Miłość pod niebem iranu

JAMES BUCHAN


MIŁOŚĆ POD NIEBEM IRANU


CZĘŚĆ

PIERWSZA

Moulawi* powiada, że każdej nocy więzień zapomina o swoim więzieniu. Każdej nocy tyran niepomny jest swej władzy. Każdej nocy, kiedy wydaje się, że nie będzie miała ona kresu, kiedy wydaje się naturalnym i niezmiennym stanem kosmosu, odczuwamy tchnienie wiatru. Niewidoczny wiatr pojawia się w szeleście gałęzi, a potem nagle w chłodzie nadgarstka, w kostce nogi i tam, gdzie policzek mojej córki osuwa się na moją pierś. I wówczas czuję nagle zapach róż, wody, metanu i zapach włosów córki. Tego zapachu nie potrafię nazwać; wiem tylko, że jest samą świeżością, którą ona ze sobą przynosi, skądkolwiek on przychodzi. To tchnienie wiatru, które odczuwam, które nadejdzie ponownie dopiero jutro o tej samej porze, jest w moim świecie jedynym dowodem ruchu: oznaką, że ten dom, ogród, które zdają się pozostawać w bezruchu, podlegają jednak zmianie. Wiatr, biorący swój początek w mrokach nocy, daleko poza miastem, na pokrytych solą polach, których nie widać, pędzący ulicami miasta, nanoszący zwały piasku na skrzyżowaniach ulic czy uderzający o postrzępione flagi na świątyniach – jest * Maulana Dżalaluddin Rumi, zwany Moulawi (1207-1273) - perski poeta mistyk, jeden z najsłynniejszych, autor wielu mistycznych poematów, jak np. Masnawi (przyp. kons.). po to, aby czynić mnie szczęśliwym i jednocześnie przypominać o ciągłym

niedostatku szczęścia.

Wiatr pędzi. Moja córka, Lejli, wierci się przytulona do mej piersi; czuję, jak — w powtarzającym się rytmie - wiatr owiewa jej policzki i nogi, lecz już ucichł: przedarł się przez zasłonę oddzielającą pokój, gdzie śpi moja żona.

Czuję, jak zwykle o tej porze, że kiedy silny powiew powietrza przenika moskitierę, mija ją, pogrążoną we śnie, owiewa jej policzki, na których widnieją ślady wgnieceń od pościeli i kosmyki wilgotnych czarnych włosów, lub wiruje obok zsuniętego prześcieradła, podwiewa podciągniętą pod piersi koszulę, właśnie po to, aby chłodem owiewać obolały brzuch; i kiedy słyszę, jak się porusza, jak rozkłada i wyciąga nogi, aby zaznać chłodu osuszyć srebrne kropelki drgające na jej włosach – widzę wówczas, jak wielkie dokonują się w niej zmiany. Sądzę, że bóle poporodowe powoli ustępują i że we śnie, który nie jest snem, jaki znamy, ponieważ nie jest ani głęboki, ani odświeżający - ona odczuwa obecność męża. Czasami we śnie wierci się, przewraca z boku na bok i coś mamrocze. Stojący przy jej łóżku kubek na wodę dzwoni. Coś zsuwa się ku podłodze.

Drżę na całym ciele. Całuję delikatną główkę dziecka i szepczę: „Zejdź kochanie, ułożę cię w łóżeczku, ponieważ mama i ja mamy z sobą do pomówienia". Dziecko kopie nóżkami, pręży się, wygina i łka. Moja żona, o mentalności medyka, zauważa, że Lejli ma zimny brzuszek. Sądzę, że dolegliwość dziecka bierze się z powietrza, którego nałykało się, ssąc mleko z piersi matki, lecz może to ustąpić pod wpływem ruchu. Odwracam się i idę po podłodze ułożonej z koralowych płyt, gładkich i ciepłych, pozostawiając na nich mokre ślady stóp. Od roku żyjemy przy świetle księżyca. Lecz tej kończącej się już nocy księżyc nie świeci. Widać jedynie błysk palącego się daleko na morzu gazu i zapowiedź jutrzenki. Ponieważ znam pokój na pamięć, przy tej odrobinie światła poruszam się w nim swobodnie. Naprzeciwko mnie wisi portret szacha, pełnego majestatu w mundurze naczelnego skauta Cesarstwa Iranu; obok wisi zdjęcie Stalina z wieśniaczkami w chustach, trzymającymi grabie w dłoniach. Zrobiwszy zwrot, niczym żołnierz na musztrze, widzę po prawej stronie rząd zasłoniętych żaluzjami hakowatych okien, zza których dochodzi zapach morza; za każdą z kolumn sekretarzyk, ze spaczonymi szufladkami i rozsypującą się ich zawartością. Po

mojej lewej stronie także są sklepienia hakowe, a poza nimi taras, koralowa balustrada, baldachim drzew palmowych i śmieszna w swoim kształcie wieża. Pojawia się prażące słońce koloru miedzi. Oślepiony jego promieniami, a jeszcze bardziej pogrążony w głębokim smutku z powodu zbliżającej się udręki dnia, wiodłem wzrokiem wzdłuż śladów moich stóp i dalej, do drzwi prowadzących ku sypialni mojej żony; patrzyłem na stojący obok stół przykryty starym kilimem oraz na oprawioną w ramkę kolorową fotografię, w której odbijały się żółte promienie słońca. Jest to portret krewnego mojej żony, którego nazwiska ona nie zna, prócz zaszczytnego tytułu, jaki nosił: Aminulmulk* -Powiernik Królestwa. Dowiedziałem się czegoś o nim z książki Safarname (Dziennik podróży), którą napisał bądź podyktował. Znaleźliśmy ją (wraz z tłumaczeniem rosyjskim), kiedy przybyliśmy do tego domu. Przypominam sobie teraz, że ilekroć brakowało mi siły, aby stawić czoło trudnościom dnia, zawsze patrzyłem na to zdjęcie.

Wiosną tysiąc osiemset pięćdziesiątego pierwszego roku, w wieku dziewiętnastu lat, Amin odbył podróż do Europy poprzez Anzeli, Baku, Tyflis i Moskwę. W Petersburgu godzinami wpatrywał się w fontanny Peterhofu. Był świadkiem manewrów

wojskowych w Poczdamie. Płynąc z Kilonii na angielskim okręcie wojennym,

widział, jak na przednim pokładzie kapitan przygotowywał marynarzy do

niedzielnego nabożeństwa. Gdy zwiedzał zamek Windsor, czuł się nieswojo,

obserwując roznegliżowane damy. W ciągu trzech tygodni ranki i popołudnia

spędzał na Wystawie Maszyn w Crystal Pałace w londyńskim Hyde Parku. Jego

dociekliwość zauważyli i uwiecznili rysownicy „Puncha" i „Vanity Fair". Był w

odlewni armat w Woolwich, przyglądał się paradzie wojskowej w Al-dershot,

tańczył mazurki w Londonderry House. Jako gość pro-

* Arabskie - Amin al-Mulk (przyp. kons.).

fesora Pageta w Holland Park, przeprowadził rozmowy z byłymi oficerami armii,

ubiegającymi się o wyłączne koncesje na wyrąb lasów, eksploatację kopalń, linii

telegraficznych, uprawę bawełny, tytoniu, opium, regulację rzek i budowę linii

kolejowych. Zainteresowanym udzielał odpowiedzi dyplomatycznych. W Paryżu,

piętnastego marca tysiąc osiemset pięćdziesiątego trzeciego roku, sfotografował

się w słynnym studiu fotograficznym Nadara przy ulicy St. Georges'a. W Alpach,

na przełęczy Brenner, jego powóz wywrócił się, lecz on sam nie doznał żadnych

obrażeń. Następnie rok przebywał w Stambule. Potem zaciągnął się do służby cara

rosyjskiego, a w dzień Bożego Narodzenia tysiąc osiemset pięćdziesiątego piątego

roku w Sewastopolu, trafiony pociskiem z brytyjskiego moździerza, zakończył

życie.

Na fotografii Amin siedzi na ozdobnym fotelu, w wyhaftowanej, bogato zdobionej

ceremonialnej szacie i zielonym turbanie, symbolizującym potomka Proroka.

Patrząc w obiektyw aparatu fotograficznego, nie wygląda na zaskoczonego i nie

zdradza szczególnego zainteresowania, aczkolwiek jestem pewien, że nigdy

przedtem nie widział fotografa i aparatu. Jego lewa ręka spoczywa na stoliku

przykrytym plecionym krótkowłosym kilimem, zwanym tutaj gelimem. I chociaż

zdjęcie w niektórych miejscach zostało ręcznie ubarwione, widoczny na nim

gobelin jest z całą pewnością tym samym, na którym moja żona postawiła to

zdjęcie. Pewien rodzaj harmonii lub współbrzmienia pomiędzy pokojem, w którym

spaceruję teraz z moją córką, a fotograficznym studiem przy ulicy St. Geor-ges'a

w Paryżu zawsze mnie do głębi poruszał. Czasami nie wiem, gdzie jestem, w jakim

żyję czasie i kim jestem.

Na tym wizerunku Amin palcem lewej dłoni wskazuje na inną srebrną ramę, lub

raczej na tę samą ramę, lecz w dawnym jej wcieleniu, co jest przecież pozbawione

sensu. W każdym znajdującym się naprzeciwko kącie pokoju wabi mnie srebrna

lustrzana tafla osadzona w ramie i miota mną w tę i z powrotem, przenosząc

jednocześnie z jednej epoki w drugą, w nastroju niekończącej się ponurej presji,

jakby te dwa lustra ustawione były po to, aby stawić sobie czoło. Zaburzenia,

jakie odczuwam, powodują, że uprawiane przeze mnie pisarstwo bliskie

jest nonsensu. Ta pisarska pasja ma na mnie przemożny wpływ i szuka dla siebie

formy w języku arabskim, perskim i dawnym tureckim; towarzyszy jej jednak

poczucie beznadziejności -jakaś rozpacz, nieporęczność, poczucie śmierci i

zapomnienia. Kiedy pytam żonę o radę, odpowiada: „Skąd mam wiedzieć, ja,

kobieta, kompletna ignorantka?".

Dwanaście kroków do przodu, dwanaście do tyłu. Mam wrażenie, że gdybym mógł

odczytać, co napisał Amin, pomogłoby to i mnie, i jemu, gdziekolwiek on teraz

przebywa. Sądzę, że to, o czym myślę, co czuję, jest jego przesłaniem do

potomności, a więc do mojej żony, córki i także do mnie, ponieważ nie mam innej

rodziny. Myślę, że gdybym mógł zrozumieć to przesłanie, zapomnieć na chwilę o

sobie i przejrzeć się w nim jak w lustrze... (oczywiście, ty niedouczony

Angliku, jest ono wydrukowane na opak, potrzebujesz więc lustra, i jeszcze raz

lustra).

Moja żona jest piękna, przynajmniej taka mi się wydaje. Przy tym nie jest

całkowicie pozbawiona próżności. Jest absolutnie przekonana o swojej urodzie,

inteligencji, cnocie, odwadze, pobożności i dążeniu do ogólnej doskonałości.

Przypuszczam, że lustro nie jest jej potrzebne. Ma nóż, zawsze czysty, który

nosi na sznurku u pasa. Zdejmuje go, kiedy ją o to poproszę. Ja mam rewolwer,

zawsze go noszę i dbam, aby był czysty. Trzymając Lej li wysoko na lewym barku,

odpinając broń, przedmuchując lufę i czyszcząc ją, pamiętam o przesłaniu Amina

do potomności.

Nie jest arabskie, lecz perskie, pisane jednak alfabetem arabskim.

Daftar: rejestr, notatnik, zeszyt szkolny, biurko, urząd.

Adamijat: ludzkość, co może oznaczać, że jest tylko ludzkość pochodząca od Adama

i Ewy.

Chali: próżny, pusty.

Didam: widziałem.

Odwracam się i dostrzegam moją żonę stojącą w drzwiach. Zawsze jestem głęboko

poruszony, kiedy patrzę na nią i widzę, jak wygląda, i uświadamiam sobie, że

wyszła za mnie. Ma suknię rozchyloną na piersiach i szal; widać nóż na pasku,

włosy sięgające talii, przymrużone oczy krótkowidza i śpiocha. Pach-

nie mlekiem i cukrem. Emanujące od niej ciepło odurza mnie. Mówi:

- Widziałam księgę ludzkości. Jest nie zapisana.

Niechętnie mówi po angielsku. Nie chce używać zarówno języka angielskiego, jak i

francuskiego i kiedy - z braku właściwego słowa - zwracam się do niej w jednym z

tych języków, nie znajduję w jej oczach zrozumienia. Nie wiem, dlaczego

odstąpiła od swych zasad i co spowodowało, że Amin utracił optymizm. Sądzę, że

gdyby przez najkrótszą nawet chwilę mógł zobaczyć ją i jej córkę, natchnęlibyśmy

go optymizmem, gdziekolwiek się znajduje.

Kiedy bierze dziecko na ręce, jej piersi drżą. Prawym barkiem zsuwa koszulę.

Dziecko kręci się niespokojnie i kwili. Miota mną uczucie zazdrości. Otwieram

usta, szepcząc, jak bardzo także jej pragnę; że odczuwam głód jej ciała, że tak

długo na nią czekam i poczekam jeszcze tak długo, jak trzeba, lecz nie bez

końca. A ona uśmiecha się do dziecka przy piersi.

W dzieciństwie często śniło mi się, że jestem w więzieniu. Za każdym razem,

kiedy - choćby przez chwilę - czułem, że nie zniósłbym więziennego życia, że

lepiej byłoby nie żyć, ten obraz sennej zmory stawał się coraz mniej ostry i

przenikliwy, strzępił się, rozpływał, wcielał w nową postać, przybierając

kształt mebli w mojej sypialni. Jednakże ślady sennej mary pozostały,

przeplatając się z kształtami mego biurka lub fotela. Były widoczne w narożnym

basenie i drażniły oczy nawet wówczas, kiedy poranne światło przywracało

pokojowi jego rzeczywisty wygląd.

Takie właśnie uczucie przepełniało mnie teraz, lecz było ono przeciwieństwem

dawnego, jawiło się bowiem w postaci obrazu odbitego w lustrze. Postać mojej

żony zaczynała się zacierać. Spoglądała spoza twarzyczki dziecka i uśmiechała

się do mnie, jakby chciała powiedzieć: „W niej kocham także ciebie", lecz

ponownie oddalała się ode mnie. Przenikało ją światło, nie było to jednak

światło z owego snu ani to, jakie znamy. Idę ku nim, nie mogę jednak do nich

dotrzeć, ponieważ ja także się oddalam. Nagle odczuwam znajome wrażenia: ostry

piasek i lodowaty, dotkliwy wiatr uderzają mnie w policzki i słyszę monotonny

łomot drzwi. Sądzę, że zdołam coś z tego snu oca-

lić, jakieś wspomnienie jej zapachu lub dotyku, albo przynajmniej zachowam

głęboko mnie poruszającą świadomość jej istnienia lub twarzyczkę mojej maleńkiej

córeczki, właśnie kończącej trzeci miesiąc życia. Lecz wszystkie te uczucia i

obrazy są także ulotne: wędrują, oddalają się; w świetle lampy elektrycznej

każdy łomot drzwi wstrząsa nimi, kruszy je. Pozbawiony lęku, stoję śmiało

wyprostowany, ramiona otwarte, czoło pochylone, oślepiony.

Wiosną tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku, kiedy ceny ropy

poszły w górę, a Brytyjczycy wskutek niedoborów energii elektrycznej pozostawali

każdego tygodnia cztery dni w domach, po raz pierwszy wybrałem się w zagraniczną

podróż. W strugach deszczu czekałem dwie godziny, aby dotrzeć do połączenia z

prowadzącą na południe autostradą Ml. Potem, jako autostopowicz, samochodami i

ciężarówkami wędrowałem dalej, do Londynu, Dover, Ostendy, Kolonii, Monachium,

Klagenfurtu, Belgradu, Salonik i Stambułu.

W kawiarni Pudding Shop, na placu Sultanahmet, usiadłem naprzeciwko młodego

Niemca w marokańskiej kamizelce. Prowadził z Monachium do dealera w Tabrizie

jednego z dziewięciu używanych mercedesów z silnikami diesla. Przyłączyłem się

do konwoju, pomagając prowadzić samochód, aczkolwiek nie miałem prawa jazdy. W

świetle elektrycznych lamp Tabriz był wspaniały. Po nieoświetlonych, ciemnych

autostradach te jarzące się światłami ulice, stragany pełne słodyczy, zapach

kebabów w restauracyjkach, portrety szacha, pełne kokieterii i zachwytu

pogwizdywania i niekończące się opowiadanie dowcipów robiły wrażenie hedonizmu i

wielkiej rozrzutności. Autobusem dojechałem do Kazwinu, gdzie wypiłem butelkę

wódki z policjantem z drogówki i pod jedną kołdrą spałem z jego synami. W

Teheranie pożyczyłem dyplom, na Ferdousi Ave-nue, w zakładzie wykonującym usługi

kserograficzne, za pomocą fotokopiarki umieściłem na nim swoje nazwisko i wkrót-

ce znalazłem zatrudnienie w nowej szkole języka angielskiego dla kadetów

lotnictwa. Ten, niewymagający żadnego wysiłku, sukces w dążeniu do osiągnięcia

życiowych celów - zdobycie uniwersyteckiego dyplomu i dobrze płatnej posady -

napawał mnie dumą.

Zamieszkałem na dachu jednego z hoteli w śródmieściu, gdzie było sześć rzędów

stalowych łóżek bez materaców, powiązanych ze sobą wybrakowanymi wężami z łaźni

miejskiej. Tam skradziono mi kamerę i lornetkę oraz podręcznik gramatyki języka

perskiego panny Spencer. Był właśnie ramadan i siedemdziesięciu moich uczniów

pogrążonych było w letargu lub okopało się w domowych pieleszach bądź też z

wilczą żarłocznością rzucało się na przyniesione wczoraj sandwicze. W drugim

dniu pracy major, kierownik szkoły, podarował mi popielniczkę z onyksu, komplet

do pisania oraz oddał mnie pod opiekę Hindusa, który miał zapoznać mnie z

dydaktyką języka angielskiego. Pomyślałem sobie, że - niezależnie od wszelkich

powodów, dla których przybyłem do Iranu - w żadnym wypadku nie było moim

zamiarem wspieranie militarnego reżimu tego kraju. Poza tym słyszałem, że

Isfahan jest pięknym miastem.

W ciągu pół godziny miałem już nową pracę.

- Dałem panu moją najlepszą klasę, panie John z Uniwersy

tetu Bedford!

To był pan Dżamalzade, mężczyzna w średnim wieku, o postawie i wyglądzie

wiejskiej kobiety. Bez przerwy popijał wodę. Jego szkoła - Zabanchane, czyli Dom

Języków - mieściła się w Czahar Bagh, naprzeciwko hotelu młodzieżowego. Teraz

już naprawdę wpadłem w sidła własnych kłamstw.

- Dziękuję, panie dyrektorze. Postaram się nie zawieść pań

skiego zaufania.

Wpadające przez szybę na parapet okna promienie słońca wprawiały mnie w

doskonały nastrój.

Pan Dżamalzade przyjął niezwykle surową postawę.

- Musi pan wykazać siłę lwa i cierpliwość mułły!

Mówił wolno, akcentując samogłoski niczym lektor bądź poeta.

- Mój drogi, zadręczą cię. Twój poprzednik zrejterował.

- Proszę pana, dam sobie z nimi radę.

- Niestety, to nie jest takie proste, John. Musielibyśmy się

wówczas rozstać. - Mówiąc to, zaśmiał się.

Podczas przerwy woźny zaprowadził mnie do pokoju nauczycielskiego. Wchodząc,

zachowałem milczenie. Nie chciałem kolegów rozczarować.

- Panie Dżamalzade, nie mogę ich uczyć, są zbyt piękne.

Obecni w pokoju wpadli w zachwyt. Pan Dżamalzade nie

posiadał się z radości

- Panie i panowie! - Podniósłszy ręce, prosił o spokój, lecz

sam z trudem panował nad sobą.

Je meurs de seuf aupres de la fontaine. Chaud commefer, et tremble dent d dent.

- Villon, panie i panowie.

I zanurzył kubek w pojemniku z wodą.

- Musisz się ożenić, mój drogi - rzekła pani Mohrabba.

Uczyła początkujących języka perskiego.

- Jest to niemożliwe, skoro pani już jest mężatką.

- Wstydziłbyś się! - odparła i zaśmiała się.

- Człowieku, weź sobie, do cholery, jakąś sighe. - Pan Par-

win ukończył studia w San Diego.

- Co to jest sighe?

- Konkubina...

- ...dziewczyna...

- ...tylko dla miłości, nie dla małżeństwa...

- Lecz, drogi Johnie, nie z tej klasy, bo musiałbym cię

zwolnić.

- Pauvrejeun'homme...*

- Nie ma w tej klasie żadnych chłopców?

Zebrani w pokoju wpadli w popłoch. Zarumieniłem się.

- Dosyć! - krzyknął dyrektor, machając rękami. - Wprawi

liśmy naszego drogiego gościa w zakłopotanie.

* Biedny młody człowiek (wszystkie przekłady z francuskiego pochodzą od

redakcji).

Zadzwonił dzwonek na koniec przerwy, dyrektor wyszedł z pokoju pierwszy. Kiedy

mijał mnie, słyszałem, jak mamrotał:

...et tremble dent a dent.

Jego reakcja napełniła mnie odrazą. Pomyślałem, że obyczaje tego miejsca są

owocem uciemiężenia, samotności kobiet, postępowania autokratycznego reżimu, a

więc tego wszystkiego, czego nie pochwalałem. Nienawidziłem francuskich

turystów, wysiadających z klimatyzowanych autokarów przed hotelem Szach Abbas i

amerykańskich oficerów walczących w czwartkowe wieczory o miejsca w

turystycznych wycieczkach Irantour lub biorących udział w miłosnych eskapadach

do Indochin. Nienawidziłem bajecznie oświetlonej, wykutej w skale na południe od

miasta, cesarskiej korony rodu Pahla-wich. Bazar w mieście przecinały bulwary,

zza kolorowych szyb gołym tynkiem świeciły mieszkania. Spacerując, zbierałem,

pod okiem okrytego kaszmirowym szalem właściciela domu, strzępy rzeźb i

dekoracji. W długich rzędach pod sklepieniami siedzieli bez ruchu sprzedawcy,

pogrążeni w otępiającym zamyśleniu, otoczeni z czterech stron suknem, żelazem,

miarami, wagami, pieniędzmi i przygniatającym poczuciem związków i obowiązków

rodzinnych. Gdzieś tam był Bóg, lub raczej ucieleśniał się w owych czterech

kątach bazaru; do szaleństwa jednak doprowadzała mnie myśl, że ci mężczyźni

siedzący na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, obok stosów jaskrawych płócien lub

kasetek na banknoty, byli absolutnie pewni, że posiedli jedyną tajemnicę

istnienia.

Nie wiedziałem, co mogłoby to miasto wnieść do mego życia, w jaki sposób

wstrząsnąć nim, nadać mu sens, poruszyć je. Być może, gdybym więcej czytał,

wiedział, rozumiał, rozmawiał z ludźmi, mówił ich dialektem i poznał cztery

rodzaje stosowanego tutaj pisma, przedarłbym się przez tę szczególną zasłonę

świata turystyki, przemysłu i władzy wojskowej i poznał swój Isfahan. Sądzę, że

wiedziałem, iż zamieniam samotność mego domu w Anglii na samotność w Isfahanie;

lecz domniemanie, że samotność jest warunkiem bytu, nie należy do tych prawd

życiowych, które z łatwością akceptuje osiemnastoletni chłopak. Byłem zadowolony

ze swego pobytu za granicą, że jestem daleko od swoich rówieśników i ich

koleżanek,

z ich kolekcjami płyt z najnowszymi przebojami. Cieszyłem się, że kształtuję

swoją osobowość w osamotnieniu, bez świadków; myślałem przecież o sobie jako o

kimś szczególnym.

Nigdy nie obracałem się w wielkim towarzystwie i nauczyłem się żyć w samotności.

Pan Dżamalzade znalazł mi pokój w Dżolfie - za sto tomanów miesięcznie - u

żydowskiej wdowy, pani Mohandes; w tym niewielkim pokoju, przy końcu ślepej

uliczki zwanej Bombast-e Parwiz, którego małe okienko wychodziło na drzewo

pigwy, dzieliłem swój dzień i wykorzystywałem każdą jego część niezwykle

oszczędnie, z wielkim dla siebie pożytkiem, jak posiadaną drogocenną własność.

Po południu, po lekcjach, oglądałem pomniki, studiując ich architektoniczne

detale. Rysując je, prowadziłem dyskurs z teologami. Był to dialog głuchych,

przypominał sytuację kupca z epoki elżbietańskiej, stającego przed sądem szacha

Abbasa. Uczyłem się kaligrafii i wystukiwania klasycznych taktów na bębnie. Na

bazarach odwiedzałem stragany z dywanami i starzyzną. Pani Mohandes nie

aprobowała mego stylu życia, ponieważ nie założyłem rodziny i związałem się z

handlarzami antyków i nałogowymi palaczami opium. Widziałem, że mnie nie lubi, a

robienie na kimkolwiek złego wrażenia nie było w moim zwyczaju, chyba że o to mi

chodziło.

Musiałem żyć oszczędnie. Udzielałem jedynie pięciu lekcji tygodniowo, zarabiając

osiemdziesiąt tomanów. Z tej sumy pięćdziesiąt pochłaniał czynsz i lekcje, które

pobierałem. Zachowałem trzy pięciofuntowe czeki podróżne American Ex-press,

ukryte w moim pokoju pod gelimem, ponieważ potrzebowałem ich do opłacenia promu

w drodze powrotnej do Anglii. Bilet na prom kosztował 5,90 funta, lecz z powodu

inflacji mógł być droższy. Na życie pozostawało mi więc dziennie pięć tomanów.

Śniadanie przyrządzałem w kuchni, na oczach terroryzującej mnie służącej pani

Mohandes. Pięć tomanów musiało wystarczyć na skromny obiad, który jadłem w swoim

pokoju, kieliszek soku z tamaryszku i - tuż po wyjściu z lekcji - na placek

chlebowy, kupowany na straganie poza Haszt Beheszt. Zawsze więc byłem głodny i

skłonny przyjąć każde zaproszenie. W tym mieście dopisywało mi j e nie można

było tu kupić nawet mydła d^JeKnia,

szy się z propozycją wypicia herbaty, zjedzenia lodów szafranowych czy solonych

pestek melona, owiniętych w gazetę.

Bardziej doskwierała mi żądza posiadania. Co chwila spotykałem przedmioty, o

których marzyłem, a których posiadanie -jak sądziłem - zmieniłoby moją

osobowość. Jednak kosztowały od dwudziestu pięciu do stu funtów. Wspólne dla

tych wszystkich wspaniałości ze szkła, porcelany, brokatu nie było ich

urzekające piękno czy wyjątkowa oryginalność, lecz to, że dawały pewien pogląd

na inny świat i wyrabiały wobec niego odpowiednią postawę. Były reliktami handlu

z zupełnie innego świata. W mojej wyobraźni powstała swoista mapa. Znajdowały

się na niej opustoszałe dzisiaj miasta bądź całkowicie wymarłe i zamulone porty,

od których świetności minęły wieki; potężni władcy, walczący o kamieniołomy dla

budowy nowych miast - Pragi, Moskwy, Baku, Buchary, Kaszgaru, Buszehru, Maskatu,

Zanzibaru, Isfahanu - które zaludniłbym w swojej fantazji.

W piątki, kiedy wszystkie muzea, sklepy i kina były zamknięte, moja wyobraźnia

całkowicie zawodziła. Wówczas mogłem godzinami stać na chwiejącym się starym

moście przecinającym rzekę, głodny, nieważki, głośno powtarzając niektóre strofy

Forugh Farrochzad*:

Ach jak spokojnie i dumnie przemijało

moje życie jak strumień obcości,

lecz w sercu ciche piątki opuszczone.

Ponieważ autorka tego wiersza była kobietą piękną i nieszczęśliwą - zginęła w

Teheranie w wypadku samochodowym, nie należała do rozkosznych trzpiotek,

prowadząc rozmowę nie skrywała swej twarzy w czadorze - nabrałem głębokiego

przekonania, że jeżeli za mego życia była jedna tak wyjątkowa oso-

* Forugh Farrochzad (1934-1966)- poetka perska, która pierwsza odważyła się

pisać o problemach dotyczących kobiet; autorka poezji miłosnej (przyp. kons.).

** Fragment wiersza Forugh Farrochzad Smutny piątek, przeł. Zofia Józefo-wicz-

Czabak - z tomu I znów powitam słońce, wybrała Barbara Majewska, Warszawa 1980

(przyp. kons.).

ba, z całą pewnością będzie jeszcze jedna. W kwietniu rzeka zamieniała się w

bagno. Spacerowałem wówczas wzdłuż jej brzegu, nie zważając na porzucone puszki

po pepsi, wygasłe paleniska, rozrzucone gazety, suche skóry owcze i łajno, lub

też szedłem ścieżką, która biegła pomiędzy polem melonów i błotnistymi wałami,

gdzie kwitły drzewa granatów, a mali chłopcy przerywali swoje gry i zabawy,

podbiegali do mnie, głośno wołając: „Good morning!", ćwicząc angielską wymowę. W

jednej z wiosek nad rzeką rosły trzy drzewa orzechowe, a pod nimi mieścił się

grobowiec świętego, otoczony zielonymi sztachetami i flagami. Spytałem, kim był

zmarły, lecz nikt nie wiedział; w końcu, aby sprawić mi przyjemność, wymieniono

jakieś nazwisko. Pomyślałem, że w błogim nastroju przespałbym wieczność w cieniu

tego ogromnego drzewa, korzystając z prawa do sukcesji spoczywających tu ludzi o

dziwacznych dla mnie nazwiskach.

Nawet w piątki nie odczuwałem nudy i nie dręczyła mnie samotność, ponieważ obce

były mi tego rodzaju uczucia; a poza tym nie zawsze czułem się samotny. Czasami,

po odebraniu listu na poste restante od mego starego nauczyciela języka

francuskiego, siadając na skraju zrujnowanej fontanny i rozkoszując się

podmuchem wiatru, pochłonięty i podniecony lekturą korespondencji, w pełni

zdawałem sobie sprawę, że jestem obserwowany; że ktoś - nie ogrodnik strzygący

klomby i nie listonosz - uważnie mi się przygląda. Nie było to metafizyczne,

religijne odczucie czegoś niezwykłego, nigdy bowiem nie myślałem o Bogu; osoba,

która mnie obserwowała, a której swoje intencje wyraziłem dokładniej i w sposób

bardziej zrozumiały gestami, była istotą ziemską, a - mówiąc dokładniej -

kobietą. Nie była moją matką; była raczej istotą, która uosabiała i skupiała w

sobie całe moje zainteresowanie i całą mądrość, jaką chłopiec zwykle przypisuje

swojej matce, oraz uwielbienie, jakim ją darzy, nawet jeżeli nigdy jej nie znał.

Czasami, spacerując pod rozłożystymi platanami w Haszt Be-heszt, jeśli

zobaczyłem idącą wzdłuż drzew dziewczynę ze skrzypcami, całkowicie zatopioną w

swoich myślach jak w czadorze, wydawało mi się, że życie moje jest nie do

zniesienia.

Nie sądziłem, że podołam jego trudom nawet w tak odległym mieście.

W chwili takiej jak ta otworzyłbym otrzymany list lub poszedł nad rzekę i do

pewnego stopnia zrezygnował ze zbyt śmiałych zamierzeń. Porzuciłbym

teraźniejszość w poszukiwaniu swego rodzaju historycznej przyszłości.

Wiedziałem, że jestem twardym facetem oraz że te widoki, głosy, doznania i

zapachy, które nie mają dla mnie dzisiaj żadnego znaczenia, po wielu latach, we

wspomnieniach, staną się źródłem najsilniejszych przeżyć; że ubolewając nad

przeszłością, będę doznawał szczęścia. Sądziłem, że pewne cechy szczególne tego

miejsca -być może właśnie pasmo murów otoczonych nie wypalonymi cegłami, niebo

błękitne, sklepienia budynków, wspomnienie kojącego chłodu w najgorętsze

popołudnie - powrócą do mnie w przyszłości, przynosząc uczucie zarówno smutku,

jak i rozkoszy. Lecz w owym czasie Isfahan nie był dla mnie miejscem głębokich

przeżyć i doświadczeń, lecz przygód. Znaczenia nabierał tylko wtedy, kiedy w

wyobraźni dzieliłem się mymi wspomnieniami w ojczyźnie, w moim domu, przed

urojonym audytorium Brytyjczyków. Pewnego dnia - jestem tego pewien -

westchnąwszy, powiem: „Och tak, to jest miniaturowy zegarek zrobiony w Berlinie

w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku dla klientów na rynek

wschodni. Nie otwieraj go, jeżeli łatwo ulegasz przerażeniu. Dostałem go w

Isfahanie, w latach siedemdziesiątych, kiedy byłem studentem, od faceta, który

miał sklep na górnej arkadzie przy Mej-dan-e Szah. Nazywał się Mo'in. Biedak

zapił się na śmierć...".

Nawiasem mówiąc, taki właśnie żywot wiódł pan Mo'in. Pewnego dnia, po zajęciach

szkolnych, wpadłem do jego sklepu, zaciekawiony rosyjską porcelaną wystawioną za

brudnym oknem. Spędziłem tam całą noc i na drugi dzień ledwo zdążyłem na

zajęcia. To miejsce nie dawało mi spokoju. Było brudne i panował w nim chaos;

przypominało właściciela, który sypiał na stosie dywanów, zagrzebany w

szafranowych włóknach i rozsypanym ryżu, nieogolony i pijany zawsze do utraty

przy-tomności. Zapragnąłem doprowadzić do porządku zarówno sklep, jak i jego

właściciela; oddzielić rzeczy ewidentnie dobre od niewiele wartych. Przebrawszy

stos gelimów przeznaczo-

nych dla małżeństwa z Ulm, natknąłem się w sklepie na dzie-cięcą kołderkę ze

zgniłego perkalu, którego czerwień i granat wypłowiały prawdopodobnie w połowie

osiemnastego wieku. W głębokim mroku znajdowałem na półkach brudne, pokryte

patyną czasu dziwne przedmioty: dzbanki z brązu, tanią chiń-ską porcelanę typu

familie rosę, wyszczerbione stare monety i malowane lustra, w ramach z

wyschniętej masy papierowej, kleju i gipsu, a także przedwojenny rewolwer Smith

& Wesson, z dwiema mosiężnymi kulami w kaburze uszytej z bawełny. W przedmiotach

tych dostrzegałem przeciwieństwo tych wartości, które na zawsze przestały mieć

dla mnie jakiekolwiek znaczenie, jak na przykład przeżywanie wielkich wydarzeń,

wojen bądź rewolucji, możliwość szczerej rozmowy z szachem albo wspomnienie

dziewczynki, która zdejmuje welon. Przyszło mi raz na myśl, że Mo'in mógł mieć

rację, iż tylko ludzie samotni wiedzą, co ma wartość, a co jest jej całkowicie

pozbawione; że tamto niemieckie małżeństwo bardziej było zadowolone z dywanika

wysłanego im pocztą i zaszytego w płótno żeglarskie niż ja z kebabu kupionego w

sklepie lub dziecięcej kołderki nabytej dla żartu, co tak rozbawiło Mo'ina.

Rewolwer po prostu ukryłem w naczyniu, bo nie chciałem, by go sprzedano.

Mo'in uważał mnie za postać komiczną. Zwykł rozmawiać na mój temat w mojej

obecności, ponieważ trudno mu było pojąć, że cudzoziemiec, istota równie mało

znacząca jak tutejsza dziewczyna, mógł znać jego język lub wiedzieć cokolwiek o

czymkolwiek. Kiedy jeden z jego „pośredników" -jak nazywał ubiegających się o

jego względy handlarzy starzyzną, dostarczających mu przeróżnego rodzaju

przedmiotów - przyniósł żeliwny świecznik, który uznałem za śmieć, usłyszałem,

jak wypowiedział to moje określenie po persku: aszghal. Całymi dniami je później

powtarzał ze zdziwieniem i rozbawieniem. Kiedy zszyłem postrzępione brzegi

dywanu gustownym szwem, wystawił go na balkonie i długo o tym rozmawiał z

przyjaciółmi. Powierzał mi klucz od sklepu, lecz tylko dlatego, że zapominał go

zamykać. Wiedziałem, że mnie lubi nie z powodu mojej białej twarzy i zaufania,

jakie z reguły budzili europejscy turyści, lecz za moją pomysłowość. Ja zaś

lubiłem

go, jak sądzę, ponieważ zawsze miał pod ręką wódkę i pistacjowe orzechy od

Kermana i lunch od żony, przywieziony taksówką w zamkniętych naczyniach (żonę

zgryźliwie nazywał ministrem wojny); ponieważ okazywał mi dużą bezinteresowność;

ponieważ opłacał wycieczki do Kurdystanu i Abade; ponieważ miał fatalną opinię;

ponieważ był szczerbaty i wreszcie - ponieważ w ciągu dnia nie chciałem wracać

do Dżolfy i pani Mohandes. Zauważyłem w jego opilstwie i pogardzie, jaką

okazywał środowisku miejskiemu, w jego anarchicznej postawie i pełnych jadu

bluźnierstwach chęć ośmieszenia i poniżenia pokutujących jeszcze tu i ówdzie

pozostałości starych poglądów i postaw. Mo'in przypominał Chajjama*, lecz nie

miał jego talentu i nie był koneserem wina, wypijał natomiast olbrzymie ilości

wódki; lub raczej - w Anglii tego rodzaju myśl nigdy nie wpadłaby mi do głowy -

Chajjama, który był symbolem pewnej postawy duchowej, tego wszystkiego, co

wyrażały jego poetyckie czterowiersze, tłumaczone w Europie jako owoc samotnego

geniusza. Życie i dzieło Chajjama było w gruncie rzeczy przez wieki marzeniem

takich ludzi jak Mo'in, podszywających się pod wielkość poety, ponieważ tylko

wówczas o nich mówiono i naśladowano ich. Gdy Mo'in podczas przerwy na lunch

chrapał jak smok, uczyłem się perskiego, siedząc na chwiejnym tronie z dywanów

lub chodząc boso na palcach, zniewieściały, oddający się umysłowym rozkoszom,

niepewny siebie.

Pewnego popołudnia, dziewiętnastego kwietnia tysiąc dziewięćset

siedemdziesiątego czwartego roku (23 farvardina 1353), zasnąłem i obudziłem się

w sklepie pełnym aniołów. Ich głosy były niczym światło w zakopconym sklepie.

Podniosłem się, oparłem o ościeżnicę oddzielającą dwa pokoje i zobaczyłem

dziewczynę w czarnym modlitewnym czadorze. Za nią wibrowały i unosiły się

ożywione głosy dziewcząt, niczym gruchanie gołębi na dziedzińcu Meczetu Szacha,

ale postać w drzwiach stała nieruchoma. Dostrzegłem skraj jej spódniczki o

lekkim, delikatnym niebieskim odcieniu i krótkie białe skar-

* Omar Chajjam (zm. ok. 1123) - perski poeta, autor słynnych czterowierszy

(rubajjatów), matematyk (przyp. tłum.).

petki. Była to część obowiązkowego stroju szkolnego dziewcząt szkół średnich w

Isfahanie. Kiedy spojrzałem w jej oczy, były tak intensywnie ciemne, jakby

wchłonęły całą czerń pokoju; jednak czerń tych oczu nie pozbawiała ich światła,

sama w sobie była bowiem blaskiem, jakiego do tej pory nie doświadczyłem i nie

wiedziałem, że istnieje. W spojrzeniu malowała się melancholia.

W głównym holu sklepu siedziało w kręgu na dywanie około dwudziestu dziewcząt.

Mo'in, poruszając nerwowo łokciem, kciukami, a nawet nogami, rozgniatał na

prawej ręce tytoń z papierosa. Znów wzrok mój padł na postać w czarnym czadorze,

stojącą w zastygłej pozie. Nie budziła zainteresowania, była sztywna. Mogła być

trudna w obejściu, uboga lub bogata, zbyt sprytna lub otępiała, niezbyt ładna

lub zbyt ładna, wy-znawczynią kultu Bahai lub religii chrześcijańskiej i wręcz

niesamowita.

- Witam, mamzilsl Nazywam się John, przybyłem z Anglii.

Jestem nauczycielem języka angielskiego w...

- Zabanchane, wiemy.

Pod urokiem jej czarnych oczu zapadłem się pod ziemię. Poczułem, że jest

zakłopotana i odsunąłem się nieco. W tej właśnie chwili, poprzez bawełniane

włókna jej spódniczki oraz cza-doru, czułem nie tylko jej bieliznę, lecz także

skórę, jakby tego ranka po przebudzeniu się ciążyła jej cała kibić, biust i

biodra. Była spięta. Spojrzałem w stronę kręgu dziewcząt i nagle jedna z nich, z

odsłoniętą twarzą w okularach, zwróciła się do mnie:

- To jest nasz klub, proszę pana. - Słowo „klub" wymó

wiła, przedłużając samogłoskę.

- Nie jestem żaden „pan", nazywam się John. John Pitt.

Mieszkam w Bombast-e Parwiz w Dżolfie, u pani Mohandes...

- ...Pan John.

Pan Mo'in, bezwzględny i szalony, jak nakręcona zabawka zapalał swego ulubionego

papierosa. Pomyślałem: „Nic tu po tobie, chłopcze, doniosą twoim studentom i to

się nigdy nie skończy".

- Co to za klub, mamzil?

- Och, młode jesteśmy, nic nie mamy, a chcemy wszystkie-

go. Chcemy znać angielski, być przyjaciółkami, palić papierosy i słuchać

muzyki...

- Black Sabbath!

- Tom Jones!

Pan Mo'in przyklęknął, głęboko zaciągnął się papierosem, pocałował dziewczynę w

odsłoniętą buzię, wdmuchnąwszy jej do płuc dym papierosa. Byłem tym widokiem do

głębi wstrząśnięty. Dziewczyna wzięła papierosa, zaciągnęła się głęboko i

pocałowała sąsiadkę w usta. Pomyślałem: „Perskie dziewczyny nie są podobne do

tych; są poważne, nieśmiałe i skłonne do tycia". Mo'in obiegł siedzące w kole

dziewczęta, skradając im całusy. Ta z odsłoniętą twarzą była w ekstazie,

chwyciła się rękami za głowę. Mo'in mógł dać jej haszysz. W tym momencie

pomyślałem: „Panie Mo'in, jeżeli dotknie pan dziewczyny obok mnie, przysięgam na

Boga, zabiję pana". Siedząc przy niej na dywanie, czułem, jak drży.

- A czego pani chce, mamzill - zapytałem, rzuciwszy

okiem na jej czarną, surową sylwetkę.

- Chcę być wolna, proszę pana.

W jej spojrzeniu i postawie było coś, co obezwładniało Mo'ina. Czubkami palców

chwyciła poprzez czador papierosa i podała mi go, lekko dotykając przegubu mojej

ręki. Odwróciła się; poczułem na ustach smak jej bawełnianej bielizny, a potem

promieniujące ciepło jej policzków; zobaczyłem oczy zasnute lekką mgłą i

poczułem zapach przypominający woń kwiecistych klombów w miejskim ogrodzie tuż

po deszczu. Głęboko zaciągnąłem się papierosem. Owładnęły mną fale emocji -

smutku, wrogości i gniewu. Dotarły one do Czarnych Oczu i rozbiły się niczym o

skałę. Minęły, tak jak wszystko w życiu mija, nawet przemijanie, gdy przestaje

istnieć czas -jak mawia nasz mistrz Dżalaluddin Mouławi w drugiej księdze swoich

rozpraw, którą przeczytałem w domu w Anglii, właśnie w Anglii.

Kiedy spojrzałem wokoło, zorientowałem się, że zarówno moja sąsiadka, jak i

wszystkie pozostałe dziewczęta znikły, pan Mo'in spał, a ja spóźniłem się na

lekcję kaligrafii. Biegłem wzdłuż rozgrzanego Mejdanu do bramy bazaru; mężczyźni

podnosili się z kamiennych ław i wyrażali swoje zdziwienie;

uliczne gmachy i place tańczyły w moich oczach, a w uszach brzmiały strofy

Chosrow i Szirin:

Jak często ukochany stoi pod twymi drzwiami z rozwianym

włosem, A ty masz mętny wzrok, zgaszony snem.

przeł. Ludmiła Marjańska

- Pan nigdy nie da sobie rady z kaligrafią.

Kręciłem się po ulicach w tę i z powrotem. Przed bramą bazaru, rozbrzmiewającego

stukotem młotów i syczeniem palników gazowych, gdzie sprzedawano przedmioty z

mosiądzu i miedzi, stał człowiek w kiepskim ubraniu i brudnym krawacie oraz w

filcowym kapeluszu, jaki noszą zwykle Baktryjczycy. Jego długie włosy i

opadające wąsy siwiały przedwcześnie, jakby były opalone. Ubranie na nim

wisiało. Nie był Irańczy-kiem, lecz jak na Europejczyka wyglądał zbyt biednie,

był smutny i źle ubrany; może był Polakiem lub Bułgarem albo kimś w tym rodzaju,

pracującym w nowej stalowni.

- Sądzę, że czasami brak umiejętności można nadrobić wy

tężoną pracą - ośmieliłem się powiedzieć.

- Niestety, nie można. Bo wtedy ja także odniósłbym sukces.

Śmieszne było jakiekolwiek porównanie nas. Spytał:

- Czy mogę mieć przyjemność towarzyszenia panu na spa

cerze?

- Obawiam się, że jestem nieco zajęty...

- Proszę się nie obawiać, nie jestem homoseksualistą. -

Jego subtelny uśmiech poruszył mnie. - Mam nadzieję, że wy

baczy mi pan tembr mego głosu.

- Mogę zapytać, z kim mam przyjemność rozmawiać?

- Przyjemność jest po mojej stronie. Nazywam się Riaza-

now - odparł, biorąc mnie pod ramię i prowadząc w stronę bul-

warów. - Pan jest John Pitt, student filozofii orientalnej na

słynnym Uniwersytecie Bedford w Anglii.

Zatrzymałem się.

- Skąd, na Boga, pan to wie?

- Każdy w Isfahanie wie. Nie mam żadnego innego zajęcia

prócz włóczenia się. Wyraźnie widać, że jestem głupcem

i próżniakiem, jestem także konsulem generalnym Związku Socjalistycznych

Republik Radzieckich w Isfahanie. Bez zgo-dy Ministerstwa Spraw Zagranicznych w

Teheranie nie mogę opuszczać miasta, nie mogę także przyjmować gości ani też z

kimkolwiek rozmawiać z obawy przed Sawakiem*.

- Ja rozmawiam z panem z przyjemnością.

- Pan jest Anglikiem, należy pan do szczęśliwej rasy. Czy

możemy pospacerować w Czahar Bagh?

- Dlaczego nie?

- Rzeczywiście, dlaczego nie? Wie pan, że kiedy nasze kra

je podzieliły biedny Iran na dwa obszary wpływów, Isfahan był

miastem granicznym? Nasz konsulat, znajdujący się na Gór

nym Czahar Bagh, i wasz przy Dolnym Czahar Bagh wyzna-

czały granice panowania każdego z naszych krajów. Spaceruje

my teraz na obszarze niepodlegającym regułom politycznych

wpływów i konfliktów.

Sala Rex Cinema, gdzie wyświetlano western z Włoch, nag-le wydała mi się

miejscem uroczym.

- Oczywiście każdy na tej ulicy zieleniarz, sprzedawca nu-

gatów, pijak, gołębiarz i pederasta chciał być zarówno rosyj-

skim, jak i angielskim agentem i roił sobie, że jest tak ważną

figurą we współczesnym świecie, iż żadne z wydarzeń ostat-

nich siedemdziesięciu lat nie może pomniejszyć jego roli.

Doszliśmy do alei biegnącej wzdłuż rzeki. Tarmakadam błyszczał w promieniach

zachodzącego słońca. Mijały nas cię-żarowe mercedesy, wielkie jak góry. W pewnej

chwili Riaza-now zatrzymał się i spytał:

- Dlaczego jest pan taki szczęśliwy, panie Pitt?

- Ponieważ jestem zakochany.

Klasnął w ręce.

- Niech cię Bóg błogosławi! - Spojrzał na mnie oczyma

pełnymi smutku i zdziwienia. - Czy wolno mi, korzystając

z przywileju naszej krótkiej znajomości, zapytać o nazwisko

ukochanej?

* Sawak - policja polityczna za panowania szacha Mohammada Rezy Pahla-

wiego (przyp. tłum.).

- Wolno panu, lecz ja nie znam jej nazwiska i nie wiem,

gdzie mieszka. Szukam jej.

Idąc chodnikiem ulicy oświetlonej lampami gazowymi, gapiliśmy się na tłum kobiet

w obcisłych czadorach, podkreś-lających ich piękne kobiece kształty.

- Czy mogę zapytać, kierując się szlachetną intencją oraz

bezinteresowną chęcią udzielenia rady, o zalety ukochanej?

- Ma czarne oczy, urocze stopy i jest wysoka.

Riazanow głęboko westchnął.

- W Isfahanie wszystkie kobiety są wysokie, czarnookie

i mają ładne stopy. Dlatego właśnie życie tutaj stanowi taką

udrękę ducha.

Poczułem się głęboko urażony tym uogólnieniem, dlatego dodałem:

- Jest smukła jak drzewo cyprysowe na wiosnę. Ma lśniące

usta, perłowe zęby, jej rzęsy przypominają włócznie wroga,

a kibić ma smukłość włosa. Wydaje mi się, że twarz jej przypo

mina księżyc tuż po wynurzeniu się z chmur. Jej głos ożywia

piękno róży i nastraja słowiki do śpiewu.

Riazanow zastanowił się chwilę.

- To oczywiście szalenie ułatwia sprawę. Panie John, pan ją

odnajdzie. Ani przez chwilę proszę nie wątpić, że ją pan odnaj

dzie. A wówczas udzielę wam ślubu. - W półmroku jego twarz

zajaśniała uśmiechem. - Jako konsul zawsze chciałem udzielać

ślubów. Czy twój ojciec jest tutaj?

- Nie, proszę pana.

- Mogę zastąpić panu ojca. - Potem uderzył się ręką w gło

wę. - Oczywiście jest pan muzułmaninem?

- Należę do Kościoła Szkockiego.

- Szkocja ma swój Kościół? Co za niespodzianka! Lecz

ukochana jest muzułmanką.

- Oczywiście.

- To pan również musi być muzułmaninem.

- Dlaczego?

- Musi pan być, drogi Johnie. Jak bowiem zobaczy pan

twarz swojej ukochanej? Mówi pan po arabsku?

- Nikt nie mówi po arabsku. Nawet Arabowie nie mówią po

arabsku.

I

27

- Bóg przemawia po arabsku. Proszę uprzejmie powtarzać

za mną: la ilaha Ula (A)llah...

- la ilaha Ula (A)llah...

- ...wa Muhammadun...

- ...wa Muhammadun...

- ...rasulu (A)llah.

- ...rasulu (A)llah.

- ...wa Ali wali (A)llah.

- ...wali (A)llah.

- Teraz jest pan już muzułmaninem.

- Tak łatwo i prosto?

- To dopiero początek. A teraz, jako starszy, z bólem muszę

pana pożegnać. Ej, Hasan!

Wpatrywaliśmy się w długie nasypy z mułu, biegnące wzdłuż rzeki, i

wsłuchiwaliśmy się w szelest liści drzew na wałach oraz czyjeś mruczenie i

szemranie za ponurą bramą. Nagle doznałem uczucia lęku, że mógłbym nie zobaczyć

więcej Riazanowa.

- Kiedy będę miał zaszczyt zatelefonować do pana? Nie

obawiam się tych wypierdków z Sawaku.

- Powiedziane dosadnie, lecz niezbyt mądrze. Oni pana in

wigilują.

Odwróciłem się i poczułem się głupio.

- Ej, Hasan, haszaszl - Odsunął się nieco ode mnie. - Cza

sami jestem w kiepskim nastroju i mimo że ma pan prawo tego

oczekiwać, nie mogę służyć panu swoim towarzystwem. Sądzę

też, że powinniśmy pozwolić, aby opadły emocje wywołane

naszym szczęśliwym spotkaniem, tak jak cichną fale na wzbu

rzonej wodzie w stawie rybnym. - Przyglądał mi się wnikli

wie. - Lubi pan muzykę klasyczną?

- Oczywiście.

- Ja nie. Jutro wieczorem będzie u mnie ktoś, kto gra na

orientalnej lutni. Jest wielkim nudziarzem, agentem Sawaku

i udaje niewidomego. Dla pana będzie jednak lepiej, jeżeli na

stępnym razem nie spotkamy się sami. Niestety, gra godzinami

i czuje się dotknięty, jeżeli wypijam przy nim zbyt wiele her

baty.

Jakiś stary człowiek potknął się o bramę i spojrzał na nas

wzrokiem sędziwego mędrca. Wyglądał niczym abakus na biurku pana Mo'ina. Czy

jest jeszcze ktoś, kogo biedny pan Riazanow mógłby darzyć zaufaniem?

- Z największym zainteresowaniem wysłucham koncertu.

- Do widzenia, panie Johnie.

- Do widzenia panu.

Pochylił ramiona, aby przejść przez drzwi w bramie.

W Isfahanie, mieście liczącym co najmniej ćwierć miliona mieszkańców, było ponad

tuzin szkół średnich dla dziewcząt. Ponieważ prowadziłem zajęcia w Zabanchane,

wiedziałem na ten temat więcej niż niejeden ekspert w mieście. Z tych szkół

tylko dwie znajdowały się w obrębie jednej mili od Mejdan-e Szah. Pomyślałem, że

jest to miejsce na tyle oddalone, aby dziewczęta zdołały powrócić do domu, zanim

matki zauważą ich nieobecność. Spośród tych dwóch jedna szkoła średnia, Is-

lamija, była fundacją religijną, a nie sądziłem, że dziewczęta, które spotkałem,

stanowiły muzułmański odpowiednik sióstr z żeńskiego klasztoru; lecz druga

szkoła, nosząca imię cesarzowej Farah Diby, była najbardziej ekskluzywna i modna

w mieście. Dlatego uczęszczały tam panna Maszrute i panna Bord-bar, a żadne inne

moje uczennice nie mogły się tym pochwalić.

Następnego dnia na ulicy biegnącej od Czahar Bagh tłoczyły się limuzyny z

kierowcami. Stary człowiek rózgą ponaglał dziewczęta przechodzące przez bramy.

Trzepocząc czadorami, nie zwracały na niego w ogóle uwagi. Stojący na chodniku

policjant krzyczał przez głośnik na wszystko i na wszystkich. Kiedy wracałem,

znów zaczął krzyczeć i z zażenowaniem stwierdziłem, że tym razem na mnie.

Zrobiłem koło, wędrując do Czahar Bagh i Zabanchane, i czułem do siebie odrazę:

w ciągu zaledwie miesiąca przejąłem zwyczaje tego miejsca, gdzie dziewczęta

uważa się za istoty, które trzeba strzec jak skarbu, nieobliczalne i niegodne

zaufania, i które spod straży trzeba wykradać. Myśl, że mogłyby, podnosząc z

ziemi swoje

rzeczy lub uciekając przed rózgą odźwiernego, zauważyć zza jednego z tych

mercedesów moje infantylne zaciekawienie, skłaniała mnie do chyżej ucieczki.

Podczas długiej drogi powrotnej z sowieckiego konsulatu oraz w czasie snu

ostatniej nocy dziewczyna moich marzeń zajęła w moim życiu miejsce wszystkich

autorytetów. Jej osąd miał dla mnie wartość samą w sobie, stała się arbitrem

rozstrzygającym o tym, co jest dobre i prawe. Zacząłem miewać skurcze żołądka,

wydawało mi się, że stoję na skraju wieżowca lub gdzieś nad przepaścią. Tam w

dole, z ledwo widocznych zarysów ulicy i konturów przywierających do siebie

willi, dochodził drażniący zapach pnącej się na wysokich murach winorośli.

Czułem wówczas, że jest tam śmiertelna pustka, która oznaczała, że będę wiódł

życie na zawsze pozbawione widoku Szirin. Pomyślałem sobie: jest przecież na

świecie mnóstwo dziewcząt. W ciągu jednego, dwóch miesięcy zaoszczędzisz tyle

pieniędzy, że wyjedziesz stąd do Afganistanu lub Kaszmiru. Kiedy jednak

znalazłem się w Czahar Bagh, w zgiełku samochodowych klaksonów, kiedy poczułem

na policzkach zimne promienie słońca, za-pach tytoniu i smak sorbetu z melona,

zafascynowany malowniczym obrazem siedemnastowiecznej architektury miasta -nie

mogłem zebrać się w sobie i, prawdę mówiąc, nie chcia-łem. Jako dziecko często

stroiłem miny i ktoś, ostrzegając mnie, powiedział: „Chłopcze, zmieni się wiatr

i zostaniesz z taką gębą do końca swoich dni". I coś takiego stało się, kie-dy

poczułem zapach silnego wiatru z nieznanego mi miejsca, zapach wiatru, który

przeszył sklep ze starzyzną na Mejdan-e -nie byłem już sobą.

Ostatecznie idę dzisiaj wieczorem na obiad - pomyślałem sobie.

Ogród Riazanowa był piękniejszy, niż sobie wyobrażałem. Powitał mnie Hasan i

poprowadził wyłożoną kafelkami ścież-ką do drzwi wejściowych domu. Szedłem

pomiędzy lampami z kutego żelaza, jakie spotyka się w paryskich parkach. W po-

dmuchu wiatru liście rzucały migoczące światła i cienie. Minąłem zbiornik z wodą

i zobaczyłem dalej, po prawej stronie ścieżki, drewnianą chatkę, z której

poprzez zabarwione szyby

rozchodziły się drgające różowe i niebieskie promienie, jakby w środku paliły

się świece.

Riazanow, w piżamie w paski i mycce, siedział na kanapie oparty o poduszkę.

Przed nim stał kociołek z polerowanego mosiądzu; małymi szczypcami wyjmował z

niego kawałki węgla drzewnego. Na kolanach trzymał fajkę z długim, drew-nianym

cybuchem i porcelanową miseczkę z przekalkowanym wizerunkiem

dziewiętnastowiecznego szacha. Na mój widok nie zareagował, nie wstał i nawet na

mnie nie spojrzał. Patrząc na kociołek, mówił:

- Dążąc do doskonalenia się w życiu i miłości zatracamy

osobowość. Piękno bez skazy, życzliwość pozbawiona wahań,

bezinteresowna przyjaźń, religia bez fanatyzmu, miłość bez za-

strzeżeń i ukochana bez skazy - tego rodzaju ideały czynią po-

śmiewisko z naszej natury, która jest krótkowzroczna, ułomna,

nękana pokusami, strachliwa. Dla nas, to znaczy Irańczyków

(a żyję w tym kraju trzydzieści trzy lata i chcę, aby zaliczano

mnie do tej społeczności), możliwy jest tylko wybór pomiędzy

życiem w stanie wiecznej beznadziei a godnym pogardy prag-

nieniem samobójstwa. Uważamy bowiem, że uczciwiej lub -

jak mówimy - mężniej jest umrzeć w nędzy i być pozbawio-

nym wszelkiego splendoru, niż zadowolić się czymkolwiek; dać

się ponieść w życiu fantazjom, niż poświęcić się domowi lub

wybrać los sklepikarza; mieć własne życie osobiste w prostac-

kim i tchórzliwym despotyzmie, niż wieść życie publiczne pod

niedoskonałymi rządami z własnego wyboru; opłakiwać nasze

go zamordowanego Hosejna* niż radować się naszym błogo-

sławionym Mahometem; wreszcie — zabijać czas, czekając na

powrót Władcy Czasu, i przygotować się na koniec świata...

Przerwał, by za chwilę mówić tym samym, uroczystym, jak-by z oddali płynącym

głosem:

- A więc, jak zapewne pan przypuszczał, jestem dzieckiem

fajki. Pozwoli pan, że pokażę mu narzędzia mojej rozkoszy

i udręki. Tu jest kociołek, węgiel drzewny, dmuchawy, szczyp-

ce. Tu jest narkotyk, który nazywamy terjakiem - remedium.

* Hosejn (arab. Al-Husajn) - syn Alego ibn Abi Taliba, czwartego kalifa, i

Fatimy, córki Proroka Mahometa (przyp. kons.).

Kupuję opium od narkomana zarejestrowanego w Minister-stwie Zdrowia. Tym nożem

tnę je. A to zatyczka, dzięki której remedium utrzymuje się w fajce.

Zaciągnął się głęboko. Opium zaskwierczało i zakipiało w porcelanowej miseczce.

- Remedium ma wiele zalet, proszę pana. Pierwszy wdech

wywołuje pewne przygnębienie ducha, powodując jednak, że

nie tak boleśnie odczuwamy otaczającą nas rzeczywistość; daje

nam wobec niej pewne poczucie dystansu. Możemy więc do-

świadczać tej rzeczywistości w nieco inny sposób. Nie jest to

przeżycie tak całkowicie nam obce, lecz zawsze dające pewną

satysfakcję: można na nim polegać bardziej niż na starym zaufa

nym służącym bądź stałej uczuciowo żonie. Jeśli chodzi o złą

stronę remedium, to oczywiście znają cały świat.

Z czułością spojrzał na kociołek.

- Zamienia ono w farsę nasze istnienie. Co wieczór palacz

opium wdziewa czapeczkę błazna.

Przyszło mi na myśl, aby zapytać o panią Riazanow.

- Czy mogę zadać panu pytanie dotyczące rodziny?

Spojrzał na mnie złośliwie.

- Cały oddany jestem Panu Opium. Nie zezwala on na ja-

kiekolwiek inne związki. Czy pan mnie rozumie?

Sądziłem, że mogę oczekiwać pewnej życzliwości. Czułem się głęboko rozczarowany.

Powiedziałem:

- Panie Riazanow, chciałbym przebywać w pana towarzy-

stwie tylko wówczas, kiedy to panu odpowiada.

- Chciałbym, aby wyświadczył mi pan pewną przysługę.

- Ma ją pan.

Jest to prawidłowa odpowiedź w języku perskim. Gdybyśmy rozmawiali po angielsku,

mogłaby brzmieć inaczej.

- Obiecaj mi, mój chłopcze, że nigdy nie będziesz mi do-

wierzał. Pomyślisz, że celem tego przedstawienia jest nakło-

nienie ciebie do przyjęcia remedium i masz rację; jest to jednak

wola mego Pana, o wiele silniejsza od mojej. Moim zamiarem

jest ostrzec ciebie. Musisz zrozumieć, że chociaż kocham cię,

jak ojciec kocha jedynego syna, a może nawet bardziej, ponie-

waż kiedy nie miałem już żadnej nadziei na miłość, ty zjawiłeś

się w moim życiu, jednak nigdy nie możesz pokładać we mnie

żadnego zaufania, a to dlatego, że pozbawiony jestem całkowi-cie własnej woli.

- Nie wierzę, że to prawda, panie Riazanow.

- Obiecaj mi, John.

- Obiecuję.

Zeskrobał resztki opium z wypalonej fajki i znów ją nabił. Lecz moją uwagę

zwróciło coś, co stało przed nim na dywanie, tuż obok książki, którą czytał. Był

to duży, porcelanowy czaj-nik z herbatą. Znajdował się w uchwycie, który był

tykwą roz-ciętą w środku i wiszącą na podstawie z wyrytymi na ze-wnętrznej

stronie wzorami i wyściełaną wewnątrz jedwabistą skórą zwierzęcą. Do wierzchołka

tykwy przytwierdzony był skórzany pasek, służący niewątpliwie także do

przytroczenia naczynia na łęku siodła. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.

Czułem, że gdybym miał taki czajnik i całe to urządzenie, ni-czego bym już nie

potrzebował: moje życie wolne byłoby wówczas od wszelkich pragnień i pokus. To

porcelanowe na-czynie stanowiło uosobienie kruchości, a mimo to przetrwało

dwieście lat wędrówek na turkmenskich kucykach pomiędzy Marwem a ruinami

Balchu*.

- Jest twoje, mój Johnie, lecz jeszcze nie teraz.

- O nie, panie Riazanow, to naczynie nie było przedmiotem

mego podziwu! Proszę tak nie myśleć, nie marzyłem o nim!

Uśmiechnął się. Uspokoił się teraz.

- Zrobił je pewien Anglik, Gardner, w Moskwie, w moim

mieście. To naczynie zwiastowało naszą przyjaźń i stało się jej

symbolem.

- Uchowaj Boże!

Szybko chwycił książkę i wsunął ją pod zagłówek. Z cienia doszedł do nas głos

głęboki i pełen zadowolenia:

- Pokój niech będzie z wami!

- I z tobą! Witamy, Maszd' Hosejn.

Był to mężczyzna wysoki, z nobliwą brodą. Zdjął buty i wszedł boso do letniego

domku. Ubrany był w białą szatę,

* Balch - miasto w północnym Afganistanie, stolica starożytnej Baktrii, ośrodka

irańskiej religii zaratustryzmu-mazdaizmu zreformowanego przez Za-ratustrę

(przyp. tłum.).

jaką noszą Arabowie, i miał ze sobą instrument muzyczny z jedną tylko struną,

kaszmirowy szal, paczkę papierosów i drewniany stojak. Maszd' to skrót od

Maszhadi i oznacza, że człowiek ten odbył pielgrzymkę do grobu imama Rezy* w

Maszhadzie lub, co jest bardziej prawdopodobne, jest w ta-kim wieku i na tyle

pobożny, że odbycie takiej pielgrzymki byłoby w jego przypadku całkowicie

zbędne.

- Pozwoli pan, że przedstawię mego młodego przyjaciela,

Johna Pitta, Anglika.

- Och! - rzekł Maszd' Hosejn, siadając z wyraźnym zado

woleniem na swoim stołeczku. - Angielskie knowanie. Czyż

nie zakończy się nigdy?

- Proszę pana, jestem studentem.

- Studiuje pan sztukę knowania.

Tego rodzaju rozmowy nie zaskakiwały mnie, lecz nużyły. Powiedziałem:

- Niezależnie od tego, co w przeszłości zrobił mój kraj

w Iranie, teraz ma tutaj tylko interesy gospodarcze.

- Brytania jest słaba.

- Pan wybaczy, ale nie wydaje mi się, aby - logicznie rzecz

biorąc - można było pogodzić to pańskie stwierdzenie z wcześ-

niejszym.

Riazanow zaklaskał.

- Nasz młody przyjaciel to ekspert w dziedzinie logiki. Jest

studentem Uniwersytetu Bedford w Anglii.

- Swoją postawą wprawia w zakłopotanie — zauważył

Maszd' Hosejn.

- Maszd' Hosejn ma rację - rzekł Riazanow. - Anglia win

na jest wszelkich nieszczęść tego kraju. Za moje uzależnienie

od opium ty odpowiadasz, mój synu.

- Ja odpowiadam?

- Tak, to twoja wina. - W jego wilgotnych oczach dostrzeg

łem uśmiech. — Pamiętasz, że kiedy po drugiej wojnie chiń

skiej Anglicy zdobyli w Chinach nowy rynek dla opium z Ben-

galu, zaczęli szukać nowych ziem pod jego uprawę i znaleźli je

w tym nieszczęsnym kraju. Jeżeli się nie mylę, Marks pisał na

ten temat. Chytrzy Anglicy chcieli osłabić ducha narodu irańskiego, aby

zapanowało przygnębienie i próżniactwo, znużenie zbyt burzliwą historią w kraju

zrujnowanym i wyczerpanym.

Nalał mi filiżankę herbaty.

Zapytałem:

- Dlaczego każdy, zawsze i za wszystko, obarcza winą mo

ich ziomków?

- Główną winę ponoszą Anglicy. Ale również Amerykanie

i Rosjanie mają w tym swój udział.

Siedzący w oparach dymu z fajki Maszd' Hosejn przytaknął.

- Dlaczego nie miałaby to być wasza wina, panowie? Lub

wola boża?

- Mój drogi Johnie, musisz zrozumieć, że Irańczycy uwa

żają siebie za coś wyjątkowego. Arabom wystarcza boskie

słowo zawarte w Koranie; nam potrzebna jest cała rodzina

świętych proroków, niekoniecznie żyjących wśród nas, lecz

gdzieś tam patrzących na nas z ukrycia do ostatnich dni świata.

Spójrz jednak na ten świat.

Wpatrywałem się w światło lampy drgające na platanach.

- Spójrz na ten świat, a zobaczysz, że naprawdę nie jeste-

śmy narodem wybranym przez Boga. Jak rozwiążemy tę

sprzeczność, która jest przecież konfliktem pomiędzy Pismem

a rzeczywistością, wiarą a otaczającymi nas zjawiskami? Z łat-

wością! Przeciwko nam zawiązano spisek, spisek zła, jak ów

spisek złych ludzi, który w siódmym wieku przyczynił się do

klęski Hosejna i jego siostry na równinach Kerbeli*. Kto stoi za

tym spiskiem? Dzisiejsi Jazid i Szimr oczywiście oraz pano

wie i władcy Anglii! Miałem raz wielkie szczęście oglądać tu

taj sztukę o niezgłębionym bólu, sztukę będącą dramatem lo-

sów Hosejna i Ząjnab w Kerbeli. Postacie, symbolizujące w tej

sztuce zło, nosiły czerwone angielskie surduty i przeciwsło-

neczne hełmy sprzed dwustu lat. Obejrzałem ją z największą

przyjemnością.

Milczałem. Wypiłem łyk herbaty. Była to wódka. Moje za-

* Ósmy imam szyicki (przyp. kons.).

* Święte miasto szyitów w Iraku. Tam znajduje się grób Hosejna. Cel pielgrzy

mek szyitów {przyp. tłum.).

skoczenie Riazanow przyjął łagodnym spojrzeniem. Podsunął mi czajniczek.

- Te wszystkie rozważania to oczywiście nonsens. Twój

kraj musi być szczęśliwym miejscem, skoro może nam ciebie

użyczyć.

- Dziękuję panu.

- A teraz - powiedział Maszd' Hosejn, wkładając kolejnego

papierosa do cygarniczki - może twój młody przyjaciel prze

czyta nam coś ze swojej twórczości.

- Jestem nieco zażenowany, pokazując swoje kiepskie wier

sze. A poza tym są napisane w języku angielskim.

- Jakie to ma znaczenie? - zapytał Maszd' Hosejn, robiąc

kwaśną minę.

- Wolałbym raczej przeczytać gazele nieśmiertelnej Forugh Farrochzad.

- John, proszę, nie. - Riazanow rzucił okiem na czajnik.

Absolutnie nie czułem się pijany.

- Kobieta rozwiązłych obyczajów — powiedział Maszd' Ho

sejn - która po pijanemu zabiła się w landrowerze.

Poeci co innego mówią, a co innego robią.

Dowiedziałem się, że rozmowy między mężczyznami w Iranie mają pozory gry; w

takiej grze cytaty z Koranu przebijają niczym karty atutowe.

- Tak właśnie. Recytuj!

Przeczytałem sonet. Nagle wydał mi się bardzo zły.

- Mogę oddać za ciebie życie - rzekł Maszd' Hosejn bez

większego przekonania. - Prozodia tego sonetu jest bezbłędna.

Jedynie ta uczuciowość niewiele jest warta.

- Jest przynajmniej sentymentalny. Czyż nie opłakujesz

śmierci ukochanych gazeli, wierzb i kochanek Rudakiego*,

które - po tysiącu lat strząsania piżmowego ziela z przepięk

nych warkoczy - muszą być nieco strudzone?

- Sądziłem - powiedział Riazanow - że wyobrażenie peni

sa w kształcie ryby nie jest ani właściwe, ani dokładne.

- Jest jednak w końcu czymś nowym.

- Fu! - rzucił Maszd' Hosejn.

- Myślę, że kiedy przed stu laty Ghunatul'ajn* opiewała

bogactwa Aleksandra Wielkiego", powinna raczej zająć się

bogactwami Większego Manchesteru", jest bowiem metrycz-

nie porównywalny i przekazuje pewne znaczenia.

- Wręcz przeciwnie - oświadczył Maszd' Hosejn. - Man

chester przeminie lub, o ile wiem, już przeminął, lecz wpływy

sukcesów i kultury imperium Aleksandra Wielkiego tak głębo

ko tkwią w ludzkich umysłach, że mają już charakter uniwer

salny. Boże, w swoim wielkim miłosierdziu daj nam poezję nie

dla naszej chełpliwości i pustej paplaniny, lecz po to, aby lu

dzie różnych pokoleń mogli prowadzić ze sobą dialog.

- Punkt dla ciebie! - przyznał Riazanow.

- Nie pojmuję tych spraw - odezwałem się. Małymi łykami

popijałem specjalną herbatę.

- Możemy zejść z tych heretyckich i kobiecych tematów?

- Nasz przyjaciel, panie Maszd' Hosejn, jest zakochany.

- Na miły Bóg!

- Czy mogę go zapytać o nazwisko ukochanej?

- Nazywa się Szirin...

- To nie jest jej nazwisko, panie Riazanow. Chciałem po

wiedzieć: nie wiem, czy to jest nazwisko. Czy może on opo

wiedzieć nam o zaletach ukochanej?

- Twierdzi, że pod jej urokiem rozkwitają róże, a powodo

wany zazdrością słowik zaczyna swoje nocne trele.

Maszd' Hosejn przez chwilę zastanowił się nad tym, po czym rzekł:

- Dobrze.

- Panie Maszd' Hosejn, w jaki sposób nasz przyjaciel pozna

nazwisko swojej ukochanej?

- Czy on jest muzułmaninem?

- Pragnie nim zostać.

- Jeżeli taka będzie wola boska. Musimy zrozumieć wyra-

-

-

* Rudaki - poeta, śpiewak i muzyk obwołany jeszcze przed śmiercią w 940 r.

królem poetów. Nadal uznawany jest za pierwszego wielkiego pisarza tworzącego w

języku nowoperskim (przyp. tłum.).

* GhunatuPajn (1817-1852) - utalentowana poetka, krytykująca przepych dworu

ówczesnego szacha; przedstawicielka nurtu powrotu do dawnej tradycji (przyp.

kom.).

zy: „nazwisko" i „ukochana". - Zdobywszy punkt w tej towarzyskiej konwersacji,

Maszd' Hosejn chciał doprowadzić do remisu. - Kiedy Chosrow zobaczył Szirin

kąpiącą się w źródle na pustyni, oniemiał nie z powodu jej piękna czy kobiecych

przymiotów, lecz dlatego, że cała jej istota i uroda przybrały niemalże idealne

formy. Dlatego właśnie odwrócił się od tego piękna i odszedł. Zjawiska niezwykłe

były bowiem dla niego czymś osłabiającym i czczym. Jeżeli teraz twój przyjaciel

szaleje za Szirin, pięknością o oczach gazeli i smukłą jak wierzba, za jej

okrucieństwem i tyranią, dzieje się tak dlatego, że są to przejawy boskiej

szczodrości i zarazem obojętności. Natura tej dziewczyny jest, mimo złożoności,

jednoznaczna. Twój przyjaciel musi wiedzieć, jak przeniknąć przez tę zasłonę,

składającą się z przeróżnych osobowości; przez zasłonę, jaką jest jej nazwisko,

i głęboko zastanowić się nad treścią i znaczeniem słowa „ukochana". Jak powiada

nasz mistrz, Dżalaluddin Mou-lawi, w Masnawi, księga pierwsza, wers trzy tysiące

czterysta pięćdziesiąty siódmy:

Przeczytałeś nazwę. Idź, szukaj tego, co nazwane.

Księżyc jest w górze na niebie, nie szukaj go na wodzie.

przeł. Agata Nalborczyk

- Co za nonsens!

Maszd' Hosejn stężał siedząc na poduszce.

- Jeżeli dobrze pana zrozumiałem, musimy poszukiwać rze

czywistości poza ziemskim światem, który jedynie odbija ją

mgliście i fragmentarycznie, podobnie jak powierzchnia wód

kanałów irygacyjnych odbija światło księżyca. Maszd' Hosejn,

nie dałbym złamanego szeląga za rzeczywistość. Chciałbym

odszukać tę osobę...

- Powinien się pan wstydzić!

- Panie Maszd' Hosejn, tutaj i teraz obejmę ten świecący

w głębinie księżyc.

- Chłopcze, powinieneś się utopić. Masnawi, księga piąta,

wers tysiąc dwieście czwarty:

Kochankowie lalek zmysłowych

pragnęli wzajemnie krwi i śmierci jedynie.

Czytaj o Wis i Raminie, o Chosrowie i Szirin,

co ci głupcy robili z zazdrości. Kochanek i ukochany zostali unicestwieni,

ich miłość także zatem była niczym. przeł. Agata Nalborczyk

- Co ty lub Moulawi wiecie o tym?!

W ciszy, jaka zapanowała, odezwał się Riazanow.

- Jest nie na miejscu, kiedy dżentelmeni kłócą się o poglądy

filozoficzne niczym dzieci o zabawki. John, proszę przeprosić

pana Maszd' Hosejna za swój niewyparzony język.

- Nie przeproszę.

Maszd' Hosejn podniósł się ze stołeczka, zdjął strunę z instrumentu i zabrał

papierosy oraz papierośnicę. Spojrzał na mnie z bezgraniczną pogardą. Przypadłem

mu do nóg.

- Panie Maszd' Hosejn, proszę wybaczyć mi to karygodne

grubiaństwo.

Położył ręce na moją głowę, mierzwiąc mi włosy.

- Takie zachowanie w normalnych okolicznościach byłoby

nieznośne. Lecz każde zachowanie człowieka młodego ma

swój urok.

Wziął swój instrument. Przykucnąłem przy jego stopach i chwyciłem się rękami za

głowę. Riazanow położył palec na usta i sięgnął po książkę leżącą pod poduszką.

Obudziło mnie okropne pragnienie. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem.

Maszd' Hosejn chrapał oparty o zagłówek. Riazanow, który - jak pamiętałem -

podczas snu ręką otoczył moje ramiona, był niewątpliwie gdzieś w głębi domu.

Wypiłem niemalże cały samowar zimnej herbaty. Po alkoholowej libacji pękała mi

głowa. Wyszedłem na zewnątrz. Pomyślałem, że zanurzę twarz w zbiorniku, do

którego wpada woda z kanałów irygacyjnych. Księżyc był w pełni, przeświecał

przez konary drzew i - odbijając się w tafli wody kanałów -zerkał na mnie. Woda

w zbiorniku była czysta i zimna. Spojrzałem na ścieżki prowadzące do domu i

zobaczyłem, że przy końcu jednej z nich furtka była otwarta, a Riazanow, w

pilśniowym berecie, stał pochylony, jakby wsłuchiwał się w czyjeś

słowa. Nagle wiatr poruszył konarami drzew, księżyc zamigotał i zauważyłem

mężczyznę w mundurze i czapce wojskowej. Miał ociężałą sylwetkę i był czymś

poirytowany. Nasze spojrzenia zetknęły się. Zrobiłem krok do przodu, aby

pokazać, że nie podsłuchuję, lecz oficer nie przerwał bardzo ożywionej rozmowy,

jakby moja obecność nie miała żadnego znaczenia. Ria-zanow najwyraźniej nie

zdawał sobie sprawy z mojej obecności, lub też - świadom mojej obecności -

celowo się nie odwrócił. Jednakże cała jego postać zdradzała wielkie skupienie i

energię, o którą w żadnym wypadku go nie podejrzewałem.

Na bardzo chwiejnych nogach wróciłem do domku letniskowego, czując do siebie

ogromny niesmak. Tak więc Riazanow nie jest uosobieniem dobra! Ta cała maskarada

z opium, to udawanie derwisza - to wszystko komedia! Nikczemnik! I zacząłem się

domyślać, cóż innego w tym zacisznym zakątku może porabiać sowiecki dyplomata,

jak nie korumpować irańskich oficerów! Oto jest historia, którą opowiem, gdy

wrócę do domu, wraz z historią panny Jak-jej-tam. Szirin znaczy „słodka", lecz

nie można nazwać jej słodkąj jednakże słodka jest na isfahański sposób. Nie tak

słodka jak trzcina cukrowa, lecz jak suszona jagoda, owoc granatu, owoc dzikiej

róży, mleko i opium. Szirin, jak księżniczka z poematu Nezamiego*, słodsza niż

najsłodsza trzcina cukrowa z Chuzestanu, a jednocześnie dzielniejsza od

mężczyzny. Szirin, której łono, kiedy kąpała się w pustynnym źródle, zauroczyło

Syriusza i która spowodowała, że uronił łzy szalonej zazdrości. Szirin, jesteś

zniczem rozświetlającym całą ziemię. Aniołowie towarzyszą ci w słodkim śnie!

Następnego dnia miałem nową uczennicę. Siedziała w końcu sali, czador zakrywał

jej usta; książki i przybory do pisania

* Nezami (1141-1203 lub ok.1210) - poeta perski, autor pięciu poematów, których

wątki do dziś powtarzane są w literaturze Wschodu (przyp. tłum.).

położyła na oparciu krzesła. Z powodu herbaty, jaką poczęstował mnie Riazanow,

byłem nieobecny duchem i nie czułem się na siłach, aby przedstawić klasie

jeszcze jedną nieśmiałą uczennicę.

- Dzień dobry paniom! .

- Dzień dobry panu!

- ...dobry panu! i

- ...kochanemu panu!

- Dzień dobry, panno Bordbar!

Powinienem powiedzieć, że wymawiając imię John, wystarczy niewielkie wydłużenie

samogłoski, a zabrzmi jak perskie Dżan, co oznacza: „Moja duszo", „Moja miłości"

bądź „Moje kochanie". Nowa uczennica czuła się niezręcznie.

- Dzień dobry, mamzil. Nazywam się John Pitt. Czy byłaby

pani łaskawa przedstawić się klasie?

Cisza.

- Ona jest nieśmiała.

Powiedziałem po persku:

- Czy zaszczyciłaby nas pani, przedstawiając się koleżan

kom i nauczycielowi?

Maska.

- Jeżeli mamzil nie powie nam swego nazwiska, to czy mo

żemy dowiedzieć się, dlaczego pragnie uczyć się języka angiel

skiego?

Nasze oczy spotkały się. Odwróciłem się. Na ścianie wisiała duża fotografia

kanadyjskiego jeziora w porze jesiennej. Jego widok zawsze wywoływał we mnie

uczucie tęsknoty za krajem.

Nowa uczennica odpowiedziała po angielsku:

- Aby znaleźć dobrego męża.

Klasa zareagowała śmiechem i z sympatią.

- Och, nie powinnaś tego mówić! John będzie zły!

Uczennice zaczęły się wiercić w ławkach i rozmawiać z no

wą koleżanką.

- Kochanie, on będzie zły. Powiedz, że uczysz się angiel

skiego, ponieważ chcesz studiować na uniwersytecie!

- Nie jestem zły. Jeżeli to jest prawda. Wszyscy powinniś

my mówić prawdę.

- To jest prawda.

Straciłem głowę. W ustach miałem sucho, jeżeli jednak poprosiłbym o szklankę

wody, dziewczęta zorientowałyby się, że coś jest na rzeczy. Wszystko zauważą.

Powiedziałem:

- Chciałbym, aby dzisiaj każda z was napisała wypracowa

nie w języku angielskim. — Spojrzałem na pałające ciekawością

twarze. - Jaki wybierzemy temat, mademoiselle Eftechar?

- Miłość.

- Tak, mademoiselle Eftechar. Mademoiselle Bordbar?

- Zapora w Chaszk-e Poi!

- Iran: królestwo klejnotów!

- Nowy światowy ład gospodarczy!

- Isfahan - połowa świata!

- Rewolucja szacha i narodu!

Widać było, że zasłonięta czadorem uczennica zaczęła drżeć. Sądziłem, że

zamierza wybiec z klasy.

- Wolność - zdecydowałem. - Chciałbym, abyście napisały

w języku angielskim krótki esej o wolności.

Śmiech ustał, zapanowała cisza. Dziewczyny wyglądały na przerażone. Niektóre

zaczęły podejrzewać, że temat ten ma coś wspólnego z nową uczennicą.

- Nie znamy się na polityce.

- Ja również. Dlatego nie piszcie o polityce.

Rozległ się hałas otwieranych teczek i piórników. Odezwała się panna Bordbar:

- Czy możemy napisać o miłości?

- Możecie napisać o czymkolwiek. Jak mam was uczyć,

skoro nie będziecie robić tego, o co was proszę? Mam nadzie

ję, że wszystkie wyjdziecie za Irakijczyków.

- O nie, proszę pana, nigdy!

Wyczuwało się zadowolenie, kiedy pochyliły się nad swoimi wypracowaniami;

jednakże panna Bordbar nadal wpatrywała się we mnie, mając nadzieję dostrzec

cokolwiek w wyrazie mojej twarzy. Po chwili podszedłem do okna i usłyszałem

poprzez zasłonę dziecięce głosy na rozpalonym słońcem placu zabaw.

Czytałem wypracowania w ogrodzie poczty. Jedynie nowa uczennica napisała na

zadany temat. Ze względu na trudności

z używaniem wielkich liter w języku angielskim pracę napisała wersalikami. Nie

było w niej żadnych poprawek i błędów. Napisała:

WOLNOŚĆ

NAZYWAM SIĘ SZIRIN FARAMEH. MAM SIEDEMNAŚCIE LAT. MIESZKAM W ISFAHANIE,

NAJPIĘKNIEJSZYM MIEŚCIE NA ŚWIECIE, JAK MÓWIĄ NIEKTÓRZY. PAN FARAMEH JEST

GENERAŁEM CESARSKICH IRAŃSKICH SIŁ POWIETRZNYCH, DOWÓDCĄ KLUCZA ŚMIGŁOWCÓW W

ISFAHANIE. MOJA MATKA JEST KSIĘŻNICZKĄ, POCHODZI ZE STAREGO FEUDALNEGO RODU W

IRANIE. MAM SIOSTRĘ, KTÓRĄ KOCHAM. JEGO EKSCELENCJA KAŻE MI WYJŚĆ ZA MĄŻ ZA

SWEGO ADIUTANTA, KAPITANA TURANIEGO. NIE WIEM, CO POCZĄĆ. PISZĘ POGRĄŻONA W

KRAŃCOWYM MROKU. JEŻELI PRZYJDZIESZ, MÓJ KOCHANY, DO MEGO DOMU, PRZYNIEŚ LAMPĘ I

OKNO NA ŚWIAT, ABYM MOGŁA ZOBACZYĆ WSPANIAŁĄ ULICĘ.

Po chwili rozejrzałem się wokoło i zobaczyłem, że stoję naprzeciwko muru domu

Riazanowa. Odwróciłem się i poszedłem na spacer, aby odetchnąć powietrzem

miasta. Spacerowałem całe popołudnie. Rozbłysły światła miasta, a ja nadal się

przechadzałem. Chciałem być z nią sam; wiedziałem, że ona nie może mnie

odwiedzić.

Następnego dnia jej miejsce w klasie było puste. Zrozumiałem wówczas, że

nienawidzę nauczania: że od pierwszego dnia w Teheranie było dla mnie udręką; że

zrezygnuję ze szkoły i będę szukał szczęścia jako pośrednik dla pana Mo'ina.

Gdziekolwiek spojrzałem, widziałem pełną cierpienia twarz panny Bordbar.

- Miły jest pan dzisiaj dla nas - powiedział ktoś.

- Chciałem naprawić swoje wczorajsze, niezbyt grzeczne,

zachowanie.

- Czy nie wypalił pan wczoraj zbyt wiele haszyszu w Mej-

dan-e Szah?

, Znakomicie.

- Obawiam się, drogie panie, że to prawda. Lecz nigdy więcej.

Wszystkie się odprężyły, chociaż twarz panny Bordbar nadal zdradzała pewne

wątpliwości. Pomyślałem: „Moja droga, świat nie jest sprawiedliwy".

W drodze do pokoju nauczycielskiego pan Dżamalzade poprosił mnie o rozmowę. Z

dziwnym uśmiechem na twarzy zamknął za mną drzwi.

- Panie Johnie, zły jestem na pana.

Była to oczywiście nieprawda.

- Kapitan Turani zatelefonował do mnie dzisiaj rano. Pańska

nowa uczennica, córka generała Farameha, nie wróci na lekcje.

- Jest mi naprawdę przykro to słyszeć.

- John, zadał im pan jako temat... - spojrzał na blok papieru

leżący na biurku. - Zadał im pan jako temat „Miłość". Z irań

skimi dziewczętami nie może pan rozmawiać o miłości. Jest

to zbyt niebezpieczne. - Wpatrywał się we mnie. - Czyż nie

ostrzegałem pana?

- Nie zadałem im takiego wypracowania. Powiedziałem, że

mają całkowitą swobodę wyboru tematu. Nie jest moją winą,

że wszystkie dziewczęta, z wyjątkiem jednej, wybrały miłość

jako temat pracy.

- Nieprawda - odparł. - Nie po raz pierwszy zastanawiałem

się, co przywiodło człowieka tak zdolnego do tego opuszczo

nego przez Boga i ludzi miejsca. Może wcześniej był pan

członkiem partii Tudeh* lub autorem obscenicznych sonetów

poświęconych księżniczce Aszraf *? Ona ma rację ta nowa

uczennica: ci ludzie pragną wolności.

- Czy wstrzyma pan moje pobory?

- Uchowaj Boże! - utykając, podszedł do mnie. - Nie jest

pan moim najlepszym nauczycielem. Jest pan w gruncie rze

czy bardzo złym nauczycielem. Jednakże jest pan studen

tem Uniwersytetu Bedford w Anglii i - w przeciwieństwie do

mnie - mężczyzną bardzo przystojnym.

- Nie jestem przystojny, panie Dżamalzade. Przykro mi, że

pana zawiodłem. Chce pan, abym zrezygnował z pracy?

* Tudeh - komunistyczna partia irańska, w opozycji do szacha (przyp. kons.). **

Aszraf- siostra Mohammada Rezy Pahlawiego, znana z awanturniczego trybu życia

(przyp. kons.).

- Życzę panu długiego i szczęśliwego życia.

- Panie dyrektorze, czy chce pan, abym zrezygnował?

Wybuchnął. Zareagował tak, jakbym ukłuł go w najbardziej

bolesne miejsce.

- Nie, nie chcę, aby pan zrezygnował z pracy! Chcę, aby

pan złożył wizytę generałowi Faramehowi i przeprosił go.

- Nie przeproszę.

- Przeprosi pan, John. W przeciwnym razie Farameh zetrze

pana na proch i nie będzie miało znaczenia, że jest pan Angli

kiem. To nie są czasy Curzona, John.

- Wiem - odpowiedziałem, a pan Dżamalzade, aby popra

wić nastrój, zacytował:

Agha do Mistrza w te słowa: Siostrzyczka u mnie się chowa, Nikt dotąd jej nie

całował.

przeł. Ludmiła Marjańska

Wyglądał na zażenowanego.

- Przeprosisz, John - powtórzył. - Nikt mu się nie oprze.

- Żadnego generała nie będę prosił o przebaczenie.

- Będziesz, John, bo mnie kochasz.

Nie odważyłem się złożyć wizyty Riazanowowi bez zaproszenia. Szedłem przez most.

Nie byłem ani spokojny, ani dumny, po prostu czułem się obco. Tego słonecznego,

gorącego popołudnia Dżolfa była senna, nawet dzieci nie bawiły się na

chodnikach. Powtarzałem sobie: przytrafia się to każdemu mężczyźnie, zwłaszcza w

tym okresie życia, a ja myślałem o sobie, że jestem kimś szczególnym, ja,

który... I naraz, ku swemu zaskoczeniu, znalazłem się u tak bardzo

znienawidzonych drzwi mego pokoju. Wówczas przypomniałem sobie, że mam coś

należącego do niej.

Usiadłem przy biurku, czytając ponownie eseje, a raczej jeden z nich. W pigwach

pani Mohandes gruchały gołębie. Po chwili spojrzałem na drzwi i zobaczyłem w

nich kogoś drżącego. Podbiegłem. Odczuwałem głęboką potrzebę, aby targa-

45

jące nią dreszcze ustąpiły. Nie chciałem, aby zbiegła na dół po schodach.

- Proszę usiąść, mademoiselle Farameh.

Usiadła na podłodze.

- Napije się pani herbaty, mademoiselle Farameh?

Prawą rękę przyłożyła do serca.

- Może pepsi?

Dotknęła piersi.

- Może poczęstuje się pani papierosem?

Trzymając rękę na piersiach, zatrzepotała palcami.

- Mademoiselle Farameh, pani wypracowanie było znako

mite. Jest pani dobrą uczennicą. Przyniesie pani zaszczyt każ

demu uniwersytetowi w Iranie i za granicą. Bardzo podzi

wiałem w pani pracy ostatnie zdania. Czy są to własne prze

myślenia?

Odpowiedziała zza czadoru.

- Proszę pana?

- Słucham, mademoiselle Farameh?

- Moja siostra jest w sklepie obuwniczym.

Wstała. Był to jeden płynny ruch, niczym ruch węża.

- Czy nie może poczekać, mademoiselle Farameh?

- To nazbyt kłopotliwe.

- Mademoiselle Farameh, jeżeli pani odejdzie, złamie mi

serce.

- Wszystko jedno. Będzie pan miał moje.

Zbliżyłem się, aby jej dotknąć. Jej ręce wysunęły się spod zwojów czadoru. Miała

długie palce i polakierowane paznokcie. Poczułem w powietrzu zapach

przypominający kwitnienie pelargonii w promieniach słońca. Przypuszczałem, że

zrobiła sobie makijaż i teraz tego żałuje. Wzięła moją rękę w swoje dłonie, lecz

nie wiedziała, co z nią począć; a właściwie to pragnęła, aby moja ręka spoczęła

na jej policzku lub piersi, bo nagle upuściła ją, cofnęła się i usiadła.

Uklęknąłem przy niej i rozsunąłem czador. Pochyliła głowę i poczułem zapach jej

czarnych grubych włosów. Podniosła twarz. Na jej widok ogarnęła mnie panika.

Dojrzałem jej niezwykłość, nieziemską bladość i nieskazitelnie prosty łuk brwi;

mały nosek i cudowne usta, zdradzające zupełny brak wprawy w makijażu. Słodycz

tych

ust przenikała mnie na wskroś. Jej oczy jak przedtem zawładnęły moją duszą bez

reszty. Doznałem już kiedyś tego uczucia - być może powróci jeszcze. Obawiałem

się, że całkowicie utracę panowanie nie tylko nad sobą, lecz nad całym moim

życiem; nad wszystkim, co zawsze leżało mi na sercu. Nasze usta spotkały się.

