie żywił najmniejszych wątpliwości - ale mgła stanowiła jego wspólniczkę, kobietę... tak w każdym razie ja to odbierałem. Odnosiłem wrażenie, że nasza niewielka uczelnia wpadła między ich ciała i ściśnięta w ich miłosnym uścisku, stała się częścią składową małżeństwa, które skonsumowane zostało w potokach krwi. Siedziałem, paliłem i obserwowałem, jak w zapadającym mroku rozbłyskuje coraz więcej świateł. Zastanawiałem się właśnie, czy to się już skończyło, kiedy do pokoju wtargnął kolega, z którym mieszkałem, i cicho zamknął za sobą drzwi.
- Będzie padał śnieg - powiedział.
Odwróciłem się w jego stronę.
- Wiesz to z radia?
- Nie - odparł. - Komu potrzebny meteorolog? Czy słyszałeś o truskawkowej wiośnie?
- Chyba tak - powiedziałem. - Dawno temu. To coś, o czym opowiadały babcie, prawda?
Stał obok mnie i patrzył w okno na skradający się chyłkiem mrok.
- Truskawkowa wiosna jest jak babie lato - powiedział. - Tyle, że zdarza się znacznie rzadziej. W tej części kraju dobre babie lato masz co dwa, trzy lata. Pogoda, jaką mamy teraz, przytrafia się raz na osiem albo dziesięć lat. To fałszywa wiosna, kłamliwa wiosna, podobnie jak babie lato jest fałszywym latem. Moja babcia mawiała, że truskawkowa wiosna poprzedza nadejście straszliwej burzy śnieżnej - im dłużej trwa truskawkowa wiosna, tym burza ta będzie silniejsza.
- Klity-bajdy - odparłem. - Nie wierzę w ani jedno słowo. - Popatrzyłem na niego. - Ale wiesz, jestem trochę podenerwowany. A ty?
Uśmiechnął się łaskawie i podgrandził mi papierosa z otwartej paczki leżącej na parapecie okna.
- Myślę, że wszyscy tylko nie ty i nie ja - odparł i z twarzy zniknął mu uśmiech. - Wiesz, czasami zastanawiam się nad tobą. Może pójdziemy do związku i pogramy sobie w bilard? Załatwię cię dziesięć do ośmiu.
- W przyszłym tygodniu mam egzamin wstępny z trygonometrii. Zamierzam zająć się magicznym cyrklem i stosem notatek.
Długo jeszcze po jego wyjściu mogłem tylko siedzieć i bezmyślnie gapić się w okno. A nawet później, kiedy już rozłożyłem książki i zabrałem się do pracy, jakaś cząstka mnie przebywała poza pokojem, spacerowała w ciemnościach, gdzie wartę pełniło coś niewyobrażalnie mrocznego.
Tej nocy zabita została Adelle Parkins. W tym samym czasie kampus patrolowało sześć wozów policyjnych i siedemnastu przebranych za studentów wywiadowców (ośmiu stanowiły ściągnięte z Bostonu kobiety). Ale Springheel Jack, dążąc do zabicia czterech z nas, był nieulękły. Fałszywa wiosna, kłamliwa wiosna pomogła mu i pobudziła go - zabił Adelle Parkins i zostawił ją za kierownicą jej dodge’a rocznik tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty czwarty, gdzie rano znaleziono zwłoki. Część ciała znajdowała się w samochodzie, a druga część w bagażniku. Na przedniej szybie widniały wymalowane krwią - to już nie była plotka - dwie sylaby: HA! HA!
Po tej tragedii kampus trochę zwariował. Wszyscy i nikt znaliśmy Adelle Parkins. Należała do tych bezimiennych, zaharowanych kobiet, jakie pracowały w Grinder od szóstej do dwudziestej trzeciej, zaspokajając w każdej chwili hamburgerami wilczy apetyt studentów, którzy wpadali do klubu w przerwach między wykładami a pracą w bibliotece. Te ostatnie trzy mgliste wieczory stanowiły zapewne najmniej uciążliwe dni w jej życiu; godzina policyjna była ściśle przestrzegana i po dwudziestej pierwszej Adelle obsługiwała jedynie policjantów i uradowanych dozorców - opustoszałe budynki w dużym stopniu poprawiły im zły zazwyczaj humor.
Niewiele zostało do opowiadania. Policja, równie bliska histerii jak my, ponownie waliła głową w mur i aresztowała nieszkodliwego homoseksualistę, absolwenta socjologii. Hanson Gray utrzymywał, że „nie pamięta”, gdzie spędził ostatnie, krytyczne noce. Przymknięto go, postawiono w stan oskarżenia, a następnie, po ostatniej, niemożliwej do opisania nocy truskawkowej wiosny, kiedy to na deptaku zarżnięta została Marsha Curran, polecono mu opuścić New Sharon i galopem wracać do rodzinnego miasteczka w New Hampshire.