Czułem, jakbym nagle zanurzył się w niezgłębionym źródle szczęścia. Miałem

poczucie bezpieczeństwa w świecie -jakby odmiennym niż ten, który był przed

naszym światem i będzie po nim - w świecie, w którym tak samo jak dzisiaj

całowaliśmy się, będąc jednocześnie rozłączeni. Poczucie całkowitego zagubienia

ustąpiło, a wraz z nim chęć samobójstwa. Miałem wrażenie, że nigdy nie byłem

chłopcem tak przystojnym i pięknym jak teraz. Objąłem ją. Opierała się,

zwarliśmy się w miłosnym uścisku. Czułem bliskość jej piersi. Westchnęła

boleśnie. Jej twarz paliła mnie niczym rozpalony kaczan kukurydzy nad brzegiem

rzeki o zachodzie słońca.

- Muszę wracać do Lej li w sklepie obuwniczym.

- Mademoiselle Farameh, powinienem zobaczyć się z pani

ojcem.

Zasłoniła ręką usta, jakby ta jedna myśl była dla niej czymś ponad siły.

Opanowała wzburzenie, lecz po chwili wybuchła znowu.

- Pan cierpi!

- To nie ma znaczenia.

Zdenerwowana, chwyciła się za głowę.

- Wstydzę się.

- To nie ma znaczenia.

- Spotka się pan z inną dziewczyną.

- Nie spotkam się.

- Wstydzę się.

- To nie ma znaczenia.

Znaleźliśmy się w ślepym zaułku. Usiłowałem wyrwać się z niego. Chwyciłem ją,

pocałowałem w usta. Zmagała się ze mną i jeszcze z czymś, co było tylko jej

przeżyciem. Zaniepokojony, pozwoliłem jej odejść. Rzuciła się do drzwi, tu i

ówdzie krople jej łez zrosiły dywan. Czarne oczy wyrażały uczucie bezbrzeżnego

smutku, który połączył nas więzią tak silną, że żadne z nas nie mogło się od

niego uwolnić. Odczuwając jej

odejście jako ból nie do zniesienia i paniczny lęk, byłem jednocześnie porażony

wybuchem czystej rozkoszy. Kipiałem szczęściem nie tylko dlatego, że byłem

kochany, lecz także dlatego, że jest na tym świecie coś takiego jak miłość.

- Mademoiselle Farameh, muszę koniecznie złożyć wizytę

pani ojcu.

Zerwała tę więź, która przez moment nas złączyła, i pobiegła schodami w dół.

Jednostka śmigłowców stacjonowała w Szahinszahr, dziesięć kilometrów na południe

stąd, przy autostradzie do Szirazu. Jechałem starym, wiejskim rozklekotanym

autobusem. Przy głównej, pozbawionej jakiegokolwiek cienia bramie czekałem wraz

z kobietami pół godziny, dopóki nie zjawił się jakiś żołnierz, by zaprowadzić

mnie do Turaniego. Idąc do biura, które znajdowało się na zewnątrz, słyszałem

wrzaski, i dwóch pilotów w obszarpanych kombinezonach minęło mnie ze wzrokiem

wbitym w ziemię. Przede mną, w drzwiach wejściowych, stał pieniący się ze złości

mężczyzna. Zobaczył mnie i z wyrazem całkowitej obojętności na twarzy zapytał:

- O co chodzi?

Miał krótko ostrzyżone włosy, a potężna szyja i rozłożyste ramiona rozpychały

bojowy kombinezon lotniczy. Kiedy tak stał w drzwiach, zauważyłem, że jest

niższy ode mnie. Była to dla mnie pewna pociecha.

- Byłbym niezmiernie wdzięczny, kapitanie Turani, gdyby

mógł pan dostarczyć ten osobisty list do rąk własnych generała

Farameha.

Włożył list do teczki z aktami spraw do załatwienia. Zorientowałem się, że teraz

już wiedział, kim jestem. Powoli spojrzał na mnie. Wydawało mi się, iż patrzył

na mnie jak na chłystka w dżinsach bez grosza przy duszy. Ponieważ wciąż stałem,

spoglądając w jego stronę, zapytał lodowato po angielsku:

- Czy ma pan dla mnie jeszcze jakieś polecenia, szanowny

panie?

Ogłuszyła mnie nagła myśl. Ona sądzi, że chcę ją poślubić! Jest przekonana, że

chcę rozmawiać z jej ojcem o małżeństwie! Myśli, że zamierzam uratować ją przed

tym łobuzem! Mam

osiemnaście lat! Nie mam pracy, nie ukończyłem studiów, nie mam rodziny i

pieniędzy. Nie mogę ożenić się z irańską uczennicą. Boże, w co ja się

wpakowałem?! Co za sytuacja!

- Rzeczywiście, mam, kapitanie. - Odpieprz się pan, po

myślałem. - Chcę, żeby ktoś odprowadził mnie do głównego

wyjścia.

- Dżamal! Odprowadzić chłopaka do wyjścia, dupku.

Na zewnątrz dostałem dreszczy w upalnym słońcu. Drepcząc za niewysokim pilotem,

doszedłem do wniosku, że źle rozegrałem całą sprawę. Napytałem sobie tym listem

biedy. Turani z całą pewnością czyta go teraz.

Wasza Ekscelencjo,

Pański uniżony sługa rozumie, że Jego Ekscelencja został poinformowany, iż

znieważyłem pierwszą klasę w szkole języków, w tym także członka rodziny Jego

Ekscelencji. W żadnym wypadku nie miałem takiego zamiaru. Głęboko ubolewam,

jeżeli powyższa informacja w jakimkolwiek stopniu była powodem zmartwienia

Waszej Ekscelencji i Jego rodziny. Byłbym zaszczycony, mogąc złożyć Waszej

Ekscelencji wizytę w Jego rezydencji w Isfahanie, po modłach w piątek, 28

farwardina, aby wyjaśnić powody mego zachowania i prosić o wybaczenie. Proszę

przyjąć wyrazy szacunku

John Pitt

Isfahan - Dżolfa

Mir Fendereski Avenue

Bombast-e Parwiz, 4

c/o Mrs. Mohandes

A swoją drogą, kto zawracałby sobie głowę osobą, która napisała taki list?

- Często przechodziłem ulicą, przy której mieszkała, oczarowany grą cieni i

bogactwem architektury. Oba krańce ulicy zamykały zapory, wzmocnione cementowymi

blokami, pomalo-

wanymi na niebiesko i biało. Środkiem ulicy płynął kanał, a po obu nabrzeżach

rosły akacje i ich rozłożyste konary tworzyły nad chodnikami wspaniały

baldachim. Wzdłuż jednej strony ulicy biegł otynkowany mur, w którym była czarna

stalowa brama oraz obłożone workami piasku stanowisko policji wojskowej. Oficer

spojrzał z niedowierzaniem na moją wizytówkę, podniósł słuchawkę polowego

telefonu i, przyjmując służ-bistą postawę, coś powiedział. Ja zaś, w najlepszym

ubraniu, jakie miałem, dygotałem z przejęcia, stojąc w cieniu. Nie byłem

oczywiście w garniturze, lecz w uprasowanej koszuli i dżinsach.

Nie mogłem pojąć, jak to się dzieje, że pozostawałem pod urokiem tej ulicy nawet

wówczas, kiedy nie wiedziałem, kto przy niej mieszka? Jak często, w obcym nam

mieście, znajdujemy się w jakimś miejscu przez czysty przypadek, ponieważ w

pobliżu jest stacja autobusowa albo ktoś przez grzeczność przywiódł nas tutaj, i

w tym właśnie miejscu, po pewnym czasie, coś ważnego zaczyna się dziać. Czy jest

to jedynie łut szczęścia w morzu przeróżnych okoliczności? Albo jest też tak, że

osoba, którą kochamy lub naszym przeznaczeniem jest ją kochać, daje nam jakoś o

sobie znać. I dzięki Bogu za chwilę ją zobaczę.

Po chwili brama otwarła się bezszelestnie i oczom moim ukazał się widok gaju, z

mnóstwem małych krzewów pomarańczowych, pochłaniających niemalże połowę wody, z

jakiej korzystał Isfahan. Zobaczyłem duży nowy dom z masztem, na którym

powiewała trójkolorowa flaga Iranu.

Wszystko błyszczało czystością, emanowało chłodem, ekstrawagancją. Kiedy

spojrzałem ponownie, zobaczyłem dwa skrzydła budynku i jego część centralną. Był

to jednak, mimo nowoczesnych rozwiązań architektonicznych, kolejny tradycyjny

irański dom, z oddzielnymi pokojami dla kobiet i mężczyzn oraz miejscem

wspólnych spotkań; budynek wybudowany dla celów spekulacyjnych i sprzedany za

olbrzymią sumę wojsku. Po prawej stronie, na marmurowym tarasie, wysoki

mężczyzna w białym podkoszulku wydmuchiwał wodę z nosa, a tuż za nim stał

żołnierz z ręcznikiem.

Zdrętwiałem.

Mężczyzna z zalanymi wodą oczami, opalonymi ramionami i karkiem, sprawiający

wrażenie, że dopiero co się obudził, był tym, którego zobaczyłem w ogrodzie

Riazanowa. Na jego widok doznałem olśnienia. Jednocześnie poczułem lodowate

zimno, przenikające mnie i ogarniające całe ciało. Chłopcze, jesteś już

historią... Jej ojciec to przeklęty rosyjski łapówkarz... -strach i myśl

zamieniły się w jeden impuls woli: wymazać swoją twarz z jego pamięci.

Mężczyzna zmrużył oczy, spojrzał w dół i najwidoczniej rozpoznał mnie.

Powinienem raczej powiedzieć, że jego oczy, w których daremnie usiłowałem

dostrzec jakiekolwiek podobieństwo do córki, przeszyły mnie na wylot. Ten

niemalże nieuchwytny ruch oczu sprawił, że zupełnie bezwiednie spojrzałem wokół:

na bramę wyjściową, uzbrojonych ludzi na zewnątrz i na coś w domu, niewątpliwie

na broń. Przemknęło mi przez myśl: „On był tutaj przedtem. Wie, jak się z tym

uporać". Ogarnięty strachem, podałem swoją wizytówkę.

- Czy mogę się przedstawić, Ekscelencjo? Nazywam się

Pitt, jestem nauczycielem w szkole języków obcych. Miałem

przyjemność napisać do pana list... Czy rozmawiam z gene

rałem Faramehem?

Zagubiłem się całkowicie. Ordynans zniecierpliwiony odszedł. Mężczyzna spojrzał

na mnie z zainteresowaniem. Miałem nadzieję, że oczekiwany czy powtarzający się

przykry element tej sceny, na który był przygotowany w każdym momencie - czy

ktoś usiłował go szantażować? - znikł pod wpływem mego wylewnego i pełnego

uprzejmości uśmiechu.

- Wie pan, że mam zaszczyt uczyć angielskiego jednego

z członków...

Zadygotał z gniewu. Nie tylko dlatego, że osobiście go zdenerwowałem, że

irytowało go absolutnie wszystko, co miało jakikolwiek związek z jego rodziną,

że uczyniłem jej to, co uczyniłem; nie radził sobie sam z sobą, jakby był

jedynym mieszkańcem tej planety. Domniemywałem, że nie czytał mego listu i nie

słuchał również tego, co miał mu do powiedzenia Tu-rani lub ktokolwiek inny na

temat sytuacji w szkole. Teraz te sprawy zwaliły mu się na głowę i zaczynały go

denerwować. Ujął się pod biodra i wybuchnął śmiechem.

51

- Chłopcze, sądzisz, że mnie to cokolwiek interesuje? -

Mówił po angielsku z teksańskim akcentem. - Mam na głowie

lotnictwo. To ten cholerny sędzia Bordbar! Chryste, nienawi

dzę cywilów!

Miotając się pomiędzy uczuciem strachu i przemożną chęcią zapanowania nad sobą,

nie mogłem oswoić się z myślą o ma-demoiselle Bordbar: że ze złości powiedziała

wszystko ojcu i zniszczyła mój mały świat. Zmusiłem się do spojrzenia na niego

i, mimo służalczej postawy, przyglądałem się wnikliwie jego twarzy, barczystej

sylwetce, muskulaturze ciała, usiłując dostrzec w tym wszystkim refleks mojej

tajemnicy; cały ten czas byłem pod urokiem jego angielszczyzny, uwiedziony

syrenim brzmieniem języka mojej matki, skłonny dzielić z nim tę tajemnicę, która

jasnym uśmiechem gościła na mej twarzy. Dlaczego jest taki przymilny? Mógłby

mnie załatwić w mgnieniu oka, odstawić do Zajande Rud, i szukaj wiatru w polu. I

wówczas zrozumiałem z przerażającą jasnością, dlaczego ludzie chcą mieć

przyjaciół. Nie poszukują ich dla towarzystwa i przyjemności, lecz po to, aby

pewnego dnia znalazł się ktoś, kto wyciągnie z rzeki ich ciało i pochowa.

Dlaczego on jest taki cholernie ostrożny? Pogrążony w strachu, który doskwierał

mi niczym kwas w żołądku, czułem zarazem, jak ogarnia mnie swawolny, niedający

się opanować, całkowicie odurzający nastrój rozkoszy, który według mego

najgłębszego przekonania miał coś wspólnego z dziewczyną. W moim łomoczącym się

w piersi sercu czułem, że to, co się w tej chwili dzieje, zbliża do siebie mnie

i Szirin, lub nawet - i teraz, tutaj, zdobyłem się na tak wielki wysiłek

intelektualny jak nigdy dotąd - że jest skutkiem wzajemnego oddziaływania; że

ona, jako dziewczyna, mogła lepiej niż ja rozumieć tę całą sytuację.

- Chłopcze, dam ci pewną radę. - Zanurzył twarz w ręczni

ku. - Nie wtrącaj się do tych ludzi, a już na pewno daj sobie

spokój z ich kobietami. To nie jest South Kensington. - Od

łożył ręcznik. - Zrozumiałeś?

- Tak, proszę pana.

Coś skłaniało mnie do wspólnej z nim konspiracji: dwóch światowców, hołdujących

nowoczesności, mówiących po angielsku, w sojuszu przeciwko takim miernotom jak

Bordbar,

przeciwko ludziom o mentalności i tradycji średniowiecznej, przeciwko armii

mściwych i intelektualnie ograniczonych muł-łów. Jednakże w moim umyśle, który

po raz pierwszy wydał mi się całkowicie bezużyteczny, leniwy, pozbawiony

jakiejkolwiek inwencji i wręcz dziecinny, pojawiła się pokusa, by zdobyć się na

uległość wobec jego silnej osobowości. Nie zdawałem sobie sprawy, że człowiek

może być gwałtowny, a zarazem subtelny. Pomyślałem: „Znikaj! Natychmiast!".

- Dziękuję panu. Spotkanie to było dla mnie zaszczytem.

Nie był skłonny rozstać się ze mną. Odczuwał potrzebę zro

bienia czegoś jeszcze.

- Nie zamierza pan powiedzieć swojej studentce „hallo"?

Ali Asghar!

Serce skoczyło mi do gardła.

- Ona jest inteligentna, proszę pana.

Ordynans przybiegł z koszulą.

- Oczywiście.

Jego odpowiedź była odruchowa. Nie sądzę, aby tego rodzaju stwierdzenie,

dotyczące jego córki lub kogokolwiek poza nim, było przemyślane. Włożył koszulę,

a żołnierz pobiegł otworzyć drzwi. Pomyślałem: „Spokojnie, serduszko, przestań

tak bić!".

Znajdujące się w pokoju jedwabie, meble, szkło artystyczne, kwiaty,

kosztowności, oświetlenie - całe to bogactwo - przytłoczyły mnie.

Siedziała na sofie w stylu Ludwika XV, przy elektrycznym świeczniku. Obok niej

zajmowała miejsce o wiele młodsza dziewczynka, która musiała być jej siostrą,

Lejli. Z makijażem dorosłych kobiet, w wizytowych sukienkach, wyglądały niczym

przerażone laleczki. Ich matka, która była bardzo piękna, siedziała obok w

fotelu. Miała na sobie kostium w stylu New--Look, z szeroką jedwabną spódniczką

w szarym kolorze. Paliła nałogowo, lecz nie zaciągała się. Panie oddzielał

szklany stół, ustawiony na perskim dywanie, utkanym w niezwykle zawiłe i

brzydkie wzory. Na stole stały filiżanki do herbaty w srebrnych oprawkach,

srebrne naczynia ze słodyczami i owocami oraz rozpylacz do wody o różanym

zapachu. Moja

niewiedza na temat znajdujących się w tym pokoju przedmiotów była przerażająca:

nie miałem pojęcia, że poza światem, który znałem, istnieje także, dający o

sobie czasami znać, świat tak kiczowatej sztuki i kobiecości emanującej nudą.

- To są rzeczy specjalnie wybrane - oznajmił generał, popychając mnie w kierunku

fotela. Pań w ogóle nie zauważył: stanowiły część codziennej dekoracji

śniadaniowej. Podniosłem się, panie również. - Boże, niechże wszyscy siedzą! -

powiedział.

Dziewczęta usiadły. Miały na sobie jednakowe sukienki bez rękawów, uszyte w

stylu lat pięćdziesiątych - mademoiselle Szirin czerwoną, mademoiselle Lej li

niebieską. Do tego białe pończochy i buty na wysokich obcasach. Sukienki miały

wygląd szytych na miarę przez bardzo zdolną krawcową: przeszło mi przez myśl, że

księżniczka mogła być swego czasu w tarapatach. Obie wpatrywały się w dywan.

Włosy mademoiselle Szirin spięte były w kok. Aczkolwiek odsłaniały długą szyję,

zadawały dziewczynie gwałt: uczesanie to doskwierało jej i wprawiało w zły

nastrój. Na szyi miała ciężkie czerwone klejnoty, coś w rodzaju kolii.

Wyczuwałem, że walczyła z matką i fryzjerką lub z obiema naraz; że odrzuciła tę

swoją kobiecość i nie chciała służyć jako manekin w sklepie z biżuterią; że

obnosiła się ze swoimi dyskretnymi symbolami buntu: plamą atramentu na palcu

wskazującym prawej ręki lub zupełnie niewłaściwą bielizną. Swoim zachowaniem

błagała mnie, abym na nią nie patrzył i nie odzywał się do niej. Widziałem, że

nie znosi mnie, ponieważ byłem sprawcą całej tej operetki; i także jej

świadkiem, chociaż sądziłem, że tylko ja tak to odbieram albo że ona to tak

widzi; że pozbawiono ją najbardziej cennego, osobistego poczucia godności; że

gdyby nie moja obecność, mogłaby to wszystko znieść, jak to wielokrotnie bywało

w przeszłości.

Świat postradał zmysły. Jak mogli obojętnie rozpierać się przed tą nieszczęsną

istotą - ojciec, matka, siostra - tak wystrojeni; przed tą, która w swych

czarnych, pełnych smutku oczach skrywała coś niepojętego, całą pustkę i tyranię

tego kraju, jego gniew, biedę, wołające o pomstę do nieba minarety, stosy

zamordowanych? Czułem, że zaraz wyskoczę z tego

śmiesznego fotela i rozbiję ten pokój w drobny mak, aby nie patrzeć na jej

cierpienie. Księżna przemówiła.

- Vous etes le bienvenu, monsieur. Vous nous faites un

grand honneur.

- L'honneur estpour moi, Altesse*.

Zareagowała mlaśnięciem na ten szlachecki tytuł.

- Jamais ii ne m 'appelle „Madame " a la maison**.

Zauważyłem, że mademoiselle Szirin zesztywniała, nie tyle

z powodu mojej niezręczności, ile niedyskrecji swojej matki.

- Cest tres dróle, monsieur, mais nous pauvres femmes

ne parlons que francais, et Son Excellence, grace a son in-

struction militaire a. Fort Bragg, ne parle qu 'anglais. C 'est ab-

surde***.

Do pokoju wszedł służący, niosąc dwie patery z ciastkami. Księżniczka

podskoczyła do niego, zabrała patery ze złotymi widelczykami i z serwetkami i

postawiła je przed nami.

- Proszę jeść - zarządził generał, zajadając ciastka.

W cieście czuło się smak sacharyny i tłuszczu. Mając usta pełne ciasta, rzekłem:

- Je parle un peu persan, madame****.

Księżna zapaliła papierosa, lecz natychmiast zgasiła go w popielniczce.

- Commeje l'ai dit, monsieur, Son Excellence ne parle pas

un mot de francais*****.

Wyrwałem się z zadumy. Zauważyłem, że to trąjkotanie o pieniądzach,

zamążpójściu, bogactwie pozbawionym charakteru, wydatkach na rzeczy bez gustu,

prowincjonalnej etykiecie oraz dziewiętnastowieczna francuszczyzna, bezgraniczne

pięk-

* Witam pana. Uczynił nam pan wielki zaszczyt.

To zaszczyt dla mnie, Wasza Wysokość. ** Nigdy nie zwracają się tak do mnie w

domu.

*** To bardzo zabawne, proszę pana, ale my, biedne kobiety, mówimy tylko po

francusku, a Jego Ekscelencja, z racji swojego wykształcenia wojskowego w Fort

Bragg, mówi tylko po angielsku. To absurd. **** Mówię trochę po persku.

***** Jak mówiłam, proszę pana, Jego Ekscelencja nie zna ani słowa po francusku.

55

no i lekkomyślna cnota były dla mnie, nieznanego nikomu nauczyciela języka

angielskiego jako języka obcego, całkowicie niezrozumiałe. Ale nawet dla takiego

indywiduum jak ja było widoczne, że powstała tutaj sytuacja jest rozpaczliwa i

wręcz nie do zniesienia. I nagle zrozumiałem to, co jeszcze przed godziną

wydawałoby mi się czymś zupełnie niepojętym, że wszystko - ten reżim, Iran, ta

rodzina - zmierza ku przepaści; że byłem dla nich czymś w rodzaju zbawienia, a

przynajmniej dla jednej z tych istot; że księżna powinna dać z siebie to, co

najlepsze, a pozostali muszą dać jej tę szansę. Równie wyraźnie dostrzegłem

rzeczywisty powód buntu mademoiselle Szi-rin: wiedziała dostatecznie dużo o

swoim ojcu i Riazanowie, ta wiedza działała na nią i na nich wszystkich

zabójczo, teraz widziała, że również na mnie.

Zamiast na nią patrzyłem na mademoiselle Lej li. Ona zaś zerkała na mnie spod

grzywki, ale jej wzrok błądził gdzieś daleko. Pomyślałem, że jest

nieprzystosowana do świata, dziecinna czy też nazbyt prostolinijna, żyjąca w

cieniu opiekującej się nią siostry. Odczułem głęboki żal z powodu tych

dziewcząt. Powiedziałem:

- Durant ma residence a Ispahan, madame, j'ai appris

a apprecier le merite et le caractere de 1'ainee de vosfilles. La

superiorite de sa raison, I 'elevation de son dme, la beaute de

sa personne...*

- Na baba...

W plebejskim języku perskim oznaczało to: „Spadaj, przyjacielu" lub: „Bzdury".

Generał podniósł wzrok. Postanowiłem kontynuować dyskusję.

- J'insiste, madame, mes intentions envers votre filie ainee

sont tout-a-fait honnetes.

- Lui avez vous parle?

- Je lui ai faitpart de ma profonde estime**'.

Mademoiselle Lejli zachichotała. Księżna spojrzała na nią, następnie powoli

odwróciła się w stronę starszej córki i spojrzała na nią z nieubłaganą

mściwością. Mademoiselle Szirin pilnie wpatrywała się w dywan, jakby usiłowała

rozwiązać każdy z miliona supełków.

- O czym wy, do diabła, mówicie?- zirytował się generał.

Mademoiselle Szirin podniosła głowę i powiedziała:

- Proszę pana, mówimy o zaporze i budowie elektrowni

wodnej w Chaszk-e Poi.

Siostra spojrzała na nią, a później na matkę.

- Ten cholerny kraj jest taki zacofany - rzekł generał. -

Chodź, chłopcze, zostawmy te trzpiotki. Chciałbym ci coś po

wiedzieć.

- Jestem do pańskich usług. Pozwolą panie, że się pożeg

nam. Madame, j 'ai apporte des petits cadeawc pour les jeunes

dames. J'espere qu 'elles me feront1'honneur de les accepter*.

Mademoiselle Szirin podarła serwetkę. Złożyła głęboki ukłon i zagryzła wargi ze

zdenerwowania. Kiedy zobaczyła podarunek, zamarła. Usiadła, a cała jej

karmazynowa sukienka pokryta była papierkami.

- Tres belle - powiedziała madame Farameh, biorąc do ręki

małą lampkę. Było to szare naczynie z matowej porcelany,

z małym pojemnikiem na oliwę i uchwytem; ten rodzaj lampy,

jaki spotyka się w muzeach i u handlarzy antykami w całym

świecie arabskim oraz w Iranie.

- Z epoki Sasanidów - oznajmił generał.

Właściwie grecka według pana Mo'ina.

- Kochanie, to sztuka hellenistyczna. W czasach mojego

dzieciństwa tego rodzaju lampy używane były na wsi.

- Albo podróbka teherańska - dodał.

- Je ne crois point que ce soit truąue - powiedziała made

moiselle Szirin.

- Tais-toi, Chiru!**

-

-

* Podczas mego pobytu w Isfahanie poznałem przymioty najstarszej państwa córki.

Doskonałość jej umysłu, wzniosłość duszy, piękność ciała.

** Pragnę podkreślić, madame, że moje zamiary wobec najstarszej córki państwa są

całkiem uczciwe.

Czy rozmawiał pan o tym z nią? Dałem jej odczuć swój głęboki szacunek.

* Madame, przyniosłem drobne upominki dla młodych dam. Mam nadzieję, że

wyświadczą mi tę grzeczność i przyjmą je. ** Nie sądzę, żeby to była podróbka.

Zamilcz, Szirin!

57

Lej li była oczarowana swoim prezentem. Było to lustro w ramie z papier mache,

zrobione w Teheranie, w połowie dziewiętnastego wieku, z motywem róż w stylu

europejskim. W czasie targu o cenę lampy pan Mo'in dorzucił lustro. Jego srebrna

powłoka uległa rozkładowi i musiałem zastąpić ją niebieskim szkłem okiennym ze

zburzonego domu.

- Ó maman, c 'est adorable. Monsieur est tres gentil*.

Spojrzałem na matkę, która ponownie zapaliła papierosa. Jej

piękne oczy zdradzały poirytowanie moją osobą, jakby chciała powiedzieć: „Młody

człowieku, jedź do domu; nic nie rozumiesz, młodzieńcze, jedź do domu, do twojej

pokrytej mgłą Anglii". Pojawiła się w jej oczach również pobłażliwość na

wspomnienie, że sama była kiedyś adorowana.

Wstałem i ukłoniłem się. Panny odpowiedziały głębokim, dworskim dygnięciem.

Podążając za generałem do jego gabinetu, czułem na plecach spojrzenie Szirin.

Uderzało nagromadzone tutaj bogactwo. Jednakże w tym gabinecie przybierało ono

postać rzeczy ogromnych i ciężkich -biurka z drzewa tekowego, stołu pokrytego

ciętym szkłem, foteli wyściełanych skórą. Było tam mnóstwo telefonów, wielka

maszyna, najwidoczniej dalekopis, i inna, chyba do cięcia papieru w drobne

paski, a na ścianach pełno zdjęć oprawionych w ramy. Na jednym z nich Farameh,

tuż za szachem i następcą tronu, stał przed frontem kompanii honorowej,

niewątpliwie w bazie śmigłowców. Na drugim tylko szach, w rozpiętej koszuli przy

pulpicie sterowniczym samolotu pasażerskiego. Na trzecim, kolorowym,

najwidoczniej zrobionym w Stanach Zjednoczonych, Farameh w szortach i barwnej

koszuli stał przy pirsie, a obok niego, wsparta na ogonie, wystająca ponad jego

głowę, wielka ryba.

- Szkockiej? - Stał odwrócony do mnie plecami.

- Dziękuje, nie piję.

Zarozumialec!

Nalewał sobie niewielkie ilości alkoholu, wyczuwałem jednak, że nie piłby w

ogóle. Westchnąwszy głęboko, siadł za biurkiem. Na jego zachmurzonej twarzy

pojawił się uśmiech.

O, mamo, to jest przepiękne! Pan jest bardzo miły.

- Kiedy byłem dowódcą obszaru powietrznego, kierując

programem F-5, katapultowałem się raz z wysokości czterdzie

stu tysięcy stóp. - Od tego czasu miał skrzywiony kręgosłup. -

Leczyłem się już u każdego cholernego lekarza na świecie.

Wiesz, jakie lekarstwo pomaga? Tu, w Isfahanie?

Remedium. Oczywiście, remedium. Dlatego właśnie w środku nocy musisz wzywać

Riazanowa, notorycznego palacza opium. Nie pozwolisz mi odejść, prawda?

Zagłębiłem się w fotelu.

- Czy to nie jest groźne? Wiem ze słyszenia...

Parsknął i przestał o tym mówić.

- Czy znasz nazwisko Chatami?

Dowódca sił powietrznych, ożeniony z jedną z księżniczek. Leciał z szachem i

cesarzową do Rzymu. Było to podczas kryzysu w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym

trzecim roku. Zajmuje się porzuconymi przez szacha dziewczętami. Mówią, że jest

niewiarygodnie bogaty. Zastanawiałem się, czy tamtym samolotem do Włoch leciał

też Farameh? Czy to wyjaśnia pochodzenie jego fortuny?

- Tak, proszę pana.

Niespokojnie wiercił się w fotelu. Wyczuwałem, że samo zwracanie się do mnie

urażało jego dumę. Cichym głosem znowu rozpoczął:

- Czy wiesz, co powstrzymuje Saddama przed zrównaniem

z ziemią bombami tego niewielkiego miasta?

Zadziwiał mnie kontrast pomiędzy tym gabinetem a pokojem gościnnym, jak i pewna

ciągłość tożsamości i atmosfery tych dwóch pomieszczeń. Będąc nadal porażony

niezwykle bogatym wystrojem i odurzony zapachami pokoju gościnnego, teraz, w

gabinecie generała, powinienem z kolei ulegać pokusom męskiej próżności, urokowi

tej czarnej boazerii, cudom z drzewa i metalu. Powinienem być zafascynowany

wyjawianą mi strategią, opowieścią o konflikcie z Irakiem, o przemocy, o wojnie

i przez cały ten czas również jego angielszczyzną z amerykańskim akcentem, który

rozpoznałem, a także oszołomiony pierwszym odruchem odrazy do tego

najprawdziwszego głosu władzy.

- Nie wiem, proszę pana, nie jestem specjalistą wojskowym.

59

Odwrócił się szybko.

- Nie oczekuję tego. Z niczego utworzyliśmy trzecią potęgę

powietrzną w świecie, jeśli chodzi o zdolność operacyjną, po

USA i Izraelu, oraz znacznie wyprzedziliśmy Sowietów i oczy

wiście was. Mamy dwa i pół tysiąca pilotów obsługujących

samoloty myśliwsko-bombowe, gotowych w każdej chwili do

samodzielnych wylotów bojowych. Wykonujemy dziennie od

siedemdziesięciu do osiemdziesięciu lotów. Osiemdziesiąt pro

cent jednostek znajdujących się pod moimi rozkazami jest co

dziennie rozmieszczanych na stanowiskach gotowych do akcji,

co wiele mówi o stanie gotowości pilotów i personelu naziem

nego, szybkości i sprawności służb wsparcia logistycznego.

Zanim zapasy materiałów i sprzętu zostaną tutaj zużyte, nasza

bliźniacza baza w Fort Bragg w Teksasie automatycznie je uzu

pełnia, bez jakiegokolwiek udziału z naszej strony.

Spojrzał na mnie.

- Cholera, mam więcej samolotów niż pilotów. W amery

kańskich ośrodkach szkolenia pilotów jest rocznie trzysta

miejsc dla moich ludzi, liczba większa, niż otrzymuje jakikol

wiek kraj. Mógłbym mieć ten cały pieprzony Cranwell, gdy

bym o niego poprosił. Lecz nie mogę. Wiesz dlaczego?

Ponieważ nikt nie zna wystarczająco dobrze języka angielskiego. Przypuszczałem,

że teraz zaproponuje mi pracę. Nie wiedziałem jednak, czy dlatego, że chciał,

gdybym dla niego pracował, mieć mnie na oku, czy tylko po to, abym miał się na

baczności. Zdawałem sobie sprawę, że wyprowadziłem go z równowagi. Byłem zbyt

nierozgarnięty i pozbawiony ambicji, co bardzo go irytowało.

- Myślę, proszę pana, że trzeba wiele czasu, zanim ludzie

opanują techniczny język angielski.

- Czas! Jak myślisz, ile mam czasu? - Jego cierpliwość się

wyczerpała. - Będziecie nas bronić?

Opanowała mnie przemożna tęsknota za domem. Widziałem oczyma duszy ulice w Hull,

deszczowe listopadowe wieczory, nianię krzątającą się w kuchni, niekończące się

rzędy przylegających do siebie domów oraz rozlewisko przy ujściu - to wszystko,

co przypominało mi Anglię. Pomyślałem, że Anglia być może nie jest dzisiaj tą,

którą była dawniej, lecz ma swoje

prawa, szkoły, żołnierzy utrzymujących się z żołdu i jest miejscem o całe niebo

lepszym niż to.

- Sądziłem, proszę pana, że to Jego Cesarska Mość nalegał,

abyśmy wycofali się z zatoki. O ile się orientuję, to Arabowie...

- Czego chcesz, chłopcze?

Chcę poślubić pańską córkę. Jeżeli pan pozwoli, będę pana synem i nie omieszkam

zachować pańskich tajemnic. Musiałem sformułować tę myśl choćby po to, aby

przekonać się, że on już rozważał taką wersję rozwoju wydarzeń i z miejsca

odrzucił moją prośbę o rękę jego córki. Wydawało mi się, że nie jestem

seksualnie pociągający, byłem wściekły i jednocześnie nie mogłem pogodzić się z

myślą, że ten mężczyzna, okłamywany przez swoją własną rodzinę, ma nad nią

całkowicie panować. Co sprawiało, że był kimś tak wyjątkowym? Jaką w tych

sprawach miał moc tajemną? Przepełniało mnie uczucie zupełnie nieuzasadnionej

rycerskości i dumy na myśl, że te kobiety dzieliły się ze mną tajemnicami,

jakich nie powierzyłyby swemu panu. Mimo że wiedziałem, iż celem jego

nieoczekiwanych pytań i niezbyt subtelnych gier jest pokazanie mi, jaki to

sprytny z niego facet - jakże bowiem mógłby robić karierę w tak arbitralnym

reżimie - nie przywiązywałem to tego większej wagi. Powiedziałem:

- Chcę, aby pańska starsza córka kontynuowała naukę, jeśli

nie u mnie, to gdzie indziej. Powinien pan jej to zapewnić.

Mówiąc to, już czułem rozmiary swego szaleństwa. Rozumiałem, że ta prosta

kwestia, którą poruszyłem, pozwoliła mu osiągnąć to, czego nie zdołał uzyskać,

zadając bardzo zawiłe i złożone pytania: pojął sposób mego rozumowania.

Wiedziałem, że zupełnie nie troszczy się o nią i jej siostrę, że najchętniej

umieściłby je w szkole kadetów, gdyby to, w najmniejszym choćby stopniu,

odpowiadało mu. Nie wykazywał żadnej troski o kobiety, a jednak rozumiał, że są

mężczyźni, którym na nich zależy, ponieważ słyszał te słowa: „Chcę, aby pańska

starsza córka..." - najpierw od Turaniego, a teraz ode mnie. Taka była kolej

rzeczy: Turani odkrył jego tajemnicę, a teraz ja. I chociaż myślałem, że nie

wierzy w miłość, wiedział jednak, że zdobycie jego córki stanowi dla mężczyzny

wyraźną korzyść - pieniądze, koneksje towarzyskie, wpływy - a ponieważ

generał był ich źródłem, miało to dla Turaniego pewne znaczenie. Po chwili

pogrążyłem się całkowicie. Był on kimś więcej niż wojskowym pilotem, zupełnie

odgrodzonym przestrzenią powietrzną, prędkością samolotów i potężną Ameryką od

przytępionych i otumanionych ziomków. Przeszywałem wzrokiem nie zwykłego

człowieka, lecz swego rodzaju boga, którego postępowaniem kierowała jedna

potężna siła, niwecząc całkowicie miłość do kobiet, dzieci, decydująca

jednocześnie o jego lojalności wobec munduru, ojczyzny, dbałości o dobrą opinię,

0 przyzwoitość, skłonności do alkoholu, uciech i pieniędzy.

Widziałem, że jego mniemanie o sobie i jego ambicje są wręcz

nieograniczone. Chciałby posiadać wszystko. Zaczął z Chata-

mim, a chciałby skończyć na krwawym pawim tronie szacha.

- Zjeżdżaj! -powiedział, odwracając się.

- Pożegnam się z pańską rodziną.

Jego muskularny, naprężony kark zdradzał wielki wysiłek panowania nad sobą.

Krzyknął:

- Ali Asghar!

Angielski wydał mi się w tym momencie językiem zbyt surowym i nieporęcznym,

posłużyłem się więc językiem perskim, w jego najbardziej subtelnej formie.

- Pan może mi grozić, lecz panie zabiją mnie, jeżeli się

z nimi nie pożegnam.

Kobiety nie wchodziły do pokoju gościnnego. Jakby czas w Iranie nie był jednaki

dla wszystkich, lecz miał płeć bardziej

1 mniej uprzywilejowaną. Ten czas, który przeniknął przez

sąsiednie drzwi i doprowadził mnie do szaleństwa, nadal tam

trwał. Kiedy wszedłem do pokoju, księżniczki zerwały się

z krzeseł, jakbym w ciągu tego ułamka sekundy stał się kimś

innym. Powiedziałem:

- Mesdames,je vous ai derangees.

- Pas du tout, monsieur! Prenez un moment de repos! Vous

n 'avezpas dejeune*.

Przeraziła ją ta niestosowność zachowania. Zrozumiałem, że

była Iranką do szpiku kości, która nigdy nie poznała Baku, nie mówiąc już o

Paryżu czy Teheranie.

- Madame, souffrez queje prenne conge*.

Księżna wstała. Zatrzęsła się z gniewu i upokorzenia.

- Allons, Lej li!

Dziewczęta poderwały się.

- Cher monsieur, que votre ombre benie ne dimin...**

- LULU!

Pokój wydał mi się pusty, zaniedbany i pozostawiony sobie. Wpatrywaliśmy się w

dywan. Byłem pod wrażeniem wspaniałego szkarłatu jej sukni. Wyczułem jej

przemożną chęć zbliżenia się do mnie, subtelnie, wbrew woli, niczym ruch fali na

jeziorze pod wpływem silnego podmuchu wiatru. Lęk zaczął mnie opuszczać.

Powiedziałem:

- Chodź ze mną, mamzil.

Przymknęła oczy i ogarnął ją dreszcz.

- Proszę mi wybaczyć - odparła.

Zbliżyłem się do niej, a ona ujęła moje ręce, pochyliła głowę, pocałowała je i

pobiegliśmy razem ku drzwiom. Przebiegliśmy przez kuchnię, gdzie księżna paliła

papierosa naprzeciwko bufetu, na którym stały naczynia ze smakowitymi potrawami.

Obok niej stała stara Baktryjka, odwrócona do nas tyłem, i rozmawiała, krojąc

zioła olbrzymim nożem. Podejrzewałem, że była jedyną osobą, na której naprawdę

zależało księżnej. Lej li jadła ekierka. Wszystkie całkowicie nas zignorowały.

Mademoiselle Szirin pobiegła na wysokich obcasach do końca dróżki. Kiedy podmuch

wiatru lekko uniósł jej spódniczkę, zobaczyłem, że ma na sobie tylko pończochy.

Ogród oślepił mnie. Wciągnęła mnie do małej bramy i wyjęła skobel.

Zacząłem mówić, prosząc znów, żeby poszła ze mną. Na ustach poczułem jej słodkie

ręce. Powoli zabrała je i cofnęła się, aby pozwolić mi przejść.

Czułem, że świat skurczył się do rozmiarów tego ogrodu: był pełen goryczy,

smutku i tłumionej miłości. Zatraciłem się

Przepraszam, że przeszkadzam paniom.

Ależ skąd, piotóe. pana. Niech pan odpocznie. Nie jadł pan śniadania.

* Pani pozwoli, że się pożegnam. ** Drogi panie, niech pański błogosławiony

cień...

63

w labiryncie przeróżnych przedmiotów i wydarzeń, z którego nie mogłem się

wydostać. Chciałem wykrzyczeć: „Co takiego jest w tym zakątku, w którym

spotykają się dwa światy -w krzewach wysuszonych róż i w klatkach z małymi

ptaszkami, i w zwojach drutu kolczastego na parapecie, w twojej nagiej szyi i

ramionach oraz w oczach pełnych smutku - co skazuje nas na rozłąkę? Mimo

niebotycznych odległości, pokonując niewyobrażalne przeszkody, wybraliśmy siebie

nawzajem, dlaczego więc musimy być rozdzieleni?".

W jej twarzy wyczytałem melancholię. Pomyślałem, że jeśli cokolwiek powiem lub

dotknę jej policzka, zacznie krwawić. Mogłem zauważyć, że wie o sprawach, o

których ja nie wiem, i nie może mi ich teraz wyjawić. Widać było, że nienawidzi

siebie, że usilnie powstrzymuje się od płaczu - byłoby to poniżej jej godności,

oraz że moje odejście byłoby wobec niej aktem wielkiej dobroci.

Z pewnym wahaniem podniosła rękę w tradycyjnie europejskim geście pożegnania.

Brama zamknęła się za mną. Słyszałem lekki odgłos jej stóp.

Nie było wartownika. Nie słysząc już odgłosu jej kroków, zacząłem biec, lecz

kiedy uzmysłowiłem sobie, że nikt w Isfa-hanie nie biega, a przynajmniej żaden

Europejczyk, zacząłem iść spacerowym krokiem - omijając Czahar Bagh i bulwary -

małymi uliczkami i ścieżkami do rzeki, potem z nasypu skoczyłem w dół i znowu

zacząłem biec. Psy zaczęły mnie gonić z ujadaniem. Pomyślałem, że jeżeli rzucą

się na mnie, to będzie koniec. Cały czas biegłem wzdłuż piaszczystych łach i

bagnisk, a krzaki ostnicy cięły mi ramiona. Psy, szczekając, okrążały mnie coraz

bardziej; cały ten czas nie opuszczała mnie jednak myśl: „Nie rozdzielą nas,

nasze pragnienie, aby być razem, jest silniejsze niż wola naszych wrogów,

pragnących nas rozdzielić, i zetrzemy ich w proch".

- Hasan, otwórz!

Z góry nie dochodził żaden odgłos prócz szelestu liści platanu.

- Otwórz, to ja, Anglik!

Słychać było sapanie; ujrzałem kawałek pościeli. . - Pan śpi. Odejdź.

- Otwórz drzwi, sukinsynu, albo, psiakrew, zrobię z ciebie

kotlet.

Usłyszałem szuranie nocnych pantofli i dostrzegłem cień nad zawiasami.

- Odejdź, chłopcze!

- Jeżeli natychmiast nie otworzysz, przysięgam na Boga, że

Riazanow wyrzuci ciebie i całą twoją rodzinę na bruk.

Kiedy gmerał przy skoblu, kopnąłem drzwi. Zawinął turban koło dolnej szczęki,

jakby cierpiał na ból zęba. Spojrzał na mnie z zabobonnym przerażeniem.

- Jesteś szalony, chłopcze.

Włożyłem kciuk do ust, jakbym chciał zapalić lub czegoś się napić.

- Hasan, jestem chory, przyjacielu.

Dostałem dreszczy. Łypnął na mnie okiem pełnym bólu i zarazem uciechy.

- Ach, teraz to już koniec! Niestety, też stałeś się nało

gowcem!

Pobiegłem za nim do zbiornika na wodę. Przy końcu alei, w mroku, w letnim domku

paliło się światło. Pomyślałem: „Chciałbym, aby cały świat tak właśnie wyglądał,

z prosto wiodącymi drogami, obojętnymi i niewidocznymi dla reszty ludzi, i

jedną, prowadzącą człowieka do jego najbardziej zaufanego przyjaciela".

Zbiegając w dół po chłodzonych wodą betonowych płytach, czując pod stopami

rozkoszny chłód rozpryskującej się wody, powiedziałem głośno: - Jesteśmy

uratowani. Riazanow nas uratuje. -: Pan Riazanow siedział w letnim domku przed

piecykiem. Obok niego, na poduszce, leżała książka, a właściwie kopia

manuskryptu, pojemnik na pióra i czajnik z gorącą herbatą. Nie spojrzał na mnie.

Powiedział:

- Nie przypominam sobie, abym pana zaprosił.

Usłyszałem jakiś szmer za sobą. Przy pojemniku z wodą

kręcił się niespokojnie, zaciekawiony, przestraszony, obłudny i wyglądający

śmiesznie Hasan. Zawołałem:

- Znalazłem ją, panie Riazanow! Znalazłem swoją uko

chaną!

Uchwytem wziął kawałek węgla.

- Jest córką Farameha!

Przyłożył węgiel do fajki i zaciągnął się głęboko. Poprzez kłęby dymu dobiegł

jego głos:

- Zadziwia mnie pan. Podobno jest dosyć piękna. - Spoj

rzał na mnie przewrotnie. -1 oczywiście bogata.

Odczuwając ból i osamotnienie, zdałem sobie sprawę, że Riazanow był zazdrosny i

nie chciał utracić mnie dla młodej dziewczyny. Patrząc na niego z głębi własnego

nieszczęścia, na czajnik z herbatą i kociołek oraz na lekturę, jaką był zajęty -

rozszyfrowałem tytuł, Rządy islamu, i nazwisko na ośmiokątnej pieczęci, Ruhollah

al-Musawi - zrozumiałem, że nie będzie to sprawa prosta i niewarta zachodu oraz

że w jakimś sensie, którego pojąć jeszcze nie mogłem, na całe życie stał się

niewolnikiem Pana Opium, demona z najgłębszych czeluści piekielnych.

Przygarbione plecy Riazanowa zdradzały praprzyczynę jego smutku, impotencję

spowodowaną paleniem opium. Mówienie i myślenie o kobietach było dla niego czymś

ponad siły, przebywanie w ich towarzystwie napawało go wstydem i uprzytamniało

jego bezużyteczność. Paliłem się wówczas ze wstydu, ponieważ od pierwszego

spotkania, nie wykazując najmniejszego taktu, zaabsorbowałem go swoimi sprawami.

- Nie, proszę, nie, panie Riazanow. W ogrodzie. Tamtej

nocy. On widział mnie. On widział, że ja go widziałem.

Pan Riazanow rzucił fajkę, która rozbiła czajnik.

- Mój biedny chłopcze! Co takiego ci uczyniłem?

Czołgając się po dywanie, zbierałem gorące jeszcze skorupki rozbitego naczynia.

Riazanow patrzył na mnie oczyma pełnymi żalu.

- Proszę mi wybaczyć, panie Riazanow. Jeżeli tylko będę

mógł, odkupię czajnik.

- Co takiego ci zrobiłem, mój kochany synu?

Trzymałem w ręce skorupy rozbitego naczynia.

- Udzieli mi pan schronienia? Będę pana szpiegiem, nie je

stem głupcem.

Uśmiechnął się.

- Jesteś tutaj mile widziany, lecz jaką my, ja i ten amator

haszyszu, stanowimy dla ciebie ochronę przed Faramehem?

Otrząsnął się, jakby chciał pozbyć się zgubnego skutku nałogu. Przyszło mi na

myśl, że narkotyk pozbawił go woli, lecz on teraz w pamięci rozpaczliwie

poszukiwał tych okruchow woli, jakie mu jeszcze pozostały. Po chwili powiedział:

- Nie pojedziesz do Dżolfy.

- Nie, proszę pana.

- Nie pojedziesz do Teheranu. W żadnym wypadku nie

udasz się do angielskiej ambasady w Teheranie. Na to liczy.

; - Tak, proszę pana.

- Udasz się tam, gdzie się ciebie nie spodziewa.

- Tak, proszę pana.

Dał mi to, czego szukał. Był to mały, szczególnego rodzaju klucz starej daty.

Włożył go w moją dłoń i zacisnął na nim moje palce, mówiąc:

- W Buszehrze, nad zatoką, jest dom nad morzem. Mieścił

się w nim konsulat generalny, ale został zamknięty w tysiąc

dziewięćset pięćdziesiątym trzecim roku, w czasie konfliktu

w Abadanie. Była to właściwie nasza rezydencja, dopóki Beria

nie podjął działań. Pewnego dnia zrozumiesz. Od tysiąc dzie

więćset pięćdziesiątego trzeciego roku nikt prócz mnie tam nie

był. Centrala nakazała sprzedać go, a ja sprzedałem go sobie

i Bogu dziękuję za taką sposobność. Nikt w ambasadzie nie

wie o tej posesji i jak ją zajmiesz, zniszczę wszelkie dotyczące

jej dokumenty. - Na jego twarzy pojawił się pełen smutku

uśmiech. - Weźmiesz toyotę, o dziewiątej samochód będzie

stał zaparkowany przy moście Szahrestan, kluczyki będą w sta

cyjce, w pojemnikach dodatkowe zapasy wody i paliwa. Masz

broń?

- Broń?

- Tak, John, broń.

- Broń? Mógłby mi pan jakąś pożyczyć?

Znowu się uśmiechnął.

- Mam, lecz, niestety, jest mi potrzebna.

- Wiem, gdzie jest broń!

- Powiedziałem, że nie możesz pójść do swego domu.

- Nie!

- Idź więc, kochany Johnie, zabierz swój pistolet, pójdź do

mostu i niech Bóg ma cię w swojej opiece.

- A moja ukochana? Nie mogę bez niej odjechać.

Westchnął głęboko.

- Musisz. Przed tobą jest bardzo trudne życie i, być może,

niezbyt długie. Nie możesz domagać się, aby druga osoba dzie

liła z tobą trudy twego życia. Zostaw ją w spokoju.

- Nie wyobrażam sobie życia bez niej!

- Zostaw ją.

- Nie mogę!

- PO PROSTU IDŹ! NATYCHMIAST! Jeżeli cię kocha

i jest mężna, Bóg da, że ją znowu spotkasz.

- W jaki sposób?

Cichym głosem powiedział:

Tak późno się zjawiłaś i tak wcześnie odeszłaś. Wznieciłaś płomień, a potem

ulotniłaś się jak dym.

przeł. Agata Nalborczyk

Cofnąłem się o krok i już byłem na ścieżce. Riazanow nie spojrzał na mnie.

Jak nadzieja do pogrążonego w rozpaczy ociągałaś się w drodze, Jak dobroć

człowieka o kamiennym sercu znikłaś o poranku.

przeł. Agata Nalborczyk

Już raz byłem w Szahrestanie, kiedy wracałem do miasta z piątkowego pikniku z

Mo'inem i jego przyjaciółmi. Była tam, tuż pod mostem, obskurna buda, gdzie

podawano herbatę, z lepiącymi się od brudu stołami oraz jedną butanową lampą. W

czasie gdy przyjaciele Mo'ina raczyli go herbatą i chlebem, aby był

wystarczająco trzeźwy przed spotkaniem z ministrem wojny, który wcale nie był

trzeźwy, a chłopak podający herbatę, migając w przelocie ścierką, popisywał się

frywolnymi dowcipami, podszedłem do mostu, aby posłuchać szumu wody pomiędzy

kamiennymi falochronami, lecz ktoś z towarzystwa, okropny nudziarz, przypiął się

do mnie i do znudzenia powtarzał:

- To dzieło Aleksandra Wielkiego. Boski Aleksander Wielki.

Ten beznadziejny ignorant sięgnął do kieszeni marynarki po kolejną butelkę.

W ciemności znowu usłyszałem szum wody i w smudze światła zobaczyłem przez

moment grających w warcaby i kości. Pomyślałem: „Nie jest ze mną tak źle". W

kieszeni dżinsów czułem przy biodrze uwierającego mnie Smith & Wes-sona.

Przerażał mnie. Biegłem do utraty tchu i zobaczyłem w dole, obok zniszczonego

wału z mułu, bardzo starego typu terenową toyotę: jakby Japończycy zatęsknili za

modelami samochodów z lat trzydziestych. Bagażnik był otwarty. W środku

znajdowały się dwa pojemniki, w jednym benzyna, obok łopata do piasku i jakaś

pościel. Kluczyk tkwił w stacyjce. Zauważyłem też nieznany mi drążek przy

skrzyni biegów, a ponieważ nie chciałem zapalać wewnętrznych świateł w

samochodzie, wiedziałem, że zajmie mi trochę czasu, zanim się z nim uporam.

Poczułem też dziwny zapach. Nie był to zapach plastikowych siedzeń, nafty lub

piasku, lecz zapach czegoś słodkiego, łagodnego i kobiecego, przypominający woń

róży wodnej lub ciasta z cukru.

u Siedząc przy kierownicy samochodu, poczułem się lepiej, Oiiemalże jak mocarz.

Tak więc Riazanow kłamał, nie był tak •całkowicie w szponach Pana Opium! Mimo

wszystko ma

dziewczyną, a to huncwot! Czarne myśli owładnęły mną natychmiast. Zdecydowałem:

Nie mogę odjechać, jeśli po raz ostatni nie porozmawiam z nią".

Wiedziałem, że jej miłość uczyniła mnie niewrażliwym na ciosy, lecz mogła

kosztować mnie życie. Uświadamiałem sobie również, iż do owego popołudnia w

sklepie Mo'ina życie moje było w miarę znośne; znam takich, którzy byliby z

niego zadowoleni. Wiedziałem, że w tej ucieczce - i zarazem pogoni -wszystkie

demony, które poskromiłem w sobie, dopadną mnie teraz i wrzaskiem doprowadzą do

obłędu. Kiedy tam, w sklepie, pocałowała mnie, zawładnęła mną przeogromna

czułość, opanowała całe moje ciało, serce, przepełniała moje słowa, dominowała

we wszystkich moich myślach, o istnieniu których nie wiedziałem lub z którymi,

jak z demonami, rozstałem się na zawsze. Ten jej pocałunek to wszystko, co

przydarzyło mi się w ciągu moich osiemnastu lat: cała reszta była snem bądź

zaślepieniem. Ten pocałunek to jedyna, niepowtarzalna szansa, jaką dało mi

życie. Odrzucenie jej oznaczało, że będę współwinnym własnego nieszczęścia. Całe

moje życie było tam, w domu Farameha. Jeżeli miałem wpaść - nie byłem tak do

końca pewien, że zostanę ujęty - chciałem, aby stało się to w tym właśnie domu,

a nie podczas ucieczki. Włączyłem silnik i pojechałem do miasta.

- NIE, PROSZĘ PANA!

Po mojej lewej stronie olbrzymia ciężarówka gwałtownie skręciła na drogę.

Kierowca uderzył dłonią o poszycie drzwi. Szarpnąłem dźwignią biegów i pomknąłem

przez most. Kierowca minął mnie i rzucił wiązkę przekleństw. Spojrzałem w

lusterko. Popatrzyłem do tyłu. Nikogo nie zauważyłem.

Powiedziałem:

- Boże Wszechmocny, mademoiselle Farameh! Do końca

mego życia będę ciebie kochał i troszczył się o ciebie.

Na autostradzie panowała cisza.

- Mademoiselle Farameh? Mademoiselle Szirin?

- Liczę na to, proszę pana. Nie mogę już powrócić do

szkoły, rodziny lub do jakiejkolwiek pracy, mogę być tylko

prostytutką.

Nie wiedziałem, czego się spodziewać, lecz nie o to chodziło. Pomyślałem: „Nic

nie wiem o tej dziewczynie poza tym, że jest teraz ze mną". Minęliśmy światła na

ulicy za bazą śmigłowców. Pod opadającymi płatami wirnika kadłuby maszyn

przypominały opasłe insekty.

- Sytuacja jest bardzo skomplikowana.

- Tak, proszę pana.

- Czy wiesz dlaczego?

- Tak, proszę pana.

- Jedziemy do Buszehru. Jest tam dom, w którym na parę

dni ukryjemy się, aż wszyscy o nas zapomną. Potem statkiem

możemy odpłynąć do Maskatu lub Bahrajnu.

- To dobry plan. W Buszehrze panuje ortodoksja i wielkie

upały, nikt tam nie wychodzi z domu.

- Mam broń.

- Cieszę się, proszę pana.

Czułem się zabawnie.

- Obawiam się, że mam tylko dwa naboje.

- To nie ma znaczenia. Potrzebuje pan tylko dwóch.

- Do licha, dziewczyno! - Ustawiłem jej boczne lusterko. -

Nie mów takich rzeczy! - Chwyciłem leżącą obok mnie

skrzynkę, odnalazłem kule i wyrzuciłem za okno.

Usłyszałem za sobą westchnienie.

- Och, mademoiselle Farameh, musimy porozmawiać. -

I nie tylko porozmawiać. - Zjadę na pobocze.

- Sądzę, że powinniśmy stąd odjechać jak najdalej.

- Zrobisz mi tę grzeczność i usiądziesz na przednim sie

dzeniu?

- Będę cię rozpraszać podczas jazdy.

Zdanie to rozpaliło mi trzewia. Czy naprawdę myślała, że rozproszy moją uwagę

lub że nieuchronnie wywoła moje roztargnienie?

- Czy w końcu pokażesz się?

- Nie, proszę pana. Będą szukać samochodu z kierowcą

i pasażerem.

Przede mną była droga prosta, nudna i cnotliwa. Olbrzymie ciężarówki, oślepiając

reflektorami, spychały nas na żwirowiska poboczy. Uczepiłem się autobusu

dalekobieżnego, ze śpią-

cymi pasażerami, przykrytymi nylonowymi pledami i z namalowanym na tylnym oknie

hasłem: O WŁADCO CZASU! Minęliśmy kiepsko oświetloną herbaciarnię, otoczoną

skłębionym tamaryszkiem.

- Czy mogę coś powiedzieć?

- Proszę bardzo.

- W Tang-e Sziraz jest posterunek policji i Sawaku. Zatrzy

mują każdy samochód.

- Będziemy musieli zjechać z autostrady.

- Tak, proszę pana.

Tang jest spadzistym wąwozem, przez który droga prowadzi do Szirazu. Tak nagle

pojawia się widok miasta i tak piękne ukazują się wieże i minarety, gaje

cyprysowe i pomarańczowe w dolinie, że podczas dnia obraz ten wywołuje zachwyt.

Miejsce to nazwano: BÓG JEST WIELKI WSZECHOBECNY. Mo'in, będąc na kupieckiej

wyprawie w poszukiwaniu dywanów, kiedy zobaczył miasto, poddał się bez reszty

jego urokowi. Poznałem je w dobrym dla siebie czasie.

- Czy mogę coś powiedzieć, proszę pana?

- Już sam dźwięk twojej mowy sprawia mi radość, mamzil.

- Rosyjski gentleman dał mi jakieś rzeczy dla pana.

- Co? Jakie rzeczy? - Wyczułem za sobą odgłos ruchów.

- Sądzę, że pieniądze. Sporo pieniędzy. I skrzynkę z czymś

wewnątrz, lecz zapakowanym. I inne rzeczy.

- Jakie rzeczy?

- Papier.

?; - Ważny? - ? *

- Skąd mam wiedzieć.

Jej głos się załamał.

- Och, mademoiselle, proszę się nie smucić. Zatrzymam

się...

- Proszę się nie zatrzymywać. To jest, to jest... - Zaniosła

się płaczem.

Pewnie to akt zawarcia małżeństwa. Pomyślałem: „Cholera, łaskawa pani, nie jest

to moja wina. Nigdy nie zamierzałem się z tobą żenić. Nic o tobie nie wiem poza

tym, że jeżeli mnie wkrótce nie pocałujesz, to, niestety, umrę. Nie jestem

pewien, czy poza tym jednym może istnieć jakiegokolwiek innego ro-

dzaju porozumienie pomiędzy ludźmi tak odmiennego pochodzenia jak my dwoje. Co

mam z tobą począć, moja mała milionerko?". Powiedziałem:

- Jest mi niezmiernie przykro, mamzil. Jestem pewien, że

z wielką niecierpliwością wyczekujesz dnia swoich zaślubin,

lecz...

- Nie jest pan uprzejmy. Nie wiedziałam, że jest pan nie

uprzejmy. BOŻE, MIEJ NAS W OPIECE! Proszę zjechać

z drogi! Natychmiast! Wyłączyć światła!

Nacisnąłem na hamulec. Dzięki Bogu samochód stanął i znaleźliśmy się z tyłu

autobusu z firankami. Nasz łazik zsunął się teraz z czarnej nawierzchni, zapadł

w koleinę, podskoczył i popędził naprzód w ciemną noc. Po chwili zahamowałem i

wyłączyłem silnik. Przez szybę bocznego okna widziałem światła samochodów, białe

i czerwone. Wyglądały jak ciągnący się kilometrami naszyjnik złożony z

błyszczących koralików. Poprzez warkot silników słyszałem odgłosy klaksonów,

trzaski drzwiczek, wrzaski i śmiechy. Daleko, na dachu samochodu policyjnego,

kręciły się światła ostrzegawcze.

Klęczała obok mnie na siedzeniu, patrząc przez okno. Zamierałem przy zapachu jej

ciała. Szukałem pistoletu, a ona szczękała zębami. Czekaliśmy i wsłuchiwaliśmy

się. Zapaliła światło, zrobiła złą minę i wyszła z samochodu. Dała mi znak, abym

bardzo wolno jechał za nią. Silnik strzelał niczym karabin maszynowy. Podążałem

za jej ciemną sylwetką, wzrok przyzwyczaił się do poświaty księżyca, coraz

bardziej oddalały się głosy klaksonów i zanikały światła reflektorów.

Czułem się upokorzony jak nigdy dotąd: właśnie tutaj, napotkawszy pierwszą

trudność, straciłem głowę; siedziałbym tak, zadowolony, w tym korku

samochodowym, czekając na swoją kolej, aż policjant lub oficer Sawaku błysnąłby

latarką i, krzycząc, wyciągnął nas brutalnie z samochodu. Z tego śmiertelnego

zagrożenia wybawiła nas dziewczyna. W jasnej poświacie księżyca stąpała

ostrożnie po piasku, ściśle owinięta czadorem. Pomyślałem: „Wiemy wszyscy,

panienko, że masz uroczy tyłek, i dlatego tu jesteśmy". Zmieniła chód, zaczęła

iść boso jak wiejska dziewczyna: czyżby moja prostacka myśl dotarła do niej?

Cholera! Jedziemy w niewłaściwym kierunku. Je-

dziemy na wschód. Robimy wielkie koło wokół Szirazu i dojedziemy do Buszehru od

wschodu. Zajmie to nam kilka dni.

Zatrzymała się i odwróciła. Jej czador trzepotał na wietrze. Wyłączyłem silnik i

poszedłem w dół. Stała w szerokiej koleinie wyżłobionej przez koła. Jednak ślady

kół nie nakładały się na siebie, lecz biegły obok siebie w odległości około

dwudziestu lub trzydziestu jardów w każdą stronę, jakby droga nie była zbyt

często używana, a kiedy była, to z całą pewnością przez kierowców z wielką

fantazją. Pomyślałem, że są to ślady po myśliwych lub wędrujących tutaj

pasterzach bydła.

Jej oczy błyszczały w zimnych promieniach księżycowego światła. Pomyślałem: „Oto

miejsce, gdzie drogi się rozchodzą. Pójdę tymi koleinami na wschód, a ona

powróci na autostradę. Jest to także ostatnia chwila, kiedy mogę jeszcze jej coś

powiedzieć". Powiedziałem:

- Jestem w obcym dla mnie kraju, mademoiselle Farameh.

Dzień dzisiejszy różni się od wszystkich poprzednich dni, a ża

den z nich nie przygotował mnie na ten. Wszystko, co wiem,

to...

- Proszę mi wybaczyć, lecz właśnie dlatego, że jestem

u siebie, a pan nie, ja powinnam mówić. Po trzech godzinach

dojedziemy tym traktem do miejsca nazywającego się Fajsala-

bad. Jest to zimowa siedziba rodu Kojunlu. Jako mała dziew

czynka bywałam tam z dziadkiem, bliskim przyjacielem pana

Kojunlu. Zasiadali razem w parlamencie, kiedy przeprowadza

no reformę rolną. Pana Kojunlu powieszono na rynku w Fąjsa-

labadzie na oczach jego ludzi, mężczyzn i kobiet. Ród Kojunlu

nie pozostaje w dobrych stosunkach z Jego Cesarską Mością.

Odmawiają wszelkich rozmów z żandarmami i ludźmi Sawa-

ku, nie pozwalają im wejść do wiosek i na pastwiska, a jeżeli

spotkają ich, to sprawiają im kłopoty. Co parę lat wchodzą

żołnierze, zabijają paru młodych ludzi i znowu się wycofują.

- Czy powinniśmy szukać u nich schronienia? Mam na

myśli ciebie i mnie...

- Proszę mi wybaczyć! Przed Fąjsalabadem, dwie godziny

drogi stąd, jest małe jeziorko. Biwakowaliśmy tam. Woda jest

tam wspaniała. Znajduje się tam też stara budowla jeszcze

z czasów Sasanidów. Miejsce to nie cieszy się dobrą sławą. Ale możemy się tam

zatrzymać i odpocząć.

- Dobrze, mamzil.

Odwróciła się i rzekła:

- Teraz pan musi łaskawie mi powiedzieć, czy chce, abym

mu tam towarzyszyła. Mam na myśli jeziorko.

- Jesteśmy małżeństwem.

- Też coś! Te dokumenty nie mają żadnego znaczenia.

- Jeżeli pani zechce, mademoiselle Farameh, życzyłbym so

bie, aby się pani tam ze mną udała.

- Nie mam żadnego majątku.

- Ja również.

- Mam na myśli mój posag.

- Och...

- Ponieważ nie mam posagu, nie wiem, czy traktuje pan tę

sprawę poważnie.

- Pani posagiem jest... Och, nie wiem... Wszystko, co mam,

dam pani, moje życie, moją głowę, moją wolność, moją krew...

- Przestań! Wystarczy! Jesteś niemądry!

;, Przestałem. ; , , ,

- Będziesz dla mnie dobry? . ,

";,- - Tak. ....

; - Musisz to obiecać. ' - Tak.

Szła za mną obok łazika, wzięła jeden z pojemników na wodę i, odwróciwszy twarz,

podała mi. Jak na dziewczynę wydawała się bardzo silna. Napiłem się wody jednym

głębokim haustem. Smak wody boleśnie przypomniał mi Isfahan. Ona nie piła.

Usiadła na przednim siedzeniu, lecz jak najdalej ode mnie, tuż przy drzwiach.

Nawet w świetle księżyca łatwo było podążać śladami kolein.

Udzielał mi się nastrój pewnego podniecenia młodych mężczyzn, którzy tutaj

bywali: pędzili z letnich pastwisk w swoich samochodach ciężarowych, z

widocznymi w oknach karabinami i obijającymi się z tyłu spasionymi owcami,

widziałem powiewające na wietrze chusty kobiet i trzymane w ich ramionach brudne

dzieciaki. Chciałem to wszystko wyrazić, poszukując z wielkim mozołem w pamięci

właściwych słów

perskich, lecz kiedy spojrzałem na nią, zauważyłem, że śpi z głową opartą o okno

samochodu. Pomyślałem: „Będziemy stanowić niesamowitą parę. Zaledwie od trzech

godzin jesteśmy małżeństwem i już skaczemy sobie do oczu".

Ciekaw byłem, o czym myślała, lecz trudno było mi zrozumieć psychikę irańskiej

dziewczyny. Przed oczami stanęły mi strofy Sana'iego*:

Gdybym mógł tu przyjść lub nie przyjść, nie byłbym

przychodził,

Gdybym mógł stąd nie odchodzić, też bym nie odchodził; I nie lepiej też by było,

gdybym w te ruiny nie przychodził, tu nie był ni stąd nie odchodził**.

przeł. Władysław Dulęba

Jak to się dzieje, że Sana'i, który żył przed ośmioma wiekami, opisuje ludzkie

losy i uczucia, jakich ja teraz doznaję; wiadomo, że znał je z własnego

doświadczenia - nie napisałby przecież tego czterowiersza - nie napisałby, że

świat uczuć i losów człowieczych nie jest światem czyjejś samowoli, światem

przypadkowych wydarzeń, kaprysów, lecz jest właśnie taki zwyczajny, normalny, o

ile tylko mógłbym pojąć rządzące nim prawa. A może on i inni poeci w swojej

poetyckiej wyobraźni wymyślili miłość w świecie Persów, ten szczególny rodzaj

udręki, której muszę doświadczyć ze śpiącą obok mnie dziewczyną? Pomyślałem, że

mógłbym wysunąć rękę i prawdopodobnie dotknąć skraju jej czadom, nie obudziwszy

jej, lecz sądzę, że nie byłaby mi za to wdzięczna: dlatego właśnie śpi w tym

miejscu, gdzie śpi.

Wiem jednak na pewno, że przestrzeń od początku mojej drogi do miejsca, do

którego zmierzam w poświacie księżyca, wypełniona jest samotnością; ta

impulsywna i biedna dziewczyna nie zdawała sobie z tego sprawy, aż było za późno

i noc zastała nas na pustyni. To poczucie własnej, dziwnej osobowo-

* Sana'i(zm. 1130-1131)-pierwszy wielki poeta mistyczny, suficki (p/ryp. kons.).

** Z tomu Drugi dywan perski wybrał i przetłumaczył W. Dulęba, Kraków 1980.

ści, jakie mam dzisiaj, miałem zawsze, lecz do tej pory nie znalazłem właściwej

nazwy dla człowieka tak samotnego jak ja, któremu nikt nie towarzyszył w

przeszłości, nie towarzyszy teraz i nie będzie towarzyszył w przyszłości.

Poczucie samotności, które stanowiło niejako kopię mego poczucia osobistej

wyjątkowości i osobistego wyboru, nie opuszczało mnie przez całe dzieciństwo i

lata szkolne, lecz w wieku dojrzałym stało się czymś nie do zniesienia. Dlatego

opuściłem Anglię i przybyłem do Iranu; nie dla jakiegoś szczególnego powodu, bez

jakiegokolwiek powodu. Nie była to tak bardzo zła decyzja, choćby ze względu na

przyjaciół, jakich znalazłem - Mo'ina i Riazanowa. I nawet jeżeli jeden był

opojem, a drugi nałogowym palaczem opium, prawdopodobnie należałoby uznać za

naturalne, że tacy właśnie stali się moimi przyjaciółmi. Spotkanie z nimi było

wielką przygodą mego życia, zwłaszcza ze względu na tę istotę, która teraz

spokojnie przy mnie śpi.

Obawia się tego jeziorka z tych samych powodów co ja; nie jest to nieśmiałość

towarzysząca nocy poślubnej, wyrosła, jak słyszałem, z obyczajów i tradycji

irańskiej; lub dlatego, że podobnie jak ja, tak niewiele wie o miłości. To

dlatego, że tak jak ja, zdaje sobie w pełni sprawę, iż jest to nasza ostatnia

szansa. Musimy pokładać nadzieję, że gdzieś w tajemniczych zakamarkach nocy

poślubnej znajdziemy zrozumienie lub przyjaźń, która sprawi, że sprzeczki i

konflikty towarzyszące nam na co dzień, jak to nieuchronnie bywa, dadzą nam siłę

przetrwania, pozwalającą przekuć je w dobro. Skutki niepowodzenia naszych

wysiłków byłyby dla niej straszne. Mogłaby się rano obudzić z kamiennym sercem,

pozbawiona jakiejkolwiek nadziei; wiedząc, że musi pozostać ze mną z litości

bądź opuścić mnie i udać się do Teheranu, podawać się jako jeszcze jedna

maltretowana i rozwiedziona kobieta, usiłująca znaleźć pracę w biurze lub

fabryce oraz mężczyznę, który się nią zaopiekuje. Zrozumiałem teraz to głębsze,

bardziej ukryte znaczenie ostrzeżenia, jakie dał mi Riazanow: zabrać ją ze sobą

oznaczało pozostawić jej tylko jedną z wszystkich dotychczasowych możliwości

wyboru, których - jak Bóg na niebie - nie miała tak niewiele. Muszę być dla niej

dobry. To było naj-

ważniejsze, a nie to, żeby nie dać się ująć czy na przykład mieć broń.

Coś przeskoczyło przed samochodem. Hamując, błyskawicznie wiedziałem, że już

tego nie ma. Przed moimi oczyma, w zacierającym się obrazie, pozostała nie tyle

sylwetka gazeli, ile symbol i istota szybkości i dzikości. To było jak

przypadkowe zderzenie dwóch światów. Gazela wyłoniła się z mroków starego świata

i znikła w nim ponownie, pozostawiając jedynie na masce samochodu kawałek skóry

zdarty z ciała, widoczny w świetle księżyca, i ten nieopisany zapach dzikości.

Stała przed nią wyprostowana, z wytrzeszczonymi oczami. W szoku spojrzała na

mnie, zdarła czador z twarzy.

- Nie musisz tego robić dla mnie, mamzil.

Dalej stała, wpatrując się w nią i trzęsąc się cała. Przyszło mi do głowy, że ma

słaby wzrok; że wówczas, w moim pokoju w Dżolfte i w jej pokoju gościnnym, stała

i klęczała tak blisko mnie nie dlatego, że czuła do mnie tak wielką sympatię,

lecz ze względu na krótkowzroczność.

- Sądziłem, że ten gatunek gazeli dawno już został wytrze

biony przez myśliwych.

- Ja też tak myślałam. - Nie patrzyła na mnie. - Potrzebują

wody. Dlatego nie odchodzą od niej zbyt daleko.

Jechałem przez pustynię oświetloną blaskiem księżyca. Wyglądała przez szybę

samochodu. Podniosła rękę w irańskim geście oznaczającym: „Zwolnij!" bądź:

Zaczekaj chwilkę". Zatrzymałem łazika. Otworzyła drzwi i, nie odwracając się do

mnie, powiedziała:

- Poczekaj na mnie tutaj. To znaczy odpocznij.

Po chwili zobaczyłem u swych stóp księżyc. Wiatr ucichł, a powierzchnia wody

była gładka niczym lustro. Widoczną w wodzie, krystaliczną aureolę otaczającą

księżyc potwierdziło wznoszące się nade mną niebo. Tam, gdzie nie sięgało już

światło księżyca, na sześciokątnym masywnym bloku stała ogromna i ledwo widoczna

budowla. Nigdy nie doświadczyłem takiej ciszy i takiego chłodu. Wokoło był

ciemny horyzont i świecił tylko księżyc, otoczony poświatą, i zmagające się z

nim gwiazdy. Zmartwiony, napełniłem zbiornik z benzyną,

nalałem wody do chłodnicy i zrobiłem sobie drinka. Szirin stała przede mną.

- Zrobiłam ci posłanie. Proszę, odpocznij.

Poszedłem za nią, potykając się o kamienie. Na piaszczystej ścieżce położyła

matę. Zapytałem:

- Czy będziesz tak miła i położysz się ze mną?

- Jeżeli sobie tego życzysz.

Położyła się w sukience i czadorze, plecami do mnie.

- Och, mamzil, błagam, nie zadręczaj mnie.

Usiadła wyprostowana, jakby połknęła kij. Powiedziała:

- Nie zadręczam cię! Nigdy nie chciałam tu przyjechać -

palcami wskazała na ruiny i pustynię. - Nigdy nie chciałam

opuścić Isfahanu. Z powodu jednego pocałunku muszę na za

wsze opuścić dom, siostrę, ratować się ucieczką z angielskim

chłopcem, którego właściwie nie znam.

- Jeżeli mogę się z tobą nie zgodzić, to były dwa pocałunki.

- Fu! Jesteś taki niemądry. Czy nie rozumiesz, że chciałam

spełnić pragnienia twego serca? Nie rozumiesz, że miałabym

z tobą nielegalny romans? Dlaczego, dlaczego przyszedłeś do

mego domu?

Przez wzgląd na Dżamalzadego! Bo nie chciałem, aby stracił szkołę!

Nie mógłbym powiedzieć: ziemia wykonała pełen obrót. Wstałem. Czułem się

zmęczony prowadzeniem samochodu. Powiedziałem:

- Mademoisełłe Farameh, nie będę cię zatrzymywał wbrew

twojej woli. Proszę nieco wypocząć, zawiozę cię z powrotem

na autostradę i zatrzymam jakiś pojazd. Jestem pewien, że je

żeli nie będziesz ze mną, rodzina cię przyjmie.

- Kto będzie się tobą opiekował? Jesteś taki głuptas, że za

raz wpadniesz w ręce ludzi z Sawaku.

- Do tej pory Bóg miał mnie w swojej opiece. Nie sądzę,

aby mnie teraz opuścił.

Była coraz bardziej chłodna i rozgoryczona. Kiedy zaczynała mówić, to jakby do

siebie samej. Powiedziała:

- On mnie nie lubi.

- Och, mademoisełłe, proszę, nie rozmawiajmy. Jesteśmy

wystarczająco szczęśliwi, kiedy nie rozmawiamy. - Uklękną-

łem i wysunąłem ręce. Dotknąłem jej włosów. - Czy ona uczyni słudze swemu ten

zaszczyt i pozwoli mu zdjąć suknię? Odwróciła się do mnie twarzą. Jej twarz była

pełna lęku.

- Moją suknię?

- Jej suknię.

- Ależ ja nie mam na sobie bielizny!

- Nie szkodzi.

- Jutro.

- Już jest jutro. ;

- Jest pełnia księżyca.?•?'

- Patrz tam, to Syriusz! A więc mimo to.

Obudziło mnie dotkliwe zimno i zapach palonego drzewa. Nie wiedziałem, gdzie

jestem i dlaczego tam jestem. Przede mną rozciągało się pasmo czarnych gór,

zarysowanych na szczytach linią żółtego światła. U podnóża gór, na skalnych

zwietrzelinach pustyni, postrzępione smugami cieni widziałem jeziorko, a poza

nim budowlę tak zrujnowaną, że trudno ją było odróżnić od pustynnego otoczenia.

Przypominała resztki zbudowanego z piasku zamku nad morzem. Pomyślałem, że w

moim życiu musiało się coś zdarzyć, skoro znalazłem się w takim właśnie dzikim

miejscu, i ogarnęło mnie uczucie przerażenia i szczęśliwości zarazem.

Podniosłem się. Po przeciwnej stronie dziewczyna rozpalała z chrustu ognisko.

Jej czarne włosy były mokre i opadały na szkarłatną suknię, widoczną spod

czadom. Przykucnąwszy, odpoczywała. Obok stał garnek z gotującą się wodą. Koło

Szirin leżała odwrócona łopata, na której znajdowały się cztery małe placki.

Początkowo myślałem, że będzie moją zabawką, okazem urody i źródłem seksualnej

rozkoszy, wschodnią pięknością, którą zabiorę do domu, aby się nią nacieszyć i

pysznić. Nie przyszło mi na myśl, że jest obdarzona wolą, żyje swoim własnym

życiem; że będzie się ubierać, kąpać, modlić, przygo-

towywać herbatę i piec placki chlebowe. Nie przyszło mi na myśl, że nie była

rozpieszczoną, boską nuworyszką, ale wiejską dziewczyną, przyzwyczajoną do pracy

od piątego roku życia; że będzie z wdziękiem kołysać się na bosych stopach,

recytować coś pod nosem i piszczeć, skacząc po kolczastym chruście; że bez

reszty zawładnie mną uczucie szczęścia; że uzmysłowię sobie, iż po raz pierwszy

w życiu nie czuję się samotny, że mam towarzysza lub że przestałem być tym, kim

byłem, podatnym na ciosy; że jestem odrodzony i chroniony; że stałem się nową

istotą, w której jest coś z niej. Potem zawładnęła mną żałość, słodka i

przenikliwa, jak jej włosy, białe ramiona i gołe stopy; że nigdy nie zobaczę jej

w kostiumie kąpielowym lub stroju tenisowym czy na przyjęciu - że nie zobaczę

znowu mego kraju.

Zanuciła pieśń po turecku. Brzmiała ona mniej więcej tak:

Podczas zrękowin zbyt nieśmiała, :

O nic - dlaczego — nie pytałam. '

'? : Młody jest, miły, tak mówiono —

;. On! Za tę cenę! Jego żoną!

Nie pozwól, Babciu, przyjść mu, dość! ?'? Babuniu droga, to straszny gość!

Ten siwy włos, ten turban brzydki, .

? '?; Cuchnący pot! Te cienkie łydki!

Co za oszustwo! Że bogaty? ? i

Jest starszy od naszego taty!

?;?'? , : Okpił nas, moja Babciu droga.

, Nie pozwól przyjść mu, nie, na Boga!

przeł. Ludmiła Marjańska

Zawirowała. Na jej twarzy, zarumienionej od ognia, pojawił się tajemniczy

uśmiech. Białą szyję pokrywał popiół. Podskoczyła, wzięła garnek - musiał być w

nim wrzątek - nalała wodę do szklanki i podała mi ją. Kiedy uklękła przede mną,

poczułem zapach jej skóry, silniejszy od zapachu palonego drewna, zauważyłem, że

jej uśmiech był tajemniczy, pełen wyrozumiałości, nieco przestraszony, lecz

zdradzający opanowa-

nie; jakby czegoś dowiedziała się o mnie, niekoniecznie nagannego, jednakże na

pewno niewymagającego rozgłosu. Na jej dyskrecji mogłem polegać.

Szklanka była tak gorąca, że od razu ją upuściłem. A poza tym chciałem

dziewczynę wziąć w ramiona. Powiedziała:

- To jest risze, ciernisty krzew, który rośnie na pustyni. Jest

dobry na serce, wzmacnia pamięć, leczy wątrobę i... - opuściła

powieki -jest źródłem wigoru.

- Z całą pewnością będę tej rośliny potrzebował, madame.

- Potrzebujesz funt ogórków, rusz się - rzekła. Powrócił jej

urzekający uśmiech. - Czy mogę odejść?

- Och nie, madame, proszę. Źle się czuję.

- Nieszczęśliwy człowiek.

Złożyłem pocałunek na jej uśmiechu.

- Muszę coś zrobić.

- Rzeczywiście.

Fuknęła na mnie. Rozejrzała się i jednym ruchem zdjęła czerwoną suknię. Nigdy

nie widziałem dziewczęcej talii lub łona albo twarzy i pach wyłaniających się

spod obfitych pukli włosów, nie widziałem także spódniczki i tafty, czułem się

tym wszystkim oszołomiony. Zauważyłem, że była wyraźnie zadowolona ze swego

pięknego ciała; lub raczej z tego, że odkryła jego urzekający wpływ na męża.

Pocałowałem jej łono. Było zimne i twarde jak marmur. Odskoczyła. Spojrzała na

moją twarz. Musiała w niej dostrzec seksualną żarłoczność, ponieważ wybuchnęła

śmiechem.

- Oczywiście, jestem do twoich usług - powiedziała i opu

ściła ręce zasłaniające piersi. - Lecz pospiesz się, bo jest mi

bardzo... - rozejrzała się wokoło i zaśmiała - ...zimno.

- Pozwól mi pójść! Będzie świtać!

Odwróciła się do mnie plecami i zdołała przez głowę włożyć suknię, lecz

trzymałem ją mocno w pasie i nie pozwoliłem odejść. Była silna, lecz ja byłem

silniejszy.

- Proszę! Na chwilę! Ludzie Sawaku o tej porze śpią. To

powszechnie wiadomo. Jesteś taki niemądry. Wstydź się.

Puściłem ją. . ,

- Dlaczego mam się wstydzić? . •? .. ? - ,?

Odwróciła się i cień wątpliwości pojawił się na jej obliczu, niczym cień chmury

wędrującej po plaży. Mimo wszystko nie była tak do końca pewna.

- Rozumiesz mnie doskonale. Udajesz tylko.

- Nie.

Czuła się upokorzona, lecz była zbyt zawzięta, aby przyznać mi rację.

- W ten właśnie sposób sypiacie z angielskimi dziewczy

nami?

Uważałem, że lepiej z tym skończyć.

- Madame, w moim życiu kochałem tylko jedną dziewczy

nę. I sądzę, że jedną tylko będę kochał.

' W porannym świetle jej twarz zrobiła się szara. ?'? - Mogę zapytać, czy masz

styczność z tą osobą?

- Możesz. Mam styczność.

Jej oczy utraciły całe swoje piękno i stały się dzikie.

- Mogę dowiedzieć się, czy znowu zamierzasz spotykać się

z tą osobą?

- Możesz. Zamierzam.

Zamarła. , Czy to Angielka?. . ... , ......

- Nie, madame. To Iranka.

, - Czy była jedną z twoich studentek?

- Była, przez jakiś czas.

, Uchwyciłem jej ręce tuż przy moich policzkach. Szepnęła:

- Czy to ta przeklęta Minu Bordbar, mała i zielona, tłusta

i głupia, mająca tylko pupę i biust... . . . . •

- Nie, madame, to nie ona.

- Puść mnie!

". Puściłem, lecz miałem ją na oku.

- Żądam, abyś wyjawił mi nazwisko tej osoby. Jestem, do

Jiabła, twoją żoną!

- Na imię ma Szirin.

Jej ręka śmignęła w powietrzu. ' - Jesteś silna, madame.

- A ty masz szczęście, że żyjesz. Szczerze żałuję, że po

ślubiłam ciebie. Przez twoją lekkomyślność i z mojej strony

brak samokontroli będziemy mieli dziecko na tym żałosnym świecie.

- Och!

Całkiem o tym zapomniałem.

- Pozwól mi teraz odejść do moich obowiązków. Wkrótce

będzie gorąco, o wiele bardziej, niż kiedykolwiek doświad

czyłeś, bardziej, niż mógłbyś przypuszczać, i wówczas popad

niesz w zły nastrój i zaczniesz mi dokuczać.

Powrócił jej uśmiech. Wyczuwałem, że teraz, kiedy utraciła swoje miasto,

rodzinę, a nawet strój, w ten właśnie sposób broniła się przede mną.

- Nie żałuj, że mnie poślubiłaś.

- Och, za wielu rzeczami będę tęsknić: szumem Mamdali

nawadniającej kanaliki, zapachem dymu z ognisk palących się

na letnich pastwiskach, a także ulatniającym się wczesnym ran

kiem zza drzwi, za czadorem babci, siekaniem sabzi* z Dżou-

harą w kuchni, karmieniem zięb, mieleniem kwiatów geranium

na róż do twarzy, wylegiwaniem się w łóżku w letnie popołu

dnia, wsłuchiwaniem się w szum wody, kiedy Mamdali płynie

rynienkami...

Ponieważ zarumieniła się, czułem, że doszła do przekonania, iż znalazła się w

miejscu, gdzie nigdy nie zamierzała być. Podniosła się, podciągnęła sukienkę do

bioder.

- Panie Pitt, tylko jednej rzeczy żałuję w moim życiu, to

jest tych godzin, kiedy Jego Ekscelencja pozostawił mnie samą

w towarzystwie kapitana Turaniego, którego idea miłości ogra

niczała się do pociągania za sutki i obłapywania mojej...

- Madame Farameh!

- ...kiedy cały ten czas marzył, aby Jego Ekscelencja ze

rżnął gc, w każdej sekundzie powtarzałam sobie w głębi serca:

Bóg da, że pewnego dnia ten Anglik spotka cię i połamie

wszystkie twoje przeklęte paluchy...

- Myślałaś, że ja... Już wówczas myślałaś, że ja... - Mój

świat wywrócił się do góry nogami.

- Och nie! On nie rozumie!

- Kiedy będziesz już bezpieczna poza Iranejn -powie-

* Sabzi - zielenina, warzywa (przyp. kons.).

działem - wrócę do kwestii grubiaństwa kapitana Turaniego wobec ciebie.

- NIE!

Zacisnęła pięści. Zasłoniłem głowę rękami.

Powoli zaczynałem rozumieć. Ona sądzi, że nie pozwolę jej o nim zapomnieć lub że

zapomniałem o swoim obowiązku, aby ją od niego uwolnić. Myśli, że z jego powodu

będę się nad nią znęcał.

- Madame Szirin, nie chcę nigdy słyszeć nazwiska tego

człowieka. Nie istnieje ono i nigdy nie istniało.

- Nie usłyszysz go ode mnie. - Pochyliła głowę. - Znu

dziłam ciebie. Mogę odejść?

- Proszę, nie odchodź. Powiedz mi, dlaczego powiedziałaś

ten Anglik". Nie znałaś mnie.

- Widywałam ciebie. Każdy ciebie widział. Widywaliśmy

cię na ulicach i w ogrodach.

- Co? ? ••' - ?? ?

Wyglądała na zmieszaną.

- Cała moja klasa lubiła ciebie.

Byłem oszołomiony.

- I cały ten czas, kiedy sądziłem, że jestem sam, ty i twoje

przyjaciółki podpatrywałyście mnie, naśmiewając się ze mnie

zza swojej cholernej...

- Nie naśmiewałyśmy się. Inne dziewczęta lubiły cię, po

nieważ byłeś jak chleb do kebabu. Ja...

- Byłem jak co?

Zarumieniła się.

- Ja...

- Proszę to powiedzieć, madame.

- Już jesteś z siebie bardzo zadowolony.

- Jakże mógłbym nie być?! Jestem przecież ożeniony z naj

milszą dziewczyną w Iranie!

Odwróciła się i szepnęła:

- Tylko w Iranie?

- Na całej zamieszkanej ziemi.

- Milszą niż MinuBordbar?

Odpowiedzią na to pytanie musiał być wyraz mojej twarzy. Usiadła wyprostowana.

Powiedziała:

85

- Lubiłam twój chód z głową pochyloną ku ziemi. Zatrzy

mywałeś się zawsze, aby przepuścić kobiety; podobało mi się,

że zawsze byłeś zatopiony w myślach, kiedy siedziałeś w ogro

dzie lub byłeś zajęty lekturą listów i depesz; lubiłam twój nie

chlujny charakter pisma, okropny akcent, proste obejście,

a kiedy stałam za tobą w sklepie na rogu, podobało mi się także

to, że mimo iż cię oszukiwano, zawsze byłeś dla sprzedawcy

uprzejmy i...

- A więc to nie był przypadek! U Mo'ina!

- Nie chciałam iść, panie Pitt. Zapewniam pana, nie chcia

łam iść. Aczkolwiek nie mogłam pozwolić innym, aby poszły

beze mnie.

- Sądzę, że nie.

Spojrzała na mnie przekornie. : , ? •

- Pocałowałaś mnie tak, że stałem się twoim więźniem.

- Pocałowałam cię, ponieważ nie panowałam nad sobą.

- Tak więc przez cały ten czas, kiedy myślałem, że to Bogu

zawdzięczamy nasze spotkanie, była to wyłączna zasługa jed

nego z jego aniołów.

- Nie bluźnij. - Odwróciła wzrok ode mnie. - Każde dziec

ko wie, że tak czy owak aniołowie są właśnie symbolami bo-

skości. Przepraszam pana.

Podniosła się i zobaczyłem jej nogi i stopy.

- O Boże! Ty krwawisz! Co ci zrobiłem?

A ona śmiała się i śmiała.

- Przymierze osiki z dzidą. To zbyt wiele dla jej cennego ru

binu*.

Śmiejąc się i powtarzając te słowa, powróciła do ogniska.

- Jesteś na mnie zły?

- Nie. Nie będziesz jadła ze mną śniadania?

Chwyciła się za serce i odwróciła się.

Nie byłem zły, tylko zaskoczony. Jadłem śniadanie, które, jak sięgam pamięcią,

ktoś po raz pierwszy dla mnie przygotował, i obserwowałem jej stopy wędrujące po

spopielałym piasku, patrzyłem, jak wygasza ognisko, studzi kanister w wodzie

jeziora, napełnia wodą i bez szczególnego wysiłku zanosi do

Bardzo częsta metafora w perskiej poezji na ten temat (przyp. kons.).

samochodu, następnie wraca do jeziorka i zanurza się po pas w wodzie. Pomyślałem

sobie, że aczkolwiek w Isfahanie czułem się człowiekiem wolnym i panem swego

życia, w rzeczywistości byłem całkowicie zależny od kaprysów tej perskiej

dziewczyny, niedawnej uczennicy, która w tej właśnie chwili w jeziorze, na tle

pałacu swoich przodków, myje pokaleczone kolcami i pokrwawione nogi, mocząc w

wodzie skraj swego szala. Zapragnąłem, aby się odwróciła i uśmiechnęła, dla

upamiętnienia chwili w tym niezapomnianym jeziorze przed pałacem przodków, na

tle gasnących już gwiazd. Jednakże, co - jak przypuszczam - było w jej zwyczaju,

nie odwróciła się. Wstałem, dopiłem gorzką herbatę, zwinąłem legowisko i

podążyłem w stronę pałacu.

Przed wielu laty ktoś przybił na hakowych drzwiach drewnianą deskę z nieco

zatartym już teraz napisem: NIEBEZPIECZEŃSTWO! NIE WCHODZIĆ! Wszedłem ostrożnie

i znalazłem się pod wysokim sklepieniem. Mury i filary znajdowały się w rozsypce

i dlatego trudno było się zorientować, czy jest to budowla wzniesiona przez

człowieka, czy też zjawisko geologiczne. Usiłowałem wyobrazić sobie tę budowlę w

okresie jej świetności, mieniącą się kolorami, pełną wspaniałych mebli,

zamieszkaną, otoczoną ogrodami, a także biesiadujących tu poetów i muzyków, lecz

moja wyobraźnia zawiodła. Na wszystkich ścianach narysowane były dłonie w

niebieskim, bardzo już wyblakłym kolorze. W środku każdej dłoni widniało

namalowane oko. Krew uderzyła mi do głowy. W budowli słychać było brzęczenie,

niczym w gnieździe szerszeni zaatakowanych przez intruza. Poczułem w sobie

ciężar całego koszmaru perskiej historii, wszystkich zgromadzonych tu złych

duchów, demonów i wampirów, które nie znoszą ludzi spacerujących słonecznymi

bulwarami Króla Królów i którym ja zakłóciłem spokój. Powiedziałem na głos:

- Wielkie dzięki za waszą gościnność! Opuszczamy was, nie zabierając nic z tego

miejsca, prócz wody, bez której nie przeżylibyśmy.

Z trudem znalazłem wyjście. W ciepłym powietrzu złapałem oddech, dziwiąc się:

Cóż takiego mi się przytrafiło, że stałem się przesądny?". Potem zauważyłem, że

mamy gości.

Naszemu łazikowi zastawił drogę olbrzymi amerykański kabriolet - krążownik szos.

Nie znałem jego marki, lecz podobny był do tej limuzyny, w jakiej zastrzelono

prezydenta Kenne-dy'ego. Z przodu po prawej stronie kierowcy siedziała dama.

Miała czarne okulary i przepaskę na głowie. Za nimi, przy drzwiach, widać było

dwóch młodych mężczyzn ze strzelbami starego typu, przewieszonymi na plecach.

Patrzyli na mnie, nie wykazując żadnego zainteresowania. Szirin postawiła na

ziemi kanister i, pochyliwszy głowę, zasłoniła twarz czadorem. Z powodu

przerażenia lub złości cała drżała. Z uśmiechem na twarzy podążałem w kierunku

samochodu.

- Znikaj, chłopcze.

Dama, nie pierwszej już młodości, nie spojrzała na mnie. Ten rozkaz rozwścieczył

mnie.

- Czy mogę się dowiedzieć, z kim mamy...

Wykonała nagły ruch głową. Młodzi ludzie zaczęli posuwać się w moją stronę.

Zadrżałem. Nie pozwolę, aby tak po prostu pochwycili mnie i wrzucili do łazika.

Nie dam się upokorzyć na oczach dziewczyny! O Szirin, musiałaś przecież

wiedzieć, że nie przedostaniemy się przez ich ziemię, nie spotkawszy się z nimi.

To są ludzie Kojunlu, nie wyrostki z żandarmerii, tęskniący jeszcze za swoimi

mamusiami. Włożyłem rękę do kieszeni. Jeden z chłopców uśmiechnął się i wolniej

zaczął iść w moim kierunku. Drugi zawrócił, odrzucił karabin. O nieba, mam tylko

jeden nabój!

- PITT!

Chłopiec zatrzymał się. Pomyślałem: „Nie do wiary, moja żona zapomniała mego

imienia!". Chłopcy wycelowali teraz karabiny w moją twarz, lecz nie byli zbyt

skupieni. Odwróciłem się do Szirin, pełen żalu i złości. Głowę miała pochyloną i

zasłoniętą. Ręce złożyła na piersiach. Prawą dłonią podtrzymywała ukryty pod

czadorem nóż: ten sam szeroki nóż kuchenny, którym posługiwała się baktryjska

służąca, krojąc zioła owego popołudnia w Isfahanie. Musiała wówczas zamknąć

drzwi ogrodowe, pobiec do kuchni i wsunąć nóż pod spódnicę.

Spojrzałem na damę. W czarnych przeciwsłonecznych okularach, siedziała

nieporuszona. Zaczął śpiewać jakiś ptaszek: słodkim głosem wykonywał trele jak

skowronek nad łąkami

w Anglii. W promieniach wschodzącego słońca widziałem łany zielonej pszenicy.

Pomyślałem: „Ludzie wstaną i wkrótce wyruszą na pola".

- Oczywiście, madame, jest znacznie więcej rzeczy, niż go

łym okiem dojrzy nowożeniec.

Dama zamarła. Odwróciłem się do młodego człowieka, który, opuściwszy broń,

uśmiechał się do mnie, jakby chciał powiedzieć: „Proszę nie czuć się urażonym,

to tylko żart, bez złych intencji. Wie pan również, że jak kobiety sobie coś

ubzdurają, nie można im tego wybić z głowy!".

Drugi, dla zachowania pewnej równowagi, rzekł taktownie:

- Droga madame, słyszałem, że ci Anglicy...

- Uspokój się, proszę.

Po raz pierwszy dama odwróciła się, aby spojrzeć mi w twarz. Jej cera była

brązowa od słońca i wiatru. Powiedziała dobrą angielszczyzną:

- Masz szczęście od Boga, młody człowieku, że jesteś

w mojej władzy, a nie rządu, w przeciwnym bowiem wypadku

z całą pewnością byś już nie żył. Jeżeli taka będzie wola boska

i wrócisz do swego kraju, przekaż ode mnie pannie Dot wyrazy

szacunku i powiedz jej, że zrobiłam to dla niej. A teraz zjeż

dżaj i nie wracaj.

- Proszę być dobrej myśli, madame.

Chłopcy wskoczyli do samochodu i ruszyli z piskiem opon.

Nad nami rozległ się śpiew skowronka. Pochylona Szirin trzymała głowę w otwartym

bagażniku, z nożem przy szyi. Powiedziałem:

- Madame Szirin, ty chyba nigdy nie wydoroślejesz.

Zsunęła z głowy czador. Na wargach miała ślady krwi. Za

trzymała się. Chwyciłem ją za łokieć i wyprostowałem. JAzekła:

- Nie jestem za duża?

- Nie.

- Farameh powiedział, że jestem za duża i nikt się ze mną

nie ożeni.

- Wiem, jesteś bardzo dzielna, madame Szirin. Nasze mał

żeństwo napawa mnie dumą. Gdybyś w przyszłości miała spo

sobność zwracania się do mnie po imieniu, to na wszelki wypa

dek informuję, że mam na imię John.

J

- Tak, proszę pana.

Odniosłem wrażenie, że poczuła ulgę. Po raz ostatni rozejrzała się wokoło.

- Było to dobre miejsce, aby umrzeć.

- Proszę, nie mów takich rzeczy. A swoją drogą, jak to

miejsce się nazywa?

Zarumieniła się.

- Nie wiem. Ludzie nazywają je, niemądrze, Zamkiem

Dziewczyny.

- Ładna nazwa.

- Zamek miał być niezniszczalny - wyjaśniła ściszonym

głosem, poprawiając spódniczkę - lecz, jak widzisz, pozostały

po nim ruiny. - Spojrzała na mnie. - Kto to jest panna Dot, je

żeli mogę zapytać?

Nie miałem dość siły, aby znieść kolejny policzek.

- Doktor J. K. D. Spencer, emerytowany profesor języka

perskiego w Szkole Studiów Orientalnych i Afrykańskich

w Londynie. Wielka uczona.

- Wielki szpieg, chciałeś powiedzieć.

Włożyła kanister do bagażnika. Powiedziałem:

- Czy zrobisz mi uprzejmość i usiądziesz na przednim sie

dzeniu?

- Będę rozpraszała twoją uwagę.

I rozpraszała. Nigdy nie byłem tak rozkojarzony. Klęka na siedzeniu, siada z

nogami skrzyżowanymi, spódniczkę i czador podnosi powyżej podrapanych kolan,

opiera pierś na moim ramieniu lub stopy na moich kolanach, wkłada mi w usta

orzeszki pistacjowe, odpina mi koszulę, delikatnie i drobiazgowo obmacuje klatkę

piersiową, przemywa moją twarz wodą z liści pomarańczy, ciągnie za włosy,

sprawdzając, czy mam perukę, pomaga mi zmieniać biegi, trzymając delikatnie

drążek zmiany biegów. Zatrzymaliśmy się, aby wlać wodę do chłodnicy samochodu i

uprawiać miłość.

- Czy naprawdę byś to zrobiła, madame Szirin?

- Co zrobiła?

- Dźgnęła madame Kojunlu nożem w plecy.

- Na Boga, nie! Jestem tylko twoją uniżoną sługą.

- Szirin, proszę, nie rób tego więcej. ; ?

Roześmiała się, pokazując przepiękne białe zęby.

- Wiesz, była to po prostu gra. Zmarły mąż tej damy nie

nawidził mego ojca. Chciała tylko przyjrzeć ci się i trochę po-

węszyć.

- Czy stanąłem na wysokości zadania?

- Cóż mogę powiedzieć? Nie sądzę.

Zatraciliśmy całkowicie cel naszej podróży: kluczyliśmy po drogach, jak dzieci

we śnie, wędrując kamienną pustynią w kierunku gór. Drogi, które zaczynały się

niczym piękne aleje, ginęły gdzieś, rozchodziły się lub zawracały. Słońce

oślepiało, wyciskając z nas siódme poty. Słupy telegraficzne pojawiały się przed

i za nami, niczym fatamorgana. Musieliśmy zboczyć z drogi z powodu czterech

ustawionych na pustyni namiotów i stojącego obok nich ciężarowego mercedesa.

Według Szirin należały one do Kojunlu, lecz obok namiotów nie widzieliśmy żywej

duszy. Nie baliśmy się już pościgu.

W Anglii słyszałem o funkcjonariuszach Sawaku, że wyrywają paznokcie,

przywiązują ludzi do elektrycznych łóżek; lecz teraz zdawało się nam, że miłość

uczyniła nas odpornymi na wszelkie ciosy, że chronią nas piaski pustyni, otacza

nas budowla ogromna, krystaliczna jak niebo w samo południe. Przypuszczam, że

wszyscy zakochani po raz pierwszy niezłomnie wierzą, że to oni wynaleźli miłość,

a przed nimi nikt nigdy tak nikogo nie kochał. Wydawało mi się jednak, że kiedy

Szirin zębami wyciągała korek z pojemnika, aby napić się wody, i przez chwilę

wahała się i całkowicie nieruchomiała, tak że mógłbym ją wówczas objąć, to w

takiej właśnie chwili nasza miłość czyniła z naszych wrogów istoty nędzne, bez

znaczenia, pogrążone w niebycie. Ilekroć oparła się plecami o koło zapasowe -

jakby chciała powiedzieć: „Jeżeli zamierzasz cokolwiek jeszcze zrobić, lepiej

zrób to teraz" - odnosiłem wrażenie, że świat nabierał większej dobroci.

Bezkresna pustynia za oknami samochodu wyznaczała królestwo naszej absolutnej

prywatności, przez które mknęliśmy, potykając się o fałszywe uprzedzenia,

niezgłębione tabu, nieporozumienia, gramatyczne błędy, zawiłości składni,

tajemnice języka arabskiego, wyrządzane sobie nieświadomie przykrości.

Obrażaliśmy się, dąsa-

liśmy się, lecz wracaliśmy przecież do siebie, przyciągani nieodpartą siłą

wzajemnego zaciekawienia.

- Niech myślenie nie pozbawia cię ostatnich sił, panie!

Pojąłem, że moje dotychczasowe wyobrażenie miłości zawierało sporo akcentów

pornograficznych, że wierzyłem w jedną ogólną naturę kobiecą, która może ukoić

mój ból, lecz pozostawi mnie nadal całkowicie samotnym. Nie byłem bowiem

świadom, że istnieje jeszcze jeden wymiar ludzkiej egzystencji. Nie wiedziałem,

że, otoczony jej ramionami, mógłbym pozwolić sobie na chwilę całkowitej

bezradności i zagubienia, po czym spojrzeć na nią i zobaczyć kobietę szczególną,

nadal tutaj obecną i nadal będącą Szirin Farameh, patrzącą z niepokojem lub z

wyrazem pewnego samozadowolenia. Ten cud zadziwił mnie; szczęście, jakie nas

ogarnęło, było całkowicie i wyłącznie naszą zasługą, nikt nad nim nie czuwał i

nie wymagało niczyjej aprobaty. I za każdym razem, ilekroć Szirin odchylała się

do tyłu i uchylała rąbka spódniczki, szczęście to stawało się coraz bardziej

realne, przybierało postać wyraźniej szą i trwalszą niż nasze indywidualne i

samolubne ja, a także o wiele bardziej rzeczywistą niż ta wysoka równina i

samotnie na niej rosnące rozrzucone dęby. Lękiem napawała mnie ta przenikliwa i

powodująca mną ogromna seksualna siła przyciągania: jej spojrzenie w drzwiach

sklepu Mo'ina skrywało w mroku nie tylko udrękę i radość, lecz także usunęło

wszelkie istniejące między nami różnice w pokrewieństwie dusz, narodowości,

wychowaniu, języku i pozycji majątkowej. Powiedziałem:

- Szczęśliwy jestem, że zaufałem swemu sercu. - Siedziała

na moich kolanach, ucząc się prowadzić samochód.

Szirin odparła:

- Bogu niech będą dzięki! - co w języku perskim znaczy

tak", a potem dodała: - Nigdy nie słyszałam, aby tę szla

chetną część ciała mężczyzny nazywano sercem.

Promienie słońca wpadały do samochodu po mojej prawej stronie. Szarpnęła się

niczym pies i przesunęła. Rzekła:

- Jedziemy za wolno. Musimy przyjechać do miasta w no

cy. Nie będziemy teraz rozmawiać i dotykać się. Przejdę na tyl

ne siedzenie.

- Na miłość boską, nie! Skupię się najeździe. Obiecuję.

Przesiadła się.

- Madame Szirin? Co się stanie, jeżeli przegrzeje się silnik?

Nie było odpowiedzi. Jechałem w kierunku wzgórz.

- Madame Szirin? Dlaczego prosiłaś o lampę i nakrycie?

Nie było odpowiedzi. Spróbowałem ostatni raz:

- Jak się dowiedziałaś, że należy przyjść do Riazanowa?

Usłyszałem westchnienie.

- Ponieważ Farameh rozkazał mi pójść. Ponieważ to ja za

wsze przenosiłam wiadomości pomiędzy obu domami.

- Ach! Oczywiście.

Pomyślałem: „Jestem głupcem i zawsze nim będę".

- Nie wiedziałeś? Nie powiedział ci? Wiesz, co zapewnia

bezpieczeństwo?

- Co zapewnia?

- Nakrycie. Najskromniejszy strój, jaki noszą kobiety. Nikt

nie domyśliłby się, że przyszłam od Farameha. - Westchnęła

głęboko. - Wczoraj przyniosłam wyrok śmierci na ciebie.

W tej sytuacji pragnęłam co najmniej dzielić z tobą los.

- Nie, madame, nie musiałaś.

- Riazanow powiedział to samo. Spalił list w piecu. Zmu

siłam go, aby przekazał mi treść listu. Tak czy inaczej, znałam

jego treść.

- Nie musiałaś przyjść.

- Jak sobie życzysz.

- Cieszę się, że przyszłaś. :•???

Milczenie.

- Boże, robi się gorąco. Ugotujemy się.

Milczenie.

W końcu zjechaliśmy w dół na obszar pozbawiony wody i zarośnięty krzewami.

Wyłączyłem silnik, abyśmy mogli posłuchać - z prawej strony, ze szczytu urwiska,

dolatywał brzęk dzwonków stada owiec bądź kóz. Szirin stała obok; mrużąc oczy,

patrzyła na wschodzące słońce.

- Czy jest tam wioska?

- Nie, dlaczego?

Włączyłem silnik i ruszyłem. Po chwili obrzeża doliny zaczęły opadać.

Wyskoczyliśmy na otwartą przestrzeń, zatrzymaliśmy się. Przed nami w promieniach

słońca pojawiły się pur-

purowa tafla morza, słupy telefoniczne biegnące w stronę Indii,

kołyszące się na wietrze palmy i czarna, błyszcząca nawierzch

nia autostrady. Skręć w prawo.

Przykucnęła na siedzeniu pasażera.

- Nie zgłupiałem całkowicie, madame.

Kiedy dotarliśmy do Buszehru, było już ciemno i zobaczyliśmy wspaniałe światła

miasta.

- Proszę, zatrzymaj się.

Zjechałem z drogi na piaszczyste pobocze. Zeszła powoli z samochodu, znikła w

ciemnościach i po chwili skinęła na mnie. Znaleźliśmy się na piaszczystej łasze,

a może wpadliśmy w zagłębienie.

Stanęła na błotniku i powiedziała:

- Musisz tu poczekać, dopóki nie przyjdę po ciebie. Jeżeli

nie pojawię się przed świtem, powrócisz do koryta wyschniętej

rzeki i zaczekasz do jutrzejszej nocy, po czym wrócisz do tego

samego miejsca. Stój w cieniu i oszczędzaj wodę, nie więcej

niż trzy łyki na godzinę. - Trzykrotnie zacisnęła wargi. - Jeżeli

podczas drugiej nocy nie wrócę nad ranem, jedź do miasta,

przy autostradzie do Szirazu kup wodę, paliwo i chleb, a potem

zawróć na wschód, w kierunku słońca i jedź do Pakistanu.

I niech cię Bóg prowadzi. A teraz daj mi klucz.

- Oszalałaś, dziewczyno!

- Jesteś mną zmęczony.

Zeskoczyła z błotnika.

- Przepraszam, przepraszam za moją szorstkość, proszę.

Wybacz mi, lecz muszę jechać z tobą. W jaki sposób znaj

dziesz dom? Od dwudziestu jeden lat jest niezamieszkany. Nie

wiemy, co w nim może być!

- Tylko ja mogę pójść. Ze względu na czador. Zostań tutaj

i odpocznij. Pamiętaj, że prosiłam cię tylko o klucz od domu.

- Za całusa.

- Jesteś jak dziecko.

W moich ramionach drżała z podniecenia i strachu. Potem znikła. Przygnębiony,

wpatrywałem się w ciemność. Autostradą pędził z hukiem osiemnastokołowy potwór.

Po prawej stronie wschodził księżyc. W głowie mi szumiało. Obraz jej twa-

rzy, sposób, w jaki nosiła pojemnik, nalewała wodę do chłodnicy, nakładała

czador - zatracał się, stawał się coraz bardziej postrzępiony, niewyraźny, wręcz

nieprzyzwoity. Moje policzki i palce pachniały jej zapachem, solą i różami. W

istocie pachniały nią. Cały czułem się pogrążony w kobiecości. Kluczowe słowa -

puszidegi, oznaczające pewną postawę psychiczną dziewcząt, jakby odbicie

czadoru, zasłony, zagadkowość, przewrotność, skrywanie uczuć, intrygę lub

zwodzenie; ejsz, oznaczające rozkosz ziemskiego istnienia; kamrani,

doprowadzenie do spełnienia marzeń - wszystko to wryło się w mój mózg,

doprowadzając mnie do szaleństwa. Świadomość tych straconych okazji pogrążała

mnie w głębokim smutku: mogliśmy spędzić ze sobą jeszcze jedną noc i dotrzeć

tutaj. Pomyślałem: „Jeżeli będziemy mieć dach nad głową, to, na Boga, przez rok

nie wyjdę z jej łóżka"!

Obudził mnie palący ból żeber. Na kolanach miałem kebab w metalowej folii i

puszkę zimnego piwa Tuborg w papierowym opakowaniu. Zeskoczyłem, wybiegłem na

drogę, lecz nikogo nie zauważyłem. W świetle księżyca dostrzegłem na papierowym

opakowaniu znak XXX i zawstydzony zdałem sobie po chwili sprawę, że przecież w

języku angielskim jest to symboliczny skrót od słowa „całus". Jadłem palcami. W

porywie niepohamowanej żarłoczności ona i to smakowite jedzenie stanowiły

nierozerwalną jedność: miałem apetyt na jedno i drugie. Pomyślałem: „Łatwiej

będzie żyć w mieście, łatwiej się ukryć. Mając twarz zasłoniętą czadorem,

mogłaby robić zakupy. Nieważne, co powie, nie mam zamiaru jechać do Pakistanu.

Jest mi zupełnie obojętne, co się teraz wydarzy, byle spotkało to nas wspólnie".

Wstałem, aby oddać mocz, ulżyć sobie i zrzucić przygniatający ciężar tęsknoty za

nią. Z tyłu zobaczyłem kanistry, sześć opakowań wody Sabu i chleb.

Obudziłem się z jej ręką na ustach. Drżała, lecz czułem, że tym razem z

podniecenia. Ostrożnie zdjęła rękę. W morzu przeglądał się księżyc.

- Pocałuj! - poprosiłem. Ugryzła mnie w ucho i wyszeptała:

k - Musimy jechać do domu. Żadnych świateł, żadnych rozmów.

95

Wkradliśmy się do pogrążonego w ciszy zapiaszczonego miasta. Widok każdej piędzi

ziemi sprawiał mi przykrość, ponieważ ona dwukrotnie musiała przejść tę drogę,

by przynieść mi obiad. Posuwaliśmy się nabrzeżem, gdzie stały przycumowane,

pokryte rdzą frachtowce, a światła innych statków, niczym świecidełka na

choinkach, rozciągały się na horyzoncie. Biel domów w księżycowej poświacie

zapierała dech. Jedynie wyższe piętra pokryte były ozdobami z ciemnego drewna

lub ornamentami. Pomyślałem sobie: „To niemożliwe, żeby jakieś miasto było tak

piękne". Wjechaliśmy na cypel. Po obu stronach rzędami stały domy lub fabryczki,

dalej widniała srebrzysta tafla wody. Błyszczące żółte opary, unoszące się nad

wodą, sprawiały, że migotało całe miasto. Dała mi znać, abym się zatrzymał,

wyłączył silnik i wysiadł. Ona też wysiadła. Popchnąłem nieco samochód. Miotałem

się i byłem wściekły. Potem posadziłem ją na miejscu kierowcy, nadal pchając

samochód, aż wystąpiły na mnie siódme poty, moje oczy błyszczały i piekły od

soli, chciałem umrzeć, aby uwolnić się od bólu w plecach i ramionach.

Byliśmy w miejscu powalonych palm. Otwierała stalową bramę. Zawiasy bramy

połyskiwały oliwą czy towotem, którym je nasmarowała. W miejscu tym czuć było

zapach kurzu, roślin i siarki z morza. Położyła dłoń na moich ustach i

pociągnęła za sobą. Potykałem się o grubą warstwę liści palmowych leżących na

ziemi. Nad połamanymi schodami była weranda i drzwi, za nimi coś w rodzaju

olbrzymiej miotły. I wówczas włosy stanęły mi na głowie. Zacisnęła dłoń na moich

ustach. Zanosiła się śmiechem.

Jadąc samochodem, wyobrażałem sobie, że wniosę ją do domu przez próg; wyjaśnię,

że zgodnie z tradycją w niektórych rejonach Wielkiej Brytanii, tak właśnie

postępuje pan młody wobec panny młodej, kiedy znajdą się w domu, w którym mają

wspólnie spędzić życie: chodzi o to, aby panna młoda przestąpiła próg, nie

nadepnąwszy na niego. Miałem zamiar później jej to wyjaśnić, już w domu, lecz po

tym, jak w ciemnościach, kiedy spałem, własnymi rękami zabiła węża, wyleciało mi

to z głowy.

Zajęliśmy pokój, w którym stało duże, zakurzone stalowe biurko. Nad nim na

ścianie wisiały dwie fotografie: jedna szacha w mundurze skauta, druga Stalina w

otoczeniu wiejskich kobiet. Szirin pękała ze śmiechu.

- Tutaj jest przyjemnie. Jutro pokażę ci dom.

- Skąd ty to wszystko wiesz?

, - Ciii. Babcia. Podczas letnich pobytów. Odwróciła się i wyszła z pokoju.

Złapałem ją na schodach.

- Ciii. Przestań! Na górze pościeliłam ci łóżko. Powinieneś

zjeść śniadanie.

Wymknęła się z mego uścisku, lecz złapałem ją na półpię-trze z kamienną posadzką

pokrytą dywanami, gdzie stał rząd dziwnie rzeźbionych szafek i sekretarzyków,

pająkowatych wentylatorów migoczących w świetle gazowych lamp. Widziałem, że

była szczęśliwa jak nigdy dotąd: pełna energii, podniecona i rozentuzjazmowana.

Jednakże w tym jej wigorze i poczuciu niezależności krył się inny jeszcze poryw,

jakiego nigdy przedtem w niej nie zauważyłem, poryw autentycznie kobiecy:

głębokie przekonanie, że to, co dotychczas zrobiła, uczyniła nie dla ratowania

naszego wspólnego życia, lecz aby uczcić nasz miodowy miesiąc; że nawet to

jeziorko na pustyni nie było opatrznościowym schronieniem przed pościgiem, lecz

Zamkiem Dziewczyny, miejscem, które wybrała na noc zaślubin. Wybrała je, być

może, jeszcze przed laty. Może wówczas, kiedy była małą dziewczynką i jeździła

tam z dziadkiem i Ko-junlu Ilchan. Pomyślałem: „Ta dziewczyna nie zna lęku lub

jest tak bardzo arogancka, że niebezpieczeństwo uważa za coś niemądrego lub

nudnego".

Zapłonęła w moich ramionach.

- Potem. Jak zjesz śniadanie.

Czułem, że jej osobowość rozkłada się na cząsteczki: nie ma już tej umiejętności

panowania nad sobą; że w tych naszych wspólnych zmaganiach wiele utraciła ze

swego charakteru, którego okruchy poniewierają się teraz na schodach i podłodze

niczym rozrzucone niedbale nocne pantofle i rozłożony szal,

przypominający czarny żagiel na białym kamieniu. Wyczuwałem, że miłość może być

dla dziewcząt czymś zupełnie innym niż dla mężczyzn, przeżyciem mniej bolesnym i

uciążliwym, lecz obejmującym szersze obszary doznań, na przykład małe stopy,

które całowałbym, zapewniając sobie zawczasu jak najmniej uciążliwy dostęp do

nich, by nie groziło to podbiciem oka lub zakrwawieniem nosa.

Zaciągnęła mnie do wysokiego pokoju, gdzie na jednej ze ścian było okno zdobione

gotyckim ornamentem z drewna. Mimo bezwietrznej pogody czułem i słyszałem pod

oknem morze. W pokoju stało łoże przykryte postrzępioną narzutą, lecz Szirin

zrobiła posłanie na podłodze. Przypuszczałem, że nigdy nie spała w europejskim

łóżku i nie zamierzała swego obyczaju zmieniać. Na podłodze obok leżała

pilśniowa mata z naczyniami. Nie było innych drzwi. Ponieważ Szirin to bardzo

silna osobowość, wiedziałem, że jestem w sytuacji bez wyjścia.

- Kochanie, proszę! - rzekłem.

Odwróciła się ode mnie, patrząc na zatokę. Usłyszałem klik-nięcie megafonu i

rozległ się głos muezina. Podniosła się.

- Muszę się pomodlić. Ty też musisz.

- Wobec uczciwych wędrowców uchyla się w takich sytua

cjach obowiązek modlitwy, jeżeli niewypowiedziane przez

nich pragnienia zostaną kiedyś z nawiązką spełnione.

- Jak rozkażesz.

W basenie na parterze zaczęła myć przedramiona. Zauważyłem już drugi czy trzeci

raz, że kiedy mówiła o miłości, sprawiało jej przyjemność używanie słów, jakich

nie zna język perski, za to z wielką niechęcią odnosiła się do ludzi

rozprawiających o religii z nonszalancją. W tych właśnie sprawach stanowiła moje

przeciwieństwo.

- Bóg jest wielki! Modlitwa jest lepsza od snu.

Jej głos wypełnił pokój, falował słodyczą i poczuciem bezpieczeństwa: jakby

łagodził zmęczenie wywołane brakiem snu lub był doznaniem sennym, pochodzącym

jednakże z innego świata. Ale jej modlitwa wprawiła mnie w zakłopotanie.

Aczkolwiek chciałem podziękować jej Bogu, że bezpiecznie przywiódł nas do tego

domu, nie wiedziałem, jak, a modlitwa moja

li

nie byłaby tak do końca szczera. Natomiast sposób, w jaki odprawiała modły, to

jej klękanie i wstawanie urażały moją miłość własną. Spojrzałem na tacę

śniadaniową. Na metalowych naczyniach i skórze jabłek błyszczały promienie

słońca. Poczułem głód. A potem jakby podłoga podniosła się i zadała mi cios.

Ramiona jej objęły mnie wpół.

- Był moim przyjacielem. Moim przyjacielem!

- Ja będę twoim przyjacielem.

Podążała za moim wzrokiem i zauważyła coś, co sama wzięła od rosyjskiego

gentlemana, przed dwiema godzinami rozpakowała i wyjęła z pudełka, umyła i

położyła to na rzeźbionym naczyniu. Była to czara Gardnera, zrobiona z porcelany

tak cienkiej, że nawet w niezbyt ostrym świetle poranka można było patrzeć przez

nią: ostatnia przysługa, jaką Riazanow z Is-fahanu złożył na ołtarzu Pana Opium.

Był też rewolwer, którego nie chciał mi użyczyć.

- Umarł za mnie! Abym mógł żyć. Aby nigdy, w chwili naj

większej słabości, nie powiedzieć im, gdzie jesteśmy. Wiesz,

twierdził, że całkowicie pozbawiony jest woli. Z powodu re

medium.

Zachowała się dzielnie.

- Co my bez niego poczniemy? - Przytuliłem się do jej ala

bastrowej piersi. - Tak się boję, Szirin. Nie chcę umierać.

- Nikt nie chce. Riazanow także nie chciał, lecz umarł za

ciebie. Bóg mu wybaczy.

Wydawało się, że pozostała po nim tylko ta martwa czara. Utraty jego życia nie

mogłem sobie wybaczyć.

- Proszę, oddychaj głęboko.

Zrobiłem głęboki wdech i wydech.

- Pitt, każdy wdech powietrza przedłuża twoje życie. A każ

dy wydech zabiera odrobinę twego smutku. Tak więc każdy

oddech wyświadcza ci podwójną przysługę, za którą w końcu

będziesz wdzięczny.

Zrobiłem głęboki wydech.

- A teraz, mój mężu, pójdź i połóż się tt mną. Odpocznij.

CZĘŚĆ

DRUGA

Obudziłem się w oślepiającym blasku słońca. Było ostre, intensywne, białe,

okrągłe, pachniało cukrem i metanem. Nagi wyskoczyłem z łóżka na gorące deski

podłogi. Na trzy ściany pokoju padało przez okienne firanki jaskrawe światło.

Tam gdzie spałem, do poduszki przypięty był kawałek tkaniny z wiadomością w

języku perskim, ułożonej na miedzianej tabliczce:

Pozdrowienia i dzień dobry, Twoja sługa poszła na bazar, odpoczywaj i radzę nie

wychodzić do ogrodu lub w aleje i, na miłość boską, nie dotykaj kuchennego

kredensu i drzwi, ponieważ można się oparzyć i, Boże uchowaj, okaleczyć, dopóki

nie wrócę. Całuję Twoje ręce.

Podszedłem z tą wiadomością do nagrzanego słońcem okna. Zamarzyłem o

europejskich zielonych drzewach, otulających nas we śnie, wybujałych i tchnących

chłodem. Zobaczyłem gąszcz palm spalonych słońcem, pozbawionych koloru,

pokrytych kurzem i ptasim kałem. W ogrodzie leżała gruba warstwa liści i gałęzi,

suchych i szarych, które wyglądały jak kończyny wielkich zwierząt. Do basenu

przywalonego złamanym pniem palmy biegły ścieżki. Ich niebieskie płytki były

wybrzuszone, powyrywane, popękane, a w niektórych miejscach zrzucone na

kupę. Po obu stronach pozostały pniaki i kikuty czegoś, co musiało kiedyś być

żywopłotem. Przede mną, przy końcu ścieżki, w zamglonym słońcu, leżał bez ruchu

zwinięty w spiralę wąż. Na lewo, już poza murem ogrodu, stały ruiny magazynu

bądź fabryki zbudowanej z koralowych bloków, oplecione zwisającymi pnączami.

Były tam hakowate okna z malowanymi kratami, opadające sklepienia pokryte

pofałdowaną, zardzewiałą blachą cynową. Zobaczyłem też ruiny małej kapliczki,

którą, jak sądzę, zbudowali Europejczycy i z niej korzystali. W gąszczu gałęzi

zauważyłem pięciokątny budynek, pokryty przynitowanymi wykładzinami z cyny, oraz

pas transmisyjny z żelaznym wózkiem. Po mojej prawej stronie stał skromny

minaret z wieżą. Widać było i druty, i megafon, z którego rankiem rozlegał się

głos muezina. Słyszałem uderzenia fal morskich, gruchanie gołębi, z oddali

dochodził pomruk chaotycznego ruchu pojazdów motorowych.

Wydawało mi się, że świat pogrążony jest w całkowitym upadku: że słońce i

niszczycielska siła natury zmówiły się, aby zniweczyć wszelkie ludzkie

poczynania. Zrujnowały postawione przez człowieka budowle, zamuliły kanały,

odarły mury z malowideł, pokryły rdzą arcydzieła ludzkiego wysiłku i zabrały

najlepszych, zanim zdążyli zrobić cokolwiek dobrego. Zamknąłem oczy i usiłowałem

wyobrazić sobie ten ogród w okresie jego świetności: spacerującego Riazanowa w

krótkich spodniach i białej, przepoconej pod pachami koszuli, jego rubaszne

pozdrowienia dla ogrodników obcinających krzewy na klombach, ruch wentylatorów,

zapach mydła i tuszu oraz stukot teleksu. Ten kraj nie miał swojej własnej

historii w tym znaczeniu, w jakim uczyliśmy się w Anglii nazywać przeszłość.

Zachowały się w nim tylko resztki dawnej świetności, kultury obyczajów - o niebo

wyższej od teraźniejszej - z własnym ładem i legendą. Historia rezydentury KGB w

Buszehrze była dzisiaj równie mglista jak zapomniane dzieje perskich dynastii,

których zniszczony dorobek cywilizacyjny odziedziczyli Salomon, Aleksander

Wielki, Rustam* i Szirin.

Brama ogrodowa otwarła się szeroko. Najpierw rozejrzałem

Rustam - legendarny bohater irański (przyp. kons.).

się za ubraniem w pokoju, potem za rewolwerem - w takiej właśnie kolejności - a

dopiero po chwili dostrzegłem postać kobiecą. Zauważyłem jej czarną suknię i

czarny czador zwisający z głowy do stóp, lecz nie zorientowałem się, że to Szi-

rin. Nie rozpoznałem jej koszyka warzyw, jaki niosła w jednej ręce, i dzbana na

głowie, podtrzymywanego dla równowagi drugą ręką, najtańszego dzbana, jakiego

używają sprzedawcy do jogurtu i maślanki. Nie rozpoznałem jej, ponieważ nigdy

nie potrafiłbym skojarzyć tych rzeczy z jej osobą. Uderzyła mnie natomiast

powolność jej ruchów, opadłe pod ciężarem ramiona, jakby przygniecione

nadmiernym bagażem wyczerpania i złego samopoczucia. Nigdy nie widziałem jej w

takim stanie.

Szła w tym morzu promieni słonecznych i półcieni. Wówczas zdało mi się, że

wszelkie zło opuściło ogród. Z chwilą jej pojawienia stawał się on ogrodem życia

i obfitości. Miałem pełną świadomość, że Szirin robi to, co robiłaby dla mnie w

Is-fahanie: czyniąc każde miejsce nie tylko takim, jakim być powinno, lecz także

miejscem swoim, jakby w nim wyrosła. Byłem zdumiony, że tak młoda dziewczyna tak

swojsko czuje się w świecie. Wówczas wzrok mój padł na śpiącego węża.

Zaschło mi w gardle. Podszedłem do okna, szarpnąłem uchwyt, który został mi w

ręce. Machałem rękami, lecz ona nie patrzyła na dom. Zdjęła dzban z głowy,

postawiła na ziemi koszyk z zakupami i, widocznie odczuwając palący ból w

kręgosłupie, wyprostowała się. Ułamała gałąź palmy i przygniotła węża do ziemi.

Wzięła zakupy, usunęła gałąź i zabitego węża ze ścieżki i skierowała się w

stronę domu. Idąc, zsunęła czador z głowy i wydawało się, że wraz z tym gestem

pozbyła się złego nastroju. Na widok jej białej twarzy i grzywki na spoconym

czole dostałem palpitacji serca. Pomyślałem: „Pójdzie do kuchni lub gdziekolwiek

i pojawi się tutaj. Powitam ją na schodach. Powinienem coś na siebie włożyć,

lecz nie chciałem".

Stała w drzwiach sypialni z palcem na ustach. Pomyślałem: „Persowie, kiedy są

czymś zaskoczeni, kładą palec na usta, widać to na ich obrazach".

Niezdecydowanie sięgnąłem po prześcieradło. Szepnęła:

- ...i podarł na strzępy zasłoną jej niewinności.

Spuściła oczy.

- Hafez*, Dywan, numer 3, wydanie Mohammada Mirzy.

Pamiętasz tę scenę z Koranu, kiedy niezwykła uroda Józefa

sprawiła, że żona Putyfara wyzbyła się wszelkiej ostrożności,

a zdziwieni przyjaciele przy biesiadnym stole chwycili za

noże?

Szirin podeszła i obsunęła się przede mną na kolana. W rękach miała białą

koszulę.

- Nie pochlebiaj mi.

Koszula była ciepła i świeża. Spojrzałem na Szirin. Pomyślałem, że może przez

chwilę cała przeszłość powróci do mnie, jej cudzoziemskość i wspólne

niebezpieczeństwo, w jakim znaleźliśmy się w tym ścinającym z nóg upale, jakieś

wzajemne zrozumienie albo że oczyma duszy ujrzę coś z przyszłości, w której

wszystko potoczy się dobrze, a my nadal będziemy razem. Jej obcość udzieliła się

i mnie.

- Jak się czujesz, madame? .

- Dobrze, dziękuję. A ty?

- Dobrze.

- Dobrze spałeś?

- Dobrze spałem. Dziękuję.

Wyglądało na to, że pierwszy cel w małżeństwie osiągnęliśmy, byliśmy tym

wszystkim zbulwersowani, rozjątrzeni, całkowicie bezradni, nie wiedzieliśmy, co

robić i dlaczego tu jesteśmy. Nie wiedziałem, jak postępuje mąż, i wątpię, czy

ona wiedziała, jak być żoną, a przynajmniej - jak być moją żoną. Jakimi prawami

rządziła się miłość w tym kraju? Jak zachowują się mąż i żona? Chciałem ją

objąć, lecz wzdrygnęła się, skoczyła i pobiegła do okna.

- Wstydź się! Nie zjadłeś śniadania. A ja... - zerknęła przez

kratę - ...muszę doprowadzić ten ogród do porządku. Odpocz

nij, proszę.

Wstałem. . - O co chodzi, madame Szirin? Jutro wyjeżdżamy.

- Tak, proszę pana.

- Najpóźniej pojutrze. Zależy od sytuacji w porcie.

* Hafez (Hafiz), ok. 1325-1390 - najwybitniejszy liryczny poeta perski, mistrz

gazelu (przyp. red.).

103

- Tak, proszą pana. Kiedy chciałbyś uzyskać informacje

w porcie?

- W porządku, jutro. - Krępowałem się wydać jej polece

nie. - Jeżeli to nie sprawi kłopotu.

Westchnąwszy głęboko, zakasała rękawy sukni. Dwie złożone gazety rzuciła na

łóżko. Nigdy nie spotkałem dziewczyny, która czytałaby gazety tak wnikliwie i z

taką pasją, że po lekturze rozmazany był tusz czcionek, a brzegi gazety

postrzępione. Z zamiłowania do porządku podniosłem je. I zobaczyłem w nich

zdjęcie swojej twarzy. Rozkładając gazety, najpierw „Kajhan", a potem

Ettela'at", dwa najważniejsze pisma Teheranu, zastanawiałem się, co takiego

zrobiłem, aby stać się sławnym, aby zasłużyć na umieszczenie tych zdjęć, niezbyt

wyraźnych wskutek powiększenia i rozmieszczenia na trzech kolumnach. Zdjęcia te

zrobione zostały do dokumentu umożliwiającego podjęcie pracy w Zabanchane.

Pamiętam, że na ścianie studia fotograficznego, gdzie je wykonano, wisiało

zdjęcie młodego maturzysty na tle samolotu i panoramy gór szwajcarskich w lecie.

Szirin składała i rozwierała dłonie. Był to dziecinny gest, jakby pragnęła, lecz

nie śmiała uchwycić mnie.

Przeczytałem:

POSZUKIWANY przez wewnętrzne siły bezpieczeństwa za naruszenie prawa i

zamordowanie isfahańskiej dziewczyny. Podejrzany jest obywatelem brytyjskim...

Spojrzałem na Szirin. Na jej policzku pojawiła się łza. Myśl, która stale mnie

prześladowała, a którą starałem się stłumić, zaczęła mnie znowu zadręczać.

Pomyślałem, że wkrótce oboje będziemy martwi.

...Przypuszcza się, że „Dżan Peet" (JOHN PITT) ma przy sobie broń. Wszelkie

informacje przekazywać do najbliższej placówki policji narodowej, sił

bezpieczeństwa wewnętrznego lub urzędu premiera.

Szirin patrzyła na swoje ręce. Powiedziałem:

- Pozbawili mnie dobrego imienia.

- Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.

Przestałem być sobą. Usiłowałem myśleć o sobie jak o kimś, kto nienawidzi, boi

się i zabija. Szirin wstała i wpatrywała się w gazetę.

- Twoje dobre imię, panie! Twoje dobre imię! A moje do

bre imię nic dla ciebie nie znaczy, panie Johnie Pitt?

- Oczywiście, znaczy! Ma takie samo znaczenie. Są one

nierozłączne.

- Przeklęci, zwróć łaskawie uwagę: „Wzrostu około metra

osiemdziesiąt centymetrów, chudy, niezdarny, brzydki, ma wa

dę wymowy, zezowaty, ograniczony umysłowo..." - Spojrzała

na mnie. - Co powiedzą w Isfahanie? Że uciekłam z jakimś

dupkiem!

Przeczytałem podpis pod zdjęciem i powiedziałem:

- Dżamalzade.

- Oczywiście.

- Nie byłem niczym szczególnym dla niego. Nic nie musiał

dla mnie robić, a jednak zrobił, podjął ryzyko! Jeżeli zatrzymał

ich chociaż na pół godziny, opłaciło się.

Odwróciła wzrok.

- Rzeczywiście.

Nie wiedziałem, co miała na myśli. Chciałem ją pocałować. Odsunęła się.

Odniosłem wrażenie, jakbym gwałtownie zerwał plaster z ropiejącej rany.

- Rumienię się ze wstydu, nie zjadłeś śniadania.

- Jesteście wspaniałymi ludźmi, Szirin.

Miałem na myśli dzielność i życzliwość Dżamalzadego, lecz dotyk jej ust i piersi

zamącił mi w głowie.

- Oczywiście.

Pocałowała moje ręce, podniosła się i poszła w kierunku

drzwi. ? ' ' '??'?''?

- Madame, ale ty...

- Aleja? ;

- Nie piszą o tobie! Nie wymieniają twego nazwiska! Piszą,

że nie żyjesz, że zabiłem ciebie.

- Bo zabiłeś, panie! Tyranie, zadałeś mi ranę...

- Proszę, Szirin.

Była we frywolnym nastroju. Nadal się uśmiechała.

- Widzisz, dla pana Farameha nie żyję. Jeżeli mnie znajdzie, to po prostu

pochowa mnie.

Stała przy kracie okiennej i patrzyła na ogród. Mówiąc dokładnie, nie to było

jej głównym zamiarem. Stała tam, aby spłynęły z jej szyi i ramion krople potu, a

także abym zobaczył jej nagie plecy i nogi. Zauważyłem, że w jej zachowaniu nie

było zbyt wiele kurtuazji; że ruch jej ramion, migoczący kosmyk włosów, jej

prześliczna pupka i długie nogi nie miały działać na mnie prowokująco. Moje

poczucie dumy zanikało. Zużyła cały zapas płynów o zapachu wody różanej.

Pomyślałem: „Właśnie teraz, kiedy nauczyłem się schodzić jej z drogi, nie być

natarczywym, nie prowokować swoim zachowaniem; kiedy czasami zauważałem u niej

emocjonalny odruch -zaczyna stawać okoniem, jakby nie mogła znieść jakiejkolwiek

poufałości".

- Czy mogę się teraz ubrać? - spytała.

Zachowałem się odpowiednio do sytuacji.

Spojrzała przez okienną kratę.

- Nazywają to miejsce Rosyjskim Ogrodem. Było tu gniaz

do rosyjskich szpiegów, dopóki ich stąd nie wypędzono w cza

sie rewolucji Mosaddeka* i nacjonalizacji ropy irańskiej. Od

tej strony morze podchodzi do murów ogrodu, jest płytkie i ka

mieniste. Po stronie wschodniej znajduje się porzucona fabry

ka. Przypuszczam, że wyrabiano tam cukier z trzciny cukro

wej. Na zachodzie stoi meczet, o którym już wiesz.

- A co z minaretem? Czy można z niego obserwować ogród?

- Jest tam tylko głośnik. Nie ma schodów prowadzących na

wieżę.

- Skąd wiesz?

- Kiedy chodziłam modlić się do Boga, nie mogłam nie za

uważyć, że nie było tam drzwi prowadzących na górę.

- Dziękuję.

- Dlaczego dziękujesz? Byłam w meczecie, aby podzięko-

* MohammadMosaddek(1880-1967)-politykirański, 1951-1953premier. Mimo opozycji

przeprowadził uchwałę o nacjonalizacji przemysłu naftowego. Obalony i uwięziony

po przewrocie w 1956 r. (przyp. tłum.).

wać za nasze bezpieczne przybycie tutaj. Wiesz, panie, że z boskiej perspektywy

sprawianie prezentu ubogim jest zbyt niebezpieczne.

- Poczekajmy tydzień.

- Do Nowego Roku.

- Zgoda, zgoda, do Nowego Roku, dopóki ludzie nie zapo

mną o tej sensacji w gazecie.

Przyznam, że zadowolony byłem z tego pomysłu. Pomyślałem: „Nigdy nie była poza

granicami Iranu. Jest zdenerwowana".

Westchnęła.

- Czy w Anglii, jeżeli taka będzie wola boża, będę miała

zaszczyt być przedstawiona twojej matce i siostrom?

- Nie.

Odwróciła się.

- Oczywiście, wstydzisz się mnie, ponieważ jestem Irariką.

- Przeciwnie. Ale nie mam matki i sióstr.

- Każdy ma matkę. Nawet Jezus ma matkę.

- Nie mam matki ani ojca.

- Jesteś sierotą?

- Tak.

- Zaśmiała się.

- Powiedziałam rodzinie, że jesteś najstarszym synem bo

gatego i czcigodnego lorda Pitta. Starszy Pitt i Młodszy Pitt,

którzy walczyli z Napoleonem. O, la, la! Nawet Jego Ekscelen

cja wiedział o nich! - Podeszła i uklękła przy mnie. - Oczy

wiście wiedziałam, że było zupełnie inaczej. - Dotknęła mojej

twarzy dłonią, a następnie ją cofnęła. - Wiedziałam, że dla lor

da Hosejna w Sedde jesteś w każdym calu płaczką pogrze

bową, krwawiącą raną, istotą odrażającą, uosobieniem smutku.

Widziałam w Isfahanie kobiety i ich ojców zapraszających cie

bie do swych domów, aby pozyskać twoje zaufanie. Wie

działam, że zanim sierota ożeni się, najpierw osieroca pannę

młodą.

- Szirin, powiedziałem, że jest mi przykro.

- Och, co będziemy robić w dzień Nowego Roku?!

Moje ręce spoczęły na jej głowie. Byłem bezradny i czułem, że stoję na drodze

Szirin. Jej poczucie osamotnienia doprowa-

dzało mnie do szału. Zauważyłem, że mąż nie zastąpi jej rodziny i przyjaciół,

których utraciła. W końcu powiedziała:

- Wszystko w ręku Boga. - Podciągnęła szal. - W rzeczy

wistości, drogi mężu, twoja sługa jest słabą i niewiele wartą

kobietą, która nie może przynieść wody z bazaru. Właściwie to

może, lecz musiałaby każdego dnia udać się tam trzykrotnie

i w tym czasie nie mogłaby ci usługiwać. Jeżeli pozwolisz,

oczyścimy studnię w sadzie, abyś miał wieczorem wodę.

- Ja to zrobię.

- Proszę, odpoczywaj. „Tam, gdzie jest dwóch kucharzy,

zwykle zupa jest bez smaku i przesolona"*.

- Pozwól sobie pomóc.

Odwróciła się.

- Przypominasz sobie, że w liście, jaki otrzymałeś, rosyjski

gentleman dał nam pewną radę dotyczącą kredensów i szuflad?

- O mój Boże, wyrzuciłem go.

Szirin zmarszczyła brwi.

- Praca w ogrodzie wymaga silnego i doświadczonego

mężczyzny.

- Szirin, pokaż mi, proszę.

Obok biura budynku konsulatu stał garaż, a w nim mieściła się stara czarna

limuzyna na kołach bez powietrza. Wewnątrz na ścianie wisiały różnego rodzaju

narzędzia. Praca ręczna zawsze sprawiała mi przyjemność i majstrowałem, gdzie

tylko mogłem. Szirin, bosa, pędziła przede mną niczym ożywczy ze-firek. W

biurze, pod portretami szacha i Stalina, stały trzy metalowe biurka, a każde

miało jedną szufladę. Kiedy im się przypatrywałem, Szirin siedziała na podłodze,

smarując narzędzia tłuszczem z pojemnika kupionego na bazarze. Ten podział pracy

sprawiał mi wielką przyjemność.

W każdej szufladzie, po prawej stronie, widoczny w prześwicie pomiędzy szufladą

a blatem, tkwił mosiężny bolec o grubości jednej czwartej cala, z bardzo ostrym

końcem. Pomyślałem: „Metalowy bolec jest po to, aby podczas otwierania

Perskie przysłowie (przyp. kons.).

szuflady dotknął czegoś i zamknął obwód elektryczny. Innymi słowy, biurko nie

jest pułapką tylko wtedy, gdy w budynku nie ma prądu. I po dwudziestu jeden

latach niepotrzebny jest żaden akumulator". Chwyciłem za uchwyt szuflady. Szirin

wstrzymała oddech. Być może bolec jest tak skonstruowany, aby przebić bądź

złamać coś, co jest przymocowane do dna szuflady. Szirin przygotowała dla mnie

narzędzia. Wziąłem parę obcęgów. Czułem na policzkach ciepło jej łona i wywołany

napięciem oddech. Trzymając w obu rękach obcęgi, z całą siłą naciskałem na

bolec. Usłyszałem szelest spódniczki. Usiadła, przylgnąwszy do moich pięt.

Ogarnęła mnie fala rozkoszy. Obcęgi uchwyciły bolec. Zamarłem i zacząłem liczyć:

jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Raptem odwróciłem się. Szirin odskoczyła na bok.

Odsunęła się ode mnie na kolanach, wpatrując się w obcęgi.

- Niech skonam, to była pomyłka...

Nie mogłem znieść jej skamlenia.

- PRZESTAŃ!

Pochyliła głowę. Pomyślałem: „Chce, abym ją uderzył, i wówczas zrobi mi coś

okropnego". Powiedziałem:

- Madame, muszę się teraz skupić. W szufladzie znajduje

się butelka zawierająca jakiś materiał, którego perskiej nazwy

nie znam, lecz po grecku nazywa się phosphoros. Charaktery

zuje się tym, że może istnieć tylko w wodzie. W połączeniu

z powietrzem zapala się.

Usiadłem, zdumiony moją znajomością języka perskiego w dziedzinie chemii.

- Riazanow ukrył go tutaj. Jeżeli rozbiję szkło, powietrze,

które dostanie się do butelki, wysuszy zawartą w niej wodę

i wznieci się ogień. Spali moją twarz, twoją suknię, twoje

włosy...

- Na Boga, zdążę uskoczyć, obiecuję...

- Musisz pozwolić mi zrobić coś dla nas, wykonać trudną

i niebezpieczną pracę, jaką z reguły wykonują mężczyźni.

- Jak każesz, panie.

Stwierdziłem, że naprawdę nie wierzyła, abym potrafił cokolwiek zrobić.

Powróciłem do szuflady z obcęgami. Ręce mi drżały nie ze

strachu, lecz z powodu przygnębiającego mnie smutku. Pomyślałem: „Będziemy się

sprzeczać, a ja mogę to wszystko zepsuć i utracić wzrok". Wziąłem obcęgi,

usiadłem, głęboko oddychając. Po chwili poczułem obok siebie jej ciepło. Była

bardzo blisko, lecz nie dotykała mnie; jakby raz jeszcze chciała sprawdzić moje

umiejętności, nie dowierzając mi. Zastanawiałem się, co takiego zrobiłem źle.

- Tam!

Z łatwością otworzyłem szufladę. Fiolka była zaciśnięta mosiężną obręczą. W jej

wnętrzu znajdował się kawałek fosforu. Miał kolor i wielkość kredy, jakiej

nauczyciele używali w szkole w Zabanchane.

- Panie, może ból w ręce nazbyt ci doskwiera! - Stała opar

ta o moje ramię, wpatrując się w szufladę. - Z całą pewnością

musisz być chirurgiem, taki dzielny i zręczny!

- Madame Szirin, czy możemy pozostać przyjaciółmi?

- Czy pozwoli mi odejść?

Odeszła, zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć. Odczepiłem fiolkę i ułożyłem ją w

wacie. Wewnątrz szuflady znajdowała się stara książka w fatalnym stanie (nosiła

tytuł Kaszf al-Asrar, czyli Wyjawienie tajemnic), z której wypadło mnóstwo

skrzydlatych insektów; szara, związana teczka, zbutwiałe kartki zielonego i

różowego papieru zapisanego cyrylicą; pięć czystych paszportów: jeden polski,

jeden indyjski, trzy sowieckie; zeszyt szkolny z perskimi manuskryptami, prozą i

zbiorem wierszy. Pomyślałem: „Riazanow nie miałby nic przeciwko sprzedaniu lub

wymianie tych rzeczy, abyśmy tylko mogli dostać się do domu". Jestem pewien, że

zarówno paszporty, jak i książka starych kodów zainteresowałyby brytyjską

ambasadę w Maskacie.

Dlaczego bywa taka złośliwa? Wiem, że jest bardzo młoda, lecz zachowuje się tak,

jakby wszystko, co mnie dotyczy, było komiczne: wspólne sypianie, Sawak, gazety,

moja chorobliwa wręcz miłość do niej, moi rodzice, ten dom. Sądzę, że wiodła

zbyt klasztorne życie i nie potrafi wyobrazić sobie, jak okrutny może być świat.

Przypuszczam, że gdybym mniej uganiał się za nią, może traktowałaby mnie

poważniej.

Była to zdumiewająca książka. Nie mam na myśli znalezio-

nej książki tajnych kodów, lecz tę, która zawierała zasady teologii

muzułmańskiej, stawiające człowiekowi tak wielkie wymagania. Dzieło zawierało

rozdziały zatytułowane „Jedność", „Modlitwa", „Dążenie" oraz inne klasyczne

tematy, nie były one jednak ponumerowane, podobnie jak cała książka. Nie nosiła

daty, jedynie na pierwszej stronie miała pieczęć, taką samą jak ta na zapiskach,

które Riazanow odczytywał w swoim letnim domku; na pieczęci widniał napis:

Ruhollah al-Musawi. Książka zawierała kilka gazeli, przypadkowe utwory i trafnie

zatytułowane eseje, Resale-je Hezrat-e Wafur, co oznaczało: Epistoła Jej

Wysokości Fajki Opiumowej i stanowiło swego rodzaju bluźnierczą satyrę.

Przygnębiał mnie ten niewybredny pomysł. Zrozumiałem, że już w tysiąc

dziewięćset pięćdziesiątym trzecim roku Riazanow był całkowicie uzależniony od

opium, lecz o tej sprawie z nikim nie mógł rozmawiać.

Otwarcie następnej szuflady nastręczało mniej kłopotów. Mieściły się w niej dwa

identyczne pakunki, zawinięte w bawełniany aksamit i nasączoną tłuszczem skórę.

Rozwinąłem jeden. Była to błyszcząca miedziana matryca, wygrawerowana na jednej

stronie. Rozejrzałem się za lustrem lub choćby za kawałkiem szkła. Ponieważ nie

mogłem niczego znaleźć, odłożyłem ją na miejsce. Przypuszczałem, że używano jej

do drukowania banknotów i że Riazanow po wojnie nie służył dobrej sprawie.

Prawdopodobnie działał w tych marionetkowych republikach, które Sowieci

postanowili utworzyć na północy wokół Tabrizu i w Kurdystanie.

Zająłem się teraz ostatnią sprawą, na którą zwróciła mi uwagę. Były to drzwi w

sieni, okryte zmurszałym płótnem. Przyszło mi na myśl, że może tam być coś, co

przedstawia rzeczywistą wartość. Znowu na przeszkodzie stały mosiężne bolce, ale

przeciąłem je nożycami.

Pokój był ciemny, duszny i pusty. Zobaczyłem w nim tylko dywan i kolorowe

poduszki. Nie zauważyłem nawet pająków. Uderzyłem ręką w poduszkę, lecz nawet

nie uniósł się kurz. Zdziwiony, wyszedłem i ujrzałem Szirin na kolanach przy

tacy.

- Zjesz lunch?

- Jeżeli ty także zjesz, madame.

Rozpostarła matę i ustawiła na niej naczynia. Niezdecydowanie przyłożyła rękę do

serca.

- Wobec tego ja nie zjem.

Spojrzała na mnie swymi czarnymi oczami. Na macie był gorący ryż i berberysy.

Rzuciłem się na nie.

- Rozumiem, że jest w zwyczaju pocałowanie męża w rękę,

jeżeli przez jakiś czas nie było się z nim.

- Jesteś w błędzie.

Stojąc po drugiej stronie dywanu, spojrzała na mnie. Widać było, że jest zła,

może bardziej niż kiedykolwiek, lecz okazała jedynie zdziwienie, że mógłbym

pomyśleć, iż jestem jedynym człowiekiem na świecie, który zdołał ją rozzłościć.

Chciałem się z nią podroczyć, lecz byłem nieśmiały. Stałem się krotochwilny.

- „Kobieta, która zawarła małżeństwo, musi spełniać wszel

kie życzenia męża i nie może przeciwstawić się jego woli, nie

mając powodów religijnych".

- „Muzułmanka nie może zawrzeć małżeństwa z niewier

nym".

Skierowałem wzrok przed siebie, lecz nie było na co patrzeć i dlatego odwróciłem

się do niej.

Bezradnym gestem wskazała na jedzenie, które kupiła.

- Proszę jeść lunch.

Jadłem lunch. Wyglądał wspaniale, jedzenie było bardzo smaczne, delikatne.

- Jesteś dobrą kucharką, madame Szirin.

- Oczywiście.

Była zła. Uchyliła bowiem rąbka swego charakteru i żałowała. Pomyślałem:

Absolutnie mi nie ufa. Sądziła, że jak da mi palec, to od razu chwycę rękę. Po

raz drugi nie popełni tego błędu".

- Mogę opowiedzieć ci pewną historię? - zapytała.

- Proszę.

- Do Isfahanu, za panowania szacha Abbasa, przybył

szklarz z towarem w dwóch koszach na grzbiecie osła. Na po

sterunku celnym na moście Chadżu celnik zapytał: „Co tu

masz, człowieku?" i uderzył kijem w prawy kosz. „Jeżeli ude-

rzy pan z drugiej strony, to już nic nie będzie"- ostrzegł szklarz.

- Nie rozumiem, o co chodzi w tej historii, madame.

- Przykro mi, panie.

- Nie musisz ze mną wojować, Szirin, nie jestem twoim

ojcem.

- Rzeczywiście, nie, panie.

- Szirin, czy teraz ja mogę ci coś pokazać?

- Już to widziałam - westchnęła.

- Nie. To coś innego. Tajemniczy pokój.

Otworzyłem drzwi. Bez większego zainteresowania rozejrzała się wokoło.

Powiedziałem:

- Ściany tego pokoju nie przepuszczają żadnego głosu. Przy

puszczam, że Riazanow zbudował go, aby nikt nie podsłuchał

jego rozmów z agentami.

Ożywiła się.

- Więc nic nie słychać na zewnątrz? To wspaniale!

Nie wiedziałem, co to miało oznaczać.

- Pokażę ci - rzekłem. - Proszę, wyjdź na chwilę na ze

wnątrz.

Zamknąłem drzwi i powiedziałem coś, co mi przyszło na myśl. Wyszedłem na

zewnątrz i, zobaczywszy jej twarz, pożałowałem.

- Jak śmiesz!

- Przepraszam, myślałem, że nic nie będzie słychać!

- Nawet gdyby tak było! Nie będziesz mówił po angielsku,

nigdy! Musisz zapomnieć, że kiedykolwiek znałeś choć jedno

angielskie lub francuskie słowo! Rozumiesz, Pitt?

- Proszę, wybacz mi. Nie wiedziałem, że będziesz słyszeć.

Upadła. Była zbyt zbulwersowana, aby się złościć. Zdjęła

suknię. Zaschło mi w ustach.

- Sądziłam, że chciałeś, abyśmy sypiali razem.

Odniosłem wrażenie, że ściany zwaliły mi się na głowę.

Pomyślałem: „Absolutnie nic nie może powstrzymać nas od robienia tego, co nam

serce dyktuje, ani w tym pokoju, ani w tym domu. Należy on do nas. Jesteśmy jak

osadnicy zajmujący posiadłość w ruinach starożytnego miasta, jak członkowie

szczepu nomadów, biwakujący w Persepołis. Świat władzy, in-

teresów, ambicji i niebezpieczeństw nic dla nas nie znaczy, ponieważ troszczymy

się tylko o siebie nawzajem". Patrzyłem jej prosto w oczy, usiłując siłą wzroku

całkowicie ją rozebrać.

- Tak, madame, proszę.

Z ramionami na piersiach przechyliła się na poduszki. Wydawało mi się, że czuję

pod sobą każde włókno wełny, zapach owoców granatu i wody z miski, piżmowy

zapach jej włosów. Wodziłem za nią wzrokiem, niczym głodny kot. Uklękła.

Usiłowałem ją pocałować, ale nagle odwróciła twarz i miałem pełne usta włosów.

Zmagałem się z moją nową koszulą.

Odsunęła moje palce od guzików i szepnęła:

- Ten pokój jest wygodny.

- Ale nie jest dźwiękoszczelny!

- Jest. Wiem, co powiesz, zanim to powiesz.

Kiedy się obudziłem, rozejrzałem się za nią w ogrodzie. Stała pochylona przy

pompie za zbiornikiem z wodą. Nacierała brzuch, jakby ją bolał. Wyciągnęła ręce,

położyła na ramieniu pompy i z całą siłą je nacisnęła. Potem, pompując wodę,

naciskała na ramię pompy brzuchem, podnosząc się i opadając. Ruch dźwigni

podnosił ją. Podbiegłem, lecz odsunęła mnie. W jej wielkich oczach widać było

przestrach. Oddychała z wielką trudnością.

Podciągnąłem jej spódniczkę do piersi. Głębokie otarcie posiniaczonej skóry

sięgało żeber. Zwalczyłem pokusę pocałowania tego miejsca. Wziąłem ją w ramiona

i zaniosłem do domu. Zmagała się ze mną. Kiedy wchodziliśmy po schodach,

zamknęła oczy; nie z bólu i nie była to poza, wręcz przeciwnie. Ku memu

przerażeniu uzmysłowiłem sobie, że ta dziewczyna nigdy nie była noszona na

rękach, nikt nie pozwalał jej na chwilę słabości i nigdy nie była kochana.

Uczucie rozkoszy, jakie ją ogarnęło, przenikało moje ramiona i napełniało moje

serce. Czułem, jak uchodzą ze mnie siły. Ściągnąłem jej spódnicę i położyłem

głowę na łonie. Ugryzła mnie w rękę. Tarmosiła moje włosy. W głowie zaświtała mi

pewna myśl. Postawiłem ją na nogi i cofnąłem się. W ręku trzymała sierp. Drżąc

cała, oparła się plecami o szafkę. Powiedziałem:

- Byłbym wdzięczny, madame, gdybyś zaprzestała grożenia

swemu mężowi ostrymi przedmiotami.

- Odczułabym wielką ulgę, gdybyś przestał traktować mnie

jak dziwkę.

- Jesteś moją żoną! Jak możesz być dziwką?

- Jesteś moim mężem, a pomimo to rajfurem.

- Kocham cię!

- Co ty wiesz o miłości poza cipką i kebabem? W języku

perskim można to wyrazić wytworniej.

- Musisz się położyć - powiedziałem. - To poważna rana.

Będę się tobą opiekował.

- Idź do diabła! - Odwróciła się i wybiegła z pokoju.

Śruby podtrzymujące ramię pompy były zardzewiałe. Kiedy

już udało mi się je odkręcić, nasmarować i ponownie zakręcić, ręce miałem w

bąblach. Zmagając się z pompą, prowadziłem w wyobraźni dialog z Szirin.

Usłyszałem metaliczny odgłos i brzęk szkła. Postawiła kubek cynowy z kawą i

szklankę wody na skraju basenu, po czym cofnęła się i usiadła na schodkach.

Czador przykrywał jej włosy i połowę twarzy, patrzyła na kubek.

O, kawa, madame! , - :

- Tak, kawa. = ?

Przypominało to sen, w którym można było mówić, nie

otwierając ust. Wyprostowałem się, otarłem pot z czoła, przeciągnąłem się,

wytarłem obolałe, brudne ręce. Coś pokrzepiającego po pracy, co za rozkosz!

Uśmiechnąłem się słodko.

- Rozumiem, że parzenie kawy było specjalnością rodziny

twojej matki.

- Jesteś znakomicie poinformowany. Dokładnie mówiąc,

była to w dziewiętnastym wieku specjalność haramsara lub

kobiecych komnat w pałacu królewskim w Teheranie. Parzono

ją tylko podczas szczególnych okazji. Przypuszczam, że znana

jest w Anglii złowieszcza nazwa: perska kawa.

- Masz rację, madame. Czy mogę jej skosztować??

- Spróbuj i niech wprawi cię w niebiański nastrój.

Wziąłem filiżankę i pociągnąłem olbrzymi łyk. Była rzeczy

wiście bardzo dobra: mocna, słodka, o dziwnym smaku; być

może dodała kardamonu. Przypuszczam, że dla wszystkich irańskich kobiet i

niemalże wszystkich irańskich mężczyzn przyrządzanie potraw jest czymś jak

najbardziej naturalnym.

- Jest pyszna.

- Oczywiście.

Z ciężkim sercem usiadłem na skraju zbiornika. Próbowałem się rozchmurzyć.

Szirin ponownie usiadła, a kiedy zsunąłem się na podłogę, podbiegła do mnie.

- Czuję...

- Co? Co czujesz? '

- Ja... '

- CO?

- Kawa... ..

Chwyciła filiżankę i opróżniła ją.

- Przymknąłem oczy. Pociągnęła mnie za koszulę, rozglądała

się za szklanką wody, po czym chlusnęła na moją twarz. Przywarła ustami do moich

warg. Pomyślałem: „Czy zdołam wybrnąć z tej sytuacji?". Objąłem ją ramionami.

Wyrwała się.

Strzepnąłem z siebie kurz. /

- Pocałujesz?

- Raczej pójdę do piekła.

Odwróciła się do mnie plecami i usiadła na stopniu schodów. Wróciłem do pompy,

zastanawiając się: „To już przestaje być zabawne. Mimo wszystko nie znosi mnie.

Jest przekonana, że ma powody, nie wiem jakie, może mają coś wspólnego z

Turanim. Cholera, dlaczego obiecałem jej nie pytać o Tura-niego?".

Zreperowanie gwintów i złożenie pompy zabrało mi wieczność. Nacisnąłem dźwignię

pompy. Usłyszałem ostry zgrzyt i pod stopami poczułem ruch. Odwróciłem się i

uśmiechnąłem. Szirin podrzuciła włosy, mlasnęła językiem, odwróciła wzrok.

Krowa.

Zaczynało się ściemniać, mimo to zabrałem się do reperacji studni, w której była

pompa, usiłując poluzować jej pokrywę. Irytację, która całkowicie wytrąciła mnie

z równowagi i nad którą już nie panowałem, pogłębiał ból okaleczonej dłoni,

słony pot, gryzący oczy, i cierpienie z powodu niedoli krajów

Trzeciego Świata, tej prastarej komunistycznej pompy, perskiej dziewczyny, którą

kocham, jak nikt dotąd na świecie nie kochał żadnej dziewczyny, lecz z którą nie

mogłem dojść do ładu. Uczucia te ogarnęły mnie nagle. Czułem zapach Szirin

poprzez zapach roślinności, kurzu i potu.

- Odpocznij. Ściemnia się.

- Proszę pozwolić mi dokończyć pracę, madame. Muszę

naoliwić zawiasy. To bardzo ważne. Nie rozumiesz tego?

- Jak sobie życzysz.

Odwróciła się i usiadła na stopniu schodów.

Ku mojej wściekłości pokrywa pękła pod naciskiem śrubokrętu. Wyczyściłem kruchy

sworzeń i wepchnąłem go ukośnie. W tym momencie zobaczyłem dwa niezbyt wyraźne

światełka. Uderzył mnie wilgotny, cuchnący zapach. Pomyślałem: „O Boże, to także

śmiertelna pułapka!". Światełka zasyczały, na wargach i policzkach poczułem

gryzącą ciecz; wąż, niczym twardy zgięty kij, z ogonem w powietrzu i odchylonym

do tyłu łbem, gotów był ugryźć mnie w szyję. Przerażony, powtarzałem: „Nie żyję,

nie żyję".

Na szyi poczułem gorący płyn. Wąż owinął się na haczykowatym kluczu, ześliznął

się, przez ułamek sekundy jakby nie żył, po czym skoczył do pni palm. Szirin

owinęła rękę czado-rem, zanurzyła ją w komorze pompy i wyciągnęła coś syczącego,

ale nie mogłem tego zobaczyć, do oczu musiała się dostać trucizna. Szirin

gniotła coś stopami, potem skoczyła do cembrowiny studni i, mój Boże, trysnęła

woda! Najpierw był to szmerek, potem silny strumień. Zanurzyłem twarz pod pompą,

usiłowałem przetrzeć i wyszorować plecy.

Szirin mignęła mi przed oczami. Jej twarz była świetlista jak księżyc w pełni

zimą. Szirin, udało się nam! Wystarczy trochę posmarować i pompa pracuje cicho.

Uderzyła mnie w policzek. Trzymałem ją za przeguby rąk; i kiedy kopnęła mnie w

kolana i uda, chcąc dostać się do moich jąder, suka, podniosłem ją i

przytrzymałem, dopóki nie opadła z sił w moich ramionach. Zaniosłem ją do

schodów, z trudem uspokoiłem. Potem powlokłem się do domu. Byłem jej zachowaniem

całkowicie zaskoczony. Uratowała mi życie. Wydawało mi się, że nie przyjdzie.

Zaraz wyjdzie bramą. Nic nie

mogę teraz zrobić. W żadnej sprawie nic nie mogę począć. Rozbolał mnie brzuch i

znowu czułem się całkowicie sponiewierany.

Obudziłem się, a ona podkładała poduszkę pod moją głowę. Po chwili zaczęła mi

przemywać gąbką oczy, twarz, piersi, pachwinę. Fetor wymiotów przyprawiał mnie o

zawroty głowy.

- Myślałem, że...

- Cii.

- ...Myślałem, że będziemy słuchać naszych specjalnych

płyt, całować się na rogach ulic, siedzieć blisko siebie na wy

kładach, gdzie bym ukradkiem cię dotykał, że będziemy wę

drować po pachnących sianem polach, chodzić na koncerty pod

gołym niebem, budzić się w dziwnych łóżkach, patrząc na ol

brzymie i zamglone okna, że będzie przy mnie zapach twoich

ciepłych włosów i tak bez końca będziemy przedzierać się

przez życie...

- Nic nie mów, ośle! Nie rozumiem obcych języków. ;i, •

Szirin miała skłonność do rutyny. Dzień witał nas promieniami słońca, pluskiem

wody w miedzianej wannie, odgłosem wędrówek jej bosych stóp na koralowej

posadzce, ostrzeniem brzytwy na skórzanym pasku.

Opierałem się.

Siedziała wsparta na biodrze.

- On nie darzy nas zaufaniem.

- Nie ufa tobie.

Sprawdzała ostrość brzytwy na skórze swego nadgarstka.

- Mamy wielką wprawę.:

- Jeżeli to prawda. ;

Pochyliła się w moją stronę, kciukiem uniosła mój podbró

dek, namoczyła twarz opuszkami palców.

- Muszę.

- Nie musisz.

Zaczęła namydlać moją twarz. '

- Jest prawdą, panie Pitt, że przypomina pan teraz lorda

Curzona. W drodze do portu nie zrobi pan kroku na ulicy, aby

dzieci nie biegły za panem, wołając: „Oto idzie pan Frank, ten

Frank z gazety!". Chyba że pozwolisz mi... - Usiadła na pię

tach i włożyła mokry palec w usta. - Chyba że za twoim po

zwoleniem przebiorę cię za dziewczynę.

- Nie!

- Zrobimy z ciebie piękną dziewczynę.

- Absolutnie ci zabraniam...

- On zabrania nam...

- Przepraszam. Proszę, nigdy nie sugeruj czegoś podobnego!

Palcami chwyciła mój podbródek.

- Wobec tego przebiorę cię za irańskiego chłopca. Irańskie

go chłopca ze społecznych nizin. Krótko ostrzyżonego. Z wą

sem. W wełnianej czapce z daszkiem. W workowatych spod

niach. Chłopca, który - w przeciwieństwie do ciebie - nie spa

ceruje pewnym siebie krokiem po ulicy, jakby stanowiła jego

własność, lecz biegnie, czmychając przed kotami i babuniami.

- Cokolwiek rozkaże minister wojny.

W nasze wzajemne stosunki wkradło się to powiedzenie, jakiego pan Mo'in używał,

ilekroć mówił o swojej pełnej szlachetności żonie. Kiedy podczas rozmowy z

Szirin po raz pierwszy próbowałem go użyć, przygotowany byłem na klapsa, lecz

spojrzawszy na nią, zobaczyłem, że oparta o ścianę, śmieje się do rozpuku. Nie

przyszło mi na myśl, że mogę ją tym rozbawić; że takie określenie jej

osobowości, w Anglii będące oznaką humorzastego i kłótliwego charakteru, może

mieć coś wspólnego z jej własnym o sobie mniemaniem.

Ostrze brzytwy obsunęło się po moim policzku. Goliła z wielką umiejętnością;

emanowała tak rozkosznym zapachem róż i pieczonego chleba, że przymknąłem oczy.

- Jesteś Ali Dżan, ukochany synek pani Zahry, chcesz słu

żyć w wojsku. Otrzymałeś już wezwanie, lecz mama rozpacza

nad swoim małym chłopcem, który boi się sam przejść przez

jezdnię, i posłała cię do siostry męża w Buszehrze, gdzie, jak

każdy wie, jest tak gorąco, że nikt nie wychodzi z domu. Prze

stań! Ręka mi drgnie i zatnę cię na śmierć.

Przestałem.

- Panie?

- Mhm?

- Możemy porozmawiać?

- Mhm. ; ?!?•.??

- Jesteś muzułmaninem.

- Uczę się.

- Jeżeli taka będzie wola boża. - Brzytwą zręcznie wygoliła

mi podbródek.

- Panie?

- Mhm?

- Mówiąc między nami... - był to jeden z jej eufemizmów -

... nie uszła mojej uwagi pewna rzecz dotycząca ciebie.

- Ach!

- Cicho, ty ośle! Otóż, jak wiadomo, coś jest sprzeczne

z religią. Milcz!

- NIGDY!

- Proszę pozwolić nam zrobić to dla ciebie. Nie doznasz

bólu. Jesteśmy bardzo...

Rozrzuciłem ręce, ale stanęła na palcach, nad jej głową błyszczało ostrze

brzytwy, a w ustach zalśniły śnieżnobiałe zęby.

- Szirin, kategorycznie zabraniam ci kiedykolwiek powra

cać do tej sprawy.

- Daj mi rozwód.

- Nie mów tak. ^

Ostrożnie złożyła brzytwę. Pomyślałem: „Przy otwartej

brzytwie nie moglibyśmy się całować; zaciskając palce i chowając brzytwę oraz

zachowując się tak, jak przed chwilą, stopniowo wpadała nie tylko w swoją

codzienną rutynę, lecz ją także podważała. Wychowywała się w tradycji, wedle

której robiło się dokładnie to, co robiły inne kobiety, i chociaż porzuciła tę

tradycję, psychicznie nie mogła tak do końca uwolnić się od niej, z czystej

przekory narzuciła więc sobie i mnie obowiązek przestrzegania pewnych obyczajów

i spełniania pewnych powinności". Wyobrażałem ją sobie jako kobietę, która ma

swój dom, żyje w świecie swoich przyzwyczajeń, nastrojów i rzeczy ułożonych

każde na swoim miejscu, jak u mojej mamki; przygotowuje samowar, krząta się przy

naczyniach,

ściele łóżka, poprawia zdjęcie maturalne syna krzywo wiszące na ścianie,

spogląda na wyhaftowaną sentencję na kawałku ozdobnego aksamitu, na kalendarz ze

zdjęciami Al-Kaby w Mekce, przechowuje kliszę rentgenowską dziadka z Teheranu. W

gruncie rzeczy nie mieliśmy nic własnego, tylko rzeczy Riazanowa i ubrania

przygotowane przez nią samą. Weszła w smugę oślepiających promieni słońca; była

czymś zajęta i oburzona niezręcznością moich pocałunków. Z ogrodu dobiegał

trzask walących się gałęzi palm. W takich chwilach byłem całkowicie pochłonięty

myślami o jej rodzinie i kapitanie Tura-nim oraz nurtującymi mnie obawami.

- Czy pani mnie kocha?

- Przecież nie jesteś jednym z tych, którzy biją żony i upra

wiają sodomię. Czego więcej może bezbronna kobieta oczeki

wać na tym zepsutym świecie?

- Ale uważasz mnie za przystojnego i miłego? ;

- Pozwól, abym podała ci śniadanie.

Przechodząc, szepnęła:

Piękna twarz i strój ze złotego brokatu,

Olejek różany i drzewa aloesu to zapach i kolor

spragnionych; Są one ozdobą kobiet. Lecz mężczyzna, cóż, jest po prostu...

Ostatniego słowa nie dosłyszałem, rozpłynęło się w głębi schodów.

Kiedy spożywałem chleb z miodem i piłem słodką herbatę w alkowie, gdzie

rozłożyła matę, Szirin czytała mi fragmenty artykułów z „Ettela'atu", najpierw

informacje dotyczące Iranu, potem wydarzeń zagranicznych; gazetę trzymała

rozpostartą na długość wyciągniętej ręki, jakby stanowiła ona wielką wartość.

Wyglądała jak jeden z tych zawodowych lektorów spotykanych na zewnątrz gmachu

centralnej poczty w Isfahanie, lecz była innej płci i wieku. Pomyślałem: „Iran,

ze swoimi słonymi pustyniami, monarchią absolutną, pismem zaczynającym się od

prawej strony, szalenie malowniczy i zarazem mroczny, pogrążony w całkowitym

chaosie i zniszczeniu, o którym mówio-

no mi, że jest krajem prawa i dobroci, z całą pewnością nie jest Anglią".

Ponieważ Szirin Farameh nigdy nie była za granicą oraz dlatego, że w języku

perskim nie ma wielkich liter i samogłosek, często błędnie wymawiała nazwy

zagranicznych miast - Waszyngton, Sandżapur, Genewa - i kiedy poprawiałem ją, bo

uważałem, że powinienem, rzucała na mnie złośliwe spojrzenie. Dzisiaj poprawiłem

jej wymowę słowa „lotnia" i opowiadałem o kulturze wypoczynku na Zachodzie,

dopóki nie zabrakło jej cierpliwości i nie odeszła do ogrodu.

Kiedy była na zewnątrz, zająłem się swoimi, a raczej Riaza-nowa, książkami,

siedząc na dywanie w pokoju balkonowym, pełnym szafek bibliotecznych. To także

był jej pomysł.

- Ale ty musisz!

- O co chodzi? Nie mogę pójść na uniwersytet, jestem mor

dercą.

- Nie dla mnie - westchnęła. - Moim obowiązkiem jest

kształcić ciebie. W naszej religii i kulturze, jeżeli posiadłeś

jakąś wiedzę, masz obowiązek przekazywać ją innym, tak jak

obowiązuje cię napojenie spragnionego.

Powróciła cała pokryta białym pyłem, niosąc stos książek sięgający jej do

podbródka. Wygląd jej twarzy zmieniły zasadniczo kupione na bazarze ciemne

okulary. Zarumieniła się. Przypuszczam, że chciała się ich pozbyć, ale miała

zajęte ręce. Przybrała więc pozę nauczycielki. Mruczała pod nosem:

- W imię Boga miłosiernego, litościwego. Przyniosłam Dy

wan Anwariego*. Sądzę, że powinieneś zapoznać się z dzie

łami wczesnych mistrzów z szóstego wieku hidżry**, ponieważ

w przeciwnym razie będziesz miał trudności z rozumieniem

zarówno formy, jak i treści dzieł mistrzów okresu klasycznego,

z wieków siódmego i ósmego hidżry, zwłaszcza Sadiego***.

Uklękła przy mnie.

* Auhaduddin Anwari (ok. 1126-ok. 1170)- perski poeta dworski, panegi-rysta

(przyp. kons.).

** Hidżra - era muzułmańska, liczona od przejścia Proroka z Mekki do Me-dyny w

622 r.; obejmuje lata księżycowe (przyp. kons.). *** Abu Abdallah Muszarifuddin

Sadi (zm. 1292)- obok Hafeza najsłynniejszy i najoryginalniejszy poeta perski

(przyp. kons.).

- Perskich poetów lirycznych można zaliczyć do pięciu ka

tegorii. - Zdjęła okulary i odłożyła je. - Słabi, przeciętni, do

brzy, znakomici i najwyższego lotu. Anwari należy do katego

rii znakomitych.

- Ado jakiej zaliczyłabyś Riazanowa?

Jej bliskość bardzo utrudniała mi koncentrację.

- Wiersze Riazanowa są bardzo, ale to bardzo przeciętne. -

Surowość tego osądu zmieszała ją. - Musisz jednak pamiętać,

że perski nie był jego językiem ojczystym. I nie żył on pełnią

życia... - Przyłożyła ręce do czoła. - Był... był człowiekiem

sympatycznym!

- Cii, Szirin, moje życie, nie płacz. Nikomu nie wolno

płakać.

- Tak, proszę pana.

Nie była to udana lekcja. Reagowała na każdy nowo poznany gazel, skacząc na

równe nogi, wędrując po pokoju i powtarzając go z niezwykłą dokładnością. Jakby

nie mogła znieść słowa drukowanego z obawy przed osłabieniem pamięci.

- Wielkie nieba, Szirin, jak wiele cytatów znasz na pamięć?

- Żadnego. Niewiele. Tylko dziesięć tysięcy. Być może

piętnaście tysięcy.

Jakoś strawiłem tę wiadomość.

- Nauczyłaś się piętnastu tysięcy wierszy w szkole?

- W szkole? Dlaczego w szkole? Dziadek. Dziadek miał

najlepszą bibliotekę w Iranie. Mam na myśli: najlepszą po sza

chu, świątyni w Maszhadzie i panu Ghasimie Ghanim. Czyty

wałam na letnim pastwisku.

- Gdzie są teraz te książki? - Nie przypuszczałem, aby Fa

rameh czytywał wiersze. Chwyciła się za pierś.

- Tutaj. I wkrótce... - przysunęła się do mnie na kolanach

i łonem przywarła do mojej piersi. Pod sutkiem mogłem wy

czuć powolne bicie jej serca. - Jeżeli taka będzie wola boska,

to wkrótce będą one także tutaj - powiedziała, dotykając mojej

klatki piersiowej - w twoim sercu.

Był to koniec tej lekcji i wszystkich lekcji. Pogrążyłem się w lekturze wierszy,

pochłonięty obrazami przemocy i porażony masochistyczną wyobraźnią, ciężkimi

rymami. I nagle znalazłem się na balkonie, w piekącym słońcu, patrząc na drzewa,

dopóki nie zauważyłem, jak Szirin, klęcząc, układa na nowo kafle z cementowej

palety wykonanej w domu, a także świecącego zakrzywionego pnia, sierpa w jej

ustach, spódniczki zawiązanej na białych biodrach. Mógłbym ten ogród

uporządkować. Jednak to ona oczyściła go z wysuszonych palm, które mogły zostać

spalone w piecu służącym jej do gotowania. Ku jej wielkiemu ubolewaniu węże

wyniosły się z ogrodu, za to zjawiły się szczury; lecz one także wkrótce

powędrowały dalej.

- Co to jest?

Z bazaru przyniosła sadzonki ciętych róż w pojemniku z zardzewiałej blachy

cynowej.

- Ta odmiana nazywa się Sława Isfahanu, tamta zaś ma

inną nazwę, a tamta jeszcze inną. - Miała ręce pobrudzone zie

mią. - Panie Johnie, nazewnictwo nie jest aż tak ważne.

- Ale nie będzie nas tutaj, aby je podziwiać, kiedy zakwitną.

- Jeżeli taka będzie wola boska.

- A poza tym to nie jest nasz ogród!

- Ogród należy do tego, kto go uprawia.

To było hasło reformy rolnej, która zrujnowała jej rodzinę.

- Czy pan wie, kogo uważam za wyznawców Zaratustry?

- Nie jestem całkowitym ignorantem.

- Z pewnością wiesz, że oni wierzą, iż we wszechświecie

panuje pewnego rodzaju równowaga pomiędzy wzajemnie

zwalczającymi się siłami dobra i zła. Walka ta jest siłą moto-

ryczną całej historii. Dobro zwycięży, człowiek musi jednak

wesprzeć je dobrymi czynami, które czasami, proszę zauwa

żyć, nie łączą się z udziałem kobiet, jak na przykład uprawa

ziemi, bo tylko w ziemi leżącej odłogiem może zagnieździć się

zły duch. Teraz proszę mi jednak wybaczyć...

Poszła w stronę drzew.

- Z wielką przykrością muszę zapytać: madame Szirin, czy

zakrywasz twarz czadorem, wychodząc na bazar?

Zatrzymała się i odwróciła.

- Słuszne pytanie! - , ; ,?,.-, ;;,;-

Zarecytowała: •

Zawoalowana kobieta jest niczym świeca w domu, Flirt jest zaś napawającą

lekiem zgubą.

- Proszę, Szirin, bądź poważna. Tak właśnie myślę.

- Tak właśnie myślisz? Tak myślisz? Jak śmiesz!

- Pomyśl, jakiś chłopak może cię rozpoznać na bazarze, iść

za tobą do domu i to byłby nasz koniec.

- Dlaczego jakiś chłopak miałby nas śledzić?

- Szirin, proszę!

- Tylko brzydkie dziewczęta, spacerując, zasłaniają twarze.

- To nieładnie z twojej strony.

Głęboko westchnęła.

- Jak dobrze wiesz, zwyczaj zasłaniania twarzy nie jest

zgodny z prawem.

- Nawet tutaj.

- Nie tak bardzo jak w Isfahanie, lecz nadal jest sprzeczny

z prawem.

Poddałem się. Powiedziałem:

- Cokolwiek Najwyższe Dowództwo postanowi.

Odłożyła koszyk i stanęła przede mną.

- Musisz mi ufać. Pomiędzy tobą a grożącą ci śmiercią je

stem ja, jak drewno oddzielające żeglarza od otchłani morskiej.

Czy kiedykolwiek zawiodłam cię?

- Takiego właśnie rozumowania nie znoszę.

- Oczywiście. - Odwróciła się w stronę drzew. Oddalając

się, szemrała naładowane emocją strofy wiersza:

Jeżeli pokaże swoją twarz, obnaży swoją nagość, Daj jej cięgi, aż zacznie

krzyczeć.

Nazajutrz wróciła z bazaru z czarną satyną, z której zrobiła płaszcz chroniący

przed piaskiem, zwężony u szyi i w nadgarstkach, a poza tym luźny, i szal

obrębiony okropną nylonową koronką. Ubiór ten zasłaniał całą jej postać, z

wyjątkiem oczu. Czarne pończochy i - z jakichś względów - białe buty uzupełniały

strój. Kiedy powolnym krokiem szła przez ogród do bramy, widziałem, jak piaskiem

pocierała czoło i ręce. Nie wiem, do jakiej roli się przygotowywała, wydawało

się jednak, że zamierza wystąpić w charakterze młodej żony lokalnego

przedsiębiorcy. Szła spięta, na chwiejących się, zbyt wąskich

obcasach. Pomyślałem: „Zanim zniknie ci z oczu, przyjrzyj się uważnie ulicy lub

zaszyj się w kącie z gazetą".

- Panie, rzeźnik jest bardzo dowcipny.

- Cieszę się, madame.

- Och, jesteś taki nieinteligentny!

- Co?! Czy ten bastard zachował się grubiańsko wobec

ciebie?

- Nie! Gholam Ali Kassab dowcipkuje ze wszystkimi pa

niami.

- Czy możesz robić zakupy u innego rzeźnika?

- Panie, w Iranie wszyscy bez wyjątku rzeźnicy mają wiel

kie poczucie humoru.

- Och, tak czy inaczej jest zbyt gorąco, aby jeść baraninę.

Nie sądzisz, madame?

- Do usług, panie.

Teraz lunch jemy wspólnie. Szirin jest zbyt uparta, aby cokolwiek zmieniać, jemy

więc na wspólnych naczyniach Gard-nera i pijemy z tych samych szklanek z

czeskiego szkła, co z całą pewnością uchybia zasadom higieny, lecz nie

zamartwiam się tym: jeżeli cokolwiek kiedyś zrażało ją do jedzenia w miejscach

publicznych - słyszałem o podobnych fobiach dziewcząt w Anglii - teraz jest to

mniej istotne. Po lunchu przyniosła kawę i flirtowała ze mną lub tak mi się

zdawało. Ilekroć wchodziła do pokoju, nożyczki zostawiała na stole, wachlowała

się suknią, opuszczała włosy na czoło, pocierała kostki środkami odkażającymi

lub, podchodząc do okna, wyjmowała drzazgi z dłoni. Czasami szeptała pod nosem:

- Co poczniemy, my biedni, kiedy pan młody ułoży się

do snu? O Boże, dlaczego dajesz szakalowi najsłodsze wino

grona?

Ilekroć spojrzałem, Szirin zjawiała się bądź znikała w drzwiach, po czym

orientowałem się, że pragnie, abym zdradził jej swoje życzenia, lub raczej - mój

obowiązek. Kiedy pewnego popołudnia chciałem jej dokuczyć, zachowując się tak,

jakbym chciał ponownie zabrać się do moich książek, spojrzała na mnie wzrokiem,

który wydawał się mówić: „Nawet się nie waż!"- i znowu opadły mi ręce. Tak

naprawdę była to najmilsza chwila dnia, ponieważ podczas popołudniowego

skwaru leżała obok mnie, bez ubrania i prześcieradła, blada i spocona,

rozprażona, w pozie nie spotykanej w tradycji europejskiego malarstwa: z głową

wyciągniętą w jedną stronę i nogami w drugą, lub też na plecach, z ramionami i

nogami szeroko rozłożonymi na dywanie albo zwiniętymi. Z ogrodu dochodził zapach

i szelest gnijących roślin.

W takich chwilach z trudnością rozpoznawałem siebie. Nigdy nie wyobrażałem

sobie, że życie wypełnione wyłącznie czytaniem poezji i kochaniem się sprawia,

że ludzie tak dobrze rozumieją świat i jego mieszkańców. Pomyślałem:

Uniwersytet Bedford nigdy nie miał takiego jak ja studenta".

- Jaki z ciebie niezgrabiasz! Zabierasz się do miłości jak

wiejski mułła do zbioru ryżu!

Myła się w wannie na dywanie. To jej pluskanie, wzdychanie i gderanie, które

uważałem za obraźliwe i bolesne, weszło jej w krew. Przypuszczałem, że celem

tych abłucji była nie tylko chęć uniezależnienia się ode mnie, lecz także

uwolnienia się od poczucia utraty własnej niezależności. Początkowo myślałem, że

uznała uprawianie miłości za coś nieprzyzwoitego i potępiała erotyczne podniety,

lecz się myliłem, chociaż uporanie się z tą sprawą nie było takie proste w jej

przypadku.

- Dlaczego to jest złe dla kobiet?

- Bo osłabia ich wolę. Oto dlaczego jest złe.

- A dlaczego jest dobre dla mężczyzn?

- Bo osłabia wolę mężczyzn. Oto dlaczego jest dobre.

Uważała każdą dyskusję na ten temat za tak przykrą dla siebie, że nigdy nie

mieliśmy okazji porozmawiać na temat antykoncepcji, którego to słowa i tak nie

znałem w języku perskim. Cała ta historia, jak podróż do Maskatu, nie była moim

zmartwieniem. Na naszą miłość nie rzutuje przeszłość. W jednej chwili nasze

wzajemne stosunki powracają w uświęcone zwyczajem koleiny, niemniej jednak każdy

nasz dzień to obopólne poznawanie się ludzi o bardzo różnych charakterach i

doświadczeniach. Oczekiwałem, że staniemy się przyjaciółmi; a właściwie, że ona

stanie się moją siostrą, której nigdy nie miałem -a jeżeli miałem, to nigdy jej

nie poznałem; że mógłbym odgrywać rolę brata, którym nigdy nie byłem i nie

mógłbym być. Nie wiedziałem, że codziennie na nowo będę musiał ubiegać

się o jej względy, a ona o moje; że nadal jesteśmy w Isfahanie w farvardinie.

Ubrała się.

Najpierw miłość jest rzeczą prostą,

Lecz teraz pełna jest pułapek.

Czarna jak atrament noc i ogarniające nas fale i wir

okropny!

Co mogą wiedzieć o naszym ślubowaniu Ci nieopatrzni strażnicy tam na brzegu

morza?

- Czy potrafi pani pływać, madame?

- Panie, to jest właśnie metafora.

- Ale czy potrafi pani pływać? '

Przyszło mi na myśl, że mogłaby obawiać się łodzi.

- Oczywiście.

Teraz już wiem, że bardzo niechętnie przyznaje się do własnych słabości i że

prawdomówność nie jest jej mocną stroną. Spytałem:

- Proszę mi uczciwie powiedzieć, czy umie pani pływać?

- Jakże mogę pływać, będąc dziewczyną!

- Nauczę cię. ,

Spojrzała na mnie wzrokiem, który mówił: „Czy możesz ko

gokolwiek nauczyć czegokolwiek?". Zapytała:

- Gdzie?

- W basenie.

- Ale stamtąd czerpiemy wodę do picia! ..

- Nie siusiaj więc do basenu, madame.

- Nie bądź wulgarny.

Siedziała na brzegu basenu, była zdenerwowana. Dałem jej znak, aby się

rozebrała, lecz stanowczo potrząsnęła głową. Wszedłem do ciepłej wody i podałem

jej rękę. Pomyślałem, że jeżeli będzie pływać po przekątnej, po dwóch lub trzech

ruchach dopłynie do brzegu basenu. Pokazałem jej, jak należy trzymać nisko głowę

nad wodą.

Podczas pierwszej próby weszła do basenu w sukni, która po zanurzeniu się

wypełniła się wodą niczym balon. Szirin kasz-

lała, wypluwała wodę i patrzyła na mnie złym wzrokiem. Ściągnąłem z niej suknię.

- Podbródek do dołu! Tyłek podnieść!

Rozkoszowałem się na nowo rolą nauczyciela. Twarz jej

wydawała się mówić: „Przypieczętowałeś swój los".

Zrobiła podwójne salto w wodzie i uderzyła w przeciwległy róg basenu. Wzięła

głęboki oddech, chwilę odpoczęła i zaczęła ponownie pływać. Chciałem jej

pogratulować, lecz dała mi znak, abym odszedł, i ruszyła znowu.

Po półgodzinie wróciłem. Pływała wzdłuż krawędzi basenu. Powtarzała to

wielokrotnie. W wodzie jej ciało miało kolor kości słoniowej. Pomyślałem: „To

niemożliwe, żeby jakikolwiek mężczyzna był szczęśliwszy niż ja teraz". Wyszła z

basenu i naga kucnęła przy ścianie.