Nikt nigdy się nie dowie, dlaczego wyszła samotnie - była tłustym stworzeniem o żałosnej urodzie, które mieszkało w mieście z trzema innymi dziewczętami. Przesmyrgnęła się na kampus równie cicho jak sam Springheel Jack. Co ją do tego skłoniło? Zapewne jakaś potrzeba, równie głęboka i niemożliwa do opanowania jak żądza kierująca jej zabójcą. I podobnie niezrozumiała. Może wiódł ją przymus jakiegoś rozpaczliwego, pełnego namiętności romansu z ciepłą nocą, z ciepłą mgłą, z zapachem morza i zimnym nożem?
Stało się to dwudziestego trzeciego marca. Dwudziestego czwartego dyrektor college’u oznajmił, że ferie wiosenne zostaną przyśpieszone o tydzień, więc zanim nadeszła burza śnieżna, bynajmniej nie radośnie, lecz jak stado przerażonych owiec, rozjechaliśmy się do domów. Za nami został pusty kampus nawiedzany jedynie przez policję i mrocznego upiora.
Miałem własny samochód, więc zabrałem ze sobą sześć osób; ich bagaż upchaliśmy byle jak. Nie była to przyjemna podróż. Każdy z nas zdawał sobie sprawę, że w samochodzie mógł jechać Springheel Jack.
Tej nocy temperatura spadła do piętnastu stopni poniżej zera. Nad całą północną Nową Anglią rozszalała się burza śnieżna, która zaczęła się opadem deszczu ze śniegiem, a zakończyła trzydziestocentymetrowymi zaspami. Jak zwykle odpowiednia liczba starych pierników dostała zawałów serca odgarniając ten śnieg... I nagle, jak za sprawą jakiejś magii, był już kwiecień. Ciepłe, przelotne deszcze, gwiaździste noce.
Nazwali to truskawkową wiosną - Bóg jeden wie dlaczego - i jest to zły, kłamliwy czas, który nastaje tylko co osiem lub dziesięć lat. Springheel Jack odszedł wraz z mgłą, toteż na początku czerwca na kampusie mówiło się głównie o protestach przeciwko służbie wojskowej i pikiecie domu, w którym znany producent napalmu przeprowadzał nabór nowych pracowników. W lipcu powszechnie już unikano tematu Springheel Jacka - w każdym razie w rozmowach. Podejrzewam, że wiele osób roztrząsało ten problem na okrągło, szukając jakiejś luki w tym całym szaleństwie, wytłumaczenia, które by cokolwiek wyjaśniło.
W tym samym roku ukończyłem uczelnię, a w następnym ożeniłem się. Doskonała praca w lokalnym wydawnictwie. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym urodziło nam się dziecko; teraz jest już prawie w wieku szkolnym. Śliczny, ciekawy świata chłopak o moich oczach i jej ustach.
I oto dzisiejsza gazeta.
Oczywiście wiedziałem, że to przyszło. Wiedziałem o tym wczorajszego ranka, kiedy obudziłem się i usłyszałem tajemniczy dźwięk tającego, spływającego rynnami śniegu. Wiedziałem, gdy poczułem delikatną woń oceanu otulającą naszą frontową werandę, która znajduje się w odległości piętnastu kilometrów od wybrzeża. Wiedziałem, że ponownie nadeszła truskawkowa wiosna, kiedy zeszłego wieczoru ruszałem z pracy do domu, bo musiałem włączyć w samochodzie czołowe reflektory, żeby przebić się przez mgłę, która właśnie zaczęła się podnosić z pól i zagłębień terenu, rozmywać sylwetki budynków i tańczyć w czarodziejskich halo wokół ulicznych latarni.
Poranna gazeta przyniosła wiadomość, że na kampusie w New Sharon, w pobliżu dział z czasów wojny domowej, znaleziono w topniejącej zaspie śnieżnej zamordowaną dziewczynę. Nie znaleziono... nie znaleziono jej całej.
Moja żona jest załamana. Chce wiedzieć, gdzie spędziłem ostatnią noc. Nie mogę jej tego wyjaśnić, ponieważ sam nie pamiętam. Pamiętam, jak wyruszyłem z pracy do domu, pamiętam, jak włączałem reflektory, żeby przebić się przez cudownie nadpełzającą mgłę; ale to wszystko co pamiętam.
Rozmyślałem o tym owej mglistej nocy, kiedy przechadzałem się z bólem głowy po terenach kampusu i mijałem te wszystkie urocze, niematerialne cienie pozbawione kształtu. I rozmyślałem o bagażniku swego samochodu - jakież to okropne słowo: bagażnik - i zastanawiam się, dlaczego tak bardzo boję się go otworzyć.
Kiedy piszę te słowa, słyszę, jak w sąsiednim pokoju płacze moja żona. Myśli, że ostatnią noc spędziłem z inną kobietą.
Boże drogi, wszystko bym oddał, żeby tak właśnie było...