Potem już kąpała się w basenie codziennie, lecz zawsze była ubrana, chyba że

kąpała się w nocy lub ze mną.

Nie mieliśmy elektryczności, a ona powiedziała, że nie możemy palić świec.

Podczas pierwszych nocy księżyc był w pełni, a my jedliśmy kolację w ogrodzie

pod arkadami. Uszyła sobie z prześwitującej białej gazy spodnie i koszulę, spod

których wszystko było widać, nie pozostawiając nic męskiej wyobraźni, lub raczej

- pozwalając wyobraźni dostrzegać w świetle księżyca tajemnicze pasma i cienie.

Kiedy nie było księżyca, chodziła nago.

- Bardzo żałuję, że nie mogę tańczyć i śpiewać.

- Ty tańczysz? I śpiewasz?

- Dlaczego nie? Jestem twoją żoną. Jednakże musimy za

chować ciszę.

Leżeliśmy więc na poduszkach, zajadając orzeszki pistacjowe i słodycze.

Prowadziliśmy niekończące się rozmowy, wróżyliśmy sobie i graliśmy w karty, w

starą francuską kanastę i bezika. Podczas gry wykazywała zupełny brak

cierpliwości i całkowitą nieumiejętność przegrywania. Obserwowaliśmy, jak

księżyc zapada się w morskiej otchłani. Opowiadała mi różne historie i

komentowała wiersze, a ja popijałem soki z bardzo dziwnych owoców - z morwy,

niedojrzałych winogron - lub piłem przedwojenną wódkę, którą znalazła w garażu.

Bywały chwile, kiedy czułem się bezpieczny: jakby Isfahan

był koszmarnym snem, po którym obudziłem się w tym miejscu. Ona prała i modliła

się, przynosiła prześcieradła i poduszki i tam, gdzie byliśmy, zapadaliśmy w

sen.

W miarę jak noce stawały się ciemniejsze, zaczynałem poznawać historię Szirin. W

roku tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym, kiedy szach przejął władzę, jej

rodzina posiadała sto siedemdziesiąt dwie wioski na obszarach otaczających

Chomejn, na północ od Isfahanu. Powiedziała, że dziadek był postępowym

właścicielem ziemskim, budował drogi z twardą nawierzchnią, utrzymywał w dobrym

stanie kanały nawadniające pola, dostarczał rolnikom, bezpłatnie lub bez

oprocentowania, nasiona i narzędzia; był pierwszym właścicielem ziemskim, który

sprowadził amerykańskie traktory. Uprawiał pszenicę, jęczmień, bawełnę, tytoń,

ryż, rośliny oleiste, melony i róże. Rozgłos tej posiadłości i odniesione przez

nią sukcesy wywołały zawiść szacha Rezy. Aby ubiec konfiskatę majątku, dziadek

przekazał około trzech czwartych gruntów rolnych ich dzierżawcom. Był także

postępowy wobec swojej rodziny: jedyne jego dziecko, córka o imieniu Iran, matka

Szirin, była harcerką z pierwszego żeńskiego studenckiego zaciągu na

Uniwersytecie Teherańskim po przyjęciu ustawy znoszącej obowiązek zasłaniania

twarzy.

W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim roku dziadek brał aktywny udział w

rewolucji narodowej, wybrano go do Madżlesu* i przez krótki okres był ministrem

rolnictwa w rządzie Mosaddeka. Po powrocie szacha z zesłania w Rzymie dziadek

szczęśliwie znalazł schronienie w życiu prywatnym. Szirin, która urodziła się w

tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym lub ósmym roku, przebywała każdego

lata z babcią— córką jednego z dzierżawców — na tak zwanych terenach

pastwiskowych, gdzie był dom letniskowy. W roku sześćdziesiątym drugim, w ramach

reformy rolnej, posiadłość została skonfiskowana, dom letniskowy spalony przez

funkcjonariuszy Sawaku, a dziadka uwięziono w Ghasr w Teheranie, gdzie

następnego roku zmarł, według oficjalnego komunikatu, na atak serca. W tym też

roku babcia została wybrana do

Madżlesu, lecz nie pozwolono jej zasiąść w fotelu poselskim z powodu braku

umiejętności czytania i pisania. Zmarła w roku tysiąc dziewięćset

siedemdziesiątym.

Szirin opowiedziała tę historię bez jakichkolwiek komentarzy i uczucia żalu,

siedząc nieruchomo w ciemnościach.

- Jak więc możesz żyć tutaj? Ten cholerny bastard Pahlawi...

Zasłoniła mi usta ręką.

- Cicho bądź, ośle. Nic o niczym nie wiesz.

- A twój ojciec?

- Mój ojciec, panie?

- Nie mógł chronić rodziny? Sądziłem, że był przyjacielem

szacha.

Westchnęła głęboko.

- Nie ulega wątpliwości, że miał taki zamiar. Bez wątpienia

pan Farameh zrobił, co mógł.

- Ale twoja rodzina nadal jest bogata.

- O tak. Pan Farameh wraz z panem Chatamim kupili zie

mię, na której szach postanowił zbudować lotnisko dla jednost

ki śmigłowców.

- O Boże!

- Rzeczywiście: o Boże! - Podeszła do mnie na kolanach. -

Każdy kran* ukradziony w tym kraju będziemy musieli zwró

cić. Ja, a teraz także ty, nieszczęśniku.

Rodzinne dzieje obrosły legendą. Historia posiadłości ziemskich sięga korzeniami

ostatniego wieku, kiedy to szach Fath Ali** przekazał je dziewczynie z Kaukazu,

brance z wojny, Szirwan, w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku. Znana była

pod przydomkiem Qatilat as-Saltanat - Zabójczyni Monarchii. Szirin nie wiedziała

jednak, czy przydomek ten miał jakikolwiek związek z urodą Szirwan, jej złym

charakterem czy też skąpstwem. Kiedy odbywała przejażdżkę ulicami Teheranu,

stajenni z kijami biegli przed jej lektyką, bijąc tych mężczyzn, którzy

ośmielili się stroić z niej żarty. Była pasjonatką polowań, nosiła buty i

ubierała się w mundur kapitana kawalerii; czador zawiązywała na czole i

nagradzała myśliwych,

Madżles - parlament irański powołany w 1906 r. (przyp. tłum.).

* Kran - srebrna moneta bita w Iranie w latach 1880-1885 {przyp. tłum.). ** Fath

Ali Szah (1797-1834) - szach z dynastii Kadżarów {przyp. kons.).

131

urządzających jej polowania, prezentami z aksamitnej szkatuły, pochodzącej od

carów Rosji.

Tyranię zakończyła w haremach, z filiżanką kawy. Urodziła szachowi Fath Alemu

dwoje dzieci: syna Aminulmulka, który studiował w akademii wojskowej w

Petersburgu, był przyjęty przez królową Wiktorię w Windsorze i poległ na Krymie

zimą tysiąc osiemset pięćdziesiątego piątego roku, oraz córkę, Fa-teme Azize,

prababcię Szirin. Fateme znana była z tego, że urodziła się z sześcioma palcami

u lewej ręki. Angielka, pani Feeta lub Veeta Sackvil, która towarzyszyła jej do

późnej starości, scharakteryzowała ją w liście do męża jako osobę wyniosłą,

wysoką, brzydką jak noc, z którą nie można było dojść do porozumienia w żadnym z

sześciu języków, która nigdy nie rozstawała się z cuchnącą fajką wodną, jaką

paliła w uroczo perski sposób. Jeśli chodzi o palce, to skrywała je, nosząc

zawsze brudne srebrzyste rękawiczki, trudno więc było ustalić, czy jej lewa ręka

ma sześć palców. Jej jedyny syn, Nasirul-mulk, dziadek Szirin, kształcił się w

Teheranie u amerykańskich misjonarzy protestanckich. Za młodu miał opinię

tradycyjnego poety, ale zniszczono jego reputację w zajadłej dyspucie poetyckiej

z Nimą Juszidżem* na łamach „Bahar" w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim

roku, jak sądziła Szirin, i odtąd nigdy już niczego nie opublikował. Jesienią

tamtego roku on i jego przyjaciele, wracając z wesela w Isfa-hanie, odurzeni

francuskim szampanem, zobaczyli o zmierzchu dziewczynę w słomianym kapeluszu

ścinającą ryż na polu. Zauroczeni jej widokiem, usiedli na grobli i zaczęli na

jej cześć wygłaszać improwizowane poematy, aż zapadła noc, a konie zaplątały się

w uprzęży i dalsza droga okazała się niemożliwa. Następnego poranka dziadek, już

sam, powrócił do miejsca, gdzie poprzedniego dnia spotkali dziewczynę. Zszedł z

konia i nakłaniał ją aż do zmierzchu, aby przyniosła mu, spragnionemu, dwa

naczynia z wodą. Dziewczyna ta została później babcią Szirin.

Jeśli chodzi o moją historię, Szirin uznała ją za zabawną.

* Nima Juszidż (1895-1960) - poeta modernista, propagator nowej formy

poetyckiej, w tym wolnego wiersza (przyp. kons.).

- Nie jestem dobrym studentem.

- Zrobię z ciebie dobrego studenta.

- Nie o to chodzi, Szirin, po prostu w Anglii nie potrafiłem

się na niczym wystarczająco długo skupić. Nie widziałem po

wodu, dla którego miałbym właśnie robić to, a nie co innego.

To...

- Oczywiście. Anglia ubolewa nad swoją nikczemną prze

szłością, lecz nie może zdecydować, jaką ma wybrać przy

szłość.

- Byłem dobry w zajęciach technicznych i w sporcie, ma-

dame. Piłka nożna, krykiet...

- Bądź poważny!

Zauważyła, że poczułem się dotknięty.

- Mogę zapytać, dlaczego uczyłeś się języka perskiego?

- Och, nie wiem. Ja...

- ...Chciałeś być szpiegiem!

- Och nie, Szirin, podobnie jak ty nie chciałaś! Nie jestem

i nigdy nie będę szpiegiem.

- Tak, panie.

- Chciałem być hipisem.

- Hipisem! Boże, zabierz mnie do siebie, poślubiłam głup

ka i biedaka!

Poddałem się.

- Możemy opowiedzieć panu historię?

- Proszę.

Usiadła na piętach, co było jej ulubioną pozycją, kiedy snuła swoje opowieści.

- Przez słynne miasto Isfahan płynie rzeka. Bierze swój po

czątek w górach, po lewej stronie miasta, a ujście znajduje

w pustyni po prawej jego stronie. Jeżeli można powiedzieć, że

rzeka zmierza do jakiegoś celu, to celem nie jest połączenie się

gdzieś z wodami zamieszkanej przez człowieka planety, lecz

niejako upiększanie tego miasta: sprzyjanie uprawianiu ogro

dów pełnych melonów i pigw, dostarczanie wody do fontann

na miejskich placach, zraszanie rozgrzanych słońcem chodni

ków przed meczetami i seminariami, wypełnianie kanałów

wodą i polewanie jezdni, na których autobusy łamią osie, oraz

trwanie w objęciu pięciu mostów i zapadających się od starości

wałów ochronnych. Dlatego mieszkańcy Isfahanu nazywają ją Zende Rud - Żywą

Rzeką. Ma ona również drążyć twoją pamięć, pogrążając ją w nieutajonym żalu.

Rzeka niesie ślady wcześniejszego bytu, istnieje być może po to, aby je pogrążyć

w swej głębi, jesienią niesie liście platanów, na wiosnę zaś - okruchy życia ze

swych źródeł. Spróbujmy zebrać ślady tego wcześniejszego bytu w mikroskali, w

zimniejszym klimacie, gdzie nie ma tyle słońca. Nad brzegiem potoku w Anglii

siedzi skulony chłopiec. W ręku trzyma zabawkę; powiedzmy, że jest to mała

motorówka z pomalowanej blachy cynowej, nowa, wyprodukowana w Hongkongu.

Chłopiec chce zobaczyć, czy motorówka da sobie radę z rwącym nurtem potoku,

który płynie pod drzewami akacji wzdłuż miejskiej ulicy, lub chce zmierzyć się z

uczuciem dręczącego go tajemnego lęku, którego nie rozumie, który jednakże jest

jego nieodłącznym towarzyszem: obawia się, że może utracić cząstkę swojej

osobowości. Umieszcza łódkę w głównym nurcie rzeki. Przez moment łódka ustawiona

jest dziobem zgodnie z nurtem rzeki, lecz po chwili obraca się i, niesiona

prądem wody, pędzi pod mostami. Chłopiec biegnie za nią, płacząc. Łódka

przepływa pod autostradą na końcu wioski, gdzie zbierają się psy, aby z sobą

walczyć, i gdzie nie sięga już świat chłopca.

Wówczas, mając oczy pełne łez, stojąc przed posterunkiem żandarmerii, puszcza

wodze swojej fantazji. Słyszał o Londynie i morzu; przez wiele lat wieczorem,

kiedy po całodziennym trudzie, otrzymując słowa otuchy od swego opiekuna,

ścielił sobie łóżko, lub po porannej krzątaninie, kiedy wiatr przynosił zapach

żonkili i wrzaski miejscowej biedoty zamieszkującej piwnice - oczyma duszy

widział swoją łódź płynącą już na szerokich, tajemniczych wodach. W takich

właśnie chwilach chłopiec rozpoczyna swoją życiową podróż z Anglii do Iranu.

Przez cały ten czas wierzy, że łódź tę, z jej czerwoną śrubą, zobaczy ponownie -

choćby na ułamek sekundy, na jedno mgnienie oka - przedzierającą się przez

korzenie wierzb i moczary, prującą fale mórz.

To ty byłeś tym chłopcem, może czteroletnim, a teraz jesteś mężczyzną i masz

osiemnaście lat. Znalazłeś to, co utraciłeś:

oczywiście, nie łódź - była to bowiem tylko zabawka - lecz to, co ona uosabiała.

Widzisz, ta historia ma swoje szczęśliwe zakończenie. Dzięki Bogu, ma szczęśliwe

zakończenie. A więc, żegnaj.

Następnego ranka wylegiwałem się. Zazwyczaj po przebudzeniu szedłem tam, gdzie

ona spała. Zdawałem sobie sprawę, że jestem skończonym leniem i człowiekiem

chorym na miłość; że dalszy pobyt w Iranie zagraża naszemu życiu, lecz gorąca

pościel tak słodko pachniała geranium i słońcem. Przywołałem na myśl obraz

wczorajszego popołudnia, zobaczyłem ją w smugach światła i cieni, mruczącą pod

nosem niczym staro winka:

- Lecz cóż ten niemądry nowożeniec mówi? O Boże! Na }! tym polega kłopot.

f' | Najpierw miłość jest rzeczą prostą,

! ( Lecz teraz pełna jest pułapek.

'u

Wsłuchiwałem się w odległy odgłos furty ogrodowej. Uświadomiłem sobie, że

każdego ranka, kiedy leżę w łóżku, dźwięk ten budzi mój niepokój o Szirin, jest

dla mnie jedynie wstępem do odgłosu otwieranych drzwi prowadzących do pokoju.

Nawet jeżeli zatracałem się całkowicie w fantastycznych marzeniach o szczęściu i

męskości, mój niepokój o nią rósł, dopóki nie wstałem i nie wyszedłem.

Postanowiłem sam zaparzyć herbatę, jak to robiłem, zanim poznałem Szirin.

W nagrzanej kuchni zauważyłem, że ogień się nie pali. Na ławie przy drzwiach

znalazłem stalowy dzban i nóż, którego używała, kiedy kroiła warzywa i owoce,

kucnąwszy z podwiniętymi rękawami. Na obramowaniu wanny zauważyłem ślady

zielonego mydła po wczorajszym praniu. Dom wypełniał mrok ' niczym ból głowę.

Otworzywszy drzwi, miałem przed oczyma obraz jej twarzy: ten z owego upalnego

popołudnia, niezwykle

135

wyraźny; była rozczochrana, pełna tupetu i namiętności, więc tym bardziej nie

mogłem doczekać się jej powrotu.

Nie wraca z bazaru.

Byłem spragniony. W każdym pokoju Szirin ułożyła porowate pojemniki z wodą,

która, parując, miała zarówno utrzymywać swoją niską temperaturę, jak i

ochładzać pokój. Za kuchnią stały, jeden na drugim, dwa garnki mające ze sto

lat, służące do filtrowania wody z pojemnika do picia. Minąłem ułożoną przez nią

stertę drzewa i popiołu oraz wyschnięty trawnik - miejsca, gdzie moja obecność

zawsze ją denerwowała i skąd zawsze mnie wypędzała. W promieniach oślepiającego

słońca ogród wyglądał na spalony i całkowicie zaniedbany.

Nie wraca.

Ogarnął mnie lęk i miałem poczucie utraty ukochanej osoby. Jak tonący brzytwy,

uczepiłem się nadziei, że poszła robić zakupy gdzieś dalej, że autobus, którym

jechała, zepsuł się; lecz nie zaznałem spokoju i ukojenia. Pomyślałem, że ujęli

ją sawa-kowcy, którzy już są w drodze, aby mnie pojmać, że muszę uciekać lub

walczyć, ponieważ za bardzo boję się wpaść w ich ręce. Pobiegłem do samochodu

zaparkowanego w piasku za stalową bramą, sprawdziłem paliwo i pojemniki z wodą i

- nie wiedząc, co robić - padłem na kolana: co się stanie, jeżeli ona tylko się

spóźni, wróci i nie zastanie mnie i samochodu? Wziąłem rewolwer, zabrałem z

półki parę noży i największy klucz francuski z garażu.

Chroniąc się przed słońcem, stałem w cieniu za arkadami pokoju na górze,

wpatrzony w furtę. Oceniając sytuację, w jakiej się znalazłem, przypuszczałem,

że jeżeli wtargną przez bramę, mógłbym zeskoczyć z okna do morza i, zanim

weszliby na górę, byłbym już w wodzie, poza zasięgiem ich wzroku. Zacząłem

głęboko oddychać.

Nie miałem zegarka i w domu też go nie było. Szirin wstawała o brzasku, ponieważ

- jak mówiła - zawsze budził ją świt. Na podstawie jej opisu usiłowałem

wyobrazić sobie, jak wygląda bazar w Buszehrze: prostokątna, niska zabudowa ulic

w stylu kolonialnym, przemycana z Indii herbata i elektroniczne śmieci z Dubaju,

sprytni rzeźnicy, dowcipkujący obok pad-

liny i połci baraniny, powroźnicy, sprzedawcy akumulatorów do samochodów i

wulkanizowanych opon. Bazar pełen jest pokus, wiele więc było powodów, które

mogłyby opóźnić powrót.

Nie wraca, ponieważ nie chce wrócić.

W głowie mi szumiało. Po raz pierwszy zorientowałem się, że wiem, co to jest

uczucie szaleństwa. Moja natura nie mogła po prostu pogodzić się z jej

odejściem. Myślałem, że wybuchnę jak urządzenie elektryczne pod zbyt wysokim

napięciem; jakby samobójstwo mogło uchronić mnie przed śmiercią. Znałem to

uczucie rozpaczy, towarzyszyło mi bowiem przez całe życie. Czasami milkło, lecz

znowu dawało o sobie znać, zawsze jednak dopadało mnie o zachodzie słońca.

Miotały mną skrajne uczucia. Usiłowałem jakoś pogodzić się z rzeczywistością,

broniąc jednocześnie własnej godności i tożsamości, aby nie dojść do wniosku, że

życie kpi sobie ze mnie; że niewiele obchodziłem dziewczynę, za którą szalałem,

i która, szydząc z mego położenia, zostawiła mnie ze starym rewolwerem i jednym

nabojem.

Muszę się napić.

W kuchni był jeszcze ryż w worku. Rozpaliłem ogień i ugotowałem nieco ryżu.

Poparzyłem się i spaliłem rondel. Wszystko robiłem niezdarnie i niechlujnie,

jakbym zatracił umiejętność dbania o siebie. Znalazłem wódkę i wziąłem ją ze

sobą na arkady ponad ogrodem, tam, gdzie było moje ulubione miejsce.

Szanowałem jej prywatność lub - mówiąc szczerze - żywiłem dla niej takie uczucie

wdzięczności za sprawianą mi radość, że nigdy nie ośmieliłbym się być intruzem.

Podejrzewałem, że jest zwodnicza; że dla zasady ma w zwyczaju ukrywanie prawdy.

Uważałem jednak, że jest to nieodłączna, druga strona jej psychiki: jeżeli nie

ufasz kobiecie - ona także nie będzie darzyć ciebie zaufaniem. Czy naprawdę tak

niewiele ją obchodziłem, czy potrzebowała mnie tylko po to, aby uwolnić się od

groźby małżeństwa w Isfahanie, i do niczego już się nie nadawałem? Teraz stanęło

mi przed oczyma to, o czym wiedziałem dawno, ale nie odważyłem się rozważyć tego

krytycznie: że wtedy, owego ranka na pustyni, dając jej słowo, sam się

oszukiwałem; że musiała uciec od kapitana Turaniego, a spo-

sób tej ucieczki nie miał znaczenia; że ja, niemądry Anglik, dotknięty do

żywego, dumny z niewolniczej uległości wobec kobiet, odczuwający zawsze potrzebę

zaspokajania ich wszelkich zachcianek, nadawałem się idealnie do tego celu.

Nagle spojrzałem na siebie oczami Irańczyka: byłem postacią żałosną, włóczącą

się po ulicach Abbasabadu w Isfahanie, obolałą i rozkapryszoną, i wiedziałem, że

nie stanowię dla niej gry wartej świeczki. Owej nocy mówiła prawdę, zbyt jednak

byłem zakochany, aby ją zrozumieć: wystarczył jeden pocałunek.

Po potężnym łyku wódki mój świat zawirował. W bramie ogrodu zobaczyłem

Riazanowa, na twarzy poczułem wiatr przenikający przez konary platanów, w gardle

gryzący smak wódki, ból głowy, posmak zimnej wody. Jednakże obok Riazanowa nie

stoi mężczyzna w mundurze lotnika, lecz postać w czarnym cza-dorze, na widok

której doznaję niewymownego smutku.

- Życie, jakie prowadzisz, zniszczy cię, mamzil.

Dziewczyna milczy.

- Mamzil, musisz wyjść za mąż.

Dziewczyna milczy.

- Czy istnieje ktoś, kto ją obchodzi?

Dziewczyna milczy.

- Przyjęłabyś oświadczyny angielskiego chłopca?

Dziewczyna milczy.

- Powinna wiedzieć, że jest chrześcijaninem.

Dziewczyna milczy.

- Dobrze, pozostaw to twojemu słudze. Poznam te sprawę

dokładnie. Może oddam za ciebie życie, żegnaj.

A zatem, jak wiedziałem od dawna, w tej sztuce nie grałem głównej roli; byłem

tylko biernym narzędziem. Jestem niezwykle wrażliwy na ciosy, perfidię, pozory.

Riazanow nigdy mnie nie kochał; dlaczego miałby, kiedy mógł kochać ją? Chi-rin,

le flambeau qui illumina la terre*. I to go właśnie zabiło, biednego, wiernego

do końca. Przypuszczam, że od dawna nie wierzył w komunizm i Związek Radziecki,

lecz coś trzymało go przy życiu: dlaczego by nie dziewczyna, która rysowała

tajemnicze znaki na drzwiach prowadzących do jego ogrodu

Szirin to płomień, który oświetla ziemię.

i przynosiła ukryte w rękawach tajne posłania? Wyobrażam sobie, że udała się

teraz do Teheranu, gdzie samotna kobieta może odnaleźć swoją drogę w świecie.

Tak późno się zjawiłaś i tak wcześnie odleciałaś, Wznieciłaś płomień, a potem

ulotniłaś się niczym dym...

przeł. Agata Nalborczyk

Chciałbym nigdy w życiu jej nie spotkać. Gdybym jej nie spotkał, nie

wiedziałbym, co to jest szczęście, i nie tęsknił za nim; wiódłbym spokojne życie

w Anglii, nie zostawiłbym po sobie żadnego śladu, nie byłbym tutaj. I nie

musiałbym stąd uchodzić.

Zakorkowałem butelkę z wódką. Ten gest skłonił mnie do refleksji; zdałem sobie

sprawę z własnych pokrętnych zamiarów. W głębi serca miałem nadzieję, że może

wróci dzisiaj, i nie chciałem być pijany; byłem przekonany, że zmieniłem się, że

przestałem się nad sobą rozczulać, a jeżeli Iranka mogła okazać taką beztroskę i

niezależność, to co dopiero Anglik! Chodziłem po pokoju, usiłując uzmysłowić

sobie nie to, co straciłem, lecz to, co zyskałem. Uszedłem bezpiecznie z Isfaha-

nu, przez pięć tygodni żyłem w ukryciu, nauczyłem się w tym czasie więcej niż w

ciągu paru lat. I to nie tylko w dziedzinie prowadzenia rozmów w języku perskim.

Nie umrę więc jako nieporadne dziecko. Potrzebowała wolności, lecz uczyniła mi

więcej dobrego niż złego.

Teraz jest zbyt późno, aby wyjechać. Przygotuję wszystko na jutro i wyjadę około

godziny jedenastej - nie będzie jeszcze ruchu. Sklepy z pieczywem i stacje

benzynowe będą zamknięte. Benzynę i chleb kupię na drodze do Szirazu, gdzie ani

za mną, ani przed sobą nie będę widział świateł samochodowych, i wówczas skręcę

na wschód, do Pakistanu.

Ona nie opuści Iranu! W końcu to zrozumiałeś, ty angielski ośle! Jest w tym

kraju coś, bez czego ona nie może żyć; nie chodzi tylko o rodzinę, lecz o coś,

co jest związane z językiem, obyczajami i sentymentem, jaki żywi do Iranu, a to

sprawia, że trudno by jej było żyć poza krajem. Mimo że w tej sprawie wykazywała

absolutną szczerość, nalegałem, abyśmy wyjechali,

i za każdym razem, kiedy wspomniałem o statku do Bahrajnu lub o wizycie w

brytyjskiej ambasadzie, utwierdzałem ją w przekonaniu, że musi ode mnie odejść.

Gdybym chociaż trochę się zastanowił, ocknął choćby na chwilę z miłosnego

odurzenia i pomyślał o jej charakterze i marzeniach, wiedziałbym, jaką wyrządzam

jej krzywdę. Ogarnęły mnie myśli tak upokarzające, że usiadłem przygnębiony,

wziąłem wczorajszą gazetę i w świetle księżyca próbowałem czytać, po czym

odłożyłem ją. Ach, oczywiście generał Chatami.

- Co to jest hanjlaidarl

- Hanjlaidarl

- Przeczytam inny artykuł. „Ceny mięsa, jarzyn, tłuszczów

i innych podstawowych artykułów..."

- Hanjlaidar przypomina trochę spadochron. Ma skrzydła

przyczepiane do ramion. Nazywają to lotnią. Pozwala czło

wiekowi unosić się w powietrzu lub szybować z wiatrem.

- Po co?

- Dla przyjemności.

- Dla przyjemności? Szybować na wietrze?

- Tak. Taki sport ma wielu entuzjastów w Stanach Zjedno

czonych.

- Oczywiście, wie pan wiele na temat wszelkich dziedzin

ludzkiej działalności. Cen mięsa, jarzyn, tłuszczów... Proszę mi

powiedzieć, globtroterze, co to jest inflacja?

Przy świetle księżyca mogłem czytać nagłówki artykułów w gazetach.

JEGO CESARSKA MOŚĆ OGŁASZA DZIEŃ ŻAŁOBY DLA UCZCZENIA CZŁONKA RODZINY. „TWÓRCA

CESARSKIEJ OBRONY POWIETRZNEJ" ZGINĄŁ W WYPADKU PRZY ZAPORZE W DEZFUL. DOWÓDCA

SIŁ LOTNICZYCH, ZAPALONY SPORTOWIEC, ZGINĄŁ W MAŁYM SAMOLOCIE SPORTOWYM, ZWANYM

LOTNIĄ.

Tak więc jej ojciec wkrótce awansuje. Nie stanowi jednakże dla nas większej

różnicy, ile gwiazdek ma na epoletach Fara-meh: nadal możemy wpaść w jego ręce.

Jeśli chodzi o mnie, nadal nie rozumiem powodów, dla których uciekła.

ii

Cichł hałas ruchu ulicznego. Zszedłem do ogrodu na parę minut, aby się uspokoić

przed wyruszeniem w drogę i raz jeszcze wspomnieć o Riazanowie oraz mojej żonie.

Ktoś siedział na środku ogrodowej ścieżki, jakaś czarna, zakurzona postać w

oparach dymu. Wyglądała, jakby pozostawała w tym miejscu od jakiegoś czasu.

- Bogu niech będą dzięki!

Zrobiłem krok w jej kierunku, lecz nie zauważyłem żadnego przyjaznego gestu z

jej strony. Owładnęło mną uczucie radości. Wskazałem ręką na dom, abyśmy mogli

wejść i porozmawiać. Nie ruszyła się.

- Panie, sprawiliśmy ci kłopot.

Jej głos zabrzmiał w ogrodzie niczym wybuch bomby. Nie było już lęku, radości,

ostała się jedynie wściekłość.

- Pozostałaś mi wierna?

- Pozwól, abym przestała sprawiać ci kłopot. - Wstała,

podniosła czador. Ledwo mogła ustać na nogach.

- Nie jesteś rozwiedziona, madame. Odpowiesz na moje

pytanie.

- A ty jutro zbudzisz się w łóżku sam.

- Kategorycznie oświadczam: nie.

- Do diabła, możesz się zgadzać lub nie!

- Jestem bardzo zły na ciebie, madame. Odeszłaś, nie mó

wiąc, dokąd się udajesz. Bardzo się o ciebie niepokoiłem.

- Lecz nie z powodu twego brzucha i szanownego penisa.

- Szirin, proszę, wejdź do domu. Wyglądasz na zmęczoną.

Przygotuję ci kolację.

- Dotknij mnie palcem, a - przysięgam na Boga - poderżnę

ci gardło.

- Naturalnie. Lecz teraz daj mi rękę i chodź do domu.

Zaprowadziłem ją na górę do kuchni. Dałem jej miseczkę

jogurtu i rozpaliłem ogień, aby zaparzyć herbatę. Z pochyloną głową usiadła przy

stole. Miała brudne paznokcie.

- Ufam, że twoja matka i siostra czują się dobrze.

- Jeżeli taka jest wola boska. Nie mam żadnych wiadomości.

Gdzie więc, u diabła, była?

- Czy Jego Ekscelencja, madame, rozwiódł się z twoją

matką?

141

- Oczywiście.

- I wyjechał do Teheranu, aby poślubić wdowę?

- Skąd mam wiedzieć?

- Chciałbym, abyś wiedziała, Szirin, że gdybyś zamierzała

zaprosić swoją matkę i siostrę do tego domu, powitam je z ra

dością.

Zniecierpliwiona, zatrzęsła się. W końcu powiedziała:

- Mogę oddać życie za ciebie.

Była w okropnym stanie, trudnym do opisania.

- Proszę, połóż się i odpocznij. Przygotowałem ci łóżko.

- Twoja kolacja...

- Proszę, zrób, o co cię proszę.

Nie umywszy się, położyła się do łóżka. Zasnęła, zanim ją przykryłem. Kiedy

później wszedłem do pokoju, spała, lecz kiedy ją pocałowałem, poruszyła się

gwałtownie; spała także wtedy, gdy muezin obudził mnie, wzywając na modlitwę.

Podniosłem się i pomodliłem, potem zaparzyłem herbatę i zająłem się książkami.

Wstała, kiedy słońce już zachodziło. Miała mokre włosy. Pachniała tanim mydłem.

Uklękła obok mnie. Spojrzała mi w oczy.

- Możesz mnie ukarać.

Powiedziałem:

- Szirin, nie będę zadawał pytań na temat twojej eskapady.

Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego jesteś taka smutna, aby

móc cię pocieszyć.

- Jestem smutna, bardzo smutna, ponieważ wyszłam za

mąż za niemrawego Anglika, który, po rozłące, nie powitał

z radością swojej żony.

- Powiedziałaś, że gdybym to uczynił, poderżnęłabyś mi

gardło!

- Nie mówiłam tego poważnie. Tak czy owak, mężu, nie

było to warte ryzyka?

Nazajutrz, kiedy zszedłem na lunch, zobaczyłem na macie odkorkowaną butelkę wina

z Szirazu.

- Czy dzisiaj są twoje urodziny, Szirin?

- Pij - powiedziała i nalała mi kubek wina, trzymając butel-

kę w dłoni tuż przy biodrze, jak na jednym z obrazów w Isfa-hanie.

Wino miało złotawy kolor i smak wyschniętej koniczyny.

- Nie napijesz się ze mną?

Nalała mi jeszcze jeden kubek, następnie zanurzyła w winie palec i posmakowała

językiem. Roześmiała się.

- Kiedy się ze mną rozwiedziesz, będę piła wino codzien

nie. - Wyprostowała się, trzymając kubek z winem przy moich

ustach. Szepnęła:

Daj mi skosztować wina tak starego jak Adam, Wina z czasu, kiedy, poza niebem i

ziemią, nie było

jeszcze niczego,

Wina, które było świadkiem przemijania czasu, Czasu dojrzałego i chylącego się

ku śmierci, Kiedy przybrało postać najczystszego Ducha, Uwolnione w końcu od

nieprzewidzianego losu.

- Chwileczkę, Szirin. Po co to wszystko?

- Pij, panie. Powiem ci, jak się upijesz.

- Już jestem pijany.

Chciałem ją objąć, lecz się wymknęła.

- Jak się upijesz. Niech wino to będzie dla ciebie nektarem.

Mężczyzna podchmielony winem wstaje o północy. Mężczyzna, który pije z

podczaszym, zbudzi się w Dniu Zmartwychwstania.

Wino miało smak jej ciała. Promienie popołudniowego słońca nabierały na ścianach

i dywanach przepysznego koloru. Jej włosy jaśniały światłem.

- Panie, wiesz, że kobieta co miesiąc...

O mój Boże!

- ...jest w pewnej sytuacji, na którą nie ma wpływu. Mam na

myśli... Mam na myśli... Doskonale wiesz, co mam na myśli!

- Jesteś w ciąży!

Jej oczy zdradzały niepewność.

- Bogu niech będą dzięki!

Och, ty głupcze! Dlatego właśnie wyjechała z tobą z Isfaha-nu! Była w ciąży!

- Wydaje mi się, madame, że dopiero od sześciu tygodni je

steśmy małżeństwem.

Jej twarz robiła się mroczna jak noc i jaśniała na przemian.

- Dla ciebie, panie, to wystarczająco dużo czasu, by nawet

rękę uczynić brzemienną.

Nie potrafiłem nic powiedzieć.

- Nie wyglądasz na szczególnie uszczęśliwionego swoim

ojcostwem. Nie jest to normalne.

- Jeżeli jestem ojcem...

Usiłowała za wszelką cenę zapanować nad sobą.

- Jesteś ojcem, Johnie Pitt, i zostanie to tobie dowiedzione.

Co miałem powiedzieć? Byłem w tej sprawie bezsilny. Jeżeli jej nie uwierzę,

opuści mnie, jak to już raz uczyniła. Przypuśćmy, że mógłbym ją zabić, lecz nie

sądzę, aby było mnie na to stać.

- Niech cię Bóg błogosławi, Szirin. Jestem szczęśliwy

i wdzięczny tobie.

- Musimy podjąć pewne starania.

- Nie martw się ani przez jedną chwilę. Angielscy lekarze

są bardzo dobrzy. Może najlepsi w świecie.

- Cieszę się, John. Jednak w Buszehrze nie ma angielskich

lekarzy, chociaż mogą być gdzie indziej, na przykład w Tehera

nie lub w okręgowych szpitalach wojskowych, ale nie jest to

dla nas żadna pociecha.

- Co masz na myśli?

- Myślę to, co mówię. Mówię po persku.

- Przecież jedziemy do Anglii!

- Ty możesz jechać. Lecz ja odmawiam podróży w ciąży,

a jak dziecko się urodzi, pojadę, ale dopiero wtedy, gdy będzie

miało co najmniej sześć miesięcy. Jeżeli taka będzie wola bo

ska, dziecko urodzi się w tym domu.

Mój świat legł w gruzach. Jej twarz przybrała wyraz, jakiego nigdy nie

widziałem. Wyglądała jak osaczona, gotowa bronić siebie i dziecka, nie patrzyła

na mnie jak na wroga, lecz gdyby została do tego zmuszona, potraktowałaby mnie

jak

wroga. Poczułem nienawiść do wszystkiego, co miało jakikolwiek z nią związek.

- Oczywiście, jeżeli chcesz ryzykować życie żony i córki,

odbywając podróż morzem i lądem...

- Nie wiesz przecież, że to będzie córka. - Nie mogłem się

skupić. Tęskniłem za Anglią, za samotnością. Czułem, że je

stem zawieszony w próżni. Miałem oczy pełne łez.

- Jak Bóg zechce.

- Czy jesteś szczęśliwa, Szirin, że zostawiasz mnie w tym

piekle jeszcze jeden przeklęty rok?

- Dokładnie czternaście miesięcy. Osiem plus sześć. Jeżeli

to ci potrzebne, panie, tak, jestem szczęśliwa.

- Nie obchodzą cię moje studia!

- Jestem lepszą nauczycielką od angielskich profesorów.

Poza tym angielscy profesorowie nie spędzają ze swoimi stu

dentami poranków, wieczorów i nocy.

- Powiedziałaś w Isfahanie, że chcesz być wolna! Tak sobie

wyobrażasz wolność?

Odwróciła wzrok.

- Każda kobieta marzy o usidleniu mężczyzny. Każdy Irań-

czyk chciałby uwięzić Anglika. Tylko ja, jedyna kobieta w Ira

nie, mam tę podwójną satysfakcję.

- Jak możesz być tak wstrętna?

- Gdyby sytuacja była odwrotna, to znaczy gdybyś to ty

mnie usidlił, nie byłoby w tym nic szczególnego i nie wyma

gałoby komentarza.

- Dobrze. Rozumiem. Od początku to zaplanowałaś. Bar

dzo sprytnie.

Zesztywniała. Przez moment ujrzałem inną Szirin: czułą, wierną, dzielnie

nadrabiającą miną. Rozwierała i kurczyła palce, jakby chciała mnie dopaść, lecz

nie miała odwagi. W końcu zasłoniła twarz szalem.

- Na miłość boską, Szirin, opamiętaj się!

Wiedziała, że tym razem posunęła się za daleko. Próbowała zastosować inną

metodę. Powiedziała:

- Należało oczekiwać, że chłopiec, który w swoim życiu

nie zaznał niczego dobrego, sam będzie niedobry. A jednak nie

spodziewałam się tego.

Zalała się łzami. Czułem, że był to z jej strony dramatyczny gest, jak te łzy i

słowa przed chwilą, obliczony na moją wrażliwość. Nie licz na to, koleżanko!

- Wybacz mi, Szirin. Chodzi o to, że życie w takich warun

kach jest zbyt uciążliwe dla mężczyzny.

Biedaczek!

- Drogi panie, właśnie dlatego, że jesteś taki mężny i nie je

steś zniewieściałym słabeuszem, pogodzisz się z taką egzysten

cją. Osłodzę ci życie! Będę ci służyć tak, jak żadna żona dotąd

nie służyła mężczyźnie. Będę posłuszna bardziej niż dotych

czas. Będę przyrządzała najsmaczniejsze potrawy, takie, jakie

jadałeś w Anglii, najsmaczniejsze z potraw... i...

Wyobraźnia zawiodła ją lub, jak sądzę, zbyt ją poniosła. Nie wierzyłem ani

jednemu jej słowu. Odniosłem wrażenie, jakiego już raz doświadczyłem w pociągu z

Londynu do Folke-stone, kiedy mnie okradziono: poczucie straty i niewybaczalnej

głupoty.

- Nie jestem mężczyzną. Mężczyzna, Szirin, to coś więcej

niż osoba kochająca kobietę. Mężczyzna służy swej rodzinie,

krajowi i przyjaciołom; cierpi za nich, idzie na wojnę i stara się

ją przeżyć; pomaga dzieciom, kiedy są bezradne...

Przyłożyła rękę do moich ust.

- Uchowaj Boże! - powiedziała. Potem obdarzyła mnie

uśmiechem światowej damy. - Kobiety nie za bardzo interesują

się tymi aspektami męskości.

Ciąża szybko zmieniała osobowość Szirin. Zachowywała się tak, jakby ten jej nowy

stan wymagał mego przyzwolenia. Nie mając doświadczenia z kobietami,

zafascynowany byłem jej kobiecością; rozkoszą napawał mnie widok zachodzących w

niej zmian kształtów i zapachu ciała, smak mleka na jej piersi, ledwo widoczny

zarys jej brzucha, suchość włosów i policzków, a nawet pochrapywanie (z czego do

tej pory, dzięki Bogu, nie zdawała sobie sprawy).

Zmieniający się teraz kształt jej piersi oraz krótkowzroczność pozbawiały ją

zgrabnej, harmonijnej sylwetki. Bez przerwy dreptała po dywanach, zahaczała o

wąskie drzwi, potykała się na schodach, kiedy wnosiła jedzenie, lub uderzała się

o coś głową. Nigdy nie uskarżała się na jakąkolwiek dolegliwość, nie czuła się

zmęczona lub prawdopodobnie nie używała tych słów, ponieważ przeznaczone były

dla sfery miłości: być chorym oznaczało usychać z miłości, zmęczonym -

zadowolonym, szczęśliwym, spełnionym. Duma nie pozwalała jej uskarżać się na złe

samopoczucie.

Często myślałem o jej poczuciu dumy. W zasadzie mówiła o sobie w liczbie

mnogiej: my, nas. W języku perskim jest to forma grzecznościowa, ponieważ ,ja"

nie jest istotne; „moje" osobiste pragnienia i opinie nie liczą się. Jest także

język Persów, przedstawicieli arystokracji i plebsu, jest „my" uniżonych, ludzi

bez znaczenia, jest królewskie „my" i „my" ulicznych cwaniaków. W jej „my"

pobrzmiewała nuta bezwzględnego oporu.

Zwykły człowiek nie staje się istotą szlachetną, daleko mu do wielkości: powróz

nanizany perłami nie zyskuje na wartości.

Skąd w niej, siedemnastoletniej dziewczynie, tyle bezgranicznej arogancji? Bez

wątpienia malowała się ona na jej twarzy, lecz nie mogła jej ujrzeć, w domu

bowiem nie było lustra. Nosiła okropne okulary, nie robiła sobie makijażu, w

dzień chodziła w czymś, co przypominało czarny worek, wieczorem ubierała się w

przezroczyste spodnie. Czy arogancja ta brała się z bogactwa? Zostawiła je

przecież w Isfahanie. Z rodzinnych korzeni? Była potomkiem bocznej linii rodziny

królewskiej, która tyranizowała i wyzyskiwała kraj i dawno już jest martwa,

odkąd odsunięto ją od władzy i bogactwa. Z wykształcenia? Ze znajomości języków,

które za wszelką cenę chciała zapomnieć, ze znajomości podstaw rachunkowości, z

tych kilku tysięcy strof, których nauczyła się, korzystając z biblioteki

dziadka? Z poczucia niezależności? Tak, być może:

zerwała przecież więzy ograniczające jej kobiecość (widziałem tylko zewnętrzne

tego oznaki, jak przechodzień widzi mury i wieże wartownicze więzienia), aby

znaleźć się tam, gdzie pragnęła być.

Przypuszczałem, że ironia, która nigdy jej nie opuszczała, nawet w tych

chwilach, kiedy najbardziej zależało mi na jej szczerości i powadze, była

odruchem jej bardzo osobistego ja. Chciała pokazać, że po zakończeniu miłosnych

igraszek, które były swego rodzaju zabawą, spełnianą zgodnie z zobowiązaniami

wynikającymi ze ślubnego kontraktu, nadal pozostaje sobą.

Mistrz i kochanka dzień cały się kochali

Od pierwszych promieni poranka do najczarniejszej nocy,

Diabeł na jego usta położył palec

I rzeka zawróciła, płynąc teraz ku wzgórzu.

Wyczuwałem, że ta ironia, dwuznaczność, jakkolwiekby to nazwać, stanowiły dla

niej naturalną ucieczkę jako kobiety i Iranki; jej zachowanie było naprawdę

wyrazem przystosowania się do losu, który obszedł się z nią po macoszemu i z

okrutną obojętnością, a w każdym razie dokuczał jej zbyt długo; gdyby

kiedykolwiek miała powiedzieć: tak, tego właśnie pragnę bardziej niż

czegokolwiek, chcę, abyś o tym wiedział - byłaby to wówczas całkowita zmiana jej

osobowości.

Jednakże w miarę upływu czasu i w wyniku pogodzenia się z myślą o ciąży jej

zachowanie uległo zmianie. Nie byłem już jej głupkowatym, zagranicznym mężem,

któremu rzucała od czasu do czasu dziwne spojrzenia, lecz stałem się częścią jej

audytorium. Słowo „audytorium" nie jest tu właściwe, ponieważ zakłada publiczny

występ aktorów bądź koncert; jej występy miały osobisty i prywatny charakter.

Przyjęta przez nią wobec siebie sekretna obietnica, że dusza jej nie zostanie

splamiona jakimkolwiek czynem, stała się obietnicą złożoną mnie, iż zawsze

będzie tą Szirin, jaką dawniej znałem. Można było odnieść wrażenie, że jakby

całkowicie zapomniała, komu i po co tę obietnicę złożyła. Czasami rzeczywiście

dziwnie się zachowywała - w zamyśleniu czesała moje włosy na swoich kolanach lub

stała, patrząc przez okno kuchni, albo leżała w base-

nie z zamkniętymi oczami. Kiedy pocałowałem jej ciepłą rękę, spojrzała na mnie

pełnym zażenowania wzrokiem.

- Kochasz mnie, Szirin?

- Sądzę, panie, że powinieneś mniejszą wagę przykładać do

opinii swojej żony.

- Ale jesteś zadowolona, będąc ze mną?

- Znasz historię starej kobiety i nici? Było to w czasie, kie

dy Józef miał być sprzedany i na rynek przybyły wszystkie ko

biety Egiptu. Rozpoczął się przetarg i jedna stara kobieta

głosem piskliwym zawołała: „Daję swój włos!". Licytator

spojrzał na nią i powiedział: „Odejdź, stara kobieto, nikt nie

weźmie twego włosa za tego nieporównywalnej piękności mło

dzieńca". „To nie ma żadnego znaczenia - powiedziała stara

kobieta - w końcu świat się dowie, że nie jestem ze swego losu

zadowolona i chciałam go sobie polepszyć".

Czasami rzeczywiście jej osobowość rwała się na strzępy. Okazywała obojętność,

była ironiczna, zwodziła dla samej przyjemności; miała wielkie poczucie

obowiązku, kierowała się starymi nawykami, wykazywała wielką ostrożność; bywała

próżna, okazywała całkowity brak życzliwości; potrafiła obnażyć się przede mną

duchowo, drżąca, okrutna, biała jak papier. I wówczas świat walił mi się na

głowę. Bywała prymitywna w zachowaniu, uparta, niegodziwa; czasami pędziła

gdzieś przed siebie, ciągnąc mnie za ręce, jak kiedyś w jej domu w Is-fahanie

(co, jak teraz rozumiem, było zapowiedzią naszej bezgranicznej zażyłości, gdyby

tylko starczyło mi wówczas rozumu, aby to dostrzec). Była o wiele bardziej

niezwykła, niż to sobie kiedykolwiek wyobrażałem; i kobieca, jak sądzę.

W rozmowach zaczynała być wulgarna. Ona, która zawsze mówiła tak pięknym

językiem, recytowała cztero wiersze Chaj-jama, które w jej wykonaniu brzmiały

niczym pieśni, teraz mówiła do mnie językiem tragarza portowego. Język perski

pozwala na nie spotykaną w innych językach zmianę znaczenia wyrazów, co często

powoduje, że brzmi infantylnie. Szirin wymawiała każdą spółgłoskę z przydechem,

każda samogłoska przypominała kwilenie. Kerman brzmiało jak „Chermun", Isfa-han

jak „Esfun", Teheran jak „Terrun" i nawet moje imię wymawiała jak „Dżun", jej

głos stawał się żałosnym piskiem.

Pewnego razu wpadła z ogrodu do pokoju spocona i zdenerwowana i wybuchła:

- Bądź tak łaskaw, Pitt, i powiedz mi, gdzie schowałeś ten

pieprzony kilof?

Nabrała okropnej maniery: piła herbatę ze spodka. Przypuszczałem, że początek

ciąży dał także początek myślom, wspomnieniom i reakcjom typowym dla kobiecej

psychiki, o jakich nie miałem pojęcia. Wykształcenie, nabyte maniery nie były

już jej pomocne i nie interesowały jej. Była teraz jedną z tych irańskich

kobiet, które bez końca wydawały na świat dzieci. Pomyślałem, że nie ma już

mojej pięknej Szirin o kształtach gazeli, że nigdy już nie odzyska dawnej

figury. Że będzie palić papierosy, jeść słodycze, opowiadać brzydkie dykteryjki,

stanie się irańską matroną, poważną i pobożną.

- Drogi panie, przyniosłam ci książkę do czytania.

Miała tytuł: Porady dla nowożeńców, jej autorami byli doktor Reza Tabari z

wydziału medycyny uniwersytetu w Teheranie i Hodżdżatoleslam Ali Nabawi,

wykładowca prawa kanonicznego seminarium w Ghom. Poczułem się niezręcznie.

- Jestem takim ignorantem...

Szirin spuściła oczy.

- Nie wątpię, że wyciągniesz pewne wnioski ze wstępu do

książki. Aczkolwiek chcielibyśmy zwrócić twoją uwagę na na

stępne rozdziały, zwłaszcza na ten zatytułowany „Błogosławio

ne zdarzenie".

- Szirin, jeżeli sądzisz, że pomogę ci urodzić dziecko, ty...

- John, wybacz mi. Musisz. - Potrząsnęła moimi rękami. -

Ministerstwo wydało w tej sprawie zalecenie. Musisz zawsze

pamiętać, że dla mnie teraz ważniejsze jest, abym ja żyła, bo

jeżeli umrę, ona także umrze, a jeżeli ona umrze, to, jeśli taka

będzie wola boża, w przyszłości... - Niezmiernie rozczuliła się

nad sobą.

- Nie potrafię, Szirin.

- Nie mamy wyboru. Jest wprawdzie inna możliwość, lecz

nie powitałbyś jej z radością.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.

- W porządku, o co chodzi?

- Mieszka tutaj, w Buszehrze, doświadczona akuszerka

z dużą praktyką, z dobrej rodziny, pedantyczna i religijna, ma dobre maniery i

jest dyskretna. Nazywa się Bibi Agha. Być może przyjdzie do naszego domu. Lecz

byłoby dla niej niebezpieczne, gdyby ciebie zobaczyła.

- Muszę więc znowu się ukryć.

Na jej twarzy pojawił się wyraz bólu.

- Dałam jej do zrozumienia, że mój mąż jest kupcem, hur

townikiem, który kupuje bawełnę w Indiach i sprowadza ją

przez Bandar Abbas oraz że przebywa tam teraz w sprawach

służbowych. Być może, kiedy ta kobieta przyjdzie, będziesz

musiał schować się do pokoju ciszy. Postaramy się, abyś miał

tam wszelkie wygody.

- Jaki mam wybór?

- Nie masz żadnego. Jest mi niezmiernie przykro.

- Ile ten wzór doskonałości bierze za usługę?

- Nic. Niewiele. Sto tomanów i pewna gratyfikacja. To zna

czy osiem funtów i gratyfikacja.

- Jaka gratyfikacja?

- Sądzę, że zasługuje na taką zapłatę. Chyba że, oczywiś

cie, ty...

- Jaka gratyfikacja, Szirin?

- Niewielka ilość opium. Dwa, może pięć kawałków.

- Mówiłaś, że jest taka szlachetna!

- Madame Bibi jest bardzo szlachetna! Jednakże czasami,

z powodu artretyzmu, pali opium.

- Co Jej Ekscelencja minister postanowi, Szirin.

- Dziękuję panu.

- Co to jest?

Miała coś owiniętego wokół szyi.

- Ciii... Dokończ, co zacząłeś.

- Jak mogę, kochanie, z tą rzeczą wokół twojej szyi?

- To amulet, który ma zapewnić szczęśliwy poród.

- Na miły Bóg! Ta przeklęta kobieta ma zły na ciebie wpływ.

- Milcz.

Cokolwiek teraz Szirin mówiła, miało co najmniej dwa znaczenia.

- Ale co to jest?

- Jutro. Teraz czas spać.

Jak należało się spodziewać, Szirin cały czas nosiła naszyjnik, który stał się

niemalże częścią jej osobowości. Teraz już zawsze moje włosy zaplątywały się w

oczka łańcucha pomiędzy rubinami. Przypuszczałem, że była to jeszcze jedna broń

przeciwko mnie, jednakże o wiele bardziej sympatyczna niż jej suknia i nóż. Coś

jeszcze przyniosła z tej swojej podróży -starą fotografię, ręcznie kolorowaną.

Zdjęcie zostało zrobione w Paryżu w studiu fotograficznym Nadara w roku tysiąc

osiemset pięćdziesiątym trzecim. Na zdjęciu Amin siedzi przy stoliku przykrytym

kilimem, na którym stoi wazon z żółtymi tulipanami i srebrna ramka z

wykaligrafowanym tekstem. Mimo usilnych starań nie mogłem go odczytać. Szirin

nie chciała zdradzić treści, mówiąc, że to nie moja sprawa. Z tej krótkiej

podróży przyniosła mi także słownik rosyj-sko-perski.

Była połowa lata. Ból ściskał mi serce, kiedy patrzyłem na nią. Widziałem, jak

stała w ogrodzie, ująwszy się pod boki, aby złagodzić ból kręgosłupa. Znalazłem

w garażu stary hamak. Przywiązałem go do pni dwóch drzew i zrobiłem dla niej

posłanie. Chłodziłem ją wachlarzem, który zrobiła z liści palmowych do porannego

rozpalania ogniska w kuchni. Dokuczały jej ciernie i upalne słońce. Zapatrzona

była w siebie, w niezgłębioną tajemnicę macierzyństwa.

Usłyszałem jakiś zgrzyt przy bramie.

Szirin zmrużyła oczy. Mruknęła:

- Moja plotkara. Gdybyś mógł łaskawie...

Podniosła się z trudem i powlokła do bramy, podczas gdy ja spiesznie umknąłem do

dźwiękoszczelnego pokoju - zwanego przez nią Bandar Abbas - aby prażyć się i po

raz któryś z rzędu gapić na portret Sadiego i podziwiać gelim. Ilekroć

otwierałem drzwi, aby zaczerpnąć świeżego powietrza, dochodziły mnie z kuchni

grubiańskie słowa i rubaszny śmiech. Nieco później weszła Szirin, podniecona i

zatroskana o mnie, a na jej policzkach zauważyłem słaby rumieniec wesołości.

- Jeżeli ta stara wiedźma Fateme zrobi z ciebie nałogowego

palacza opium, przysięgam na Boga, że ją zabiję.

Przestała się uśmiechać.

- Biedny chłopak - powiedziała.

- Na miłość boską, co zrobiłaś?

Na samo wspomnienie uśmiechnęła się.

- Szirin!

- Będziesz pościł, panie?

Ramadan był dopiero za dwa tygodnie. Mieliśmy pecha, że w tym roku wypadał w

sierpniu.

- Jak sobie życzysz, madame.

- Nie zależy to od biednej kobiety.

- Czy mój post sprawiłby ci przyjemność?

- Sprawiłby nam wielką przyjemność.

- Ale co z tobą, madame? W twojej sytuacji poszczenie nie

jest wskazane!

- Niestety, panie, kobiety w ciąży nie poszczą. Niemniej

jednak w najgorętsze dni ograniczę picie wody w twojej obec

ności. Po zachodzie słońca i po zakończeniu twoich modlitw

będę się tobą opiekować. Wydajesz mi się nieszczęśliwy, pa

nie. Nie powinno tak być.

- Nie, madame.

- Sądzę, że powstrzymanie się od jedzenia i stosunków sek

sualnych w ciągu dnia przez dwadzieścia osiem dni nauczy cię

pewnej samokontroli, jest to zaleta, której Wszechmocny ci

poskąpił.

- Tak, madame.

Stało się to w dzień Nowego Roku, po południu. Kiedy stałem przy zielonych

drzwiach, prowadzących do pokoju dźwiękoszczelnego, panująca wokół cisza była

coraz bardziej przejmująca. Nagle usłyszałem krótki, przenikliwy krzyk, a potem

nieco przytłumiony chichot Bibi Aghi. Włożyłem na siebie ubranie Riazanowa i

jego kapelusz i pewnym krokiem wszedłem do sypialni.

Stara kobieta wrzasnęła, po czym zatkała sobie usta kawałkiem czadom z materiału

w kropki. Jej policzki przybrały żółty kolor, a twarz wyrażała zabobonny lęk. Za

nią leżała w gorączce, ociekająca potem, wijąca się w bólach Szirin.

- Zdążyłem, madame? Przybyłem z Bandar Abbas jak naj

szybciej.

- Wstyd, mój panie, nie chcemy ciebie tutaj. Sprowadzisz

złe...

- Cicho bądź, stara obrzydliwa wiedźmo.

Uklęknąłem przy Szirin. Jej twarz jaśniała w półmroku. Wyglądała jak skropiona

wodą różaną. Z wysiłkiem poruszyła ręką na prześcieradle. Powiedziała:

- Witaj, mężu. Bóg pozwolił, że twoja podróż była udana?

- Bogu niech będą dzięki.

Bibi Agha podała mi szklankę herbaty i cukier. Śledziłem ją wzrokiem, jak szła

do okna.

- Panie, Bóg mnie teraz pokarze śmiercią. Ona, panie...

- Rób dalej swoje.

- Ona jest za drobna. Byłoby lepiej, gdybyś zabrał ją do

szpitala.

- Czy może jej pani zrobić cięcie, madame?

- Bóg nie pozwala! Ona umrze.

- Jeżeli ona umrze, umrzesz także ty, emerytowana dziwko.

Bibi Agha zachichotała.

Całym ciałem Szirin wstrząsały spazmy. Leżała wyprostowana, oczy miała pełne

bólu.

- Przyniosłam nożyczki i nici, Bóg mi odpuści.

- Są sterylne?

Chwyciłem ją za ręce i spojrzałem na dłonie. Były brudne i pomalowane henną.

- Mam piecyk naftowy i jodynę. Boże, ten ból ją zabije.

Odpowie pani przed Bogiem.

Nie wiedziałem, jak w języku perskim nazywane są środki znieczulające.

- Proszę przygotować jedną fajkę remedium.

W sposób niezbyt wyszukany Bibi Agha wyraziła swoje zadowolenie.

- Bach, bach! Remedium!

Ponownie uklęknąłem.

- Kochanie, Bibi Agha zamierza zrobić cięcie, aby mogła

wyjść główka dziecka. Dam ci opium, aby zmniejszyć ból.

Bibi Agha zaciągnęła się głęboko, aby rozpalić fajkę, i uroczyście mi ją podała.

Szirin, podnosząc rękę, uderzyła w nią. Iskry z fajki rozproszyły się pod

moskitierą i opadły na prze-

ścieradło, które się zapaliło. Rozdarłem moskitierę i rękami ugasiłem ogień.

- Odejdź, mężu!

Odwróciłem się. Miałem poparzone dłonie i oczy i nic nie widziałem. W tym mroku

wydawało mi się, że Szirin spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem, jakby mówiąc:

jestem bardzo zajęta gdzie indziej i nie mogę się teraz tobą zająć, muszę tam

pójść, i poszła. Byłem przerażony i czułem się nikomu niepotrzebny. Cofnąłem się

do drzwi wyjściowych.

Bibi Agha włożyła nożyce do ognia.

- W imię Boga Litościwego i Miłosiernego...

Szirin podniosła kolana. Odwróciłem się.

- Stara kobieto, jesteś pewna, że to cięcie jest konieczne?

- ...Boga obu światów. Przyj teraz, ślicznotko...

- Na Boga!

Zamknąłem oczy.

- Jallah

Błagam tylko o to, o tę jedyną rzecz, a reszta należy do Ciebie...

- Jallah...

Nagle łóżko pełne było krwi, a w nim, w środku tej kałuży, coś się ruszało,

wierciło, coś, czego nie było tam przedtem, coś, co nie należało już do Szirin,

nie było częścią łóżka, tej krwawej kałuży i nie należało także do Bibi Aghi;

było sobą, żywą istotą, niezależną, i wydawało głos pozbawiony dźwięku. Z oczu

lały mi się łzy.

- Bóg jest wielki!

Szlochając i lamentując, Bibi Agha odcięła pępowinę i zawiązała ją, przemyła

dziecku usta i oczy, dała mu klapsa, owinęła w białe lniane płótno.

- Och, jaki pech, jaki pech, panie. To dziewczynka!

Odebrałem zawiniątko z jej rąk. Dziewczynka miała czerwoną buzię, uderzająco

żółte policzki, jasne brwi i włosy. I wyglądała na bardzo śpiącą. Bibi Agha

nanizała paciorek na cienki paseczek i zawiesiła go na szyi dziecka. Moje łzy

zmoczyły policzki córki. Całowałem jej pachnące słodyczą włosy.

- Och, kochanie, tyle trosk przysporzyłaś swemu ojcu. Osi

wieję ze wstydu.

- Mężu, proszę, proszę...

Szirin rozwierała i zaciskała palce. Leżała tak blada, obolała. Akuszerka zajęta

była łożyskiem i błonami płodowymi. Uklęknąłem.

- Kochana żono, jestem dumny z ciebie.

- Proszę...

Przytuliła dziecko do piersi. Zamknęła oczy, potem otworzyła je i spojrzała na

mnie.

- Mężu, myślę, że będzie bardzo piękną blondynką, ale nie

zbyt bystrą, przykro mi.

- Ma zeza - powiedziałem - i obawiam się, że będzie mała

i niezgrabna. Taka była wola boża.

- Jest albinoską - rzekła Bibi Agha. Chichocząc, trzymała

w ustach zakrzywioną igłę. - Nie garnie się do tego świata.

Taka była wola boża.

- Biedne, małe, nieszczęśliwe stworzenie - powiedziała

Szirin. Dziecko szybko zasnęło przy piersi. - Nie garnie się na

ten wstrętny świat.

Szedłem z Bibi Aghą ścieżką pod drzewami. Była północ. Przy bramie łypnęła okiem

na banknot, który miałem w ręce.

- Co łaska, mój panie.

- Dobrze już. Dobranoc, Bibi Agho. I proszę, nie staraj się

tu wrócić.

- Cokolwiek Wasza Miłość uważa za słuszne. Sytuacja była

bardzo niebezpieczna, panie. Osiemnaście centymetrów nici

nylonowych. Ludzie będą pytać, co ja robiłam, i o nazwisko

rodziny, o świadectwo urodzenia, a co ja biedna powiem...

Pochyliłem się i przycisnąłem jej tłusty tyłek.

- Powinien się pan wstydzić, książę! Twoja pani leży

w domu półżywa! - Odwróciła się i spojrzała na mnie.

- Madame?

Syknęła z rozkoszy.

- Co sądzisz o tym, madame Bibi, że przyjechałem z Ban-

dar Abbas? - Wzdrygnęła się. Pochwyciłem ją mocniej. - Że

zjawiłem się dokładnie we właściwym momencie? - Usiłowała

się wyrwać, lecz nie pozwoliłem jej. Trzęsła się ze strachu. -

Proszę się nie obawiać, Bibi Agha. - Dałem jej lekkiego kuk-

sańca w nogę. - Odprowadzę cię do domu. Znam dzielnicę, w której mieszkasz.

Otworzyłem furtę i wyprowadziłem ją. Zapach benzyny i kurzu przyprawiał mnie o

mdłości.

- Miej litość nad biedną kobietą...

Wciągnąłem ją do ogrodu, pochyliłem się nad nią, uszczypnąłem w ucho. Czuć było

zapach opium i moczu. Szeptem powiedziałem:

- Choćbyś nie wiem jak dyskretnie plotkowała, zawsze cię

usłyszę. Możesz nie wiem jak okratować swoje drzwi, i tak

przez nie przejdę. Możesz uciec do Maku lub Maszhadu, i tak

ciebie dopadnę.

Rozwinąłem banknot przed jej oczami, potem zwinąłem i wcisnąłem jej w usta.

Otworzyłem ogrodowe drzwi. Wybiegła.

- Jesteś rozpustnym tchórzem. Biedna Bibi! Była moją

przyjaciółką!

Szirin była zbyt wyczerpana, aby się denerwować. Spacerowałem przy oknie ze

śpiącym dzieckiem na rękach.

- Dałem jej jeszcze dodatkową setkę.

- Co zrobiłeś?

Siedziała wyprostowana, z umytą twarzą, upiętymi włosami, odziana w nocną

koszulę.

- Wziąłem z twojej torebki. Myślałem...

- Myślałeś! Myślałeś! Dałeś jej drugie sto tomanów!

- Tak, Szirin.

- O panie, nie wiesz co zrobiłeś. Dlaczego musiałeś się

wtrącić?

- Szirin, musiałem zamknąć jej usta.

- Oczywiście. Wybacz mi. Jestem zmęczona.

Po urodzeniu dziecka Szirin zaczęła żyć swoim własnym życiem. Każdego wieczoru,

po zachodzie słońca i po kąpieli w basenie, polewała ogród i chodniki. Potem

siadała i wypalała

159

rosyjskiego papierosa aż po filtr. Zrozumiałem, że w takich chwilach, kiedy

całkowicie pochłonięta jest rozmową z sobą, tak jak inne piękne kobiety potrafią

być zafascynowane swoim odbiciem w lustrze, swoimi fotografiami i swoją

biżuterią, nie wolno jej przeszkadzać.

Ogród wyglądał niczym raj. Mój świat pachniał wilgotnym pyłem. Trzymając dziecko

w ramionach, obserwowałem ją przez okno spacerującą pod arkadami i myślałem, że

jej żywiołem jest woda, ucieleśnia bowiem jej przebogatą naturę, w dziwny sposób

panując nad nią. Ogród nie był dla niej miejscem gimnastyki bądź wypoczynku, nie

był nawet miejscem, w którym czuła się najlepiej; był czymś więcej, jej drugą

naturą, kopią jej osobowości, którą z tak wielkim trudem usiłowałem zrozumieć.

Widziałem, że ogród ten to królestwo jej najgłębszej prywatności, do którego

tylko ja miałem dostęp. Jej kobiecością pulsowały czarne drzewa, błyszczące

chodniki, drgające cienie. Potem otrząsała się z zadumy, żarzący się niedopałek

wciskała w ziemię, podnosiła się, zanosiła cygarniczkę do domu, aby po chwili

wyjść z matą.

Z początku nie chciała dać dziewczynce imienia. Zaczynałem być równie przesądny

jak moja żona, ale w końcu rozsądek wziął górę. Minął tydzień i zauważyłem, że

coś jest nie w porządku; że cierpienia, jakich doświadczyła moja żona, do

pewnego stopnia wytrąciły ją z równowagi, i że muszę traktować ją niezwykle

delikatnie, jak zegarmistrz usiłujący naprawić zepsuty mechanizm zegarka.

- Moja niania nazywała się Dilys.

Szirin oprzytomniała. Powiedziała:

- Moja siostra ma na imię Lej li.

I nazwaliśmy ją Lejli. Po pięciu minutach wydawało się nam, że nasza córka

zawsze miała na imię Lejli i że nigdy w historii nie było żadnej innej Lejli.

Lej la i Madżnun* wydawali się teraz największymi intruzami w naszym prywatnym

życiu, a Madżnun powinien raczej mieć się na baczności, ponieważ obecnie będzie

musiał rywalizować ze mną. Utwier-

* Lej la i Madżnun - słynna para kochanków w perskiej i arabskiej literaturze

(przyp. kom.).

dziłem się w przekonaniu, że to dobre imię. Na oczach Szirin wyrastała jej

siostra, którą się cały czas opiekowała; nasze dziecko przywracało jej część

utraconych wspomnień z Isfaha-nu. Nie mogłem natomiast siebie poznać, tak się

zmieniłem. Trzymając Lejli w objęciach, zmieniając jej pieluszki, biegnąc, kiedy

miała kolkę, do dźwiękoszczelnego pokoju, odnosiłem wrażenie, że daję jej to,

czego sam nie mam. To przeogromne szczęście, jakie mną owładnęło, usunęło

całkowicie w cień moje pretensje do świata, które wydawały mi się odwieczne i,

niczym olimpijski znicz, miały zostać przekazane memu potomstwu. Jeżeli

rozmawialiśmy z Szirin, to jedynie o dziecku.

Szirin Farameh była silną kobietą. W ciągu kilku dni odzyskała siły. Wyjąłem jej

szwy i rana się zagoiła. Gdziekolwiek i kiedykolwiek mogła spać, spała. W ciągu

tych paru dni uświadomiłem sobie, że moje życie ma teraz swój nowy rytm,

wyznaczany miłością do córki, równą miłości do jej matki. Czasami jednak

spotykałem Szirin siedzącą nieruchomo w ciemnościach lub stojącą pod drzewem,

jakby sparaliżowaną atakiem bólu, i czułem, że coś ją dręczy. Zacząłem bardzo

tęsknić za minionym czasem, lecz nie chciałem, aby miała coraz więcej

obowiązków. I niekiedy, powodowany próżnością, myślałem, że oboje powinniśmy

czynić wszystko, aby się do siebie zbliżyć.

- Szirin, kto to jest Ruhollah al-Musawi?

- Kto, mój ty jedyny?

Szirin straciła zainteresowanie światem poza bramą ogrodu. Oświadczenie szacha o

likwidacji partii politycznych - lub raczej połączeniu ich w jedną, nazwaną

Rastachiz albo Partią Odrodzenia - które znalazło się w porannej gazecie i które

miało być przedmiotem naszej rozmowy - nie wzbudziło w niej zainteresowania.

Wolała mówić o kłopotach, jakie Lejli ma z trawieniem.

- Pytam o gentlemana o nazwisku Ruhollah al-Musawi.

Czytam książkę Riazanowa. Nosi tytuł...

- Przepraszam, John. Jest to uczony, wróg szacha i całej

mojej rodziny.

- Był agentem Riazanowa?

-

-

161

- Boże, nie! Nie jest niczyim agentem, jedynie Wszech-

. wiecznego.

- Dlaczego jest wrogiem waszej rodziny?

Szirin zareagowała na swój dawny sposób.

- Szach zmusił go do emigracji w czasie przeprowadzania

wielkiej reformy rolnej. W owym czasie nauczał w Ghom

i miał mnóstwo zwolenników wśród studentów. Jego ludzie

żyli w Chomejn. Wcześniej, podczas rewolucji konstytucyjnej,

kiedy znowu wybuchły stare spory, podczas kłótni dwóch wio

sek o wodę zginął jego ojciec, uderzony kamieniem. Chomejni

uważał, że winę ponosi dziadek, ponieważ w ogóle oskarżał

wszystkich posiadaczy ziemskich. Dlatego proszę cię, John,

abyś nie wchodził mu w drogę.

- Gdzie jest ten Chomejni?

Wzięła Lej li na drugą rękę.

- W Nadżafi w Iraku.

- Nie mam więc żadnych powodów do obaw.

- Nie, panie.

Odwróciwszy się do mnie plecami, myła ręce w basenie. Była zszokowana. Obawiała

się, że utraci nade mną władzę. Odczuwałem ogromną potrzebę dotknięcia jej.

Chciałem się upewnić, że to, co się stało, nie zmieniło jej.

- Jesteś dla mnie miła, Szirin.

- Oczywiście. To mój obowiązek.

- Jesteś tego pewna?

Drżała, była zła, blada, cała spocona.

- Tak, jestem pewna. - Nie rozglądała się wokoło, nie zdra

dzała żadnej chęci ubrania się. Po chwili dodała: - Nie myśl

zbyt wiele, John. Przypuszczam, że Anglikowi myślenie nie

jest potrzebne bardziej niż modlitwa. A zatem twoja sługa musi

myśleć i modlić się nie tylko za siebie, lecz także za całą rodzi

nę. Nie spędzimy całego życia w tym ogrodzie. Zostaniemy

rozdzieleni lub spotka nas jakieś inne nieszczęście. Twoja słu

ga jest jedynie kobietą. Kiedy chcesz mnie pocałować, poddaję

się całkowicie twojej woli, a doznana przyjemność wynika

głównie, lecz nie wyłącznie, z poczucia posłuszeństwa. Wierzę

i mam nadzieję, że z tych wszystkich pocałunków zapamiętasz

jeden. Poza tym zapamiętasz te drzwi, a w nich moją twarz, szelest mojej sukni i

czadom, smak ziół i maślanki w zimnym pojemniku, ciepło moich piersi i szyi o

poranku, zapach róż w ogrodzie i moje spocone łono. Każde z tych wspomnień to

łączące nas nici, i chociaż rozłąka może je rozerwać, jedna z nich przetrwa na

pewno; owiniesz nią swoją dłoń i nić ta przywiedzie cię do twojej biednej żony i

nieszczęśliwego dziecka.

- Nigdy nie rozstanę się z tobą, Szirin.

- Liczę na to, panie.

- Co się wydarzy, Szirin?

- Skąd mogę wiedzieć?

- Mam na myśli: w Iranie. Czy komuniści przejmą władzę?

- Swego czasu prosiłeś mnie, abym opowiedziała ci o moim

przodku, Aminulmulku, i jego nieszczęśliwej miłości. Czy mogę

teraz o tym opowiedzieć?

- Proszę.

- Mówiłam ci o jego pobycie w Londynie.

- Tak.

- W tamtejszym towarzystwie była owego wieczoru naj

piękniejsza dziewczyna Anglii. Miała na imię Karulin, a jej oj

ciec, kasztelan Landandirri, nazywał się Pitt. - Szirin mówiła

w rytmie, jakiego dotychczas nie słyszałem. - Aminulmulk zo

baczył Karulin Pitt i zakochał się po uszy. Dla jej czarnych

oczu, włosów pachnących piżmem, zgrabnych nóżek, szlachet

nej krwi, majątku ojca, dla jej słodkiego charakteru i wesołości

wyparł się ojczyzny i religii. Upokorzył się przed nią jak Hin

dus przed swym bożyszczem, jak więzień przed katem.

- Szirin, proszę, przestań.

- Korzystając ze wstawiennictwa przyjaciela, lorda Curzo

na, chciał być przedstawiony swej bogini; w ceremonialnej

szacie i turbanie z orderem lwa i słońca na piersiach, który

przyznano mu za rany odniesione w bitwie pod Aszchabadem,

spojrzał w oczy swej oprawczyni.

- Proszę, przestań!

- Oprawczyni, śmiejąc się perliście, podniosła miecz. Dan-

sent-ils la mazurka, Altesse?*

Czy oni tańczą mazurka, Wasza Wysokość?

Zatkałem uszy. Szirin oderwała moje ręce.

- I tańczyli, chrześcijanka i muzułmanin, kat i ofiara. Jego

szata wirowała niczym spódnica derwisza z Konya, a głośny

śmiech unosił się ku żyrandolom, jak spłoszone wystrzałem

gołębie. Wówczas wstał lord Curzon i, do głębi oburzony, wy

zwał na pojedynek każdego, kto okaże wzgardę jego przyjacie

lowi. „Zachowaj spokój, mój drogi. Jaką korzyść odniesiemy,

walcząc o zwłoki?" - powiedział książę, skłonił się i wyszedł.

Udał się na stację Wiktoria, a stamtąd do Paryża i Stambułu;

walczył w Karabachu i Baku, aż pewnego dnia w Sewastopolu,

kiedy pozostawał w służbie cara, strzał z angielskiego moź

dzierza położył kres jego marzeniom, wzbudzonym widokiem

przepięknych oczu Angielki. Jeśli chodzi o pannę Karulin, to

w tym kraju, gdzie dni są krótkie i pochmurne, wiodła życie

dostatnie, w otoczeniu serc pozbawionych wszelkich uczuć.

I tak to było...

- To nieprawda!

- Ty, panie, znasz oczywiście lepiej tę historię.

Wstała.

- Nie! Szirin, wybacz mi, ona pojechała na Krym! W tysiąc

osiemset pięćdziesiątym piątym roku! Z pannąNightingale*.

- Naturalnie, z mamzil Bolbol.

Poszła w kierunku drzwi.

- Z angielską pielęgniarką.

- Czemu nie?

- Caroline Pitt była pionierką fotografii. Zrobiła słynną pa

noramę Sewastopola.

Szirin zatrzymała się.

- Panoramę?

- Panoramę tworzy się, łącząc w całość zdjęcia poszczegól

nych fragmentów pejzażu.

- Fragmentów murów obronnych.

- Widziałem to! W Imperialnym Muzeum Wojny w Lam-

beth.

- Lambeth - powiedziała do siebie. - Nie Lambas.

- Później, po wojnie, nie wróciła do ojczyzny. Wynajęła

* Florence Nightingale - założycielka Czerwonego Krzyża (przyp. tłum.).

dom w Bebek nad Bosforem. Ludzie uważali, że to bardzo dziwne, iż angielska

lady, jeszcze młoda, pochodząca z dobrej rodziny, postanowiła żyć samotnie wśród

prostych Turków.

- Tak.

- Potem, pewnego dnia, w sześćdziesiątym lub sześćdzie

siątym pierwszym roku weszła do ciemni i z powodów, któ

rych nie znamy, wypiła butelkę cyjanku potasu.

- Niech Bóg jej wybaczy!

Szirin wróciła z pięścią zaciśniętą przy ustach. Przykucnęła, odwróciła oczy i

powiedziała:

- Mogę zapytać, w jaki sposób dowiedziałeś się tego

wszystkiego?

- Och, Szirin, to jest kwestia wyobraźni. Wiesz, intereso

wałem się losem każdego, kto nosi moje nazwisko. Myślałem,

że pewnego dnia dowiem się czegoś na temat mojej rodziny,

w książce, w muzeum, w domu rodzinnym; że niejako natknę

się na ojca, że zobaczę go na fotografii, dostojnego w kościel

nym stroju, lub matkę w rozłożystym, staromodnym kapeluszu.

- Jaki z ciebie głuptas!

Przeszła kawałek na kolanach i uklękła przy mnie.

- Kiedy Bóg cię stwarzał, trudno było w tym dostrzec akt

jego mądrości. - Wyprostowała się w taki sposób, w jaki lu

biłem, jej pierś musnęła mój policzek. - Nie dostrzegasz tego?

- Czego nie dostrzegam?

- Że te wydarzenia są ze sobą tak wyraźnie powiązane, iż

nawet dziecko by to zauważyło.

- Które wydarzenia?

Chwyciła moją rękę, odwróciła dłoń, przytrzymała kciuk.

- Te sprawy są ukryte w języku symboli. Rubiny. - Zagięła

mój kciuk. - Amin i Karulin. - Zagięła mi następne dwa pal

ce. - Ty i twoja służebnica. - Zagięła dwa pozostałe. - W każ

dym z tych wydarzeń pokrewieństwo duchowe staje się coraz

bardziej istotne. Jakiś Anglik przywozi szachowi rubiny, za

które otrzymuje pieniądze. Wiek później angielska dziewczyna

obserwuje w zamkowej sali balowej mężczyznę tańczącego jak

szaleniec. Jej oczy są ślepe na jego zaloty. Nie są w stanie wi

dzieć z powodu jego inności. Lub raczej - zdaje sobie z tego

sprawę, lecz próżność i przywiązanie do światowego blichtru

niweczą kiełkującą myśl. Co jednak skłoniło ją, aby udać się do Uskiidar? Aby

spędzać noce i dnie wśród ginących na polu walki żołnierzy? Aby zrobić pano...

- ...ramę...

- ...bitwy pod Sewastopolem? Aby godzinami ślęczeć

w ciemni nad kliszami zdjęć, żeby go zobaczyć? I zażyć tru

ciznę, aby Bóg jej przebaczył? A jeśli chodzi o mnie i o ciebie,

wiek później - nacisnęła mój najmniejszy palec - to tę historię

znasz.

- Ale historia tej kobiety nie ma nic wspólnego ze mną!

- Widzę, że jesteś tego pewien.

- Nie, nie jestem. Jak mógłbym być? Jeżeli była moją

krewną...

- Jest z nami spokrewniona, jeżeli nie naprawdę, to symbo

licznie. Ludzie nie rozwiązują tajemnic, oni je po prostu igno

rują i w tej swojej ignorancji triumfują nad nimi. W rzeczywi

stości jesteśmy niczym trzcina porwana wiatrem, zawsze po

wodowani tęsknotą za domem, z którego wyszliśmy. Nauczono

nas grać na flecie smutne melodie na weselach przystojnych

chłopców. Lecz teraz łaska boska sprawiła, że połączyliśmy

się. - Wybuchła śmiechem. - Ty przerwałeś ten łańcuch nie

przewidzianych wypadków, wchodząc w związek miłosny

z ukochaną, o władco duszy!

- Nie. Po prostu kiedy zobaczyłem ciebie w drzwiach, onie

miałem.

- Właśnie! Kiedy po raz pierwszy zauważyłam cię w Isfa-

hanie, w parku Haszt Beheszt, wracając z lekcji muzyki, pomy

ślałam: „Co za dziwny, wysoki bledziuch, obszarpaniec, bez

grosza przy duszy, rozkapryszony, nieszczęśliwy facet!". Coś

w twojej rozlazłej naturze zaciekawiło mnie. Nie wierzyłam, że

możesz być istotą tak bezradną. Dlatego nazajutrz, po zaję

ciach szkolnych, powróciłam do tego miejsca, aby przyjrzeć ci

się dokładniej i sprawdzić, czy rzeczywiście taki jesteś. I oka

zało się, że zastałam cię w jeszcze gorszym stanie! A potem

już było za późno; spotykałam cię wszędzie. Nie mogłam ku

pić jogurtu z madame Dżouharą, żeby nie spotkać ciebie

w sklepie, zawsze spiętego i gubiącego miedziaki. Siedziałeś

w ogrodzie urzędu pocztowego, moim ulubionym miejscu,

wałkując wersety z ksiąg Al-Ghazalego* z niedomytymi studentami teologii.

Siedziałam nad zadaniami z geometrii i nagle znalazłeś się koło mnie, mówiąc mi

o wolnościach człowieka; zachowałeś się jak prymitywny intruz, nie pytając o

pozwolenie, lekceważąc moją prywatność. Uważałam siebie za skończoną idiotkę.

Byłam dziewczyną kompletnie zwariowaną na punkcie geometrii! Dziewczyną, która

wszystkie wersety Koranu znała na pamięć i która nie miała i nie chciała mieć

przyjaciół. Aż pewnego popołudnia, popołudnia bardzo upalnego, kiedy traci się

poczucie czasu, przedstawiłeś się w sklepie pana Mo'ina: „Panie, nazywam się

John Pitt", co według twoich zasad oznaczało dobre wychowanie, lecz nazwisko

Pitt przeznaczone było zawsze i tylko dla mnie. Kiedy usłyszałam je, doznałam

bólu, niczym ukłucia sztyletem, i pomyślałam wówczas: „O Boże, jestem przecież

tylko słabą istotą, nie zdołam się już dłużej oprzeć, moje serce pogrąża się w

morzu miłości". Opowiadam ci tę historię, aby uradować twoje serce i umilić ten

wieczór, lecz także z innego powodu. Opowiedziałam ją, aby skłonić cię do

myślenia. - Podeszła do mnie na kolanach i dłońmi przycisnęła moje skronie. -

Pomyśl, John, dlaczego uczyłeś się języka perskiego? Pomyśl, dlaczego

przyjechałeś do Iranu? Pomyśl o swoich biednych rodzicach, mimo że sprawia ci to

ból! Bóg da, że wyjdziesz z tego wzmocniony.

Znowu był mordad, miesiąc największych upałów.

- Panie, czy mogę coś powiedzieć?

- Oczywiście.

- Ryba kupiona na bazarze jest nieświeża.

- Wszystko jedno. Wystarczy nam ryż.

- Nie mam ryżu.

- Nieważne...

- WYBACZ MI, PANIE, ALE NIE MAM PIENIĘDZY!

* Al-Ghazali (1059-1111) - muzułmański filozof i teolog (przyp. tłum.).

- Och!

- John, jesteś taki głuptas. Nigdy nie pomyślisz. Wierzysz,

że Bóg dostarczy nam wszystko. Och, starałam się, aby pie

niądze Riazanowa wystarczyły nam na jak najdłuższy okres,

gotowałam obiady bez ryby i mięsa, sadziłam zioła i owoce,

zawsze byłam oszczędna...

- Nieważne.

- Co nieważne?

- Nieważne, Szirin. - Wpadłem na pewien pomysł. - Od ja

kiegoś czasu zastanawiałem się, moja droga, czy nie prosić cie

bie, abyś udała się do Teheranu. Kilka dni rozłąki nie zagrozi

naszemu małżeństwu.

Podniosła głowę.

- Próbowałam. Jest pewien kłopot.

- Próbowałaś!

- Wybacz mi, John, ale nie rozumiesz. W przeszłości, kiedy

szach Reza zabrał dziadkowi majątek, wydał dekret stwier

dzający, że ten naszyjnik stanowi część narodowych insygniów

i powinien być zdeponowany w skarbcu Banku Narodowego

w Teheranie, jako jedna z tych wartościowych rzeczy, które

stanowią gwarancję bankową pieniądza papierowego. Babcia

ukryła go i złożyła przysięgę na grób dziadka, że nic nie wie

o rubinach. Nie zgodziła się również przyjąć Tejmurtasza, mi

nistra dworu, który przybył po rubiny. Było to przed wydaniem

Aktu Ujawnienia, Tejmurtasz musiał więc przyjść do babci po

nownie, lecz nic nie wskórał, jedynie ściągnął na siebie podej

rzenie szacha oraz wyrok śmierci przez powieszenie w więzie

niu w Kazwinie. Ale ludzie na bazarze wiedzieli, że babcia po

trafiła wprowadzać innych w błąd. Żaden kupiec w Iranie nie

ośmieli się kupić tych klejnotów, nawet Mosaffarian, którego

ojciec był przyjacielem dziadka. Sądzę, że kamienie te mog

łyby być, w największej tajemnicy, sprzedane w Genewie, ale

to nie rozwiąże naszych problemów. Panie, ty jesteś jak der

wisz, w ogóle nie myślisz o takich sprawach!

- Wręcz przeciwnie, Szirin, mam w zanadrzu coś cenniej

szego, co będzie łatwiej sprzedać niż rubiny.

Zamarła, jakby rażona pociskiem.

- Proszę, mów po persku.

- Pójdziemy razem do amerykańskiej ambasady przy Tacht-e

Dżamszid w Teheranie.

Odprężyła się. Powoli podniosła głowę. Ten jej ruch zawsze mnie denerwował.

- Dlaczego sądzisz, że udzielą nam azylu politycznego?

- Powiem im: mam coś, co może was zainteresować.

Zrozumiała mój plan. Brnąłem dalej:

- Posłuchaj mnie, po raz pierwszy w życiu. Nie widzisz, że

ma to o wiele większą wartość niż naszyjnik? Dowódca Cesar

skich Sił Powietrznych przyjmuje łapówki od Rosjan! Pan

Helms może albo poinformować szacha o tym fakcie, albo go

przekręcić.

- Co w tym kontekście znaczy „przekręcić"?

- Pozyskać go do współpracy, do przekazywania Rosjanom

fałszywych informacji, a więc zrobić z niego podwójnego

agenta. Pójdę do ambasady rano, w godzinach urzędowania,

z prośbą o rozmowę z Jego Ekscelencją ambasadorem, panem

Helmsem. Powiem, że mam tajne, szczególnie ważne informa

cje, lecz przekażę je dopiero w Stambule bądź w Delhi, gdy

znajdę się tam wraz z całą moją rodziną.

- Och, John, ty naprawdę zgłupiałeś! Niczego się przez ten

czas nie nauczyłeś!

- Dlaczego?

- John, oni wycisną z ciebie tajemnice, a potem oddadzą

w ręce Sawaku.

- To są Amerykanie! Amerykanie nie biją ludzi!

- Ta rozmowa nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.

- Więc się zgadzasz?

- Możesz, oczywiście, pójść do Amerykanów i powiedzieć,

co tylko zechcesz. Nie pójdziemy z tobą.

- Dlaczego nie?

- Bez wątpienia Farameh jest złym człowiekiem, jednakże

nie doniosę na niego.

- Chce cię zabić!

- Oczywiście.

- Jak można być tak upartym jak ty?

- Sprawiłam ci kłopot.

Wstała. Jeżeli obraziłem Szirin, po prostu odchodziła. Miała

169

okropny zwyczaj ukrywania się, ponieważ w ciągu dnia nie mogłem wołać, aby

przyszła, a w nocy - zapalać światła, aby ją odszukać, lub zostawić dziecko bez

opieki. Potrzebowałem nieraz godziny, aby ją znaleźć siedzącą z pojemnikiem na

pióra i książką wydatków przy kupie kompostu lub stojącą nieruchomo w cieniu na

balkonie. Całowałem ją w rękę i przynosiłem dziecko do karmienia. Były to spory

kochanków: milczące, coraz dłuższe, coraz bardziej upokarzające, coraz częstsze.

- Powinieneś pilnować swego języka albo ci go obetnę. Nie

jestem uparta. Mam inny plan.

- Dobrze. Proszę, powiedz.

Straciła równowagę.

- Na Ferdousi Avenue jest studio fotograficzne. Cieszy się

dobrą opinią.

- Oczywiście żartujesz.

- Nie żartuję. Myślisz, że będę zadowolona, siedząc tam

bez ubrania...

- Jak mogłabyś nawet...

- Mogłabym pozować, za każdą sesję mogłabym dostać

pięćdziesiąt tomanów. Bibi powiedziała...

- Powinienem zabić tę starą wiedźmę.

- Jest dla ciebie groźnym adwersarzem, mój drogi panie!

Niepiśmienna kobieta!

- Przykro mi, Szirin, lecz naprawdę musimy teraz opuścić

Iran.

- Nie wyjadę.

- Musisz.

- Nie, panie.

- Musisz, jeżeli chcesz żebyśmy byli razem.

Raptownie pochyliła głowę.

- Szirin, jak możesz być taka... Nie widzisz, że nie ma inne

go wyjścia?

Spojrzała na mnie. Mówiła wolno, jak przez sen.

- Panie Pitt, jeżeli zamierza pan zabrać mi Lej li, to naj

pierw musi mnie pan zabić. W przeciwnym bowiem razie ja

zabiję pana.

- Prosiłem cię już przedtem, madame, abyś mi nie groziła.

- Nie jest to groźba, lecz jedyne wyjście z trudnej sytuacji.

Znów gwałtownie opuściła głowę.

- Och, kobieto, weź się w garść. Ja...

- Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób...?

- Madame, powiedziałem już, że nie zamierzam trzymać

ciebie wbrew twojej woli. Nie zamierzam także odebrać ci

dziecka! Nigdy! Rozumiesz?

- On nawet nie troszczy się o swoją bezbronną, małą có

reczkę.

To, co powiedziała, nie zasługiwało nawet na odpowiedź. Szirin Farameh usiadła

na podłodze. Była zakłopotana. Powiedziałem:

- W Wielkiej Brytanii dziecko rozwiedzionego małżeństwa

pozostaje w zasadzie z matką, bez względu na jej nikczemny,

zły, bezwstydny charakter i brak lojalności.

- Naprawdę?

- Ogólnie rzecz biorąc, tak!

- Jakież to sprawiedliwe!

- Ty tak uważasz.

- Nie jesteśmy w Anglii.

- Mimo to powinniśmy przyjąć angielski system. Czy już

przygotowałaś kolację?

Zdumiona, kiwnęła głową.

- Wybaczysz mi, madame, moją nieobecność wieczorem?

Chcę wyjść.

- Wyjść?

- Tak.

- Sam?

- Tak.

- Kto się tobą zaopiekuje na zewnątrz?

- Ja, z bożą pomocą.

- Dlaczego wychodzisz? Dokąd wychodzisz?

- Aby zażyć świeżego powietrza.

Po schodach oświetlonej cukierni biegło dwóch chłopców, europejskich hipisów. W

świetle lamp widać było wyraźnie ich podniecone twarze. Jeden z nich niósł

pudełko ciastek i butelkę wody Sabu. Drugi patrzył w moją stronę, lecz nie na

mnie.

Spod haftowanej kamizelki prześwitywała jego naga, wąska

pierś. Miał na sobie różową indyjską piżamę, przewiązaną sznurem w talii, pasek

ze schowkiem na pieniądze i sandały na podeszwach z opon samochodowych. Na

prawym ramieniu przewieszona była mokra, różowa szmata, także indyjska. Miał

krótko ostrzyżone włosy i piękną twarz: śniadą i wesołą; tak bardzo wzbudzającą

zaufanie, że chciałoby się powierzyć mu wszystkie tajemnice choćby tylko po to,

aby wywołać odpowiednie wrażenie. Patrzył w jakiś punkt poza mną. Pragnąłem

szczerej rozmowy, serca z sercem, jak mówią w Iranie: tęskniłem za

Europejczykami mojej generacji.

- Cześć!

Był Francuzem. Jego towarzysz, ten z paczką ciastek, wyglądał na cierpiącego. On

także był ubrany w indyjską tkaninę, opalony, muskularny, ale nie sprawiał

wrażenia młodzieńca zbyt bystrego. Nagość ich ciał zafascynowała mnie.

- Skąd jesteś, człowieku?

- Och, stąd i stamtąd.

Jak przystało na hipisa, splunął z wdziękiem.

- Viens, Lachat. - Wskazał palcem na swego przyjaciela. -

Co zatem robisz w tej zapadłej dziurze?

To samo co wy.

- Mieszkam tu.

- Chcesz zapalić, człowieku?

- Oczywiście.

- Merde.

Hotel, w którym mieszkali, nazywał się Zatoka. Portier, dając klucze, bacznie

się nam przyglądał. Weszliśmy schodami prowadzącymi na dach. Kiedy szliśmy na

górę, przyjaciel, który nazywał się Fan bądź Fann, jednym susem pokonał stopnie,

jakby siłą swego ducha chciał sprawić, abym został wykluczony z jego świata.

Zrozumiałem ten dramatyczny wysiłek, kiedy zobaczyłem w pokoju dwa łóżka bez

pościeli, ustawione jedno przy drugim, jak w teatralnej sztuce, nie wymagającej

prawie żadnych rekwizytów. Zapalił świece, odkręcił kran z wodą i wyjął z

materaca łyżkę.

Lachat uśmiechnął się.

- Nie masz chyba fioła na tym punkcie, Brytyjczyku?

Brytyjczyku?

- To jest Iran. Twój dom pogrzebowy.

Na każdym kroku wyczuwałem ich agresję.

- W tym kraju strzela się do ludzi za mniejsze przewinienia

niż takie.

- Iran! Quel putain de pays fasciste!* - w głosie Fanna za

brzmiała panika. Zmagał się teraz z rękawami swojej koszuli.

Lachat nie kiwnął palcem, żeby mu pomóc. Robił skręta z ma

rihuany. Pomyślałem: doda trochę heroiny, ma nadzieję, że

zwali mnie z nóg, zabierze pieniądze. Tylko że ja nie mam pie

niędzy, głupie dupki.

- Dokąd się wybieracie?

Lachat rozmarzonym wzrokiem spojrzał w górę znad skręta, językiem poślinił jego

skraj i wyrównał na swojej piersi. Fann bawił się igłą. Wydawał się nieobecny,

sprawiał przy tym wrażenie, jakby był sam w pokoju, całkowicie odgrodzony od

reszty świata. Nie ulegało wątpliwości, że są homoseksualistami. Byli jednak

całkowicie pogrążeni w narkotycznym transie, mówili slangiem ludzi odurzonych,

zaczynali zdania i nie kończyli, gadali o rachunkach, oszczędzaniu pieniędzy;

robili na mnie wrażenie ludzi całkowicie nieprzewidywalnych. Ciastka bakława

leżały w otwartym pudełku, lecz nikt ich nie tknął.

- Dokąd? - powtórzył Lachat.

- Przestań zadawać pieprzone pytania, człowieku! - Ziryto

wałem się.

- Dubaj.

Lachat wymówił to słowo z wyraźnie obcym akcentem, nieprawidłowo.

- Morzem?

- Morzem.

- Tais-toi, Lass!

Twarz Fanna zapadła się. Wyglądał głupiej niż kiedykolwiek. Lachat przypalił

papierosa i, nie zaciągając się, podał go mnie.

Haszysz - przypuszczam, że z Afganistanu - ciężki jak ołów, słodkawy, lecz

gorzki, miał jakąś domieszkę, prawdopodobnie strychniny lub czegoś w tym

rodzaju. Przechyliłem

Co za dziwka z tego faszystowskiego kraju!

173

głowę do tyłu, spojrzałem w górę na znane mi konstelacje gwiazd. Patrząc na

krążki dymu z papierosa, zapytałem:

- Za ile można się z wami zabrać?

Lachat wybuchnął śmiechem.

- Za ile można się z wami zabrać? - przedrzeźniał mój

akcent.

- Za ile można się z wami zabrać? - powtórzyłem pytanie.

- Nie stać cię na to, Brytyjczyku.

Fann był zbyt daleko, aby to słyszeć. Leżał na łóżku, na jego przepitej twarzy

migotały ogniki palącego się gazu z wież wiertniczych w zatoce.

- Mówię tutejszym językiem. Mogę się wam przydać.

- Mówisz po persku?

Idiota.

- Tak. I po arabsku.

- Daj mi dłoń.

Zdziwiony, dałem mu ją. Jego dotyk poruszył mnie.

- Nie bój się, człowieku. - Spojrzał przez chwilę na moją

dłoń, następnie na twarz. Potem, cały czas patrząc mi w oczy,

potarł swoją dłonią moją dłoń. - Masz problemy, człowieku.

Jedno z twoich rodziców zginęło śmiercią gwałtowną. - Zno

wu ujął moją dłoń, usiłując ustalić jej ciężar, i opuścił wzrok. -

Och, dwoje rodziców, lecz nie w tym samym czasie. Dziwne!

A ty uciekasz od czegoś. Twoja dziewczyna kocha się z innym

facetem. Może powinieneś pójść do domu.

- Oczywiście. - Wstałem. - Do zobaczenia.

Kolana uginały się pode mną. Z dużym wysiłkiem doprowadziłem się do porządku,

dotarłem do klatki schodowej, rozejrzałem się po ulicy i zawróciłem na schody.

Lachat wyglądał na zachwyconego. Sprawiało mu przyjemność patrzenie, jak zmagam

się ze sobą. Miał jednak naturę zbyt rozkapryszoną i leniwą, aby mnie obrabować

lub zranić. Może jednak, gdybym tak padł na tym dachu...

- Brytyjczyku!

Zrozumiałem, że nie był Fannem, że poza heroiną coś jeszcze interesuje go na tym

świecie. Bardzo chciałem się dowiedzieć, co to jest. Na tym dachu, patrząc na

gwiazdy, czuł się jak u siebie w domu, jak stary człowiek w swoim ogrodzie.

. k.L

- Człowieku?

- Jutro o północy. Przy urzędzie celnym w porcie. Żadnych

bagaży. Dokładnie o północy, lub płyniemy bez ciebie.

Szirin nie spała, bawiła się z Lej li. Płakała. Jej twarz i włosy pokrywał kurz.

Zadrapała sobie szyję. Wziąłem dziecko i przytuliłem je. Dziewczynka uśmiechnęła

się i wzięła do buzi mój palec. W końcu Szirin przemówiła.

- Lew czy lis?

- Lew! Jeżeli Bóg pozwoli, odpływam jutro w nocy.

Patrzyła na morze. Odwróciłem się z Lej li i podążyłem za

wzrokiem Szirin. Czułem, że pogrążamy się w wiecznym smutku, w naszej współwinie

i nieszczęściu. Wreszcie powiedziałem:

- Szirin, na duchu podtrzymuje mnie przekonanie, że w tym

kraju zajdą wielkie zmiany, twój ojciec straci władzę, a ja będę

mógł powrócić i znowu być z tobą.

- Wyjdę za mąż.

Morze pociemniało. Pocałowałem Lejli. Pomyślałem: „Muszę zapamiętać ten dotyk

jej ciepłego policzka, kiedy miała trzy miesiące". Powiedziałem:

- Według ustawy o ochronie rodziny z tysiąc dziewięćset

sześćdziesiątego siódmego roku szach, którym tak pogardzasz

i którego tak nienawidzisz, postanowił, że mąż nie może samo

wolnie rozwieść się z żoną, powtarzając trzykrotnie arabską

formułę: „Jesteś rozwiedziona", lecz musi przedstawić sądowi

dowody niezadowolenia z postępowania żony. Pani, nie dałaś

mi żadnych powodów do niezadowolenia. Nie wierzę również,

aby twoje drugie małżeństwo miało legalny charakter lub abyś

mogła pozbawić mnie praw ojcowskich do opieki nad Lejli.

- To prawo zostanie zniesione, panie szachu.

Już spakowała swoje rzeczy. Myślałem, że mamy przed sobą jeszcze jeden dzień,

lecz ona postępowała na własną rękę. Powróciliśmy do dawnych dni, pełnych

różnego rodzaju nieporozumień. Odwróciłem się i spojrzałem na nią. Jej twarz

była wilgotna i śmiertelnie blada, a szyję miała podrapaną. Rzekła:

- Prawda jest taka, że twoja córka umrze z głodu, jeżeli nie

podejmę starań, aby ją nakarmić. Ponieważ nie zgadzasz się,

abym sama zdobyła pieniądze dla dziecka, a nie masz w tej

J

sprawie własnego pomysłu, musisz mnie opuścić. Dla dobra dziecka musisz także

zrzec się praw małżeńskich, wymawiając trzykrotnie naszą tradycyjną formułę

rozwodową, abym mogła ponownie wyjść za mąż.

Patrzyła przed siebie. Powiedziałem:

- Jutro, przy bramie, kiedy się rozstaniemy. Wybaczysz mi?

Zaniosłem Lejli do dziecinnego łóżka, nie chcąc, aby była

obecna podczas naszych dyskusji.

Położyłem ją do łóżeczka. Odwróciła się na brzuszek i zaczęła mruczeć jak kotka.

Po chwili wyszedłem i usiadłem na brzegu basenu. Przyszła Szirin i usiadła obok

mnie. Trzymała w ręku papierosa.

- Mogę zapalić?

- Oczywiście, nie musisz zwracać się do mnie o pozwolenie.

- John?

- Cii, ktoś może podsłuchać.

- To już nie ma żadnego znaczenia.

- Szirin, proszę, nie dręcz mnie.

- Czy mogę cię tylko dotknąć? Aby sprawić ci ulgę, a nie ból.

- Proszę bardzo.

Wzięła moje ręce w swoje.

- Kiedy byłeś w mieście, przemyślałam to, co powiedzia

łam, i żałuję. To z mego powodu spadły na ciebie te wszyst

kie nieszczęścia. Gdyby nie ja, pracowałbyś bądź studiował

w Anglii. Nie mogę ciebie porzucić, kiedy nadal mnie prag

niesz. Także Lejli tęskniła, kiedy ciebie nie było. Proszę, za

bierz nas ze sobą do Anglii.

- Och, Szirin, nie mogę, to zbyt niebezpieczne. To źli, źli

ludzie. Europejskie szumowiny.

- To są Europejczycy? Dlaczego tutaj są?

- Ukrywają się, jak ty i ja. To przemytnicy narkotyków. Za

bierają transport afgańskiej heroiny do Dubaju, aby przemycić

ją do Europy. W żadnym wypadku nie zasługują na zaufanie.

- A czego oczekiwałeś? Pielgrzymów? Pielgrzymi latają sa

molotami do Arabii! Słyszałam o tym przemycie, mam na

myśli narkotyki.

- Będą tam krążyć kutry marynarki wojennej. Może dojść

do walki.

- Oczywiście.

- Kochanie, nie byłem tam sobą. Sądzą, że jestem idiotą.

- Oczywiście. Tęsknisz za krajanami. To naturalne.

- Byłem oszalały ze złości i smutku.

- Z tego właśnie powodu musimy jechać z tobą. Ja będę

miała broń. Nie będą się tego spodziewać.

- Nigdy nie strzelałaś z pistoletu!

- Słyszałam, że celujesz w twarz wroga i naciskasz na sprę

żynę, która nazywa się spust. Czy to takie trudne?

- Ale co zrobimy z Lejli?

- Ona chce być z ojcem.

Przytuliłem ją. Po chwili odprężyła się całkowicie. Zaczęła mnie całować i

zdjęła mi koszulę. Zdecydowany byłem zrobić wszystko, nawet gdyby miało to

kosztować mnie życie, byleby tylko powiedziała, że mnie kocha. Zdjąłem z niej

suknię i zauważyłem, że ma wilgotne piersi. Początkowo sądziłem, że to mleko,

lecz kiedy spojrzałem na jej twarz, zauważyłem, że płacze - straciła nad sobą

panowanie.

Zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć, znów zaczęła mnie całować.

- Tęskniłam za tobą - powiedziała.

Potem daliśmy się ponieść uczuciom, jakich dawno nie zaznaliśmy. Dopiero kiedy w

domu rozległ się płacz, Szirin złapała suknię oraz czador i pobiegła.

Następnego dnia byliśmy bardzo zajęci. Szirin usiłowała zatrzeć wszelkie ślady

naszej obecności. Odłożyła książki na półki, spaliła odzież i pościel, którą

sama uszyła w kuchni. Zdążyła nawet zakurzyć mieszkanie. W ogrodzie zakopała

zioła i kwiaty.

- Dlaczego nie zostawisz róż na chwałę bożą?

- Jak sobie życzysz.

Ostatnie dziesięć tomanów i paszporty zaszyła w suknię. W biurkach ponownie

zamontowałem pułapki. Przy tej pracy zastała mnie noc i nie mogłem odszukać

Szirin. Obawiałem się, że nie zechce jednak wyjechać ze mną. Rozmyślając w

ciemnościach, przy pierwszych promieniach księżyca,

uświadomiłem sobie, że nie mogę jej do niczego zmusić; że jak zawsze będę

zależny od jej woli.

Głęboko w zaroślach śpiewał ptak. Nie słyszałem, kiedy zaczął, być może zanim

jego głos przeniknął moje myśli, upłynął jakiś czas. Głos ptaka pełen był

słodyczy i smutku, był także donośny, jednak tak naprawdę charakteryzujące jego

głos określenia mówią więcej o stanie mego umysłu, o moim smutku i emocjach,

ponieważ opuszczamy ten ogród i Iran. Śpiew ptaka wypełniał wszechświat. Jakby

wydobywał się z zakamarków ciemności i świata uczuć, gdzie moja melancholia i

niepokój, miłość do dziecka i żal z powodu śmierci przyjaciela były jedynie tego

świadectwem.

- Na wiosnę, w Isfahanie, śpiew słowików nie pozwala ci

zasnąć.

Stała obok mnie, na jej twarz padał cień żaluzji. Podała mi kawałek zwiniętego

papieru. Była to kartka wydarta z zeszytu szkolnego. Na górze wykaligrafowała:

MEMU MĘŻOWI. Był to sonet, nazywany tutaj gazelem, a każdy dwuwiersz miał ten

sam rym. Spojrzałem na papier i rozwinąłem go. Uderzyła mnie intymność zawartej

w nim treści. Czułem dokładnie to samo co tamtego popołudnia w moim pokoju w

Bombast-e Parwiz w Isfahanie - że nie oprę się sile jej umysłu oraz że w czasie

naszych długich miodowych miesięcy nigdy nie okazała tyle skromności. Były w tym

sonecie słowa takie jak: aj Dżan-e man, które mogły znaczyć: „O mój ukochany".

Każda poetka mogłaby w ten sposób rozpocząć pisanie sonetu na cześć swego męża.

Jednakże „Mój ukochany" może również znaczyć: „Moja duszo", „Moje życie". Może

też wyrażać różne bardzo intymne przeżycia, o których Szirin nie chciałaby ani

mówić, ani pisać. A ja myślałem, że pisząc, zajmuje się wyłącznie księgowaniem

naszych wydatków domowych!

- Madame, niezły z ciebie księgowy. Jestem pod wraże

niem twoich ksiąg rachunkowych.

- Nie bądź niemądry.

Byłem niemądry, lecz pewna nowa myśl nie dawała mi spokoju: z tego, co

widziałem, Szirin była dobrą poetką, nawet jak na standardy i tradycje poezji

perskiej, najlepszą od czasów Forugh. Moja natura znowu doszła do głosu: czułem,

że mimo

wszystko i wbrew mojej woli pochłonie mnie namiętność do historycznych rozważań.

Miała dany jej od Boga poetycki dar i moim obowiązkiem było go chronić dla niej

samej i wszystkich kochających i rozumiejących poezję. Wówczas, i tylko wówczas,

pojąłbym jej dumę, wyrażającą szczere i niezłomne poczucie daru, jakim Bóg ją

obdarzył.

- A ja ciągle myślałem, że zajmujesz się tylko i wyłącznie

liczeniem pieniędzy.

Zarumieniła się.

- To nic takiego. Widzisz, odkąd ciebie spotkałam, cały ten

czas, ilekroć kroiłam sabzi, polewałam ogród, brałam ciebie

w objęcia lub też zmieniałam Lejli pieluszki, nagle zjawiała się

myśl: „Jak tylko skończę, pójdę pisać wiersze". Pisząc, posłu

giwałam się nowym stylem; pisałam prozą, naśladując Forugh,

którą miałam zaszczyt poznać w Teheranie, gdy byłam z matką

na uroczystości przyznania mi nagrody Krajowego Stowarzy

szenia Sztuki i Literatury za udział w konkursie literac

kim. Kiedy towarzystwo Forugh zorientowało się, że jestem

dwunastoletnią dziewczynką, zaczęto sobie stroić żarty z mojej

sukienki ozdobionej wstążkami. Matka powiedziała mi póź

niej, że to nie była ich wina, ponieważ wszystkich obecnych

zdenerwował udział księżnej Aszraf w tej uroczystości. Nie

mogłam jednak ukoić swego smutku i płakałam bez końca.

Kiedy jednak ciebie spotkałam, pomyślałam, że właśnie dla

ciebie powinnam przyjąć tradycyjną formę wiersza - którą na

prawdę dobrze się posługiwałam - ponieważ użyta świadomie,

nieprzypadkowo, zwłaszcza przez poetkę, może doskonale wy

rażać nowe treści.

Zakłopotana, zamilkła. Ucichł także śpiew słowika. Pomyślałem: „W końcu, kilka

chwil przed opuszczeniem tego kraju, dane mi było zrozumieć cudowny owoc

miłości". Uświadomiłem sobie, że było to takie proste, lecz...

- Wybacz, trudno mi to wyrazić. Zawsze chciałam być tyl

ko poetką. Miałam jednak problem: jak można być poetką,

będąc kobietą? Widzisz, myślałam, że będę jak Parwin* siady-

* ParwinEtesami(1910-1941)-poetkaperska,pisaławierszew tradycyjnej formie,

poruszając w nich m.i. problemy społeczne iprzyp. kons.).

. L

wała gdzieś na uboczu i pisywała wiersze, bezbłędne w formie, tradycyjne w

treści, wyważone, i posyłała je do magazynów. Redaktorzy tych pism będą

przypuszczać, jak w przypadku Parwin, że autorem tych wierszy jest mężczyzna,

ponieważ wszyscy poeci to mężczyźni, nieprawdaż? Potem spotkałam ciebie i byłam

na ciebie obrażona, och, jak bardzo obrażona! Dzień i noc zmuszałeś mnie swoim

istnieniem do bycia kobietą bezwzględną, cierpiącą i afektowaną. W końcu

powiedziałam sobie: „Boże, niech się już stanie, zwyciężyłeś, nie mam już w

sobie siły oporu". I dlatego właśnie nie chcę już nigdy się z tobą rozstawać.

Chcę, aby prochy naszych ciał były razem do dnia Sądu Ostatecznego. Uczyniłeś

mnie szczęśliwą. Mam na myśli, że dzięki tobie zaznałam szczęścia jako kobieta.

Świat zamienił się w słodycz. Dawałem się ponieść tej słodyczy.

- Twoje komplementy, Szirin, są tym milsze, że tak rzadkie.

- Dosyć tego! Tych wszystkich twoich bredni na temat

miłości, tych pytań, czy kocham ciebie, a jeżeli kocham, to jak

bardzo, jeżeli kocham ciebie tak bardzo, to gdzie będzie grani

ca spełnienia miłości. Czy te wszystkie zapewnienia uczynią

mego chłopca szczęśliwym, jakby moje zdanie miało w tej

sprawie jakiekolwiek znaczenie? Nie wystarczy, że dla ciebie

opuściłam moje miasto, siostrę, karierę, miliony i Bóg wie co

jeszcze? Nie wystarczy, że gotowa jestem opuścić ten kraj, któ

ry tobie wydaje się niewiele wart, ale jest moją ojczyzną;

i moją religię, która wydaje się zacofana, lecz jest moją religią?

Nie wystarczy ci, że rozstaję się z moją najcenniejszą spuś

cizną, perskim językiem, tym samym, którym mówiły Mahasti

i Tahere*, Parwin i Forugh - wszystkie te szalone i niedobre

kobiety! — aby spędzić życie w kakofonii rażących mnie dźwię

ków, które, słowo po słowie, zniweczą brzmienie i treść mego

ojczystego języka, aż niewiele pozostanie ze mnie, poza jakąś

niby-Angielką, oszołomioną wystawami sklepów Wolwortha

lub Espencera?!** Nawet ty musisz to dostrzegać!

Odwróciła się do okna. Słowik obniżył lot, pozostawiając za sobą cudowne akordy.

Szirin Farameh powoli i z wielkim trudem uwalniała się od nastroju wywołanego

jego śpiewem. Powiedziała:

- Mój mężu, nadszedł czas, aby opuścić ten ogród naszych wspólnych przeżyć. Czas

stawić czoło złym ludziom. Nadszedł czas, jeżeli tak ma być, żeby umrzeć. Jako

rzecze Chaghani*:

Oto smutek - gościniec, czas już pakować rzeczy, Zebrać strzępy, ułamki woli —

Ruszyć ku grozie przeznaczenia.

przeł. Ludmiła Marjańska

Przyniosę Lejli. Niech Bóg ma cię w swojej opiece.

* Mahasti i Tahere - poetki, współczesne Forugh Farrochzad (przyp. kons.). **

Persowie nie potrafią wymówić zbitki dwóch spółgłosek w nagłosie i dodają

praktycznie „e" (przyp. kons.).

* Chaghani - Afzaluddin Badil Chaghani Szirwani (ok. 1121-1199) - poeta dworski,

panegirzysta; w jego poezji można odnaleźć wpływy chrześcijańskie {przyp.

kons.).

CZĘŚĆ

TRZECIA

Lata całe prześladowało mnie to uczucie, jakiego doznałem jedynie przez chwilę

podczas irańskiej rewolucji. Było to piątego listopada tysiąc dziewięćset

siedemdziesiątego ósmego roku, kiedy w Teheranie podpalali banki, a wiatr

rozwiewał banknoty po rozprażonym i pełnym kurzu skwerze Ferdousi. Promienie

słońca ginęły w kurzu i dymie, kiedy powodowany siłą bezwładu rozpocząłem bez

szczególnego celu wędrówkę w dół miasta. Wiedziałem, że nie mogę zostać na

ulicy, ponieważ zbliżała się godzina policyjna. Przyszedłem do Lalehzar, gdzie

opary alkoholu przyprawiały mnie o mdłości.

Poniżej podartej reklamy filmu, pod olbrzymim zdjęciem nóg pijanej kobiety,

stały worki z puszkami piwa, obok zniszczonych i wyrzuconych na ulicę ram

okiennych. Wlokłem się nagrzanym makadamem, pokrytym smołą, pośród rozbitych

butelek, szkła okiennego, pogniecionych puszek po piwie, a widok kogokolwiek

pijącego alkohol był już tylko odległym i rzewnym wspomnieniem:

Spity ponad ludzką miarę,

Nasser Chosrow wybrał się za miasto,

A skończył na kupie łajna i cmentarzu...

Z powodu godziny policyjnej na ulicach nie było nikogo, czasem tylko w bocznych

uliczkach mignął samochód z woj-

skiem i zniknął za ciemnymi murami gmachów. Szedłem ku śródmieściu. W pięknym

Teheranie schodzenie w dół miasta jest spacerem w przeszłość. Ulice były

rozprażone od słońca, zakurzone i spokojne. Poczułem zapach koni i po chwili

byłem już w dziewiętnastym wieku. Pomyślałem, że jeżeli pójdę dalej, spotkam

Amina w dumnej pozie, w historycznym mundurze, ujrzę błysk strzałów z armat,

które przywiózł z Moskwy, aby w czasie ramadanu salwami odliczać upływające

godziny. Spotkam także damy spacerujące w barwnych strojach, zobaczę tulipany na

ulicach oraz żebrzących mnichów muzułmańskich w łachmanach i heretyków, którzy

zawiśli na szubienicach na placu Artylerii. Stwierdziłem, że odurzony

powietrzem, nie mogę iść prostym krokiem.

Stanąłem przed żelaznymi wrotami. Pchnąłem je i poczułem na policzkach podmuch

świeżego powietrza. Spokojna powierzchnia wody w małych kanałach przecinających

ogród odbijała promienie księżyca. Przede mną pojawił się uśmiechnięty młody

żołnierz; miał różę w zębach i kieszenie wypchane banknotami.

Biegł, skacząc w plastikowych sandałach przez kanały, ocierając kolbą karabinu o

żywopłot z bukszpanu. Zdążaliśmy w kierunku rozpadającego się budynku z wielkim

holem, gdzie światło księżyca odbijało się w milionie stalaktytowych kryształów,

a podnóży kamiennych schodów pilnowały wykute w kamieniu lwy; na alabastrowym

fryzie byli wyrzeźbieni wąsaci żołnierze, ubrani w surduty i uzbrojeni w

europejskie muszkiety. Chciałem podziękować chłopcu, ale już go nie było.

Promienie księżyca przenikały przez gałęzie płaczących drzew morwowych.

Położyłem się na ściętej trawie i wówczas wydawało mi się, że znalazłem się w

świecie z innego stulecia; że zostawiłem za sobą płonące sklepy z alkoholem,

rozrzucone na ulicach banknoty, żar na mojej twarzy, warkot śmigłowców,

lamentujące kobiety w czarnych żorżetach i obręcz na mojej szyi z napisem:

PROSZĘ O WIADOMOŚCI O MOJEJ RODZINIE; że zostawiłem za sobą miasta, wydarzenia i

poczucie absolutnej pewności; że w moim osamotnieniu i wstydzie znalazłem drogę

wyjścia z tego świata:

Słodki krewniak księżyc

Kryje się w gałęziach drzew

Lub nurza w odległych kanałach!

Za późno!

Pierzcha nasz sen, uchodząc z tegorocznymi liśćmi.

Wstałem chwiejnie. Słońce spaliło mi twarz. Na chodniku przed lustrzanym

portykiem pałacu, w miejscu troskliwie pielęgnowanych róż, trzech wytwornie

ubranych mężczyzn ostentacyjnie oddaliło się ode mnie. Czwarty stał w odległości

około pięćdziesięciu kroków, trzymając w ręku podkład do pisania i otwarte pióro

wieczne. Dalej stał jakiś oficer, rozglądając się czujnie. Byli olśniewająco

czyści, niczym anioły.

Nagle odwrócili się, a właściwie najpierw odwrócił się ten w środku, a nieco

później stojący po obu jego stronach pozostali. Wszyscy byli wysocy.

Zaintrygowało mnie, że stojący po bokach byli obcokrajowcami, Europejczykami

bądź Amerykanami. Mężczyzna z lewej strony, w którym rozpoznałem brytyjskiego

ambasadora, Burchilla, mówił coś szybko cichym głosem, z opuszczoną głową, nie

tylko, aby okazać rozmówcy szacunek, lecz jakby obawiał się także reakcji na

wypowiadane słowa. Mężczyzna z prawej to bez wątpienia ambasador Stanów

Zjednoczonych, Freeling. Zamyślony, patrzył przed siebie, nie bardzo słuchając,

co mówił kolega; jakby duszą był w Ameryce.

Pomiędzy nimi stał Słońce Ariów*, wyglądał na skonfundowanego. Jego dostojna

twarz, połyskujące w słońcu włosy, doskonale skrojony garnitur, opanowanie i

ujmująca uprzejmość niewiele miały wspólnego z jego duchową udręką. Widziałem,

jak zmaga się z tym, co przed chwilą szybko i cicho powiedział mu ambasador

Burchill, lub - ściślej mówiąc - z całkowicie dla niego nową konstatacją:

oznaczało to, że nie ufa ani temu mężczyźnie, ani temu drugiemu, lub raczej ich

rządom, co oznaczało, że do nikogo nie ma już zaufania. Na dachu sąsiedniego

budynku para wron walczyła, trzepocząc skrzydłami.

Tytuł szacha Mohammada Rezy Pahlawiego (przyp. kons.).

Jesteśmy oszołomieni, Słońce jest w zenicie, Delegacje przemykają chyłkiem.

Wstałem. Gdybym pozostał tam, gdzie się znajdowałem, i zauważono by, że się

ukrywam, zostałbym zastrzelony. Tak naprawdę wstałem, bo odurzyło mnie powietrze

i nie uważałem za stosowne podsłuchiwać czyichś rozmów. Szach dygotał ze

strachu. Przede wszystkim dlatego, że już kiedyś, nie pamiętam kiedy, jako młody

człowiek był w tym miejscu, gdy jakiś chłopiec oddał do niego pięć strzałów w

ogrodzie Uniwersytetu Teherańskiego. Szach przeżył, co w swoim przekonaniu

zawdzięczał osobistej protekcji samego Alego. Teraz moje ekstrawaganckie

zachowanie i osobliwość mojej postaci uzasadniały jego podejrzliwość wobec

ambasadorów. Spojrzał z wściekłością na Burchilla. Brytyjski ambasador wyskoczył

przed szacha nie po to, aby zasłonić go swoim ciałem, lecz raczej powodowany

nieufnością wobec mnie. Kiedyś, jako żołnierz, wykazał się dużą sprawnością

fizyczną. Wsunął teraz do kieszeni rękę po broń, lecz w ułamku sekundy zmienił

zdanie i wykonał ruch, jakby chroniąc szacha, chciał powalić go na ziemię. Osoba

szacha nadal widocznie emanowała aurą pomazańca bożego, chciał go więc osłonić

przed kulami zamachowca. W moją stronę biegł generał, wyciągając z pokrowca

broń; robił to tak, jakby walczył z kąsającym go wężem. Urzędnik we wspaniałych

butach ręcznej roboty, trzymający w ręku notatnik, pospieszył w moim kierunku.

Podniosłem ręce, aby pokazać, że nie mam broni. Uśmiechnąłem się do

szachinszacha. Zamrugał oczami i odprężył się.

- Rozbroić chłopaka! - powiedział.

- Rozkaz!

Ogród ożył. Na blaszanym dachu pojawili się strzelcy. Zobaczyłem, że biegnący w

moją stronę generał zamierza mnie zastrzelić choćby dlatego, aby nie być

posądzonym o brak gorliwości w wykonywaniu obowiązków służbowych; pozostali

zrobiliby ze mnie sito, aby zasłużyć na żołd lub choćby dlatego, aby położyć

kogoś trupem. Odwróciłem się do nich plecami, przytuliłem policzek do gorącej

kory drzewa morwowego.

Był to akt tchórzostwa, lecz wierzyłem, że w owym czasie strzelanie w plecy

budziło czasami wyrzuty sumienia.

- Kto cię nasłał? Gdzie są twoi wspólnicy? Gdzie scho

wałeś broń?

Funkcjonariusz stał blisko mnie, krzycząc tak głośno, że każdy mógł słyszeć.

Jego nieświeży oddech świadczył o jakichś niedomaganiach. Wyczuwałem, że nie

jest gburem i że chciał ukryć swoją chorobę; stał przy mnie tak blisko, jakby

chciał ochronić mnie przed strzałem. Szepnąłem mu do ucha:

- Mam sprawę do Ekscelencji. - Ponieważ otoczyli mnie

Nieśmiertelni z automatami i o mały włos nie zrobili ze mnie

sita, zaśmiałem się i powiedziałem: - „Pewnego razu derwisz

zjawił się przed obliczem sułtana, wywołując wielkie poru

szenie".

Cytat ten, o czym wie każdy Irańczyk, pochodzi z Różanego ogrodu Sadiego.

Kiedy po raz pierwszy, po aresztowaniu w ogrodach pałacu Golestan, byłem w

Ewinie, trzymano mnie w separatce na oddziale zwanym izbą chorych. Panował tam

lodowaty chłód, więc cały czas biegałem, aby nie zamarznąć. Lampa na suficie

paliła się bez przerwy. Z początku byłem im za to wdzięczny: odczuwałem zbyt

wielkie przerażenie, aby zamknąć oczy bądź nie patrzeć na drzwi. Później nie

mogłem już odróżnić dnia od nocy.

Strażnicy domagali się ode mnie wiadomości i przekazywali zasłyszane pogłoski.

Dowiedziałem się, że imam opuścił święte miejsce w Iraku i poleciał do Francji

oraz że żołnierze izraelscy patrolują ulice w mundurach armii irańskiej.

Codziennie mówiono o amnestii. Stopniowo więzienie stawało się coraz cichszym

miejscem, aż w końcu pomyślałem, że jestem ostatnim więźniem politycznym w

Iranie. Całymi godzinami kołatałem w drzwi, aby zaprowadzono mnie do ubikacji,

ale nikt nie przychodził. Po takim przykrym doświadczeniu postanowiłem nie pić

żadnych płynów. Dokuczał mi wielki głód, dopóki nie zacząłem przechowywać chleba

i sera i jeść tylko wówczas, kiedy przyniesiono mi następny posiłek. Myślałem,

że zapomniano o mnie i że w końcu umrę z głodu.

Pewnej nocy delikatnie obudził mnie Sulejman i powiedział,

abym się ubrał. Stał przy drzwiach, patrząc na mnie, jakby oczekiwał

szczególnego podziękowania za przyniesione dobre wieści. Idąc korytarzem,

widziałem otwarte drzwi więziennych cel, a w nich brudne naczynia, ubrania

leżące gdziekolwiek oraz resztki chleba i cukru. Na zewnątrz, w świetle

reflektorów, prószył śnieg i skrzypiał pod nogami. Z miasta, odbity od stoków

gór, dochodził potężny wrzask, jakby na moje powitanie:

- Bóg jest wielki! Chomejni jest naszym przywódcą! Uwol

nić ajatollaha Nadżafiego!

Sulejman niedbale wypełniał swoje obowiązki, był jakby nieobecny, bezradny,

jakby przestał już być strażnikiem więziennym i powrócił do Urudż, swojej

rodzinnej wioski koło Ta-brizu, i zastanawiał się, co powie swoim ziomkom, kiedy

się tam znajdzie. Pod łukiem głównej bramy stał biały mercedes z włączonym

silnikiem. Trzech motocyklistów z jego eskorty odwróciło ode mnie wzrok.

Zapadłem się w głębokie skórzane fotele i ruszyliśmy. Okna samochodu zasłonięte

były firankami, w jego wnętrzu było ciepło, pachniało pomadą do włosów i lekami.

Powiedziałem:

- Ekscelencjo, po raz drugi zawdzięczam panu życie.

- Mąż powinien pilnować swojej młodej żony, panie Pitt,

ponieważ może ją utracić.

Promienie lampy do czytania padały na jego śnieżnobiały kołnierzyk i wystające

mankiety, złoty zegarek na ręce i diamentowe spinki, a także na wypomadowaną

fryzurę w stylu sprzed pięćdziesięciu lat. Domyślałem się, że był to Ghawam,

minister dworu. Wyglądał gorzej niż owego poranka w Gole-stanie. Był poważnie

chory. Przypuszczam, że to nowotwór. Powiedziałem po angielsku:

- Proszę pana, nie utraciłem osoby, którą ma pan na myśli,

wręcz przeciwnie, ona została porwana i uprowadzona. Ocze

kuję, że uzyskam od pana wszelkie informacje na ten temat.

- Zapomnij o niej, Pitt.

- Nie rozumiem pana.

- Myślę, panie Pitt, że powinien się pan rozejrzeć za inną

osobą. Ten kraj słynie z urodziwych i subtelnych kobiet.

- A pan powinien ważyć swoje słowa. Gdybym nie był

pana dłużnikiem i gdyby nie był pan człowiekiem chorym, to, na Boga, odpłaciłbym

panu tym samym. Pytam ponownie, czy ma pan jakiekolwiek informacje o niej?

- Sądzę, że księżna zabrała swoją córkę do Europy. Praw

dopodobnie do St. Moritz.

- Nonsens.

Samochód gwałtownie skręcił w prawo.

- Dokąd jedziemy?

Przymknął oczy. Chyba przecenił swoje możliwości fizyczne.

- Dokąd mnie zabieracie?

- Zabieram pana do Mehrabadu, panie Pitt. Ostatniej nocy

ambasador Freeling odebrał od prezydenta wiadomość dla Jego

Cesarskiej Mości.

Poczekałem, aż przestanie kaszleć.

- Wie pan, Amerykanom nigdy nie zależało na Jego Cesar

skiej Mości.

- Tylko wasz naród kocha monarchię. Amerykanie chcieli

rządu wojskowych. Chcieli Farameha.

- Naturalnie. On strzelałby do narodu.

Ghawam żachnął się.

- Jego Cesarka Mość nigdy nie pozwoliłby swoim żołnie

rzom strzelać do narodu. — Zmienił temat rozmowy. — Dlatego

musimy pozyskać Farameha.

- I dlatego wiezie mnie pan na lotnisko!

Uśmiechnął się jak stary galant.

- Nigdy nie mogę oprzeć się urokowi pięknej twarzy.

- Co pan ma na myśli? Kim jest dla pana moja rodzina?

Dał sygnał palcami. Powiedziałem:

- Panie Ghawam, jestem panu wdzięczny za okazaną mi

uprzejmość. Jednakże nie chcę opuszczać Iranu, ponieważ

wiem, że moja żona i dziecko są żywe i znajdują się w Iranie.

Sądzę także, że jeżeli Jego Cesarka Mość mianuje Farameha

premierem, dając mu prawo wprowadzenia stanu wyjątkowe

go, utraci tron. Farameh nie jest lojalny. Byłbym wdzięczny,

gdyby pan moją opinię, wynikającą z poczucia obowiązku,

przekazał Jego Cesarskiej Mości.

- Wypowiada się pan w sprawach, o których nie ma poję-

cia. Decyzja już zapadła. Howejda zostanie mianowany ministrem dworu.

- A pan, Ekscelencjo? Dokąd pan się wybiera?

- Do grobu, via nowojorski szpital. Zna pan Hafeza? - Nie

mógł opanować kaszlu, jednakże bardzo chciał to powie

dzieć: - Dariusz, Aleksander i te wszystkie ich hulanki...

Na jego ustach pojawiła się czerwona maź, jakby żuł betel. Zbliżaliśmy się do

świateł pomnika szacha.

- Wszyscy o nas zapomną za rok lub...

- Kierowca! Kierowca! - zastukałem w grubą szybę. Kie

rowca odwrócił się. Miał oczy łani. - Musisz zawieźć Eksce

lencję do domu. Natychmiast!

Samochód szybko zawrócił do miasta. Chwyciłem Ghawa-ma w ramiona. Rozluźniłem

gruby, jedwabny krawat, odpiąłem kołnierz. Odsunął się ode mnie. Dołączyła do

nas eskorta na motocyklach i włączyła syreny.

- Kierowco, czy masz telefon?

- Tak, proszę pana.

- Zatelefonuj do madame Ghawam i jego lekarza.

- Doktora Bernarda czy doktora Plessisa?

- Skąd, u diabła, mam wiedzieć? Zadzwoń do obu.

Przejechaliśmy przez bramę wjazdową pałacu Niawaran

i zatrzymaliśmy się przed oświetlonym domem, otoczonym piniami. Pobiegłem po

schodach na górę.

- Madame! Proszę przyjść! Pani mąż źle się czuje.

Usłyszałem kroki. Drzwi otworzyła szeroko piękna dziewczyna. Miała na sobie

białą wieczorową suknię, a na szyi kolię z diamentów. Spojrzała na mnie, potem

poza moje ramiona i na otwarty samochód. Wraz z nią i kierowcą zanieśliśmy jej

ojca do pokoju i położyliśmy na dywanie. Jej siostra zjechała po poręczy

schodów.

- Telephonez Bernard! - krzyknęła.

Kierowca już telefonował po lekarza. Poszedłem do drzwi.

- Pitt! - zawołała córka.

Trzymała w ramionach głowę ojca. Wydawało mi się, że chciała mi coś powiedzieć,

być może o mojej żonie. Otworzyła usta, żeby się odezwać, lecz zabrakło jej słów

albo też poczuła, trzymając w ramionach umierającego ojca i widząc

ginący dawny świat, że wszelkie słowa straciły już swoje znaczenie.

Odwróciłem się i ukląkłem przy głowie jej ojca. Jego usta poruszały się.

Odnosiłem wrażenie, że kiedy tak się modlił, cała jego europejskość i

wyrafinowanie gdzieś się ulotniły.

- Co? Nie rozumiem.

- ...sprawiedliwe...

- Co jest sprawiedliwe?

- Proszę, panie Pitt, idzie doktor Bernard!

- Zrób... to... sprawiedliwe... dla mnie...

- Do cholery, człowieku, co? Co takiego mi zrobiłeś, że

muszę...

- WYJEDŹ, PITT!

- Proszę, musi pan teraz odejść. Jego Ekscelencja jest cho

ry. Jutro. Albo pojutrze.

Po raz drugi uwięziono mnie w Ewinie wiosną tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego

roku, tego dnia, kiedy Amerykanom nie powiodła się misja uwolnienia swoich ludzi

z ambasady przy Tacht-e Dżamszid. W tym czasie mieszkałem w dzielnicy Teheranu

nazywanej Nowym Miastem: ponieważ było to miejsce, gdzie mieszkali ludzie nie

mający dowodów tożsamości, i ponieważ można tam było dostać heroinę.

Przypuszczam, że czekałem tam, jak wszyscy, na atak Saddama. Nowe Miasto

wydawało się do czekania miejscem równie dobrym jak każde.

Pamiętam, że była tam mała uliczka, gdzie narkomani palili pety, ukryci pod

osłoną muzułmańskich szat, powiewających w rozżarzonym powietrzu, poruszanych

pędem przejeżdżających samochodów. Czasami silny podmuch powietrza odsłaniał

twarze i wówczas widziałem ludzi pozbawionych jakichkolwiek osobistych cech.

Chodziłem wśród nich, pytając o Francuzów, lecz dopóki na ustach rozmówcy nie

położyłem swojej dłoni z palącym kryształowym proszkiem, niczego nie mogłem się

dowiedzieć. Ale wtedy wybuchała bójka i walczyli wówczas ze

sobą niczym szakale o padlinę. Ulica pełna była różnego rodzaju pogłosek: że

teraz przyszła kolej na nas, że zamknięte są uniwersytety, że Nadżafi jest już w

drodze do nas. Nikt jednak nie wyobrażał sobie, że kogokolwiek będą dręczyć,

dopóki nie zjawił się on dwudziestego piątego kwietnia, z pistoletem u boku oraz

z dwiema ciężarówkami strażników rewolucji, a nawet kilkoma zagranicznymi

dziennikarzami, zabranymi spod ambasady amerykańskiej. Z latarni ulicznych

zrobili szubienice. Usiłowałem przedostać się z Nowego Miasta na bazar, kiedy

coś uderzyło we mnie i zwaliło z nóg. Wokół mnie na ulicy pełno było koszy z

liśćmi. Dym, ogień i zapach pieczonego mięsa przypominały antyczny festyn. Ktoś

strzelał nade mną. Podniosłem głowę i zobaczyłem palący się pejkan. Musiał być

wyładowany materiałem wybuchowym. Kiedy leżałem na ziemi, podbiegł do mnie

strażnik, związał mi ręce i zawlókł do autobusu.

W Nowym Mieście bycie bezrobotnym bez dokumentu tożsamości nie było szczególnym

wykroczeniem, nawet wówczas, kiedy wybuchała bomba w samochodzie. Noc spędziłem

na posterunku policji wśród jęczących i szlochających narkomanów. Rewolucyjne

sądy szczyciły się szybkim wydawaniem wyroków - jeśli były szybkie, kto wymagał

sprawiedliwości? -oczekiwałem zatem, że zostanę osądzony i skazany do południa.

Siedząc przykucnięty na korytarzu poza salą rozpraw, zobaczyłem mijającego mnie

ajatollaha Nadżafiego; poderwałem się, aby ucałować jego rękę, lecz on wskazał

na mnie i ktoś chwycił mnie za włosy. Zaciągnięto mnie po schodach do stojącego

na zewnątrz starego mercedesa. Jechaliśmy pod górę. Ręce miałem skrępowane na

plecach i zawiązano mi oczy. Wydawało mi się, że minęliśmy pałac Golestan po

mojej prawej stronie. W miarę jazdy było coraz chłodniej i ciszej; zorientowałem

się więc, że jedziemy na północ, w kierunku Ewinu. Myślałem, że uduszę się ze

strachu.

Samochód zatrzymał się, na spoconej twarzy i plecach poczułem powiew zimnego

powietrza.

- Weź tego masona!

Dano mi do ręki zwiniętą gazetę i za jej pomocą mnie prowadzono. Przypuszczam,

że uważali mnie za zbyt nieczystego,

191

aby prowadzić za rękę. Weszliśmy do dusznego pomieszczenia i ktoś popchnął mnie

pod ścianę. Ludzie deptali mi po nogach; sądziłem, że jestem w jakimś korytarzu.

Oparłem twarz na kolanach, podciągnąłem zasłaniającą mi oczy szmatę i ujrzałem

widok, który całkowicie mnie załamał. Byłem w korytarzu tak długim, że nie

widziałem jego końca, a w nim młodych mężczyzn i kobiety z zawiązanymi oczami.

Każdy pogrążony w ciemnościach i własnych myślach, pokorny i naiwnie wierzący,

że jego prośby zostaną w końcu wysłuchane. Często brodaty młody mężczyzna

podskakiwał do stojących pod ścianą ludzi, bijąc ich kolbą karabinu po stopach i

krzycząc:

- Nie podnosić przepasek! Kolana przycisnąć do piersi!

Co się stało, że aresztowano dzisiaj tak wielu ludzi? Nie wiedziałem jeszcze

wówczas o Amerykanach.

Zabrano mnie i poprowadzono przez kilka podwójnych drzwi. Delikatna ręka zerwała

z oczu przepaskę i znikła. Ujrzałem przed sobą niskiego mężczyznę w czarnym

kapturze z otworami na oczy. Na widok tej zjawy włosy zjeżyły mi się na głowie.

Przede mną stało krzesło z białym oparciem, takie, jakie miały dziewczęta w

mojej klasie w Isfahanie. Czarna postać nienaturalnym gestem głowy wskazała, że

powinienem na nim usiąść. Przez dłuższy czas oczy, ukryte za kapturem, pilnie mi

się przypatrywały. Panująca wokół cisza była nie do zniesienia. Powiedziałem:

- Przepraszam pana, ale...

Uderzył mnie w czoło tak silnie, że krzesło cofnęło się do tyłu. Było to

najbardziej bolesne uderzenie, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem. Oszołomiło

mnie i zarazem napełniło smutkiem. Zebrałem się w sobie.

Człowiek w kapturze odezwał się:

- Jesteś Pitt!

Wypowiedział moje nazwisko tak, jakby samo w sobie było powodem wstydu i hańby.

Prawdę powiedziawszy, byłem zadowolony, że zna moją tożsamość, ponieważ

wiedziałem, że będzie mi to potrzebne.

- Tak.

Znów uderzył mnie w to samo miejsce. Pomyślałem, że ko-

lejny taki cios może rozbić mi głowę. Chwyciłem ją oburącz i ukląkłem.

- Nie popełniłem żadnego przestępstwa. Dlaczego znęcacie

się nade mną?

Zbliżył się do mnie.

- Słuchaj, Pitt. Słuchaj uważnie. Sporo wiemy o tobie, lecz

chcemy wiedzieć nieco więcej. Jeżeli będziesz z nami współ

pracować, pozwolimy ci wyjechać do Anglii. Jeżeli nie, pozo

staniesz tutaj, dopóki się nie zdecydujesz albo nie umrzesz.

Dzisiejszej nocy pozwolę ci zastanowić się nad tym.

- Nie chcę jechać do Anglii.

Byłem tak obolały, że nawet ruch powietrza sprawiał mi ból. Czułem również, że

świat stanął na głowie i zwariował, że ten człowiek przede mną widzi

rzeczywistość zupełnie inaczej, że usiłuje wprowadzić mnie w błąd. Wstałem.

- I jeszcze coś, Pitt.

Mając teraz przepaskę na oczach, odwróciłem się w stronę, gdzie powinien być.

Coś zimnego i twardego dotknęło mojego czoła.

- Wiesz, co to jest?

- Nóż.

- Właśnie. Jeżeli choć na moment podniesiesz zasłonę na

oczach i spojrzysz na mnie, potnę twoje oczy.

Moja cela więzienna miała numer 381; znajdowała się na trzecim piętrze bloku

zwanego szpitalnym. Było tam duszno i nie miałem żadnej możliwości wyłączenia

światła. Kiedy waliłem w drzwi, wołając strażnika, ktoś przez metalowy otwór

krzyknął: „Nie wolno!" Nieco później przyszedł strażnik z zupą i chlebem na

kolację, lecz nie mogłem jeść. Czułem, że w każdej chwili mężczyzna w kapturze

może zjawić się w mojej celi. Dotychczas wydawało mi się, że chroniła mnie jakaś

niewidzialna tarcza, którą teraz przekłuto: byłem całkowicie zdany na łaskę

więzienia. Usiłowałem przemyśleć od początku do końca czekającą mnie rozmowę,

aby wyjść z niej obronną ręką, lecz zawsze pojawiało się coś, co budziło moje

wątpliwości. Z drzemki wyrwał mnie krzyk: „Czas na mycie przed mo-

dlitwą!" i przez okno, wysoko w murze, zobaczyłem niebo pełne gwiazd.

- Dlaczego?

- Nie wiem!

Uderzenie rozłościło mnie. Powiedziałem:

- Nie wiem, o co chodzi, panie śledczy, i nie będę wiedział,

jeżeli po każdym pytaniu będę bity. Nie widzę twojej twarzy,

nie znam twego nazwiska i nie wiem, w jakim mieście miesz

kasz. Zgodnie z konstytucją Republiki Islamskiej, przyjętą

w zeszłorocznym referendum, mam prawo skorzystać z habeas

corpus. Mam prawo wiedzieć, na podstawie jakich oskarżeń

zostałem pozbawiony wolności i jestem tyranizowany. I dlate

go nie mam panu nic do powiedzenia.

Stężałem w oczekiwaniu na cios, lecz nic podobnego nie nastąpiło. Mężczyzna w

kapturze powiedział:

- Jesteś Anglikiem!

- Czy to zbrodnia?

- Tak. Wszyscy Anglicy są szpiegami. Wracaj do celi. We

zwiemy cię i od początku do końca opowiesz nam swoją histo

rię, a potem wydalimy cię do Anglii.

- Nie chcę wracać do Anglii. Przez miłość do Alego, po

wiedz mi, co chcesz wiedzieć, a ja uczynię wszystko, aby

spełnić twoje żądania. Nie popełniłem żadnej zbrodni, a moje

sumienie jest czyste. Nigdy nie pracowałem w brytyjskiej służ

bie wywiadowczej. Nie znam ludzi, o których mówisz, McNee,

Carringtona i Majora. Od siedmiu lat nie byłem w Anglii, a od

tego czasu zmienił się rząd. Pani Thatcher była tylko ministrem

oświaty, nie była kimś ważnym. Nie ma takiej osoby jak John

Major: to nie jest angielskie nazwisko. Major to stopień woj

skowy, podobnie jak kapitan czy pułkownik. Ta osoba musi się

nazywać major John, a dopiero po tym następuje właściwe na

zwisko. Mnie nikt nie zna w Anglii. Sądzisz, że wymienią

mnie za Kasrawiego w Manchesterze lub chłopców w Dundee,

a ja cię zapewniam, że nie wymienią.

W końcu powiedział, o co chodzi:

- Gwałtu i morderstwa nie uważa się w Anglii za przestęp

stwo, lecz w tej społeczności tak.

!??(

l

- Jak dobrze wiesz, te fałszywe oskarżenia wymyślili ludzie

poprzedniego reżimu. Nie sądzę, aby rewolucja kontynuowała

przestępstwa bałwochwalców.

Posunąłem się za daleko; chciałem jednak poddać próbie jego cierpliwość i

intelekt, ponieważ te jego cechy były dla mnie tak samo tajemnicze jak jego

twarz i ciało i w mojej wyobraźni przybrały podobną formę i treść. Wyczułem, że

świat jest mu obcy, a on sam ulega zmiennym nastrojom. Oberwę od niego jeszcze

nieraz, zanim zorientuję się, jaki ma charakter oraz jakimi kieruje się

rozkazami. Gdyby uderzenia w usta, uszy i czoło były jedynie wyrazem jego

frustracji, należało czynić wszystko, aby nie wywoływać furii głęboko zranionej

osobowości. Pochodził z biedoty. Widziałem w nim niedoszłego alumna, wyrzuconego

z seminarium duchownego, skorumpowanego w latach siedemdziesiątych przez

sawakowców. Wykorzystany i wzgardzony przez Nadżafiego, był teraz u kresu sił.

Zebrałem się w sobie i po omacku usiłowałem dotrzeć do krzesła. W głębokiej

ciszy rozległy się głosy południowej modlitwy. Przypuszczałem, że pozwoli mi

teraz odejść. Usiłowałem wkraść się w jego łaski.

- Panie śledczy, niewątpliwie doznał pan cierpień w reżimie

niewiernych.

- Oczywiście.

- To dlaczego, na Boga, prześladuje pan swego towarzysza

niedoli?

Czułem, że stoi blisko mnie.

- My nie postępujemy jak szach, Pitt. My nie jesteśmy wy

moczkami jak szach. Nie dbamy o to, co mówi się o nas w Ang

lii i reszcie Europy. Nie interesuje nas przestrzeganie praw

człowieka i różne gadki na temat liberalizmu. Jeżeli szach zabił

setki, to, na Boga, my zabijemy tysiące. A teraz idź!

W tej beznadziejnej sytuacji zaświtała mi w głowie pewna myśl.

- Czy szach zmarł?

- Oczywiście. I smaży się w piekle!

Wiadomość ta wywołała we mnie nieopisany gniew.

J

- Jaka dziewczyna?

- Dziewczyna, którą zgwałciłeś i zabiłeś.

- Nikogo nie zgwałciłem, jak dobrze wiesz.

- Gdzie ona jest?

- Kto?

- Dziewczyna z Isfahanu.

- Która? Uczyłem całą klasę...

Zorientowałem się, że znowu posunąłem się za daleko.

Nasze spotkania nie odbywały się w ustalonym porządku: nie codziennie i nie co

tydzień, czasami w ciągu kolejnych trzech dni, potem następowała kilkudniowa

przerwa; nie zawsze rano, lecz czasami rano; nie zawsze je przerywano podczas

modlitw i nie zawsze kontynuowano.

W przeciwieństwie do przesłuchań rytm życia więziennego był niezmienny. Upłynęły

cztery tygodnie w Ewinie, zanim dokonałem pierwszego odkrycia, że reguły

rządzące światem przesłuchań różniły się zasadniczo od reguł życia w celi

więziennej. Jeżeli istniał tu pewien ustalony porządek, polegał on na tym, że

człowiek w kapturze nie wchodził do mojej celi, przebywał w bloku naprzeciwko

więziennego podwórca, który strażnicy nazywali ministerstwem, że mi nie zagraża

tutaj, gdzie mam czerwoną miskę i talerz, aluminiową łyżkę i podarty bawełniany

dywanik. Wiedziałem, że mogę powrócić do celi numer 381, usłyszeć, jak zamykają

się drzwi, położyć się na materacu, podciągnąć kolana do piersi i mieć pewność,

że chociaż przez chwilę nikt nie będzie mnie dotykał. Jednak to poczucie

pewności nie mogło być przesadnie duże. Odczuwany ból fizyczny, poczucie wstydu

i splugawienia, jakbym utracił władzę nad ciałem, stawały się coraz bardziej

obiektywne, jakbym sam doszedł do pewnej konstatacji: „Tak, dobrze, w porządku,

dosyć z cierpieniem, teraz odpocznę".

Rozkoszowałem się swoją prywatnością. Powściągliwość irańskiego społeczeństwa,

granicząca często z pruderią, która swego czasu wydawała mi się tak śmieszna,

teraz zaczynała w moich oczach symbolizować najwyższą cywilizację. Moja

samotność była całkowita. Strażnicy, zanim weszli do celi, anonsowali swoje

przybycie, krzycząc: „TWARZĄ DO ŚCIA-

NY!" albo „ZAKRYĆ OCZY!" Mogłem sam pójść pod prysznic lub do ubikacji, a

strażnik czekał na korytarzu. Nie widywałem innych więźniów.

Zaczynałem podnosić głowę i rozglądać się wokoło. Poprosiłem o możliwość

uprawiania ćwiczeń fizycznych na zewnątrz. Strażnik odburknął coś; jednakże

następnego dnia, całkiem nieoczekiwanie, przyniósł i zostawił w celi Koran z

komentarzem w języku perskim oraz katechizm imama, A Clarification ofQuestions.

- Powiedział pan, panie śledczy, że nie wyjawi mi swego

nazwiska. Może poda mi pan nazwisko, jakiego mogę używać

w rozmowie z panem?

- Pitt, ja nie mam nazwiska. Jego Świątobliwość uhonoro

wał mnie i moich braci w ministerstwie tytułem Nieznanego

Żołnierza w Służbie Pana Czasu.

- Pomogłoby mi, gdybym mógł zwracać się do pana po na

zwisku.

Czułem, że podchodzi bliżej. Był człowiekiem próżnym.

- Jakie dałbyś mi nazwisko?

Odpowiedziałem:

- Szahid. Mogę mówić do pana Szahid?

Słowo to znaczy męczennik. Zdałem sobie sprawę, że wybrałem to nazwisko,

ponieważ życzyłem mu męczeńskiej śmierci. Jednakże teraz, w jego odczuciu,

ponowne uderzenie mnie oznaczałoby, że wypiera się gotowości oddania życia.

- To nieważne.

Wręcz przeciwnie.

- Nie podnoś przepaski!

W mojej dłoni znalazła się kartka karbowanego papieru. Szepnął mi do ucha:

- Wiesz, co to jest?

Wyczuwałem zapach kleju i chemikaliów fotograficznych. Przesunąłem dłonią po

papierze. Nagle przyszedł mi na myśl obraz ogromnego gabinetu Farameha i jego

maszyna do cięcia papieru. Palcami wyczułem zarys koła, a w nim coś, co

przypominało tarczę oraz rozpostarte skrzydła orła.

197

- Nie, panie Szahid.

Była to Wielka Pieczęć Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Oczyma duszy

widziałem rząd dziewcząt w czarnych modlitewnych czadorach, siedzących na grubym

dywanie, a przed nimi pojemniki z klejem i góry pociętego papieru. Pomyślałem:

Składanie w amerykańskiej ambasadzie pociętych dokumentów nie wymaga większej

staranności i umiejętności niż tkanie dywanów. W tym wyraża się geniusz

duchownych: w ich pojęciu zacofanie kraju nie stanowi ujmy dla narodu, jak dla

szacha i Farameha, lecz swego rodzaju dogodność i szansę. Oto czego muszę się

nauczyć. Muszę być jak oni, jeżeli mam przeżyć ten koszmar".

Szahid chodził wokół mnie i podciągał przepaskę, stale opadającą z moich oczu.

Na papierze kserograficznym, pociętym na tysiące pasków i ponownie sklejonym,

udało mi się zobaczyć pieczęć Stanów Zjednoczonych i napis „Centralna Agencja

Wywiadowcza". Zesztywniałem.

- Opuścić przepaskę na oczy!

Z ulgą pogrążyłem się w ciemności. Szepnął mi do ucha:

- Kiedy zgarnęliśmy siatkę szpiegowską, oni usiłowali

zniszczyć wszelkie tajemnice, lecz nasi ludzie, bez reszty od

dani rewolucji, wszystkie je odtworzyli. Teraz każdą ze stron

zajmie się przez wiele tygodni czterech naszych funkcjonariu

szy. Wszystko o was wiemy! Wszystko!

- Nie mam nic wspólnego z siatką szpiegowską.

- Kłamiesz! Gdzie jest ten zatracony Farameh?

- Kto, panie Szahid?

- Jeżeli nie odpowiesz, Pitt, tak cię zbiję, że nigdy już nie

będziesz chodził.

- Chwileczkę! Nie wiem, gdzie on jest. Słyszałem niedaw

no w BBC, że...

- BBC kłamie!

- Nie mam innych informacji.

- Gdzie jest ta gnida?

- Nie wiem. Na miłość boską! Przestań!

Podszedł bliżej.

- Ósmego września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego

dziewiątego roku Farameh zamknął wyloty ulic prowadzących do placu Dżale i

sprowadził swoje śmigłowce. Przez trzy godziny słyszeliśmy tylko strzały i

warkot silników śmigłowców. W owym dniu zginęło pięćdziesiąt tysięcy ludzi i

przysięgliśmy, że pomścimy każdego z nich. Jeżeli powiesz nam, gdzie jest ten

padalec, dopadniemy go i wymierzymy sprawiedliwość.

- Według BBC generał Farameh jest w Europie.

- Wiesz, jaka kara grozi za cudzołóstwo?

- Tak. Lecz nie popełniłem cudzołóstwa. Małżeństwo nie

jest cudzołóstwem.

- Nie ożeniłeś się! Nie jesteś muzułmaninem!

- Panie Szahid, musi pan rozróżnić prawa uchwalone w Ira

nie przez rewolucję i prawa ustanowione przez monarchię.

- Prawa islamu obowiązują od momentu Objawienia i będą

obowiązywały do dnia Sądu Ostatecznego.

- Rzeczywiście. Stałem się muzułmaninem, odczytując

w obecności świadków wstęp do Koranu. Otrzymałem ślub po

wypowiedzeniu formuły: „Ja, John Pitt, biorę ciebie..."

- Jaki wniesiono posag?

- Ta kwestia jest nieistotna.

- Odpowiedz albo będziesz żałował.

- Druga strona zgodziła się, iż nie będzie żadnego posagu.

- Przed którym imamem?

- Nie było świadków.

- Małżeństwo jest więc nieważne, to rozpusta.

- Wręcz przeciwnie. Proszę sprawdzić w Clariflcation...

Jego Świątobliwości imama...

Była pełnia lata. W celi buszowały osy. Przestałem je zabijać, ponieważ było ich

za wiele i nie napadały na mnie.

Powoli zacząłem orientować się, według jakich zasad i jakimi metodami prowadzone

jest przeciwko mnie śledztwo. Nie przypuszczałem, aby Szahid miał jakiekolwiek

współczesne wykształcenie lub nawet najbardziej podstawowe, seminaryjne.

Niezwykle trudno było zrozumieć jego sposób rozumowania. Raz mówił o

niewybaczalnych zbrodniach szacha lub Fa-

199

rameha podczas jego dwudziestodniowych rządów, innym razem dawał do zrozumienia,

że jego strona popełniła o wiele większe zbrodnie. Chwalił się posiadaniem

informacji o losach przetrzymywanych pracowników amerykańskiej ambasady,

europejskich i amerykańskich zakładników w Bejrucie, a nawet o okolicznościach

podpalenia teherańskiego kina Abadan (w moim przekonaniu, była to prowokacja

sawakowców). Z uwielbieniem wymawiał nazwisko ajatollaha Nadżafiego, jednakże

przez cały ten czas popadał w depresję. Przeczucie ponurości jego nastroju,

rzutującego na ton naszych sesji, towarzyszyło mi już podczas wędrówki z celi

więziennej do pokoju przesłuchań, mieszczącego się na parterze.

Podejrzewałem, że obarczono go wykonaniem określonych zadań podczas prowadzenia

śledztwa i każde z nich uważano za jednakowo ważne. Przede wszystkim miał

przygotować materiały dla prokuratora władz rewolucji islamskiej do procesu

sądowego. Po każdej rozmowie dawał mi kartkę papieru i, stojąc za mną, dyktował,

co mam napisać. Kiedy przepaska na oczach podnosiła się, cały czas powtarzałem

sobie: „Nie odwracaj się! Nie patrz na niego!" Toczyliśmy dziecinne spory o

sformułowania. Pamiętam, że napisałem „wojskowy", podczas gdy on chciał, abym

napisał „wojskowo-ideologiczny". Usiłował zmieniać mój perski w język bezduszny,

nawiązujący do pewnej arabskiej tradycji niewłaściwego stosowania wyrazów.

Tendencję tę wyrażał nowy styl gazet reprezentujących poglądy ekstremistów

islamskich.

- Panie Szahid, myślałem, że w tym kraju dokonała się re

wolucja zwycięska. Dlaczego mam stale używać nazw w ro

dzaju: Jego Ekscelencja, Jego Wysokość, Jego Świątobliwość?

- Dokończ pisanie zeznania!

- Mam na myśli, panie Szahid, że te okropne tytuły były

charakterystyczne dla czasów despotyzmu Kadżarów i reżimu

bałwochwalców. Żyjemy w epoce islamu, dlaczego więc nie

mogę napisać po prostu: „Pan Nadżafi?"

- Właściwa forma zwracania się brzmi: Jego Ekscelencja,

wielki znak dany od Boga, pan Nadżafi, padający cień Boga!

Poddałem się. Byłem przekonany, że oskarżenia, jakie miał nadzieję przeciwko

mnie wysunąć, stawały się coraz łagodniej-

sze: morderstwo, gwałt, szpiegostwo, cudzołóstwo. Myślał nie- zbyt sprawnie i

bardzo często nielogicznie, trudno więc było przewidzieć, jakie pytanie zada w

następnej kolejności. Wstrę- tem napawała mnie jego obsesja erotyczna. Miałem

wątpliwo- ści, czy był żonaty i czy kiedykolwiek rozmawiał z kobietą poza

kręgiem rodzinnym. W każdym razie, jak wiedziałem dzięki lekturom w Rosyjskim

Ogrodzie i po przeczytaniu Cla- rification, aczkolwiek kara za pozamałżeńskie

związki seksualne nie jest łagodna, to również zasady postępowania dowodowego są

surowe.

- Panie Szahid, jeżeli będzie pan zadawał mi tego rodzaju

pytania, wniosę skargę do Jego Wysokości.

- One mają związek ze sprawą!

- Nie mam przyjaciółek w Anglii.

- Kłamiesz! W Anglii panuje wolna miłość.

- Naturalnie, pan tam był.

Uderzył mnie.

Wiedziałem teraz, że był w Londynie, chociaż nie powiedział mi o tym, i to nie

tylko dlatego, że nie darzył zagranicy żadnym zaufaniem, lecz dlatego, że

wiedział, iż jego obecność w Anglii musiała być odnotowana. Obawiał się, że

mógłbym się stąd wydostać i w brytyjskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych bądź

urzędzie imigracyjnym ustalić jego nazwisko. Już samo stwierdzenie: „obawia się

mnie", dodało mi otuchy. Jak mogłem się wyzbyć nadziei na przetrwanie, skoro

człowiek prowadzący śledztwo tego się właśnie najbardziej obawiał?

Wśród rozlicznych pytań o kobiety, miłość, małżeństwo i rytualne ablucje było

coś jeszcze, coś bardzo istotnego, dotyczącego reżimu, co - jak sądziłem - miało

wiele wspólnego z Faramehem. Wiedziałem, że mam odpowiedź na nurtujące go

pytanie oraz że dlatego właśnie nie wolno mi zaprzątać sobie głowy przeszłością,

aby się nie zdradzić. Podczas pierwszego pobytu w więzieniu widziałem mężczyzn

klęczących pod prysznicem, ze stopami okaleczonymi elektrycznymi prętami, i

zdawałem sobie w pełni sprawę, że takiego bólu nie zniosę. Z tego właśnie

powodu, będąc w celi, nie usiłowałem przygotowywać się do rozmów, jakie

prowadził ze mną śledczy, nie sporządzałem w pamięci kroniki moich przeżyć w

Iranie, nie

próbowałem przywoływać na pamięć uczuć towarzyszących mi w owym szczęśliwym roku

ani tamtej nocy w porcie w Bu-szehrze, kiedy zabrano mi żonę i dziecko, jak

również dziwnego spotkania z Ghawamem. Nie miałem niczego do ukrycia. Każde

wydarzenie, jakie towarzyszyło memu pobytowi w Iranie, cokolwiek w tym kraju

robiłem, nie miało żadnych znamion przestępstwa i z punktu widzenia śledztwa

było bez znaczenia. Szirin była po prostu jedną z moich uczennic, a Riaza-now

zwyczajnym znajomym, człowiekiem podłym według osądu i praw Republiki

Islamskiej, lecz nikim więcej. Jednakże w tym czasie pomiędzy śledczym a mną

pojawiła się nić wspólnego interesu, ponieważ także chciałem wiedzieć, jaki los

spotkał Farameha, i dlatego interesował mnie każdy okruch informacji, który

mógłby wskazać mi drogę do jego córki. Uniki Szahida doprowadzały mnie do

szaleństwa.

- Gdzie jest ten człowiek?

- Jaki człowiek?

- Oskarżony generał Farameh.

- Słyszałem w BBC, że jest w Londynie.

- BBC kłamie!

- Jak pan uważa.

- Gdzie on jest?

- Skąd mam wiedzieć? On jest moim wrogiem, a ja jego.

- Jest w Iraku z innymi rojalistycznymi żmijami!

- Po pierwsze, panie Szahid, jeżeli pan wie, gdzie on jest,

nie musi mnie pan pytać o miejsce jego pobytu. Po drugie, po

winien pan wiedzieć, że Farameh nie jest rojalistą. On nie jest

przeciwko niczemu. Nie ma poglądów i zasad oraz wobec ni

kogo nie jest lojalny, a na pewno nie wobec szacha. Interesuje

go wyłącznie posiadanie władzy.

Tak właśnie sformułowałem swoją wypowiedź. Mimo to obruszył się.

- Czy ta kobieta jest z nim?

- Która kobieta?

- Ta dziwka.

- Nie znam takiej osoby.

- Ta kobieta, którą nazywasz swoją żoną.

- Niemożliwe.

- Gdzie ona jest?

- Mówiłem, że nie wiem.

- Pitt, wiesz, co to są kable?

- Słyszałem o nich od ludzi poprzedniego reżimu.

- Dobrze.

Nie dawałem już wiary jego opowieściom o wydarzeniach w amerykańskiej

ambasadzie. Sądziłem natomiast, że korzysta z zawartości innego dossier,

pochodzącego być może z okresu cesarstwa, dla którego żywił pełen obaw respekt;

i że nawet pytania o bardzo ogólnym charakterze, które mi zadawał, mogły

stanowić groźbę ujawnienia tajemnic tego dossier. Spisywałem swoje zeznania na

kartce poliniowanego papieru z nadrukiem Ministerstwa Informacji. Pewnego dnia

poczułem, że mam przed sobą inny papier, i kiedy udało mi się rzucić nań okiem,

zauważyłem kartkę z nadrukiem „Urząd Prezesa Rady Ministrów, SAWAK".

- Jak śmiesz porównywać Jego Świątobliwość z szachem

i naszą służbę z Sawakiem!

- Nie porównywałem Jego Świątobliwości z szachem.

Mówiłem jedynie, panie Szahid, że w porównaniu z tym, co

wy robicie, szach i Sawak są jak lilie.

- Oczywiście. Gdzie jest ta kobieta?

- Panie Szahid, już mówiłem, że nie wiem. W tysiąc dzie

więćset siedemdziesiątym piątym roku rozwiodłem się z nią

zgodnie z arabską formułą. Od tego czasu nie widziałem jej

i nic o niej nie słyszałem.

- A dziecko?

Pochyliłem głowę. Powiedziałem w duchu: „Jeżeli to twoja sprawka, madame Bibi, i

przeklętych sawakowców, to jeśli wyjdę cało z tej opresji, przysięgam na Boga,

pomszczę zdradę".

- Ona zabrała dziecko.

- Ukradła twoje dziecko?

- Nie, dziecko nadal było przy piersi. Musisz to zrozumieć,

zlitowałem się nad nimi.

- Porzuciłeś dziecko?

- Tak.

- Zapisz to.

-

-

i

- Pitt, jeżeli powiesz nam, gdzie jest ta kobieta, i jeżeli ona

potwierdzi twoje zeznania, będziesz wolny.

- Na miłość boską, nie wiem, gdzie ona jest.

- A gdybyś wystąpił w telewizji?

Serce skoczyło mi do gardła, lecz opanowałem się. Myśl ta przyszła mi do głowy w

celi więziennej, lecz szybko ją odrzuciłem.

- Mam obwieścić światu, że prowadzę spór z moją żoną

i jej ojcem! Czy to takie interesujące?

Szahid wycofał się.

- Jak często uprawiałeś niedozwolone stosunki z mężczy

znami?

- Nigdy, panie Szahid.

- Pomyśl! Kiedy byłeś chłopcem, w Isfahanie!

- Nigdy.

- Pitt, znowu kłamiesz. Mamy dowody.

- Proszę mi okazać te dowody, abym mógł się bronić.

- Dlaczego? Będziesz jedynie kłamał.

Ten przeklęty muzyk, jak on się nazywał? Albo ten odźwierny, którego zawsze

bolały zęby?

Poddawanie się ciosom, bez jakiejkolwiek możliwości obrony, niszczy ludzką

osobowość. Mam na myśli sytuację, kiedy więzień może doznawać udręki tak

wielkiej, że błaga o śmierć i wyje z bólu nie dlatego, że ktoś go w końcu

wysłucha, lecz dlatego, że krzyk bólu może przynieść mu śmierć; lub kiedy w

przerwach między torturami oprawca popija herbatę, a więzień, prowadzony z

zasłoniętymi oczami do celi, zastanawia się, w jaki sposób odebrać sobie życie.

Takie myśli stanowiły najgłębszą tajemnicę mej duszy, zostawiając jakieś strzępy

mojej tożsamości: jakieś okno w umywalni, igły, przynoszone raz w miesiącu

więźniom do celi, żeby mogli naprawić odzież, metalowa łyżka, którą co wieczór

uderzało się o rury kaloryferów. W tym znajdowałem pewne ukojenie, jakie

alkoholik znajduje w butelce, a narkoman w heroinie.

Nawet w kazamatach ministerstwa, gdzie byłem torturowany, nie traciłem

całkowicie świadomości. Czasami, podczas przerw, kiedy moi prześladowcy pili

herbatę bądź jedli lunch

f'? K

lub kiedy zadawane ciosy nie odnosiły żadnych skutków, myślałem sobie: „Dlaczego

torturują? Co ich tak przeraża i popędza? Czy w końcu zaczęła się wojna?"

Wówczas z całej siły wykrzyczałbym z siebie: „Tak, torturujcie, znęcajcie się!

Niech was szlag trafi, kocmołuchy!"

Przeklinałem Szirin, bo nic mi nie powiedziała i dlatego niczego nie mogli się

ode mnie dowiedzieć. Przeklinałem ją, bo nie ufała mi, nie powierzyła żadnej

tajemnicy, abym niczego nie mógł im teraz powiedzieć. Złorzeczyłem jej, bo nie

mogłem jej odszukać, nie mogłem ich skłonić, aby przestali mnie bić i żeby to

ona, zamiast mnie, doznawała tych tortur. Złorzeczyłem jej, bo wiedziała, co

mnie czeka, a mimo to wyszła za mnie za mąż. Przeklinałem ją, bo ocaliła mi

życie.

- Co? Powiedz na ucho.

Spróbowałem.

- Nie słyszę ciebie.

Spróbowałem jeszcze raz.

- Gdzie jest naszyjnik?

Nie wiem. Nic nie wiem.

Znalazłem się na rozciągniętej bawełnianej macie, pomiędzy dwoma rzędami

brodatych mężczyzn w piżamach. Za nimi, na gumowych hakach wisiały koszule i

kurtki. Byli wyraźnie zawstydzeni. Jakbym każdego z nich zastał przy jakimś

upokarzającym, intymnym zajęciu, jak cerowanie lub pranie bielizny. Kucnąłem pod

drzwiami.

Mężczyźni odsunęli się ode mnie.

- Kto to jest?

- Bóg jeden wie. Dlaczego go nie zapytasz?

- Wygląda na obcokrajowca.

- Może Turek.

- Witam panów. Jestem John Pitt. Byłoby mi miło przed

stawić się panom w okolicznościach o wiele dla nas pomyśl-

niejszych.

- Co powiedział?

- Skąd mogę wiedzieć? Czy on mówi po turecku albo po

persku?

- Przyjaciele, to Rosjanin! Kiedyś poznałem jednego w Ar

menii.

- To zagraniczny szpieg. Był torturowany, biedak.

- Nie, to ktoś inny. Nazywał się Pitt, biedny facet. To był

Rosjanin.

- WITAJCIE, PANOWIE. JESTEM PITT, ANGIELSKI

SZPIEG!

Mężczyźni stanęli pod ścianą. Drzwi uderzyły mnie w plecy. Odsunąłem się.

Kuśtykając, wszedł mężczyzna z długimi wąsami i zamknięto za nim drzwi.

Pozostali mężczyźni odprężyli się; nowo przybyły, aczkolwiek sam w nie

najlepszym stanie, rozładował napięcie.

- Kim jest ten piękniś?

- Sądzimy, że to Pitt. Zagraniczny szpieg.

Mężczyzna usiadł na składanym łóżku. Ukląkł przed nim mały chłopiec z kubkiem

wody i grudką cukru, którą tamten zaczął kruszyć w zębach. Wracał z

przesłuchania, był całkowicie oszołomiony. Zapytał po angielsku:

- Jak się miewa Dot?

W naszej celi wystarczało miejsca przy ścianie jedynie do siedzenia dla ośmiu

mężczyzn lub dla siedmiu i chłopca. Myśl o spaniu w tych warunkach budziła

przerażenie. Powiedziałem po persku:

- Parę lat minęło już od czasu, kiedy twój sługa miał za

szczyt pracować dla profesor Spencer, która wówczas wyda

wała się cieszyć dobrym zdrowiem.

Mężczyzna zignorował mnie. Kontynuował w języku perskim:

- Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania z nią. Było to

w Isfahanie, za panowania szacha. Pewnego czwartkowego

wieczoru spędzałem beztrosko czas z przyjaciółmi w barze ho

telu Irantour. Był tam także Sijawusz, sławny malarz, opój,

narkoman, uwodziciel dziewcząt, który opowiadał historyjki

o San Francisco, mimo że nie wychylił nosa poza Sedde. Nagle

I

w barze zjawiła się, jakby wyrosła spod ziemi, panna Dot. W barze Irantouru!

Ostatniej nocy śniłem o aniele, który kołatał do drzwi

winiarni, I stanął przy mnie z pucharem wypalonym z prochów

Adama.

Była odziana w męski strój, cała pokryta pyłem. Miała białe szaty, białe włosy i

białe ręce. Cała była w bieli, tylko usta miała rubinowe, a oczy płonące.

Przyszła z Maszhadu pieszo, starym szlakiem pielgrzymów wiodącym przez Szach

Abbas. Trzydzieści trzy dni w drodze; prowadziła wielbłądzice, za towarzysza

mając tylko Hadża Alego Borudżerdiego, który kiedyś odbył tę podróż na plecach

dziadka w czasach szacha Ahmada, a teraz, pociągając ją za rękaw, wołał: „Odejdź

stąd, jaśnie pani, odejdź, odejdź!".

Milczeliśmy. Nikt nie ośmielił się dotknąć swojej szklanki. Rozejrzała się po

lokalu i utkwiła we mnie wzrok. Powiedziała głosem czystym jak kryształ, tak

głośno, że usłyszał każdy: „Wiesz, Abbas Chan, że poza piciem piwa i wypluwaniem

pestek z melona, coś jeszcze istnieje w życiu?". Podeszła i stanęła nade mną.

Hadż Ali przyniósł jej szklankę wody. Wypiła dwa łyki i postawiła ją na barze.

Potem spytała: „Czyj to jest drink?" „Może być pani, madame Espencer".

Dlaczego? Lepiej niech pan to wypije. Potem może pan łaskawie pójść i

powiedzieć Jego Ekscelencji konsulowi generalnemu, że ta zadręczana dziewczyna

nie żyje!".

Tłukłem pięścią o drzwi więziennej celi.

- Biedny człowiek, jego serce tęskni za krajem ojczystym.

- Niesłusznie! Nasze serca tęsknią za izolatką.

- Dlaczego?

Wstydziłem się swojej egzaltacji. Zauważyłem, że we wspólnych celach więzień nie

powinien zdradzać swoich potrzeb emocjonalnych, nie może ich bowiem zaspokoić;

tkwić będą w nim do końca życia. Powróciłem do składanego łóżka. Zacząłem

deklamować:

Z obawy przed bólem rozłąki Stronie od zażyłości.

- Dlaczego?

Opowiadający patrzył na mnie. Jego oczy wydawały się mówić: „Angliku, niezły z

ciebie szpieg, gdybym choć na chwilę mógł zedrzeć z ciebie maskę". Po chwili

rzekł:

- Mój znajomy, wybitny człowiek pióra, powiedział mi

swego czasu, w tym właśnie budynku, w okresie panowania

dawnego reżimu: „Wielką dolegliwością więzienia jest pozba

wienie człowieka wolności, przez co rozumiem oddalenie od

rodziny i to, że nie zaznaje on radości istnienia, że musi znosić

kopniaki straży więziennej i jest przedmiotem szczególnego

zainteresowania Jego Wysokości Kabla. Ach, człowiek, czy

chce, czy też nie, w końcu poddaje się tym duchowym katu

szom, jest to bowiem cena, jaką płaci za status więźnia. Naj

większe cierpienie i największą niedolę w życiu więźnia stano

wi to, że nawet w tej najmniejszej społeczności nie jest on wol

ny". Dzieje się tak dlatego, że każdy dzień spędzony przez

niego w więzieniu jest taki sam. Wraz z przebywającymi tu

ludźmi - rozpostarł ramiona, wskazując siebie i pozostałych -

stanowi on pewną całość, nawet jeżeli psychicznie i moralnie

nic go z nimi nie łączy, wciąż musi z nimi być, wspólnie

spożywać posiłki, reagować na ich ludzkie odruchy, żyć

z nimi. Wkrótce to monotonne życie nuży cię, zanudza na

śmierć i będziesz miał jedno tylko życzenie: aby, wstając rano

i otwierając oczy, zobaczyć coś innego niż tylko szary, połata

ny habit Mohadżeraniego. Bo inaczej, podczas posiłków, lu

dzie bardziej od ciebie nieszczęśliwi i połamani będą rzucać

się najedzenie niczym wygłodzone zwierzęta, a tobie nie star

czy odwagi, aby powiedzieć: „Czy byłby pan łaskaw jeść nieco

wolniej?" Mogą nadejść chwile, kiedy podczas dnia pogrążysz

się w melancholijnym marzeniu, a sąsiad, zadowolony z obrzy

dliwego dowcipu, jaki właśnie opowiada, da ci łokciem kuk

sańca, abyś uważnie posłuchał. Albo kiedy przymykasz oczy,

przechodząc w myślach przez zakratowane okno, by spojrzeć

z wysokości na śnieg i góry, kiedy dociera i zanika poruszająca

cię do głębi subtelna melodia, albo kiedy rozpościerasz przed

U.

u

sobą panoramę ośnieżonych gór lub usiłujesz uchwycić ów wpadający ci w ucho

wątek przejmującej melodii - ktoś wybucha kretyńskim śmiechem, szarpiąc twoje

nerwy, a ty musisz tego słuchać. Ta poniżająca małostkowość osacza cię w każdej

niemal chwili, a wspomnienia o niej lata całe tkwią, niczym drzazgi, w twojej

pamięci i modlisz się, aby ogień poraził ziemię lub Saddam zgotował nam los

mieszkańców Hiroszimy, żebyśmy nie musieli tych upokorzeń przeżywać bez końca.

Spojrzał na mnie z nienawiścią.

- Wręcz przeciwnie, panie - powiedziałem. - Przyjęcie

mnie do tego towarzystwa poczytuję sobie za zaszczyt. Choćby

dlatego, że pańskie opowiadanie przywołało na pamięć moje

pierwsze spotkanie z panną Spencer.

- Oczywiście - odparł i lekko zadrżał.

- Chociaż miałem szczęście przeżyć wiele lat w Iranie, je

stem właściwie dzieckiem Anglii, miasta Hull...

- Syn Hull!

W języku arabskim mogło to oznaczać: „Ten Straszny" lub „Sfinks". Mężczyźni

spojrzeli na mnie z uśmiechem, zachwyceni moją lingwistyczną wiedzą.

- ...w północnej Anglii. Przypominam sobie dzień - mia

łem wówczas może pięć, sześć lat - w którym panna Spencer

wtargnęła do naszego domu bez zapowiedzi, jakby była właści

cielką tej posesji (co, o ile się orientuję, wziąwszy pod uwagę

stosunki feudalne, panujące nadal w pewnych kręgach brytyj

skich, nie było czymś tak bardzo nienaturalnym). Powiedziała,

że właśnie składała wizytę bratu, który ma posiadłość tuż za

miastem. Przyniosła mi kilka książek: gramatykę języka per

skiego, której oczywiście była autorką, i o ile dobrze pamiętam

Dywan Hafeza. Powiedziała, że właśnie przechodziła obok.

Moja matka poczuła się bardzo dotknięta.

- O tak.

Nawet jak na irańskie warunki, był to człowiek powszechnie znany.

- Dlaczego?

- No cóż, sądzę, że twoja matka pochodziła z klasy pra

cującej. A panna Dot jest stryjeczną siostrą królowej.

- Nie sądzę, panie, aby to pokrewieństwo było tak bliskie.

Zareagował na moją wypowiedź uniesieniem rąk. Obrócił się ku pozostałym.

- Muszą panowie wiedzieć, że panna Dot Espencer jest wy

soką damą niezwykłej urody, szalenie inteligentną, o silnej

woli i ujmującym prostotą sposobie bycia.

- Szkoda! - powiedział ktoś.

- Pasjonuje cię stawianie hipotez?

- Nie, panie. :

- Ale przez chwilę wyobraź sobie, że tamtego dnia pan

na Dot nie przyszłaby do was, zmyliła adres albo ty byłbyś

w szkole...

- Z całym szacunkiem, panie, lecz to jest gadanie dla same

go gadania.

- Jesteśmy w więzieniu, a takie rozmowy łagodzą nasz ból.

Czy mogę przedstawić siebie i moich towarzyszy? Jestem Ba-

harmast, notoryczny komunista, pijak i homoseksualista. Ten

gentleman to mój przyjaciel, pan Mohadżerani...

- Fanatyk religijny, proszę pana - dopowiedział wskazany.

Miał zabandażowane nogi, z wielkim trudem usiłował wstać,

lecz po chwili zrezygnował, darząc nas najsłodszym z uśmie

chów.

- I pan doktor Enajatollah...

- Także komunista, panie Pitt, ale nie homoseksualista. -

Wywołało to gromki wybuch śmiechu, jakby był to znakomity

dowcip.

- I wielki Ali Razawi.

- Jestem, proszę pana, złodziejem i paserem.

- I wreszcie pieszczoch naszej ferajny, Mały Ali, handlarz

narkotyków.

Chłopiec, który nie mógł mieć więcej niż dziesięć, jedenaście lat, skoczył na

nogi i z pewnym wahaniem, ostrożnie, potrząsnął moją ręką.

- Znajomość z panami poczytuję sobie za wielkie szczęście.

- Mógłbyś łaskawie przedstawić się i opowiedzieć swoją

historię?

- Czemu nie? Jak już powiedziałem, nazywam się John Pitt,

jestem dzieckiem Anglii, pochodzę ze stanu niskiego i ubogie

go. Jednak pod wpływem panny Spencer oraz innych osób za-

cząłem studiować język perski i przed kilkoma laty przybyłem do Isfahanu. I w

tym sławnym mieście, gdzie tchnienie rajskich aniołów wypełnia powietrze,

pewnego dnia smak pilawu o zapachu berberysu nawrócił mnie na islam...

- Niech cię Bóg błogosławi!

- Gratulacje!

- Być może, panie John, berberysowy pilaw został specjal

nie dla pana przygotowany.

Pan Mohadżerani wychodził z siebie.

- Panie John, panie John: •. ?? •

Miłość to szczególny stan ducha.

Miłość to astrolabium boskich tajemnic.

Czy miłość twoja jest ze świata tego, czy też przyszłego,

Ostatecznie przywieść ma ciebie do Boga!

- Drogi panie Mohadżerani, nie jestem pewien, czy nasz

gość pała entuzjazmem do życia wiecznego.

- Dlaczego?

- Mój drogi, proszę.

Pan Mohadżerani przygryzł wargi. Baharmast patrzył na mnie. Wyczułem, że

dopatrzył się czegoś w mojej autobiografii. Aby zmienić temat rozmowy, wyjął

zmiętą paczkę papierosów Ushnu.

- Chcesz zapalić? Przyniosą świeczkę, to przypalisz.

Widok papierosa zawsze sprawiał mi przykrość. Przyłoży

łem rękę do serca.

- My tutaj różnimy się stosunkiem do palenia papierosów.

Z jednej strony, papieros dostarcza niewątpliwej przyjemno

ści. Kto kiedykolwiek widział palacza utrudzonego paleniem?

Z drugiej zaś strony, palenie osłabia człowieka uwięzionego,

pozbawia go ambicji i rozleniwia, sprawia, że jedynym jego

celem jest zdobycie papierosów; czyni go uległym wobec

współwięźniów i strażników, skłania do kradzieży lub popeł

niania innych, niecnych i niewłaściwych czynów. Jestem przy

wódcą partii palaczy, pan Mohadżerani stoi na czele przeciwni

ków palenia. Trwamy w nieustannym konflikcie.

Pan Mohadżerani uśmiechnął się. Sufit naszej celi był brą-

zowy od tytoniowego dymu, wydmuchanego przez więźniów dwóch dynastii.

Pomyślałem: „Ich obecny spór dotyczy rzeczywistych przekonań, ale tutaj

przybiera postać dyskusji o paleniu tytoniu". Zrozumiałem, że był to żart celowy

i nieco ciężki, który zapewniał jednak spokój w więziennej celi. Muszę, podobnie

jak ci mężczyźni, nauczyć się cywilizowanych form życia więziennego i walki z

monotonią.

- Mary Ali!

- Tak, Wasza Dostojność?

- Zrób mi, proszę, tę przyjemność, i podejdź tutaj.

Wahał się. Nie sądzę, aby kiedykolwiek przedtem widział Europejczyka.

- Czy masz mohrel - Mokre nie ma odpowiednika w języ

ku angielskim: jest to mały, ośmiokątny podgłówek, zrobiony

ze sprasowanego piasku z pola bitwy pod Kerbelą, który męż

czyźni, modląc się, dotykają czołem.

- Oczywiście.

- Daj mi go, proszę.

Za pomocą kamienia napisałem na ścianie pewien wyraz.

- Możesz to przeczytać, drogi Ali?

- Oczywiście. „Bóg"!

- A to?

- „Hosejn"!

- A to?

Zawstydzony, pochylił głowę.

- Nie smuć się, za parę tygodni będziesz czytał lepiej niż

pan Mohadżerani.

Gentleman zerknął na Quintessence ofEloąuence.

- Pan nas zawstydził, John. A także pewnego Anglika!

- Algebra i geometria nie są moją najmocniejszą stroną.

- Panie doktorze Enajatollah!

Był to łysy, niezwykle ruchliwy mężczyzna o cerze określanej w Iranie jako

drzewo judaszowe lub purpura.

- Na miły Bóg. Jestem zbyt zajęty swoimi propozycjami

dla ajatollaha Nadżafiego.

Nigdy nie miałem zbyt wielu towarzyszy i z początku moje życie więzienne było

wręcz nie do zniesienia. Jeszcze niedawno byłem szczęśliwy na swój więzienny

sposób: po południu,

i

po powrocie z ministerstwa, kiedy minął szok i wstyd z powodu upokarzających

przesłuchań, czułem, że nic już nie zagraża memu osobistemu życiu. Teraz nie

doznawałem już tego poczucia bezpieczeństwa. Nie dlatego, że byłem bez przerwy

obserwowany, zwłaszcza przez małego chłopca, lecz dlatego, że moje myśli i lęki

były wystawione niejako na widok publiczny i dostępne wszystkim. W miarę jak

przyzwyczajałem się do grupowego życia w więziennej celi, zaczynałem pojmować

zasady wzajemnej uprzejmości i stawałem się coraz bardziej, według określenia

pana Baharmasta, istotą społeczną.

Jego osobowość odciskała piętno na naszych wzajemnych stosunkach. Wiele

problemów znalazło się nieuchronnie poza jakąkolwiek dyskusją: oczywiście

kobiety (z wyjątkiem panny Spencer, która prócz płci i związanych z tym

komplikacji życiowych sama w sobie stanowiła szczególną kategorię

człowieczeństwa), upływający czas i nasze sprawy karne, ponieważ ministerstwo

miało zwyczaj instalowania w każdej celi kapusiów nazywanych w Ewinie antenami

nadawczymi. Nie rozmawialiśmy też o tym, co zaszło lub nie zaszło na oddziale

przesłuchań. (Mieliśmy zwyczaj wstawać, kiedy współwięźnia wzywano na

przesłuchania, odprowadzać go do drzwi i ściskać mu dłoń. Po powrocie nie

zamienialiśmy ani jednego słowa, proponując jedynie wodę do picia i cukier).

Rozmawialiśmy natomiast bez przerwy o wojnie, kosztach utrzymania i literaturze.

Jeśli idzie o tę ostatnią, ja broniłem New Verse, pan Ba-harmast był natomiast

orędownikiem szkoły tradycyjnej. Często dyskutowaliśmy na temat nikczemności

Anglików, naiwności Amerykanów i nieuleczalnej głupoty Rosjan.

Wśród moich współwięźniów byli inżynierowie i technicy, w związku z czym

dowiedziałem się wielu nowych rzeczy. Enajatollah, jako urbanista, opracowywał

dla ajatollaha Nadżafiego projekt odbudowy Południa po wyzwoleniu tego regionu.

Uważał, że w Ewinie marnują się wielkie talenty, które w czasach kryzysowych

mogłyby służyć narodowi. Mohadżerani, który był drukarzem, i to nieźle

zarabiającym, oraz założycielem instytutu wydawniczego w Maszhadzie nazwanego

Hosejnije, zamkniętego później przez Sawak, opowiedział mi o nowych technikach,

umożliwiających gromadzenie tek-

stów książek w komputerach i przekazywanie ich liniami telefonicznymi do domów i

szkół. Zastanawialiśmy się, czy był to postęp w stosunku do obecnego systemu

drukowania i dystrybucji książek. Był zagorzałym przeciwnikiem doktryny

nieomylności imama, znanej jako Regencja Najwyższego Prawnika.

- Oczekiwałem, że pan, panie Mohadżerani, jako pobożny

i wierzący muzułmanin, będzie entuzjastą Republiki Islam

skiej. Słyszałem, że od czasów szacha Abbasa ludziom w tur

banach nie żyło się w Isfahanie tak dobrze jak teraz. I że dlate

go najlepsi młodzi ludzie wybierają stan duchowny. Szkoły

techniczne świecą pustkami, natomiast seminaria duchowne

pękają w szwach. Język angielski zapomniany jest w całym

kraju. Nawet tutejsi strażnicy gadają po arabsku!

- Czy o to właśnie chodziło? Intrygowały mnie pojawiające

się pogłoski. Drogi Johnie, gdyby Święty Prorok (pokój Mu!)

przyszedł do nas i posłuchał, jakie znaczenie nadaje się jego

Dobrej Księdze, łzy zalałyby jego nieskalane policzki!

- Jednakże, panie Mohadżerani, duchowni organizują obro

nę przeciwko Saddamowi na południu kraju, w Chorramszahr

i Abadanie, podczas gdy my gnijemy tutaj w więzieniu.

Mohadżerani westchnął.

- Zna pan wydarzenia towarzyszące rewolucji konstytucyj

nej pod koniec epoki Kadżarów?

- Oczywiście.

- Pamięta pan, że duchowni brali aktywny udział w rewolu

cji i działalności parlamentu. Krótko mówiąc, aktywność du

chownych stała się tak nieznośna i uciążliwa, że ludzie mieli

ich absolutnie dosyć. Kiedy Reza Chan podniósł kij na mod

lącego się przywódcę duchowego w meczecie w Ghom, nikt

nie ujął się za biednym sługą bożym. Obawiam się, panie John,

że ta rewolucja sprawi, iż kraj będzie znużony i zniechęcony

prawdziwą religią.

- No, no, mój drogi - ostrzegał Baharmast. - Nie podniecaj

się.

- Miałem kiedyś zaszczyt - powiedziałem - być tak blisko

Jego Ekscelencji imama jak ty i ja i wsłuchiwać się w jego ak

samitny głos.

Mężczyźni zamarli. Baharmast przymknął oczy.

- Było to w Teheranie - kontynuowałem - w Dniach Boga,

dwunastego bahmana tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego

roku, w dniu, kiedy imam przyleciał samolotem z Francji.

W owych dniach zawsze byłem na ulicy, czasami na uniwersy

tecie, czasami w Azadi, to tu, to tam, nie ze względu na zainte

resowania polityczne, lecz dlatego, że nie miałem gdzie miesz

kać. Miasto pełne było pogłosek, że samolot opuścił już Paryż,

zbliżał się do Teheranu i wylądował w Mehrabad. Wybrałem

się do Beheszt Zahra, gdzie zazwyczaj przeglądałem listy mę

czenników. Z placu Artylerii szedłem pieszo, ale przejeż

dżające autobusy zabierały bezpłatnie każdego chętnego. Lu

dzie wydawali się zdezorientowani i sceptyczni, stanowili tłum

miotany bardzo złożonymi uczuciami. Żołnierze na skrzyżowa

niach dróg gapili się gdzieś przed siebie lub uśmiechali się nie

śmiało. Wkrótce drogi zostały całkowicie zatłoczone. Nigdy

w życiu nie widziałem takich tłumów...

- Podobnie jak w Teherańskim Raju, kiedy występowała

wielka Mahwasz...

- Wstydź się, panie!

- Panie Baharmast! Proszę pozwolić naszemu gościowi

kontynuować.

- ...mężczyzn i kobiet z dziećmi na ramionach. Wysiadłem

z autobusu i ruszyłem dalej pieszo. Na cmentarzu była wolna

przestrzeń, na której usiłował wylądować wojskowy śmigło

wiec. Ludzie rozpierzchli się w różnych kierunkach, ponieważ

słyszeli o załogach śmigłowców zabijających ludzi na placu

Dżale. Wirniki helikoptera wznosiły tumany kurzu i piasku,

pochylały drzewka ku ziemi i zdmuchiwały płatki z krzewów

róż. Potem maszyna z hukiem usiadła na ziemi, silnik został

wyłączony, drzwi się otworzyły i wyszedł kapitan. Zdjął kra

wat i trzymał czapkę w rękach. Słyszałem, jak mówił policjan

tom, że śmigłowiec jest w służbie Jego Świątobliwości i rewo

lucji i musi być chroniony, a od głównej bramy coraz donośniej

słychać było ogłuszający wrzask: „Imam przybył! Imam jest

tutaj!".

Tłum nacierał do przodu, potem cofał się, kołysał jak dąb w zimie pod wpływem

wichury. Ludzie ogarnięci strachem

i szaleństwem wrzeszczeli i piszczeli. Był to najdziwniejszy widok w moim pełnym

przygód życiu. I wtedy, ponad głowami ludzi, ujrzałem samochód: dużą, białą

zagraniczną limuzynę. Przypuszczam, że był to mercedes. Sunął w naszą stronę

powoli, dostojnie jak kondukt pogrzebowy. Dopiero później zobaczyłem, że

limuzynę imama niesie na ramionach trzydziestu, czterdziestu młodych ludzi.

Powoli i ostrożnie, niczym szklane naczynie, postawili ją na ziemi przed

śmigłowcem. Imam wyszedł z niej, przytrzymując poły swojej szaty. W tym

wszechogarniającym wrzasku nie okazał żadnego zdziwienia, kiedy pilot śmigłowca,

podając mu rękę, pomógł wejść na pokład maszyny. Za nim podążał jego syn, Hadż

Ahmad, i dwóch innych gentlemanów.

Nacierający tłum przygniótł mnie do rozpalonej blachy śmigłowca. Zobaczyłem, jak

kapitan, uklęknąwszy przed Hadż Ahmadem, coś do niego mówił. Co prawda nie mogę

przypomnieć sobie dokładnie słów, ale ich sens był mniej więcej taki: jeżeli

włączę silnik, płaty wirnika potną ludzi na kawałki, a na tej zamkniętej

przestrzeni maszyna nie będzie mogła wystartować. Imam spojrzał i zapytał:

Jakiś kłopot?" Potem rzekł do kapitana: „Zaufaj Bogu. Nic nikomu się nie

stanie".

Kapitan zszedł po schodkach i położył się przed śmigłowcem. Policjanci

krzyknęli: „Położyć się na ziemi!" Nagle włączono silnik i tłum cofnął się, a

kapitan wszedł do środka. Maszyna uniosła się w powietrze na wysokość kilku

metrów, lecz młodzi ludzie kurczowo uczepili się kół i opadła na ziemię.

Ponieważ drzwi śmigłowca były otwarte, widziałem z bliska twarz imama. Jego

wzrok wyrażał całkowitą obojętność. Jestem pewien, że nigdy nie siedział w

helikopterze, podobnie jak nigdy nie otaczał go trzymilionowy tłum. Przypominał

człowieka, który w ciągu wielu lat pozbył się wszelkich obaw i przestał się

czemukolwiek dziwić. Śmigłowiec ponownie się poderwał, silnik zawył, maszyna

wyrównała poziom lotu. Chłopcy odpadli od helikoptera niczym liście z drzew.

Śmigłowiec odleciał w stronę cmentarza męczenników, a tłum podążył za nim. Imam

wygłosił tam przemówienie, którego treść znacie.

- Panie John, mogę zadać panu pytanie?

; - Najpierw wypowiedz zdanie, Mały Ali. Potem zadaj py?

tanie. «

- Melony z Gorgab są bardzo słodkie.

- Znakomicie! Jesteś pojętnym uczniem, Mały Ali.

- Pan jest po prostu uprzejmy. Czy mogę zadać pytanie?

: - Jestem do twoich usług.

- Ludzie mówią, że Anglia jest sprawcą wszelkich knowań

w świecie.

- Tak mówią w Iranie.

- Oraz że Chomejni jest agentem Wielkiej Brytanii.

- Jestem pewien, że nie jest to prawda.

Spojrzał na mnie tak, jak to zwykli czynić Irańczycy, jakby chciał powiedzieć:

możesz mówić wszystko, co sprawia ci przyjemność, choćby to było najbardziej

niedorzeczne i kłamliwe.

- Jeżeli Anglia jest sprawcą wszelkich knowań, czy mogę

zapytać, w jakiego rodzaju knowaniach pan bierze obecnie

udział?

- Mały Ali! - Teraz interweniował Baharmast. - Jest to py

tanie grubiańskie.

Podniosłem rękę na znak, że chcę odpowiedzieć.

- To nie ma znaczenia, Abbas Chan. Moja odpowiedź jest

prosta: uczestniczę w knowaniach, które mają przyczynić się

do odnalezienia mojej rodziny.

- Ale pan Mohadżerani mówi, że nikt nie kocha swojej

żony. Dlatego...

- Rzeczywiście, drogi Johnie, posunąłbym się w tym twier

dzeniu dalej: ja bym spiskował, aby pozbyć się mojej żony!

- Znakomicie!

: - Mam także małe dziecko.

- Córkę, proszę pana!

- Cii, miły chłopcze. Nie powinniśmy rozmawiać na takie

tematy.

Pan Baharmast zręcznie skierował dyskusję na tematy szpiegowskie, o wiele

bezpieczniejsze.

- Pan wie, że kiedy w roku tysiąc dziewięćset czterdzie

stym pierwszym zrzuciliście z tronu Rezę Chana, była w Tehe

ranie północ. Pannę Dot i Ismaila Murtazajewicza obarczono

obowiązkiem dostarczenia tej wiadomości szachowi. W owym czasie Amerykanie,

których jednostki marynarki wojennej zablokowały morze, zrobili dokładnie to, co

powiedziała im panna Dot. W pałacach Kach brama była zamknięta, a straż spała.

Przestań mącić w głowach, Abbasie Baharmast.

- „No, rozwal to!"- powiedziała Dot.- Riazanow był zbyt

delikatny do tego rodzaju roboty. Zamachnęła się więc panna

Dot i drzwi - ciężkie i okute gwoździami, musiałbyś je wi

dzieć - ustąpiły. Jeszcze tej nocy biedny Reza Chan był w dro

dze na wyspę Mauritius. Dziwisz się, że my, Persowie, jeste

śmy negatywnie ustosunkowani do Anglików?

Przestań mącić, Abbasie. Pierwszego dnia czułem się tutaj fatalnie, a ty mnie

zaskoczyłeś. To się nie powtórzy. A poza tym dlaczego brać sobie kłopot na

głowę? Żaden z nas i tak nie wyjdzie stąd żywy.

- Nie dziwię się, ale wydaje mi się, że pomimo nikczemno-

ści, jakich od ponad czterystu lat doznaje od nas Iran, wy, Per

sowie, lubicie nas jednak.

- Och, tak. To oczywiste.

- Wy, Irańczycy, drogi panie Baharmast, wiecie tak wiele.

- Naturalnie. Jednakże w ciągu tych wszystkich lat nic nie

wiedzieliśmy o Anglii, poznaliśmy tylko kilkoro Anglików

i Angielek. I to jakich mężczyzn i kobiety: Browne, Curzon,

Bullard, panna Dot, Zaehner, będących ucieleśnieniem najwy

bitniejszych cech waszej natury, i w końcu pana, który jest naj

lepszym ich przykładem.

- Och, na miłość boską...

- Sądziliśmy, że ci mężczyźni i kobiety to przedstawiciele

rasy bohaterów żyjących w kraju zasnutym mgłami i chmura

mi. Sądziliśmy, że jesteście ludźmi, którzy wszystko potrafią

zrobić, że potraficie nauczyć się każdego języka, że nie ma dla

was tekstów niezrozumiałych, problemów zbyt trudnych do

rozwiązania dla waszych umysłów. Jeżeli nie macie dość siły

fizycznej, uciekacie się do zdrady; jeżeli to nie pomaga, usi

łujecie uwieść uprzejmością. Nie wiedzieliśmy jednak, że Ang

lia przysyła nam tutaj swoich najlepszych synów i córki; że

Iran był naprawdę ostatnią zagraniczną placówką potęgi bry

tyjskiej w świecie oraz że wraz z jej utratą Anglia także by się

J

rozpadła. Z Amerykanami sprawy wyglądały inaczej. Kiedy zaczynali przybywać, w

czasach administracji Kennedy'ego, lecz masowo dopiero po wizycie Nixona w roku

tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim, byliśmy całkowicie skonfundowani.

Wśród nich znaleźli się głupcy, przestępcy, pijacy i święci, odważni i tchórze,

ludzie bardzo ograniczeni i wybitni, w proporcjach odpowiadających chyba każdemu

wielkiemu krajowi. Natomiast wy, Anglicy, robiliście wrażenie, że wasze myśli są

gdzie indziej: mówiąc coś bądź robiąc, w gruncie rzeczy myśleliście o czymś

zupełnie innym. Jeśli idzie o Amerykanów, cały czas usiłowaliśmy zrozumieć

rzeczywiste motywy ich postępowania i nie braliśmy wszystkiego, co mówili, za

dobrą monetę.

Przemówił Wielki Ali:

- Jaka jest twoja opinia, panie John, na temat okupacji

Amerykańskiego Gniazda Szpiegowskiego?

- Moja opinia nie ma żadnego znaczenia.

- John myśli, że był to błąd.

. Przemówił pan Baharmast:

- Dlaczego? Było to działanie mocne i zdecydowane, a za

razem pouczająca lekcja dla świata arogancji.

- Tak uważasz?

- Nie zgadzasz się? Pomagali temu pogańskiemu szachowi.

- Tak uważasz?

Pan Baharmast przerwał ten dialog.

- Jeżeli chcesz wiedzieć, to pan John jest przekonany, że

skutki tego błędu całe lata będą dawać się nam we znaki.

Oczywiście, drogi Wielki Ali, ty i ja wierzymy, że było to

przedsięwzięcie niezbędne, aby liberałów wprawić w zakłopo

tanie, pogłębić i zaognić nastroje rewolucyjne. Niestety, pan

John nie podziela tej opinii. Jest przekonany, że za pięćdziesiąt

lat puścimy w niepamięć nasze urazy do Stanów Zjednoczo

nych, rewolucja zostanie zapomniana, ale świat będzie pamię

tał, że Irańczycy znęcali się w swoim kraju nad siedemdziesię

cioma bezbronnymi mężczyznami i kobietami. Czy nie tak,

John?

- Tak.

- Proszę bliżej, panie John!

- Tak będzie lepiej?

Mały Ali usadowił się na mojej głowie.

- Uważaj, John! . ; ;

- Co tam widzisz, chłopcze?

- Potrzebuję czegoś do narysowania obrazu.

- Mam ostrą łyżkę. Chcesz spróbować? Podaj ją, John!

- Jesteście jak dzieci - powiedział Abbas Baharmast, ale

nikt nie zwrócił na to uwagi. . ,

- Co widzisz, mój kochany? ^ . ? •

- Widzę... Widzę... Drzewo.

- Co?

- Drzewo.

- Drzewo! Jakiego gatunku drzewo?

- Z innymi drzewami czy tylko jedno drzewo?

- Samotne drzewo. Nie wiem, jaki to gatunek.

- Liściaste czy iglaste?

- Meciduous vesiduous.

- Pan Enajatollah pyta, mój kochany, czy ono ma liście czy

igły? .?.?.

- Liście. ? !

- To musi być wschodni platan. . »

- Może być bukszpan..

- Albo topola.

- Albo cyprys..

- Drogi Mały Ali, opisz dokładnie liście.

- Ranie pana Johna.

- Nic nie szkodzi.

- Chwileczkę! . . .

- Jest coś jeszcze.

- Co jeszcze? Szybko, chłopcze!

- Pies.

- Pies?

- Pod drzewem siedzi pies.

- Pies siedzi pod drzewem!

- Śpi.

- Pies śpi pod Platanus orientalis!

- Jakiej rasy pies?

- Po prostu pies.

- Niech popatrzę!

- Uważaj, proszę. Ja...

- John, trzymaj prosto!

- Teraz moja kolej.

- Jestem starszy.

- SKOŃCZCIE!

Ali zsunął się na moje ramiona, potem na biodra. Obróciliś

my się, a pan Baharmast zatrząsł się ze złości. :,

- Mam nadzieję, John, że nie rozboli cię od tego ręka.

W ciągu całego dnia i nocy nikt się nie odezwał.

Ja także poznałem system panujący w Ewinie. Uwięziono nas w budynku zwanym

Instytutem Kształcenia. Według teorii postępowania karnego pana Nadżafiego oraz

zarządzeń gubernatora więzienia - z góry zakładano, że każda osoba, która

znalazła się w areszcie w Ewinie, cierpi na jakąś chorobę i musi być izolowana w

izbie chorych, aby nie zakaziła współwięźniów. Jeżeli aresztowany nie był

nieuleczalnie chory (w takim bowiem wypadku stawał przed plutonem egzekucyjnym),

wytaczano mu proces, który toczył się przed trybunałem złożonym z duchownych,

był skazany i osadzony w jednej ze wspólnych cel Instytutu Kształcenia, gdzie

pobierał lekcje religii i zasad wychowania obywatelskiego. Kiedy znalazł się już

w instytucie, nie był przesłuchiwany, aczkolwiek zdarzały się wyjątki, ale żaden

z nas nie był osądzony.

W rzeczywistości, jak zwrócił nam uwagę pan Baharmast, Republika Islamska

przejęła więzienne praktyki dziewiętnastowiecznej monarchii: torturując więźnia

i osadzając w samotnej celi, należało go zmiękczyć do tego stopnia, aby jego

zeznania, w mniejszym lub większym stopniu, odpowiadały intencjom sądu,

następnie skazać na śmierć lub na dogorywanie w więziennej społeczności.

Pewnego dnia usłyszeliśmy, że prezydent Bani Sadr został zdjęty z urzędu i

uciekł z kraju. W miarę jak zbliżała się pora letnia, przybywało więźniów w

celach. Instytut Kształcenia coraz bardziej przypominał obóz koncentracyjny.

Czasami, obu-

dziwszy się w nocy, zastawałem na moich nogach śpiącego chłopca, który potem

znikał. Raz rzuciłem okiem na drzwi latryny i zobaczyłem grupę więźniów z

zawiązanymi oczami, młodych ludzi, których strażnicy nazywali Hipokrytami. Mimo

usilnych starań nie potrafiłem pojąć ich doktryny religijnej. Stanowiła ona

połączenie islamu z materializmem historycznym.

Żywność podlegała surowym zasadom podziału. „Burmistrzem" naszej celi, wybranym

ze względu na nieskazitelność charakteru, był Mohadżerani: potrafił wyostrzoną,

metalową łyżką podzielić stugramowy kawałek sera owczego na dwadzieścia cztery

równe części.

- Przyjmij ten pokarm, drogi Johnie, i niech będzie on nek

tarem dla duszy twej.

- Daj go, proszę, temu młodemu człowiekowi.

- Drogi mój synu, Anglik pragnie oddać ci swoją część.

- Zachowaj ją dla żywych.

Nie wiedziałem, czy liczyć, czy też zatkać uszy. Zaczęło się to o pomocy długą

serią strzałów z broni automatycznej; po kilku sekundach nastąpiły pojedyncze

strzały. Pomyślałem, że jeżeli będę liczył strzały, przynajmniej odnotuję liczbę

zabitych. Pomyślałem także, że jeżeli zatkam uszy, ktoś być może uratuje sobie

życie. W rzeczywistości nie mogłem zatkać uszu, nie mogłem otworzyć ust,

ponieważ każdy kolejny strzał był głośniejszy i bliższy od ostatniego, aż

poczułem, że za chwilę pęknie mi głowa. Pomyślałem, że gdybym nie żył,

zaoszczędziłbym sobie słuchania tych koszmarów. Nawet kiedy przestali strzelać,

nikt nie zasnął. Nie byliśmy bowiem pewni, czy nie zaczną znowu. Pewnej nocy, we

wrześniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku, naliczyłem

osiemdziesiąt siedem pojedynczych strzałów.

- Panie Mohadżerani? ,• ,

- Mój drogi przyjacielu!

- Czy nie położysz się i pozwolisz mi trochę postać?

- Niech cię Bóg błogosławi, John, lecz jak mogę odpoczy

wać, kiedy najsłodsze dzieci Iranu, nasi ukochani chłopcy

i dziewczęta, w których pokładaliśmy nadzieje, giną z rąk tych oprawców!

Nastąpiła kolejna seria strzałów, a potem cztery pojedyncze. Strzały nie milkły,

a pan Mohadżerani zaczął recytować wiersz:

Przybyłem dzisiaj z Evin, z domu zrozpaczonych

kochanków,

którzy jak ćmy płonęli w ogniu miłości boskiej; z domu chłopców i dziewcząt

palących plon swej

miłości,

by choć przez mgnienie ujrzeć oblicze Ukochanego. Opowiem ci o szeptach, o

modłach, które wznoszą poprzez żelazne kraty o godzinie przedświtu, o łzach,

które spływają przez nasiąknięte mury.

Przybyłem nocą z Evin, z kraju zamroczonych ludzi, z granicy wieczności i życia,

z prochu królestwa, z Kerbeli, zwyciężanej i odbijanej bez końca. A ty,

wędrowcze, gdybyś tędy kiedyś przechodził, gdy wszystko będzie ruiną, nasłuchuj

uchem duszy kamieni, które szepcą: „ Oto Dolina Miłości".

przeł. Ludmiła Marjańska

Obudziłem się. Abbas Baharmast położył rękę na moich ustach. Szepnął mi do ucha:

- John, mam dla ciebie pewną wiadomość.

Straciłem nad sobą panowanie. Przyciskał mnie mocno. Usiłowałem oprzytomnieć,

powstrzymać kał, stłumić krzyk. Był silnym mężczyzną.

- John, chciałbym, abyś zrozumiał, że w tym reżimie kobie

ty mają większe szansę przetrwania niż mężczyźni. Ponieważ

wydają na świat potomstwo i skrywają się za czadorami. Mu

sisz znaleźć w tym pociechę.

Poczułem, że ucisk stopniowo słabnie. Zdjął rękę z moich ust.

- Kiedy, Abbas Chan?

lii

Na pytania dotyczące czasu pan Baharmast nigdy nie odpowiadał.

- Ja sam? , Rozmarzony, uśmiechnął się.

- Całe towarzystwo.

To zmieniało postać rzeczy. Nie oczekiwałem, że będzie mi dane umrzeć z moimi

przyjaciółmi. Jednakże wyobrażenie rozmiarów tej rzezi wstrząsnęło mną do głębi.

- Chciałem, abyś miał czas na modlitwę lub cokolwiek in

nego.

- Niech Cię Bóg błogosławi. To było szlachetne z twojej

strony.

Usiadł i zaczął bawić się papierosem.

- Czy Jej Wysokość księżniczka warta była tego, drogi

przyjacielu?

- Nie wiem. Powiem ci za pięć minut.

Wybuchnął śmiechem, wywołując zaniepokojenie obecnych.

- A ty, Abbas? Dla ciebie była tego warta?

Westchnął.

- Czy wiedziałeś, że swego czasu Ismail Murtazajewicz był

także zakochany? Pan Riazanow zakochany! - Abbas cofnął

się pamięcią do swoich i moich przeżyć. - Ubolewam nad

naszą głupotą i naiwną wiarą, jaką pokładaliśmy w Związku

Radzieckim. Wiesz, Ismail Murtazajewicz powiedział mi swe

go czasu w Isfahanie: „Nade wszystko musisz nauczyć się cierp

liwości. Musisz czekać na swoją chwilę. W przeciwnym razie

ten stary człowiek zrobi z was wszystkich idiotów". Stało się

i płacimy za to naszym życiem. Rewolucjonista musi tego

oczekiwać. Vivre et pas vivre est bien pire que mourir*. Serce

krwawi mi na myśl, że mój ukochany Iran będzie przez pół

wieku cierpiał pod rządami tych łajdaków.

- Nigdy się nie poddasz, drogi przyjacielu?

Pochylił się i położył ręce na moich ramionach.

- Wiedzieliśmy, że Ismail Murtazajewicz miał swego agen

ta w rodzinie starego człowieka, w Iraku, potem w Paryżu,

* Żyć i nie żyć jest znacznie gorzej niż umrzeć.

a później w Teheranie. Możesz mi powiedzieć, John. To nie ma teraz znaczenia.

Odskoczyłem od niego. To jego węszenie sprawiło mi ból. Powinienem wiedzieć, że

to Abbas był „anteną"! Spojrzał na mnie oczami pełnymi żalu. Na posłaniach

rozległ się szmer.

- O co chodzi, panie Abbas? O co się sprzeczacie z Angli

kiem?

- Mam dla nas wszystkich niezmiernie przykrą wiadomość -

powiedział, wstając. - Ale ani ja nie mogę, ani wy nie możecie

cokolwiek teraz w tej sprawie zrobić. Ta chwila powinna nam

głęboko zapaść w serce, zanim zakończymy nasze niegodziwe

życie. Panowie, pomódlmy się.

Mężczyźni wstali ze swoich leży, byli upiornie bladzi. W pośpiechu zaczęli się

ubierać, chcąc być gotowymi przed stukotem w drzwi.

- Panowie, nic nie możemy zrobić. Jesteśmy tylko ludźmi.

Pan Mohadżerani krzyknął:

- Hosejn! Jesteśmy gotowi! Pozwól nam umrzeć za sie

bie! - Mężczyźni uklękli za nim do modlitwy. Odwrócił się do

mnie z uśmiechem na twarzy. - Nie będziesz się z nami modlił,

John? Bóg jest litościwy.

- Liczę na to.

Z łóżka wyskoczył Mały Ali. Miał zaspane oczy.

- Co się stało? Co się dzieje, panie Abbas, panie John? -

Spojrzał na mnie i krzyknął.

Otwarto drzwi i ktoś syknął:

- ZABRAĆ WSZYSTKIE RZECZY! SZYBKO!

Pan Mohadżerani szeroko rozwarł ramiona.

- Chylę czoło przed majestatem śmierci!

- Bracie, protestuję przeciwko tej niesprawiedliwości. —

Ruszyłem w kierunku drzwi. - Chłopiec, Ali Radżawi, jest nie

pełnoletni. Zgodnie z konstytucją Republiki Islamskiej i oświad

czeniem Jego Świątobliwości imama dzieci poniżej dwunaste

go roku życia nie mogą być narażone...

- Panie John, on miał przy sobie w Nowym Mieście pół ki

lograma heroiny.

- Wysuwane przeciwko niemu oskarżenia nie mają nic do

rzeczy. Zgodnie z konstytucją...

- ZAMKNIJ SIĘ, ŻYDZIE!

- John, zostaw to. Denerwujesz towarzystwo.

- Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby pan, panie Bahar-

mast, w ciągu tych kilku chwil, jakie pozostały mi na tej ziemi,

postarał się nie odzywać do mnie.

- Niech pan zachowa pogodę ducha. - Aby ukryć drżenie,

jakie go ogarnęło, odwrócił się i objął trzęsącego się ze strachu

chłopca. - Bądź dzielny, mój chłopcze, nie jest aż tak źle. Są

przy tobie przyjaciele i w tej drodze będą ci towarzyszyć. Two

ja piękna mama i przystojny ojciec czekają na ciebie na progu

innego świata, ich serca wypełnione są tęsknotą za tobą...

- A co z moimi propozycjami w sprawie odbudowy znisz

czonego wojną Chorramszahru? Opracowaliśmy szcze... - za

czął Enajatollah.

- CO MNIE TO OBCHODZI, HIPOKRYTO? ZASŁONIĆ

OCZY!

W ciemnościach czułem, jak wiążą mi ręce. Kiedy tak wlekliśmy się, potknąłem się

i upadłem na lodowate plecy Wielkiego Alego, otarłem się przepaską o jego

koszulę, delikatnie podciągając przepaskę do góry. Główne lampy były zgaszone,

paliły się jedynie w celach więziennych. W ich świetle widziałem mężczyzn

stojących z bronią i w czarnych kominiarkach na głowach. Pomyślałem: „Musieli

wyzbyć się resztek człowieczeństwa, w przeciwnym bowiem wypadku nie robiliby

tych rzeczy". Moi przyjaciele, z pochylonymi ku ziemi głowami, posuwali się

rzędem, zatopieni w swoich myślach. Kiedy wydawało się, że jesteśmy już u celu,

poczuliśmy ogromne zmęczenie. Tylko pan Baharmast szedł wyprostowany, z Małym

Alim na ramionach.

Przed nami były otwarte drzwi. W drzwiach tańczyły płatki śniegu. Na twarzy

poczułem powiew zimnego górskiego powietrza. Niosło ze sobą zapach rudy żelaza,

skał granitowych i źródlanej wody. Przepełniało mnie uczucie rozkoszy i podziwu

dla piękna. Pomyślałem: „Gdybyż dane mi było wiedzieć, że tak właśnie trzeba

będzie przeżyć życie, że kończy się ono w okamgnieniu!" Przypuszczam, że w końcu

wszyscy tego doświadczamy, lecz nikt nie powraca, aby nas ostrzec. Byłem

spięty i jednocześnie wstrząsał mną spazm śmiechu. O Boże, czy z więziennego

dziedzińca będę mógł zobaczyć góry?

- Panie John, spotkamy się w Dzień Zmartwychwstania?

- Jeżeli taka będzie wola boska, panie Mohadżerani.

Znalazłem się w świetle reflektora. Przede mną były pale,

całe rzędy. Nie wiedziałem, że będzie ich tak wiele, że będą tak podziurawione

kulami. O Boże...

- Ściągnij przepaskę, John. Nie masz odwagi. Nikt nie ma.

- Idź do diabła!

- Wierzę, że to jest moje przeznaczenie.

- ZAMKNIJCIE GĘBY, WY, APOSTACI!

- Och, strażnicy, kiedy osioł zdycha, zaczyna się uczta sza-

kali.

Coś uderzyło mnie w nogi, kiedy mnie krępowali, ciągnęło za włosy i wiązało. Ten

zadawany mi gwałt rozwścieczył mnie. Nie dlatego, że był zupełnie niepotrzebny,

lecz dlatego, że pozbawiał mnie całkowicie woli działania. Dla nich już byłem

trupem. Czułem, że gdybym zachował choć odrobinę silnej woli, był do ostatniej

chwili czujny i w pełni świadomy, aby spojrzeć na góry, to mógłbym z pewnością

także zobaczyć moją miłość i moje błogosławieństwo, pędzące przez pustynie i

miasta ku moim ukochanym istotom.

Podniosłem głowę. Na wydeptanym śniegu siedziała grupa mężczyzn pijących

herbatę. Powiedziałem „mężczyzn", lecz nie wyglądali na ludzi, raczej na jakieś

dziwne stwory z nieziemskiej farsy. Siedzieli plecami do mnie, a na karkach

mieli kaptury. Ich mundury były pocieszne: nie budziły grozy, lecz raczej

wesołość, skrytą i wymuszoną. Odniosłem wrażenie, że musieliśmy być wyjątkowo

nikczemni, skoro zasłużyliśmy na śmierć z ich rąk. Pili herbatę ze spodków i

gawędzili. Każdy ich głos i dźwięk naczyń odbijał się echem. Karabiny ustawili w

kozły. Nie zauważyłem żadnego karabinu maszynowego.

- Nie chciałbym umierać nie pogodzony z tobą, John. To

nie jest tak, jak myślisz - rzekł Abbas.

Odwróciłem głowę w lewą stronę. Do pala tuż za mną przywiązali ich obu: Abbasa i

chłopca. Moje serce krwawiło. Otrzymali rozkaz, aby nie strzelać do Abbasa, a

tymczasem on

chciał uratować chłopca! Patrząc w wyloty luf karabinów pomyślałem, jak

skomplikowana jest osobowość tego człowieka.

- Nie do mnie należy osądzanie ciebie lub kogokolwiek.

- GOTOWI!

Było zupełnie cicho, w każdym razie na tyle cicho, że dało się słyszeć pierwsze

odgłosy ruchu ulicznego na moście Tadż-risz. Przez koszulę czułem powiew zimnego

wiatru. Nigdy w życiu nie było mi tak zimno. Coś ciekło mi po nogach, nie miało

to jednak znaczenia, jestem tylko człowiekiem. Spojrzałem w górę. Mężczyźni

zajmowali stanowiska, założyli kaptury. Pojawił się duchowny w pomiętym

chałacie. Przez ciemne okulary patrzył na kartkę papieru. Wyloty luf karabinów

patrzyły na mnie. Podniosłem głowę i zobaczyłem pędzące na mnie góry.

- CEL!

- Niech żyje rewolucja!

- Niech żyje Jego Świątobliwość, wielki przywódca...

- Zamknij się, tchórzu. John! Powiedz coś!

Pochłoną mnie góry. A ty, moja ukochana...

- W jednej trzymając ręce butelkę wina...

.. .drugą mierzwiąc włosy ukochanej...

... tanecznym krokiem idę na miejsce egzekucji...

- OGNIA!

Widziałem dym. Przysięgam, widziałem dym, słyszałem trzask i strzały; poczułem

na twarzy gorącą krew i ludzkie odchody; uchodzące z nich życie i uderzenia

martwych ciał

0 pale; pękanie sznurów i rozchodzący się po górach krzyk

mordowanych w pełni życia.

Pomyślałem, że śmierć to coś zupełnie innego, niż nam mówiono, i że przetrwamy

dla wieczności, przechytrzywszy nasz rozum. Myślałem, że nie istnieje coś

takiego jak umieranie. Myślałem, że nic się mnie nie ima, że wystarczy otworzyć

oczy, zaklejone całkowicie, a wszystko się wyjaśni.

Otworzyłem lewe oko.

Zobaczyłem klatkę piersiową Abbasa, jego białe kości

1 trzewia. Chłopiec miał rozszarpaną szyję. Pan Mohadżerani

pochylił się do swoich stóp. Przed nim, na śniegu, wiatr roz

wiewał kartki z Koranu, który wypadł mu z ręki. O Boże, ślepy

nabój, przeznaczony dla Abbasa, przypadł w udziale mnie! Jak mogli być tak

głupi? Krzyknąłem:

- Zastrzelcie mnie! To pomyłka! Moi przyjaciele odeszli,

muszę podążać za nimi!

Mój krzyk był jednym wielkim bulgotem. Coś przywarło do moich zębów: miałem

przegryziony język. Podniosłem głowę i spojrzałem. Jeden z mężczyzn,

przypatrując mi się, rechotał i tańczył, dopóki wszyscy, śmiejąc się, nie

popędzili na dziedziniec więzienny. Duchowny, w szacie białej jak śnieg, poszedł

za nimi.

W ustach miałem pełno krwi. Powoli pochyliłem głowę i krew spłynęła między

zębami. Pomyślałem: „To wszystko nie ma znaczenia, wykrwawię się lub zamarznę na

śmierć". W mojej pamięci coś ostatecznie zamarło, podobnie jak w teatrze, kiedy

gasną światła rampy i część sceny pogrąża się w mroku. Drżałem tak bardzo, że

sznury wrzynały się w mięśnie brzucha. Szczękałem zębami. Wokół mnie pojękiwały

na wietrze doczesne szczątki moich przyjaciół.

- Szirin?

- Tak, kochanie?

- Gdzie jesteś?

- Tutaj.

- Jak się czujesz?<

- Jak ty się czujesz?

- Wiesz, w każdej celi mieli wśród więźniów swego szpie

ga, ponieważ ludzie, którzy idą na śmierć, lubią mówić o swo

ich najskrytszych sprawach. Kiedy rozstrzeliwują, ktoś z pluto

nu egzekucyjnego dostaje ślepe naboje, lecz popełnili błąd

i dlatego jestem żywy.

- Cieszę się, panie.

- Nie rozumiesz, Szirin. To byli moi przyjaciele.

- Tak, panie. Twoja córka tęskni za tobą, pytała o ciebie:

Dlaczego miejsce taty jest puste? Kiedy tatuś załatwi swoje

sprawy i powróci do domu?"

Było ciemno. Po palcach rąk i nóg chodziły mi mrówki. Koło mnie kręcili się

ludzie. Ktoś przeciął sznury. Zbliżył się do mojej twarzy. Jego oddech cuchnął

owczym serem i świeżą cebulą.

- Witamy, panie kapusiu. Witamy na progu piekła. Ludzie wiedzą, kim jesteś.

Przed tobą nużące dni, lecz nie tak bardzo jak noce. Będziesz żałował, że nie

umarłeś ze swoimi przyjaciółmi. O tak, będziesz gorzko żałował, panie angielski

szpiegu.

Przeniesiono mnie do izby chorych, do nowej celi: 396. Na zewnątrz wisiał na

ścianie głośnik. Dwa razy dziennie wydobywał się z niego krzykliwy głos

wzywający mnie do modlitwy, głos islamskiego Iranu. Pewnego poranka, w maju

tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku, z tego właśnie głośnika

dowiedziałem się o zamordowaniu Farameha przed hotelem Royal Lancaster w

londyńskim Bayswater. Całymi godzinami mężczyźni łomotali do drzwi swoich cel,

lecz strażnicy nie reagowali. Czasami w nocy ktoś krzyczał, mogłem więc słyszeć

zwrotkę kiepskiego perskiego wiersza:

Generał w drodze do piekła jest, Poślijmy tam jego zięcia też. ?????.

Nie wychodziłem z celi. Nie myłem się, nie modliłem, nie wychodziłem do latryny,

nie gimnastykowałem się. Głowę trzymałem przy ścianie.

- Dlaczego nie jesz?

- Proszę odejść. .

- To byli źli ludzie, bahaiści*, masoni, syjoniści, obłudnicy,

a także prawdziwi kryminaliści. . . : t, : '

- Proszę mnie zostawić w spokoju. ? , •

- Władze chciały cię tylko nastraszyć, abyś powiedział

prawdę! ; , .?? ; , .

- Proszę odejść. : ^ ??...-, :

* Członkowie sekty uznawanej za heretycką w tradycyjnym islamie (przyp.

kons).

- Panie John? ,

- Proszę odejść, z łaski swojej.

- Pan jest muzułmaninem. ,

- Proszę odejść.

- Jednak proszę spojrzeć na siebie: włosy zmierzwione, pa

znokcie nie obcięte, ubranie brudne. Zaprowadzę pana pod

prysznic, poczekam przy drzwiach i będziesz bezpieczny.

- Proszę odejść.

Szahid nie wzywał mnie na przesłuchania. Nie zastanawiałem się, dlaczego

oszczędzono mnie podczas tej egzekucji, lecz teraz, po zabiciu Farameha, wiem,

że w żadnym wypadku nie jestem już im potrzebny. Teraz zasługuję jedynie na

kulę. Rozumiałem, że depresja mnie wykończy, lecz nie wyobrażałem sobie

jakiegokolwiek innego stanu psychicznego. Leżałem na podartej gumowej macie,

patrząc na ścianę, na której jakiś więzień napisał: „Na myśl o moim synu pęka mi

serce". Obok napisu była plama jakby z niedojrzałej pomarańczy. Śniłem o mieście

Buszehr nad Zatoką Perską, o Anglii, z jej placami zabaw i wioskami nad brzegiem

morza, które zniewalały swoim niepowtarzalnym, niezmiennym urokiem, lecz w moich

marzeniach jawiły się stale w porażającej bieli, oznaczającej we śnie całun

śmierci. Pewnej nocy śniła mi się kobieta, która nie była moją żoną ani też

nianią, lecz także była martwa. Obudziły mnie jęki narkomanów i stukanie w

ścianę kobiet, porozumiewających się szyfrem dwa piętra niżej.

- Panie John, w końcu dobra wiadomość! Ofensywa Badr

zakończyła się całkowitym sukcesem! W ciągu jednego, dwóch

dni Basra będzie nasza.

- Dzięki Bogu.

- Musi pan założyć przepaskę na oczy. Zabieram pana do

ministerstwa.

- Nie pójdę.

- Panie John, ja muszę wypełnić swój religijny obowiązek.

- Nie pójdę, panie Kuczulu.

- Panie John, proszę, ma pan gościa.

- Gdzie jest ten łajdak?

Nie byłem pewien, czy to słyszałem, czy też mi się wyda-

wało. Siedząc z zakrytymi oczami, całkowicie zatraciłem poczucie obiektywności

słów lub rzeczy. Zapachniało czymś nowym, perskim, jak bazar; sądzę, że piżmem.

Na piaszczystej podłodze odczułem i usłyszałem coś zupełnie nowego, jakby

szelest spódnicy lub szaty. Wyczułem także, że w celi zrobiło się ciaśniej niż

zwykle, zapanowało jakieś ożywienie, jakby niezauważenie weszli ludzie i

przykucnęli przy ścianach.

- Gdzie jest ten łajdak?

Głosowi, który nie był nieuprzejmy, towarzyszył zapach piżma i szelest czystej

odzieży. Wzrok jest naszym przewodnikiem, ponieważ żyjemy obrazami. Pozostałe

zmysły, pozbawione wzroku, bezradnie usiłują zaprowadzić porządek w świecie

naszych wyobrażeń. Słabe i zwodnicze, skazane na siebie, po prostu zawodzą.

Usiłowałem zobiektywizować zapach, głos, dotyk; przekształcić je ponownie w

ruch, a ruchowi nadać postać ludzi.

Wydawało mi się, że blisko mnie stoi ktoś ważny. Emanujący od niego spokój oraz

towarzysząca mu świta sugerowały wielką władzę: być może był to prokurator rządu

rewolucyjnego we własnej osobie albo wysoki urzędnik Ministerstwa Informacji. W

jego mowie wyczuwałem pewność siebie, ale bez śladu oficjałności. W moich bardzo

ogólnych przypuszczeniach, kiedy każda nowa myśl budziła wątpliwości, sądziłem,

że przesłuchujący usiłowali za wszelką cenę cokolwiek ze mnie wycisnąć na temat

nieżyjącego Farameha i zaginionych rubinów. Chcieli dać mi do zrozumienia, że

muszę teraz umrzeć; że ten gentleman przyszedł, aby zatwierdzić i potwierdzić

moją nieuchronną śmierć. Z tego więc powodu pilnie słuchałem.

- Proszę mi wybaczyć, panie sędzio, nie rozumiem pańskie

go pytania.

- Gdzie są kosztowności?

- Już mówiłem, nie wiem. ,

Zostałem uderzony w lewe ucho: nie przez nowego męż

czyznę czy jego ludzi, lecz przez moich dawnych przesłuchu

jących.

- Gdzie jest ta kobieta?

Takie chwile tryumfu dają moc przetrwania udręczonej du-

1.

szy! Wymień jej nazwisko, a twoje plugawe usta doznają rozkoszy!

- Która kobieta, panie sędzio?

Wyczułem obcy mi ruch. Tak jakby tamten mężczyzna podniósł rękę i zapobiegł

uderzeniu mnie. Wydawało się, że to już mój koniec. Powiedziałem:

- Kosztowności są własnością mojej żony i, zgodnie z pra

wem, po rozwodzie wróciły do niej. Jak już mówiłem, po wy

darzeniach na morzu nie wiem, gdzie one są i gdzie jest moja

rozwiedziona żona. Na miłość boską, w tej sprawie nic więcej

nie wiem! Jest natomiast coś, o czym chciałbym powiedzieć,

a co dotyczy innej sprawy.

Nie było odpowiedzi.

- Proszę pana, straciłem nadzieję na życie. Od dawna jed

nakże dręczy mnie pewna tajemnica, której nie chciałbym za

brać do grobu.

- Za późno.

Po raz pierwszy w tej celi właściwie oceniałem sprawy: nie walczyłem z tym

człowiekiem, lecz chciałem go niejako rozszyfrować. I nagle, Bóg wie skąd,

naszła mnie myśl: ci ludzie przegrywają wojnę!

- Nigdy biciem nie udało im się wymusić na mnie zdradze

nia tej tajemnicy.

- Nie byłeś bity. Proszę mi wierzyć, nie byłeś bity.

Kim jest ten człowiek? Czy mógłby to być ajatollah Na-dżafi? Nie, ma zbyt młody

głos. Może to syn imama?

- Gdyby pan wiedział to, co ja wiem, gdyby znał tajemnicę,

którą od dziesięciu lat skrywam w sercu, nie chciałby pan jej

znać. W Iranie tylko jeden człowiek nie jest pozbawiony ludz

kich uczuć...

- Kłamie! Wszystko to zbadaliśmy! Broni swojej parszywej

skóry!

Wręcz przeciwnie, mam zamiar zabić ciebie. Mój mały Sza-hid, jeżeli wyjdziesz

poza te drzwi, umrzesz. Pozostał ci jedynie front. To jest moja nagroda za twoją

głupotę i okrucieństwo.

- Powiedziałem, obrzydło mi życie.

- To daremne. Nie interesują mnie stare dzieje.

- Niech tak będzie. Mówisz o władzy najwyższego sędzie

go, a jednak nie masz zaufania do Jego Świątobliwości imama.

Popadłeś w zwątpienie, które mógłby rozwiać imam, ale ty nie

szukasz w nim ratunku. Niech tak będzie. Spełniłeś swój reli

gijny obowiązek. Pozwól mi teraz, proszę, wrócić do mojej

celi.

Przez ułamek sekundy moja śmierć w tej celi przybrała realny kształt. W Ewinie

poderżnięcie gardła nie wymagało czegoś nadzwyczajnego. Wyczułem, że ten ważny

gość zastanawiał się, czy przez całą tę noc może mi zapewnić rzeczywistą

ochronę.

- Za pozwoleniem, bracia, zostawcie mnie samego z tym

przestępcą. Ty, bracie, zostań.

- Czy to mój zwykły śledczy?

- Oczywiście.

Czułem, że pozbawiono mnie możliwości zemsty, lecz byłem zaskoczony oględnym

zachowaniem tego nowego człowieka.

- Dobrze. Jest znakomicie zorientowany w mojej sprawie.

Kiedy mężczyzna przemówił, jego głos zabrzmiał tuż przede

mną. Mógł siedzieć.

- Co to za informacja?

Właśnie taka, jakiej pan potrzebuje. Mam nadzieję, że będzie w pełni zrozumiała.

Nie jestem ani inteligentny, ani dobrze poinformowany, ani dzielny, wiarygodny i

cnotliwy. Potrzebuję w związku z tym najlepszej opieki. Sądzę, że wystarczy mi

dziesięciominutowa rozmowa z imamem. Ostatecznie mogę wystąpić w telewizji. Jak

mawiała moja żona, ktoś mnie w końcu zauważy.

- Panie sędzio, wie pan, że jako młody człowiek miałem

szczęście odwiedzić Isfahan i mieszkać w tym sławnym mie

ście sześć miesięcy. Było to w roku tysiąc dziewięćset trzy

dziestym trzecim. W tym czasie zawarłem znajomość z groź

nym i godnym potępienia szpiegiem, masonem i narkomanem,

Ismailem Murtazajewiczem Riazanowem. Oficjalnie był so

wieckim konsulem generalnym w Isfahanie. W rzeczywisto

ści - rezydentem wywiadu na obszarze południowego Iranu

i Chuzestanu, pracującym dla KGB i Rady Ministrów Związku Radzieckiego.

- Tak, tak, wszystko to powiedziałeś już przedtem.

- Panie, proszę o cierpliwość. Rozwiązły styl życia Riaza-

nowa sprawił, że dla centrali w Moskwie stał się postacią nie

wygodną. Był jednak niezbędny. Jak pan wie, po tysiąc dzie

więćset pięćdziesiątym trzecim roku Sowieci zaprzestali rekru

tacji szpiegów spośród Irańczyków. Ich agentami, jeżeli tak

można nazwać całkowicie bezużytecznych emerytów, byli

opłacani oficerowie armii, werbowani w Azerbejdżanie i Kur-

dystanie podczas zamętu panującego po drugiej wojnie świa

towej.

- Nie potrzebujemy wykładu.

- Panie sędzio, proszę o cierpliwość. Riazanow był Mo

skwie niezbędny, ponieważ prowadził nie jednego, lecz dwóch

szczególnie wartościowych szpiegów...

- Niech Wasza Wysokość nie wierzy! On kłamie! Proszę

spojrzeć na jego mimikę i gesty, są sztuczne!

- ...i bardzo wpływowych. O jednym już mówiłem. To za

strzelony generał Farameh.

- Czy Riazanow mówił ci o tym człowieku?

- Nie, proszę pana.

- Od kogo się o tym dowiedziałeś?

- Od mojego domownika.

- Twojego domownika!

- Od mojej żony, proszę pana. ; .?

- Od twojej cuchnącej dziwki raczej!M

Wyczułem znany mi ruch. .

- Ta kobieta jest ponoć córką tego łajdaka.

No proszę! Czy to było takie trudne?

- Tak, panie sędzio. Farameh został zastrzelony w Londy

nie drugiego chordada tysiąc dziewięćset czterdziestego trze

ciego roku przez ludzi wysłanych z Republiki Islamskiej. -

Przerwałem. Czułem, jak wielki duch Abbasa unosi się nade

mną. W końcu powiedziałem: - Ten drugi agent żyje wśród

was i powodzi mu się nieźle, cieszy się także pełnym zaufa

niem Jego Świątobliwości...

Naraz w prawym oku zobaczyłem milion gwiazd. Poniżej

piekącego policzka poczułem miękki dotyk i zapach piżma. Na palcu nosił masywny

sygnet, którym zostałem uderzony w oko. Coś opryskało mój obolały policzek.

- Zamknij się, ty żmijo! Zabierzesz do grobu te swoje kłam

stwa. Nie pozwolę ci szerzyć w kraju islamu i rewolucji pluga

wych plotek o zastępcy naszego przywódcy duchowego, które

go imię wierni wymieniają w zbiorowych modłach tuż po imie

niu Jego Świątobliwości imama...

Aha! Wygląda na to, że imam nie darzy zaufaniem Nad-żafiego. Wie, że jest

umierający i musi zadbać o sukcesję. Być może, iż to, co robi Nadżafi w

Bejrucie, Nigerii, Jugosławii i w innych krajach, przynosi ujmę rewolucji. Nie

ma to nic wspólnego ze mną. Musicie zrozumieć, że za pomoc w obaleniu Na-

dżafiego pozostawicie moją żonę i dziecko w spokoju.

Wstałem, opanowałem się i odzyskałem równowagę.

- Niech się stanie wola boża.

- Czy to twoja tak zwana żona napoiła cię tą trucizną?

- Kto, proszę pana?

- Twoja żona.

- Nie, proszę pana.

- Więc kto przekazał ci te oszczerstwa? ?

- Pan Baharmast, tuż przed śmiercią.

- Notoryczny bezbożnik i kłamca!

- Jak pan uważa. - Podszedł tak blisko, że czułem jego od

dech. - Słucham, Wasza Ekscelencjo?

- Boisz się Boga, więźniu?

- Oczywiście. ;

- Boisz się Go, więźniu?

- Tak.

- Bóg jeden wie, kim jesteś i co uczyniłeś. Ty sam wiesz,

co zrobiłeś. Dlaczego nam tego nie powiesz? :,

- Powiedziałem.

- Wszystko?

- Pochyliłem głowę.

- Bracie, nie słyszę ciebie. ? . .

- Nie.

- Dobrze, powiesz nam wreszcie.

-Tak. ,

- Twoja dusza jest chora, cierpi z powodu własnej pychy.

Jeśli Bóg pozwoli, mogę udzielić ci rad i przyjść z pomocą.

Nie czujesz tej duchowej atmosfery, jaka zapanowała w tym

pokoju?

- Czuję, mój panie!

- Wiedz, że twój wstyd i kara, jakkolwiek byłyby straszne

i nie do zniesienia dla ciebie, są niczym wobec ognia piekielne

go! Zapomnij o tym świecie, gdzie żyłeś jak marnotrawca.

Zmarnowałeś plon twego życia. Z bożą pomocą mogę przy

wrócić ci prawość i czystość, które pozwolą ci, choć przez

ułamek sekundy, zobaczyć wrota raju.

- Jeżeli taka będzie wola boska!

Wyczuwałem, że gdyby był brutalny, uderzyłby mnie. Po chwili odezwał się:

- Musisz uzmysłowić sobie, że przesłuchuje ciebie sam

Bóg, że to przesłuchanie jest aktem poddania się islamowi,

twojej wierze. Musisz powiedzieć to, czego dotychczas nie po

wiedziałeś sawakowcom, ponieważ nastała teraz era islamu,

i należy mówić całą prawdę.

- Tak, Wasza Świątobliwość.

Oddalił się nieco. Westchnął głęboko, jakby odpoczywał po wielkim wysiłku.

- Rano i wieczorem będziemy się razem modlić. Potem moi

bracia, którzy zajmują się tobą, biednym, zbłąkanym przestęp

cą, na pewno usłyszą, co twoje serce pragnie powiedzieć!

W imię Boga, litościwego i cierpliwego, Pana wszechczasów (Boże, przyspiesz

swoje nadejście!) i jego zastępcy wśród ludzi, najwyższego przewodnika, Mojżesza

naszych czasów, pogromcy bożków i tyranów, wyzwoliciela ludzkości, przywódcy i

założyciela Republiki Islamskiej, Jego Świątobliwości imama Chomejniego (Niechaj

Wszechmocny otoczy go łaską!), stojący przed twoim obliczem John Pitt, syn

nieznanego ojca i zmarłej panny Pitt, zeznaję po raz pierwszy i ostatni, z

własnej woli i następujących powodów: po pierwsze, aby wyjaśnić, dlaczego

podjęto przeciwko mnie działania, i po drugie, aby unaocznić popełnione przeze

mnie błędy, pomyłki, zboczenia, zbrodnie, dokonane zarówno przed rewolucją, jak

i po jej zwycięstwie, przeciwko wskazaniom imama, który z genialną

przenikliwością uznał mnie za zboczeńca i spiskowca. Dzięki Bogu, od mego

aresztowania i podczas pobytu w więzieniu, miałem możliwość - w wyniku

braterskiej pomocy moich braci i szlachetnej postawy przesłuchujących mnie -

nawrócenia się na właściwą drogę.

Przesłuchanie to zostało podzielone na dwie części: pierwsza dotyczy błędów i

przestępstw popełnionych przed zwycięstwem rewolucji, druga - po zwycięstwie.

Aczkolwiek przyszedłem na świat w Wielkiej Brytanii, moja matka pracowała jako

agentka w brytyjskiej ambasadzie w Teheranie, pod kierownictwem notorycznego

szpiega, niejakiej panny Espencer. Podczas drugiej wojny światowej i po jej

zakończeniu moja matka nawiązała haniebny i nielegalny stosunek z członkiem

sowieckiej misji dyplomatycznej. Po ujawnieniu tego faktu została odwołana z

placówki do Londynu, gdzie umieszczono ją w ciężkim więzieniu Tower, w którym

przebywała aż do moich narodzin i oddania mnie rodzinie zastępczej. Można

jedynie przypuszczać, że wyżej wymieniony Rosjanin był moim ojcem. Z całą

pewnością od najmłodszych lat pragnąłem odwiedzić Iran, jakby tutaj był grób

mego ojca. W odpowiednim czasie, przed ukończeniem studiów, przybyłem do Is-

fahanu.

Podczas tych lat, z powodu braku rozwagi, doświadczenia i niedojrzałości oraz

przez niezrozumienie linii imama, popełniłem wiele błędów, z których dwa były

najcięższe. Po pierwsze - intrygi i szpiegostwo na rzecz ateistycznego Związku

Radzieckiego, po drugie - zboczenie seksualne. Wkrótce wpadłem w sidła

niejakiego pana Riazanowa, głównego szpiega Związku Radzieckiego w tej części

Iranu, oraz brałem udział w operacjach i spiskach przeciwko islamowi i

niepodległości Iranu. Wówczas ruch zwolenników imama wzrastał z każdym dniem i

pan Riazanow, spodziewając się nieuchronnego zwycięstwa linii imama,

przekupywał, okłamywał i zachęcał łatwowiernych i otumanionych ludzi, aby mu

służyli. Osobiście nie znałem ajatollaha Nadżafiego, aczkolwiek wiedziałem, że

cieszy się opinią zdecydowanego przeciwnika usuniętego szacha. Riazanow, którego

działalność wzbudziła podejrzenia Sa-

f

waku, został zamordowany i byłem zmuszony uciekać do innego miasta. Wówczas, pod

panowaniem przeklętego reżimu szacha, zatrułem się atmosferą panującą w

Isfahanie. O moich nielegalnych stosunkach i działaniach opowiedziałem

przesłuchującym mnie czcigodnym urzędnikom.

Po zwycięstwie rewolucji, zwłaszcza zaś po wybuchu wojny narzuconej przez Irak i

Amerykę, kiedy stało się rzeczą oczywistą, że moim religijnym obowiązkiem było

ujawnienie całej mojej działalności i wszystkich kontaktów z panem Riazano-wem i

domownikami Jego Ekscelencji Nadżafiego w Isfahanie, zachowałem te sprawy w

tajemnicy, z wielką szkodą dla systemu. Serce mi krwawi z powodu bólu, jaki

swoim uporem sprawiłem Jego Świątobliwości imamowi. I na koniec chciałbym

przeprosić wszystkich braci, którzy mieli jakikolwiek kontakt ze mną, aby, nie

zważając na własne ambicje i interesy, w duchu posłuszeństwa i bez

jakiegokolwiek fanatyzmu poddali się woli najwyższego sędziego i uznali ją za

probierz swoich działań i opinii".

Taka była wersja dla prasy. Ponadto zrobiono ze mną dwa filmy, a raczej nagrano

moje wystąpienie na taśmy wideo. Jedną, pełną wersję, przygotowano dla imama,

pana Nadżafiego i szefów trzech służb. Natomiast drugą, krótszą i pozbawioną

szczegółów, dla opinii publicznej. Przeczytałem pytania, wcześniej dla mnie

przygotowane. Powiedziano mi, że odpowiedzi zostaną później wstawione. Bóg jeden

wie, jakiego rodzaju odpowiedzi zechcą zamieścić.

- Panie Kuczulu, będzie pan oglądał?

- Oczywiście. Wszyscy będziemy oglądać. Jest to pierwszy

przestępca występujący w naszym programie „Dźwięk i Ob

raz". Będzie pan sławny, panie John!

- Jeżeli taka będzie wola boża. . .

- Zobaczy cię rodzina!

- Liczę na to.

Kuczulu chciał przypalić mi papierosa. Nigdy nie mógł pojąć, że nie palę.

- Nie, dziękuję, panie Kuczulu.

Był zakłopotany.

- Opowiem ci, jak będziesz się prezentował w telewizji.

Dokładnie. Twoja twarz, kołnierzyk, oczy, głos, wypowiadane słowa. Dokładnie.

To jest dla mnie bez znaczenia. Może część wywiadu

usłyszę w głośniku - pokazałem wysokie okno w celi więzien

nej, skąd dochodziły dźwięki radiostacji „Głos Islamu".

- Jeżeli taka będzie wola boża.

Jednakże nie usłyszałem siebie owego wieczoru w głośniku więziennym, a, jak

później powiedział mi skonfundowany Ku-czulu, wywiadu nie pokazano także w

telewizji. Dowiedziałem się, że pan Nadżafi zrezygnował z funkcji zastępcy

przywódcy i szefa Biura do spraw Zagranicznych Ruchów Wyzwoleńczych i przeszedł

na emeryturę oraz że osiadł w Ghom. Dowiedziałem się także, iż zbiera się rada

ekspertów, aby wybrać jego następcę. Słyszałem, że rosyjski przywódca,

Gorbaczow, głęboko poruszony listem Jego Świątobliwości, wzywającym jego i

wszystkich światowych przywódców do zrezygnowania z długiej i czczej walki z

Bogiem, wiarą dotyczącą powstania i istnienia świata i przyjęcia w końcu islamu,

wysyła swego ministra spraw zagranicznych, pana Szewardnazi lub Szeward-nadze,

do Teheranu. Przybędzie on jutro, aby omówić wznowienie wzajemnej współpracy

pomiędzy ZSRR i Islamską Republiką Iranu.

Usiadłem w więziennej celi i nakryłem głowę, a więźniarki w innych celach

rozpoczęły swój akustyczny dialog na rurach centralnego ogrzewania. ••?;?•

Czekałem na małą przerwę, podczas gdy ktoś inny zastanawiał się nad odpowiedzią

na pytanie kobiety i następnie przekazał ją, wystukując na rurze od kaloryfera:

- O Boże!

Metal milczał. Jakbym rzucił kamień w ławicę ryb. Więźniowie przewracali się z

boku na bok, pojękiwali lub krzyczeli we śnie, lecz na półpiętrze część

więzienia, którego istnienia tylko ja w tym momencie byłem świadom, oddawała się

ma-

rżeniom, korzystając z jedynego dostępnego więźniowi schronienia - ciszy. W tym

dźwiękowym dialogu użyłem arabskiego zwrotu jallah, który miał wiele znaczeń.

Przede wszystkim ostrzegał, iż ktoś obcy złamał szyfr kobiet i Bóg jeden wie,

jakie stanowi to dla nich zagrożenie. Następne znaczenie tego zwrotu sugerowało,

że tym obcym jest mężczyzna, ponieważ był to zwrot, który zapewne słyszały w

dzieciństwie, w swoich rodzinnych domach lub na ulicy od mężczyzn; jego sens był

upokarzający: „Zasłaniajcie twarze, kobiety i dziewczęta, obcy mężczyzna jest w

domu!" Inne jeszcze znaczenie tego zwrotu mówiło o mężczyźnie ostrożnym i

czujnym.

- Towarzyszki, siostry, błagam was w imię litościwego

Boga o przysługę.

Rura od kaloryfera milczała. Przypuszczałem, że kobiety nie miały awaryjnego

kodu i dlatego nie mogą odpowiedzieć albo też naradzają się ze swoją

przywódczynią bądź komitetem.

- Drogie towarzyszki, nazywam się Pitt. Poszukuję rodziny.

Czy macie jakiekolwiek wiadomości o mojej rodzinie?

Senne pojękiwania mężczyzn sprawiały, że w celi panowała coraz bardziej

przygnębiająca i wszechogarniająca cisza. Czas mijał. Nie wiem, jak szybko, w

więzieniu bowiem nie liczy się czas, a na pewno nie liczą się sekundy, minuty i

godziny. Pomyślałem: „Nie odpowiedzą. Zmieniły szyfr. A jeżeli go złamię,

zmienią go ponownie i doniosą na mnie do ministerstwa".

Rura wydała dźwięk. Ktoś nadawał tak szybko, że nie mogłem rozszyfrować

sygnałów.

- Towarzyszko, proszę wolniej.

Sygnał zabrzmiał:

- Jakich dokonałeś przestępstw?

- Szpiegostwo i cudzołóstwo.

- Umierasz? '

- Wszyscy umieramy. :

- Czy twoją rodzinę zaliczono do obłudników?

- Moja rodzina to zwykli obywatele.

- Mają skórę jasną, oliwkową czy są kolorowi?

Zastanawiałem się, dlaczego w tym kraju każda rozmowa

pomiędzy mężczyzną i kobietą, nawet w tak podłym miejscu jak to, szybko zamienia

się we flirt. I nagle zawładnęła mną

ogromna tęsknota za kobietami, za ich głosem, zapachem, doznawaną w ich

obecności rozkoszą. Wyobrażałem sobie, jak pode mną trzysta więziennych cel -

być może nie wszystkie były zajęte - wypełnia stłumiony chichot kobiet,

naśmiewających się z otępiałego z miłości mężczyzny.

- Żaden z tych kolorów nie dotyczy mojej rodziny, ma-

dame. Jedna z kobiet ma na imię Szirin. Druga to Lejłi, dziew

czyna w wieku około trzynastu lat. Pochodzą z Isfahanu.

- Nie ma ich tutaj.

- Niech was Bóg błogosławi.

Cisza.

Milczenie trwało dziesięć dni. Kiedy stukanie pojawiło się znowu, był to żargon

podawany starym kodem. Myślałem, że to po arabsku, lecz niestety, pomyliłem się;

przeklinałem siebie, że tak kiepsko znam język turecki. Żona mówiła mi, że

wiejskie kobiety, w obawie przed mężczyznami, często mówią dziecinnym dialektem;

nie usłyszałem go w tych szyfrowanych dźwiękach, sądziły bowiem, że mógłbym go

znać od swej żony. Jednakże rytm dźwięków przypominał składnię języka perskiego

lub niepowtarzalne cechy każdego języka. Ta właściwość slangu pozwala rozpoznać

na przykład francuskich hipisów, rozmawiających na zatłoczonej ulicy. Domyślałem

się, że kobiety nadal rozmawiają ze mną w języku perskim, używając tego samego

szyfru, lecz wykoncypowały nowe zabezpieczenie, niekoniecznie techniczne, lecz

stosujące łamigłówkę słowną. Znowu musiałem podjąć próbę złamania szyfru. Moje

przedsięwzięcie sprowadzało się do skonstruowania suwaka logarytmicznego lub

dwóch współśrodkowych kół, albo też najbardziej powszechnego w Iranie liczydła,

i dopasowania najczęściej pojawiających się zaczepów do najczęściej używanych w

języku perskim liter.

Jednocześnie doszedłem do wniosku, że ten ich nowy kod i mój nieuchronny sukces

rozszyfrowania go są też swego rodzaju flirtem: przecież my wszyscy umieramy i

to, co nam pozostało - nawet tym kobietom, które doświadczyły udręki życia

więziennego, walcząc najpierw z szachem, a potem z mułłami - to radości, jakich

wspólnie zaznają mężczyźni i kobiety, oraz wspomnienia o nich. Ponieważ

umieramy, nie

i

mamy żadnej nadziei na ich ponowne przeżycie. Wyczuwałem także z ich strony

pewną powściągliwość, wynikającą z samej istoty flirtu, pewną delikatność wobec

mnie. Zupełnie jakby wiedziały, że moje dążenie do odzyskania żony jest

dokładnie tym, co ma dla nich największą wartość i podtrzymuje je przy życiu i

że należy to chronić. Niezbyt uważnie wsłuchiwałem się w te metaliczne dźwięki,

lecz stopniowo zawarte w nich słowa zaczynały nabierać znaczenia. Dotyczyły

wielu rzeczy: zamachu stanu i struktur dowodzenia, karnych operacji, żywności,

łez, śmiechu - były codzienną rozmową więźniów politycznych. Nie znosiłem

podsłuchiwania tych rozmów, ponieważ byłem intruzem w tym intymnym dialogu ludzi

uwięzionych. Popisywały się, bo wiedziały o moim istnieniu. Swoim zachowaniem

zniszczyłem najdroższy skarb, jaki więzień posiada: szczerość dialogu.

Zastanawiałem się, czy mam rozszyfrować ich nowy kod, aby go znowu zmieniły;

wiedziałem, że ostatecznie będę musiał go znowu poznać. I sam dźwięk, widok

rury, świadomość istnienia tych kobiet stały się dla mnie czymś w rodzaju

piekła. Poproszę Hassana Kuczulu, aby zwrócił się do gubernatora z prośbą o

przeniesienie mnie do Instytutu Kształcenia, gdzie będę mógł dzielić celę z

innymi mężczyznami.

Spałem snem płytkim i każdej nocy słyszałem dźwięki w metalowych rurach, aż

pewnej nocy, kiedy nad szczytem De-mawendu widniał księżyc w pełni, zauważyłem

wyraźną zmianę dźwięku. Zorientowałem się, że ktoś przekazuje informację starym

szyfrem.

- Towarzyszu! Towarzyszu! Podskoczyłem do rury.

- John! Wstawaj, John!

- Do twoich usług, madame. '???'?'?"?

- Jak brzmi jej rodowe nazwisko?

Nie mogłem wymówić jej nazwiska, chociaż cisnęło mi się na usta.

Nie miałem wątpliwości, że na kobiecym piętrze były do-nosicielki; jeżeli

wystukam jej nazwisko rodowe, trudno wyobrazić sobie, jak bardzo narażę na

niebezpieczeństwo Szirin i siebie.

- Bałwochwalczym. Szirin Fereszte* Bałwochwalczym.

Ona jest córką wysokiego urzędnika bądź wojskowego

z okresu panowania szacha, bahaisty lub sawakowca.

- Towarzyszu, muszą znać jej nazwisko rodowe.

Zauważyłem zmianę rytmu dźwięków. To była inna kobieta, współwięźniarka lub ktoś

starszy w więziennej hierarchii, może jakaś funkcjonariuszka w tej widmowej

armii kobiecej.

- Pani zna jej nazwisko, madame. Nie musi się pani dowia

dywać od mężczyzny.

Słowo „mężczyzna" obiegło całe więzienie, wzdłuż rur centralnego ogrzewania,

przez drzwi, latryny i łazienki, przez ośnieżony dziedziniec więzienny; dotarło

do siedzących po tu-recku kobiet i rozdrażnionych mężczyzn, aż powróciło do

mnie, tysiąckrotnie wzmocnione w swojej zuchwałości i szaleństwie. Och, Boże,

zdradziłeś te kobiety, które chciały ci pomóc! Nie zasługujesz, aby żyć!

Cisza wypełniła więzienną celę. Naraz ponownie rozpoczęło się stukanie w rury.

- Nie jesteś mężczyzną, kochanie, tu bowiem jest więzie

nie, w którym nie wolno przebywać mężczyznom. „

Odczułem ogromną ulgę.

- Niech tak będzie, kochanie. . ?(?

- Kobieta i dziewczyna, odpowiadające podanemu przez

ciebie rysopisowi, były kiedyś w Adelabadzie. Ostatnio wi

dziano twoją żonę i córkę w tysiąc dziewięćset osiemdzie

siątym pierwszym roku w więzieniu w Szirazie tuż przed egze

kucjami.

Ogarnęła mnie wielka radość. Kilkoma uderzeniami o metalową rurę ta kobieta

przedłużyła życie mojej żonie i córce

0 sześć lat; kto wie, czy kilka następnych uderzeń nie prze

dłuży ich życia o kolejnych siedem lat w stosunku do chwili

obecnej. W mojej celi historia toczy się błyskawicznie, a wyda

rzenia prowadzą nas do spotkania w jakimś jednym miejscu

1 czasie.

- Jakie są jej przestępstwa, drogi towarzyszu?

- Wojna przeciwko Wiekuistemu. ......

Fereszte - perskie: anioł (przyp. kons.).

- Czy jest umierająca?

Pytanie było nieistotne, biorąc pod uwagę oskarżenia. Utrudnianie Mesjaszowi

jego misji zbawienia nie jest wykroczeniem.

- Wszyscy musimy umrzeć.

- Niech cię Bóg błogosławi, towarzyszko.

- Mówią, że jest silna; a gdzieś słyszałam, że Bóg jest lito

ściwy.

- Rzeczywiście, madame.

Ponieważ uwolniłem się od stanów depresji, coraz bardziej doskwierało mi

zachowanie się strażników. Nawet wówczas, kiedy wchodzili do celi, a ja

odwracałem się do ściany, czułem, jak wlepiają we mnie oczy. Rozpadł się cały

porządek dnia. Nikt nie wzywał nas do modlitwy i nikt nie odprowadzał mnie do

latryny. Zmniejszono mi o połowę dzienną rację żywnościową. Z dawnych strażników

pozostali tylko starsi wieśniacy, tacy jak Kuczulu.

- Boże, gdybym tylko mógł zostać męczennikiem!

- Panie Kuczulu, nie bądź taki przygnębiony.

- Hosejnie, Hosejnie! Pozwól mi wyjść, walczyć i umrzeć

dla ciebie. Nie boję się trującego gazu!

- Mój drogi, nie załamuj się.

Zapanowało wymowne milczenie. Potem powiedział:

- Panie John, proszę być dla mnie sprawiedliwym.

- Co masz na myśli, panie Kuczulu? Nigdy nie traktowałeś

mnie źle.

- Starałem się wypełniać swoją religijną powinność.

- Jestem pewien.

- Proszę powiedzieć, panie John, że pan mi wybacza.

- Jeśli tylko wypełniał pan swój religijny obowiązek, to nie

ma co wybaczać.

- Proszę, panie John.

- W porządku, panie Kuczulu, wybaczam! Dosyć już! Pro

szę tej sprawy więcej nie poruszać.

Trzy, cztery, pięć razy dziennie dochodziły do mnie z drugiej strony budynku

odgłosy strzałów. Pewnego dnia usłyszałem dziesięć lub więcej eksplozji w

śródmieściu, a raz wi-

działem z mego okna irackiego myśliwca bombowego, według Kuczulu Su-25, lecącego

na zachód. Bomby, które zrzucił, spowodowały odpadnięcie części sufitu.

Łatwo domyśliłem się, jaki jest związek łączący egzekucje, bombardowania,

racjonowanie żywności, ponure miny strażników i stopniowe rozpadanie się

porządku więziennego w Ewi-nie. Z radia dowiedziałem się o przełomie w sektorze

Fao, lecz nic nie mówiono o sprowadzeniu posiłków. Nieco później dowiedziałem

się, że bojownicy islamscy zajęli nowe pozycje obronne w Majmun. Słyszałem o

wspaniałej akcji na morzu, podjętej przeciwko flocie Wielkiego Szatana, Ameryce.

Imam mianował Rafsandżaniego głównym dowódcą wszystkich sił zbrojnych Iranu.

Ponieważ brakowało ludzi do pracy, przypomniałem Kuczulu, że znam się trochę na

mechanice. Zreperowałem instalację wodociągową w toalecie, urządzenia

elektryczne w sali modlitewnej i klimatyzator w biurze gubernatora. Kuczulu

poszedł ze mną i pogawędziliśmy sobie, a kiedy skończyłem, zabrał narzędzia.

- Pobędzie pan chwilę sam, kiedy ja zjem lunch, panie

John?

- Wiesz, że mogę czynić cuda, ze smugi światła zbudować

mosty, a z cieni drabiny — wyrecytowałem w odpowiedzi.

- Panie John, proszę dać mi słowo honoru. Nie jest pan

złym człowiekiem, tylko zagubionym.

- Co będzie, panie Kuczulu, jeżeli Jego Ekscelencja wróci

i spotka mnie w swoich pokojach?

- Nie wróci. On jest w... - przerwał, przypomniawszy so

bie, że jestem groźnym przestępcą. Spojrzał na mnie z ironią. -

Panie John, kto to jest rotarianin?

- Nie wiem dokładnie. Sądzę, że jest to członek jakiegoś

stowarzyszenia.

- Prowadzącego wojnę przeciwko Iranowi i islamowi?

?•-. - Myślę, że nie tylko.

- Ale ty jesteś rotarianinem!

- Kimś o wiele gorszym, panie Kuczulu. Jestem liberałem!

- Przestań! Nie mąć mi w głowie. O Ali, kiedyś życie było

takie proste. Byli właściciele i dzierżawcy. Byli muzułmanie

i niewierni. Oczywiście byli także mężczyźni i były kobiety. A przede wszystkim

- był ten przeklęty szach, tylko że wówczas nie był on „przeklęty".

- Myślę, że powinniśmy skupić się na uwolnieniu naszej oj

czyzny od Saddama.

- Jeżeli Bóg pozwoli! - Podszedł do drzwi wyjściowych

i powiedział: - Mój brat pracuje jako służący w domu imama

(niech łaska Wszechmocnego będzie z Nim). Pewnej nocy

podsłuchał, jak imam w pokoju modlitwy rozmawiał z Wieku

istym, Boże, przyspiesz swoje nadejście! Teraz jest wojna,

a Saddam i wszystko tak wiele kosztuje - kilogram ryżu kosz

tował dziesięć tomanów, teraz siedemset, herbata dwieście.

Czy nastąpi koniec świata, panie John?

- Tak, panie Kuczulu, dzięki Bogu, ale kto wie kiedy? A te

raz niech pan idzie na lunch i niech panu smakuje jak nektar.

Zawahał się.

- Niech pan będzie tak uprzejmy - rzekłem - i poinformuje,

że chciałbym złożyć zeznania.

- Niech cię Bóg błogosławi!

Od półtora roku nie widziałem Szahida. Wiedziałem, że moja obecność zatruwa mu

życie. Powiedziałem:

- Chciałbym zaciągnąć się do dwudziestomilionowej armii

Republiki Islamskiej.

Jak zwykle, pierwszą odpowiedzią Szahida na nowiny była przemoc. Chciałem

załagodzić atmosferę, lecz uderzenie w ucho zwaliło mnie z krzesła. Przepaska z

oczu spadła przy ścianie. Z zamkniętymi oczami podczołgałem się do niej i

ponownie założyłem

- Musi się pan przychylić do mojej prośby, panie Szahid -

rzekłem. - Chciałbym oddać życie za moją przybraną ojczyznę

i zwycięską rewolucję islamską.

Byłem tak oszołomiony zadanym mi ciosem, że ledwo dowlokłem się do krzesła.

- Nigdy. Jesteś szpiegiem! Będziesz szpiegował nasze ope

racje wojenne!

W brzmieniu jego głosu było coś, czego przedtem nie słyszałem, ale byłem zbyt

oszołomiony, aby to rozpoznać. Czu-

łem, że ma to coś wspólnego z sytuacją na froncie. Moje myśli były zbyt

skłębione, aby je rozplatać. Wiedziałem, że jest takie słowo, które -jeżeli je

wypowiem - spowoduje, że całkowicie straci on panowanie nad sobą, lecz zebrałem

się na odwagę i wypowiedziałem je.

- Podczas audiencji Jego Świątobliwość, godzien najwyż

szego szacunku, powiedział, że nawet krew przeklętych będzie

słodka...

Moje prawe ucho otrzymało kolejny cios. Zaszumiało mi w głowie. Na ramię

spływało coś mokrego i ciepłego. Pomyślałem: „Strzelił mi w głowę!"

- Nigdy! Jesteś skazany na śmierć!

Zdanie to zawisło w powietrzu, a potem uderzyło we mnie jak obuchem. Siedziałem

przed nim na podłodze, krew wyciekała z ucha. Przepaska znowu opadła z oczu,

lecz nie spojrzałem na niego, bo nawet nie mógłbym. Wiedziałem, że przeraziła go

rana, jaką mi zadał - nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę słyszał na prawe

ucho - i krew na podłodze i ubraniu. Wiedziałem, dlaczego mnie nienawidzi i że

nie ma to nic wspólnego z moim charakterem i moją historią; nienawidzi mnie

dlatego, że dałem mu odczuć, iż rozumiem jego sytuację; że zwracam mu pośrednio

uwagę, iż jest tutaj, a nie na froncie.

- Nie sądzono mnie, mój kochany, więc jak mógł zapaść

wyrok w mojej sprawie?

Nieznośny ból w uchu był dla mnie co najmniej zapowiedzią wyroku i kary.

Widziałem ich kształty, tak jak w Isfahanie widziałem architektoniczną bryłę

meczetu. Wiedziałem, że teraz, kiedy Farameh nie żyje, Nadżafi przebywa w

areszcie domowym w Ghom, a Rosja jest przyjacielem, nie byłem już potrzebny

rewolucji.Trzymano mnie w Ewinie nie dla mnie samego, lecz z powodu innej osoby.

Moje życie i śmierć miały o tyle znaczenie, o ile stałyby się przyczyną śmierci

tej drugiej osoby. I w tym momencie, kiedy podniosłem głowę i spojrzałem w twarz

mego oprawcy, wiedziałem, że tą drugą osobą była Szirin; że z powodów, których

nie mogłem jeszcze pojąć, chcieli ją zabić. Mogli to jednak zrobić tylko

wówczas, gdybym ja także był na miejscu kaźni, razem z nią zakopany po szyję w

piachu, lub też chcieli to zrobić, lecz nie mogli znaleźć

Szirin, przypuszczalnie również dlatego, że było już za późno, ponieważ

rewolucji groziła klęska w wojnie z Irakiem.

Spojrzałem mu prosto w oczy, które migotały jak powierzchnia wody na wietrze.

- Panie Szahid - powiedziałem - na biurku gubernatora

złożyłem petycję do Sądu Rewolucyjnego w sprawie przyjęcia

mnie do patriotycznych oddziałów żołnierzy, chcących na fron

cie krwią naprawić błędy i zasłużyć na amnestię. Jestem oby

watelem irańskim i mam do tego prawo. Jak pan sam najlepiej

wie, nie popełniłem żadnego przestępstwa, a Jego Ekscelencja

gubernator uznał mnie za człowieka wyleczonego ze złych

skłonności. Nie rozumiem, dlaczego pozostaje pan w Tehera

nie, objadając się ryżem, chodząc w cywilnym ubraniu, pod

czas kiedy pańska ojczyzna wykrwawia się na śmierć. Nie je

stem taki jak pan. A teraz muszę pójść do szpitala, ponieważ

pan, bijąc mnie, spowodował, że pękła mi błona bębenkowa.

Jego oczy mówiły: „To był twój wybór. Zmusiłeś mnie do tego. Teraz poniesiesz

konsekwencje".

Nałożyłem na oczy przepaskę i wstałem. Zaprowadzono mnie do celi. Wytarłem krew

papierem i powoli, odczuwając ból nie do zniesienia, wymyłem ucho roztworem

soli. Nie wiedziałem, na jak długo starczy mi sił, narysowałem więc twarz

Szahida, z jego wybałuszonymi oczami i rzadką brodą i - wraz z więzienną łyżką -

schowałem ten rysunek do gaci.

- W takiej oto znalazłeś się sytuacji!

Spałem. ? ; . i

- W TAKIEJ OTO ZNALAZŁEŚ SIĘ SYTUACJI!

Niezależnie od tego, jak dalece przygotujesz się na najgorsze, nie ma to żadnego

znaczenia. Byłem zupełnie rozbity, czułem, jak całe moje ciało się otwiera. Z

ust wydobywał się piekący oddech, do oczu napływały łzy. Z ucha zaczęła ciec

krew. Nie panowałem już nad niczym, nie mogłem powstrzymać moczu. Pływałem we

własnym pocie.

Kuczulu stał w drzwiach, wyglądał jak rzezimieszek. Spojrzałem na niego i

rzekłem:

- Mój przyjacielu, nie ma tutaj złego ducha, nie ma rotariań-

skiego szpiega, nie ma angielskiego imperialisty. Oddałbym ci

ich wszystkich za odrobinę twojego człowieczeństwa.

Odwrócił się.

- ZAŁOŻYĆ PRZEPASKĘ NA OCZY!

Poczułem, że wiąże mi ręce drutem.

- Hassan, zechciałbyś łaskawie uczesać mi włosy?

- IDŹ!

Powiedziałem sobie: „Nic na tym świecie nie trwa wiecznie. Nawet ta chwila

wkrótce przeminie. Nie ma żadnego znaczenia, jak będę wyglądał w oczach świata i

mych oprawców. Nie ma znaczenia, czy będę krzyczał i czy się zesram ze strachu.

To wszystko nie ma znaczenia".

- ZACZEKAJ TUTAJ!

Położył moją rękę na czymś ciepłym, aby mnie uspokoić. Była to rura centralnego

ogrzewania. Zacząłem stukać na niej paznokciem: S-Z-I-R-I-N. Potem przestałem,

ponieważ w żadnym wypadku nie chciałem, aby zobaczyła mnie w takim stanie.

Poczułem na twarzy coś mokrego. Kuczulu przemywał mokrą szmatką mój policzek i

ucho. Przypuszczałem, że będą tam jacyś ludzie, duchowni bądź urzędnicy,

ponieważ miało to być wykonanie wyroku.

Idąc tak, z ręką położoną na ciepłym barku Kuczulu, myślałem: „W pewnym sensie,

cokolwiek się teraz dzieje, dzieje się zgodnie z określonymi prawami, których

znaczenie dopiero teraz pojąłem. Rozumiesz, byliśmy swego rodzaju grupą, «klu-

bem» w Isfahanie, z którego wyłuskano wszystkich, jednego po drugim. Założyciel

grupy, pan Riazanow, był pierwszy. Po trzynastu latach zabiją mnie. Pozostaje

jeszcze ona. A jeżeli ją zabiją, będzie jeszcze mała Lejli. Jeżeli ona przetrwa,

może mieć dziecko, które wyda na świat potomstwo; pozostaniemy więc mimo

wszystko na tym świecie". Na twarzy poczułem chłód, a w sercu przeogromny żal,

że w ostatnich chwilach życia oddaję się tak niemądrym marzeniom. Bardzo

chciałem wiedzieć, gdzie jestem, na jakim dziedzińcu, w jakim miejscu. Miało to

teraz dla mnie największe znaczenie. Jakiś człowiek o ciężkim oddechu przypinał

mi coś po lewej stronie klatki piersiowej, tam gdzie jest serce.

- Może pan łaskawie zdjąć przepaskę z moich oczu? Nie

boję się.

Uderzył mnie w prawy policzek. Głowa pękała mi od bólu.

Pomyślałem: „Po prostu nie mogę zgodzić się dłużej na takie poniewieranie! Muszę

położyć temu kres!" Ktoś kopnął mnie w tyłek, upadłem na śnieg. Rozległ się

rechot.

- Powinniście się wstydzić, przyjaciele! Jesteście muzułma

nami, czyż nie? - Przypuszczałem, że kopnął mnie Kuczulu.

Ktoś mnie podniósł i przepchnął przez drzwi. Miałem przed sobą schody, na

których się potykałem; czułem zapach plastiku, nafty i potu. Usadzono mnie na

krześle. Ustał zimny wiatr, a mnie opanowała klaustrofobia. Zabiją mnie na

krześle elektrycznym!

- NIE! NIE! NIE!

Wybuchnęli śmiechem, włączyli silnik i zatrzęsło mną. Czyjaś ręka zerwała z

moich oczu przepaskę i zobaczyłem mężczyznę odwróconego do mnie plecami i

kierownicę, a poprzez okno - nikłe światełka w zaciemnionym mieście. Zacząłem

się śmiać. Rozejrzałem się wokoło i zobaczyłem więźniów takich jak ja, z

zapisanymi kartkami papieru na piersiach, oraz strażników z kwaśnymi minami,

wśród których rozpoznałem kilku z bloku śledczego, i wiedziałem już to, co w

głębi serca przeczuwałem od dawna, tam, na śniegu: wywożą nas autobusem na

front! Spojrzałem na kartkę przypiętą do mojej piersi. Było na niej coś

nagryzmolone, trudne do odczytania do góry nogami.

- O Boże Wiekuisty! - zawołałem.

Śmiałem się i śmiałem.

Pędziliśmy w dół drogą, której tutaj ostatnio jeszcze nie było. Zimny wiatr

owiewał moją twarz. Zamyśliłem się. Tak bardzo tęskniłem za ruchem, za dźwiękami

klaksonów w zatłoczonym Teheranie, za salonami samochodowymi, bardziej

rozświetlonymi niż pałac starego reżimu, za zapachem wyrobów cukierniczych w

nocnej cukierni; za kobietami spacerującymi w rzemiennych bucikach przed

wystawami sklepów. Muszę trzymać się w ryzach. W tak euforycznym nastroju mogę

popełnić jakiś błąd. Czułem, że Szahid jedzie za mną; że ogarniająca go chandra

skrupi się na mnie. Wiedziałem, że on także jedzie na front, i to dlatego, że ja

tam jadę. I nie jest wykluczone, że jestem skazany na jego towarzystwo do końca

mego życia. Rozrzewniłem się na widok dróg i świateł na od-

ległych wzgórzach. Pomyślałem: „Widocznie mułłowie także wierzą w postąp!"

Zatrzymaliśmy się na dużym, ciemnym placu. Nazywał się Tupchane, czyli Park

Artyleryjski, a przez zabrudzone okna autobusu widać było gmach Głównego Urzędu

Pocztowego. Kiedy szukałem swojej przepaski na oczy, strażnicy parsknęli

śmiechem. Tylko my, przestępcy, opuściliśmy autobus. Było nas siedemnastu.

Zaprowadzono nas do wysokiego budynku, zbudowanego w stylu ojca ostatniego

szacha. Mieściło się w nim kiedyś, o ile wiem, Ministerstwo Finansów. Mimo że

była pomoc, w budynku kręciło się mnóstwo ludzi, przeważnie umundurowanych.

Usiłowałem powstrzymać wybuch śmiechu na widok głupkowatych min moich

towarzyszy. Moja z całą pewnością nie wyglądała lepiej. Zaprowadzono nas do

pokoju, którego podłoga wyłożona była grubym dywanem i w którym znajdowało się

duże metalowe biurko ze szklanym blatem. Na ścianach wisiały portrety imama i

Rafsandżaniego. Usiedliśmy na krzesłach w rzędzie pod ścianą. Ordynans przyniósł

papierosy. Moi współtowarzysze, którzy musieli być ze wspólnych cel Instytutu

Kształcenia, rozmawiali, paląc papierosy. Mułłowie i klerycy z seminariów

patrzyli na nas wzrokiem pełnym obłudy. Wstaliśmy, lecz oni odwrócili się i

odeszli. Po chwili zaczęto moich towarzyszy wywoływać kolejno z pokoju. W miarę

jak znikali za drzwiami, moje obawy wzrastały. Pomyślałem: „Muszę być teraz

szczęśliwy, w tych ostatnich minutach w tym pokoju". W końcu zostałem sam,

patrząc, jak świt rysuje na tle purpurowego nieba kontury ośnieżonych gmachów i

bazaru, a artyleria przeciwlotnicza ogniem zaporowym ostrzeliwuje iracką rakietę

Scud, zanim ta uderzyła w południową część miasta, wywołując drżenie okien.

Pomyślałem: „Wojna musi być wspaniałą rzeczą. Nieco później zawyły syreny

alarmowe".

- Pitt.

- Tak, panie.

Po wielu godzinach, pełnych napięcia, całkowicie stłamszo-ny wszedłem przez

podwójne drzwi do dużego pokoju. Przy biurku siedziało dwóch duchownych,

znacznie różniących się rangą, i nieco dalej - oficer armii. O ile ci pierwsi

wyglądali na

ludzi zmęczonych, o tyle ten ostatni wydawał się rozwścieczony. Na biurku, nie

otwarta, leżała moja kartoteka. Kiedy przemierzałem pokój, inny mężczyzna,

cywil, skoczył spod ściany w moim kierunku. Miał miły wygląd i był uprzedzająco

grzeczny. W przeciwieństwie do pozostałych tylko on zorientował się, że jestem

Europejczykiem; że moja edukacja jako Irańczyka, rozpoczęta przez moją żonę w

Buszehrze i kontynuowana w więzieniu w Ewinie, została teraz formalnie

zakończona; że dyplom dostałem wówczas, kiedy kopali mnie na śniegu. I tylko ten

facet rozpoznał mnie, ponieważ czytał moje akta i bywał, prawdopodobnie często,

w Europie. I byłoby lepiej, gdyby nie wchodził mi w drogę.

- Bonjour, monsieur. J'ai 1'honneur...

- Proszę mi wybaczyć, Ekscelencjo, ale nie rozmawiam

w obcychjęzykach.

- Mais le tribunal dont vous...

Zwróciłem się do starszego rangą duchownego, ponieważ wydawało mi się, że jest

on przewodniczącym trybunału.

- Czy mogę mówić, panie sędzio?

- Będziesz odpowiadał na nasze pytania.

Głos miał sympatyczny, ale zmęczony. Przyszło mi na myśl, że ten drugi duchowny

był swego rodzaju komisarzem gwardii rewolucyjnej i że to on będzie decydował o

losie ochotników.

Przewodniczący sięgnął po moje akta, lecz wówczas coś, niewątpliwie znużenie,

spowodowało, że lepsza część jego natury wzięła górę. Westchnął głęboko.

- Ilu jest w twojej rodzinie męczenników i rannych?

- Wśród moich nie ma mężczyzn, Ekscelencjo.

- Ilu mężczyzn z twojej rodziny służy jako ochotnicy w mi

licji?

- Wśród moich krewnych nie ma mężczyzn, Ekscelencjo.

- Do jakiego meczetu należysz?

- Jestem przestępcą, panie.

- Czy ktokolwiek z twoich krewnych bierze udział w uro

czystościach religijnych w meczetach?

- Wśród moich krewnych nie ma mężczyzn, panie.

Uznał wreszcie całkowitą bezużyteczność tego rodzaju pytań, lecz nadal je

zadawał.

- Czy znasz jakiegokolwiek przywódcę religijnego?

- Panie, chcę oddać moje bezużyteczne życie ukochanemu

krajowi, rewolucji i wielkiemu... - zamarłem w oczekiwaniu

na ból - ...imamowi, pogromcy idoli.

Nikt mnie nie uderzył. Młodszy duchowny spojrzał na mnie, potem odwrócił głowę.

Oficer warknął:

- Za stary jest ten lowelas!

Słowo to było niczym uderzenie pięścią. Stary! Moje najlepsze lata minęły, a

zawdzięczam to pobytowi w Ewinie. Do wszystkiego jestem za stary, z wyjątkiem

służby wojskowej! Ogarnął mnie smutek tak wielki, że pochyliłem głowę.

Patrząc na dywan, rzekłem:

- Potrafię czytać i pisać, znam się na maszynach, umiem

milczeć, działać w nocy, wykonywać rozkazy i... •» !

To na nic się nie zda - pomyślałem. - •

- Mów, człowieku.

- ...i wiem, jak się umiera.

Oficer parsknął śmiechem. W pokoju zapanowała cisza. Przewodniczący powiedział:

- Spójrz, człowieku.

Podniosłem głowę. Mój wzrok zetknął się z ich wzrokiem. Kiedy spojrzałem na

przewodniczącego, zapytał mnie:

- Jaki otrzymałeś wyrok?

Oj, niedobrze.

- Jaki otrzymałeś wyrok? - Ponownie zajrzał do mojej

teczki.

- Nie wiem, panie sędzio, nie byłem sądzony.

- Nonsens - rzekł niezdecydowanie. Otworzył na chybił

trafił jedną z teczek. Był zbyt zmęczony, aby czytać. Coś jed

nak zwróciło jego uwagę. - Chwileczkę! Nielegalny związek.

Słuchaj, nie interesuje mnie, czy zerżnąłeś wszystkie członki

nie Muzułmańskiego Stowarzyszenia Gospodyń Domowych.

Jesteś złodziejaszkiem, stręczycielem?

- Nie, proszę pana! Proszę zajrzeć do akt. ?..•.-•?-

- Jesteś ciotą?

- Kim, panie sędzio?

Duchowni nadrabiali miną. Oficer wykonał znamienny gest.

- Czy lubisz pieprzyć się z mężczyznami?

- Broń Boże, nie, panie sędzio! Nigdy w życiu! Proszę zaj

rzeć do moich akt, tam wszystko jest.

- W porządku, wezmę tego skurwiela - skinął głową w stro

nę komisarza gwardii. - Oczywiście, jeżeli pan się z tym zgo

dzi, Wasza Wysokość.

Komisarz poruszył nerwowo palcami. Cywil szybko rozwiązał moje ręce. Robiąc to,

zaczął szeptać mi coś do ucha. Wykrzyknąłem:

- WOJNA, WOJNA DO ZWYCIĘSTWA! NIECH ŻYJE

WIELKI IMAM! ŚMIERĆ ZDRAJCY SADDAMOWI!

ŚMIERĆ WŁOCHOM! ŚMIERĆ NIEMCOM! ŚMIERĆ...

- Wynoś się!

Francuskie słowa, które utonęły w moich entuzjastycznych okrzykach, brzmiały: Ca

ne suffit pas, monsieur*. Nie będziesz miał z tego żadnego pożytku.

Sądzę, że dla samotnego mężczyzny kariera wojskowa jest najlepszym wyjściem.

Zawsze chciałem mieć jakiś zawód. Zdecydowany byłem odnieść sukces w tym

zawodzie, który teraz wybrałem, lecz żeby ten cel osiągnąć, musiałem przetrwać

swój pierwszy żołnierski dzień. Z całą pewnością sytuacja militarna była

dramatyczna, ja zaś, jako przestępca, Anglik i szpieg, musiałem być ostatnią

rezerwą islamskiej armii. Nie ze względu na jakiekolwiek moje osobiste walory

bojowe, lecz jako matematyczny symbol wyczerpania rezerw. Pomiędzy moją

przybraną ojczyzną a całkowitą jej klęską byłem już tylko ja.

Jechaliśmy w konwoju składającym się z brytyjskich autobusów, zwanych

piętrusami. Pozostali ochotnicy to głównie bardzo młodzi chłopcy, ale było wśród

nas także dwóch starszych mężczyzn. Ubrani byliśmy w całuny, a na czole mieliśmy

opaski z napisem; „Jestem gotów na męczeńską śmierć".

* To nie wystarczy, proszę pana.

255

Nasi współtowarzysze spali bądź przyglądali się pustyni. Po obu stronach drogi,

na południe od Ghom, na nagich wzgórzach, widniały na głazach hasła wypisane

białą kredą. Trudno było sobie wyobrazić, że dwa tysiące ochotniczych batalionów

Rafsandżaniego udawało się na front.

Myślałem, że kierujemy się w rejon błotnistych obszarów i kanałów obronnych,

wykopanych przez Irakijczyków dla obrony Basry, lecz przed Ghom skręciliśmy na

południowy zachód i ktoś powiedział, że jedziemy na centralny odcinek frontu.

Jechaliśmy w kierunku wzgórz, mijaliśmy miasteczka i wioski, lecz nikt nas nie

witał. Czułem, że chłopców opuścił entuzjazm. Jeden z nich zapytał mnie, czy mam

jakiekolwiek doświadczenie, jeśli chodzi o obronę przed gazem bojowym.

Jechaliśmy dalej i zaczęło zmierzchać. Inne pojazdy o maskujących barwach

spychały nas z drogi lub godzinami czekaliśmy w coraz większym tłoku. Padał

deszcz. Zatrzymaliśmy się na posiłek w ruinach miasta Ghasr-e Szirin (Twierdzy

Szi-rin), o które walczono wiele razy i które musiało przechodzić z rąk do rąk.

Po raz pierwszy słyszeliśmy odgłosy ciężkiej artylerii. Posuwając się w kierunku

irackich fortyfikacji, zobaczyliśmy w ciemności olbrzymie wieże na uskokach,

zbudowane z ziemi, telefoniczne linie łączności, zgrupowania artyleryjskie,

otoczone wałami, porozbijane czołgi. Wydawało mi się, że patrzę na model pola

bitwy w muzeum szkoły wojskowej. Po obu stronach drogi maszerowały kolumny

utrudzonych żołnierzy, którzy nie reagowali na nasze okrzyki. Nie wiedziałem, że

wojna zebrała w tym kraju tak obfite żniwo, niszcząc wioski i pola. Przypomniały

mi się zdjęcia z okresu pierwszej wojny światowej w Europie. Autobus mknął wśród

wybuchających pocisków. Byłem przekonany, że chłopcy chcą walczyć tak jak ja,

lecz kto może zrobić cokolwiek w tak gigantycznym koszmarze!

Zatrzymaliśmy się w ciemnościach. Czekaliśmy, potem wyładowano nas. Tym

chłopcom, którzy przeszli miesięczne, podstawowe szkolenie, dano karabiny

automatyczne, maski przeciwgazowe i po dwa granaty. Mnie dano mały pojemnik z

wodą. Potem zeszliśmy do okopów i czekaliśmy. Powoli ostrzał artyleryjski

ucichł.

Słońce wstało i każdy ruszył naprzód. Jak okiem sięgnąć, w obu kierunkach

ciągnęły się nasze okopy. Po mojej prawej stronie wybuchł pocisk i ostre kamyki

zadrapały mi policzek. Nie zauważyłem wśród nas żadnego oficera. Posuwaliśmy się

naprzód, ponieważ taki był rozkaz.

Znowu wybuchł pocisk. Zaczęliśmy biec w stronę irackich linii, krzycząc: „Bóg

jest wielki!". Chłopcy, którzy byli boso, biegli bardzo szybko. Ze względu na

podmokły grunt nie mogłem dotrzymać im kroku. Niektórzy z nich rzucili granaty,

jak sądzę, z obawy, że później nie będą mieli takiej możliwości. Pomyślałem:

Nie wiedziałem, że wojna może być tak fascynująca". Wszędzie, po każdym

wybuchu, unosiły się fontanny piasku. Feerie świateł i barw, jakich nigdy bym

się nie spodziewał, oczarowały mnie. Przed nami eksplodowało sztucznie zbudowane

wzgórze, rozrywane gradem pocisków z ciężkich dział nieprzyjacielskich.

Pomyślałem: „Jeżeli Bóg da i dotrzemy do okopów, być może znajdę jakąś maskę i

broń". Moi koledzy zniknęli w dymie. Podbiegłem pod wzgórze i zobaczyłem hełmy

irackich żołnierzy i karabin maszynowy. Wciąż otaczał nas dym eksplodujących

pocisków. Szybkość i ciężar wody na piersiach sprawiły, że osunąłem się w dół i

ktoś mnie zobaczył. Zaczęli strzelać.

Ktoś usiłował się spode mnie wydostać. Miał panterkę w kolorze czerwonym i

zakrzywiony mieczyk na epoletach. Wrzasnąłem:

- Daj mi ten cholerny karabin!

Iracki żołnierz był silny jak byk, cuchnęło od niego potem i sianem, lecz ja

byłem na wierzchu i przygniatałem go. Pękł pojemnik z wodą na moich piersiach,

całkowicie nas zalewając.

- Należy do mnie! Do diabła, jest mój!

Usiłowałem uderzyć Irakijczyka karabinem, lecz błyskawicznie odchylił głowę do

tyłu. Stojący za nim iracki żołnierz chciał mu pomóc. Pociągnąłem za spust

karabinu. Rozległ się ogłuszający huk. Za jednym pociągnięciem spustu oddałem w

ich stronę kilkanaście strzałów. Obaj uciekli wzdłuż okopu. Zrzuciłem pojemnik

na wodę i zacząłem uciekać w innym kierunku.

Podczołgałem się do wielkiego dołu po pocisku i schowałem się. Skoczył na mnie

Irakijczyk. Za nim, pod maskującą siatką, stał czołg, lecz bez gąsienic.

Odskoczyłem, a ogłuszający huk zwalił mnie z nóg.

- Ochotniku, gdzie jest twoja maska przeciwgazowa? -

przemówił po persku.

- Nie miałem maski.

- Do diabła, gdzie jest twój karabin?

- Nie miałem karabinu.

- Niech pan mu nie wierzy. Tchórz, na pewno go porzucił.

Czołg wystrzelił znowu. Ból w okaleczonym uchu był nie

do zniesienia. Wstrząsały mną dreszcze.

- Widzisz tę broń, tam?

Czołg wystrzelił znowu, a moje oczy napełniły się łzami.

- Tak. Czołg.

- Będziesz go bronił i jeżeli zajdzie potrzeba, oddasz za

niego życie.

- Jestem gotów umrzeć.

- Jeżeli będziesz przed wrogiem uciekał lub jeżeli znowu

porzucisz broń, zabiję cię, a jeżeli ja nie będę żył, zabije cię

Gwardia Rewolucyjna.

- Tak, proszę pana.

Turkmen ze skośnymi oczami zdjął z ramienia karabin, wyjął stary magazynek i

włożył nowy. Zawstydziłem się, będąc pouczanym przez młokosa. Nałożył na ramię

granatnik przeciwpancerny. Powiedział:

- Celuj w żołądek, lekko naciśnij na spust. Tylko dwa strza

ły. Następny cel. Dwa strzały.

Biegliśmy razem do przodu i wspinaliśmy się na skraj umocnień. W połowie drogi

był wykop, obłożony workami z piaskiem. Starczyło w nim miejsca zaledwie dla nas

obu. Chłopak zdjął z pleców wyrzutnię rakietową.

- W imię Boga litościwego! - szepnął.

Szczytem leja pojazdy i ludzie posuwali się wolno i systematycznie w naszym

kierunku. Były tam trzy czołgi, za którymi jechały opancerzone ciężarówki. Po

raz pierwszy odczułem lęk.

- Mogę strzelać?

- Czekaj.

Usłyszałem za sobą głos kapitana. W przerwie pomiędzy strzałami rzekł:

- Niestety, musimy tutaj zostać. Jeżeli się wycofamy, straci

my czołg i nie obronimy okopów. Panowie, jeżeli kochacie

swoje rodziny i swoją ojczyznę, proszę, zostańcie i walczcie

wraz ze mną.

Rakieta zasyczała i pomknęła w kierunku czołgu. Wrzasnąłem ze strachu. Pocisk

uderzył w pokrywę silnika, czołgiści zaczęli uciekać. Strzeliłem do jednego z

nich; zniknął.

- Aj!

- Ośle, opuść lufę!

Dwa strzały. Nowy cel. Dwa strzały. Nowy cel. Czołg skręcił w lewo, wyrzucając

ziemię spod gąsienic. Drugi pocisk uderzył w jego wieżyczkę. Pomyślałem: „Jak on

to robi? Gdzie ten chłopak nauczył się tak dobrze strzelać?" Byłem dumny, że

walczę z tymi dzielnymi ludźmi.

Zmień magazynek!

- Co?

- Boże, nie nauczyli cię zmieniać magazynka?

Chłopak zmieniał magazynek i wówczas na skraju okopu zjawił się iracki żołnierz.

Mój kolega westchnął. Wiedziałem, że udzielając mi pomocy, narażał swoje i moje

życie. Rzuciłem się pod nogi Irakijczyka. Zamroczyło mnie, kiedy całym ciężarem

ciała zwalił się na moją głowę, czułem na sobie jego konwulsje.

- Wstawaj!

Świat wirował mi przed oczami. Turkmeński chłopak cały był we krwi. Na szczęście

odwrócił się do przodu i strzelił do stojącego przed nim Irakijczyka. W tym

zwariowanym świecie stałem i strzelałem, gdzie popadło. Dwa strzały. Nowy cel.

Dwa strzały. Nowy cel.

- Panowie, błagam was, nie cofajcie się! Nie oddajmy ani

piędzi ziemi! Pomiędzy wami a waszymi rodzinami nie ma już

żadnej zapory.

Karabin znowu zamarł.

- Amunicja! Nie mam już amunicji!

Stanąłem na skraju okopu, gotów nie wiadomo, na co: ata-

kować wroga, zdobyć broń, Bóg jeden wie co. Ktoś ciągnął mnie za włosy do okopu.

Krzyknąłem:

- Potrzebujemy samolotu! Okrążyliśmy ich... . ;

Chłopiec śmiał się zza wyrzutni rakiety. ;.

- Kapitanie, ochotnik prosi o wsparcie lotnicze.

Do naszego okopu dołączył kapitan.

- Wsparcie lotnicze, ochotniku? Proponujesz, żebyśmy we

zwali samoloty F-4?

- Proszę mi wybaczyć, jestem ignorantem.

- No cóż, przewidziałem to.

Przede wszystkim chciałem zrozumieć, co oznacza ten turkot, a potem dwa cienie

przemknęły nad nami. Bez wątpienia były to śmigłowce bojowe, dokładnie takie

same, jakimi dowodził generał Farameh. Zatrzymały się nad naszymi głowami, lekko

pochyliły, odpaliły cztery rakiety.

- Przegrupowują się, kapitanie. ;

Oficer wsunął się do naszego okopu. ;

- Jak się nazywasz, ochotniku?

- John, panie.

- Jak?

- John, panie. Jestem przestępcą, panie.

- Nic tu po nas, panie John. Będziemy kontratakować, pa

nie John?

- Tak, proszę pana. Jestem gotowy. Potrzebny mi tylko ma

gazynek, proszę pana. ' .

Pozostali wybuchnęli śmiechem.

Kapitan nazywał się Tolu'i. Silnik czołgu się zepsuł, a Brytyjczycy nie

dostarczyli części zamiennych. Był więc już tylko działem ciągnionym przez

traktor. Irakijczycy wykorzystali wzgórza, aby zbudować na nich dwa umocnione

stanowiska, dwie mile przed główną linią frontu. Nasi ludzie nazwali je imionami

dwóch pogańskich bogów z Koranu: Al-Lat i Al--Uzza. Tolu'i nie był skory do

odpoczynku i nie pozwolił na odpoczynek swoim ludziom. Stawało się coraz

bardziej oczywiste, że przeprowadzimy nocny atak.

Należałem do grupy atakującej umocnienie Al-Lat. Rzuciłem granaty, co skłoniło

Irakijczyków do ucieczki. Nikt nie

został trafiony, zburzyliśmy tylko instalacje, a żadna ze stron nie poniosła

strat. Ludzie byli zachwyceni. Ja znalazłem broń, porzuconą przez kogoś w czasie

walki: posrebrzany automat AK-47, z drewnianą kolbą i małym portretem Hosejna.

Kapitan Tolu'i z obrzydzeniem patrzył na chustę na mojej głowie, opatrzoną

napisem: HOSEJN.

Nadal jadałem i modliłem się osobno, lecz niezbyt daleko od grupy. Ci mężczyźni

walczyli tak, jak grali w piłkę: każdy z nich wiedział, gdzie są pozostali.

Pewnego popołudnia, po miesięcznej służbie, kiedy inni drzemali pod maskującymi

zasłonami, Tolu'i przykucnął przy mnie.

- Jestem twoim dowódcą. Powiedz mi, jaki masz plan?

- Mogę uruchomić ten czołg.

- Bzdura!

- Potrafię, a pan wie, że ja potrafię, i wie pan, co pan potrafi.

Skinął potakująco głową. Poczułem, że zaczął rozważać ten

problem.

- John, nie znasz wojska. Tu obowiązują tylko dwie zasady.

Pierwsza, unikaj odpowiedzialności. Druga, jeżeli obarczono

cię odpowiedzialnością, nie zrzekaj się jej.

- Tak, proszę pana.

- Idioto, jeżeli ten czołg ruszy, ruszy cały nasz odcinek

frontu. Pójdziemy, głupcze, do przodu.

- Tak, proszę pana.

Wiedziałem, że chciał się wypowiedzieć; że myślał prawidłowo i wyciągał wnioski;

wolał jednak te myśli wyrazić głośno.

- Wiadomo, że jestem zawodowym oficerem armii przeklę

tego szacha.

- Tak, proszę pana.

- Ty jesteś angielskim szpiegiem.

- Nie, proszę pana, jestem obywatelem Iranu i z dumą służę

swojej przybranej ojczyźnie.

- Nonsens! John, na to jest za późno. To się wszystko koń

czy. Na całym froncie zapasy są niewielkie, pozostało zaledwie

kilka tysięcy dział kalibru sto trzydzieści milimetrów, może

z tysiąc czołgów, z czego większość unieruchomiona, pięćdzie

siąt sprawnych samolotów bojowych, kilkadziesiąt śmigłow

ców. Amerykanie zatapiają nasze jednostki morskie. Rafsan-

dżani obiecał sto tysięcy ochotników, a co dostaliśmy? Takich jak wy i trochę

weteranów drugiej wojny światowej. Imam zatwierdził pięćset dziewięćdziesiątą

ósmą rezolucję. Tylko Na-dżafi chce walczyć i dlatego musiał odejść. Imam wypije

tę czarę goryczy. Aby uratować rewolucję.

- Krew męczenników uratuje rewolucję.

- PIEPRZYSZ, JOHN!

Wypowiedział te słowa po angielsku, z amerykańskim akcentem. Tak sądzę.

Pomyślałem: „Tolu'i, nie każ mi strzec swoich tajemnic, mnie wystarczą moje".

Jednakże musiałem odwzajemnić zaufanie, którym mnie obdarzył.

- Proszę pana, ponieważ urodziłem się w Anglii, wiem, jak

rozumują inżynierowie, którzy skonstruowali ten czołg. Jeżeli

za mój wczorajszy wyczyn otrzymam awans, będę mógł rozka

zać Golpajeganiemu, aby rozebrał obudowę silnika. Przeciek

nad zaworami wyjściowym i wejściowym zatkamy kawałkami

sukna nasyconego niepalną farbą, co będzie działać jak filtr po

wietrza i nie przepuści miałkiego piasku; albo - jak mówią

Francuzi - organdyną. Albo też, jeżeli nam się to nie uda, mu

simy dostać z Isfahanu materiał używany na czadory. Potem

wyczyścimy, naoliwimy i ponownie złożymy obudowę silnika

i zamontujemy gąsienice. Następnie przyuczymy nową załogę.

Jeśli chodzi o czołg, zabierze to nam cztery, pięć dni, około

dziesięciu dla całego odcinka.

- Oszalałeś, John, jest za późno. Saudyjczycy trzęsą się ze

strachu. Amerykanie nie pozwolą na nową ofensywę irańską.

Zbombardują nasze miasta - spojrzał na mnie. Wszystko to

było dla niego zbyt odległe i toczyło się zbyt szybko. Dodał: -

Nie nalegaj na mnie, John, trzymaj język za zębami i nie wy

chylaj się. Mogę dać ci honorowe zwolnienie. Nie chcę cię

stracić, lecz będę musiał, jeżeli twoje postępowanie będzie to

usprawiedliwiać.

- Proszę pana, nie ubiegam się o zwolnienie. Chcę jedynie

uczestniczyć w walce wraz z moimi kolegami i zasłużyć się dla

mego kraju, dla sławnej rewolucji i imama, a także odrzucić

siły świata arogancji i zaznać smaku sorbetu męczeństwa.

Spojrzał na mnie z uwagą.

- Chcesz wystąpić w telewizji, czy tak? :

- Tak, proszę pana, jeżeli taka będzie wola boża.

- Chcesz zobaczyć swoją twarz w gazecie i być przyjętym

przez Rafsandżaniego.

Zastanawiał się, lecz w końcu się zgodził. Miał jednak pewien mały dylemat.

- Dlaczego?

- Chcę, proszę pana, aby rodzina zobaczyła mnie w telewi

zji. Aby wiedzieli, gdzie jestem.

- Podczas porannej modlitwy zawiadomię oddział o twoim

awansie.

- Tak, proszę pana.

W skład delegacji, która przybyła na inspekcję ćwiczeń jednostek, wchodził

dowódca odcinka, Masudi, otyły kleryk o na wpół obłąkanym spojrzeniu, oraz, jak

sądzę, Kola'i, ekipa filmowa (lub raczej wideo) wiadomości telewizyjnych, a

także jakiś, znany mi z wyglądu, oficer lotnictwa. Boże, ile jeszcze muszę

doświadczyć, zanim położysz kres moim cierpieniom!

Przyglądali się bez entuzjazmu, kiedy rozpędziliśmy czołg do prędkości

trzydziestu pięciu węzłów i oddaliśmy dwa strzały. Pełni zachwytu chłopcy

krzyczeli: „Bóg jest wielki!" Prezentacja siły ognia i mobilności kawalerii

pancernej zaniepokoiła i skonfundowała zespół inspekcyjny. Przypuszczałem, że

obawiali się riposty ze strony Irakijczyków. Potem podano herbatę i kapitan

Tolu'i przedstawił załogę. Trzymałem się z boku, lecz Tolu'i zarządzał

prezentacją. Przymknąłem oczy, mrucząc coś pod nosem w zamyśleniu.

- Znam tego człowieka - powiedział Turani. - Jest angiel

skim szpiegiem.

- Na Boga, Wasza Dostojność się myli. Urodziłem się

w Wielkiej Brytanii, lecz żyję tutaj od lat z moją irańską ro

dziną. Dumny jestem, że mogę służyć...

- Podnieś głowę, kapralu.

Spojrzałem w kamienną twarz Turaniego. Kleryk okazał wyjątkową satysfakcję.

- Cholera, to najlepszy żołnierz w oddziale!

- Dlaczego jest tutaj?

- Przybył z więzienia.

Kleryk uśmiechnął się.

- Aresztować go, kapitanie.

Ku memu zaskoczeniu to Kola'i był tym, który mnie związał. Miał ze sobą drut.

Mamrotał coś po arabsku i zalatywało od niego tanią wodą kolońską. Dałem znak

głową, aby koledzy z załogi odeszli ode mnie; jednakże nie uzgodniłem tego z

Tolu'im.

- Niech Bóg ma was w swojej opiece, towarzysze.

Podeszli do mnie wszyscy, jeden za drugim; ponieważ nie

mogli mi uścisnąć rąk, dotykali policzka. Potem odeszli. Chciałem podejść do

samochodu, lecz ktoś mnie kopnął i musiałem się czołgać.

Kiedy człowiek staje w obliczu śmierci, kłopot polega na tym - a myślę, że

wszyscy o tym wiedzą - iż nie można wówczas być zawsze w dobrym nastroju. Byłem

przygotowany na śmierć — i oczywiście cieszyłem się, że załoga nie poniesie

żadnych konsekwencji z mojego powodu - lecz nie chciałem stać całą noc

przywiązany do bramki na boisku piłki nożnej w opuszczonej szkole.

Ludzie przeglądali dostarczoną broń. Rozbili dwie skrzynie pełne karabinów z

Korei i Chin, sprawdzali je i ładowali magazynki. Nagle Kola'i, bawiąc się

bronią, skierował lufę automatu w moją pierś, ale w końcu oddał serię strzałów w

inną stronę. Przybrał bohaterską pozę. Mężczyźni uśmiechali się do niego

przymilnie.

Byłem w szoku.

- Jestem żołnierzem i chcę umrzeć jak żołnierz.

Mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Kola'i był usatysfakcjo

nowany. Rzucił karabin pod moje nogi.

Wyłączyło się światło. Oddychałem z wielką trudnością, miałem zgniecioną klatkę

piersiową. Ból rozsadzał mi głowę, łapczywie chwytałem powietrze. Kiedy zapaliło

się światło, zobaczyłem zmieszaną twarz Kola'iego. Żołnierze śmiali się. Głowa

opadła mi na pierś.

Autobus usiłował przecisnąć się przez wąski przejazd, lecz bez powodzenia.

Zakładałem, że nikt mnie nie zauważył.

W tym zamieszaniu i krzykach rozwiązano mnie i miałem otrzymać niebieski

kombinezon sportowy.

- Bracie, daj mi trochę wody.

- Idź do diabła!

Ubrałem się i ponownie związano mi ręce. Wzdłuż autobusu rozwieszono transparent

z hasłem: „Nie mówcie, że umarli ci, którzy padli w imię Boga!". Przy drzwiach

autobusu chłopcy w sportowych kombinezonach cisnęli się wokół Kola'iego, który w

obu rękach trzymał olbrzymi tom Koranu. Ucałowaliśmy skraj księgi, dotknęliśmy

go czołem i weszliśmy do autobusu. Ostatni wsiadł Turani. Przypuszczam, że

chciał mieć pewność, iż znajdę się na froncie.

Minęliśmy opuszczone stanowiska artylerii. Po lewej stronie sterczały lufy dział

przeciwlotniczych i przewrócone czołgi, wystające z siatki maskującej. Tu i

ówdzie rosły kępy kolczastych drzew, a czasami w ich cieniu stały grupy

mężczyzn, parzących bądź pijących herbatę. Jechaliśmy przez stanowiska dział

przeciwczołgowych i umocnienia. Kola'i wypadł z autobusu, a właściwie wypchnęli

go ochotnicy. Protestował, skamlał, przeklinał Hosejna. Kierowca wyłączył silnik

i przeczułem, że dwie wrogie armie nawiązały kontakt bojowy. Spojrzałem do tyłu

i zobaczyłem ciągnące się za nami tumany kurzu. Obok mnie siedział blady

chłopiec, miał włosy koloru marchwi.

- Bracie, daj mi wody.

Po prawej stronie zobaczyłem przez okno autobusu kłęby dymu i piachu.

Eksplodowała seria min. Liczyłem: trzy, cztery, pięć, a chłopcy witali wybuchy

okrzykami radości. Wybuchło osiem min. Turani był spięty. Odwróciłem się do

chłopca.

- Musisz dać mi trochę wody!

Piętnaście, szesnaście, siedemnaście.

- Jesteś przestępcą.

Dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery. Drugą eksplozję widziałem przez okno po

mojej lewej stronie. Iraccy artylerzyści namierzyli autobus. Turani stał nad

kierowcą, krzycząc, aby zwiększył prędkość.

- Będziesz tyranem okrutniej szym od Szimra? To on na pu

styni nie dał wody rodzinie Świętego Proroka! O Hosejnie!

Sześć, siedem, osiem, dziewięć.

- Jesteś przestępcą!

- Oni używają pocisków gazowych, mój drogi. Chcesz,

abym skonał zatruty cyjankiem, jak ci pod Halabdże, mój drogi?

Czternaście, piętnaście.

Sięgnął do tyłu i w milczeniu rozwiązał mi ręce. W tyle autobusu stał karton z

butelkami wody - dar dla ochotników jadących na front. Sponsor umieścił na

kartonie fragment elegii, którą napisał Jaghma*, poświęcony Kerbeli: O, synu mój

słodki, spragnieni przybyliśmy do Eufratu.

Siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście.

Turani bez przerwy się kręcił. W jednej ręce miałem karton wody Sabu, drugą

trzymałem chłopca za przegub. Turani poszedł po swoją broń, a ja przerzuciłem

karton z wodą przez okno i wyskoczyłem. Dwadzieścia cztery, dwadzieścia...

Wszędzie na ubitym piasku leżały odłamki szkła. W chmurze pyłu autobus oddalał

się od nas z wielką prędkością. W imię Boga litościwego i współczującego...

Autobus stanął na tylnych kołach, przypominając psa proszącego o jedzenie, i

zachwiał się w koleinach. Coś zatrzęsło się pod moimi stopami, a potem

rozprysło. Przede mną pojawiła się kula ziemi i dymu, ciemnoczerwona na

obrzeżach, wypełniona odłamkami szkła i ognistymi grudkami. Przez ułamek sekundy

zatrzymała się w powietrzu, przechodząc na samym wierzchu w szkarłat; potem

eksplodowała purpurowymi ognikami. Porwał mnie podmuch i rzucił daleko do tyłu.

Leciałem nad kamieniami, rozbitym żelastwem, trupami i palącą się odzieżą.

- O panie Hosejnie! Hosejnie!

- Zamknij gębę! Odwróć się! Patrz przed siebie.

Szedłem naprzód, zbryzgany krwią. Autobus palił się, wybuchał i skwierczał

niemiłosiernie. Odór spalonych ciał i krwi, i niewyobrażalnego stosu złomu na

czerwonej pustyni powodowały, że wymiotowałem bez końca. O Panie, jakże to, co

się stało, nie może sprawiać Ci bólu!

Odrzucił mnie żar buchający od palącego się autobusu. Podniosłem spoconą twarz.

Przede mną leżała oderwana stopa

* Jaghma (wł. Mirza Abu'1-Hasan, ok. 1782-1859) - poeta i satyryk; wędrując

pieszo jako derwisz, odwiedził Kerbelę i Bagdad (przyp. kons.).

ludzka, rozszarpany tułów człowieka w mundurze, cała postać unurzana we krwi, w

konwulsjach. W jego dłoni tkwił jeszcze pistolet, który mu wyjąłem; starłem krew

z jego oczu. Przypuszczam, że wyskoczył z autobusu z przodu, kiedy my skakaliśmy

z tyłu.

Turani, mrużąc oczy, powiedział:

- Dobij mnie, człowieku. - Był dzielnym oficerem, nigdy nie

mówiłem, że nie był. - Nikt nie chciałby żyć po czymś takim.

- Przypuszczam, że nie.

Znowu zamrugał oczami.

- Te wszystkie dzieci. Tyle dzieci. Będę się smażył w piekle.

- Gdzie jest moja rodzina?

Wyglądał na zmieszanego. Chciał się podnieść na łokciu, lecz jego twarz

wykrzywił ból: kiedy opadał na ziemię, musiał złamać ramię. Nie mógł poruszać

ręką i palcami. Otworzył oczy i spojrzał na mnie.

- Martwy. Jestem martwy. Ty jesteś martwy. Cały świat jest

martwy.

Ziemia pode mną zatrzęsła się. Zaczął się ostrzał artyleryjski z naszej strony.

- Gdzie jest moja rodzina?

- Niech pomyślę. No cóż, mama popełniła samobójstwo

w Ewinie. A córka, z taką ładną buzią, ta, którą pieprzyłem

w salonie jej ojca, zapomniałem jej imienia, ona...

- Tak?

- Powieszona z prostytutkami w Ahwazie w tysiąc dzie

więćset osiemdziesiątym pierwszym roku. - Zauważył, że mu

nie wierzę. Stracił więc zainteresowanie. - Patrz, oni nie żyją.

Wszyscy nie żyją. Człowieku, dasz sobie radę.

Rozładowałem jego pistolet i oddałem mu. W futerale miał rewolwer i formularz

zwolnienia, wymięty i pokrwawiony. Rzekłem:

- Biorę formularz zwolnienia. Jest podpisany?

- Oczywiście. Nie kusi cię rola męczennika?

- Nie.

- Nie mamy ochoty umierać za islam i ojczyznę, nie

prawdaż?

- Nie.

- Nie masz nawet odwagi mnie zabić!

Odwróciłem się. Uderzał we mnie żar ognia. Horyzont falował. Czułem, że część

mego mózgu przestała funkcjonować.

- Nie.

Pochyliłem się i wziąłem go na plecy.

- Mając twoje i moje zeznania na temat kontaktów z Fara-

mehem, zawierzą moim.

Potknąłem się i ześliznąłem w stronę chłopca, który siedział na ziemi, trząsł

się i płakał.

- Dlaczego, och, dlaczego to zrobiłeś?

- Idź moimi śladami, żołnierzu, ze względu na miny.

Turani zaśmiał się.

- O Boże, dlaczego nie zostawiłeś mnie, abym umarł! Ho-

sejnie, Hosejnie, pozwól mi oddać życie za ciebie...

- Zamknij się, żołnierzu - powiedział Turani. - Będziesz

miał wiele sposobności, aby umrzeć. - Potem, zwróciwszy się

do mnie, rzekł: - Wiesz, dlaczego tak bardzo nienawidził tej

dziewczyny? Dlaczego w ogóle go nie obchodziła? Dlaczego

pozwolił, abyś ją zabrał?

Zatrzymałem się. .-.-?,.

- Ponieważ nie była jego córką! . .

Oczywiście. Byłem i zawsze będę głupcem. r: •

- Kto więc był jej ojcem, jeżeli nie generał?

- Bóg jeden wie. Zapytaj Francuza.

Na skraju okopów stał wóz dowódcy, landrower, unurzany w błocie i pełen

śmiertelnie znużonych ludzi. Położyłem Tura-niego na tylnym siedzeniu.

Oszołomiony chłopak usiłował usiąść obok, lecz dostał w twarz kolbą karabinu.

Jakiś oficer chwycił za telefon.

- Ocaleni? . • .".

- Ciała?

- Tak naprawdę to nie ma.

Spojrzał na mnie i krwawiącego chłopca.

- Gnojki - rzekłem - zabijając nas, nie przywrócicie im

życia.

Zadrżał.

- Zezwolenie na powrót do jednostki?

- Idź do diabła!

Kiedy koleinami pojazdów szedłem na wschód, chłopiec skakał, aby dotrzymać mi

kroku.

- Mogę iść z tobą, panie?

- Nie, młody człowieku. Musisz powrócić do rodziny.

- Będę dla ciebie synem.

- Bądź synem dla swojej matki. Umiesz czytać i pisać?

- Niestety, panie.

- Bądź tak uprzejmy powtarzać za mną: W imię Boga...

- W imię Boga...

- Miłosiernego i litościwego...

- Miłosiernego i litościwego... . .-

- Zwolniono mnie z czynnej służby...

- Zwolniono mnie z czynnej służby...

- Na mocy decyzji przewodniczącego komisji mobiliza

cyjnej...

- Na mocy decyzji przewodniczącego komisji mobiliza

cyjnej...

- Obrońcy islamu i muzułmanów, Sejjeda Haszima Ko-

la'iego...

- Obrońcy islamu i muzułmanów, Sejjeda Haszima Ko

lącego...

- Za niezwykłą dzielność...

- Za niezwykłą dzielność... ,

- W obliczu aroganckiego wroga.

- W obliczu aroganckiego wroga.

- Weź ten dokument i nie zgub go. ;

- Niech pana Bóg błogosławi.

- A teraz idź do domu i pozostań tam.

- Niech twój cień zawsze podąża za tobą.

Rozeszliśmy się.

Brama do Rosyjskiego Ogrodu opierała się na bocznych zawiasach. Po mojej prawej

stronie, na murze ogrodu, widniał rysunek przedstawiający mężczyznę w stroju

europejskim, uprowadzającego irańską dziewczynę. Rysunek powstał w pośpiechu,

narysowany patykiem bądź paznokciem, lecz tak sprytnie, że widać było pożądliwe

usta mężczyzny, spódnicz-

kę i czador dziewczyny oraz jej zrozpaczoną twarz. Pomyślałem: „A więc miasto

cały czas wiedziało o nas; ona wiedziała, że oni wiedzą o nas. Nie zrobili

jednak nic, dali nam spokój". Obok rysunku widać było, zamazane krwią, sierp i

młot oraz inicjały partii marksistowsko-leninowskiej, o której nigdy nie

słyszałem.

W oknach pierwszego piętra zauważyłem ślady pożaru, lecz wnętrze biura Riazanowa

na parterze było nietknięte. Zniknął jedynie portret szacha w mundurze skauta, a

na jego miejscu wisiał portret Stalina. Schody rozsypały się niczym domek z

kart. Podciągnąłem się jednak na rękach na rozpalony od słońca taras z widokiem

na morze. Ucierpiała nasza sypialnia, w którą trafił pocisk z kanonierki lub

fregaty, wyrywając dziurę w murze i oknie. W jednym z kątów zobaczyłem stos

zaschniętych ludzkich odchodów, a na ścianach rozmazane slogany i wyrazy

obsceniczne, a także ślady zakrzepłej krwi. Na podłodze panował niebotyczny

bałagan; wśród pustych pojemników na amunicję, podartych książek, papierowych

chusteczek, puszek po pepsi i podartych butów tenisowych zauważyłem też kubek,

którego używała Szirin Farameh, goląc mnie.

Chodząc po pokojach, spotykałem ślady naszej przeszłości, milczące jak duchy.

Zapach starości, odgłos moich stóp na koralowej posadzce, promienie słońca

padające przez kraty na podłogę - stwarzały dziwny nastrój. Wyczuwałem, że

gdybym usiłował wrażenia te zachować, ożywić w swojej wyobraźni postać żony i

dziecka, a także siebie w roli męża oraz ten dom, jakim był wówczas, kiedy był

nasz; gdybym, powodowany przemożnym pragnieniem, usiłował to wszystko przywrócić

do życia; w jakimkolwiek stopniu postawić na swoim - wypędziłbym zadomowione

tutaj demony. Tak naprawdę tym kimś, kogo pragnąłem, nie była Szirin, którą

znałem, lecz inna osoba, której nie znałem, a która w ciągu ostatnich czternastu

lat mogła to miejsce odwiedzić i pozostawić jakiś ślad swej popędli-wej natury i

myślenia skupionego wyłącznie na swojej osobie: nie przesłanie dla mnie, lecz

coś, co mimo woli przywołałoby na myśl nasze drugie miodowe miesiące, na

przykład naprawioną przez nią dachówkę, zabitego węża i wysokie krzewy, które

miała w zwyczaju przycinać.

Na zewnątrz widziałem pościnane palmy i pnie drzew, ułożone w bardzo dziwne,

rozbite stosy. Na kafelkowej ścieżce, w piasku i zgniłych liściach drzemał wąż.

Dalej widać było jakieś żelastwo odbijające słoneczne promienie. Nigdy czegoś

podobnego nie widziałem, sądziłem jednak, że były to miny przeciwpiechotne, i

zastanawiałem się, jaką bronią posługiwali się artylerzyści z okrętów,

wystrzeliwując zarówno pociski, jak i tego rodzaju miny. Nie ulega wątpliwości,

że artylerzyści strzelali, czym popadnie. Stąpałem ostrożnie ze względu na de-

folianty lub inne środki chemiczne, o których nic nie wiedziałem. Pomyślałem, że

w ciągu najbliższych lat nikt tutaj nie przyjdzie, z wyjątkiem tych, którzy

znają to miejsce i nie obawiają się go. Powiedziałem szeptem:

- Szirin, przetrwamy i zejdziemy się znowu, choćbyśmy

mieli przedzierać się przez morze krwi i stosy trupów, przez

umierający i umarły świat; tylko ty i ja, po to, aby się z tego

wszystkiego pośmiać.

Na odległym murze, przy piaskowym pagórku, rosły dzikie żółte róże, Gloire

dlspahan. Nie podcinane, rosły obłędnie i niebawem mogły przekroczyć uliczny

mur. Ich zapach owładnął mną niczym fala na morskim brzegu i byłem szczęśliwy,

że coś z niej zostało tutaj, że w końcu dobro i zło, które nam się tu

przydarzyło, musi w tym miejscu odcisnąć swój ślad. Szepnąłem:

- Wężu, zmykaj, bo cię zabiję.

Odgrzebałem piach przy korzeniach krzewu różanego i znalazłem pudełko po butach.

Znajdował się w nim półmisek Riazanowa, niewypełnione paszporty, pistolet i

kula. Nie było dla mnie żadnej wiadomości, żadnego sygnału. Lecz pewną ulgę w

tym rozczarowaniu przyniosła mi myśl, że - prawdopodobnie w ubiegłym roku lub

przed dwoma laty, po delegalizacji komunistów - była tutaj i zostawiła mi broń i

rzeczy, które mógłbym spieniężyć.

Zabrałem półmisek, rewolwer i kulę, zagrzebałem w ziemi pudełko, powróciłem do

sypialni i czekałem do północy. Wtedy w ciemnościach zszedłem po schodach na

dół, przemierzyłem ogród i udałem się w podróż do Indii.

CZĘŚĆ

CZWARTA

Pewnej nocy, wiosną tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku, w

schronisku Bon Sauveur w Pondicherry w Indiach, kiedy leżałem w nieprzytulnym

jak pustynia łóżku, przede mną, niczym wyrzut sumienia, zjawiła się Szirin Fara-

meh. Odziana w luźną szatę o dziwnym, krwawocytrynowym kolorze, miała piersi

przebite kulami plutonu egzekucyjnego z Ewinu. Jej prawy policzek, bok, udo,

przeżarte były wapnem, a rubinowy naszyjnik na jej szyi wtopił się w obojczyk.

Na głowie ogolonej brzytwą miała papierową koronę cesarstwa perskiego z napisem

DZIWKA. Patrzyła na mnie z żalem. Przyniosła ze sobą odór pola walki.

Zerwałem się na równe nogi. Powiedziałem:

- Czekałem na tę chwilę, widziałem bowiem niezapisaną

księgę ludzkich losów.

Westchnęła. Ukląkłem i pocałowałem jej owrzodzone usta. Zęby jej rozpadały się

od korzeni, a oddech przyprawiał mnie o mdłości.

- Słyszałem, że miłość sięga poza grób, madame.

- Niestety, nie umarliśmy. Pamiętasz twoją obietnicę.

Nasze usta zetknęły się. Poczułem, jak drży. Jej serce łomo

tało przy moich żebrach. Jej włosy opadały na moje oczy.

Odsunęła głowę i zaśmiała się.

- Wystarczy jeden pocałunek.

Pociągnąłem ją ku sobie. Stała się rzeczywista i bardzo przypominała siebie.

Poczułem tak głęboką ulgę, że łzy ciurkiem popłynęły z moich oczu na jej

policzki, a pragnienie dotyku było tak silne, że dzieląca nas odzież wręcz mnie

irytowała.

- Jesteś taki niecierpliwy! Niczym kawaler przy łaźni dam

skiej! Nie jesteś ciekaw, co się stało potem...

- Jak ona się czuje? Proszę, powiedz mi.

- No cóż, gdybym musiała cię skłonić... ' :

- Nie dręcz mnie, Szirin!

- Twoja córka Lejli, panie, nie ma źle. Jest ze swoją cio-

teczką. Sądzę, że w tych okolicznościach...

- Czy mogę ją zobaczyć? Po tym.

- Po czym, Johnie Pitt?

Noc minęła nam na rozmowach. W pewnym momencie Szirin przyniosła mi ubranie.

Moja mała Lejli jest teraz nastolatką, niezgrabną, szaloną i zarazem nieśmiałą.

Wszystko w niej zlewa się w jedną pocieszną całość. Jej zachowanie wobec matki

zaszokowało mnie; zrobiłem jej wymówkę, a ona na mojej piersi wydała z siebie

przejmujący krzyk:

- FERMĘ TA PUTAIN DE GUEULE!*

To nie była moja córka. Łagodnie objąłem głowę mężczyzny i przystawiłem mu

rewolwer do ucha. Opadł bez sił w moich ramionach. Przed świtem, przy

zasuniętych storach, panował głęboki półmrok. Byłem zdumiony, ponieważ twarz pod

moją pachą należała do Francuza z Buszehru, narkomana Fanna, kumpla Lachata, lub

raczej to, co z tej twarzy pozostało. Niewątpliwie obrabowywał nowo przybyłych i

ulatniał się o świcie.

- Gdzie jest twój przyjaciel? - Odżyły we mnie dawne

wspomnienia, ale stłumiłem je. Na to wszystko będzie czas

później.

- Jest zimno, człowieku. Krzyczałeś przez sen.

- Gdzie jest twój przyjaciel?

- Odpieprz się, człowieku!

Zakryłem ręką jego kościstą twarz i dwa palce włożyłem w jego drgające oczy.

Zawył z bólu.

* Zamknij pieprzoną gąbę!

- Gdzie jest Lachat?

Odepchnąłem go, aby mógł na mnie spojrzeć. Jego oczy wyrażały jedynie strach.

Wydawał się jedną wielką pustką. Pomyślałem: „Nie mnie się lęka, boi się

Lachata".

- Pieprz się!

Chwyciłem pokryte strupami przeguby jego rąk i wykręciłem je. Zaskowyczał z

bólu. Na drugim końcu bursy jęczał jakiś Tamil. Powiedziałem:

- Nous allons... - Zapomniałem, jak wygląda francuska

składnia. - Idziemy na plażę.

- Odpieprz się, człowieku!

- Cicho bądź, proszę.

Otworzyłem drzwi i wypchnąłem go. Nad esplanadą powiewały palmy. Wzdłuż brudnej

plaży fale przybrzeżne huczały i rozpryskiwały się. Gdzieś w zakamarkach mojej

pamięci tkwiły nadal strzępy snu. Patrzyłem prosto na morze.

- Teraz, panie Fann, wpakuję cię do morza i tak ci przypie-

przę, jak ty mnie wówczas, na morzu w Buszehrze. Lecz naj

pierw powiesz mi, gdzie on jest.

- Nie wiem, człowieku. W drodze powrotnej rozstaliśmy

się. Facet zwariował.

- Idź, to niedaleko.

Morze huczało. Fann pochylał się, wiercił i z ukosa spoglądał na mnie. Łypnął

oczami na rewolwer, a potem na mnie. Głęboki oddech ożywił strzępy jego szarych

komórek.

- Panie Fann, poznaje pan tę spluwę?

Przygniotłem go do wody. Przykryła go fala i uniosła.

- Jezu, człowieku, topię się. Powiem ci. Powiem!

Fala uderzyła go, podcięła mu nogi i poniosła. Uciekał ode mnie. Krzyczał.

Chwyciłem rewolwer w zęby i wyciągnąłem Fanna na brzeg. Kucnąłem. Usiadł obok i

zaczął szlochać. Powiedział:

- Z bronią w ręku, z siusiającym i kupkającym na jej łono

dzieciakiem, siedziała ta wiedźma w kambuzie. Kapitan chciał

ją zerżnąć, lecz z całą pewnością nie wówczas; uderzył ją

w policzek i wytrącił jej broń. Lachat siedział na rufie, ćpał

i śmiał się. Jezu, myślałem, że ona coś wypije albo zaśnie, ale

nie - siedziała nieruchomo, trzymając cały czas dziecko przy

piersi, lub przemywała mu pupę morską wodą. Podczas drugiej nocy widzieliśmy

światła Dubaju i tę przeklętą szalupę ze światłami i Irańczykami ubranymi na

biało, polującymi na nas, i chciałem dać dyla. Przysięgam na Boga, że wtedy

ostatni raz widziałem jego, tę złą kobietę i nasz towar. Jezu, było tego z pięć

kilogramów, zanim poszedłem na dwa lata do pudła w arabskim więzieniu. Nie chcę

nawet o tym myśleć.

- Musisz. Albo wracamy do wody.

Na jego mokrą twarz padały pierwsze promienie wschodzącego słońca. Miał wygląd

niesamowitego spryciarza.

- Człowieku, zapłaciliśmy za ten towar.

Nadal całkowicie obce były mi zasady, jakimi się w życiu kierował.

- Kto ci dał ten towar?

- To Lachat wyszedł rano z hotelu.

- Z kim się spotkał?

- Z tym samym facetem co zwykle.

- Jak on się nazywał?

- Jezu, jak mogę pamiętać? Nazywał się...

- Tak?

- ...Pan Ghawam.

Wybuchnąłem śmiechem. Przed oczami, jak żywa, stanęła mi Szirin. Opamiętałem się

jednak i jej obraz powoli zniknął, odeszła wraz z córką krokiem dumnym, rzucając

na odchodnym złośliwe spojrzenie.

- W porządku, monsieur Fann. Zgoda. Idziemy!

- Dokąd?

- Do morza.

Podniosłem go za ramię. Pomyślałem: „Zabijałem Irakijczyków, a przecież nie byli

moimi wrogami".

- Mam dostawę, człowieku. Nie uwierzysz. Towar z Chiang

Mai*. Odstąpię ci go.

- Nie martw się o to teraz. - Wlokłem go do morza. Wal

czył, lecz nie miał dość siły.

- Powiem ci, gdzie on jest.

* Prowincja w Tajlandii, znana z hodowli maku i produkcji opium (przyp. kons.).

- I tak ci nie uwierzę.

- Cholera, facet powiedział, że towar jest nasz, jeżeli po

rwiemy tobie tę kobietę i dostarczymy ją do Dubaju!

- Dostarczycie komu?

- Skąd mam wiedzieć?

- Komu?

- Nie wiem, człowieku. Komuś z rządu. Lachat nie powie

dział.

Wyciągnąłem go z wody: trzymałem w pasie, aby się nie utopił.

- Ale Lachat nie wypłynął z tobą w morze.

- Złapali go Irańczycy, człowieku. Tylko ja i kapitan zdo

łaliśmy uciec.

- To jeden ze sposobów patrzenia na tę sprawę, panie Fann.

Ale mogło być również tak, że wystrychnął ciebie na dudka,

zabierając sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów za sprzedaż czystej

heroiny i dostarczenie tej nieszczęsnej kobiety na okręt wojen

ny, który mógł być - lecz nie musiał - jednostką irańską.

A ciebie zapuszkowano na dwadzieścia cztery miesiące w emi-

rackim więzieniu.

- Człowieku, on jest teraz w Srinagarze. Puść mnie, czło

wieku!

Podobno, kiedy zapytano umierającego cesarza Dżahangira, jakie ma ostatnie

życzenie, odparł: „Tylko Kaszmir. Nic poza tym". W połowie już tam byłem,

krocząc wzdłuż jeziora obok par spędzających tu miodowy miesiąc. Fann wydostał

się na powierzchnię. Jego twarz wyrażała krańcowe przerażenie. Poczułem wstyd,

znęcając się nad narkomanem. Wyciągnąłem go, zawlokłem na brzeg, przygniotłem

kolanem i wypompowałem z niego wodę, której napił się w morzu. Zebrał się tłum

gapiów. Piekły mnie oczy w promieniach porannego słońca. Powiedziałem:

- Za piętnaście minut dojdzie do siebie. Zostawcie go w spo

koju. Nic przy sobie nie ma.

Uszczęśliwiony, jechałem na północ. Wszystko wokół mnie tchnęło radością:

zaklinowane okna w autobusie, smród ropy w silniku, dym spalanego drzewa, zapach

mango, krowy, a tak-

że piesi, wędrujący wzdłuż drogi, oraz ptaki stojące nieruchomo na polach

ryżowych. Był to jedynie zewnętrzny obraz mego głębokiego zadowolenia. Pamiętam,

jak siedzący przede mną mężczyzna zapalił indyjskiego papierosa, małą rurkę

papieru z odrobiną różowej bawełny, zwanego bidi. I zanim się dobrze

zastanowiłem nad symboliczną wymową tego faktu, odwróciłem się do niego,

poprosiłem o papierosa i dostałem go. Postanowiłem: „Kiedy znowu będziemy razem,

będę palił, aby dotrzymać jej towarzystwa, ponieważ najważniejszą rzeczą jest

bycie razem, a wszystko inne się nie liczy".

Za Dżammu autobus zatrzymał się i kierowca podłożył czopy pod koła. Zobaczyłem

przed sobą nieskończenie długi rząd wojskowych ciężarówek, rozciągający się

wzdłuż wznoszącej się drogi, prowadzącej do tunelu i dalej, do Kaszmiru. Zdjąłem

torbę z haka i wysiadłem z wozu. W Nasry Nallah samochód straży granicznej zarył

się po osie w muł. Szedłem drogą prowadzącą do góry, mijałem gromady sępów

rozszarpujących mule ścierwo - odór zbijał z nóg. Widziałem gromady zielonych

małpek, gawędzących i obrzucających się żwirem. Pomogłem sikhijskiemu kierowcy

zreperować rozrusznik w samochodzie, a ponieważ byłem spragniony, dostałem od

niego trochę mleka. Poniżej, nad spienioną rzeką Chenab, unosiły się sępy, jak

tacki z rosyjskimi czarkami na herbatę.

To nie opowieści Fanna spowodowały, że wspomnienia ponownie ożyły w mojej

pamięci; nie postępowanie Szirin na statku, dokładnie takie, jakie

przewidywałem, a także nie to, że pozostała sobą nawet wówczas, kiedy mnie przy

niej nie było. Lecz właśnie uczucia, jakich doznałem podczas snu - ból,

pragnienie szczęścia, bezgranicznie szczere, zachowane z Rosyjskiego Ogrodu.

Przetrwały one w najtajniejszych zakamarkach mojej duszy i ożyły nie

przypadkiem, lecz dzięki pewnym okolicznościom. I dlatego mogą się jeszcze

nieraz pojawić.

O zachodzie słońca znalazłem się w górskiej wiosce. Były tam kafejki i stacja

benzynowa, ostatnia przed Kaszmirem. To z jej powodu utworzył się ten

pięćdziesięciomilowy zator na drodze. Wypiłem herbatę i zjadłem funt jabłek z

sąsiedniej doliny, których smaku nigdy przedtem nie znałem. Ponieważ było zimno,

spałem w kafejce, i z tego samego powodu wsta-

łem wcześnie, aby o świcie znaleźć się przed wjazdem do tunelu. Major straży

granicznej krzyknął na mnie, przykucnąłem więc za jego namiotem, dopóki nie

poszedł na śniadanie, i ruszyłem w ciemności. Tunel pełen był wody i ciężarówki

mijały nas jak bydło, dymiąc niemiłosiernie. Po przebyciu mili kręciło mi się w

głowie od spalin. Wdrapałem się na ławkę autobusu. Na widok światła na końcu

tunelu ścisnęło mi się serce. Powietrze było czyste jak kryształ, takie, jakiego

należało oczekiwać w tych górach. Zielone pinie, żółte pola ryżowe, jesienny

kolor drzew, cynowe dachy domków prześwitywały przez wierzby. Wszystko to

sprawiało, że całe otoczenie nabierało delikatnych odcieni. Promienie słońca

odbijały się od błyszczących samochodów. Schodząc zakosami w dół drogi, ożywiony

okrzykami kierowców, uległem nastrojowi zwodniczej nostalgii za miejscem,

którego nigdy przedtem nie widziałem.

W Srinagarze odezwały się nieśmiałe wspomnienia Iranu. Przyciągnął mnie widok

meczetu o kształcie znanym z Isfaha-nu, lecz w stylu tybetańskim. Niżej płynął

bagnisty kanał, gdzie na łodzi, zwanej doonga, za pięć rupii znalazłem nocleg.

Rano poszedłem do krawca, który mieszkał na grobli przy rzece, pod rozłożystym

platanem. Zamówiłem dwie pary spodni i białą koszulę. Wystrojony, przedstawiłem

się w Burn Welch, szkole dla chłopców w Park Road.

Dyrektorem szkoły był chrześcijański ksiądz z południowych Indii. Z tyłu pokoju

stały na końcach długiej półki dwa srebrne puchary. W pomieszczeniu panował

półmrok.

- Nie mamy obecnie wolnego etatu.

- Uczę także klasycznego języka perskiego.

- Na Boga, John! To ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję! W tej

sytuacji!

- Poza tym jestem wykwalifikowanym mechanikiem samo

chodowym.

To zaciekawiło ojca Petera.

- Niestety, John, nie mogę ci zapłacić tyle, ile spodziewał

byś się dostać w Zjednoczonym Królestwie.

- Nie mam tutaj rodziny. - Rzuciłem okiem na puchary

stojące ponad jego głową. - Uważam siebie raczej za człowieka przydatnego, nie

za mistrza gry w krykieta. Spojrzał na puste biurko.

- Oczywiście jesteś członkiem Kościoła anglikańskiego? '

- Jestem muzułmaninem, szyitą.

- Przecież jesteś Brytyjczykiem!

- Mam paszport indyjski.

W rzeczywistości kilka.

Ojciec Peter poddał się.

- John, witamy w gronie nauczycielskim szkoły Burn

Welch. Dla przyjaciół i ojczyzny!

- Dla przyjaciół i ojczyzny.

Klasa była zbyt liczna, więc podzieliłem ją na dwie części, a w każdej znalazło

się czterdziestu uczniów. Moim zmartwieniem była duża absencja. Każdego

wieczoru, po krykiecie, zabierałem jednego z chłopców na spacer przez most do

starego miasta. Spacerowaliśmy w tłumie ulicami wzdłuż starych domów. Ze

starszymi mężczyznami w karakułowych czapkach siedziałem przy herbacie, kobiety

i dziewczęta rozmawiały w wejściu. Mówiłem mężczyznom:

- Jeżeli nie nakłonisz go, aby chodził do szkoły, wkrótce

nie będziesz miał wnuka. - Interesowało to kobiety, lecz oni

wzruszali tylko ramionami.

Chłopak myśli inaczej niż stary. Irytowało mnie społeczeństwo, które

pochlebstwami usiłowało zaskarbić sobie względy młodych mężczyzn.

Najlepszym moim uczniem był Dżawed Chan. W krykiecie zawsze odnosił sukces za

trzecim uderzeniem. Pewnego piątkowego południa poszedłem za nim do latryny na

skraju pola. Kiedy wchodził do ubikacji, powiedziałem:

- Dżawed, daj mi to, proszę.

Przywarł pistoletem do mego brzucha. Zauważyłem, że kocha broń, lecz zaczął

drżeć, być może na myśl, której nigdy chyba nie doświadczył: „Czy mam odwagę

zabić swego nauczyciela? Jeżeli potrafię zabić swego nauczyciela, mogę zabić

każdego".

- Daj mi to, Dżawed. Oddam ci przy wyjściu. Nie chcę,

abyś przynosił broń do szkoły. Musisz mi to obiecać jako muzułmanin.

Podszedł do mnie, zadzierając nosa. Kiedy mnie mijał, odebrałem mu broń. Gdybym,

wykorzystując swoje dotychczasowe doświadczenie, mógł czemukolwiek zapobiec, to

przede wszystkim zabijaniu.

Przy wyjściu ze szkoły powiedziałem:

- Dżawed, nie pokonasz potęgi Republiki Indii. Jesteś do

brym uczniem. Jeżeli zaciśniesz zęby i wysilisz się, zdasz do

szkoły inżynierskiej. Będąc tak przystojnym i odnosząc sukce

sy w Minto Park, możesz zdobyć serce wykształconej lady

z bogatej dzielnicy.

- Pan nic nie rozumie.

- Czy mogę dotrzymać ci towarzystwa?

Wzruszył ramionami.

Kiedy podchodziliśmy do Gupkar Road, rzekł:

- Chomejni pochodzi z Kaszmiru.

Często to słyszałem.

- Jego dziadek pochodził z tych stron, handlował szalami.

Pochowano go w meczecie Sejjed Hosejn.

- Tak, Asif pokazał mi go.

Asif był jedynym uczniem wyznania szyickiego.

Mijaliśmy budynki Narodowego Centrum Konferencyjnego. Grupki polityków w białych

szatach i kapeluszach siedziały po turecku na trawnikach, sprawiając dziwne

wrażenie w wieczornym oświetleniu. Przy Polo View Dżawed skoczył do sprzedawcy

suszonych owoców i przyniósł morele, które razem zjedliśmy. Jacyś chłopcy

chcieli się do nas przyłączyć, lecz Dżawed fuknął na nich i odeszli. W końcu

powiedział:

- Wiemy, że nie możemy walczyć z Indiami. Jesteśmy aż

nadto świadomi potęgi Republiki Indii i naszych skromnych

środków, lecz jesteśmy także pewni, że nasze ofiary ożywią

sprawę Kaszmiru na arenie międzynarodowej. - Wziął głębo

ki oddech. - Widzi pan, w ciągu czterechset lat nigdy nie wal

czyliśmy, zawsze nas gnębiono. Byliśmy istotami pokornymi,

prawie nieistniejącymi. Po podziale powstały jakieś grupy

zbrojne, lecz nigdy nie podjęły działalności. Tym razem będzie

inaczej.

- Dlaczego?

- Nadszedł właściwy moment. Niech pan spojrzy na Ru

munię, Berlin, Czechosłowację! Telewizja pokazuje miejsca,

z których gniewne tłumy wypędzają swych ciemięży cieli.

- Gdybyś żył tak długo jak ja, wiedziałbyś, że czas jeszcze

nie nadszedł. To, co robicie, sprzyja jedynie Pakistańczykom.

Spojrzał na mnie z ukosa.

- Jeśli chodzi o Pakistan, to nie mamy złudzeń.

- Słuchaj. Byłem tam, ty nie byłeś. Byłem także w Iranie.

Musisz zrozumieć, że irańska rewolucja to nie początek czegoś

nowego, to koniec. Nie odrodzenie polityczne islamu, lecz jego

łabędzi śpiew. Rezultatem rewolucji nie jest odrodzenie religii

w Iranie, lecz nienawiść do niej całego narodu, z wyjątkiem

tych grup społeczeństwa, które mają w tym swój interes, otrzy

mując z meczetów wodę i chleb. Gdyby nie wojna z Irakiem,

rewolucja dawno straciłaby swoją siłę żywotną i zdolność

przekonywania. Ona trwa tylko dzięki kontroli umysłów i prze

lewanej krwi młodych mężczyzn i dzieci, idących na śmierć

z pieśnią na ustach. Dwieście tysięcy chłopców poległo, aby

dowieść, że nie można eksportować islamu nawet do Iraku,

najokrutniejszej w historii ludzkości tyranii. - Sam byłem za

skoczony moją elokwencją. - Dżawed, mówisz, że pragniesz

wolności, lecz właśnie nad wolnością chcesz panować. Ty

i twoi przyjaciele chcą pozamykać hotele, kina...

- Tak. Ludzie prowadzą tutaj życie niemoralne. Pozwala się

na nielegalne związki...

- Dżawed, opowiadasz głupstwa. Dziewczęta w Kaszmirze

nie są zepsute.

Zatrząsł się. Zauważyłem, że posunąłem się za daleko, ponieważ odczuł boleśnie

wytknięty mu brak doświadczenia i rozumienia czegokolwiek. Zauważył, że

pokpiwałem z niego. Zatrzymał się. Po raz ostatni spojrzałem na jego zbyt luźne

spodnie i wełnianą kamizelkę. Wiedziałem, że nie wróci do szkoły. Powiedział:

- Ludzie nie oddadzą życia, aby zobaczyć w kinie „Gul-

marg" film z Lejlą Deep. Będą walczyć i umierać dla zbawie

nia w niebie. Zobaczy pan, w ciągu roku będziemy w tym mie-

ście na ustach wszystkich. Kobiety i dziewczęta będą śpiewać o nas pieśni. Nic w

tej dolinie nie będzie działo się beze mnie.

- W ciągu roku będziesz martwy.

- Jestem gotowy na męczeńską śmierć.

- Jest tak wiele sposobów umierania, po co jeszcze powięk

szać ich liczbę?

- Nigdy pan nie zrozumie. Nie ma pan ojczyzny, rodziny,

religii, przyjaciół!

- Masz rację, Dżawed. Jeżeli nie wrócisz do szkoły, powia

domię dyrektora i policję, ponieważ tego się ode mnie wy

maga.

- Idź pan do diabła!

Następnego dnia otrzymałem wezwanie, aby stawić się na posterunku Granicznych

Sił Bezpieczeństwa w Misry Bagh. Byłem spóźniony, lecz eskorta czekała na mnie w

koszarach na każdym skrzyżowaniu. W biurze G2 (wywiad) szczupły oficer w

ciemnych okularach łagodnie, niczym ojciec, przemawiał zza biurka do

kaszmirskiego chłopca, mniej więcej piętnastoletniego. Moją uwagę przykuwała

wisząca na ścianie, niezbyt zasłonięta, wojskowa mapa operacyjna. Kiedy się

odwróciłem, chłopca już nie było. Wystraszył się tej rozmowy jak zjawy.

Powiedziałem:

- Pułkowniku Rawi, mogę ustalić tożsamość członków gru

py Hadżii.

Zdjął okulary i spojrzał na mnie.

- A ja mogę wsadzić cię do więzienia w Tihar. Od kogo, do

diabła, dostałeś ten paszport?

- Powiem, kiedy lepiej poznam pana i pańskie metody

działania. Czy jest pan zainteresowany tym, co mam do powie

dzenia?

- Czy ten dupek Bateson zdaje sobie sprawę z tego, co

robi? Przysyła mi kogoś, kto nielegalnie przebywa w tym kra

ju. Czy nie wystarczy wam, że zostawiliście nam taką sytuację,

żeby już nie wracać i nie łowić ryb w mętnej wodzie? Wam,

Brytyjczykom, bardzo zależało, kiedy odchodziliście, żeby zo

stawić ropiejące rany: Dżammu, Kaszmir, Palestynę, rządy

białych w Afryce Południowej...

- Nie mam i nigdy nie miałem żadnych kontaktów z panem

Batesonem i tajną służbą brytyjską. Jeżeli nie jest pan zaintere

sowany moimi informacjami, sądzę, że będą nimi zaintereso

wane takie organizacje, jak biuro wywiadu lub też grupa opera

cyjna. A także związek strzelców Rasztrija.

- Gdzie są te chłopaki?

- Ostatnia grupa przeszła do Pakistanu drogą na Baramulla

wczoraj w nocy lub dzisiaj rano.

- Jaką więc, u diabła, wartość mają dla mnie ich nazwiska?

- Przyszło mi na myśl, pułkowniku Rawi, że gdyby pan

chciał ich zabić, to może mógłby pan zbombardować obóz

szkoleniowy w Muzaffarabad.

Wiadomość ta najwyraźniej zgadzała się z czymś, o czym już wiedział, ponieważ

oświadczył:

- Za dostarczone informacje płacimy sześćset pięćdziesiąt

rupii. Z wyrazami podziękowania.

- Nie interesują mnie pieniądze.

Uśmiechnął się.

- Jest pan spragniony? Może małego drinka?

- Cokolwiek pan poda, pułkowniku Rawi. Może później.

Za tę wiadomość muszę dostać Lachata.

Potrząsnął głową. : ^

- Tego Francuza. ;;

Znowu potrząsnął głową.

- Całe swoje życie - powiedział - poświęciłem ojczyźnie.

Służyłem w Nagalandzie, Miso Hills i Pendżabie; z naszego

doświadczenia wynika, że będą wojować tak długo, dopóki im

się nie znudzi. No cóż, niektórzy ludzie będą zawsze rozgory

czeni, jeżeli stracili syna, brata, córkę, lecz ogólnie rzecz bio

rąc, po dziesięciu latach sytuacja się zmienia.

- Dlaczego pan go wykorzystał?

- Trzeba mieć na uwadze, że ci faceci to Kaszmirczycy. Nie

rozmawiamy tutaj o Tamilskich Tygrysach, które kradną pod

ręczniki wojskowe i uczą się wojować, ponieważ widzą, że

żołnierze uczą się maskowania i zakładania ładunków wybu

chowych...

- Dlaczego wykorzystał pan Lachata?

Zareagował gwałtownie.

- Nie korzystam z usług takich ludzi.

Spojrzałem na krzesło, na którym przed chwilą siedział chłopak.

- Zgoda, tamten chłopak był torturowany. Przekazał nam

bazarowe plotki, kto i co powiedział i kiedy. To lepsze niż nic.

Jak myślisz, od kogo to wszystko wiemy?

- Mam indyjskie obywatelstwo.

- Oczywiście, że masz. Patrick Lachat to zupełnie inna ka

tegoria przestępców. Kiedy uciekł z wiezienia w Tihar, dla zdo

bycia czeków podróżnych poderżnął młodej Australijce gardło

w pociągu jadącym do Agry.

- Ma pan dzieci, pułkowniku?

- Tak, mam dzieci. Napijemy się drinka?

- Dlaczego pozwalał pan Lachatowi na swobodne przekra

czanie granicy pomiędzy Indiami i Pakistanem?

- Czy Jim przysłał ciebie tutaj, abyś zapytał mnie o to?

- Nie. Nie mam żadnych kontaktów z Anglią. Dlaczego to

leruje pan tutaj Lachata?

- Niech cię diabli wezmą! - Przerwał. - Nie toleruję. Gdy

by to ode mnie zależało, nadal gniłby w więzieniu w Tihar. -

Spojrzał na swoje biurko. - Narkotyki całkowicie zmieniły

charakter tego konfliktu. Nie mieliśmy pojęcia, iż heroina ma

tak wielką moc angażowania sił i środków, że może w jed

nym miejscu przyciągnąć taki szmal, skupić tak wielu ludzi

i zgromadzić takie ilości broni. W tym rejonie świata wszyst

kie rządy są biedne. Pakistańczycy potrzebują Lachata, bo po

trzebują pieniędzy. My potrzebujemy Lachata, ponieważ

potrzebują go Pakistańczycy.

Wstałem.

- Przemyśli pan moją ofertę, pułkowniku Rawi?

- Jak może pan tak postępować? Ci chłopcy, grupa Hadżii,

kimkolwiek są, zaufali panu.

- Odpieprz się pan, dobrze? Albo pójdę gdzie indziej.

- Wiesz, John, ludzie łakną jedynie sprawiedliwości. Jeżeli

rząd postąpi z mieszkańcami Kaszmiru sprawiedliwie, rzucą

broń.

Po tych rozgrywkach, które zakończyły się sukcesem bez udziału Dżaweda, spiłem

się z pułkownikiem Rawim w jego mieszkaniu w Extension Colony. Jego rodzina

przebywała w Czandigarh. Najstarszy syn rozpoczął pracę jako makler giełdowy w

Bombaju i zarabiał więcej w ciągu miesiąca aniżeli jego ojciec przez całe życie.

Córka studiowała w college'u w Dehra Dun, a on miał jej za złe, że nie zaprosiła

go na uroczystość wygłoszenia swego referatu semestralnego. Cały czas pułkownik

Rawi rzucał na mnie ukradkowe spojrzenia i opowiadał historie o Batesonie i jego

poprzedniku. Były mi one zupełnie obojętne. Jego opinia, że jestem kimś więcej

niż tylko nauczycielem pełnym nienawiści do Francuza, nie stanowiła dla mnie

większego zagrożenia.

Następnego dnia szedłem 11 Ulicą w dół do Dalgate, naszą zwyczajową trasą na

piknik w Neszat Bagh. Na rogu utworzył się wielki korek, ponieważ policjant

kierujący ruchem zniknął ze swego posterunku. Czułem, że chłopcy ulotnili się,

niczym krople deszczu na rozgrzanym dachu. Dwóch młodych mężczyzn, ubranych w

kaszmirskie stroje, biegło chodnikiem w moją stronę. Błyskawicznie kucnąłem,

podcinając im nogi i wrzucając ich do jeziora. Żaden z nich nie umiał pływać.

Musiałem wejść do wody i ratować ich wraz z ich nowymi chińskimi pistoletami.

Ludzie mieszkający na barkach wybuchnęli śmiechem.

- Chcę - zakomunikowałem im - abyście powiedzieli Dża-

wedowi, że przekazałem jego nazwisko pułkownikowi Rawie-

mu. Rząd Indii proponuje jemu, Hamidowi oraz innym, aby

złożyli broń i dali słowo honoru, że zaprzestaną działalności

zbrojnej. Zostaną przesiedleni na inne tereny Indii, gdziekol

wiek zechcą, lub mogą zostać w Pakistanie, jeżeli tak bardzo

ten kraj kochają. Nie mogą jednak powrócić do doliny i wzbu

dzać niepokojów, ponieważ zostaną zabici, a ja nie będę mógł

ich ochronić.

- Będziesz martwy. Dżawed poprzysiągł Bogu, że cię za

bije.

- No cóż, trudno, jeżeli tak postanowił. - Chłopcy odwróci

li się. Głowy pochyliły się w zawstydzeniu. - Przyjdziecie do

nas na piknik?

Byli to dumni chłopcy, tak dumni, jak Persowie. - Idź do diabła!

W sierpniu chłopcy zapowiedzieli swój powrót z Pakistanu i podłożeniu siedmiu

bomb zapalających w Lal Czouk. Dwa dni później z rikszy motorowej strzelano do

nie będących na służbie dwóch oficerów. Cele, jakie wyznaczył sobie Dżawed

wówczas i później, nie były wcale szlachetne - napad na hinduskiego dziennikarza

z indyjskiego radia w Dalgate, porwanie lekarki ze szpitala w Maharadża Bazar,

napad na kilku oficerów z posterunków policji. Lecz już jesienią rząd Indii

podjął wszechstronne kroki prewencyjne. To tak, jakby drzwi, na które napierał

Dżawed, otworzyły się na oścież. Hindusi w rządowych autobusach w panice

uciekali z doliny. Wkrótce znikli turyści. Hotele nad jeziorem wypełnione były

żołnierzami i urzędnikami, których domów nie można było ochronić. Na balkonach

pełno było bielizny w kolorze khaki. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych urlopowało

wszystkich muzułmańskich oficerów i funkcjonariuszy policyjnych w prowincjach

Dżam-mu i Kaszmiru, i to - jak się domyślałem - przysporzyło Dża-wedowi

ochotników. Mijając dymiące słupy, spalone kina i sklepy z alkoholem, pomyślałem

sobie: „Upiory Iranu ścigają mnie wszędzie".

Najpierw przeniosłem się do Isztibagh, przypuszczam, że ze względu na platany,

które prawdopodobnie zostały zasadzone w czasach cesarza Dżahangira lub

wcześniej, i przypominały mi Isfahan; a kiedy tam stawało się niebezpiecznie,

przeniosłem się na barkę w Hazratbal. Jej mieszkańcy, wychudzeni, nieogoleni i

biedni jak szczury, byli szczęśliwi, mając takiego lokatora. Barka, nazwana

Słodką Szesnastolatką, była połączona drewnianym pomostem z ogródkami

warzywnymi, do których zakradałem się w nocy. Wynająłem przewoźnika, Wasfie-go

Kahna, z dubeltówką i lornetkami, i razem przeciągnęliśmy po dnie jeziora

pięćdziesiąt jardów drutu. Wiosłując z dubeltówką na brzuchu, przeciągnął mnie

za pomocą tego drutu do szkolnej przystani i z powrotem. Moi uczniowie nie

przychodzili już do szkoły, lecz ojciec Peter nie wyrzucił mnie z pracy,

prowadziłem więc pojazdy i obsługi wałem urządzenia tech-

niczne. W nocy siedziałem na rufie „Słodkiej Szesnastolatki", popijając petera

scotta z imbryka i wsłuchując się w plusk wody uderzającej o barki, podczas gdy

chłopcy wykrzykiwali moje imię albo śpiewali, a ich głosy unosiły się nad wodą

aż do wiosek na krańcach jeziora...

Pan Dżawed zstąpił z Sonnamarg...

Często, wczesnym rankiem, wspinałem się na obrzeża wystygłego wulkanu zwanego

Tacht-e Sulejman lub wzgórza Szankaraczarja, aby zobaczyć rozległą panoramę

doliny. Na szczycie wulkanu była granitowa świątynia, strzeżona przez oddział

uzbrojonych policjantów. Lubiłem patrzeć z wałów fortyfikacji na wijącą się

pomiędzy drewnianymi domkami rzekę Dżelum, przepływającą pod dziewięcioma

mostami i mijającą słynny meczet i fort Hari Parbat, myśląc wówczas: „La-chat

jest tu albo tam". Stojąc w oparach dymu z ognisk, gdzie przygotowywano

śniadania, i spalin z wojskowych ciężarówek mknących bulwarem, patrzyłem na

zamierającą zieleń i purpurę przyrody otaczającej jezioro i pomyślałem, że nasza

cywilizacja, wyrosła z wody i ziemi, jest u swego kresu.

Jako szpieg Rawiego byłem kimś całkowicie bezużytecznym. Miał on bardzo prostą

taktykę zwalczania powstańców, zwaną represjonowaniem. Przez całe dni po drogach

pędziły pojazdy wojskowe, a potem, w późnych godzinach nocnych, otaczał drutem

kolczastym wybrany rejon, gdzie mieszkało dziesięć tysięcy ludzi, a jego

żołnierze dokonywali szczegółowej rewizji w każdym domu. Mijając dom Dżaweda w

Mas-dżed Dżama, zobaczyłem jego ciotkę i siostry, stojące z rozplecionymi i

opuszczonymi na bluzki włosami. W ten sposób dawały dziennikarzom do

zrozumienia, że zostały zbezczeszczone przez sikhów pułkownika Rawiego. Na mój

widok zaczęły przeraźliwie zawodzić i pluć. Za nimi usłyszałem kogoś mówiącego

po angielsku i stukot butów żołnierskich. Pobiegłem aleją, gromada kobiet

wykrzykiwała sprośności pod moim adresem.

W środku był kanał. Pochyliłem się i zdjąłem buty. Nie chciałem przyprzeć

Dżaweda do muru, ale odwrócił się i wpadłem na niego. Z przodu dochodził do mnie

rytmiczny stukot żołnierskich obcasów i szczęk broni. Na dachach rozle-

I

gały się głosy, pękały dachówki, ludzie uciekali w popłochu. Pomyślałem, że

znalazłem się w pułapce. Jeżeli Dżawed albo jego chłopcy są tam teraz, u góry,

mogą na mnie napaść.

Zawróciłem na rogu i pobiegłem w kierunku otwartej przestrzeni przed meczetem

Szach Hamdan. Przede mną, w oślepiającym świetle reflektorów, stały dwie

trzytonówki, blokujące ulicę, a obok nich, zasłonięta firankami - biała ambasa-

dorska limuzyna z włączonym silnikiem i Lachat stojący przy drzwiczkach. Pod

parkanem meczetu bito deszczułkami po twarzy kilku chłopców. Przy blokadzie

drogi stał, znany mi, sikhijski oficer policji.

- Kapitanie Singh, niech pan zatrzyma tego Europejczyka! To pakistański agent!

Europejczyk odwrócił się. Włosy miał zawiązane w koński ogon, a w ręku trzymał

teczkę, która z całą pewnością zawierała to, co było dla niego najważniejsze.

Przepadło piętnaście lat. Uśmiechnął się do mnie, a potem podniósł palec, jakby

chciał powiedzieć: „Po prostu poczekaj chwilę" lub: Un instant, monsieur! i

wyszeptał coś w tym rodzaju. Mężczyzna podniósł karabin i wymierzył w moim

kierunku. Świat się zatrzymał. Pomyślałem, że kula trafi mnie w pas. Usiłowałem

odwrócić się, aby cel, do którego mężczyzna strzelał, był o połowę mniejszy,

lecz oczywiście zabrakło mi czasu. Coś uderzyło mnie w biodro z prędkością

pędzącego samochodu. Przerzuciło mnie na drugą stronę skweru. Nawet po tym, co

się stało, wiedziałem, że będę żyć. Wylądowałem na kamiennym chodniku, nie mogąc

złapać tchu, pogrążony w niewyobrażalnym smutku. Obok mnie zaświstała druga

kula. Samochód ruszył i zniknął. Pomyślałem: „Musisz być bardzo ostrożny w

szpitalu, i nawet jeżeli lekarze zgodzą się opatrzyć ranę (a przypuszczam, że

zgodzą się, zobowiązani przysięgą Hipokratesa), będziesz potrzebował ochroniarza

przy łóżku". Pomyślałem także: „Jesteś człowiekiem słabego charakteru. Dlaczego

pozwalasz, aby tak ciebie traktowali?"

Piętnastego stycznia, pierwszego dnia pory roku, którą Kaszmirczycy nazywają

Zimną Czterdziestką, jezioro zamarza. O godzinie dziesiątej owego wieczoru

granat rakietowy uderzył w „Słodką Szesnastolatkę", rozbijając ją na dwie

części.

Wraz z Wasfim obserwowałem z lodowiska palącą się barkę. Była ona własnością

banku J. & K.. a właściciel uznał ten nieszczęśliwy wypadek za karę boską.

- To więcej, niż na to zasłużyłeś - powiedział Rawi.

- Co ty o tym wiesz? Jesteś kiepskim policjantem! - od

parłem.

- Ktoś musi bronić państwa, jego wolności, nawet jeżeli nie

jesteśmy w danym momencie doceniani. Zdradziłeś swego

przeklętego ucznia!

- W końcu to nie ja puściłem z dymem bazar w Sopore i nie

spaliłem pięćdziesięciu sklepikarzy i ich rodziny.

- Wynoś się, ty pieprzony brytyjski wypierdku! Ordy-

nans! ORDYNANS! Zastrzelić tego człowieka! To groźny

bojownik.

- Jesteś pijany, Rawi.

- Ty też. Odejdź, żołnierzu! Nie widzisz, że pijemy?

- Tak, sahib.

- Rawi, jeżeli powiesz mi, gdzie on pojechał, będziesz miał

mnie z głowy.

- Znasz tych Afgańczyków, John, od dziesięciu lat biją się

z Rosjanami i niczego się już nie boją. Drogo sprzedają swoje

życie! W nocy schodzą z gór, robią zasadzki i kiedy jakiś ofi

cer i jego kierowca jedzą śniadanie, atakują ich i zabijają. Ty

siące moich ludzi ściga ich, a kiedy w końcu ich dopadną, znaj

dują przy nich czterech lub pięciu martwych naszych

chłopców. Czy możesz sobie poradzić z takimi ludźmi? Z ludź

mi, którzy kochają umierać? Kaszmirczycy panicznie się ich

boją. ;.

Będę walczył do końca. ; ;?

- Do zobaczenia, Rawi.

- Nie dojdziesz do Kabulu. Nawet do Peszawaru!

- Może nie.

- Ostrzegam cię. Cała granica z Pakistanem jest obsadzona.

Jeżeli ją przekroczysz, idąc do Pakistanu, zastrzelą cię.

- Oczywiście.

Dżawed został zastrzelony trzydziestego marca tysiąc dziewięćset

dziewięćdziesiątego roku, podczas rutynowej operacji oczyszczania terenu. Nie

byłem na jego pogrzebie, który prze-

289

rodził się w ponure misterium. Przez cały dzień i noc żołnierze nie mogli

przebić się przez most, lecz chronili się za workami z piaskiem, a nacierających

obrzucali granatami. Później, kiedy było już po wszystkim, poszedłem na cmentarz

męczenników, gdzie w ostatnim miesiącu pielgrzymowania składano kozły w ofierze.

Przy wejściu widniał napis w języku angielskim: „Nie porzucaj broni, mój drogi

młodzieńcze, wojna o wolność nie została jeszcze wygrana".

Na grobie Dżaweda, ostatnim w pierwszym rzędzie, umieszczono dwie fotografie w

ramkach. Jedna przedstawiała uciekiniera w ostatnim dniu życia, nieogolonego,

ubranego w kombinezon elektryka, zdążającego do Pakistanu. Na drugiej, zrobionej

kilka godzin później, był Rawi i jego ludzie, stojący koło czegoś zawiniętego w

zakrwawiony szal; wyglądali jak myśliwi przy zabitym jeleniu. Rawi miał ciemne

okulary i wznosił toast szklanką czarnego płynu.

Nigdy nie wierzyłem w męczeństwo i plastikowe kwiaty na grobach. Natomiast

myślałem: „Czy opłaciło się to wszystko? Przecież nie byłem bliższy schwytania

Lachata? Lepiej byłoby nie żyć niż posuwać się do takiego czynu".

Każdego ranka alkoholik dziękuje Bogu, że pozwolił mu przetrwać noc. Kiedy się

budzi, nie wiedząc, kim jest lub gdzie jest albo co się takiego zdarzyło, że on

nadal ma być tym, kim jest, a nie kimś innym, i w tym właśnie miejscu, a nie

gdzie indziej - podejrzewa, że to Bóg czuwał nad nim tej nocy i tylko Bóg

wszystko to zapamiętał. Ponieważ alkoholik nic nie pamięta - a nie można

przecież mieć poczucia własnej tożsamości, będąc pozbawionym pamięci, bez tej

boskiej i anielskiej kroniki pijackich przeżyć - jego tożsamość rozpłynęłaby się

w oparach alkoholu.

Alkoholik umiera każdej nocy i budzi się do życia każdego ranka. Każde

wydarzenie jest dla niego bezprecedensowe, jednakże z żadnego nie wyciąga

jakichkolwiek wniosków. Przy-

kryty kocem, czuje lodowate zimno, widzi migoczące odłamki szkła, drżenie ram

okiennych, a na betonowej podłodze odpryski nieba; słyszy także rozlegający się

wokół grzmot, a wszystko to wydaje mu się cudowne. Jak dotąd, nie potrafi sobie

wytłumaczyć istnienia słonecznych promieni i wszechogarniającego łoskotu niczym

innym, jak tylko mocą sprawczą Boga. Bez zachowania w pamięci widoku kieliszka i

łomotu rozrywającego głowę, nie pamiętając, że idą one w parze, nie zdoła sam

tych przeżyć wyjaśnić i musi odwołać się do bezgranicznej wszechmocy Boga.

To w takich właśnie chwilach, kiedy ożywia się pamięć alkoholika, a w głowie

huczy i pragnienie rozrywa klatkę piersiową, po raz drugi pokój zamienia się w

piekło. Kieliszek kata drży, wypada z ręki, skorupy rozpryskują się na podłodze.

Dzwoni złoty samowar. Pusta butelka kręci się, spada i toczy w stronę łóżka.

Krótka jedwabna zasłona u drzwi opada niczym baldachim. Teraz alkoholik rozumie,

co łączy te głosy -jego obolałe uszy, pęknięty kieliszek, otwarte drzwi,

unoszący się kawałek jedwabiu, wirujące płatki śniegu — z butelką, która właśnie

zatrzymała się u jego stóp dzisiejszego ranka i każdego innego zimowego poranka.

To jest właśnie sadopandż, jak je w duchu nazywa, co oznacza

stupięciomilimetrowe działo, ustawione na wzgórzu Szerzerwardah, oddające w

kierunku bazaru każdego ranka, odkąd alkoholik pamięta, około ósmej godziny, od

sześciu do dziesięciu strzałów pociskami naładowanymi silnie wybuchowym

fosforem.

W swoich codziennych wycieczkach alkoholik dwukrotnie przechodzi przez bazar: w

drodze do Polo Ground, idąc na lunch z Dustem Mohammadem, starym antykwariuszem,

który według powszechnej opinii jest najbogatszym człowiekiem w mieście; a potem

do miejsca zwanego Charabat lub Ruinami, przy ulicy, gdzie są sklepy z winem i

gdzie - jeżeli ma pieniądze - kupuje na noc butelkę wina (która nie starcza mu

na dłużej). Przy każdej okazji zdumiewała go niezwykła odporność tego miejsca na

różnego rodzaju kataklizmy. Przedzierając się przez pokryte spękanym lodem

kałuże i zwierzęce łajno, mija herbaciarnię, gdzie zostało rozszarpanych na

kawałki ośmiu Chazarów, którzy przyprowadzili owce do rzeźni-

ka i jedli śniadanie. Nie przeszkodziło to innym pić herbatę i zajadać pod

jutowym dachem kebaby z tłustej, zjełczałej baraniny. Starto częściowo zaschłe

ślady krwi i zapomniano

0 tragedii poranka. Przypomniano sobie o tym dopiero wów

czas, kiedy alkoholik - beztroski i uszczęśliwiony pakunkiem

schowanym pod płaszczem - wpadł po pachy do kałuży i wy

nurzył się cały oblany krwią.

Alkoholik nie odmawia modlitw, ma niefrasobliwy stosunek do praktyk religijnych.

Bóg jest litościwy -jak mówi Abu Nu-was* - błędem byłoby więc nie grzeszyć.

Oznaczałoby to bowiem wątpić w miłosierdzie Boga i trwonić jego dary.

Alkoholik rozpala ogień pod samowarem, szykuje węgiel drzewny i przygotowuje

herbatę. Pamięta, że kiedyś zwykł jadać śniadanie w kuchni po przeciwnej stronie

dziedzińca. Było ciepło od piecyków, a on lubił rozmawiać z dziennikarzami,

odpowiadać na pytania i służyć pomocą w tłumaczeniach; samo towarzystwo ludzi

ożywiało go i sprawiało przyjemność, lecz wszyscy oni odeszli, także kucharze i

chłopcy roznoszący herbatę. Został tylko alkoholik. Podnosząc z ziemi jedwabną

koszulę z wzorami cyprysów i wieszając ją na nadprożu, zauważa na progu bochenek

chleba w plastikowym worku, co nasuwa mu na myśl wydarzenia wczorajszego poranka

oraz tych poprzednich. Alkoholik myśli, że jeżeli pewnego poranka nie znajdzie w

tym miejscu chleba, będzie to dzień, w którym zacznie się bitwa.

Grzmot ścina go z nóg. Kiedy powracająca fala uderza znowu, odczuwa drżenie i

niepokój, które oznaczają coś więcej niż tylko sprzeciw jego dawnej osobowości.

Wie, że niepokój ma coś wspólnego ze zbliżającym się dniem, z jakimiś

obowiązkami, spotkaniami, nie mieszczącymi się w codziennej rutynie,

1 mogą narazić go na spotkanie z obcymi; że może to oznaczać

zmianę jego codziennych wypraw, która to zmiana i towa

rzysząca jej tajemniczość niepokoją go. Nurtuje go poczucie

wstydu tak beznadziejne, że uginają się pod nim kolana.

Ma to także coś wspólnego z wizytą, jaką złożył mi wczoraj,

* Abu Nuwas (zm. 810) - poeta arabski, znany m.in. z bachicznej, rozwiązłej

poezji. Z pochodzenia Pers (przyp. kons.).

a może przedwczoraj o tej porze, francuski lekarz. Międzynarodowy Czerwony Krzyż

wysłał transport leków z Peszawaru. Klerycy zatrzymali transport, rozebrali

kierowcę do naga i pobili go, a francuski lekarz zapytuje, czy w tej sytuacji

mógłbym w jakikolwiek sposób im pomóc. Ja, lub raczej Dust Moham-mad.

Ktoś stał w drzwiach, w słońcu.

- Wstawać, wstawać!

Mimo iż szczelnie opatulony, trząsł się z zimna. Już dawno zauważyłem, że wielu

Hindusów nie wytrzymuje niskich temperatur. Powiedział po angielsku:

- Przepraszam, że tak wcześnie ciebie budzę.

Trząsł się bez przerwy. Powiedział, że opuszcza ten rejon, dowództwo już go

opuściło, wszyscy opuszczają. Spojrzał na mnie i powiedział tonem urzędowym, że

Indie nie mogą odpowiadać za moje bezpieczeństwo. Podałem mu herbatę. Gdy

patrzyłem, jak drży, jak łyżeczka stuka w jego szklance, zrobiło mi się go żal.

Wiedziałem, że nie drży z obawy o własne życie, lecz z zimna, z tej pluchy,

dzikiej strzelaniny, ataków powietrznych i gorączki tyfusowej, a także z powodu

kamienowania kobiet i całego nieuleczalnego barbarzyństwa tego kraju, mordercy

Hindusów. Ogarnął mnie również smutek z mego własnego powodu, bo dostrzegałem w

tym wszystkim jakiś upiorny plan lub zamysł, który zniweczy moje życie. I

chociaż usiłowałem się uwolnić od tych koszmarnych skojarzeń, zauważyłem, że z

każdą chwilą nabierają one coraz bardziej realnych kształtów i wkrótce będę

musiał się z nimi oswoić.

- Sądzę, że jeszcze trochę poczekam. Kłaniaj się ode mnie

Rawiemu, dobrze?

- Na co, do diabła, czekasz?

Odprowadziłem go do bramy dziedzińca. Jego łazik miał włączony silnik. Żołnierze

z eskorty zajęli stanowiska zgodnie z regulaminem. Sprawnie się rozproszyli,

rozglądając się wokół, a następnie wsiedli do samochodu. Wracając z ciężkim

sercem do pokoju, powiedziałem sobie: „Zaczekam na kleryków". Czekałem na atak,

którego siła i brutalność wypędzą wszystkich mieszkańców z miasta, a zwłaszcza

tego jednego z jego domowych pieleszy. Spodziewałem się jednej z dwóch

rzeczy: albo pewnego ranka obudzę się i nie będę już sobą; jeżeli opuszczę świat

duchów, stanę się jednym z nich, a nie tym człowiekiem, który zasnął ubiegłej

nocy; albo pewnego ranka, około godziny ósmej, pocisk artyleryjski przebije

papierowy dach tego pokoju i rozerwie w strzępy to rozmamłane ciało i jego

ziemskie rekwizyty.

Sklep Dusta Mohammada zbudowany był z gliny i drewna, zajmował połowę ulicy i

wychodził na boisko do gry w polo. Jego czeladnik otworzył drzwi i wskazał na

drewniane kręte schody, prowadzące do zadymionego pokoju z małymi, pokrytymi

śniegiem okienkami. W środku pokoju, pomiędzy balami drewna, leżała duża

satynowa kołdra, a pod nią spora grupa mężczyzn, ogrzewających się ciepłem

pieca. Nie minął dzień, a wydawało mi się, że przedrzemałem całe życie pod tą

purpurową kołdrą, odurzony oparami węgla drzewnego i zapachem tytoniu oraz

rozmowami tych mężczyzn. Codziennie coś się tutaj nowego zdarzało: wizyta dwóch

dealerów z Santa Fe, z Ameryki; żylastego Anglika, bardzo wścibskiego i

dociekliwego; uroczego starego Persa; dziennikarza z Delhi, którego angielski

tłumaczyłem z przyjemnością; a nawet pań z Europy - żony włoskiego ambasadora z

siostrą, które były równie dowcipne jak piękne. Wszyscy odjechali i pozostali

tylko dealerzy, którzy byli winni pieniądze Dustowi Mohammadowi, a także połcie

słoniny i worki z ryżem.

Gospodarz, milczący i okutany kołdrą pod brodę, siedział zawsze na tym samym

miejscu. Podziwiałem jego opanowanie. Widok tego miejsca zawsze napawał mnie

zdumieniem, od kiedy zimą pierwszy raz przekroczyłem jego próg i rozejrzałem się

po ciemnym i brudnym sklepie. Na jednej ze ścian bezładnie zwisała skręcona na

dole zasłona z jedwabiu i bawełny, we wzory z zielonych cyprysów i czerwonych

pól. Od wielu lat nie widziałem niczego tak pięknego. Odwróciłem od niej wzrok i

zobaczyłem starego mężczyznę, siedzącego nieruchomo przy małym stole. Miał na

sobie białą szatę i turban z żółtego jedwabiu.

- Jest pan szczęśliwym człowiekiem - powiedziałem.

Skłonił głowę.

- Odkąd wniósł pan światło do tego pokoju.

- Sądzę, że ta tkanina pochodzi z Isfahanu, sprzed dwu i pół

wieku.

- Ma pan prawo do wyrażenia opinii.

- Zna pan miasto Isfahan?

- Niestety.

Zrezygnowałem z dalszej rozmowy.

- Dziękuję panu, panie Dust Mohammad, za umożliwienie

mi obejrzenia tego pięknego przedmiotu - powiedziałem.

- Jest pański. Chłopak zapakuje panu.

- Panie, nie mogę skorzystać z tej uprzejmości, ponieważ

nic nie mam i nie będę mógł się panu odwdzięczyć.

- Więc go zatrzymam. Czy możemy oczekiwać, że zaszczy

cisz nas ponownie, synu?

- Nie chciałbym być natrętny.

- Jak sobie życzysz.

Z początku moje wizyty były rzadkie, nie częściej niż raz lub dwa razy w

miesiącu, ale później, kiedy zaczęło się oblężenie miasta, bywałem u niego

codziennie. Polubiłem jego mongolskie oczy, milczenie i obojętność w stosunku do

otoczenia. Dowiedziałem się, że jest w tym mieście jedynym bankierem, który

dyskontuje weksle i pieniądze i wysyła je tej samej nocy uzbrojoną taksówką do

Delhi. Sprzedaje broń za opium, a czyste opium za pieniądze; przekazuje subsydia

z Peszawaru i Teheranu, lecz robi to wszystko z całkowitą obojętnością. Nie ma

zamiaru dzielić się z kimkolwiek swoimi dywanami, antykami, turkmeńską uprzężą,

klejnotami Buchary. Jeżeli ktokolwiek pragnie od niego tych rzeczy, musi

zaproponować takie pieniądze, aby odmowa sprzedaży była czymś nad wyraz

uciążliwym. Przestał osobiście przyjmować pośredników handlowych, którzy teraz

ubiegają się o względy jego podwładnych. Nie wiem, ile Delhi płaci mu za mnie,

lecz każdego miesiąca daje mi jakieś pieniądze lub jakiś przedmiot, na który

patrzę łapczywym wzrokiem w jego sklepie.

- Ach, teraz koło się zamknęło! Pokój niech będzie z tobą,

John! Chodź, ogrzej się.

Dzisiaj pod czerwoną kołdrą zapanowała nuda. W tej sytuacji mężczyźni z reguły

nabierali wodę w usta i szli do domu,

chcąc się upewnić, czy aby ich żony zbytnio się nie rozleniwiły. Lecz jeden

mężczyzna wybierał z zębów wykałaczką włókna tłustego mięsa, przeciągnął się i

poprosił o papierosa. Ubranie miał europejskie. Sądzę, że był nauczycielem w

szkole średniej, aczkolwiek uczniowie od lat strajkowali i nie przychodzili na

lekcje.

Chciał rozmawiać o polityce, lecz mężczyźni nie okazywali zainteresowania

ludziom, którzy czasami gnębili ich polityką, nie dającą ani przyjemności, ani

nie przynoszącą zysku. Spo-tkawszy się z odmową, zwrócił się do mnie:

- Jacy są, według pana, najwspanialsi poeci?

- Z tradycyjnej szkoły Szahrijar. Forugh z nowożytnej.

- Forugh Morugh - powiedział służący, zbierając talerze. -

Nie mamy tutaj takiego gentlemana.

- To była dama. Prowadziła bujne życie, zginęła w Tehera

nie w wypadku samochodowym.

Ludzie siedzący pod baldachimem z wyrozumiałością przyjęli ten surowy werdykt. W

końcu zabrał głos nauczyciel szkoły średniej:

- Kobiety nie potrafią pisać wierszy.

W dymie papierosów usłyszałem pomruk aprobaty. Pomyślałem: „Bóg obdarzył was

najpiękniejszym z ludzkich języków, dał religię zrozumiałą dla wszystkich,

krainę, w której sam chciałby zamieszkać, wspaniałe zabytki i architekturę, a

was stać tylko na wypluwanie pestek melona, gadanie głupstw, wzajemne

masakrowanie się i znęcanie nad żonami". Powiedziałem:

- Pozwólcie mi, panowie, opowiedzieć historię z dawnych

dni tego kraju. - Słychać było głębokie westchnienia, szuranie

nogami i zaciąganie się papierosami. Kochali historyczne opo

wieści. - W imię Boga litościwego, w roku tysiąc sto dwu

nastym, w mieście Balch, w pałacu księcia Abu Sajda Dżarreha

przy ulicy Handlarzy Niewolników, gościli: mistrz Omar Chaj-

jam i mistrz Muzaffar Esfazari, a ja im usługiwałem. I w trak

cie ich konwersacji usłyszałem widomy znak Prawdy, kiedy

mistrz Omar rzekł: „Mój grób będzie tam, gdzie każdej wiosny

pomocny wiatr pokryje go kwiatami drzew owocowych", i po

myślałem: „Co za niedorzeczność!" I byłem zdumiony, że taki

człowiek jak on może mówić takie nonsensy, dopóki w roku tysiąc sto trzydziestym

szóstym nie odwiedziłem Niszapuru, a było to cztery lata po tym, jak ten wielki

człowiek okrył swoje oblicze całunem śmierci, pozostawiając świat w nieutulonym,

sierocym żalu. A ponieważ przewodził mi w poszukiwaniu Prawdy, pewnego piątku

poszedłem, aby złożyć mu hołd, i zabrałem ze sobą pewnego gentlemana, który miał

wskazać mi jego grób, a on zaprowadził mnie na cmentarz Hira. Poszedłem ku

północnej jego części i znalazłem grób mistrza Omara przy cmentarnym murze. A

tuż za tym murem rosły drzewa migdałowe i grusza, zraszając kwieciem grób Omara,

tonący w kwiatach. I przypomniałem sobie to, co przepowiedział owego dnia w

Balchu, i zapłakałem, wiedząc, że na całej ziemi, w czterech stronach świata,

nigdy go już nie zobaczę. Niech Bóg go błogosławi, da mu łaskę i okaże

życzliwość w raju. Wstałem.

- Mój przyjacielu, jest jeszcze wcześnie.

- Dust Mohammadzie, nie chciałbym sprawiać panu więcej

kłopotów.

- Czy spotka nas zaszczyt ponownego goszczenia pana

u nas?

- Nie chciałbym was zanudzać.

Wygrzebałem się spod derki, ukłoniłem towarzystwu i wyszedłem. Dust Mohammad

odprowadził mnie do drzwi wyjściowych. Nigdy przedtem tak mnie nie uhonorował.

- Drogi przyjacielu - zapytałem - gdzie jest Francuz?

- Cóż mogę powiedzieć?

- Jest w Kabulu?

- Cóż mogę powiedzieć? ; .

- Kto go chroni?

- Cóż mogę powiedzieć? Indie, Pakistan, Iran, Ameryka,

Anglia, Rosja. Zawsze więcej niż jedno państwo, nigdy mniej

niż jedno. Tak oto człowiek całkowicie pozbawiony skrupułów

może żerować na wzajemnej nienawiści rządów.

- Drogi przyjacielu, jeżeli przez przypadek spotka go pan,

proszę mi zrobić tę uprzejmość i powiedzieć mu, że mam do

niego sprawę, którą chciałbym załatwić w dogodnym dla niego

czasie.

Dust Mohammad potrząsnął głową.

- Nie pokona go pan - powiedział. - On ma przyjaciół,

a pan się rozpił i jest sam. Lecz mimo to spełnię pańskie ży

czenie!

- Mógłbym oddać życie za pana!

Rozwarłem zasłonę przy drzwiach i poczułem na twarzy spadające płatki śniegu.

Wciągnąłem powietrze pełne dymu, co było dla mnie pewnym zaskoczeniem,

wyłączając zapach pieczonego mięsa.

- Droga naprawiaczy opon - wyjaśnił Dust Mohammad. -

Bezpośrednie uderzenie. - Odwrócił się plecami do drzwi skle

pu. — Nie lubię wojny.

Zaskoczyła mnie ta poufałość.

- Nie ośmielamy się radzić panu w sprawach dotyczących

handlu, mój kochany, lecz czy nie powinien pan rozważyć

możliwości przeniesienia swoich towarów poza obszar bom

bardowań?

- Oczywiście - przytaknął.

Przez dziury moich butów wdzierało się grząskie błoto. Pomyślałem: „W dniu, w

którym Dust Mohammad wywiezie swoje dobra, rozpocznie się bitwa. To może wkrótce

nastąpić! Dlaczego ci ludzie nie mogą zakończyć tej swojej wojny i powrócić do

spokojnego życia! Panie Boże, zrób coś!".

Nadciągnęła czarna chmura, zapowiadająca śnieżycę o zachodzie słońca. Okutane

szalami kobiety przedzierały się przez błoto do domów. Ostry wiatr przewiewał

mój zniszczony już płaszcz, a woda przedostawała się przez dziurawe buty. Po

chwili zorientowałem się, że idę w kierunku dziwnego cmentarza; bez szczególnego

powodu, chyba tylko po to, aby opóźnić spotkanie. Znajdował się on poniżej

nawietrznego grzbietu gór, na północ od miasta. Otaczał go wysoki wał z gliny,

na którym rosły bezlistne migdałowce. Wejścia na cmentarz broniły mocne,

drewniane wrota, zamknięte na staroświecki zamek. Nie wydaje mi się, aby

odstraszyły religijnych fanatyków, podobnie jak ochrona brytyjskiej ambasady.

Teraz, kiedy przestano się nim opiekować, nie sądziłem, że przetrwa.

Podciągnąłem się na wał i usiadłem na nim.

Pod śniegiem groby wyglądały okropnie. Nie te dziewiętna-

stowieczne nagrobki, z figurami kobiet w czadorach i chrześcijańskimi aniołkami,

lecz rzędy płaskich, bezimiennych mogił europejskich narkomanów, którzy woleli

zaaplikować sobie afgańską morfinę przed wybuchem wojny niż w czasie jej trwania

ryzykować śmierć z narkotycznego głodu. Usiłowałem skojarzyć cmentarne pomniki

nie tylko z ich europejskością. Tym, co było dla nich wspólne, to jedynie los

ludzi umarłych. Ludzie ci, mimo że o tym nie wiedzieli, udali się do Kabulu po

śmierć. Co jeszcze wspólnego mogło być w miejscu tak spustoszonym i pohańbionym,

przywołującym na myśl młodzieńczość, okrucieństwo i ignorancję? Wydawało mi się,

że te niewielkie wzgórki, zakłócające śnieżną biel, były jedynie odkrywkami

bezmiernej podziemnej niedoli, wykraczającej daleko poza psychiczną udrękę

jednostki, niedoli, która zawsze towarzyszyła ludzkim losom. Zauważyłem, że

przybyłem tutaj z tego samego powodu, dla którego opowiedziałem prawdziwą

historię Chajjama, to znaczy, że chciałem pogrążyć się w smutku, lecz nie

potrafiłem. Wiedziałem jedynie, że zamierzam zakończyć moje wędrówki i złożyć

swoje kości tutaj, pod tym śniegiem.

Anglicy mieli żołnierzy z górskich rejonów Nepalu, niezwykle okrutnych, którzy

strzegli brytyjskich posiadłości zagranicznych. Mężczyźni ci pochodzili z

wysokogórskich wiosek. Ich pradziadowie służyli Brytyjczykom od dziewiętnastego

wieku. Nie chcieli uczyć się żadnego obcego języka. Pomimo łagodności w obejściu

domowym wszystkie spory rozstrzygali zagiętymi nożami, zwanymi kukri. Nie

powiedziałbym, że Afgańczycy bali się tych wojowników, zwanych Gurkhami, lecz

słyszałem, że kiedy pełni zapału młodzi ludzie walczyli z nimi, byli zabijani, o

ile nie udało im się ich przekupić. Nie miałem złudzeń. Niepokój, nurtujący mnie

od wielu dni, przybrał postać pytania: „Czy Brytyjczycy zostawili część tych

ludzi na służbie w swoich ambasadach?".

Budki wartownicze poza żelazną bramą były puste. Na bramie wisiał łańcuch z

napisem w języku angielskim i pasztuń-skim, informującym, że biuro jest

nieczynne. W środku, wokół koksowego pieca, siedziała grupa mężczyzn w grubych

płaszczach. Przypuszczam, że byli to ogrodnicy, którzy nie wiedzie-

li, dokąd pójść. Czekali, aż będzie ich więcej i zbierze im się na odwagę, aby

splądrować rezydencję ambasadora.

- Odejdź! Odejdź!

Przeskoczyłem bramę. Zaczęli się nerwowo poruszać.

- Nie tędy! Zamknięte! Święto!

Minąłem ich, idąc do zabawnie wyglądającego budynku z wielką arkadową kolumnadą.

Został zbudowany za czasów Curzona, z widokiem nie na pola i strumienie, lecz na

Hindukusz. Wkoło, spod mokrych krzewów jagodowych oblepionych śniegiem, zrywały

się kuropatwy. Jeden z mężczyzn, wygrażając mi, zbliżał się do mnie szybkim

krokiem. Zatrzymałem się i odwróciłem.

- Słucham?

- Czekamy na wypłatę zaległości.

- Nie kłam, bracie. Jeżeli natychmiast nie wyniesiecie się

stąd, ukarzę was. Jeżeli ktokolwiek podejdzie do budynku, kie

dy załatwiam tutaj swoje sprawy, zastrzelę go.

- Tak, sahib. Przepraszam, sahib. Niech cię Bóg błogo

sławi, sahib.

Szedłem pod swego rodzaju łukiem, zbudowanym, jak przypuszczam, po to, aby

pojazdy mogły dowieźć gości do szerokich schodów i pod dach. Patrząc z góry,

widziałem rozrzucone domki, zbudowane z białego i czarnego drewna, podobne do

domku, w którym mieszkała żona Szekspira i który oglądałem w Anglii, będąc

dzieckiem. Gdy popchnąłem szklane drzwi, otworzyły się. W holu był olbrzymi

dywan z siedemnastego wieku, zwany uszak. Zdjąłem buty i zwinąłem dywan,

chroniąc go przed promieniami słońca. Podczas tej pracy nękały mnie strzępy

myśli z rozmowy, jaką wczoraj odbyłem z francuską lekarką. Powiedziałem na głos:

- Mam szczególne upodobanie do opuszczonych rezy

dencji.

Padające promienie słońca sprawiły, że cała przeszłość stanęła mi przed oczami.

Narkotycznym zapachom Afganistanu, potu, jaśminu i wyziewów ludzkich odchodów

towarzyszyły wspomnienia z mego życia w Anglii: widoki wspaniale lśniących

angielskich mebli, zapach parafiny, dymu cygar i papierosów. Nagle znalazłem się

w dużej, chłodnej i bardzo czystej

kuchni, a w kredensie były rzeczy, o których istnieniu dawno zapomniałem: wiśnie

koktajlowe, marynowane orzechy włoskie, wykałaczki i sól skalna. W szufladach

znalazłem ostrzałki, noże, przyrządy do obierania owoców i jarzyn, skrobaczki i

szpikulce, nakrywki na czajniki oraz dzbanki i naczynia, których roli i

znaczenia w brytyjskiej kulturze kulinarnej nie pamiętałem bądź w ogóle nie

znałem. Zapaliłem świece i zszedłem po schodach na dół, do ciemnej piwnicy,

pełnej butelek wina. Niektóre z nich wziąłem. Powiedziałem sobie,

usprawiedliwiając ten złodziejski czyn, że właściciele i tak już tych butelek

nie odzyskają, ponieważ talibowie za dzień lub dwa rozbiją butelki, a ich

zawartość wyleją na stadionie. Czułem, że duch tego domu, jego brytyjskość,

uchodzi lub już uszedł, i nawet gdyby jakimś cudem talibowie utworzyli rząd,

który zostałby uznany w świecie i utrzymywał stosunki dyplomatyczne z innymi

krajami, to nawet wówczas Brytyjczycy nie byliby skorzy do powrotu. W kącie

piwnicy znalazłem dwa dziecinne rowerki, ślady życia rodzinnego, i serce

ścisnęło mi się bólem. Postanowiłem nie zaglądać do oficjalnych pomieszczeń

rezydencji.

W słonecznym gabinecie ambasadora znalazłem sejf, którego ciężkie drzwi były

nieco uchylone, lecz - mówiąc szczerze - nie wierzyłem, że mogę tam znaleźć

jakiekolwiek informacje. Biurko opróżniono z papierów. Człowiek, który tu

urzędował, był niewątpliwie miłośnikiem książek; jego gabinet wypełniony

książkami przypominał księgarnię. Zauważyłem sporo książek w języku perskim.

Były również książki angielskie, pięknie drukowane i oprawione. Pośród nich

wydana w Londynie, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim roku, King and

Courtier, The Secret History of Iran 's Royal Court, 1958-78, pióra księcia

Sadrullaha, którego miałem zaszczyt poznać. Był to pamiętnik opatrzony indeksem

i przypisami. Zabrałem go, wraz z butelką wina sadowiąc się na słonecznej

ścieżce, z widokiem na uszak. Wino było bez etykietki, ciemnopurpurowe i bardzo

słodkie; osad zlałem na dno kubka. Nie mogłem się zorientować, czy było to

porto, czy też madera, i zastanawiałem się, czy Curzon lubił ten gatunek wina.

Później, po lekturze książki, przespałem się. Po przebu-

dzeniu, pełen energii, nabrałem chęci na przeczytanie jeszcze dwóch wstępów.

Redaktorzy wydania w opisie wydarzeń stosowali daty kalendarza gregoriańskiego.

Pierwsze było z szóstego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego

roku.

Nadal zajęty byłem moim uroczym gościem, który zawitał do mnie ostatniej nocy.

Jej jedyną nadzieją jest Cesarzowa, lecz Jej Królewska Mość wietrzy podstęp,

zwłaszcza po wizycie u mnie!

Drugie z drugiego czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku.

Audiencja. Jego Cesarska Mość jest niedysponowany. Spotkał się z generałami, to

zawsze źle wróży. „Żaden z nich nie ma ani odrobiny odwagi, z wyjątkiem

Farameha, ale on jest nikczemny". A potem niespodzianka: „ Wie pan, ze córka

Farameha i ten miody Anglik mieszkają sobie spokojnie w jakimś domu w Buszehrze?

" Niemalże zemdlałem: mój kochany szach wie wszystko! Zażartowałem sobie z tej

całej historii. Powiedział, że zazdroszczę chłopcu, który nazywa się John Pitt i

był po prostu zwykłym nauczycielem w Isfahanie, kiedy Farameh byl tam dowódcą

Cesarskich Sil Powietrznych. Mówi się, iż jest ona wyjątkowo piękna. „Nonsens! W

Buszehrze jest zbyt gorąco na takie figle". Zapytałem, czy mam poinformować o

tej sprawie Nassiriego (generalnego dyrektora Sawaku). „Po co? Nikomu nie wadzą,

z wyjątkiem Farameha, ale on staje się już zbyt zarozumiały. Zostawmy ich w

spokoju. Kiedy byłem w wieku tego chłopca, kochałem się do szaleństwa w jej

matce. Farameh jest dobrym oficerem, lecz brutalem. Przeraża mnie myśl, co on i

moja siostra Farahnaz mogą jeszcze wymyślić". Co za ulga, ale zaskakujący jest

krytyczny stosunek Jego Cesarskiej Mości do córki, Szahnaz. Jego Cesarska Mość

ma dobre serce, zawsze podejmuje właściwe decyzje, nawet jeżeli czasami ma złych

doradców. Pozostała część audiencji upłynęła w miłej atmosferze, na

wspomnieniach, głównie dotyczących dziewcząt.

Redaktor opatrzył nasze nazwiska przypisem:

John Pitt lub Peet (ur. 1956?) i Szirin Farameh-Kadżar (ur. 1958): uciekli z

Isfahanu w 1974 roku, a Pitt został oskarżony i skazany zaocznie za

zamordowanie" jej. W swoim czasie sprawa ta była w sądzie przedmiotem wielu

spekulacji. Przypuszcza się, że oboje zginęli w więzieniu w roku 1980 lub 1981.

Położyłem się na dywanie i wezwałem duchy cesarskiego Iranu. Przywołałem w

pamięci kosztowności, kawior, konie, więzienia, pieniądze i dziewczęta. Przed

moimi oczyma przeszli Ghawam i Zahedi, i madame Claude. I przekonałem się, że

Iran Bonheur ambasady i lektura zapisków z historii sądu cesarskiego, które

wprawiły mnie w tak radosny nastrój, ulotniły się całkowicie. Wiedziałem, że

monarchia oskarżyła mnie i uwięziła; że była okrutna i tchórzliwa; że stworzyła

tych, którzy ją potem zniszczyli: Chomejnich i Kola'ich. Lecz jakże mógłbym nie

ubolewać nad minioną epoką, której duch pewnego chłodnego popołudnia przeniknął

do sypialni w Isfahanie, szepcząc: „Tak, moja droga, idź z nim teraz, ponieważ

na tym i na tamtym świecie nie ma nic stałego, wszyscy bowiem zanurzymy się w

mroku".

Jednakże w tej zadumie, w lodowatych promieniach górskiego słońca przenikających

przez uszak, kiedy to usiłowałem położyć kres swojej osobowości i zredukować

czas do wydarzeń historycznych i osobistych zawartych w kawałku druku, doznałem

intelektualnego zwątpienia. Czegoś w tych zapiskach brakowało, o czym redaktor

nie wiedział lub wiedział nie do końca, a co mogłoby skłonić go do opóźnienia

pracy wydawniczej; co, być może, tylko ja znałem i co mógłbym odszyfrować i

opowiedzieć. Pan Ghawam był zainteresowany nie tyle naszym losem, ile

przedstawieniem swemu najwyższemu władcy sprawy we właściwym świetle, jak

przystało na inteligentnego dworaka. Co Szirin miała wspólnego z księżniczką

Szahnaz? Wtedy, w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku, obie były

dla tych mężczyzn równie niespokojnymi i sprawiającymi kłopot dziećmi,

ignorującymi wolę ro-

dziców. Jednakże, jak zdołałem odczytać, Ghawam często wstawiał się za Szahnaz

do ojca i w końcu pozyskał dla niej jego przychylność.

Przez cały ten czas - usiłując zrozumieć sens książki, którą czytałem -

uporczywa pamięć przywracała obrazy dawnych zdarzeń. Powróciłem do rozdziału,

który przeczytałem z początku, ale zapomniałem, a w którym nie było żadnej

wzmianki o nas. Nosił on datę dziesiątego listopada tysiąc dziewięćset

pięćdziesiątego siódmego roku i relacjonował poranną audiencję w dzień po

obiedzie, na którym Ghawam był w domu królowej matki.

Informacja na temat wczorajszego zachowania się pani E 's. Aczkolwiek nigdy z

jej ust nie padło słowo „rozwód", złożyła istotne oświadczenie, stwierdzając, że

jej córka nie została wychowana w należytym luksusie, sugerując, iż Jej

Królewska Mość może się bez takiego luksusu świetnie obejść oraz że rozwód nie

będzie przyczyną materialnych kłopotów. „Nonsens " — powiedział Jego Cesarska

Mość, mając wyraźnie zakłopotaną minę. Po dłuższej dyskusji zgodziliśmy się, że

tej szalonej dziewczynie... której zachowanie stało się przyczyną plotek, należy

znaleźć męża. W żaden sposób nie mogłem się zorientować, kto podejmie się roli

swata.

I w końcu tama pękła. Moja osobista historia rozpadła się na strzępy i przybrała

nową postać: barbarzyńską i jednocześnie autentyczną. W końcu byłem świadkiem

przemożnej siły miłości na tym świecie, jej zupełnie nieobliczalnej brawury, jej

niezgłębionego zadowolenia z obrócenia tego świata w perzynę. Słyszałem moich

śledczych w więzieniu, zadręczających mnie bez końca tym samym pytaniem: „Gdzie

jest ta suka?" Widziałem swoją żonę, brudną, cuchnącą i wyczerpaną, siedzącą w

pyle na ścieżce w Rosyjskim Ogrodzie. Widziałem jej matkę w srebrzy stoszarej

spódnicy, uszytej w stylu z okresu jej młodości, zaciągającą się papierosem tak,

jakby w jego rozżarzonym końcu tkwiło całe jej życie; i Szirin, mówiącą kłamstwa

ojcu, który nie był jej ojcem i dlatego obie je nienawidził.

Jeśli chodzi o jej prawdziwego ojca, to jakże on mógł ją najpierw porzucić, a

potem porwać. Czy tak kapryśne postępowanie przystoi monarsze?

Alkohol przywracał mi pamięć. W ciągu dnia nie miałem tych wspomnień. Dopiero

wieczorem wino i realia mego pokoju - światło pieca przy samowarze, zapach dymu

drzewnego i wosku - odtwarzały obrazy minionego dnia. Tak jakbym o zmroku

zdejmował z półki i wdziewał na siebie wspomnienia, podobnie jak inni mężczyźni

ubierają się w swoje piżamy. Słyszałem o mężczyznach pijących dla zapomnienia,

lecz ja piłem dla przypomnienia.

- Pst. Panie John? Śpi pan?

Było to natręctwo Dusta Mohammada.

- Tak.

- John! Skoro mówisz, to nie śpisz!

- Nie w tym przypadku.

- Nie rozumiem, panie John.

Przy drzwiach był ruch, ktoś stukał i odezwał się jeszcze jakiś głos. Ten stukot

i gderanie mężczyzny sugerowały, że był on z kimś, kto nie bardzo go słuchał.

- Merci, monsieur. Ca y est. Au revoir, monsieur. Au-re-

-voir-mon-sieur.

Poczekałem, aż kroki się oddalą. Wstałem, przeciągnąłem się i głęboko

odetchnąłem.

W drzwiach stała francuska lekarka, Catherine LePage. Otrzepywała się ze śniegu.

Na głowie miała futrzaną czapkę.

- Mogę wejść? - zapytała.

- Wolałbym, aby pani nie wchodziła, doktor Catherine.

Pani sytuacja jako cudzoziemki i kobiety jest nader delikatna.

Tamten mężczyzna to notoryczny intrygant. Zawołam go z po

wrotem.

- Niech go cholera weźmie! Wchodzę. Zmarzłam.

-

-

305

Cofnąłem się, pozwalając jej przejść. Pochyliła się nad piecykiem i z

przerażeniem rozglądała się wokoło. Światło piecyka rozjaśniło zasłonę przy

drzwiach.

- Que c 'estjolie, ca!

- Catherine, mam żonę i dziecko.

- Jaki pan szczęśliwy! Czy mogę się poczęstować pańską

whisky?

- Tak.

Nie miałem towarzystwa i dlatego miałem tylko jedną szklankę. Ponadto emanująca

z niej kobiecość wypełniła pokój i zbiła mnie z tropu. Nalałem trochę whisky do

kubka Riazano-wa i podałem jej. Czułem się złamany i całkowicie we władzy jej

niezależnej i pazernej natury; i ku memu przerażeniu byłem również urzeczony

tym, iż moja ostrożność i nieśmiałość sprawiły, że przyszła do mego pokoju mimo

zimna i godziny policyjnej i że teraz, w płaszczu narzuconym na ramiona,

siedziała na moim łóżku, że w ręku trzymała kubek z whisky, że patrzyła na mnie

swymi pełnymi blasku niebieskimi oczami.

- Powiedz mi, kim jesteś.

Chciała coś wyjąć z kieszeni: papierosy, może haszysz; coś, co by ją uspokoiło i

ośmieliło. Płaszcz zsunął jej się z ramion i kiedy chciała go chwycić, kubek

Riazanowa w lewej wilgotnej ręce zaczął się trząść i wysuwać. Podskoczyłem i

nagle zobaczyłem, jak pada on na podłogę pomiędzy moimi dłońmi; uderzył z

wielkim hukiem, który odbił się tysięcznym echem, i kiedy tak leżałem na ziemi

rozpaczając, rozprysł się blisko mojej twarzy.

- O, c'est pas normale.

Zwinąłem się w kłębek na podłodze i zawyłem jak pies. Nieznośny stał się ten

statek mego życia, którym omijałem wszelkie rafy w ciągu tych dwudziestu lat;

roztrzaskał się z wielkim hukiem i łomot ten na zawsze już będzie wypełniał moją

głowę. Wewnętrzną pustkę wypełniły obce mi dotąd uczucia. Wydawało mi się, że

zawsze pozostanę sobie wierny, tymczasem zdradziłem swoją żonę i przyjaciół,

pozostały ze mnie tylko strzępy.

- To nic! Widziałam je wszędzie w Kabulu.

Spojrzałem na wezgłowie łóżka. Catherine miała kolana

podciągnięte do piersi. Wiedziałem, że jest przerażona, i tak właśnie wyraża

swój lęk. Jej twarz, silny kark i barki były napięte, oporne i bardzo męskie.

Pomyślałem: „To nie jej sprawa i nie jej wina".

Podniosłem się, odwróciłem i zapaliłem świecę, pozbierałem do ręki rozbite

części porcelany i położyłem na parapet okna. Drżałem cały od rozlegających się

strzałów. Teraz, kiedy wiedziała już, że jej nie skrzywdzę, była zmartwiona

swoim zachowaniem: że jest tutaj, w tym przejmującym, ciemnym pokoju, z tym

szaleńcem.

- Przedmioty nie mają w sobie siły panowania nad nami,

Catherine. Czasami obdarzamy je siłą ponad ich możliwości.

Pozwól, że dam ci tę szklankę.

- Kim jesteś?

- Jestem studentem.

- Studentem? - zdziwiła się. Wydało jej się, że wygląda

zbyt dojrzale jak na studenta.

- Uniwersytetu...

Zapomniałem jego nazwy.

- ...w...

- Chcesz się kochać?

- Nie, dziękuję, Catherine. Jak powiedziałem, jestem żo

naty.

- Jej tutaj nie ma, a ja jestem.

Uniosła nagie ramiona i zdjęła bluzeczkę w taki sposób, w jaki robią to tylko

kobiety, o czym ja dawno już zapomniałem. Miała na sobie bieliznę o

nieskazitelnej bieli. Nigdy nie widziałem kobiecych strojów tak eleganckich,

nowych, prosto ze sklepu; musiała otrzymać je prosto z Paryża. Zachwycała mnie

cywilizacja dostarczająca rzeczy tak zniewalających, intymnych i prowokujących.

Przypuszczam, że od dawna zdawałem sobie w pełni sprawę, iż miłość będzie moim

grobem; że to, co przetrwało więzienie, trudy pola walki, nie oprze się

złocistym włosom Francuzki i jej alabastrowym ramionom. W ciągu tych lat niczego

się nie nauczyłem, a raczej niczego nie zapomniałem, co na jedno wychodzi. Byłem

w jej ramionach jak niemowlę, obolały

od wyrzutów sumienia, rozedrgany pod wpływem dotyku jej paznokci i ust.

Rozpięła mi koszulę, a potem ją zdejmowała, obsuwając się na kolanach na

podłogę. To, co teraz robiliśmy, nie miało spontanicznego charakteru. Było

raczej wynikiem konfuzji: na podłodze leżało jeszcze trochę szczątków rozbitego

naczynia, podniosłem ją więc i posadziłem na moje łono. Pamiętałem, że była to

najlepsza rzecz, jaka mi się kiedykolwiek w życiu przydarzyła, i zastanawiałem

się, dlaczego było mi tak trudno się do tego przyznać.

Nie spodziewałem się, że będzie tak piękna. Oczekiwałem od niej pewnej

powściągliwości. Ale ona całą swoją istotą pragnęła jedynie rozkoszy. Kiedy

jednak osaczyła nas atmosfera tego dziwnego pokoju, kiedy pojawiły się migoczące

cienie na zimnym murze, miejsce to nie przypominało już mojej zadymionej celi

więziennej, lecz zamieniło się w kokon naszych intymnych przeżyć. I wówczas

zrozumiałem, że nie chodzi jej tylko o doznawanie przeżyć, lecz także o ich

potwierdzenie. Zachowywała się tak, jakby ze strachu postradała rozum. Tutaj, w

Afganistanie, była świadkiem i doświadczyła czegoś, do czego nie przygotowały

jej studia i praktyka medyczna. Miała skamieniałe ze strachu piersi, wargi i

usta.

- Puis-je loger ici ce soir...?*

- Oczywiście możesz, Catherine.

Naga była tak piękna! Pomyślałem: „Wyświadczyła mi jeszcze jedną przysługę,

położyła kres memu zwodniczemu i tchórzliwemu życiu. Jutro udaję się do Heratu i

Maszhadu i wracam do więzienia, które na mnie czeka. Nic już teraz nie da się

uratować. Nie chodzi o to, że Szirin nie wybaczyłaby mi tego, co teraz robię,

ponieważ jest to niemożliwe, lecz o to, że nareszcie zrozumiałem, że to ja jej

nie wybaczę; że postąpiłem wobec niej tak niegodnie, ponieważ tak wiele dla niej

wycierpiałem, ona zaś odpłaciła mi pięknym za nadobne, także z bólu. Nasza

historia zbliża się więc do końca" .

- Jusąu 'au matin...**

- Proszę.

Catherine odprężyła się. Ogarnęła ją pewność, że znalazła się w królestwie,

gdzie jest niekwestionowaną władczynią, gdzie może wymagać i posiadać. Skłonna

była przejść do porządku dziennego nad moimi słabościami lub nawet dostrzec w

nich pewnego rodzaju przyjemność; otwierała usta, aby coś mi powiedzieć, a potem

zapominała; wspominała mężczyznę, którego bardzo kochała w wieku czternastu lat;

o mnie także mówiła; była oczarowana przyspieszonym biciem serca i marzyła, aby

każda noc była równie rozkoszna...

- Jolie...

Po spełnionej miłości Catherine LePage leżała na dywanie, pozwalając mi

podziwiać swoje boskie kształty w blasku świecy. Czułem rosnące w niej

zaciekawienie moją osobą.

- Dlaczego mieszkasz w tej podłej dziurze?

- Nie zamartwiaj się, Catherine. Śpij.

- Nie jestem śpiąca - mówiąc to, skrzywiła się. - Chcę się

jeszcze z tobą kochać.

- Nie możesz. Mam na myśli to, że ja nie mogę.

Z pochmurną miną wsunęła się pod kołdrę i odwróciła do ściany.

- Jutro kupię ci naczynie piękniejsze od tego stłuczonego.

Znam najlepszy sklep.

Nie ma rzeczy tak cennej, która nie znudziłaby się w końcu.

- Nie kłopocz się o to, był to tylko prezent.

- Od niej?

- Nie.

- Czy mogę przyjść do ciebie i zamieszkać tutaj? Szpital...

Dlaczego nie? Dlaczego nie miałbym spędzić kilku chwil

z piękną kobietą, służyć jej w charakterze tłumacza, ochraniać w czasie walk i

ustrzec przed obelgami talibów.

- Nie, dziękuję, Catherine. Jak tylko zniknie lód z drogi do

Dżalalabadu, talibowie przystąpią do ataku na miasto i zdo-

będąje.

- La bataille de Kabul aura lieu*.

Dziennikarski slogan fałszywie zabrzmiał w jej ustach.

Czy mogę tu zostać tego wieczoru...? Aż do rana...

* Nastąpi bitwa o Kabul.

309

Przyszło mi na myśl, że lekarze, którzy tak znakomicie radzą sobie z pacjentami,

poza swoją profesją stają się nieporadni.

- Tak, z chwilą kiedy opanują miasto, talibowie nie po

zwolą ci na praktykę lekarską, ponieważ jesteś kobietą, i będą

ci uwłaczać. Myślę, że będzie lepiej, jak wrócisz do Francji,

dopóki lotnisko przyjmuje samoloty.

- Muszę spełnić mój obowiązek.

Kusiła ją perspektywa powrotu do domu: czyste prześcieradła, dobre jedzenie i

warunki pracy, normalni mężczyźni. Z dala od tego piekła nie będzie potrzebować

kogoś takiego jak ja. Przyszło mi do głowy, że dawny ideał miłości, który jako

nastolatek poznałem w Anglii, a który pomógł mi w moim perskim wcieleniu,

miłości bezinteresownej i tragicznej w skutkach, wyszedł z mody w Europie, a być

może nigdy nie przyjął się we Francji. Kiedy obejmowałem jej słodką i gorącą

kibić, usiłowałem przedstawić sobie miłość jako coś bardzo świadomego w ludzkich

dążeniach, co ma nam dać rozkosz, odprężenie, satysfakcję, a w swej najbardziej

prymitywnej postaci -pieniądze. Czułem jednakże, że pod tym wszystkim kryje się

jakieś niezdecydowanie; że w gruncie rzeczy ona o nic się nie troszczy, nic nie

czuje, z wyjątkiem tego, co wszyscy tutaj odczuwamy, czyli strachu.

- Czy jest tutaj jakiś Francuz? - Zastygła. Przytrzymałem

ją. - Nie to miałem na myśli, Catherine. - Jak ci się wydaje,

kim jestem? - Lub kim ty jesteś. - Sądzę, że jest tutaj Francuz,

który coś mi zawdzięcza. Gdybyś mogła go odnaleźć, o ile nie

sprawiłoby ci to kłopotu...

- Jest tu doktor Habibe.

Tak to w tej chwili wygląda. W tej nowej szkole uczuć muszę nabywać nowych

umiejętności. Rano, Catherine, jak wyskoczysz z łóżka, włożysz na siebie

wczorajszą, przesiąkniętą dymem odzież, a kiedy odczujesz lodowate zimno,

jakiego nigdy nie doświadczyłaś, będziesz żałować, że pozwoliłaś mi na tak

wielką intymność. Ponieważ niebo będzie ciemnoniebieskie, słońce żółte, a ludzie

w pikowanych jedwabnych okryciach będą się miotać pomiędzy wyrwami po pociskach

tam i z powrotem na Gibbet Lane, pomyślisz jednak: „Nie jest tak całkiem źle,

dam sobie radę. Mężczyzna jest miły na swój spo-

sób, lecz niezdara i niezbyt młody; lepiej się nie angażować. Czyli brać z tego

to, co teraz jest najlepsze" . Odwróciła się w łóżku.

- Dlaczego jesteś taki nieśmiały?

- Byłem żołnierzem. Ale już nim nie jestem.

- Ach - odparła. - To wszystko wyjaśnia. - Łagodnie do

tknęła blizny na moim biodrze. - Szukałeś kiedykolwiek pora

dy i pomocy?

- Nie.

Następnego dnia poszedłem z Catherine LePage do szpitala. Była w niefrasobliwym

nastroju. Niewykluczone, że dotychczas jej nienormalna sytuacja jako kobiety

samotnej irytowała ją nieco; teraz przechodnie patrzyli na nas z obłudnym

zadowoleniem. Albo też sprawiło to ciepłe słońce, będące zapowiedzią wiosny.

Kiedy pożegnałem ją przy bramie wejściowej do szpitala, zapytała:

- Spotkamy się po dyżurze?

- Nie, Catherine. Opuszczam Kabul.

- Z powodu bitwy?

- Mam do załatwienia pewną sprawę w Iranie.

- Jesteś tchórzem.

- Tak, jestem.

Odwróciła się i pobiegła schodami do góry, a moje pożegnalne słowa: „Niech cię

Bóg błogosławi", zastygły mi na ustach. Jeden z wałęsających się przy bramie

próżniaków odłączył się od grupy i podążył w moim kierunku. Całą twarz miał

zasłoniętą, chroniąc się przed zimnem. Podszedł do mnie i, odkrywszy usta,

powiedział:

- Pan nazywa się John i jest z Anglii?

- Tak.

- Mam dla pana wiadomość.

Wziąłem głęboki oddech.

- Gotów jest teraz spotkać się ze mną?

- Kto?

- Nieważne. Proszę przekazać mi wiadomość.

- Jest bardzo ważna.

- Jeżeli jest ważna, zostanie nagrodzona.

- Chodźmy stąd.

Odeszliśmy z tego miejsca i stanęliśmy na ulicy w grząskim błocie. Chłopiec

wyglądał na kilkanaście lat. Powiedział:

- Na początku rozruchów mój ojciec ubiegał się o azyl

w Iranie. Mieszkaliśmy w Isfahanie. Ojciec pracował w firmie

budowlanej, brat prowadził bar szybkiej obsługi, a matka była

sprzątaczką na kobiecym oddziale w więzieniu przy ulicy

Szahghord.

- Kiedy? Kiedy powróciliście do Kabulu? - Spojrzał na

mnie chytrym wzrokiem. - Chłopcze, jak długo tu jesteście?

- Od ostatniego Nowego Roku. Nie, źle powiedziałem. Po

wróciłem przed dwoma laty, aby pilnować naszej własności.

Mój brat, który był tutaj, kiedy mieszkaliśmy w Iranie, zmarł

na zapalenie wyrostka robaczkowego, niech Bóg da spokój

jego duszy. - Spojrzał w niebo. - To bardzo niebezpieczna in

formacja.

- Zostanie nagrodzona.

- Ile?

- Więcej, niż przypuszczasz. Proszę, mów dalej.

- Jak już mówiłem, matka pracowała na oddziale kobiecym

w więzieniu. Pewnego dnia...

- Kiedy, na miłość Boga?

- ...pewnego dnia, jak mówię, kilka lat temu...

- Czy Chomejni żył jeszcze?

- Och nie! Pewnego dnia, jak staram się to panu powie

dzieć, dwie panie zagadnęły ją podczas spacerów na więzien

nym dziedzińcu, i dały jej parę groszy, niewiele, jeden lub dwa

tomany, lecz moja matka była bogobojną kobietą, niech Bóg da

jej wieczny spoczynek, aby przekazała pewną wiadomość na

zewnątrz, panu Johnowi.

Na sąsiedniej ulicy wybuchł pocisk. Rozpoczął się huraganowy ostrzał, strzelano

z każdego możliwego typu broni. Zamontowane działa bezodrzutowe skierowano na

ulice, strzelano też w powietrze, choć niebo było puste. Zaciągnąłem chłopaka na

pobocze drogi.

- Proszę, staraj się przypomnieć sobie, kiedy to się działo.

- Wiem! Podczas ostatniego roku szkoły, w roku wyborów

prezydenckich.

- Których? Ile masz teraz lat?

- Właśnie ukończyłem dwadzieścia.

- Och, dzięki Bogu, który jest bardzo litościwy! Było to

w czasie wyborów w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym

trzecim roku, zaledwie trzy lata temu!

- Ile mi zapłacisz?

- Tysiąc dolarów amerykańskich. - Strzelił oczami. Wie

działem, że Szirin dała tej starej wiedźmie sporo pieniędzy, aby

mnie odszukali w nadziei, że dostaną więcej. Lecz tysiąc dola

rów powinno odnieść skutek. - Proszę powtórzyć. Nie słyszę

ciebie z powodu huku armat.

- Kobiety te powiedziały mojej matce: „Od kiedy od

szedłeś, nie mamy żadnych wiadomości o tobie, ludzie mówią

różne rzeczy, nasze dni i noce są ponure, nasz chleb i wodę

spożywamy w niepewności, ponieważ nie mamy od ciebie żad

nych informacji, twoja nieszczęśliwa panna młoda jest samot

na, a dziecko pyta, dlaczego nie ma tutaj tatusia; co mogę jej

odpowiedzieć? - i dlatego wysyłamy różne posłania w nadziei,

że któreś z nich dotrze do ciebie; zaklinamy cię na Boga, Pro

roka i Koran, i na wszystkie świętości, abyś napisał do nas

własnoręcznie dwa słowa, że żyjesz, i to nam wystarczy".

- Dziękuję ci, młody człowieku. Weź ten klucz i idź do

pensjonatu na Gibbet Lane 4, przy skrzyżowaniu z ulicą Mo

skiewską, gdzie znajdziesz moje rzeczy. Wisi tam naprzeciwko

drzwi wartościowa zasłona, jest też samowar z czystego złota.

Zanieś je do Dusta Mohammada, który mieszka przy boisku do

gry w polo. Powiedz mu, że to ja ciebie przysłałem, a on da ci

za te przedmioty tysiąc pięćset dolarów.

- Nie ma go tam! - Powoli podszedł do nas drugi mężczyz

na. - Widziałem go dzisiaj rano, jak pakował dywany na dwie

trzytonowe ciężarówki wojskowe. Mówią, że nie lubi talibów

i odjechał do Peszawaru.

- Musisz więc zadowolić się moimi rzeczami.

Chłopak wyjął nóż, lecz podciąłem mu nogi i upadł z hukiem na zamarzniętą ulicę.

Wyjąłem mu nóż z rąk i złamałem na murze ulicznym. Drugi mężczyzna cofnął się.

Schowałem złamany nóż do kieszeni i odszedłem. Uderzył mnie z tyłu ka-

mień, lecz kiedy się odwróciłem, zauważyłem, że chłopcy nie mają ochoty do

bójki.

Szedłem na zachód. Bombardowanie było intensywniejsze niż zwykle. Obserwując

wybuchy nad bazarem, zauważyłem, że talibowie strzelają pociskami zapalającymi,

mając nadzieję podpalić magazyny. Pomyślałem: „Pójdę do Mazar-i Szarif, gdzie

spotkam Dusta Mohammada z jego ciężarówkami, usiłującego przeczekać wojenną

nawałnicę: on nigdy nie oddala się zbytnio od Kabulu. Dołączę do konwoju

wiozącego heroinę do Helmandu, tam zawsze potrzebują mechanika, wysiądę w

Kwecie, wejdę na szlak przemytu whisky do Iranu lub ukradnę landrowera i pojadę

prosto na zachód, gdzie nie ma nawet strzeżonej granicy".

Trudno jest opuścić miasto, w którym się tyle wycierpiało. Ludzki zgiełk,

unoszący się całun dymu, widok ludzi pędzących na oślep wąską, krętą drożyną

budziły we mnie gorzką satysfakcję. Byłem także pełen smutnej zadumy, ponieważ

opuszczałem Catherine LePage teraz, kiedy mógłbym być jej pomocny; ponieważ

wiedziałem, że nigdy już nie będę pił whisky. Miałem wrażenie, jakby w moich

żyłach alkohol nucił: „Jak możesz porzucić ją i nas?" Odezwała się pokusa:

jeszcze jeden raz, ten najlepszy i ostatni, a potem każde pójdzie swoją drogą.

Po drodze natknąłem się na sklep spożywczy, kupiłem na kolację herbatę, chleb i

zapałki.

Zapadał zmierzch, kiedy wyjechałem na zamarznięte pola. Bombardowanie ustało lub

też wiatr nie przynosił jego odgłosów. Zjechałem z drogi i podążałem ścieżką w

buszu pełnym krzewów głogu, aby znaleźć schronienie na noc. Szlak kończył się w

wiosce pełnej walących się chałup z mułu i niedokończonych cementowych bunkrów.

Po drugiej stronie, za rządowymi bateriami dział przeciwlotniczych, stał tłum,

krzycząc na coś w polu.

- O panie, jesteś człowiekiem uprzejmym, proszę, spro

wadź ją do mnie!

- Co? Proszę mi wybaczyć, jestem człowiekiem obcym,

w drodze do... — tłum się rozdzielił, a kobieta, łkając rozpaczli

wie, podeszła do mnie. Zdarła zasłonę, a na jej policzkach zo

baczyłem ślady krwi i zadrapań. - Proszę się uspokoić, ma-

damę. Nie zrozumiem, o co pani chodzi, jeżeli się pani nie uspokoi.

Coś poruszyło się za nią na śnieżnym polu. Strzelec zdjął karabin i, skacząc,

podbiegł szybko wśród rozrzuconych łusek pocisków.

- Dobry wieczór panu. Tam w polu jest córeczka tej kobie

ty. Na nieszczęście nadepnęła na minę przeciwpiechotną.

Zasłoniłem oczy, patrząc pod ostre słońce. Wiatr przynosił odgłos przejmującego

do głębi szlochu dziecka.

- Kiedy?

- W porze obiadu.

Nawet moja przyjaciółka, doktor Catherine, nie mogłaby uratować jej życia.

Wzruszyłem ramionami i poszedłem w tamtym kierunku.

- Ma zaledwie czternaście lat. Proszę mi zwrócić moje ma

leństwo, pan jest taki uprzejmy!

- Daj mi mapę, żołnierzu.

- Jaką mapę?

- Mapę rozstawienia min przeciwpiechotnych!

- Och, nie mamy map rozmieszczenia min!

- Co, na miłość Boską, robiła ta dziewczyna w polu?

- Pilnowała stada kóz! Jej kozy poszły w pole.

- Kto zakładał miny? - Żołnierz opuścił wzrok.

- Dostum Chan. Jest teraz w Rosji. Niech będzie w piekle

przeklęty!

- Ludzie, obawiam się, że musimy powierzyć tę dziew

czynkę miłosierdziu bożemu. Nie możemy poświęcać życia

dwóch istot, aby uratować jedno.

- Panie mój, pomóż mi, bo nikt inny mi nie pomoże. Pomóż

mi, panie, na miłość boską! Zwrócisz mi ją. Jesteś uczynnym

człowiekiem.

- Gdzie są jej krewni?

Nie było odpowiedzi. Zrozumiałem, że dawno już stracili nadzieję na uratowanie

dziewczynki. Podświadomie pragnęli, aby coś się jeszcze zdarzyło, aby zginął

ktoś jeszcze, człowiek obcy, aby uśmierzyć ich ból, ukoić poczucie

beznadziejności. Spojrzałem na nich, a oni opuścili oczy. Tylko matka

dziewczynki dramatycznym gestem trzymała mnie za rękaw.

- Proszę nie tracić nadziei, madame. Pójdę i z bożą pomocą

przywrócę ci dziecko bezpieczne.

Tłum odsunął się ode mnie jak od zjawy i rozpierzchł się. Zwróciłem się do

żołnierza:

- Masz benzynę?

- Oczywiście.

- Przygotuj dla nas samochód. Włącz światła, żeby oświet

lały ślady opon na śniegu w drodze powrotnej. Potrzebuję tak

że trochę wody dla dziewczynki.

Wszyscy mieli wodę. Wziąłem butelkę i wszedłem w tłum. Pomyślałem: „Pójdę, lecz

nie z powodów, które rozumiecie lub które mógłbym wam wytłumaczyć. Wchodzę w ten

czysty śnieg, ponieważ nienawidzę swego życia i położenie mu kresu sprawia mi

przyjemność. Dwadzieścia lat poświęciłem na poszukiwanie mojej rodziny i dawno

już straciłem nadzieję na odnalezienie jej; a teraz, kiedy po dwudziestu latach

taką nadzieję mi dano, kiedy wiem, że żyją, nie mam odwagi, aby pójść do

więzienia i je odnaleźć. Przed dziesięciu laty przyrzekłem sobie w duchu, że już

nigdy więcej nie wrócę do więzienia w Iranie; spośród wielu moich przyrzeczeń

jest to jedyne, którego zamierzam dotrzymać. Wiem, Boże Wszechmocny, że

najważniejsze w twojej religii jest całkowite i bezwarunkowe poddanie się Twojej

woli. Tak więc albo mnie uratujesz, albo też pozwolisz, aby ciało moje zostało

rozerwane na tysiące cierpiących cząsteczek. Nie troszczę się o życie. Idąc tym

polem minowym, nawet nie patrzę pod nogi, żeby mogła się spełnić Twoja wola. Z

przyczyn, które tylko Ty rozumiesz i możesz pojąć, zabrałeś mi rodziców i

przyjaciół, żonę i dziecko, moje dobre imię. Odebrałeś mi radość życia, odwagę i

lojalność. Uczyniłeś mnie tchórzem, złodziejem, alkoholikiem i zabójcą. A teraz

odebrałeś mi wolną wolę, ten ostatni ślad mojej osobowości. W rzeczywistości

jestem już naprawdę martwy: jestem trupem, jak mawiała moja żona, oddanym w ręce

tych, którzy myją zwłoki.

W końcu jednak patrzę na to wszystko Twoimi oczami. Dojrzałem ogrom Twego

zamysłu; nie ma on wymiaru ludzkiego, musi mieć zatem inny, boży lub diabelski.

Zgotowałeś mi to wszystko, ponieważ tylko człowiek tak doświadczony przez

los mógł zgodzić się wejść na pole minowe, aby przywrócić dziecko tej niegodnej

szacunku rodzinie. Tylko człowiek, który stracił wszelką nadzieję, któremu

obrzydło życie, może uśmiechać się, idąc przez pole minowe. Widzę teraz

dokładnie dziewczynkę w perkalowej czerwonej kurtce moskiewskiej w irysowe

wzorki, jak siedzi na ziemi. O Boże! Pozbawiłeś ją nóżek!"

Przestępując z nogi na nogę, potykając się, pochylony, oparłem się na prawej

ręce. Poniżej dłoni poczułem coś twardszego i zimniejszego niż zamarznięta

ziemia. Nie mogąc się opanować ze strachu, zacząłem drżeć. Wielkim wysiłkiem

przesunąłem ciężar ciała w kierunku kolan, a potem wolno i delikatnie podniosłem

rękę i zakryłem oczy. Liczyłem do pięciu. Następnie, nie opierając się na

rękach, wstałem.

Rozpoznałem typ miny, ponieważ Irakijczycy zaminowali nimi czterokilometrowe

przejście na centralnym odcinku frontu w Iranie. Była to włoska mina typu

Valmarra 69, która dziwnym trafem, wskutek mrozów i odwilży, wysunęła się pod

powierzchnię. Była to - według określenia kapitana To-lui'ego - „skacząca" mina

przeciwpiechotna, która dopiero na pewnej wysokości rozpryskiwała się na tysiąc

dwieście kawałków, przebijając ludzkie ciało. W tysiąc dziewięćset

osiemdziesiątym ósmym roku Kamran wykrwawił się na śmierć, zanim zdołaliśmy

przyjść mu z pomocą. Podobny los czeka dziewczynkę. Rozejrzałem się wokoło. O

zmroku tłum się roz-szedł.

- Światła! Włącz światła ciężarówki!

- Światła... - wymamrotała dziewczynka.

- Na miłość boską, włącz reflektory!

Mój głos szerokim echem odbił się na śnieżnym polu. Krzyczałem do ochrypnięcia,

aż wyplułem z siebie całą żółć.

- Dlaczego krzyczysz? - zapytała dziewczynka.

- Panienko, przyszedłem, aby zabrać cię do mamy.

Milczała. Widziałem ją wyraźnie, była zaledwie dziesięć

kroków ode mnie, poniżej zrębu dołu po minie. Pomyślałem: „Za pięć minut nawet

tego nie zobaczysz. Musisz iść natychmiast. Umrzesz dzisiaj, a także ona, a to

już za wiele, lecz jak będzie umierać, przynajmniej będziesz mógł ją pocieszyć,

nie

roztkliwiając się zbytnio. Przygotowujemy się do długiej podróży, której lepiej

jednak nie odbywać w samotności. Jak mawiają, most nad piekłem jest cieńszy od

włosa i ostrzejszy od brzytwy. Człowiecze, nie zwlekaj, przyjdź, rzuć twoje

serce w głębiny oceanów. Co pozostało z filozofa w ciągu tych pięciu minut?!"

Zrobiłem krok prawą nogą. Ponieważ każdy krok na polu minowym prowadził nas do

nieba, mieliśmy poczucie pewności, że z każdym takim krokiem uszczknęliśmy nieco

szczęścia na tym świecie. Zrobiłem krok lewą nogą i poczułem pod nią jakiś

dziwny ruch, jakbym nadepnął na węża. Zamknąłem oczy i zacząłem odliczać. I

wówczas skoczyłem w wyrwę.

Siedziała bez nóg, kołysząc się na tułowiu, wpatrując szeroko otwartymi oczami w

mrok. Nogi tkwiły nadal w perkaliko-wych spodniach, lecz nie mogłem ich

zobaczyć. Zdjąłem swój płaszcz, aby ją okryć. Jej dotyk był zimny jak metal.

Powiedziałem:

- Wszystko w porządku, kochanie. Dam ci wody i zabiorę

z powrotem do rodziny. Niestety, teraz jest ciemno i, wracając,

nie znajdę śladów samochodu na polu minowym. Czy masz

jakąś świeczkę, którą mógłbym zapalić?

Poklepałem ją po policzku, lecz ona od dawna była już w długiej podróży do

krainy wiecznej ciemności.

- Kochanie, mam wodę dla ciebie!

Przytuliłem ją i pocałowałem, usiłując ogrzać swoim ciepłem. Zadrżała.

- Co masz?

- Mam wodę dla ciebie.

- Moje zwierzęta.

- Bezpieczne. Nie martw się o nie. Czy masz coś do za

świecenia?

Obszukałem miejsce, gdzie siedziała. Znalazłem przywiązaną do szala miedzianą

miseczkę, w której miała pewnie śniadanie.

- Musimy poczekać do świtu. To niedługo. Jak tylko za

cznie widnieć i zobaczę ślady samochodu, zabiorę cię do rodzi

ny. Jak ci na imię? - Poczułem coś zimnego na policzku. - Pro

szę, powiedz mi, jak masz na imię.

Przyłożyłem rękę do policzka. Były to mokre płatki śniegu. Spojrzałem w niebo i

zobaczyłem, że wokół mnie pada śnieg. Leżał na moim płaszczu, na włosach

dziewczynki i na ziemi wyrzuconej wybuchającymi pociskami, i wkrótce zakrył

ślady mego powrotu.

- Powiedz, jak masz na imię.

Przytuliłem ją mocniej i położyłem na śniegu.

Obudziło mnie trzęsienie ziemi. Baterie dział przeciwlotniczych wyrzucały tony

metalu w niebo poranka. Pióropusze białego ognia rozjaśniały sklepienie

niebieskie. Wysoko nade mną, w błękicie nieba, poza zasięgiem jakiejkolwiek

broni, na tle zachodzących gwiazd, słyszałem cichy warkot silnika samolotu.

Rakiety ziemia-powietrze wspinały się niczym wydłużające się ręce człowieka,

lecz samolot był zbyt wysoko, poza ich zasięgiem. Przytuliłem dziewczynkę, lecz

pod wpływem jej dotyku wzdrygnąłem się. Była sztywna jak mokra spódnica na

mrozie. Dotknąłem jej buzi i zamknąłem oczy, lecz palce zesztywniały mi

całkowicie. Zakryłem twarz szalem. Powiedziałem:

- Kochanie, poszłaś do nieba, gdzie wszystko, co utraciłaś,

będzie ci zwrócone. Odzyskasz swoją piękność, znowu mieć

będziesz siostry, i męża, którego nigdy nie miałaś, i dziecko,

które pokochasz. Tam, w niebie, nie ma chorób, nie zaznasz

tam goryczy, nie poczujesz zmęczenia...

Ziemia zwaliła się na mnie. Niezwykła siła rozdzieliła nas i rzuciła mnie w

powietrze. Pomyślałem, że znowu jestem na froncie w Iranie, i zdumiony byłem

pokrywającym mnie czystym śniegiem. Grad kamieni spadał na moje ramiona i

zakrytą twarz. Powoli zdjąłem ręce z pękającej od bólu głowy. Z olbrzymiego dołu

po pocisku dym i iskry wznosiły się ku niebu, a wśród nich czerwony rosyjski

perkalik. Wszędzie wokoło wznosiły się fontanny śniegu i słychać było odgłosy

wybuchu min. Niszczą się wzajemnie! Spadające bomby, każda ważąca niemal pół

tony, wywołały wybuchy min. Dupki, zakładali miny zbyt blisko, co spowodowało

ich wzajemne eksplozje. Śmiałem się i śmiałem, jakbym słuchał kłótni w obcym

języku. Śmiałem się, patrząc, jak ta bratobójcza bitwa zbliża się do

końca. Pobiegłem po topniejącym od wybuchów śniegu w kierunku baterii dział

przeciwlotniczych.

Droga do Kandaharu zatłoczona była ludźmi. Uginając się pod zabranym dobytkiem,

pędzili niczym poganiane stado cieląt. Kołyszący się autobus na próżno usiłował

klaksonem utorować sobie drogę. Ludzie nie zwracali na niego uwagi. Barczysty,

wysoki Chazar, w olbrzymim turbanie, niósł na plecach lodówkę, wywołując moje

zdumienie. Tłum sfrustrowanych ludzi pchał mnie bądź zatrzymywał, aż wreszcie

rozdzielił się, zostawiając mnie w środku.

- Gdzie jest Europejczyk?

Kobiety, okutane od stóp do głów szalami, szły po omacku, trzymając dzieci za

ręce.

- Gdzie jest ten drugi Europejczyk?

- Odjechał. Odjechał. Nadchodzą talibowie!

Ujrzałem przed sobą Dusta Mohammada w pikowanym jedwabnym płaszczu, w

towarzystwie pokracznej kobiety. Usiłował mnie ominąć.

- Gdzie jest ten drugi Europejczyk?

- Proszę pana, sytuacja jest bardzo zła. Pakistan wysłał sa

moloty, aby nas pozabijać.

- Nie bądź śmieszny. To rosyjski najemnik leci na wysoko

ści dziesięciu tysięcy metrów.

Kilkaset jardów od drogi wybuchła bomba. Tłum napierał i pędził naprzód. Jakiś

chłopak ciągnął mnie za rękaw. Z nim stała mała dziewczynka, bosa i brudna.

- Jest przy ulicy Mustafy, pakuje swój dobytek.

- Ilu jest z nim? Ilu ludzi?

- Jest sam. Wszyscy uciekli.

Wziąłem głęboki oddech.

- Jaką ma broń, mój dobry chłopcze?

- Kałasznikowy i granaty - odparł. - Możemy iść z tobą?

- Niestety, nie mam pieniędzy, aby wam zapłacić.

Chłopiec z siostrą odeszli ode mnie i porwał ich pędzący

tłum. Nieco później odwróciłem się i zobaczyłem, że się kłócą, podczas gdy

dorośli gnali naprzód.

Na pustej ulicy Lachat załadowywał terenową toyotę. Robił to z nienaturalną

ostrożnością i metodycznością. Pomyślałem: „Nie ma w zwyczaju robić takich

rzeczy sam dla siebie. Spieszy się, nie lubi talibów, nie może z nimi

współpracować, jest na nich wściekły. Ma na sobie skórzany płaszcz, taki, jaki

nosili dowódcy milicji w czasach obecności Rosjan, oraz automatyczny karabin,

przewieszony przez lewe ramię. Pozbył się hi-pisowskiej aury. Włosy, ufarbowane

w białe pasemka, zawiązał z tyłu w kucyk. Kiedy podniósł wzrok, zauważyłem na

jego twarzy upływ czasu i widmo śmierci: nawet Lachat był już w połowie drogi

swego życia, nie był już taki mocarny i buńczuczny jak wtedy w Buszehrze lub

Srinadarze. Śmierć także jego się ima. Pomyślałem: „To wszystko jednak nie ma

już większego znaczenia, bo obaj wcześniej lub później, raczej wcześniej,

umrzemy".

- Proszę wybaczyć, ale nie mam miejsca w samochodzie.

Napinał i wiązał sznury nylonowe w samochodzie. Do pasa

spodni przywiązany miał okazały rewolwer.

- Nie chcę się z panem zabrać. Mam sprawę do pana.

- Co? Co? Nie słyszę, co pan mówi.

- Człowieku, mam do ciebie sprawę.

- Nie teraz.

Pracował odwrócony do mnie plecami. Prawdopodobnie usiłował przypomnieć sobie,

kim jestem, lecz przede wszystkim zajęty był landcruiserem. Poczułem się nieco

podniesiony na duchu - jakiś przebłysk wyższości. Chciał uciec z tego miejsca

bardziej niż ja. Zwolnij, chłopcze, zwolnij.

- Gdzie ona jest?

- Nie teraz.

- Gdzie ona jest?

Był wyraźnie poirytowany. Zauważyłem, że nie był człowiekiem normalnym, nie mógł

znieść najmniejszej frustracji, czuł, że świat ma do niego ciągłe pretensje. W

swej niezgłębionej szczodrości dał mi jeszcze jedną szansę.

- Spieprzaj stąd, dupku!

- Gdzie ona jest?

Odwrócił się i spojrzał mi w oczy. Dawał do zrozumienia, że otrzymałem ponownie

szansę i ją zmarnowałem. Zauważyłem,

że usiłował przerwać pracę, zostawić na chwilę samochód w spokoju i zająć się

sprawą teraz najważniejszą, to znaczy: załatwić mnie. Uśmiechnął się.

- Zerżnąłem tyle dziewcząt różnych facetów, nie wiem,

0 której mówisz.

Zmienił taktykę. Człowiek, który przed kilkoma sekundami zaabsorbowany był

całkowicie pakowaniem swoich rzeczy

1 chęcią wydostania się z miasta, teraz skupił całą uwagę na

mojej osobie, prowokując mnie, abym go zaatakował.

- Gdzie ona jest?

Słyszałem swój głos dokładnie tak, jak on go słyszał; był to głos przerażony,

przymilny i nużący, nie do zniesienia. Wiedziałem, że babram się w czymś jak

dziecko patykiem w bagnistej kałuży. Na dnie jego osobowości, w jego szaleńczej

i burzliwej karierze, tkwił jakiś bolesny kolec, o którym nie chciał myśleć.

- Gdzie ona jest?

- Myślę, że dołożyłem jej, nie za bardzo, ale wystarczająco,

aby ją załatwić.

I to był początek jego końca: nie można było cofnąć tego, co powiedział. Nie

chodziło mu o to, aby mnie przestraszyć, aby przyjąć pozę odważniaka, lecz aby

dla morderstwa, którego miał dokonać, przywołać nastrój piekła. Kto się będzie

zamartwiał pakowaniem rzeczy, bombardowaniami i uzbrojonymi ta-libami, kiedy

trzeba dokonać morderstwa?! Wyczuwałem, że stan irytacji rozpraszał go; że ona i

ja tkwiliśmy, niczym drzazgi, w zakamarkach jego pamięci...

- Gdzie jest córka szacha Iranu?

Jego oczy zrobiły się ciemne. Jakby olbrzymia chmura zasłoniła słońce. Zdjął

karabin w sposób zdradzający, że niezupełnie panuje nad sobą: jakby chciał tą

bronią odgrodzić się od bolesnych i niegodziwych wspomnień.

- Skąd mogę wiedzieć, monsieur? Męczy mnie to ciągłe nę

kanie jej osobą.

Poczułem w sobie wielką moc, która niczym wicher pchnęła mnie w otchłań

zapomnienia. Poczułem, że ta ostatnia drobina czegoś skrywanego dotąd przeze

mnie w tajemnicy, jakiś okruch wiary w nią, zaufania do niej, kiedy była ze mną,

i na-

dziei, że żyje nadal, rozedrgała się we mnie i rozprysła na kawałki. Pomyślałem:

Niedługo będzie po wszystkim".

A dziecko? Gdzie jest dziecko?

Dygotał. Coś mu się przypomniało, nawiedziła go jakaś straszna myśl, wstrząsnęła

nim i wpadł we wściekłość.

Ta przeklęta suka w łodzi uciekła! — zaczął wrzeszczeć

jak mały chłopak; ogarnęło mnie przemożne uczucie szczęścia,

wybuch jakiejś nierealnej radości, że zobaczę jeszcze moją

żonę i dziecko na tym świecie...

Strzeliłem, i świat poczerwieniał. Lachat klęczał, miał twarz zalaną krwią.

Zdołał jednak rzucić we mnie nożem, który przeciął mi rękę trzymającą broń. W

jego oczach malowało się przerażenie. Przygotowywał się do skoku. W zakrwawionej

twarzy widać było jego białe zęby, strzępy gumy do żucia, siny język. Nie

spuszczając mnie z oczu, sięgał po coś na śniegu.

Był to mój rewolwer, z moją ręką.

Zrozumiałem, że mogę zginąć. Wiedziałem, że moje serce musi dodać mi odwagi, w

przeciwnym bowiem razie wydam na tym śniegu ostatnie tchnienie życia. Lęk

opanował mnie i poniósł, a wraz z nim śmieszna myśl, że po czterdziestu latach

życia posługuję się rewolwerem, z którego od stu lat nikt nie wystrzelił.

Wiesz, że wziąłem tę broń z Isfahanu...

Lecz tę myśl wyparło pragnienie życia i spełnienia. Nie byłem znowu tak wielkim

pechowcem. Gdybym użył tej morderczej broni tam, w zatoce, posłałbym swoją żonę

i dziecko na tamten świat. W ułamku sekundy spojrzałem na świat z olbrzymiej

wysokości, z dystansu tak wielkiego, że trudno było odróżnić dobro od zła,

poczucie honoru od wstydu, radość od smutku, a więc tego wszystkiego, co

stanowiło sens mego życia. Chciałem moje życie zbyć śmiechem.

Lachat zmieszał się. Klęcząc, sięgnął w końcu po moją leżącą dłoń. Przypuszczam,

że zgubiła go lekkomyślność. Chwycił rękę dwoma palcami, była jednak

zakrwawiona, śliska, wypadła mu na śnieg. Korzystając z jego chwilowej nieuwagi

wymierzyłem mu kopniaka ostrym butem, a chwilę później złamanym nożem zadałem mu

cios w oko.

W pewnej chwili obudziłem się w nocy, szukając kołdry. Szczękałem zębami i

modliłem się, aby śmierć uchroniła moje ciało od całkowitego rozpadu. Nawiedziła

mnie myśl, że rana jest zakażona, że talibowie wyrzucą mnie na śnieg, aby mieć

miejsce dla swoich towarzyszy, lecz Catherine LePage przyjdzie po zakończeniu

dyżuru, zaopiekuje się mną, zabierze mnie i położy w kuchni na podłodze.

Wiedziałem, że dreszcze nie są wywołane zakażeniem i gorączką, lecz ulgą, jakiej

doznaję; że mam dreszcze, ponieważ to wszystko się wreszcie skończyło i będę

mógł pojechać do domu. Przypominam sobie, że kiedy się obudziłem, Catherine

leżała obok mnie skulona, z podciągniętymi nogami, jak małe dziecko. Domyśliłem

się, że operowała cały dzień i całą noc.

Otworzyła oczy. Była skonsternowana. Usiadła, włożyła na siebie bieliznę,

potrząsnęła włosami. Marszcząc brwi, przyglądała się memu ubiorowi i spojrzała

na mnie ze złością.

- Musiałam ją uciąć przy barku, John. Pojawił się bardzo

groźny uraz w górnej części ramienia i klatce piersiowej.

Doktorze, może twojej ręce nie będzie doskwierał ból.

- Nie próbuj rozmawiać. Nie zasługujesz, aby żyć, lecz

prawdopodobnie przeżyjesz.

Żyj wiecznie, Catherine.

- Miałeś rację. Nie pozwolą mi pracować. Doktor Habibe

protestował, mówiąc, że ludzie umierają z powodu braku opie

ki lekarskiej, lecz oni tylko wzruszyli ramionami. Wyruszamy

więc dzisiaj po południu do Peszawaru i musimy zostawić tych

ludzi z ich cierpieniem. Jak ludzie mogą być tak głupi?

Nie wiem, Catherine.

Rozejrzała się wokoło, pocałowała mnie, wstała i wyszła.

Podniosłem się jakiś czas później i zastałem chłopca z siostrą, siedzących w

kucki na podłodze. Myślałem, że śnię, lecz kiedy wstałem ponownie, byli tam

nadal. Między nimi stała czysta metalowa miseczka i szklanka herbaty. Nie ulega

wątpliwości, że nakarmiła ich doktor LePage.

- Weźcie jego broń, landcruisera i wszystko, co w nim

jest - powiedziałem. - A teraz idźcie i niech Bóg ma was

w swojej opiece.

- Chcielibyśmy pojechać z tobą do Iranu. Jesteśmy sierotami.

- Wiem. Lecz prócz błogosławieństwa niczego nie mogę

wam dać.

- Jak rozkażesz. W samochodzie jest trup.

- Chodźmy więc.

Pomogli mi się ubrać. W samochodzie chłopak zajął się kierownicą, a jego siostra

pedałami. Pojechaliśmy na dziwny cmentarz. Dzieciaki zrobiły otwór w błotnistym

murze, aby przepchnąć ciało, zerwały zmarzniętą darninę przysypaną śniegiem, aby

wykopać grób, i odmówiły modlitwę z Koranu. Zakopałem wraz z ciałem swoją prawą

rękę, żeby zadowolić La-chata, oraz po to, aby mnie i dzieciom nie zakłócał

snów.

Powróciłem do Isfahanu przez Fajsalabad. Był piękny wiosenny dzień, wietrzny i

rześki. Spacerowałem wśród poletek zielonej pszenicy. Skowronki harcowały obok

mnie lub wzlatywały w niebo i wysoko nade mną wyśpiewywały trele. W Zamku

Dziewczyny z wielką pieczołowitością odbudowano sklepienie; zagościło tam słońce

i świeże powietrze. Kustoszem Zamku został, bądź sam się nim mianował, pewien

stary człowiek. Powiedział, że pałac wybudował legendarny Dżam-szid. Zaczął

mówić o wężach i zakopanych skarbach. Po chwili pokazał mi coś, co go

zaintrygowało - nazwisko wyryte nożem na jednej z kamiennych kolumn:

H. M. STANLEY

1871

Poniżej wyryto trzy wersy przepięknego perskiego pisma, zwanego szekaste. Litery

były uszkodzone, a mężczyzna udawał, że czyta, poruszając wargami. Lecz nie mógł

czytać, ponieważ często nie można odczytać szekaste, jeżeli z góry się nie wie,

o czym on mówi. Jego celem nie jest przekazanie treści, lecz piękna, nie

przesłanie, lecz rysunek skomponowany

w zamyśleniu, pewien rodzaj dialogu z własną samotnością, która nie traci

nadziei. Tekst brzmiał:

Gdybyś przychodził do mego domu, przynieś mi lampę, mój

miły

i okienko takie, żebym mogła przez nie zobaczyć tłumy na ulicy szczęścia*.

Pod napisem wyryty był rok irański 1374, a więc data o rok wcześniejsza od

wyrytej pod nazwiskiem. Poszedłem do basenu, aby się wykąpać, a stary człowiek

odszedł rozczarowany. Po jego odejściu wróciłem i z wielkim trudem, lewą ręką,

wyryłem trzy pierwsze linie:

Mówię o kresie nocy, o kresie ciemności, mówię o kresie nocy**.

Wyryłem także dzisiejszą datę.

Jako napiwek oddałem starcowi wszystkie pieniądze, jakie miałem przy sobie, i

wyruszyłem do miasta, aby okazać szacunek Kojunlu, mimo że zabroniła mi powracać

kiedykolwiek. Na stacji benzynowej, gdzie młodzi kierowcy czekali w kolejce do

pomp benzynowych, dowiedziałem się od strażników rewolucji, że madame zmarła od

tortur w więzieniu Adelabad w Szirazie. Podobno powiedziała: „Znałam Rezę

Chana***, który skończył marnie, i Mohammada Rezę****, który skończył marnie, i

generała Farameha, który skończył marnie, a wy, mułłowie, także marnie

skończycie". Dowiedziałem się także, że jej synów trzymano w areszcie domowym w

Teheranie; że dwaj chłopcy, których poczucie humoru wybawiło ją z opresji,

* Fragment wiersza Forugh Farrochzad „Podarek", przeł. Władysław Dulę-ba; z tomu

Trzeci dywan perski, wybrał Wł. Dulęba, Warszawa 1986, s. 311 (przyp. kons.). **

Tamże.

*** Reza Chan - pierwszy z dynastii Pahlawich (przyp. kons.). **** Mohammad Reza

Pahlawi - jego syn, drugi i ostatni z tej dynastii (przyp. kons.).

polegli w walce ze strażnikami rewolucji w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym

roku; i czy naprawdę członek rodziny przystawił nóż kuchenny do gardła starej

wdowy?

Nie, nie była to prawda. Byłem szczęśliwy, w tym słońcu, w oparach benzyny, na

tym wietrze szarpiącym chusty rozochoconych kobiet, kiedy ta prastara legenda

zataczała w moim sercu coraz szersze kręgi; od wielu już lat nie czułem się tak

bezpieczny, bo nawet strażnicy rewolucji chcieli jej posłuchać. Uszczęśliwiło

mnie zaproszenie ze strony pewnej rodziny na wycieczkę do letniego pastwiska,

ponieważ wiedziałem, że na głównych drogach mógłbym zostać aresztowany. I

pojechałem do Majmene, tłukąc się w samochodzie dwa i pół dnia, skąd wędrowałem

pieszo ostatnie osiemdziesiąt mil do Isfahanu. Od tamtego czasu byłem tu tylko

raz, jadąc pociągiem do Buszehru; słyszałem, że Rosjanie budują tam elektrownię

atomową i obawiałem się, że mogą ponownie zająć budynek dawnego konsulatu, gdzie

przed dwudziestu laty schowałem część rzeczy mojej żony. Zatrzymałem się w

zajeździe prowadzonym przez Fundację Męczenników przy stacji autobusowej,

wykonując najprzeróżniejsze posługi za dach nad głową. Kiedy przyjeżdżały

autobusy z wiosek, zajazd był zatłoczony. Mieszka ze mną stary narkoman, któremu

zakazano palenia opium. Budzę się często przed wschodem słońca i widzę, jak z

podkurczonymi i skrzyżowanymi nogami kiwa się i szlocha. Zapalam mu papierosa i

kołyszę go do snu jak dziecko.

Isfahan jest teraz dwukrotnie większy niż wówczas, kiedy tu byłem ostatnio; nie

jest już cichym miastem i nie ma prowincjonalnego charakteru. Brzegi rzeki i

nasypy, gdzie kiedyś chodziłem wśród kęp ostnicy do domu pana Riazanowa,

zamieniono teraz na parki. Rodziny urządzają tam pikniki. Miasto przesunęło się

na wschód, obejmując most Szahrestan, który dzisiaj nie ma już większego

znaczenia. Autostrada musiała ominąć ogród pana Riazanowa, a sąsiadujący z nim

gliniany mur zaczyna się rozpadać.

Pan Mo'in nie żyje, niech spoczywa w pokoju. W tysiąc dziewięćset

siedemdziesiątym dziewiątym roku uwięziono go za picie alkoholu, konszachty ze

sługusami starego reżimu, za-

dawanie się z obcokrajowcami i narkomanami. Skazano go na chłostą, na

siedemdziesiąt dwa uderzenia, lecz poprosił sędziego o kolejne siedemdziesiąt

dwa, aby mógł przy winie świętować odzyskanie wolności. W końcu zamieniono mu

ten wyrok na karę grzywny w wysokości miliona tomanów, których oczywiście nie

miał. Zapłacił więc sumę, na jaką było go stać, trzydzieści tysięcy tomanów, i

oddał prawa i obowiązki dzierżawcy, a także swoje akcje. Przymierał więc głodem,

sypiając na kamiennej ławie meczetu przy Mejdan-e Szah (który teraz nazwano

Mejdan-e Imam), rozgoryczony, bluźnierczy, przygnębiony. W piątki wykrzykiwał

wiernym, pędzącym do meczetu na modlitwy, dwuwiersz Omidiego*:

Wasze medresy, co wznoszą się tak wysoko,

Wkrótce obrócą się w ruinę, Winiarnie zaś jak zawsze będą pełne ludzi. przeł.

Agata Nalborczyk

Pewnego razu, na Czahar Bagh, zauważyłem obok rozemo-cjonowanego duchownego,

prowadzącego modlitwy, kobietę solidnej budowy, z wiercącymi się wokół niej

niespokojnie dziećmi. Zagubiła się w modlitwie, zbeształa swoją trzódkę i z

dumnie podniesionym czołem oddaliła się. Wydało mi się, że jest to jedna z moich

uczennic, prawdopodobnie made-moiselle Bordbar. Innym razem, na tej samej ulicy,

spotkałem pana Dżamalzadego. Stanął jak wryty, podniósł ręce w geście tryumfu,

jakby chciał powiedzieć: „Teraz nie mam już do pana żadnych pretensji!" Dawałem

mu znaki, przeszedłem na drugą stronę ulicy, lecz on spiesznie szedł w swoim

kierunku.

Wiedziałem, że się starzejemy, że umrzemy, że zostaniemy zapomniani, chciałem

jednak wierzyć, że zostawimy po sobie jakiś trwały ślad na tej ziemi. Teraz

wiem, że było to złudzenie, że Isfahan już w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym

czwartym roku był ostatnim etapem odchodzącego świata, bezcennej architektury,

pozostałością brytyjskiej i rosyjskiej polityki intryg, kultu miłości i ogrodów,

obrazem ironicznego spojrzenia

* Chodża Ardżasp Omidi (zm. 1519), poeta perski (przyp. kons.).

,

na historię. Ale nawet wówczas był już przestarzały, a dzisiaj wręcz trudny do

pojęcia. Zdarza się jednak, że gdy spaceruję po mostach o zmroku lub spoglądam

na Abbasabad w ostrym słońcu popołudnia albo przechodzę koło domu, w którym

dorastała moja żona (teraz mieści się tam isfahański oddział Fundacji na Rzecz

Bezdomnych), nachodzą mnie myśli i uczucia z roku tysiąc dziewięćset

siedemdziesiątego czwartego. To tak jakbym nadal miał przepaskę na oczach, która

czasami opada, lecz nigdy nie wiem kiedy, i nie ode mnie to zależy, i widzę

wówczas miejsca mojej młodości. Ów dawny widok miasta istnieje tylko w mojej

wyobraźni. Gdyby nie ja, przykryte byłoby całunem parków. Tylko cienka,

niewidzialna nić utrzymuje go przy życiu, podobnie jak moje istnienie zawieszone

jest na nitce, którą Szirin rozplotła przed ćwierćwieczem. Nadal mam silną wolę

i mogę zachować życie, a wraz z nim dawny obraz tego miasta. Tak długo, jak

będzie to niezbędne.

Szczęście i Radość, i Smutek, i Ja Wybraliśmy się wspólnie na ten świat.

Szczęście opuściło mnie, Radość czmychnęła, Lecz Smutek wędruje ze mną.

Mam szczęście żyć w mieście, w którym ubóstwo i kalectwo nikogo nie razi. O

późnej porze dnia, kiedy przedzieram się przez ruch na Czahar Bagh lub wędruję

po kamieniach rzeki, przebłysk pewności oślepia mnie niczym blask wybuchającego

pocisku. Wczoraj, w sklepie Abbasa Aghi, próbowałem nabrać czereśni. Chciałem

poprosić o pomoc, lecz nie mogłem wykrztusić z siebie słowa, aż tu nagle Abbas

zauważył mnie, ruszył w moją stronę, wymachując rękami i krzycząc na sprzedawcę,

aby mi pomógł. Nie mogłem mówić, ale pełen byłem myśli o prawości człowieka, o

tym, że nie ma zła i cierpienia, ponieważ w oczach Boga wszystko jest dobrem.

Obawiałem się, że przeklęty Moulawi mimo wszystko miał rację: nieważne, czy

kochasz kobietę, czy też Boga, w końcu wszystko sprowadza się do tego samego,

godzisz się z życiem, jakie los ci zgotował, i śmiejąc się, zdążasz do tego

drugiego świata.

Sprzedawca wlał mi wodę do gardła. Po chwili przyszedłem

do siebie. Mogłem się poruszać i mogłem mówić. Pomyślałem sobie: „Musisz więcej

jeść, bo jesteś coraz słabszy i coraz bardziej szalony. Może owego dnia, tam, na

froncie, zatrułeś się gazami. Wstydziłbyś się, człowieku, nie masz jeszcze

czterdziestu lat, a już pakujesz manatki". Dziwnie patrzą na mnie ludzie.

Wczoraj mały chłopiec podbiegł do mnie i dał mi kilka moreli, potem szybko

pobiegł za matką.

Dzisiaj siedziałem w parku Ośmiu Rajów (Haszt Beheszt), w miejscu gdzie była

kiedyś szkoła języków, a obok spacerowało mnóstwo ludzi. Spojrzałem na

dziesięcioletnią dziewczynkę o bardzo zaabsorbowanym wyrazie twarzy. Za nią, w

sosnowej alei, szedł z trudem w naszym kierunku pan Dża-malzade. Wstałem. Pan

Dżamalzade z wdzięcznością siadł na ławie. Dziewczynka nadal przyglądała się

nam.

- Jak tam poszukiwanie mądrości, derwiszu?

- Trwa.

- Bóg powinien wiedzieć lepiej od nas i nie spełniać na

szych próśb! Zreflektowaliśmy się: wypróbowaliśmy phanto-

my F-4, lecz nie zyskaliśmy niczego, mieliśmy tylko kłopoty.

Spróbujmy więc czegoś innego. Wiesz, John, ludzie oskarżają

teraz szacha nie o okrucieństwa, które były sielanką wobec

tego, co później uczyniliśmy sobie wzajemnie, lecz o to, że nie

potrafił ochronić nas przed nami samymi. Zwykliśmy winić

cały świat, Rosjan, Anglików i Amerykanów, za nasze niepo

wodzenia. Mówiliśmy: „Zostawcie nas w spokoju, a będziemy

szczęśliwi!" Zostawili nas w spokoju i pogrążyliśmy się w nie

szczęściu! - Westchnąwszy, dodał: - Teraz mamy przynajmniej

czas, aby w wolnych chwilach ubolewać nad naszą rewolucją.

- Panie Dżamalzade, ta chwila właśnie nadeszła i zbiegła

się z naszym życiem. Za rok lub dwa zapomnimy o naszych

wzburzeniach, gniewie, grzechach, cnotach, radykałach i umiar

kowanych, spiskach i konspiracjach.

- Biedny John. Pamiętam, kiedy zjawiłeś się w moim szkol

nym gabinecie, taki niefrasobliwy, długowłosy i -jak mówiliś

my - taki zepsuty... - Wziął głęboki oddech. - Jedną z mało

dostrzeganych cech zwycięstwa naszej rewolucji jest całkowi

te, i nie do naprawienia, załamanie się ojcowskiego autorytetu.

Iranem rządzą obecnie kobiety i młodzi ludzie, zwłaszcza

młode dziewczęta. Okutaliśmy je od stóp do głów i teraz cały dzień zastanawiamy

się, co dzieje się w ich głowach pod tymi zasłonami. Moja córka chce ci coś

powiedzieć.

Uśmiechnąłem się do dziewczynki i poprosiłem, aby zajęła miejsce obok ojca.

Cofnęła się. Usiadłem.

- Skromnie mówiąc, to, co miała na myśli, sprowadzało się

do zaproszenia ciebie, abyś u nas zamieszkał. Nie szczędzi cza

su i sił, aby opiekować się ojcem, a opieka nad tobą nie spra

wiłaby jej większego kłopotu. - Dziewczynka wyglądała na

zmieszaną. - I muszę przyznać, John, że jestem osamotniony

i znudzony, odkąd zabrali mi szkołę, i byłoby mi miło przeby

wać w twoim towarzystwie.

- Dziękuję, drogi przyjacielu, i proszę podziękować tej

młodej lady za jej uprzejmość. Tak naprawdę to chciałbym żyć

jak dotychczas. Pamiętasz Attara*?

Wolałbym strawić życie na nieokiełznanych fantazjach Niż oddać serce domowi i

sklepowi.

- Pan jest chory! - powiedziała dziewczynka.

Pan Dżamalzade wstał.

- Teraz, Saira, to są sprawy osobiste, które nas nie dotyczą.

- Jeżeli panna Saira chce okazać swoją życzliwość mnie

i mojej rodzinie, mogłaby przechować u siebie ten oto pakunek

do czasu, kiedy moja córka Lejli przyjdzie do niej i odbierze

go. Uprzejmie prosiłbym jednak, aby nikomu go nie pokazy

wała i strzegła, nic innego bowiem nie mogę dać mojej córce.

Dziewczynka wzięła paczkę. Dopiero kiedy ukryła ją pod szalem, zrozumiałem, jak

bardzo te rubiny doskwierały mi w życiu; uwolniwszy się od ostatniej osobistej

własności, poczułem wielką ulgę.

- Przyniosę lody - oznajmiła dziewczynka i oddaliła się.

W piątki wiele czasu spędzałem w meczecie. Zwykłem siadać przy kolumnie w

głównym wejściu, do Gonbad, patrzeć na dziedziniec i wyobrażać sobie życie

całkowicie zmienione,

* Attar - Fanduddin Mohammad Attar (zm. ok. 1220), wielki perski poeta i

myśliciel suficki (przyp. kons.).

oparte na wierze stanowiącej czystą kwintesencję rozumu. Czasem przychodzili

chłopcy i siadali koło mnie; czytywaliśmy wówczas fragmenty Memoirs of the

Saints uwielbianego przeze mnie Attara. Później przychodziły dziewczynki i

siadały oddzielnie. Były ambitne i pragnęły czytać Bajazida i Hal-ladża* oraz

wcześniejszych mistrzów, których nie rozumiałem. Wczoraj, kiedy mówiliśmy o

Rabije (odbywając pielgrzymkę utraciła siły, znużyła się i poprosiła Boga, aby

dał jej relikwie, co Bóg z wielką niechęcią uczynił, ale wprawiło to w wielkie

zakłopotanie Hasana al-Basriego, który w drodze do Mekki spędził osiemnaście

lat, przystając i modląc się po każdym kroku, i był już blisko Kaby lub byłby,

gdyby Bóg nie wysłuchał prośby Rabije, i nie przesunął świętego kamienia o

dwieście mil dalej na wschód), imam w meczecie podszedł do nas i spojrzał

wzrokiem pełnym jadu. Pod koniec rozległy się szemrania i ktoś zapytał mnie, czy

dopuszczalne jest, aby dziewczęta jeździły na rowerach. Milicjanci mówią, że

jest to zbrodnia uwłaczająca krwi przelanej przez męczenników. Odpowiedziałem,

że nie widzę żadnego związku pomiędzy tymi dwiema sprawami, lecz porady mogą im

udzielić uznani eksperci prawa. Opowiedziałem im historię Mohammada Baghi-ra

Madżlisiego z Distinguished Men oflsfahan o tym, jak pojawił się on we śnie

Ihsanowi Abulcheirowi i to on zapytał go: „Jak ci się wiedzie na tym świecie i

jak świat odnosi się do ciebie?", na co wielki mułła odpowiedział: „Nie

zaowocowało żadne z moich działań, nie przyniosło mi korzyści zarówno całe moje

doświadczenie, jak i te wszystkie komentarze i objaśnienia, które prokuro wałem

każdego dnia, żadnych też korzyści nie odniosłem, potępiając mężczyzn i kobiety

za sprzeniewierzenie się zasadom Koranu. Uratowało mnie jedynie jabłko, które

dałem Żydowi pewnego popołudnia w Dżu-barze".

Prawdę mówiąc, nienawidziłem kaznodziejstwa. Nie pójdę więc jutro na piątkowe

kazanie do meczetu, nie pójdę także pojutrze, nigdy już nie pójdę, jeżeli taka

będzie wola boska.

Coraz bardziej odczuwałem zmęczenie z powodu chodzenia

Bąjazid Bistami i Mansur Halladż - mistyczni święci (przyp. kons.).

i poszukiwania mojej rodziny. Tego ranka wypiłem trochę herbaty, zacząłem jeść

ciasto, które przyniosły mi dziewczęta, lecz nie mogłem go dokończyć. Musiałem

się jednak zatruć gazem na froncie. Tkwiłem w nastroju jakiejś błogości. Sądzę,

że niewiele zostało z mojej dawnej tożsamości, poza bardzo ogólną świadomością i

pamięcią przyrzeczenia, jakie kiedyś złożyłem dziewczynie w tym mieście. Jak

mówią tutaj, gwóźdź, którym przybito Chrystusa do krzyża, sprawia, że

przygwożdżony jestem do ziemi. Ściągnąłem z siebie kołdrę, wstałem i zaparzyłem

herbatę biednemu Gholamowi Hosejnowi, zagotowałem także wodę na jego lekarstwa.

I po arabsku, przez pół godziny, przymilałem się do sierot.

- Och, jak Ali pokonał Zajdą, stosując różnego rodzaju przekręty! - i wyszedłem

na słońce.

Wyobrażałem sobie, że po latach młodości serce, podobnie jak inne organy

ludzkiego ciała, nie odradza się; a jego strzępy, rozrzucone po tym mieście, nie

zostaną mi przywrócone. Często po zachodzie słońca wędrowałem przez ogród

Riazanowa do mostu Szahrestan, który, jak mówią, zbudował Aleksander Wielki,

aczkolwiek rzeka płynęła wówczas w innym miejscu i znikała w mieście. Pamiętam

ów wiosenny wieczór, ryk wody przy filarach, światła lamp przy herbaciarni,

uderzenia kości podczas gry w triktraka, szum wierzb, zapach suszonych owoców,

odór owczej krwi i odchodów. Pamięć jest przemożną, uzurpatorską siłą,

przechowuje bowiem prawdę. Zaciera obraz nowej autostrady i częściowo

zbudowanego lunaparku, ponieważ jest wrażliwa na piękno; dzięki tajemniczemu

procesowi, którego nie rozumiem i którego istoty nikt pojąć nie zdoła, dzięki

temu, co stało się w ów wieczór tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego

roku, ten obraz pamięciowy był wręcz nieskazitelny. Zachowałem w pamięci ten

most, spadek po starym reżimie w Iranie. Odwiedziłem go bez poczucia wstydu i

zabiorę jego obraz do grobu.

Byłem szczęśliwy tej wspaniałej wiosny, pod tym obojętnym niebieskim

sklepieniem. Do rzeki wpadały płatki kwitnących róż. Przy drodze chłopcy

sprzedawali śliwki w plastikowych workach. Stawałem wraz z nimi i słuchałem

śpiewu słowików w gaju morelowym. W czasie ulewy wracałem do

miasta. W takim dniu jak ten ogarnia mnie głębokie przekonanie, że znowu zobaczę

moją rodzinę, że będziemy jeszcze razem, że pojadę do Genewy i sprzedam jeden z

tych drogocennych rubinów oraz że odkupimy ogród Riazanowa od sukcesora Związku

Radzieckiego, ktokolwiek nim będzie, i tenże sukcesor wyrazi zadowolenie jeżeli

mu dobrze zapłacimy. I wieczorem siądę z moją żoną w domku letnim, a ona będzie

mi czytać przepiękne strofy o Aminie i Karulin i wspomnimy naszego przyjaciela,

który oddał za nas życie.

Wierzę, że to się wkrótce wydarzy, jeżeli taka będzie wola boża; być może

dzisiaj, jeżeli taka będzie wola boża; tutaj, przy trzydziestym trzecim łuku,

gdzie stoję tego ranka. A stanie się to tak: będę szedł, jak idę teraz, wąskim

chodnikiem na moście, dwóch chłopców pobiegnie w moją stronę, jak ci teraz. Będą

moimi uczniami z piątkowych modlitw w meczecie, jak ci dwaj. I zawołają głośno,

jak ci teraz: „Proszę pana, są tutaj! Pańska rodzina jest tutaj!"

I zobaczę w tłumie, na końcu mostu, dwie kobiety rozmawiające ze sobą, bardzo

zaabsorbowane własnym towarzystwem, dokładnie jak te, które widzę teraz. Wyższa

idzie dużymi krokami, ta druga powłóczy nogami, idzie wolno, jak idą wdowy,

które niepokoją się, aby nie zostawić za sobą ducha zmarłego męża. Nieco dalej z

tyłu, przyspieszając od czasu do czasu, aby dotrzymać im kroku, drepcze otyły

młody mężczyzna z brodą i telefonem komórkowym. Trudno ustalić pokrewieństwo

łączące go z kobietami, wygląda jak piąty syn hurtownika. Na Boga, Szirin,

mogłaś postarać się o lepszą partię dla niej! Lecz jako księżniczka i pochodząca

ze starego rodu, nie przywiązujesz, jak sądzę, nadmiernej wagi do pewnych spraw.

Ta wyższa zatrzymuje się, z trudem coś wymawia, gestykuluje, jakby została

obrażona. Potem biegnie, a wiatr zwiewa jej szal z głowy. Boże Wszechmocny, ona

ma blond włosy jak ja, kiedy byłem w jej wieku! Wygląda na silną jak jej matka,

pędzi jak szalona, prosto na strażników, którzy usuwają się na bok.

- Wstydź się, dziewczyno!

- To jej ojciec, wrócił ranny z wojny. Zostaw ich w spo

koju!

- Zasłoń się, ladacznico!

- Zostaw ich w spokoju, dupowłazie!

- Hej, ty ząbkujący wypierdku, zostaw ich w spokoju.

- Zostaw ich w spokoju.

- Moja duszo, moje życie, moje kochanie, mogę za ciebie

oddać życie, mogę oddać życie za twoją szlachetną twarz

i twoją heroiczną postawę, pozwól ucałować twoje ręce; co się

stało z twoją ręką? Ja będę twoją ręką, och, mój ojcze! Nie

wzbraniaj się przed miłością twojej kochającej córki, o mój oj

cze, o ojcze mój!

- Czy mówisz po francusku, panienko?

- Tak, panie.

- A po arabsku?

- Tak, panie, i po turecku, rosyjsku, angielsku...

Pochyliła głowę.

- Przepraszam cię, Lej li.

- Nie masz za co przepraszać! Babunia i ciotka zawiodły,

niech Bóg im wybaczy, lecz mama ani przez chwilę nie wąt

piła, że jak załatwisz swoje sprawy, z bożą pomocą wrócisz do

nas. Ani przez ułamek sekundy nie zwątpiła!

- Wyszłaś za mąż, kochanie?

- Nie, panie, ale... - sprężyła się. -NIGDY!

- Poczekaj łaskawie na mnie tutaj, droga Lejli. Mam spra

wę do twojej mamy.

- Nie gniewaj się na nią, tato! Nie wiesz, co...

- Nie, nie wiem.

Poszedłem w kierunku stojącej na moście kobiety. Powoli odsłoniła czador, mogłem

więc zobaczyć, że ma obcięte włosy. Przypuszczam, że chcieli ją oszpecić, dupki.

Zapanowała martwa cisza. Ruch ustał całkowicie. Siwobrodzi staruszkowie i

rozwichrzone chłopaki znikli. Nie ma także miasta, pozostaje jedynie rzeka i

obejmujący ją przęsłami most. W takiej właśnie chwili głos, powietrze i ciepło

rozpływają się w isfahańskim błękicie, który niczym się szczególnie nie wyróżnia

poza tym, że wywołuje pewien nastrój, kipi tym nastrojem, jest nałado-

wany emocjami jak powietrze przed burzą; tutaj czas przywraca pamięć, pamięć o

pięknie, które jest także nadzieją na coś wspaniałego, coś, co łagodzi tę naszą

śmiertelną udrękę. Wszystko, co utraciłaś, odzyskałem i zachowałem dla ciebie.

Wszystko, co sprzedałaś, odkupiłem i zachowałem dla ciebie. Naprawiłem wszystko,

co zniszczyłaś.

Stałem przed nią na moście i w jej oczach ujrzałem cały świat dawnych rzeczy,

przeżyć i wydarzeń - kicz i szmirę, rzeczy wzniosłe i podłe, kabałę i kłopoty,

ból, smutek, więzienny kał, wybite zęby kobiet, zaciśnięte pięści mężczyzn,

niekończące się piątkowe modły, których echa gubiły się w nurcie płynącej w

sąsiedztwie rzeki, niosącej teraz coś nowego, wspomnienie dróżki z dzieciństwa,

zapach kwiecia akacji, obraz babci w drzwiach z niezgrabnie założonym czadorem,

ginącym w drgających promieniach słońca; staw z krystalicznie czystą wodą na

pustyni i ruiny pałacu; i sad, gdzie dwie dusze spotkały się, rozdzieliły i

ponownie złączyły, tym razem na wieki, o Panie Wiekuisty Wszystkich Światów!

Szirin Farameh parsknęła śmiechem i złożyła usta do pocałunku.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron