Furmaga Lesław
GWAŁT
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Jeżeli Bóg żąda pomocy
Wiadomo, że kłamią kapłani
Pustelnik z Carin
Dzień był pogodny, słońce jakby znieruchomiało w środku nieba. Do krawędzi
kamiennej
góry przyklejone były domy i ogrody. Skalisty krajobraz i huczące morze nie
przyciągały na
to uroczysko. Domki drzemały na zboczach, w porcie kołysały się kutry, na
których ogorzali
mężczyźni w rybackich kapeluszach suszyli sieci, zwijali liny, przetaczali
beczki. Nawet zaraza
religijnej wojny była tu niewidoczna.
Maria Elwira odnalazła domek Remis, weszła do ogrodu. W niewielkim salonie
trzaskał
ogień na kominku. Remis ubrana była w skromną suknię, która podkreślała jej
kobiecą urodę.
Wnętrze domu robiło wrażenie zadbanej staroci. Meble i bibeloty dalekie były tu
od nowoczesnej
tandety. Wszystko, oprócz telewizora i radia, pamiętało czasy poprzednich
pokoleń,
Maria przypatrywała się młodej gospodyni. Czy ty nie doznałaś szoku? – zapytała
po chwili
bez wstępów. Remis zwróciła twarz ku Marii, rysy jej stężały.
– Co wiesz? – zapytała krótko.
– Wiem dużo – odparła równie krótko Maria.
Remis siedziała teraz z głową wtuloną w ramiona.
– Zastanawiam się skąd wzięłam tyle siły – powiedziała patrząc w ogień na
kominku.
– Miałaś dużo szczęścia, to byli przecież najemni mordercy – Maria Elwira nadal
przyglądała
się dziewczynie.
Remis uniosła głowę, jakby pozbywając się oporów i zaczęła mówić.
Uderzyli w tył roweru. Upadłam, wrzucili mnie do samochodu, skręcili w jar.
Któryś zerwał
mi bluzkę... Wywlekli mnie z auta, zaczęli podrzucać jak kukłę. Upadłam na
piach. Pili
whisky. Zerwałam się, zaczęłam krzyczeć, uciekać, Dopadli mnie.
Stali, patrzyli, spierali się, który pierwszy. Dwóch chwyciło moje ręce, trzeci
zaczął gwałcić,
potem następny. Było ich kilku, jednego nazywali Gass, drugiego Anioł... to był
zwyrodnialec,
zadawał ból. Nawet gdy traciłam przytomność czułam, że to znowu on... Gdy już
nie
mogłam nie udało mu się, więc mnie deptał. – Słyszałam wybuchy śmiechu. –
Przestałam
czuć. Nie wiem jak długo leżałam półprzytomna... Na górze było źródełko, strumyk
szumiał
gdzieś blisko. Weszłam do lodowatej wody. Powoli przestawałam krwawić. Trwałam w
bezruchu
aż zdrętwiałam. Zaczęłam krzyczeć. Nikt nie słyszał. Odnalazłam podartą
spódnicę.
Na przełaj, po skale zawlokłam się do domu. Matka była w Beldown. W mieszkaniu
wszystko stało na swoich miejscach, jakby się nic nie wydarzyło, panował spokój,
cisza.
Remis podeszła do okna, patrzyła na kuter, wpływający do portu, unosiły się nad
nim ptaki,
szarpiąc resztki ryb z sieci przy burtach. Słońce wyszło wysoko. W pokoju
przygasł ogień
na kominku, stary zegar uderzył na kwadrans jakiejś godziny. Remis zwiesiła;
głowę, zniżyła
głos. – Czułam, że jeszcze ciągle dzieje się coś złego. Nie mogłam umiejscowić,
określić,
nazwać co to było. Nagle zrozumiałam. Pączkował we mnie jad tych bestii.
Dostałam torsji,
pobiegłam do łazienki, zaczęłam się bronić. Ta obrona dodała mi siły... Nie
byłam już zniewolona,
mogłam z tym gwałtem walczyć, przynajmniej teraz. Miałam wrażenie, że brak tej
obrony byłby zwyrodnieniem.
Gorąca woda krążyła w moim brzuchu, przynosiło to ulgę, oczyszczało mnie
jakoś... Nie
poszłam na policję ani do lekarza, bałam się, że oni też mnie zniewolą.
Siedziałam w domu aż
znikła opuchlizna i sińce. Miałam nadzieję, że gorąca woda pomogła, chciałam
zapomnieć o
wszystkim. Niestety... było inaczej. Myślałam, że oszaleję. Znikąd nie było
ratunku. Przyszło
mi do głowy, żeby oszukać Teda, chłopaka z którym byłam ostatnio. Powiedzieć mu,
że to
jego dziecko. Z tym poszłam do spowiedzi... – Remis umilkła, patrzyła na
płomienie w kominku.
– Tak postanowiłam – Powróciła do wątku. – Ksiądz wyjrzał z konfesjonału. – Nie!
Nie! –
zaprotestował. Dziecko z gwałtu, wychowane w oszustwie?! Co ty mówisz!... –
powiedział
przerażony. – Więc to dziecko ma wiedzieć dlaczego jest na świecie? Mają to
wiedzieć wszyscy?
– zapytałam. Nie było odpowiedzi. Remis przerwała, znów patrzyła na dogasającą
głownię,
Maria Elwira na kamienny obraz fiordu.
Wysoko zawisł ptak, wielka mewa szybowała w bezruchu skrzydeł jak metalowy
latawiec.
Coś nieuchwytnego było w wysokich skałach nad miasteczkiem.
– Jeżeli dziecko okaże się takie jak Anioł, będziesz mu matką, pokochasz je
szczerze? –
zapytała łagodnie Maria Elwira. Remis uniosła głowę, miała dziwnie pustą twarz,
odwróciła
oczy w bok. Milczała chwilę. Czy będę mogła pokochać to dziecko... – to jakiś
upiorny sen –
powiedziała jakby jedynie do siebie.
– Słyszałaś o Albakorze – zapytała Maria.
– Tak, kiedyś opowiadała mi matka.
– To ja przed laty strzelałam w Segers – powiedziała szybko Maria Elwira.
Zapanowała cisza. W dole falowało morze. Pieniło się przy brzegach. Nie było
słychać jego
szumu, waliło o skałę szeroką falą jak na niemym filmie. Remis pobladła.
– Ty organizowałaś gwałty?! Ty!?
– Zostaw. To stare dzieje, chcę ci pomóc powiedziała Maria Elwira.
– Mnie napadli twoi ludzie! – krzyczała nagle wzburzona Remis.
Teraz Maria szukała słów, aby wyrazić to co musiała powiedzieć. – Anioł to
był... to był...
ja go kiedyś urodziłam... – wypowiedziała zmienionym głosem.
– Twój syn?!
– Syn? Czy mój?...– Twarz Marii Elwiry stała się też pusta.
– Twój syn?! – krzyczała ciągle przerażona Remis. Pochwyciła za ściany myśliwską
strzelbę.
– Idź precz. Nie chcę twojej pomocy! Precz! Przepadnij szakalico, szakalowa
matko!...
Maria próbowała uspokoić Remis, przekazać jej cząstkę prawdy o tamtym, ale to
było
niemożliwe... – A więc tak skończyła się jej misja... Nie musiała tu
przyjeżdżać... Nie musiała!
Na pewno? Nie wiedziała wówczas, że życie udzieli jej odpowiedzi także na to
pytanie.
Otrząsnęła się. Ruszyła na przełaj, stanęła nad urwiskiem. Ścieżka wita się
między zboczami
skał w jarach porośniętych trawą. Maria Elwira zeszła niżej, wyjęta kluczyki,
otworzyła drzwi
starego citroena, ruszyła kamienną drogą wzdłuż potoku.
W Port – Loden stało przy nabrzeżu kilkanaście kutrów. Maria zapytała o „Santa
Kingę”.
Odnalazła bez trudu szypra.
Stary uśmiechnął się i wyciągnął ręce.
– Znalazłaś się, a myślałem już Bóg wie co. – Zaprowadził ją do malej mesy.
Propozycja
była krótka. – Zostaniesz na królestwie w kambuzie, jest nas pięciu, jadamy trzy
razy dziennie.
Są puszki, makarony... Zresztą będziesz także robić zakupy. Kubryk po sieciach
przerobimy
ci na kabinę. OK? – zapylał.
– OK – odpowiedziała. I tak zaczęła się jej morska kwarantanna. Wieczorem byli
już w
zatoce. Ze wschodu wiało małą trójką, kuter rył dziobem fale. Woda piętrzyła się
na grzbietach.
Dookoła była nieograniczona przestrzeń morza, w górze przestrzeń do gwiazd.
Patrzyła
na te gwiazdy przez szczelinę w skajlajcie. Zapadła w sen, przespała pierwszy
raz od wielu lat
noc i pot dnia. Gdy obudziła się, kuter trałował, a ludzie przebierali ryby z
poprzedniego zaciągu.
W kambuzie był porządek, grzał się dla niej pudding z szynką, stała butelka wina
i
kubek. Pobiegła do Grahama wytłumaczyć się, że zaspała.
– Dobrze, że w ogóle chodzisz, inna by rzygała dalej niż biegną fale; wieje
piątka – roześmiał
się szyper.
Następnej nocy wróciły wspomnienia. Leżała w koi, patrzyła przez świetlik na
niski maszt
z anteną, który uparcie kreślił zygzaki między gwiazdami.
...Kiedyś zadawała Bogu pytanie, dlaczego to spotkało ją... Dlaczego właśnie ją?
Po owej
spowiedzi, której nie zapomni nigdy, przestała wierzyć w Boga. W Boga? To
nieprawda... W
Boga wierzyła zawsze... Ale gdzie był Bóg wówczas?
Potrącili ją podobnie jak Remis, samochodom, skuter upadł. Związali, zakleili
plastrem
usta. Znalazła się w bagażówce. Czuła, że serce zamiera jej z przerażenia. Było
ich pięciu.
...Między karłowatymi drzewami na stoku wzgórza stal opuszczony dom. Zawlekli ją
do
sutereny w tym domu. Miejsce było przygotowane. W rogu leżał materac przykryty
kocami.
Z boku stał koszyk z jedzeniem i butelka whisky. Zauważyła, że w strasznych
chwilach dostrzega
się szczegóły, a inne nawet ważniejsze rzeczy uchodzą uwadze. Z koszyka
wystawała
laska salami, aa bulkach leżał wielki nóż z kompasem w rękojeści. Zdarli jej
plaster z twarzy.
Wtuliła się w kąt. Patrzyła przerażona na pięciu bandytów.
Wysoki drab rozpinał portki, inni robili to samo. Zerwała się, rzuciła ku
wyłamanym
drzwiom. Dostała po raz pierwszy w twarz, upadla. Znów uciekła w kamienny kąt.
Dwóch
uniosło ją za ręce, ten, do którego pozostali mówili Hyde, przysunął się. Tkwiła
nieprzytomna
przy ścianie, zerwał jej stanik, przygniótł za głowę do ziemi, zbliżył narząd do
jej nagich piersi,
ocierał go chwilę o nie. Któryś otworzył butelkę whisky i podał ją bestii.
– Wlej jej w ryj, będzie giętka – parsknął.
Hyde wypił kilka łyków, potem chwycił ją za włosy, wlał sporo wódki do gardła.
Taki z
rudą brodą zerwał z niej spódnicę, chciał zerwać też figi. – Zostaw! – warknął
szef – daj
chłopcom, niech się pobawią. Cały czas broniła się. Trzymała te figi. Rechotali.
Została całkiem
naga. Położyli ją na materacu, trzymali za ręce. Z nogami walczył Hyde bez
niczyjej
pomocy. Rozchylił je. Poczuła jego ciężar na sobie. Ciągle spostrzegała różne
szczegóły. Zauważyła,
że któryś popija z butelki whisky i onanizuje się przy pomocy fig, które z niej
zdarli.
Ten wielki gryzł dotkliwie jej piersi. Potem wdarł się w nią nagle, boleśnie i
gwałcił. Trzymał
ją za włosy jak zwierzę.
Śmiał się chrapliwie. Tamci stali dokoła, mieli spuszczone portki, czekali na
swoją kolej.
Usiłowała przestać istnieć... Ale po przerażeniu przychodziła jasność, strach
powoli mijał,
przypływała rozpacz. Jakby szeroką od krańca do krańca ziemi rzeką, wlewała się
w nią
świadomość.
Uczepiła się myśli, że to sen. Chciała przebudzenia, ale upiorny sen trwał.
Przebudziła się więc z marzeń o śnie. Przestała odczuwać ciężar ścierwa na
sobie, smród
wódki i papierosów. Szakal przemocą otworzył jej oczy, zobaczyła wykrzywiony
zwierzęcą
rozkoszą pysk. Miał cienkie, długie jak dżdżownice, wargi, mordę szeroką, nos
prosty, rozszerzony
na dole w bydlęce chrapy... Po szyi chodził mu robak skórek, czy szczypawa,
brązowy,
piwniczny robak ze szczypcami na odwłoku. Kilka podobnych biegało po kamiennej
Ścianie nad jej twarzą. Zemdlała, obudziło ją bicie. Poczuła znów rwący ból. –
No, uważaj
dziwko... teraz... – charczał zwyrodnialec. Z całej siły uniosła biodra i
szarpnęła nimi, przewracając
się na bok. Usłyszała zbiorowy rechot bandy i zły śmiech potwora, który jeszcze
leżał na jej piersiach.
...Kilka mocnych uderzeń w obolałą twarz, słony smak krwi i chwilowe otępienie.
Zbir,
którego kompani nazywali Hyde, uniósł jej głowę za włosy, zajrzał w oczy.
Przygniótł ją
znów w dół do fallusa, wytarł go o jej twarz. – Liż, albo ci zrobimy
terrorystę... Znów zemdlała.
Gdy wróciła jej świadomość, Hyde lepki od potu leżał na jej łonie, piersiach,
twarzy. Zepchnął
go drugi. Gwałcił, chichotał, kąsał, ślinił ją plwocinami, wódką. Gdy następni
kładli
się między jej szeroko rozepchnięte uda, chwilami odzyskiwała świadomość.
Chciała się modlić,
ale nie mogła. Jakby przez sen poczuła w ustach włochatego robaka. Zacisnęła
zęby,
usłyszała wycie. Coś gorącego kapało jej na twarz. To krew broczyła z szakala,
przegryzła
wilkołaczą wargę. Wielkolud pochylił się nad nią. W słoiku mieli kreta. Przednie
łapy z zakrzywionymi
pazurami i pysk zwierzątka jak pług, wystawał z naczynia. Hyde położył jej
obcas na ustach, przygniótł je. – W moim kraju tak karano zbuntowane kurwy.
Podgrzejmy
słoik, kretowi zrobi się gorąco, będzie chciał uciec, przystawimy ci go do
dziury i kret w nią
wejdzie... Widziałaś rozdarty brzuch dziwki, którym wyszedł kret? Chcesz pofikać
z bólu?
Poczuła dotkliwy chłód. Któryś stał nad nią z opróżnionym kubłem wody. To nie
byt sen.
Hyde podgrzewał zapalniczką słoik, kret kłębił się w nim, zwierał i rozwierał
łapy z pazurami
jak szpilki. Zerwała się. – Uciec! Ratunku! Ratunku! pochwycili ją... Chyba Bóg
litościwy
zabrał jej przytomność. Koszmar stracił realne wymiary. Znów poczuła chłód
zimnej wody.
Koszmar wrócił. Stali wokół, Hyde trzymał rozgrzany stoik, w którym wiło się i
skręcało
mordercze zwierzątko. Przystawili do słoika owoc kiwanoli. Ryjkonos zagłębił
szpony w
miąższu. – Chcesz kreta do dziury?
– Nie! Nie! Nie! słyszała swój krzyk wydzierający się gdzieś w mózgu. – To
ruszaj się, jak
cię kochamy, bierz do buzi i nie gryź suko...
Gdy zapadała w omdlenie, bili i polewali wodą. Czuła, że była z bestiami sama.
Nagle zabrakło
Boga na niebie, zabrakło światła i ciemności. Już nie mogła. Skończyła się jej
wytrzymałość,
jej kobieca możliwość służenia oprawcom. Szykował się znowu Hyde...
Jej ręka trafiła na grubą ostrą drzazgę z rozbitej okiennicy. Nie myślała o
niczym. Chwyciła
tę drzazgę i z całej siły pchnęła przed siebie.
Uderzyła w brzuch wilkołaka.
Chwilę panowała cisza. Zaraz jednak poczuła uderzenie, bolało, następne też
bolało...
Kopnięcia oddalały się, miała wrażenie jakby katowano kogoś obok. Nie bolało
już, słyszała
tylko razy. Oprzytomniała. Ten z obandażowanym brzuchem stał w butach na jej
biuście i
sikał grubym strumieniem. But podniósł się, kopnął.
W dalszym ciągu nie czuła bólu. – Uciekałaś z dziurą, ale ci się nie udało, bo
tego świętość
zabrania – drwił. Chciałaś kurwo zepsuć poczęcie, zgrzeszyłaś... – Zapadła
ciemność.
W szpitalu trwała w obłędzie. Opędzała łono przed kretem, na twarzach
pielęgniarek widziała
piwnicznego robaka. Gdy zobaczyła na kolorowej okładce niemowlę, zaczęta
krzyczeć,
że to kret. – Kret! Ratunku!
Mijały dni, powoli przychodziła do siebie. Starała się zapanować nad obłędem.
Po szoku wracała świadomość. Jej chłopak przyniósł kwiaty, jakieś owoce,
czekoladki.
Był milczący. Ksiądz mówił o miłosierdziu i powołaniu kobiety do macierzyństwa.
Pewnego
dnia powiedział, że będzie miała dziecko. Dostała ataku epilepsji...
Dobry zmysł miał stary Graham. Łódź tańczyła na falach, krótki maszt kreślił na
niebie
między gwiazdami list do Pana Boga. Tu, z daleka od ziemi, był inny świat.
Wspomnienia
przesuwały się tylko gdzieś na starym filmie. Przez krajobraz fal i wichury były
odległe.
Wiatr tężał, fale rosły, ludzie nie mieli apetytu. Morski świat inny od tego na
brzegu. Myślała,
że dobrze jest uciec daleko od ziemi.
Lato było wietrzne i burzliwe. Ryba uciekła z łowiska, zaciągi niewiele
przynosiły połowu.
Gotowała rybakom strawę, myła garnki. Kutrowi towarzyszyły mewy na niebie i fale
przy
burtach. Zmienił się krajobraz, ale rozliczenie dokonywało się ciągle. Chciała
odpędzić tamte
obrazy. Nie mogła.
...W szpitalu pewnego ranka dostała ciążowych mdłości. Pomyślała o samobójstwie.
Pamięta wyraz twarzy Edgara, swojego chłopca, gdy powiedziała, że urodzi to
dziecko. On
wiedział, że jest osaczona i nie ma w tym kraju innego wyjścia. Pocałował ją,
prosił o przebaczenie.
Przysiągł, że ją kocha, ale nie czuje tyle siły, aby dzielić to straszne
poświęcenie.
Wyjechał.
Nocami budziła się. W ciemnościach chodził po jej szyi piwniczny robak ze
szczypcami
na odwłoku. W słoiku kłębiło się czarne zwierzątko. Popadła w obsesję.
Powiedziała o tym rodzicom, zakonnicy, księdzu. Byli wyrozumiali. Kupowali, jej
czekoladki,
owoce mango, pomarańcze... – Na świat przyjdzie dziecko... bezbronna istota,
którą
musisz kochać... – Musisz pokochać!? Nie ma takiego pojęcia – musisz pokochać! –
Oni
kłamią, krzyczał jej Bóg.
Zapytała lekarza, czy już zawsze będzie miała padaczkę. Powiedziała o obsesji, o
krecie,
robaku, wąskich wargach, spłaszczonym nosie, że jeżeli zobaczy taką twarz
dziecka to... to...
Bóg ci dopomoże córko – odpowiedział lekarz. Wykrzyczała, że znowu czuje się
gwałcona.
Zwątpiła w ludzi. Całą wolę skupiła na tym, żeby nie być człowiekiem. – Jesteś
doniczką...
doniczką, doniczką, doniczką. Wrzucono w ciebie ziarno, doniczka nie czuje...
Zostań doniczką...
– powtarzała nocami. Pomogło.
Wyszła ze szpitala. Sąsiedzi przynieśli słodycze i pluszową maskotkę. Pomyślała,
że to dla
dziecka i dostała ataku epilepsji. Przyjechali lekarz i ksiądz. Zaczęli mówić o
powołaniu kobiety,
miłosierdziu.
Znajomi unikali jej, przechodzili na drugą stronę ulicy, patrzyli w bok. Ksiądz
odprawił, w
kościele nabożeństwo w intencji poczętego dziecka, córki Bożej Elwiry.
Kupiła środki nasenne... Znów znalazła się w szpitalu. Zamilkła. Przestała
mówić. Wywieziono
ją do Francji, umieszczono w klasztorze. To był dobry pomysł. Leżała w łóżku,
patrzyła
w sufit. Ciąża była zaawansowana, było oczywiste, że dziecko przyjdzie na świat.
I przyszło.
Był to chłopiec, miał wąziutkie wargi i szerokie chrapki nosa. Pokazano jej go
po kilku
dniach.
Siostry i rodzice, którzy przyjechali, mówili, że jest śliczne. Pamięta, że gdy
zobaczyła te
rysy poczuła uderzenie. Zamknęła oczy, po krecim ryjku biegał piwniczny robak.
Zabrano
dziecko. Ciągle milczała. Raz usłyszała, gdy francuski lekarz mówił, że ona jest
ofiarą podwójnego
gwałtu. Przystanęła, podsłuchała rozmowę... Usłyszała, że jej natura odrzuciła
płód
wymuszony wbrew całemu ustroiowi. Siłą z zewnątrz, chciano stłumić ten odruch
odrzucenia,
nie udało się.
Zauważyła, że z pokoju usunięte zostały szczegóły, które mogły przypomnieć jej
dziecko,
ciążę, gwałt. Zabrano maskotki, książki o pielęgnowaniu niemowląt, sukienki. Na
ich miejscu
znajdowała nowe rzeczy, nie przypominające tamtych.
Rozmawiała już z siostrami, zaczęła wychodzić do ogrodu. Pojechała z zakonnicą
Teodorą
do miasteczka. Pamięta, że śmiały się. Koszmar jakby minął i ona wraca do
zdrowia...
Po latach dowiedziała się, że gdy leżała w szpitalu, ojciec postanowił aby jego
córka wychowała
to dziecko.
Znów znalazła się w zakonie na wyspie. Znów mówiono do niej „córko” i słyszała o
umiłowaniu
i miłosierdziu. Zaczęła wzywać na ratunek piekło i morowe powietrze.
– Powiłaś dziecię, musisz otoczyć je miłością – powiedział do niej nowy ksiądz
katecheta.
Znów w nocy zobaczyła tarantulę. Budziła się z krzykiem na ustach. Wracały wizje
zdarzeń
w mrocznej piwnicy. Znów zapadła w milczenie. Przywieziono jej dziecko. Kołyska
stała w
rogu klasztornej celi, nie zbliżała się tam. Zakonnice karmiły i przewijały
niemowlę. Znów
podjęta walkę Z naturą... Bądź suką, kurą, wilczycą... Miłość, szczęście
poczęcia, miłość macierzyńska
to podszepty szatana. Rozwijające się w tobie życie jest świętością jedyną...
Płód
to człowiek... – Bzdura!... Kiełkujący żołądź nie jest dębem, podgrzane przez
orlicę jajo, jest
jajem, nie orłem. Oni kłamią!
Rozpaczliwa walka trwała... Podejdź do dziecka matko... słyszała w snach nie
snach głos,
który też był nie do pokonania... Matko, matko... Matko?... Mijały dni. Rozterka
i tortura
trwały. Przemogła się, podeszła do kołyski. Dziecko spało. Ogarnęło ją
przerażenie, że zobaczy
skorpiona. Uciekła do łóżka, przykryta twarz kołdrą i żarliwie zaczęta się
modlić. Była
pewna, że pragnie śmierci. Ale nazajutrz znów podeszła do kołyski. Drżąc,
odwiązała becik i
wzięta niemowlę na ręce. Nie byt to kret ani piwniczny robak, nie czepiał się
jej piersi chitynowymi
łapkami. Dziecko otworzyło oczy, były niebieskie i wesołe...
Zakonnice uznały, ze stał się cud. Niepotrzebne były już niańki w habitach.
Wzięła niemowlę
na ręce. To było zwyczajne dziecko. Położyła je w beciku do rana stała przy
oknie.
Wiedziała już, że podejmie heroiczną próbę. Jej osobowość była rozdarta. Razem z
postanowieniem,
że będzie dla tego dziecka ofiarną, godną szacunku, zwierzęcą matką, jakby
odzyskała
spokój.
Ojciec wywiózł ją do Elberg, wynajął mieszkanie w zieleni nad potokiem.
Promieniał
szczęściem, Magnus, bo takie imię otrzymało dziecko, rozwijał się świetnie.
Raz postawiła wózek na górce, ktoś trącił hamulec.. Wózek potoczył się po
jezdni. Wyskoczyła
ze sklepu z paczką w ręce. Wózek jechał szybko do skrzyżowania, gdzie po głównej
ulicy pędziły samochody. Biegła jak oszalała, i rzuciła paczkę i portfel. Wózek
wjechał ha
skrzyżowanie.
Usłyszała pisk opon. Pchnięty ciężarówką mikrobus leciał na leżącego przy
krawężniku
Magnusa. Skoczyła za dzieckiem. Poczuła uderzenie. Straciła przytomność, Ocknęła
się w
szpitalu. Leżał przy niej cały, zdrowy Magnus. Przyjechał ojciec, płakał ze
szczęścia. Wokół
pełno, było kwiatów i prezentów...
Miała złamany obojczyk i była ogólnie potłuczona. Leżąc w szpitalu pewnego dnia
zobaczyła
na okładce magazynu ilustrowanego swoją fotografię. W środku był wywiad z ojcem.
Zaczęta czytać, pociemniało jej w oczach. Ojciec mówił, że jego córka pokochała
dziecko
gwałcicieli. Odłożyła gazetę, czuła pustkę. Zaraz potem runęli na nią innego
rodzaju szakale,
dziennikarskie hieny. Używając różnych sztuczek, przerywali szpitalne kordony i
wpełzali do
niej, migając fleszami. Odwracała twarz i milczała. Zdziwiła się jednak któregoś
dnia słysząc
swój głos i to co mówi. Zamiast słów buntu, wypowiadała, słowa pokory. Czyżby
miała teraz
dwie natury? Właściwą, ukrytą, nieustępliwą i drugą w płaskiej aktorskiej
masce?... – Proszę
pani, kobieta stworzona jest żeby dawać życie, nie ma przecież większego
dokonania pod
słońcem, prawda?
– Niemal promieniała.
– A jak układa się pani życie osobiste? – pytała dziennikarka.
– Moje życie osobiste, to syn Magnus.
– A co pani czuje do zboczeńców, którzy panią brutalnie skrzywdzili?
– Miłosierdzie czuję. Czyn nieczysty jakiego dokonali został, uświęcony moim
stanem
błogosławionym. Bóg widocznie czuwał – odpowiedziała wpatrując się w aurolę
Świętej
Niepokalanej na obrazie W rogu szpitalnej sali. Mijały dni, później miesiące.
Ojciec został
merem w miasteczku.
Ona miała wówczas dwadzieścia kilka lat była samotną dziewczyną. Narzeczony
odszedł,
to prawda, ale po dwóch czy trzech latach od gwałtu, mężczyźni przestali od niej
stronić. Nie
miała jednak żadnego towarzystwa, ba nawet znajomych, nie spotykała się z nikim
z domu
wychodziła na spacer jedynie z dzieckiem.
W rynku Bwldown szanowany powszechnie Wiktor Adams miał sklep z urządzeniami
elektronicznymi. Był to elegancki magazyn hurtowo – detaliczny. Przed dwoma laty
żona
Wiktora, pani Sandra Adams, znana aktorka, zginęła w wypadku samochodowym wraz z
dwojgiem dzieci. Młody elektronik długo nie mógł otrząsnąć się z ciosu, który go
spotkał.
Sklep ciągle straszył żaluzjami na witrynach. Był ciemną plamą w kolorowym
rynku. Wiktor
wybudował granitowy grobowiec na cmentarzu, miał tam kamienną ławkę dla siebie.
Spędzał
na niej całe dnie. Chodził też do parku z książką, szukał ustronnych miejsc i
czytał. Po pewnym
czasie ukłonił się Elwirze. Gdy spotkał ją ponownie z dzieckiem, dał Magnusowi
elegancką
zabawkę, monitorek wyświetlający kolorowe postacie z bajek. Było to urządzenie
drogie, Maria Elwira zaprotestowała, odmówiła przyjęcia zabawki. Tak zaczęła się
ich znajomość...
Wiktor był przystojny, miał trzydzieści kilka lat, jeździł sportowym MG. Po
pewnym czasie
złożył wizytę w domu Tellierów. Przyniósł Elwirze kwiaty i słodycze. Wydawało
się, że
tych dwoje dopomoże sobie w nieszczęściu. Maria zaczęła chodzić na spacery.
Pojechała na
piknik czerwonym kabrioletem, poszła z Wiktorem do kina na nocny seans. Gdy
jednak próbował
ująć jej dłoń, cofnęła ją. Gdy Wiktor chciał pocałować ją odepchnęła go.
W nocy znów zjawili się szakale. Przeżywała gwałt na nowo. Wiktor przyniósł
kwiaty,
przeprosił ją, przyrzekał, że będzie czekać, aż ona powróci do równowagi.
Jeździli dalej na
wycieczki, chodzili do kina. Ona czuła, że Wiktor chciałby czegoś więcej i
przerażało ją to.
W snach widziała go razem z szakalami w piwnicy rozwalonego domu. Matka gładziła
ją po
głowie namawiała aby nie zrywała tej znajmości... – Ratuj swoją młodość
Elwiro... Wiktor to
dobry człowiek, los skrzywdził go jak ciebie, dopomóż mu, on dopomoże tobie....
– mówiła
swoim łagodnym głosem. Gdy przychodził, matka opuszczała samotnie na pięterku,
parzyła
herbatę, podawała ciastka.
Tylko senior Tellier nie był zadowolony, że córka przerwała życie pustelnicy.
Wiktor wymógł, żeby pojechała do lekarzy angielskich, zbadała się, leczyła.
Zaczął uśmiechać
się, zdjął żaluzje z witryn sklepu w rynku, zatrudnił, ekspedientów,
zorganizował kiermasz
i akcję dobroczynną. Maria Elwira pozostawała na obserwacji w klinice. Wyniki
badań
nie były pomyślne. Gwałt pozostawił wyrwę w psychice młodej kobiety. Nie czuła
potrzeb
erotycznych, nie była zdolna do uczuć macierzyńskich.
Tolerowała mężczyzn, ale gdy pojawiało się w ich zachowaniu coś związanego z
seksem,
przerażało ją to. Bała się dotyku ich rąk, widoku ciała. Doktor na jej prośbę
powiedział o tym
Wiktorowi. Ona już przedtem wiedziała, że została okaleczona na zawsze.
Wiktor przychodził jeszcze, potem widywano go z córką właściciela jachtowej
przystani...
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Magnus rósł, senior Tellier robił karierę w
partii chrześcijańskej,
matka usunęła się w cień swojej niszy na pięterku...
Ona ubierała się na czarno i nosiła tylko białe kołnierzyki, dziecko chodziło w
szatkach,
które szyły siostry zakonne. Dowiedziała się, że ojciec postanowił, iż Magnus
zostanie księdzem.
Bunt w niej przygasł. Wiodła życie drzewa. Słyszała, że matki cieszyły się
pierwszym
zębem dziecka, wyraźnie wypowiedzianym słowem, uśmiechem oczu... Myśląc kiedyś o
przyszłej rodzinie i dziecku pewna była, że będzie taką właśnie matką, ale jej
dziecko zamiast
uśmiechu kurczyło długie wąskie usta i marszczyło rozszerzony na dole nos...
Ale było to także dziecko z jej ciała. Czuła jakieś okruchy miłości, tkliwości,
macierzyńskiego
szczęścia, ale czuła też żądzę zgniecenia gołymi rękami tej maseczki.
Gdy Magnus zaciskał piąstki i krzyczał, miała sucho w ustach i szum w
skroniach... To był
Hyde!...
Godzinami siedziała w fotelu, patrzyła na obraz Matki Boskiej z dzieciątkiem na
ręku.
Twarz świętej była uduchowiona, wokół jej głowy promieniała aureola. Nad główką
dziecka
tez byt święty blask. Ono poczęto było w sposób boski, jego matka pozostała
dziewicą.
Wszystko było niepokalane, czyste... A ona? A Magnus? Widocznie, aby urodził się
Bóg,
poczęcie winno być boskie.
A jakie musi być poczęcie szatana?
Któregoś wieczora jak w transie podeszła blisko i przebiła płótno nożem. Potem
ukryła obraz
za kufrem w piwnicy. Na ścianie pozostała jasna plama. Kazała zrobić portret
Magnusa ze
zmienionymi ustami i zmienionym nosem, powiesiła ten portret na miejscu obrazu
Niepokalanej.
Mijały tygodnie, miesiące. W domu było cicho i spokojnie. Matka żyła w izolacji
na piętrze,
ona z dzieckiem jak sosna i małe drzewko obok siebie. Czasami w tej ciszy czuła
coś z
nadchodzącej apokalipsy. Dni były jak spadające krople z rynny, kapały,
kapały...
Na stryszku pod dachem jaskółki miały gniazdo. Magnus wybrał młode ptaki, ułożył
na
desce i rozdeptał. Gdy przyleciała jaskółka matka, złapał ją, oskubał z piór i
źdźbłem słomy
ranił skaczącego po trupach piskląt upiorka. Śmiał się przy tym, bełkotał jak
Hyde... Zemdlała.
Łoskot na schodach przywołał ojca. Znów znalazła się w szpitalu. Spadła z
kondygnacji.
Przebudzenie przyniosło refleksje... – Czyżby szatańskie poczęcie rzeczywiście
przyniosło
narodziny diabła?... Zaraz, zaraz, nieszczęsna matko, dzieci w pewnym wieku
miewają sadystyczne
odruchy. Masz kompleks, ty powinnaś się leczyć... A jednak padła mozolnie
stawiana
konstrukcja... Magnus to szakal, szakalowa matko. Ulga przyszła jednak szybko.
Nowe odkrycie
bolało jakoś nie po ludzku, jak boli brzozę, gdy drwal w jej miąższ wbija klin.
Była
przecież drzewem. Wieczorem przyszedł ojciec. Postarzał się, przygarbił. Zrobił
gest, jakby
chciał wziąć ją za rękę. Cofnęła dłoń.
– Co się stało? – zapytała.
– Widziałem, co zrobił Magnus...
– Zwyczajnie dziedziczy – powiedziała jak o śniegu, który topnieje na wiosnę.
Po tym wydarzeniu senior Tellier pojechał do Londynu zasięgnąć opinii wybitnych
specjalistów.
Tym razem nie poszedł jedynie do „instytucji miłosiernych”, nie usłyszał więc,
że
Bóg nie pozwoli skrzywdzić niewinnego dziecka. Profesor akademii przedstawił mu
liczne
przykłady dziedziczenia jako oczywistego prawa natury.
Magnus nadal rozwijał się dobrze. Obserwowała go, czytała mu, uczyła miłości do
tego, co
żyje. Kiedyś zapytał, gdzie jest jego tatuś. Często wracał do tego pytania.
Chciał mieć ojca. Mówiła, że jego tatuś zginął na morzu, kiedy on był mały. Nie
wierzył.
Raz powiedział, że on nie miał tatusia, a ksiądz mówi, że mamusie tych dzieci,
których tatusiów
nikt nie widział, powinny się wstydzić. Zaprzyjaźnił się z Olafem, nieco
starszym synem
znanej aktorki szanowanego profesora greki. Rodzice Olafa byli sąsiadami z
niedalekiej willi.
Była zadowolona z tej przyjaźni. Olaf pochodził z dobrego domu, był dobrze
wychowany.
Spokój znów jednak został zakłócony. Znalazła między rzeczami syna buteleczkę, w
której
konały robaki i owady. Były tam pszczoły, trzmiele, muchy, ćmy. Znalazła też
słoiki, w których
robaki i owady były żywcem poprzekłuwane szpilkami. Lekarze specjaliści
uspokoili ją.
Twierdzili, że odrażające zabawy nie świadczą jeszcze o niczym, że chłopcy w tym
wieku
bawią się w przemoc, i że wynika to z ich męskiej, kształtującej się dopiero
natury.
Spostrzegła także, iż Magnus jest bardziej rozwinięty niż rówieśnicy. Kadłuby
statków,
które wycinał z drewna, rysunki pałaców, samolotów, samochodów miały odpowiednie
proporcje.
Potem zaczął rysować i wycinać pistolety, bomby, granaty. Zadziwiająco był w tym
pojętny. Znów przeraziła się. Znów uspokoili ją psychoanalitycy. Kazali jej
leczyć się z kompleksu,
który uznali za groźny. Leczyła się. Pracowała nad testami, studiowała
odpowiednią
literaturę, brała przepisane środki. Magnus poszedł do szkoły i uczył się
dobrze...
Pewnego dnia zastała go na strychu, gdy przy pomocy specjalnie skonstruowanego
urządzenia
rozdzierał kotkę ogrodnika. Zwierzę miało sześć młodych kociąt. Rozdzierana
matka
miała zaklejony plastrem pyszczek, aby kaźń mogła odbywać się w ciszy.
Znowu obudziła się w szpitalnej separatce. Powoli, z oporami, przypominała sobie
zdarzenia,
które miały miejsce tamtego dnia. Początkowo nie pamiętała nic, prawda spływała
na nią
falami, wypełniała świadomość nie od razu, ale jak przybój, którego poziom
zwiększa się i
zwiększa. Rozdarta kotka jeszcze krwawiła. Pełzał po niej kret. Po szyi Magnusa
biegał piwniczny
robak ze szczypcami na odwłoku. Chwyciła upiora i zaczęła dusić, biła jego głową
o
krokiew, miażdżyła maskę rękami, przewróciła go... Biła, aż u stóp miała
zmasakrowanego
potworka. Ocknęła się, popatrzyła uważniej, to nie był skorpion, to był Magnus.
Leżała w sali z drzwiami bez klamek. Okaleczyła dziecko, czekała ją rozprawa.
Znów pojawiły
się hieny z aparatami fotograficznymi. Znów znalazła się na okładkach magazynów
i
pism.
Magnus miał uszkodzone oko, wstrząs mózgu... Postanowiła umrzeć, ale w domu
obłąkanych
nie miała możliwości targnięcia się na życie.
Sprawa stała się publiczna, prysnął mit o świętej matce.
...Przygniatały ją wspomnienia jak lawa, ciężkie, brunatne, pełne palącego wciąż
jeszcze
ognia. Obcowanie z morzem powoli jednak robiło swoje. Czuła, że ta lawa
kruszeje, rozpada
się, stygnie. Chwilami zapominała o Albakorze. Był kiedyś czas, że była
dziewczyną jak inne,
śmiała się, pragnęła mieć męża, dzieci, dom...
Wicher uderzył w burtę, szarpał siecią, zagrał metalowymi pływakami podzwonne
zachodzącemu
słońcu.
Wiatr tężał, na szelfie często piętrzyły się wysokie fale i zacinał ostry
deszcz. Kuter wędrował
wówczas po górach wodnych, w dół i do góry. Praca w kambuzie była trudna.
Szyper zadowolony mówił, że gdyby nie smacznie gotowana strawa i czystość
wszędzie,
nie wiedziałby, że jest kobieta na statku. Nowy kierunek wichrów zmienił puste
sieci w pełne.
Ludzi od pracy bolały ręce. Szedł tłusty piękny śledź. Zapełniały się beczki w
ładowniach. Z
niechęcią myślała o powrocie do portu. Tu, mimo sztormowej pogody, było inaczej.
Czas przemijał... A piętno? Piętno stawało się jak film o zupełnie kimś innym.
Proces o okaleczenie dziecka rzucał światło na sprawę psychiki zgwałconej i
przymuszonej
do rodzenia kobiety. Był cichy i bez wyroku okazującego. Ojciec stracił
przywileje. Matka
w pokoju na górce zapadła w cichy obłęd. Senior Tellier odwiózł Magnusa do
przyklasztornej
szkoły, gdzieś na drugim końcu wyspy. Wróciła do domu. W nocy przychodziły
sny...
...Czy jej losy nie potoczyłyby się inaczej, gdyby wówczas nie znalazła broni?
Uprawiając ogródek odkryta pod parkanem walizkę. Zabrała z niej pistolet
maszynowy...
W prasie wybuchła sprawa zgwałconej dziewczyny, której zabroniono wyjechać za
granicę,
żeby nie mogła przerwać ciąży. Wydarzenie stało się przyczyną społecznych
niepokojów.
Organizowano wiece. W telewizji wygłosiła przemówienie parlamentarzystka
nawołując, aby
społeczeństwo nie pozwoliło na zamordowanie dziecka poczętego wzywała, aby
dziewczynę
zniewolić w klinice, aż do rozwiązania.
Ona napisała list do tej parlamentarzystki oraz kilku gazet i pierwszy raz
podpisała się Albakora.
„...Tylko mali szaleńcy nie mają idei – pisała. – Ludzie, którzy niosą wielki
obłęd są
nawiedzeni, a ich racja „święte”. Tacy tworzą dla swojej sprawy specjalny
język... Nie ma
płodu, tylko dziecko poczęte... dziecko poczęte, które w stanie embrionalaym
jest już człowiekiem,
a przerywanie ciąży zabijaniem ludzi, bo ludzie są dla ciebie rekwizytami,
zarówno
ci już żyjący i broniący się przed skutkami gwałtów, jak bezdomni, bezrobotni,
chorzy i jeszcze
nie urodzeni. Chodzi o nieograniczoną władzę, aby można było zabronić
transfuzji, transplantacji,
rozwoju nauk medycznych w zależności od będącej u władzy sekty...
Sprawiedliwi i światli – pisała dalej – powiedzieli już na ten temat wszystko,
Dla szaleńców,
połączone komórki męskie i żeńskie są człowiekiem, kobieta zaś czerepem, w
którym
taki płód może rozwijać się wberw jej woli...
...Skazałabyś człowieka, który spalił worek kiełkujących żołędzi, za spalenie
dębowego lasu?
W sowietach przez trzy ćwierci wieku nie było przyjaciół, braci, kolegów, byli
towarzysze.
Nie było ludzi były masy, nie było przeciwników politycznych, byli wrogowie
ludu. Zakłamany
język skompromitowany został przez komunę. Jeżeli pojawia się znowu, stanowi dla
społeczeństwa ostrzeżenie. Póki dogmaty celebrowane są w świątyniach, jest to
modlitwa,
jeżeli zaczynają obowiązywać w parlamencie, biada narodowi, który na to pozwoli.
Pomyśl,
jaki przymus rodzenia może mieć wpływ na najwyższą wartość – miłość matki, I
nich ci Bóg
z ludzkich serc, a nią walczących o świecką władzę ambon, wybaczy”.
Albakora
Usłyszała w radiu, że na ulicach Segers odbędzie się manifestacja, jako sprzeciw
wobec referendum
w sprawie wydania paszportu zgwałconej dziewczynie.
Jak lunatyczka zapakowała znalezioną broń do futerału po skrzypcach. Stanęła na
rogu.
Nie czekała długo. Pochód posuwał się środkiem ulicy. Hasła były wypisane na
płótnach i
kartonach:
MACIERZYŃSTWO JEST BŁOGOSŁAWIEŃSTWEM! POWSTRZYMAĆ
ZWYRODNIAŁĄ MATKĘ! ZBRODNIARCE MÓWIMY NIE!
Starsze panie krzyczały, wygrażały parasolkami. Z tych okrzyków nie wynikało, że
młode
kobiety mają rodzić poczęte przez gwałt dzieci, że mają je karmić, wychowywać i
kochać.
One po prostu miały, nie przeszkadzać, żeby im się te dzieci rodziły... Dzieci
miały się rodzić
tak jak przedmioty rzucane z góry spadają na dół... Kto temu przeszkadzał, był
wrogiem owego
„ludu”, który miała przed sobą...
Przez lata, mimo olbrzymiego wysiłku, nie może przypomnieć sobie co myślała tuż
przed
momentem zero...
Dlaczego nie załamała się nie odwróciła, nie odeszła...
Pistolet maszynowy w jej rękach szarpnął raz i drugi, potem zaczął drżeć,
trzymała go
mocno. Zobaczyła buchający z lufy ogień. Nie słyszała nic. Upadły krzyże,
strzelała już w
pustą ulicę. Manifestanci znikli, ukryli się w bramach i za parkującymi
samochodami.
Na asfalcie leżało kilka krwawiących ciał. Jedna kobieta nie upadła i nie ukryła
się. Stała i
patrzyła na nią, zrobiła krok do przodu, patrzyła jej w oczy. Robiła wrażenie
osoby istotnie
świętej. Ona nie wytrzymała spojrzenia tamtej. Nacisnęła ponownie spust znów
zobaczyła
ogień. Potem stała z dymiącą bronią w rękach. Dookoła panowała cisza, taka że
widziała jej
głębię. Nikt nie podchodził, nikt jej nie aresztował. W tej ciszy, z bocznej
ulicy wyjechał
motocyklista, zatrzymał się. Ubrany był, w czarne, cętkowane metalem skóry. Na
głowie miał
czarny kask. Wciągnął ją na siodło za sobą. Motor ruszył, podskakiwał na
krawężnikach, zjechał
gdzieś ze schodów.
Nie było ważne kto ją porwał i gdzie wiezie. Przychodząc na to miejsce liczyła,
że zginie.
Nie zginęła... Więc zrobiła to, strzelała do tłumu. Dlaczego? Motocykl pędził,
pochylał się na
zakrętach, znowu zjechał z jakichś schodów. Gdzieś dalej przerzucono ją do
samochodu, który
zatrzymał się wreszcie.
W niewielkim pokoju zdjęto jej krepę z oczu. Wskazano łazienkę i łóżko.
Wieczorem jacyś
ludzie poprosili ją na kolację. Nie mogła jeść. Młoda kobieta posłała jej łóżko.
Nie mogła
spać. Senne koszmary zmieniały się. Robak ze szczypcami na odwłoku biegał między
ciałami
kobiet leżących na asfalcie, zmasakrowana twarz Magnusa patrzyła pustym
oczodołem, w
rękach jej szarpał się automatyczny pistolet... Rano przyszła do pokoju
dziewczyna i przyniosła
nowe ubranie. zabierając jej wszystko, co miała dotychczas. Przyniosła też
gazety. Na
czołówkach były zdjęcia i relacje z masakry jakiej dokonała.
Nie miała już powrotu do dawnego życia. Wieczorem poproszono ją przed oblicze
bossów.
...W fotelach siedziało dwóch mężczyzn i kobieta.
– Z kim działałaś? – pudło pierwsze pytanie.
– Sama – odpowiedziała zgodnie z prawdą.
– Jesteś Albakora?
– Tak.
– Skąd miałaś broń? Odpowiedziała skąd.
– Zgadza się powiedziała dziewczyna. – Ten pistolet zginął z walizki pospiesznie
ukrytej
w krzakach.
– Dlaczego to zrobiłaś?
– Za gwałt...
– Tak... znamy twoją historię. My też szykowaliśmy zamach na te staruchy. Chodzi
o terror...
rozgłos... Będziesz nam potrzebna. Znamy twój list do tej z parlamentu. Jesteś
zdeterminowana,
zdolna, ale głupia. Jaki miałaś plan odwrotu?
– Nie zamierzałam uciekać.
– Tu nie będziesz robić takich rzeczy. Inaczej powyrywamy ci palce z rąk.
Pojedziesz na
kurs, zrozumiałaś?
– Zrozumiałam – usłyszała swój głos.
Przez kilka dni leżała w pokoju, patrzyła w sufit. Bosowie znikneli, została
tylko Valkiria,
dziewczyna młodsza od niej, ładna, nic nie wskazywało, że jest terrorystką.
Zapytała tę
dziewczynę dlaczego? Valkiria wzruszyła ramionami.
– Tak się złożyło odpowiedziała. – Przedtem studiowałam muzykę w konserwatorium,
Poczytaj
prasę, często o mnie piszą.
Z przyniesionych gazet dowiedziała się, że poraniła 6 osób. Nikt nie zmarł. W
telewizji
ciągle pokazywano jej fotografie... Albakora... – Elwira Tellier – terrorystka.
Terrorystka z
Segers... Elwira Tellier... poszukiwana listem gończym.
Któregoś dnia przysłano jej charakteryzatorkę. Została mężczyzną w średnim
wieku. Elegantem
z czarną bródką i przystrzyżonymi wąsami. Dostała dyplomatkę z dokumentami i
„transakcjami w toku”. Miała godzinę na nauczenie się wszystkiego, nazywała się
John Waren,
była dealerem firmy produkującej lotnie.
Wyprowadzono ją z kwatery i szybko znalazła się na promie, potem u „rodziny” w
Londynie.
Po dwóch dniach poleciała dalej. Czasami myślała, że to znowu koszmarny sen.
Widziała
przed sobą skamieniałe twarze kobiet i czuła szarpiący się w dłoniach przedmiot.
Widziała
krwawiące na asfalcie ciała... I to spojrzenie kobiety, która do końca patrzyła
jej w oczy. Nie
chciała już zabijać... strzelać, detonować bomb. Jej rachunek został wyrównany.
Nie chciała
niczyjej śmierci, ran, bólu... Przekorny los zrządził inaczej...
W pustynnym jarze, w cieniu kilku palm stały baraki. Dookoła były tory
przeszkód, tarcze,
rusztowania. Od świtu pluły żelazem z jej rąk karabiny, pistolety, granatniki,
automaty ukryte
w gitarze, kulach dla kaleki, lewarku do podnoszenia samochodu. Oko, luneta,
muszka, cel...
Oko, luneta, muszka, cel... Zawsze sylwetka człowieka... Strzelanie, bieg przez
przeszkody,
prowadzenie samochodu po wertepach, szaleńcza jazda motocyklem i znowu plujące
ogniem
maszyny do uśmiercania. Znów była rozdarta, znów narastał w niej bunt. Po co jej
taka szkoła.
Ale tym ludziom nie mogła powiedzieć prawdy... Jeżeli będziesz nieposłuszna
wyrwiemy
ci palce z rąk...Po miesiącu szkolenia obudzono ją w nocy. I przed żwirowy
placyk zajechała
furgonetka. Wyprowadzono z niej dwóch mężczyzn i kobietę.
– To zdrajcy – powiedział Indianin, jeden z dowódców obozu.
– Sprzedali się władzy... –Rozebrano nieszczęsnych do naga, przywiązano do palm.
Indianin
położył kańczug na piasku, pleciony rzemienny bat z ołowianą kulką na końcu.
Potem
ujął bykowiec i uderzył wszystkich troje po kolei pierwszy raz.
Na plecach mężczyzn i kobiety pojawiły się broczące krwią pręgi. Półmrok nocy w
świetle
księżyca rozdarły krzyki, potem jęk. Każdy po kolei musiał ująć bicz i zrobić to
samo. Ona
biła już w zwisające na więzach, krwawe korpusy, które nie krzyczały. Potem
wykopali dół i
wrzucili weń żywych jeszcze ludzi. Po ofiarach zginął ślad na pustyni.
Na rannym apelu Indianin powiedział, że taki los spotka każdego za najmniejszą
próbę
zdrady. Od tej pory chodzili po grobie, który chociaż nie zaznaczony, krył trupy
w środku
żwirowego placu...
I znów strzelanie, bieg przez przeszkody, zawrotna jazda samochodem między
rozstawionymi
beczkami, pot zalewający twarz, piasek w ustach, uszach, włosach... Potem – bieg
przez
pustynię. Bieg do utraty tchu przytomności, rozumu. Gdy zdawało się, że nie
zrobi już kroku,
podrywana serią kul tuż pod stopami biegła przez wydmy, wyrwy, padając dopiero
na wyznaczonej
mecie.
Znów podróż przez pustynię, lot samolotem, mistyfikacje z przebraniem i powrót
do kraju...
Nowa postać, oczekiwanie na pierwsze zadania. Zupełnie nowi – wodzowie, żadnych
kontaktów.
Wreszcie nadszedł następny dzień zero.
Eleonora Zadz prowadziła sklep z tytoniem.
Ostatnio występowała jako świadek oskarżenia w procesie przeciwko zgwałconej
dziew
czynie, ofiara gwałtu, za wyzwolenie się od jego skutków, została skazana.
Otrzymała fotografię karty lekarskiej Eleonory, informację o jej mężu,
dzieciach, życiu
towarzyskim.
Ofiarę porwano, gdy wracała z mityngu. Przywieziono ją na peryferie do z góry
przygotowanej
piwnicy. Była nieprzytomna z przerażenia. Uklękła i zaczęła się modlić.
Przerwali jej
tę modlitwę kopniakiem. Upadła... Ona przygotowując ten spektakl chciała być
bezwzględna
jak szakale. Pozostało w niej jednak coś z człowieka. Wiedziała, że wystarczy
jeżeli wszystko
zorganizuje według wzoru jaki sama przeżyła. Makabryczny szantaż kretem był
jednak dla
niej poza wymiarem ludzkiego czynu. Poprzestała na trzech osiłkach
ucharakteryzowanych
na rzezimieszków, robactwie i stosie brudnych szmat w rogu piwnicy.
Eleonora rozpoznała ją – Albakora... – wyszeptała przerażona. Ona Stała nad
ofiarą z batem
w ręce.
Eleonora zasłaniała rozpaczliwie piersi.
– Nie! Nie!.., Błagam! – charczała.
– Nie chcesz stanu błogosławionego? – Albakora drwiła strzelając batem. Eleonora
straciła
przytomność. Jeden z osiłków wylał na nią kubeł wody. Ocknęła się, znów
próbowała uklęknąć,
znów została zwalona kopniakiem. Zaczęła się orgia uwłaczająca godności nie
tylko
ludzkiej.
Gdy trzech zbirów zrobiło swoje, ona wylała na półprzytomną następny kubeł wody.
Tamta odzyskała przytomność.
– Słuchaj – warknęła Albakora to są psychopaci, półkretyni i mordercy. Będziesz
miała takie
dziecko...
Eleonora zerwała się ostatkiem sił jak kiedyś ona.
– Nie!... Nie! – bełkotała niczym nawiedzona.
Jeden z gwałcicieli podszedł do niej z obleśnym uśmiechem, jakby chciał ją
pocałować.
– Musisz pokochać to dziecko – powiedziała nakazującym tonem Albakora. – Ono
będzie
z woli Boga. Już je kochasz, prawda? Czujesz tę miłość? – dręczyła Eleonorę.
Tamta jakby ocknęła się z otępienia. Spojrzała na Marię Elwirę półprzytomnie.
Maria przypomniała sobie, że w czasie swej kaźni po wysiłku walki z oprawcami i
godzinach
gwałtu, poza bólem fizycznym i rozpaczą, wielkim cierpieniem było pragnienie.
Dusiła
się z tego pragnienia Eleonora miała suche krwawiące usta. Maria Elwira podeszła
do koszyka,
wyjęła puszkę pepsi, zerwała kapselek i podała napój nieszczęsnej. Tamta
chwyciła puszkę
piła łapczywie. Była całkiem obnażona i nie zasłaniała się. Wypiła płyn i
dyszała jak zwierzę.
– Chcesz jeszcze? – zapytała Albakora. Tamta skinęła głową. Wypiła drugą puszkę.
Marii
Elwirze przyszło do głowy, że stwórca zrobił błąd. Nie powinno być możliwe takie
upodlenie
człowieka przez innych ludzi.
W mrocznym pomieszczeniu zapanowała ponura cisza. Po piersiach Eleonory chodził
duży
czarny robak, inne dwa biegały jej po udach. – Nieszczęsna nie reagowała.
Patrzyła na
Marię Elwirę. Maria wytrzymała to spojrzenie. Eleonora odwróciła wzrok.
– Ciebie też tak zgwałcili? – zapytała niespodziewanie głosem niemal normalnym.
Maria
wzdrygnęła się.
– Nie poznałaś prawdziwych szakali... ja byłam zmasakrowana...– odpowiedziała
też jakoś
dziwnie.
– Mścisz się?
– Nie. Walczę. Nakaz rodzenia po gwałcie to zbrodnia. Uwierz doświadczonej,
skazana jesteś
na koszmar, dziecko na pogardę. Czarny robak z szyi Eleonory wszedł, jej na
twarz, ocknęła
się, zrzuciła go. Przymknęła oczy, osunęła się na odrażające posłanie. Któryś z
gwałcicieli
chwycił kubeł wody. Maria Elwira powstrzymała go.
Z pierwszej budki zadzwoniła na pogotowie i policję... Przestawiła się,
zapowiedziała, że
to był gwałt pierwszy w zaplanowanej serii, podała adres piwnicy, gdzie
pozostawili Eleonorę.
Zadzwoniła do kilku redakcji, powiedziała to samo. Rzuciła słuchawkę, wróciła do
lokalu
konspiracyjnego.
Następnego dnia zaczęła się wrzawa. Gazety krzyczały: Bestialskie gwałty nowym
aktem
terroru!. Albakora wyszła z ukrycia! Ofiarą zbrodni znana działaczka
katolicka...
Hieny dziennikarskie grzebały teraz w tragedii Eleonory. Za Albakorą znów
rozesłano listy
gończe. Policjanci mieli jej fotografie w samochodach, pokazywano ją w
dziennikach telewizyjnych...
Krwawa Albakora!... Boss terroru – Albakora!... Albakora gwałcicielka!...
Tymczasem było inaczej. Ona już nie chciała napadać, strzelać, organizować
przemocy. To
się w niej wypaliło. Zapragnęła: spokoju. Chciała w pierwszej akcji zginąć,
myślała o truciźnie.
Coś jednak trzymało ją na tym świecie. Nie przypuszczała wówczas, ile było
jeszcze
przed nią buntu, walki i cierpienia.
Zamieszkała z nią Dalida, dziewczyna, z którą dzieliła kwaterę w Libanie. Było
to ich
pierwsze spotkanie od tamtego czasu. Piły whisky, paliły marihuanę. Dalida
zapytała, co stało
się z jej gwałcicielami. – Nie wiedziała.
Kiedyś, gdy oczekiwała na urodzenie Magnusa, budziła się w nocy i wydłubywała
oczy
szakalom. Wówczas przynosiło jej to ulgę. Wymyślała tysiące okrucieństw, które
zadawała
gwałcicielom.
Od czasu jednak, gdy porzuciła dziecko, zgniotła w sobie takie uczucia. Jej Bóg
wysłuchał
ją, stała się drzewem
– To nie byli bojownicy, to byli bandyci – powiedziała wtedy Dalida. – W
organizacji za
taką samowolę czekałoby ich to, co tych na pustynnym poligonie, pamiętasz?...
Hyde był
uciekinierem z sowieckiego statku. Dostał azyl we Francji, potem działał w
brygadach Organisation
de I Arme Secete. Strzelał do chorych w szpitalach, wysadzał autokary z dziećmi.
OAS nie przebierała w środkach.
Hyde początkowo był poszukiwany pod przezwiskiem Czarny Iwan. Gdy Francuzom
udało się rozpędzić OAS, przyjechał tu. Początkowo udawał bojownika walczącego
po jednej
stronie. Wkrótce jednak zaczął wynajmować się także przeciwnikom... – Tyle
dowiedziała się
o ojcu Magnusa od Dalidy.
... Czarno – biały film urwał się znowu. Rybacy byli głodni.
Graham Barents przyniósł kubeł świeżego dorsza. Pomyślała, że usmaży go w oleju
i poda
z czipsami.
Ryba... Tu wszystkim była ryba. Jedynie ludzie spięci linami i zmierzający na
szczyt zapatrzeni
są w swój cel tak, jak rybacy w rybę. Przerywający motor, przeciwny wiatr,
porwana
sieć, nadchodzący sztorm, wszystko to nie godzi w ludzi, godzi w ilość złowionej
ryby.
Przy krótkich posiłkach nie mówiono o szansach partii w wyborach, o kobietach,
porwanym
dyplomacie, rozbitym odrzutowcu. Mówiono o tym, że śledź idzie mały i przypływ
jest
zbyt wielki... A jeżeli mówiono o słońcu, powietrzu, też sensem tego była ryba.
Graham Barents
i pozostali mężczyźni nie tylko mówili o rybie, ale też wyłącznie o niej
myśleli. Ryba,
zaciągi, beczki, tony złowionej ryby, to był jedyny świat.
I właśnie rybą zaczęła wypierać z myśli Marii – Elwiry wspomnienia zacierać
piętno. Dopiero
ryba przytłoczyła dni, miesiące, lata spędzone w „Armii”. Tu zacierały się
twarze Dalidy,
Valkirii, Terrego, Presili, zdarzenia w akcji na bank i w porwanym samolocie, a
dni w
„Armii”, na akcjach i w lokalu konspiracyjnym wydały się podobne, jak ziarnka
pustynnego
piasku w Libanie. Spędzała tam wówczas samotne godziny przed telewizorem,
przerzucała
stosy gazet lub patrzyła na płaską ścianę tuż przed sobą. Sięgała i po słomkę i
stawało się jakby
lepiej. Siadając daleko od okna patrzyła na ulicę. Tam był wrogi świat. Ona była
w inkubatorze,
opuszczenie tej klatki groziło śmiercią. Do Albakory można było strzelać bez
ostrzeżenia.
Świat za oknem był duży, inkubator mały... Dziwne, ale ciągle wracała do niej
sprawa
Eleonory. Sprawa ta przerosła strzały w Segers... Było dla niej niezwykle ważne,
co tamta
zrobi. Urodzi i wychowa dziecko, czy też nie. Pragnęła zwycięstwa Eleonory.
Żywiła nadzieję,
że wiara tamtej jest słuszna, a ona Maria Elwira znajdzie jeszcze siłę, aby
trafić na
Magnusa i też jakoś zwyciężyć.
Zbrodnia, którą kierowała, nie mogła równać się z tą, którą przeżyła sama.
Eleonora nie
była katowana, nie bezczeszczono jej wszelkimi innymi sposobami, zaniechano
potworności
z kretem... Potem ona, Maria Elwira pragnęła, aby Eleonora okazała się istotnie
matką heroiczną.
Byłoby to zwycięstwem czegoś bardziej wielkiego niż tylko godność ludzka.
Zaczęła
pisać do Eleonory list. Wyjawiła, że gwałciciele nie byli zwyrodnialcami ani
debilami, bo
istotnie byli to młodzi, wykształceni ludzie, tylko tacy, których zawiłe ścieżki
zaprowadziły
na drogę terroru. Podarła ten list, bo wysłanie go byłoby niesubordynacją, za
którą groziła
śmierć. Pragnęła; aby zwyciężyły racje wyższe, pragnęła, żeby te racje nie były
pustymi hasłami.
Nie wiedziała co zrobi tamta... Czekała.
... Hyde, gwałt, kret, ojciec w pierwszej ławce przed kościelnym ołtarze,
Magnus... to był
pożółkły stary film. Nie była już przecież nawet drzewem. Była szakalem, cóż ją
więc mogły
obchodzić losy wilkołaków?
Zatarł się, zmalał, oddalił obraz dni, miesięcy, lat spędzonych w „Armii”; tylko
gwałt Eleonory
i jeszcze kilka zaledwie epizodów pozostawały ciągle jak żywe. Presila, co się
stało z
Presilą? Właśnie Presila pozostała dziwnie jej bliska...
...Różaniec Albakory... Twarz porwanego dyplomaty, gdy zakomunikowano mu, że
władze
odmówiły okupu... I to spotkanie w porwanym samolocie... Monotonny, metaliczny
brzęk
silników i cichy szum powietrza. Zastygłe w niemym oczekiwaniu twarze ludzi.
Widok strachu
jakby zmaterializowanego w oczach i kącikach ust mężczyzn, kobiet, dzieci. I on,
o którym
często myślała. Spostrzegła go, gdy wodziła lufą pistoletu po rzędach
zamienionych w
woskowe figury pasażerów.
On teraz siedział z żoną i kilkuletnią córką. Byli bladzi podobnie jak inni.
Patrzył w bok,
udawał, że jej nie poznaje. Pomyślała, że powinna uczynić podobnie. Instrukcja
mówiła wyraźnie...
Wszyscy pasażerowie są jednakowymi zakładnikami. A jednak coś chwyciło ją za
gardło. Zapragnęła, aby on jak najszybciej opuścił ten samolot, aby mu się nie
przydarzyło
nic złego, aby rzeczywiście jej nie poznał. Jego żona, córka właściciela
przystani w Beldown,
także ją poznała. Patrzyła w bok. Bała się rozpoznania przez krwawą Albakorę,
podobnie jak
Wiktor.
Tymczasem sprawy komplikowały się. Teheran nie był pewnym portem. Istniała
możliwość,
że lotnisko nie przyjmie maszyny. Tak też się stało.
Boss dał jej znak, żeby przemówiła. Stała z granatem zaczepionym do ramienia i
półki nad
fotelami, automatem w rękach, ładownicami za pasem. Taką widywano ją na
okładkach pism
i ekranie telewizorów, w listach i audycjach gończych... Albakora...
– Walczymy o słuszną sprawę – powiedziała. Gotowi jesteśmy na śmierć. Krótko
przedstawiła
żądania.
W monotonnym brzęku silników i cichym szumie powietrza jej spokojne, jakby
metaliczne
słowa zrobiły wrażenie. Coś nieuchwytnie zniewalającego było w akcjach Albakory.
Bossowie
zauważyli to już, gdy stała z dymiącym automatem nad ofiarami masakry w Segers.
W
samolocie nagle zapłakało dziecko i rozległ się histeryczny krzyk kobiety.
Zaterkotał pistolet
maszynowy, zapadła cisza. Była pewna wówczas, że to koniec. Zamknęła na ułamek
sekundy
oczy, gdy je otworzyła, woskowe figury w fotelach znów siedziały bez ruchu.
Porządek akcji
został przywrócony.
– Stewardesy mogą podawać posiłek – powiedziała do mikrofonu, zrównoważonym
tonem.
Można korzystać z toalet. W razie zagrożenia szarpiemy łańcuszki – wskazała na
granat
u ramienia – zginiemy ułamek sekundy przed wami.
Na lotnisku w Casablance rozerwała opaskę banknotów, sięgnęła gdzieś do dna,
wyjęła inny
plik, potem jeszcze inny. Pieniądze były używane, miały różne numery z różnych
serii.
Pobieżnie przeliczyła paczki. Zgadzało się wszystko. W tej chwili od maszyny
odjechała cysterna.
Pokwitowała pieniądze na bankowym druku.
– Jest pan wolny – powiedziała do kasjera. – Kobiety i dzieci do wyjścia –
zwróciła się do
pasażerów. Podniósł się krzyk, powstały zatory w rzędach, tumult.
– Stać! Na miejsca! – podniosła lufę. Trzasnął zamek. Zapanowała cisza. Kobiety
i dzieci
usiadły. Skierowała lufę na żonę Wiktora Adamsa.
– Ta kobieta z dzieckiem do wyjścia, ty też – wskazała Wiktora. Tamci poderwali
się z
miejsc, nie patrzyli na nią. Gdy znikli w otwartym włazie ponownie zezwoliła na
opuszczenie
maszyny kobietom i dzieciom. Jakaś dziewczyna nie chciała wyjść bez chłopca,
ktoś z kimś
rozpaczliwie się żegnał...
Jako zakładników na dalszą drogę miała zostawić niewielką grupę mężczyzn, aż do
momentu
upewnienia się, że nie są ścigani po opuszczeniu samolotu.
Dziś Maria Elwira wspomina tę akcję z gorzkim uśmiechem. Wówczas wszystko
skończyło
się nadzwyczaj dobrze. Karkołomne wprost, nierealne przedsięwzięcie powiodło się
w
pełni, nie ponieśli najmniejszych strat... Nie wiedziała wówczas dlaczego...
...A Prosiła? Czy los Presili był podobny do jej losu? Gwałt tamtej polegał na
oszustwie. Ją
Marię Elwirę zgwałcono brutalnie. Jedni i drudzy jej oprawcy nie usiłowali
zachować jakichkolwiek
pozorów.
– Ty się nie liczysz, liczy się jedynie nasza żądza i „przekonania”. –
Powiedziano to jej innymi
słowami, ale przecież wprost.
Presilę potraktowano inaczej, jakby mimo wszystko z większą godnością. Zresztą
Presili
nie zgwałcono. Ją oszukano. Dziewczyna była gadatliwa, czytała kiepskie romanse,
potem
usiłowała je opowiadać, coś w nich zmieniać, przerabiać. Jej gadaniny pełno było
w lokalu,
gdy były tam tylko kobiety. Mężczyzn unikała, nienawidziła ich bardziej niż ona
– Maria Elwira.
Historię swoją opowiadała Marii przed ową pamiętną akcją na samolot. Porwanie to
było ryzykowne. Zdawały sobie sprawę, że idą raczej na śmierć niż po sukces.
Presila była
dzieckiem gwałtu i kazirodztwa. Urodziła ją 14–letnia dziewczyna, zgwałcona
przez bogatego,
obleśnego brata ojca. Matka zgwałconej zabrała córce dziecko i stworzyła pozory,
że ono
jest jej. Miała wówczas córkę. Potem urodził się jeszcze syn. Było ich razem
troje chłopak i
dwie dziewczyny.
Inne życie było tych dwojga a inne Presili. Dziewczyna była służącą,
popychadłem. Długo
nie wiedziała dlaczego, potem dobrzy ludzie powiedzieli jej wszystko. Widywała
też Margeritę...
Autentyczną swoją matkę... Znała jej spojrzenie pełne strachu i niechęci.
Unikała Margerity
tak, jak Margerita unikała jej.
Piter i Abigaja, „brat” i „siostra” Presili kończyli college, chodzili na bale,
mieli towarzystwo.
Presila była kopciuszkiem. „Matka” i „ojciec” przestali ukrywać, że traktują ją
jak dopust
Boży, bękarta i ofiarę zwyrodniałego poczęcia.
Nikt lepiej nie mógł zrozumieć Presili niż Maria Elwira. Sprawa tamtej wydawała
się dramatem
jej i Magnusa jednocześnie.
Nagle zmienił się los Presili. Zawieziono ją do kliniki, zrobiono szczegółowe
badania. Dostała
nowe sukienki, buciki... Miała wówczas 20 lat. Bardzo zależało jej na pięknych
strojach,
bo Filip był z dobrego domu i bogaty. Jeździł na wielkim motocyklu, z wysuniętym
daleko
przednim kołem, należał do klubu. Gdzie było jej popychadłu w domu Londyleyów,
do Filipa
Thalbott. Ale Filip kłaniał się z daleka Presili i proponował randki. Presila
pojechała z nim na
piknik, potem na dwudniowy weekend. Nie opierała się w ogóle. Pierwszy raz w
życiu doznała
szczęścia. Filip też był szczęśliwy. Wynajął pokój w starej willi na poddaszu i
spotykali
się tam codziennie. Dziwili się „matce” i „ojcu”, którzy przymykali oko, gdy ona
nie wracała
na noce.
Tymczasem Abigaja ciężko zachorowała. Lekarze nie wiedzieli co było powodem
zwyrodnienia
jej obydwu nerek. Dziewczyna marniała w oczach, była na ścisłej diecie, potem
zaczęła jeździć do Beldown na dializy, groziła jej śmierć.
Tymczasem Filip zdecydował się na małżeństwo z Presilą. Początkowo dziewczyna
nie
dowierzała szczęściu, ale Filip z całą powagą poprosił o jej rękę rodziców.
Wyznaczono datę
ślubu. Filip stał się oficjalnym narzeczonym Presili. Wszystkie szczęścia tego
świata spadły
na nią w jednej chwili. Filip był wspaniały, matka i ojciec też zgadywali myśli,
nie lubianej
dotychczas córki. Tylko rodzice Filipa pozostali jacyś dalecy i niedostępni. A
Abigaja? Presila
nienawidziła Abigai. Nie była to wzajemna nienawiść nieuzasadniona. W domu
wiadomo
było przez wiele lat, że rację zawsze musi mieć Abigaja. Ale dziewczyny bywały
przecież
także poza domem rzadko co prawda, ale zdarzało się, że też razem, Presilą
chociaż nie tak
ładna jak Abigaja, nie była wówczas kopciuszkiem i sympatie częściej kierowały
się w jej
stronę, niż pewnej siebie i władczej wobec młodszej dziewczyny Abi. Najstarszy
syn Colesów
Tom okazywał jej wyraźne względy, a jego rodzice częściej rozmawiali i żartowali
z nią
niż wyniosłą i zarozumiałą, zawsze wystrojoną „siostrą”. Presila wówczas, dzięki
Colesom,
jakby pozbyła się kompleksów... Było tak do czasu, gdy pani Isadorze Coles
zginęła broszka
z szafirami. Zabawa została zepsuta. Państwo Coles nie zawiadomili policji, nie
zarządzili
przeszukiwania gości... Po prostu wszyscy rozeszli się do domów ze spuszczonymi
głowami.
Kto pozbawił młodzież z okolicy wspanialej rodziny, która organizowała pikniki,
weekendy,
zabawy, kto rozbił świetnie zapowiadające się towarzystwo? To pytanie niedługo
pozostało
bez odpowiedzi. Po cichu, pocztą pantoflową, dziewczyna od dziewczyny, chłopak
od chłopaka
dowiedzieli się, że broszka wróciła do właścicielki... Że faktycznie miała
miejsce kradzież,
że była złodziejka i była też uczciwa, szlachetna dziewczyna. Abi na drugi dzień
odniosła
klejnot pani Coles. Błagała o dyskrecję. Powiedziała, że precjozo znalazła w
torebce
Prosili. Presila faktycznie przy wszystkich kiedyś zachwycała się tym klejnotem.
Pani Colea dotrzymała słowa, nikt nie usłyszał od niej imienia złodziejki... Ale
od Presili
odsunęli się wszyscy... Zła opinia przebija podobno przysięgi o milczeniu,
przebija mury tajemnic,
nie łamiąc ich i nie niszcząc. Presila dowiedziała się o swym czynie ostatnia.
Poszła
do Toma, poszła do pani Isodory Coles, przysięgała, że to oszczerstwo.
Wysłuchali ją oboje,
pokiwali głowami. Czy uwierzyli? Nie wiadomo. W otwartym dla młodzieży domu
zabrakło
jednak już miejsca dla Presili. Potem przestała też tam bywać Abigaja. Rodzice
postarali się
jednak szybko, by starsza dziewczyna znalazła nowe towarzystwo...
Gdy Abi dostała piękną suknię i wybierała się na bal. Presila wylała jej na
głowę i tę suknię
zawartość nocnika. Nie powiedziała przy tym jednego słowa. Potem, kiedy
straszono ją
domem poprawczym zabrała wszystkie suknie i pantofle, oprócz tych, w których
sprzątała,
powiedziała, że Abi wie za co ją to spotkało.
Jeżeli można mówić o głębokiej nienawiści w rodzinie, to właśnie taką
nienawiścią darzyły
się Presila i Abi... Nienawiść Abi poparta wpływem rodziców, objawiała się
codziennie
w upokorzeniach jakich doznawała Presila. Nienawiść Presila była cicha i
bezowocna. Jedynie
chyba coraz głębsza.
I oto kapryśny los odmienił wiele. Ukochana i hołubiona przez rodziców Abi wraz
z utratą
zdrowia straciła wszystko. Była unieruchomiona, cierpiała, czekała na śmierć.
Odrzucona i
poniewierana Presila tymczasem kwitła. Była zdrowa, kochała i była kochana,
„rodzice” dostrzegli
w niej dobrą córkę i obsypywali ją i wszystkimi łaskami.
Filip był szlachetnym człowiekiem, bardzo przejął się losem Abi. Pod jego
wpływem jej
nienawiść do przyrodniej siostry straciła ostrze. Podczas odwiedzin w szpitalu
widziała z dnia
na dzień coraz większe cierpienia tamtej – było jej wręcz żal do niedawna
znienawidzonej
dziewczyny... No i okazało się, że doskonałym dawcą nerki dla Abi może być
Presila. Jej
grupa krwi i wszystkie inne cechy były wyjątkowo korzystne dla przeszczepu.
„Rodzice” nie
śmieli nawet prosić krzywdzoną do niedawna córkę – nie córkę o taki dar i
poświęcenie. Filip
kupił jej pierścionek z brylantem i okazał się człowiekiem wielkiego serca.
Przysiągł, że poczeka
ze ślubem, że będzie kochał ją do śmierci. Uznał, że powinna ratować siostrę,
gdyż
życie tamtej los złożył w jej ręce. Nikt inny nigdy nie namówiłby Presili do
takiego poświęcenia
dla znienawidzonej Abi. Czegóż jednak nie dokona miłość. Tym bardziej, że Filip
w tej
sprawie był nieustępliwy.
Dziwne, ale Presila jakby wyczuwając coś złego, długo pomijała początkowo
dyskretne, a
potem coraz bardziej natarczywe nagabywania Filipa. Po jakimś czasie do sprawy
włączyli
się „rodzice”, znajomi i ksiądz przyjaciel bardzo religijnego domu Colesów.
Mówiono o poświęceniu
i miłosierdziu, potem zaczęto mówić o świętym obowiązku ochrony życia, nie tylko
poczętego, ale także zagrożonego. Wyprawiono Presili i Filipowi uroczyste
zaręczyny,
przedtem oboje młodzi udali się do spowiedzi świętej i przyjęli sakramenty.
Presila promieniała
szczęściem. Ksiądz zaprosił dziewczynę na długą rozmowę. Mówił o grzechu zbrodni
na życiu poczętym, potem przeszedł do sprawy ratowania życia bliźniego w
ogóle... Później
Presilę zaprosił doktor, także dobry znajomy pani Coles. Zapewnił, że zabieg
będzie wykonany
w znakomitym szpitalu, że faktycznie niesie on minimalne ryzyko i
niebezpieczeństwo, że
żyć z jedną nerką można równie dobrze jak z dwoma... Rozmowa dotyczyła jednak
przede
wszystkim wartości moralnych czynu do jakiego namawiano dziewczynę. Sprawa
wywodziła
się od świętości życia poczętego, bo jaka jest różnica między zabiciem embrionu
a pozwoleniem
na śmierć przez zaniechanie pomocy człowiekowi już żyjącemu? Czy płód w
embrionalnym
stadium rozwoju bardziej czuje, bardziej ma świadomość zagrożenia i bardziej
cierpi
od dorosłej dziewczyny? – stawiał zdezorientowanej Presili logiczne pytania
doktor.
– Nie masz chyba wątpliwości, że zachowanie życia poczętego jest nakazem świętym
–
pytał światły przyjaciel domu Colesów, wychowaną w tym przekonaniu Presilę,
która istotnie
nie miała co do tego wątpliwości. Doktor zniżył glos. Znasz przecież córko
historię swego
poczęcia. Bóg zrządził, że możesz z własnej woli odpłacić dobrem za dobro...
życiem za życie...
Presili nie w głowie była ta filozofia. Kochała Filipa, przestała już
nienawidzieć Abigaję
myśląc o rychłym ślubie i szczęśliwym życiu z ukochanym. To pochłaniało ją całą.
Dziwiła się, więc swoim oporom, przed spełnieniem woli teraz już całego
otoczenia. Była
osaczona, a jednak ciągła odkładała wyrażenie zgody na dokonanie przeszczepu. W
końcu
Filip postawił warunek. Albo ona odda nerkę Abigai, albo on z nią zrywa.
Przeraziło to Presilę,
obudziło jej niepokój, ale wyboru nie miała. Operacja istotnie udała się. W
szpitalu była
obsypywana kwiatami i drogimi prezentami. Promienieli radością „matka” i
„ojciec”, promieniał
Filip i pełne szczęście odzyskała Abigaja. Filip zaczął przyjeżdżać do szpitala
pięknym
sportowym samochodem, którego pochodzenie wydało się Presili niejasne. Szczęście
trwało do momentu, gdy dziewczyna opuściła szpital. Życie jej zmieniło się,
musiała przynajmniej
przez pewien czas uważać na zdrowie, przejść na dietę, zaniechać wielu
przyjemności.
Tymczasem Filip rozkręcał jakiś interes. Wyjeżdżał z wyspy na cale dnie, potem
tygodnie.
Zmienił się, przestał mówić o ślubie. „Rodzice” uśmiechali się do niej jakoś
sztucznie...
Abigaja wyjechała na rekonwalescencję do Szwajcarii... Życie Presili straciło
swój blask,
stawało się z dnia na dzień bardziej podobne do tamtego sprzed roku, z tym, że
bez jednej
nerki. Mimo niepokoju, który narastał, grom uderzył z jasnego nieba. Filip
postanowił wyjaśnić
sprawę bez wybiegów. Poradzono mu podobno, że inaczej nie odczepi się od
Presili. Stał
się bezwzględny także dlatego, że Colesowie urwali mu pół „honorarium”.
Powiedział więc
Presili wprost, że niebawem ożeni się, ale z inną dziewczyną. Jego po prostu jej
„rodzice”
wynajęli, aby przekonał ją do tego, co i tak powinna zrobić. Ratowanie życia
rozwiniętego nie
jest mniejszym obowiązkiem chrześcijanki jak ochrona życia poczętego – pouczał
Presilę
Filip podobnie jak ksiądz i lekarz. Gdy tamta opowiadała to Marii Elwirze, Maria
czuła jej
ból, bezsilność i bunt tak jak kiedyś swój.
– Nic ci nie jestem winny i nie mam żadnych wyrzutów niemal krzyczał Filip do
oniemiałej
Presili... Obudziłem jedynie twoje sumienie. Najlepiej nie przyznawaj się do
tego, że nerkę
oddałaś z wyrachowania, a nie miłosierdzia. Jak tylko dostaniesz od Colesów
trochę szmalu,
uciekaj stąd, bo oni cię nie kochają, to ci mówię szczerze... – powiedział Filip
i wsiadł do
sportowego samochodu, który dostał od Colesów w rozliczeniu za swoje
pośrednictwo. Pozostała
w altanie sama. Ruszyła ścieżką, stanęła nad przepaścią. W dole huczało morze.
Pomyślała,
że skoczy do tego morza i skończy się wszystko.
Presila przed akcją na samolot powiedziała Marii Elwirze, iż ona wtedy jednak
skoczyła w
tę przepaść. Skoczyła, bo cierpliwy bękart przestał istnieć... Ale nastąpiła
reinkarnacja, odrodziła
się inna Presila. To wszystko stało się w jednej chwili nad urwiskiem, w głębi
którego
huczało morze. Nowo narodzona nie kochała już Filipa, nie żywiła starej
nienawiści do Abigai,
nie znajdywała żadnych uczuć dla Colesów. Umarła i urodziła się ponownie. Ze
starego
życia zabrała jednak obraz społeczeństwa w jakim żyła. Społeczeństwem tym byli
Colesowie,
ksiądz, lekarz, Filip... Abigaja... Poczuła powołanie, aby zmienić to
społeczeństwo, aby je
uczynić innym. Wróciła do domu, wyjęła z szafy dumę pani Coles, futro z norek
kupione niedawno
za wielką sumę pieniędzy. Zapakowała je, wsiadła do pociągu, pojechała do miasta
na
drugim krańcu wyspy. Rzuciła futro na ladę w lombardzie, wzięła bez targów
śmiesznie niską
sumę jaką jej zaproponowano. Poszła w portowy zaułek, gdzie można było kupić
wszystko,
wybrała rewolwer, dużego kalibru; jeszcze z wielkiej wojny, magazynek pełen
naboi. Wróciła
do Elber, zadzwoniła do Filipa, powiedziała, że faktycznie wyjeżdża do Anglii
już na zawsze.
Chciała oddać mu jego skórzaną kurtkę i prosiła o zwrot kilku drobiazgów.
Przyjechał do
altany swym czerwonym samochodem. Wszedł do środka, zaczął mówić, że od początku
wierzył
w jej rozwagę i inteligencję. Zobaczył broń, i zamilkł. Ona też milczała. Trwało
to długą
chwilę.
– Co się wygłupiasz? – powiedział wreszcie zdławionym głosem – odłóż ten
pistolet,
odłóż proszę...
– Pokaż, gdzie masz nerkę, skurwysynu – powiedziała głucho. – Pokaż bo rozwalę
ci łeb!
– Co ty Presila, co mówisz?
– Czy ksiądz i lekarz wiedzieli o tym oszustwie? – pytała głosem też już całkiem
zmienionym.
Filip jąkał się, zrobił krok do przodu, bełkotał coś bez związku. Patrzyła mu w
oczy, widziała
jak drży i blednie. Był przerażony, cierpiał. Pociągnęła spust, błysnął ogień.
Filip stał
przez chwilę w miejscu, chwycił się za brzuch i osunął na ławkę. Presila wyszła
przed altanę,
otworzyła samochód, zwolniła go z hamulca i popchnęła w dół. Toczył się powoli,
spadł jednym
kołem z traktu, potem drugim i ruszył już szybko przez łąkę ku przepaści. Na
krawędzi
jakby zatrzymał się, ale znów ruszył i znikł za skalnym progiem. Nie było
słychać łoskotu,
gdy się rozbijał o głazy ani plusku wody, gdy tonął.
Wróciła do altany. Filip patrzył w miejsce, gdzie znikł jego samochód, tamował
dłońmi
krew na brzuchu. Podeszła do ukochanego, przyłożyła mu zimny krążek lufy do ust,
które
tyle razy całowała.
– Jeżeli przeżyjesz i będzie ci potrzebna do przeszczepu nerka lub wątroba,
niech lekarz,
ksiądz i Colesowie złapią kogoś na ulicy i nakażą mu oddanie ciała, bo ratowanie
życia jest
zawsze świętością, a ofiara taka prawem... – powiedziała pełna gorzkiego
śmiechu. Odwróciła
się i wyszła z altany.
Tak zrodziła się terrorystka Presila Coles. I chociaż Presilę jedynie oszukano i
zabrano jej
tylko nerkę, a ją Marię dwukrotnie ubezwłasnowolniono, zbeszczeszczono i
obrabowano na
zawsze z doznań kobiety i uczuć macierzyńskich, zniszczono jej życie, do jakiego
miała prawo
i pragnęła sobie stworzyć – nawet dzisiaj czuła, że zwyrodniałe – nieludzkimi
nakazami
społeczeństwo, zarówno od Presili jak też jej, Marii Elwiry zasłużyło na
rewolucję i terror.
Po porwaniu samolotu i uwolnieniu członków „Armii” oraz zainkasowaniu znacznej
sumy
pieniędzy, znalazły się z Presilą w nowej kwaterze. Albakora jeszcze raz znikła
na dłużej w
ukryciu. Charakteryzatorzy mieli zrobić z niej zupełnie inną kobietę.
Misternie przygotowana akcja przy zaangażowaniu olbrzymich środków oraz ludzi w
Europie
i Afryce, miała jakby dwa zakończenia. Była to najbardziej udana operacja w
ostatnich
latach. Bosowie określili ją jako mistrzowską. A czy było tak naprawdę? Od tegoż
czasu posypały
się na nich klęski jak z puszki Pandory. Terry rozpoznany na ulicy w Londynie
zginął
podczas strzelaniny, Jess został osaczony w kwaterze, bronił się, zmarł w
szpitalu od ran.
Czterech z pięciorga bojowników uwolnionych z więzienia w tej akcji wpadło w
zasadzkę,
dwóch zginęło, dwoje wpadło w ręce policji. Zginął także strzelec Y, na wolności
pozostała
tylko ona, Dalida, Presila i strzelec X.
Któregoś dnia zjawił się łącznik. Wywiózł je do niewielkiego klasztoru, dostały
czarne habity,
stały się zakonnicami. W klasztorze nikt nie wiedział, kim były naprawdę.
Spędzała czas
na modlitwach wraz z siostrami i jeszcze raz robiła ponury bilans ostatnich lat
życia. Chodziła
z Presilą na spacery, prowadziły długie rozmowy... Dowiedziały się, że gdzieś
niedaleko w
jarze koło osady Carin, nad suchym kanionem żyje pustelnik, duchowny, który
porzucił purpurę
i dostojeństwa, pozostawił kościelny przepych i kościelne bogactwa, wstąpił do
zakonu
jako mnich chodzący w sandałach na bosych stopach. Wkrótce porzucił także
klasztor, zamieszkał
w szałasie nad brzegiem wody, tuż przy skale na zielonej łące. Pustelnik, jak
mówili
ludzie, był prorokiem. Uprosiła u sióstr samochód i pojechała nad kanion.
Pustelnik przyglądał
jej się chwilę.
– Jesteś w zakonnych szatach, ale w sercu masz bunt powiedział bez wyrzutu.
– Tak. To ja byłam Albakorą – odparła niepomna już na zasady konspiracji.
Opowiedziała jak została zgwałcona i myślała, że urodzi potwora. Jak osaczona w
szpitalu
walczyła, by pozbyć się ludzkiego czucia i urodzić dziecko, tak jak roślina
rodzi odnogę.
Opowiedziała o tym, jak niby wilczyca skoczyła po szczenię w niedźwiedzie łapy i
o tym jak
w szale okaleczyła dziecko, a potem podniosła broń i liczyła padające krzyże.
– Oczekuję od ciebie prawdy, proroku – mówiła żarliwie. – Nie chcę już uciekać.
Pragnę
wiecznego spokoju. Czy jest Bóg? Czy ja jestem szatanem? Pomóż, bo mi ciężko.
Wokół
mnie ludzie, którzy ciągle strzelają.
W szałasie z głazów panowała wielka czystość. Gliniane naczynia, kamienne noże,
zgrzebne płótna. Brakowało tu jednej ściany, stanowiła ją przestrzeń łąki, brzeg
skały i woda
jak kryształ. Mnich nosił zielony płaszcz spięty drewnianymi drzazgami.
– Mario Elwiro – zwrócił się do niej – nie pytaj innego człowieka co jest dobrem
lub złem,
pytaj siebie. Głos, który ci odpowie, jest Bogiem. Pytasz, czy jest Bóg
materialny lub Bóg
Duch. Jeżeli jest, jest on w tobie. Dowody są tylko na istnienie szatana. Spójrz
na wiek, który
dobiega końca. Ogromu zła, jakie stało się w tym stuleciu nie mogła dokonać
jedynie istota
ludzka... Świat stwórcy był zielony, człowiek na nim mógł zabić w jednej chwili
tylko jednego
człowieka. Nie mógł zniszczyć ziemi, powietrza, wody i ognia. Długo więc planeta
pozostawała
zielona, wody i powietrze czyste – mówił pustelnik. – Aż pojawił się tygiel z
metalem,
z którego można było kuć w ogniu i nadawać kształt materialny wymysłom istot
ludzkich.
Pytasz, czy jest Bóg?... Patrz na różnorodność kwiatów na łące, ryb w oceanie,
ptaków
na niebie. Mogło to bogactwo życia powstać jedynie z materii?... Siła, która
stworzyła istotę
żywą jest Bogiem, siła ta czuwa, skoro życie trwa. Ale jeżeli jest wzgórze, musi
być dolina.
Przyszedł wiek zły. Stal, dynamit, lotne aparaty i lotne trucizny, to już nie
topór i naczynie z
brązu. Siła materialna choćby najpotężniejsza, nie mogła jednak, zniszczyć
porządku, który
był czymś więcej niż tylko materią... Wówczas, na fali wielkiego zgiełku, w
wielkim kraju,
pojawiła się istota pozornie ludzka, siejąc jad, który rozprzestrzenił się w
umysłach. Porażeni
nim ludzie ruszyli na dostatnie domy, przewracali góry, zatruwali powietrze.
Wyciągali z
domów tych, którzy mieli zagon ziemi, manufakturę lub zdobytą w szkołach wiedzę
i pędzili
do kopania bezsensownych kanałów, osuszania życiodajnych wód, zawracania
nawadniających
ziemię rzek... Łańcuchy... mogiły, mogiły... mogiły. Zło bez sensu, zbrodnia dla
zbrodni.
Na prochach milionów istnień budowano gmach, którego nie było. Zbrodnia stała
się obyczajem
i prawem, a zniewoleni śpiewali pieśń dziękczynną swojemu katowi, Diabelski plan
był jednak prymitywny. Plujący śmiercią przedmiot nie mógł przysporzyć chleba.
Głód, choroby
i brud wypełzły na dostatnią ziemię. Ubezwłasnowolnieni w łachmanach i głodni
śpiewali
pieśń o promiennych blaskach...
Drugie wcielenie szatana zmaterializowało się w innym kraju. Budowano tam piece
do
palenia ludzi. Wkrótce ruszyły na siebie dwie zbrodnicze bestie. W tej pożodze
nieważne
były terytoria, chodziło o mord, bo czym jest wojna dla wodzów, którzy stworzyli
wielkie
idee?... – pustelnik umilkł, chwilę trwała cisza.
– Zło to wiara nie dopuszczająca innej wiary. Tylko taki szatan może zniszczyć
planetę –
powiedział prorok. – W leżącym na tysiącu wysp kraju rozbłysły rzucone tam
zwiastuny już
realnej apokalipsy. Zaklęta w materii energia sprawiła, że wyparowały miasta. Ta
siła niszczenia
nie była dziełem samego człowieka. Stwórca nie dał nikomu możliwości zniszczenia
wody, ziemi, i ognia... Ludzkości nie była dana możliwość zniszczenia własnego
gatunku jak
nie była dana wiedza, skąd pochodzi życie. To były tajemnice Stwórcy. Nie ma
materialnych
dowodów, że Bóg, który stworzył ciebie i mnie, pozostał na ziemi. Ale szatan
ciągle przegrywa,
istnieje zieleń i matki z własnej woli rodzą dzieci. To jest prawda, o którą
pytasz. Bóg
jest w nas, a jego świątynią świat, w którym żyjemy. Ołtarze zbudowane przez
kapłanów i
idee stworzone przez wodzów, to narzędzia władania i źródła bogactwa – pustelnik
przerwał,
słońce chyliło się ku zachodowi, jego blask pełzał po wodzie. – Nie pytaj starca
o dziecko.
Pytaj siebie, matkę pytaj, bo ją powołał Stwórca, jej dał prawa matczyne. W tym
kanionie
ludzie zbudowali tamę, by zatrzymać strumień. Spiętrzyli wodę. Tama była mocna.
Woda nie
da się jednak okiełznać zaporą w poprzek biegu, przerwała więc kanion.
Ułomnością ludzi jest pycha. Może pochodzi ona od tego Boga na wzór którego
ukształtowany
jest człowiek, Boga, który nigdy nie ma dość pokłonów... Ale to nieprawda, Bóg
uczący pokory nie może pragnąć takiej modlitwy, tworzą więc ją ludzie mieniący
się jego
namiestnikami dla własnych celów doczesnych. Narodziny Istoty mającej ducha to
tajemnica,
bo czym jest poczęcie? Chrystus został poczęty z woli, bez udziału ciała.
Poczęcie wbrew
woli nie jest poczęciem Stwórcy. Aby urodził się kłos pszenicy potrzeba
nasienia, ziemi, wody
i... słońca. Tak nakazał Stwórca. Do poczęcia istoty w pełni ludzkiej nie
wystarczy nasienie
i łono, potrzebne jest słońce, wola i miłość. Przymus narodzin wbrew woli
rodzicielki to
sprzeniewierzenie się Stwórcy, bo dlaczego Bóg stworzył miłość? Rozwijający się
płód na
przekór istocie dającej mu życie, wyzwala reakcję jak owa woda tutaj. Cóż
zniszczyło w tobie
człowieczeństwo? Przez wieki istota ludzka tworzyła obyczaj. Obyczaj
porozumiewania się,
poczęcia w rozkoszy i miłości, wychowania w rodzinie. Pycha starców układających
modlitwy
i prawa – stawia tamy w wyborze symbolu Boga, rozwijania prawd, tłumaczeniu
zjawisk
natury, nakazuje im decydowanie za przyszłą rodzicielkę. Nie mają takiego prawa.
Ciebie
zniewolono. Twój odruch odrzucenia płodu napotkał tamę z zewnątrz, zerwały się
więc w
tobie wszystkie brzegi. – Słuchała, pustelnik mówił dalej. – Sarna i wilczyca
porzucają lub
niszczą miot niezgodny z ich naturą, bo natura nie tylko rodzi, ale też nie
rodzi. Kiedy krzywdzi
się lub zabija dziecko, najlepiej wie matka. Mylisz się nazywając mnie mędrcom,
ja myślę
i czuję, ale jeszcze nie wiem – pustelnik umilkł.
– A czy jasno oświeceni lekarze i księża są świadomi tego, że także nie wiedzą?
zapytała
jakby sama siebie.
– Wiedza nie ma tu znaczenia. Dogmat dla chrześcijan, to zasada wiary
zdefiniowana na
soborze przez ludzi i podana do wierzenia jako nakaz boży – powiedział głucho
pustelnik.
– A jeżeli nowe odkrycia przeczą dogmatowi?
– To grzeszne są odkrycia. Dogmat z góry uznany jest za prawdę ostateczną bez
możliwości
konfrontacji z oczywistymi prawdami praktyki. Dogmat w świątyni to modlitwa,
dogmat
w społeczności, to obłęd.
– Więc, czy sprawiedliwy jest Bóg, który kreuje takie prawo?
– Bóg stworzył ziemię, wodę, powietrze i ogień, zesłał pierwsze istoty żywe i
tylko to co
stworzył, chroni. Resztę kreują obłudni ludzie i gdyby stwórca przestał czuwać
nad swym
dziełem, ludzie zniszczyliby planetę. Nieprawda, za można u Boga Stwórcy
wymodlić deszcz
na jednym poletku, czy cudowne uzdrowienie jednego człowieka... On nie pozwoli
unicestwić
ludzkiego gatunku, zniszczyć ziemi, wody, w tym niezwykła jego wielkość.
I niepotrzebne mu pełzanie na kolanach pokornych, niepokornych. Dla niego
bluźnierstwem
jest, zmienianie w popiół miast polnych ludzi, niszczenie powietrza i wody,
zasłanianie
dymami słońca. Kończy się właśnie wiek bluźnierstw. Dlatego stwórca znów się
objawi...
Ześle antyenergię lub antymaterię, uczyni na powrót planetę zieloną. Znów jeden
człowiek w
jednej chwili będzie mógł zabić tylko jednego człowieka... – mówił dalej
pustelnik.
– Bóg to tajemnica wszystkich tajemnic... Czy słyszałaś o odrodzeniu po śmierci?
– Tak, któżby nie słyszał, proroku.
– Chrześcijaństwo, buddyzm. Islam to zasady, w które trzeba wierzyć, nie pytając
o szczegóły.
Pominąwszy nie potwierdzone przez ziemskie nauki objawienia i cudy – to teorie
bez
dowodu. Jest też coś, na co dowodów wiele... Zdarzają się ludzie, których
narodziny są jedynie
powrotem tam, gdzie już byli... Odnajdują miejsca, które są im znane, mimo że
przybyli
do nich po raz pierwszy... Opisy takich zdarzeń są powszechne. Schroniłem się
tu, aby myśleć
w ciszy. Wiara w reinkarnację nie jest tylko wiarą, jest przede wszystkim
uznaniem faktów.
– A gdzie Bóg wówczas? – zapytała proroka.
Twarz pustelnika rozjaśniła się. – A któż kieruje ciągłym ruchem istot
niematerialnych,
które opuszczają i oblekają się ponownie w ciała z popiołu i wosku? Kto ożywia
ten popiół?
– Bóg?
– Tak, Bóg Stwórca, który wiecznie czuwa i nie może pozwolić na zniszczenie
świata, bo
gdzie odradzałyby się duchy, które z materii czynią człowieka?
– Jaka w tym rola matki, proroku? – pytała jak w transie.
– Wielka. Matka jest miejscem, gdzie z woli Boga następuje połączenia istoty
ziemskiej z
nieziemską. Matka jest więc świętością.
– Więc matka ma prawo decydowania o urodzeniu lub nie urodzeniu dziecka?
– Tylko ona, nikt więcej – odparł prorok i zapadła cisza. W górze szybował ptak.
Na niebie
pokazało się kilka chmur, które jakby podkreślały przedziwny w tej chwili jego
błękit.
Stary pustelnik patrzył na nią wyblakłymi, a jednak pełnymi głębokiego wyrazu
oczami.
– A ty Mario Elwiro?.. Widzę przed tobą długi czas pokuty i jeszcze czyn...
straszny
zbrodnię, niezbrodnię. Twój powrót dopiero na początku drogi. Teraz odejdź i
zabierz spokój,
woda niech ci będzie przejrzysta.
Odeszła. To prawda, że zerwały się w niej wszystkie brzegi, została jedynie
tama. Ale nie
była już wilczycą i nie była także drzewem. Nie ona strzelała do kobiet w
Segers, nie ona była
szakalicą Eleonory nie jej imię było Albakora... Tamto nie miało ludzkiego
wymiaru. To była
spiętrzona woda, która ruszyła przez wyrwę zgodnie z prawem gwałconej natury.
Czyżby
pustelnik dokonał cudu? Ptak, który w bezruchu skrzydeł szybował nad skałami nie
był metalowym
latawcem, niebo straciło szary połysk i było błękitne, na zboczu góry skubała
zieloną
trawę sama...
A to co? Jadący z przeciwka samochód stanął tarasując drogę. Spostrzegła lufy
broni maszynowej
wystające, zza głazów. Gdzieś, jakby zza gór; usłyszała głos wzmocniony
elektroniczną
tubą. – Albakora! Jesteś otoczona!... Nie masz szans, poddaj się!... – A więc
taki będzie
koniec, tu przerwie się ten jej film, nie film, życie nie życie? W jednej
sekundzie migały
przed nią obrazy... Zabawy w szczęśliwym dzieciństwie, dostojna twarz ojca.
Chłopak, z któ-
rym kochała się po raz pierwszy... Szakale, szakale, szakale... Krety, kobiety
na asfalcie w
Segers...Magnus. Pędzący pod samochody wózek.
...Przerażona twarz Eleonory... Smutne, a jednak pogodne oblicze jej matki,
prawdziwej
ludzkiej matki... Koniec!
Chwyciła z koszyka owoc kiwi i pozorując odbezpieczenie granatu wyskoczyła z
samochodu.
Zrobiło się jasno i zapadła ciemność. Słońce wschodziło powoli. Była w wielkiej
przestrzeni...
Otworzyła oczy, zobaczyła okno wypełnione kratą. Sen to był? Czy naprawdę
rozmawiała
z prorokiem? Czuła wielki spokój. Ktoś otworzył drzwi, zobaczyła przed nimi
strażnika. Ruszył
jednostajny ciąg dni, tygodni, miesięcy, Ciężkie rany zabliźniały się powoli.
Szpital był
osobliwą, białą klatką ucieczki i spokoju. Przeliczyła się, pozorując atak
granatem, nie zabili
jej policjanci seriami, na kamiennej drodze. Lekarze w więziennym szpitalu,
siostry zakonne,
nawet salowe, wszyscy jakby solidarnie demonstrowali dystans do krwawej
terrorystki. – To
manekiny – myślała – cóż oni wiedzą o rozterce matki nie matki. Teraz były dwie
Marie Elwiry,
ta która leżała ranna i będzie sądzona i ta, która na to patrzyła z zielonej
łąki. Ona była
tą drugą.
Opuściła szpital. W więzieniu traktowano ją jakby była uzbrojona i miała do
pomocy oddział
zdeterminowanych bojowników, A jej ani śniło się uciekać lub podejmować walkę.
Drzemała, na zielonej łące, piła wodę z przejrzystego źródła i cieszyło ją, że
mija życie.
Wreszcie nadszedł proces. W śledztwie odpowiadała na wszelkie pytania
twierdząco. Potwierdziła
zbrodnie, które dokonała i których nie dokonała. Mówiła tylko o sobie,
wszystkiemu
była winna ona – Albakora i tylko Albakora. Ona stworzyła oddział, ona nim
kierowała,
ona była jego wodzem i wojskiem. Tylko ona jednak wiedziała, że naprawdę
strzelała do ludzi
jeden raz... w Segers.
... Nie liczyła dni, tygodni, miesięcy. Przemijający czas stał się abstrakcją.
Mijał jakby stał
w miejscu, jakby mijał. To nie był czas jej, to był czas jakiś inny.
Przez salę sądową przewijały się widma. Były kobiety z manifestacji. Był adwokat
Eleonory
Zadz. Rozpoznała ją kasjerka z banku. Byli piloci i ochroniarz z samolotu.
Potwierdziła
wszystkie zarzuty. Prokurator przedstawił ją jako winną zabójstw i okaleczeń, tą
która targnęła
się na państwo i prawo.
...Wyrok brzmiał 25 lat wiezienia. Ale to nie były jej lata, to były lata jakieś
inne.
Od czasu wizyty u pustelnika odczuwała dziwny dystans do świata zewnętrznego.
Nie była
już drzewem ani wilczycą, ale nie była jeszcze pragnącym swojego szczęścia
człowiekiem. W
więziennym odosobnieniu doznała łaski od Boga Stwórcy, który przecież nie mógł
pomóc
jednemu człowiekowi, bo jego dziełem był cały gatunek ludzki. A jednak w celi
tkwiła jedynie
ciałem. Mijały dni, tygodnie, miesiące, lata... Od początku zgłaszała to ciało
do wszelkich
więziennych robót, zmusiła je, aby było posłuszne i pokorne. Sama żyła zupełnie
gdzie indziej.
Nawet ból zęba wydał jej się obcy i niedotkliwy. W ten sposób, powoli z oporami,
ale
zyskiwała sobie sympatię strażniczek, lekarek, kuratorek, chyba wszystkich, z
którymi miała
do czynienia. Szczególne miejsce zajęta wśród współtowarzyszek skazanych.
Załamane długorocznymi
wyrokami kobiety znajdowały u niej, byłej krwawej Albakory, pomoc i pociechę.
Jakby pustelnik z Carin przekazał jej nieco swej mocy. Przez pierwsze lata
więziennej pustki
nie opuszczały jej wizje rozbudzone przez niezwykłego proroka. Do czasu
spotkania z nim
budziła się w nocy zlana potem. W rękach jej pluł śmiercią stalowy przedmiot.
Strzelała do kobiet w Segers, do ruchomych celów na pustyni w Libanie. Teraz w
wizjach,
broń, zanim zadała śmierć, rozpadła się w pył... Śniła o rozwiewanych wiatrem
czołgach i
działach, pękających lotniskowcach, rozpadających się fortecach... zielonych
łąkach, bardziej
i bardziej czystej wodzie. Owa kojąca wizja towarzyszyła jej zamiast poprzednich
snów
upiornych. Znów uwierzyła w Boga, który naprawdę czuwa, a tylko jego obraz na
swoje po-
dobieństwo i na swój pożytek wykrzywili kapłani. Mijały dni, tygodnie, więzienne
lata... Zerwała
mosty wiodące w przeszłość. Wydarta ze swoich instynktów, bo nie można
powiedzieć
z serca, Magnusa, zapomniała o miłości i nienawiści do ojca, nie wspominała już
matki. Napisała
oświadczenie, że w razie akcji terrorystycznej zmierzającej do uwolnienia jej w
zamian
za zakładników, nie opuści więzienia i nie powróci do „Armii”. Przez całe lata
jednak w więzieniu
była jedynie Albakorą.
Kiedyś w tamtym okresie zgłosiła się na apel rodziców dziecka rannego w zamachu
terrorystycznym.
Chodziło o krew rzadkiej grupy. Ona właśnie miała taką. Rodzicie dziecka
odmówili.
Kilka lat później lekarz przypomniał jej zdarzenie z odrzuconą krwią Albakory...
Powiedział,
że po katastrofie potrzebna jest krew jej właśnie grupy, dla małych bliźniaczek.
Rodzice
dziewczynek nic nie mają przeciw temu, aby ratunek pochodził od niej, skoro ona
chce ten
ratunek przynieść. Jakiś bardziej dociekliwy dziennikarz zaczął ponownie
rozgrzebywać
sprawę Albakory. Jego artykuły rzuciły nieco inne światło na przebrzmiały już
postrach lotnisk,
banków i przechodniów z ulicy. Swego czasu prasa zachłystywała się sukcesem
policji.
– Albakora osaczona! Albakora schwytana! Największe zwycięstwo oddziałów
specjalnych!
Ząb trzonowy terroru wyrwany!
Istotnie, po rozbiciu ich grupy ustały brawurowe akcje, ale gdzie i do kogo
strzelała osobiście
Albakorą?.. Na łamy prasy powróciła sprawa jej gwałtu, uratowania dziecka na
ulicy,
listu do parlamentarzystki. Czytając o tym wszystkim miała wrażenie, że ktoś
inspiruje te
artykuły, że ktoś odkrył prawdę i nie chce zatrzymać jej wyłącznie dla siebie.
Kto to mógł
być?
Pewnego dnia zapytano ją, czy przyjmie gościa w celi. Jakaś starsza pani
zgłosiła się na
wizytę. Strażniczka otworzyła drzwi i wtoczyła kobietę na wózku. Poznała
przybyłą. Przeszłość
uparcie wracała.
Ona nigdy nie chciała już, zobaczyć tej kobiety. Starsza pani uśmiechnęła się na
swym
wózku inwalidzkim.
– Poznajesz mnie. Nazywam się Flora Tokarsky. Nie mam misji Armii Zbawienia ani
chęci
nawracania cię z jakiejkolwiek drogi. Przychodzę jak ktoś, kto zrozumiał więcej
niż swoje
nieszczęście.
– Pani tu? Pani do mnie ze słowami otuchy? Ten wózek... ten wózek, od tamtej
pory?
– Tak, ale to nie ma znaczenia. Myślałam o tobie, musiałam przyjechać.
Ona pomyślała wtedy, że jest coś mocarnego w człowieku. Czy bez ducha mogłaby
być
tak wspaniała jedynie ożywiona materia? To była kobieta z krzyżykiem w ręce, na
pochodzie
w Segere, do której ona strzelała. Cóż mogło ją tu sprowadzić?
W celi zapanowała cisza. Pani uśmiechnęła się znowu.
– Nie zrezygnowałam z walki o zahamowanie zabójczych zabiegów, ale przebywając w
wózku ciągle rozmyślam. Dlaczego do mnie strzelałaś? Byłam w twoim domu,
rozmawiałam
z twoim ojcem i matką. Zrozumiałam, że sprawa ma kilka wymiarów. Wstrząsnął mną
gwałt
zorganizowany przez was na naszej działaczce, która potem też zwątpiła. Ludzkie
macierzyństwo
po tym gwałcie przerosło jej siły. Czuła jedynie odrazę i rozpacz. Pojechała do
Anglii,
przerwała ciążę. Nigdy już nie wróciła do równowagi – Flora umilkła.
– Wybacz mi – powiedziała Maria Elwira. To czego doznała Eleonora, nie równało
się
nawet z potwornościami, które ja przeżyłam. Potem wszystko co miało związek z
płodem,
odczuwałam jako wdzieranie się we mnie kreta. Pozostawałam w szoku, z którego
nikt mnie
nie leczył. Byłam osaczona, zmuszono mnie do urodzenia i wychowania Mangusa, ale
to
działo się w strefie katastrofy, która później nastąpiła – powiedziała Maria
Elwira i umilkła.
Starsza pani ujęła obydwiema rękami jej dłoń, uścisnęła ją.
– Nazywam się Flora Tokarsky – powtórzyła. – Mów mi po prostu Flora. Wiem o
tobie
dużo – powiedziała z ciepłym uśmiechem. Maria milczała. To był powrót do innego,
gorszego
niż więzienny świata, nie chciała tam wracać. Flora patrzyła jej w oczy.
– Nie wolno wydzierać siłą i zabijać istot, które zaczęły już żyć. Ale
uproszczenia prawd
są gorsze od kłamstw. Kraj, z którego pochodzę przeżywa ciągle najazdy i
niewole. Ojciec
mój zginął w wojnie obronnej z sąsiadami z Zachodu, matkę zamordowali ci ze
Wschodu.
Siostrę uprowadzono gdzież w lodowe tajgi. Zobaczyłyśmy się po czterdziestu
latach, po
moim wypadku, gdy przyjechała tutaj zaopiekować się mną. Opowiadała mi o
niewoli... sowieckiej.
Prowadzili kobiety przez zamarznięte stepy do syberyjskiego obozu. Po drodze
gwałcili je. Mieli szałasy, chleb, było u nich cieplej niż na mroźnym powietrzu.
Wielka jest
wola ratowania życia. Młode więźniarki nie zawsze stawiały opór. Ale jedna
nawet, za cenę
przetrwania, broniła się przed gwałtem. Była silna, pogodna, zdrowa miała szansę
przeżycia
katorgi. Wreszcie dopadło ją kilku. Na drugi dzień droga konwoju wiodła przez
jezioro.
Dziewczyna skoczyła do przerębla w lodowatą wodę...
W tej chwili coś zachrobotało na więziennym korytarzu. Do celi zajrzała
strażniczka.
– Wszystko w porządku? – zapytała wdzierając się w tę rozmowę obcym, ciałem. –
Pora
kończyć wizytę – dorzuciła i rygiel w drzwiach przesunął się znowu.
Flora po chwili podjęła przerwany wątek. – Rodziców straciłam w dzieciństwie,
syn mój i
córka zginęli w katastrofie lotniczej, mąż zginał od bomby podłożonej na ulicy w
Beldown...
– A ciebie okaleczyła nawiedzona terrorystka – powiedziała głucho Maria Elwira.
Tamta
uśmiechnęła się w swój ciepły sposób.
– Przez wiele lat byłam pielęgniarką w prywatnej klinice – mówiła dalej Flora. –
Asystowałam
przy przerywaniu ciąży. Było to w kraju, gdzie mimo wysokiej cywilizacji zabiegi
traktowane są jak higiena osobista. Codziennie widziałam różową krew.
Patrzyłam na to i narastał we mnie bunt. Widziałam te dzieci coraz większe,
wpadłam w
obsesję, kompleks mój narastał. Czułam się katem. – W czym uczestniczysz? –
pytałam sama
siebie. Zaczęły nawiedzać mnie koszmary... I przyszedł cios, moje dzieci zginęły
w rozbitym
samolocie. Potraktowałam to jako karę bożą. Porzuciłam upiorną klinikę. Uciekłam
do kraju,
w którym patrząc na lekarzy i szpital nie musiałam utożsamiać ich z zabójstwami,
przy których
asystowałam. Osiedliłam się tu na stałe. Kupiłam dom. Zaczęłam nowe życie. Ale
ten
kraj ugościł mnie bombą na ulicy, zabierając mi męża... Wierzyłam w swoją misję,
chciałam
odkupić grzeszne lata. Twoje strzały przerwały tę wiarę. Pojechałam do proroka z
Carin...
Powiedział, że byłaś u niego, że nie jesteś i nigdy nie byłaś Albakorą o jakiej
pisano w gazetach.
To przemieniona w przeciwną energię, zniewolona natura strzelała w Segers,
spiętrzona
woda, zrywająca brzegi... Więc gdzie jest racja?... Można pozwolić na
wydzieranie z
łona matki żyjące już istoty ludzkie? Nie czujesz Mario Elwiro? Tu jest dramat!
– Ten dramat, to mój dramat – powiedziała Maria. – Poznałam go jak nic na
świecie. Floro.
Ludzie tworzący modlitwy i prawa w imieniu Boga są butni.
Zapomnieli, że są omylni. Sami ustanowili dogmaty, podpisali pod nim Boga. Skoro
mieli
już prawdę boską, zostawili w spokoju szczegóły. W tym co zrobił Bóg nie ma
takich pomyłek.
Bóg nie nakazuje oceanom, by mieściły się w korytach strumieni, głazom, żeby
rodziły
drzewa, człowieczej matce z sercem do miłowania dzieci, żeby rodziła potomstwo
szakali...
Więc jeżeli Bóg wydaje się złoczyńcą, wiadomo, że kłamią kapłani.
Na lampie usiadła ćma. Była brunatno – aksamitna. Miała wielkie oczy.
– Masz towarzyszkę... – powiedziała Flora.
– Tak, to Liwia. Jest ze mną już kilka dni.
– Liwia?
– Liwia, Tak ją nazwałam. Godzinami patrzymy na siebie. Ona podobna jest do
mnie. Była
gąsienicą, potem larwą, rozerwała kokon i wyrosły jej skrzydła w ostatnim
przeobrażeniu.
Nie pobiera pokarmu. Żyje przeszłością. Flora podjechała bliżej na inwalidzkim
wózku. Pocałowała
Marię Elwirę i uścisnęła jej rękę... A co powiedział pustelnik z Carin?
– Ołtarze to narzędzia władania. Bóg jeżeli jest, mieszka w człowieku, czuje się
to wówczas
sercem.
Strażniczka wytoczyła wózek za drzwi obite blachą. Flora odjechała. Prawdziwy
Bóg pozostał.
I patrzyła na nią wielkimi oczami Liwia, ćma, która była larwą i kokonem, a
umrze
skrzydlata.
Morze tej jesieni było płaskie. O świcie mgła leżała przy burtach, nieraz
unosiła się obłokiem,
aż do horyzontu. Dzień przyniósł pracę. Rybacy twierdzą, że im mniejszy statek
tym
więcej na nim roboty. Prawda to szczera. Kuk na kutrze nie powinien mieć czasu
na nic poza
garami i szczotką – to także stara rybacka prawda. Tak było też z Marią Elwirą.
Gotowała
zupę ze świeżego dorsza, prażyła płatki ze śliwkami, myła gary, szorowała
podłogę w kambuzie.
Rozmyślała ta druga...
Tej nocy był u niej Magnus. Miał trzy lata. Kupiła mu latawiec na bardzo długiej
żyłce.
Unosił się wysoko nad drzewami w zielonym parku, do którego chodzili jak dobra
matka z
miłym sercu dzieckiem. Biegała szybko po alejkach, żeby latawiec poszybował wraz
z ptakami,
które bały się go jak jastrzębia... Nic nie działo się złego tej nocy. Matka
jaskółka nie
była przebita drzazgą, a jej pisklęta rozdeptane w krwawe plamy z jasnożółtymi
dziobami,
Ale dlaczego oni wszyscy, po owym majstersztyku operacyjnym, jakim było porwanie
samolotu
i uwolnienie więźniów, zostali wytropieni? Dalidę zatrzymano w klasztornej celi,
Otrzymała wyrok wieloletni. Nie miała w tym więzieniu swojego Boga, Nie miała
wizji rozpadającego
się świata przemocy ze stali. Nie umiała być drzewem. Targnęła się tym razem na
własne życie.
Presilę schwytano w parku, gdzie ukryła się podczas inwazji policji na klasztor.
Też była
ranna. Otrzymała kilkanaście lat więzienia. Maria Elwira nie znała jej dalszego
losu.
Sprawa ich klęski, po największym sukcesie została wyjaśniona dopiero po kilku
latach.
Czytając w więzieniu gazety, prawdę i nieprawdę o akcjach, którymi „kierowała”,
przeczytała
między wierszami także to, co nie było napisane... Bank dostarczył pieniądze
jakich żądała.
Były to używane banknoty 20 – i 50 – dolarowe, ale ktoś z tamtej strony pomyślał
o tych pieniądzach
zanim stały się pilnie potrzebne. Spodziewając się kolejnej akcji z
zakładnikami, w
zamian za wysoki okup przygotowano pieniądze napromieniowane. Wystarczyło
później
poddać specjalnemu podświetleniu stosy banknotów z dziennych utargów, aby
odnaleźć fosforyzujące
papiery trefne, które w owym samolocie otrzymała.
Zainkasowała 2 mln dolarów, przeszło 2 tys. banknotów, przeszło 28 tys. nitek do
kłębka
ich kryjówek.
Policja przy pomocy banku zaczęła szybko wyłapywać fosforyzujące 20 – i 50–
dolarówki.
Najpierw zlokalizowano wydającego je Terry’ego, potem któregoś ze strzelców.
Pieniądze
pojawiły się też w malej osadzie u wzgórza, na którym mieścił się klasztor.
Szybko ustalono,
że pochodzą one od sióstr w brązowych habitach... Skok na samolot okazał się
majstersztykiem
szefa brygady antyterrorystycznej z Beldown, a nie Jassa i jej, Albakory... To
były jednak
już wydarzenia obce, jakby nie z jej życiorysu.
Otworzyła oczy, nie było gwiazd w skajlajcie, po metalowych prętach nad grubymi
szybami
hulał wiatr i przelewała się woda. W kubryku coś uparcie przewalało się z burty
na
burtę. Z pokładu dobiegały pokrzykiwania mężczyzn. Przypomniała sobie, że
wieczorem radio
nadawało komunikat o sztormie. Ubierała się powoli, czując w swojej klatce
wzmagające
się szaleństwo morza. Maszyna chrapała, gdy kadłub ze sterczącą do góry rufą
przepadał w
rozpadlinach fal. Ruszyła do kambuza. Garnki i talerze tkwiły w swoich
przegrodach, grzechocząc
i podzwaniając w miejscu. Coś urwało się z uwięzi i turlało po podłodze,
szuflada
wypadła do połowy i tak sterczała. Maszyna znów zagdakała, jakby chciała
przerwać, dziób
poszybował do góry i stał chwilę w miejscu. Na górze ktoś otworzył właz. Ryk
sztormu wdarł
się do kutra. Z góry chlusnęła woda. Graham zajrzał do kambuza.
– Sztorm tężeje, trzymaj wszystko w kupie, bo się rozpełznie i będzie wojować w
przechyłach.
Graham poszedł do swojej roboty. Ona przysiadła na jakiejś krawędzi, bo podłoga
uciekała,
a potem uderzała całą mocą w stopy, gdy zaczynała szybować do góry. Za okrągłym
bulajem
świt wstał mroczny jak na podbiegunowym kręgu. Światło w żarówce też było ciemne
i
mętne, chociaż maszyna wyła na wysokich obrotach.
Maria Elwira zapaliła gaz pod kuchenką. Kardan z czajnikiem na wahadłowym
zawieszeniu
latał niczem oszalały. Wiedziała, że ludzie muszą dostać gorącą kawę, herbatę, a
później
gęstą owsiankę.
– Póki normalnie działa kuchnia, żegluga jest normalna – powiedział Graham, gdy
ostatnio
powiało większym wiatrem.
Wzięła czajnik i pobielałe kubki. Graham stał w sterówce za kółkiem, ludzie
przywiązani
linami do masztu i relingów walczyli ze skrzynkami na rybę. Trzeba było je
powiązać, przykryć
plandeką i znowu powiązać. Zerwane ze sztapli pudła, wiatr porywał i unosił za
burtę.
Głębokie przechyły rozwalały z trudem ustawione stosy. Podała kubek szyprowi. Na
pokładzie
duża skrzynka wyrwała się z rąk rybaka. Poszybowała do góry i wyrżnęła w szybę
sterówki,
która pękła gwiaździstymi rysami. Graham zaklnął. Dziób zapadł w rozpadlinę.
Kawa
wylała się na sterowe koło. Teraz morze przed dziobem było płaskie, bo fala szła
długa. Statek
wspiął się na nią powoli w jednostajnym pomruku maszyny. Nagle urwała się woda
przed
dziobem. Śruba wyszła z toni, zwolnione z oporu łopaty wirowały ze świstem. Coś
złego było
w tym łoskocie.
Kuter zarył się, woda poszła wysoko po pokładzie, rozwalając pryzmę skrzyń,
którą ludzie
kończyli już wiązać. Teraz ciężkie, drewniane pudła sztormowały bez przeszkód po
deku.
– Skrzynki za burtę! – krzyczał Graham ze sterówki. Ktoś miał rozbitą twarz,
krew ciekła
mu strugą na pomarańczowy kombinezon, inny utykał na nogę. Wyrzucali pudła do
spienionego
morza. Nie dało się ich powiązać na takiej fali. Stanowiły groźną płaszczyznę,
jak źle
ustawiony żagiel... Maszyna znowu krztusiła się i przerywała. Kuter zarył się, a
polem wynurzył
wysoko. Sztormowy taniec trwał, godziny mijały, zaczął zacinać deszcz i zrobiło
się
ciemno. Zapadła noc. Prognozy zapowiadały tężenie wichury i porwiste szkwały...
Maria walczyła z naczyniami, – ugotowała owsiankę, która wylewała się z kubków,
gdy
sięgali po nią rybacy. Do wieczora nic się jednak nie stało statkowi i ludziom.
Graham, wyznaczył
sztormowe wachty. Marii kazał iść spać, żeby wypoczęła, bo nazajutrz mogło być
gorzej. Poszła do swojej dziury, gdzie oprócz koi i szafki były tylko stalowe
szoty, wibrujące
teraz aż do bólu zębów, Trudno było spać w takim huku. Po skajlajcie coraz
częściej przelewała
się woda. Fala widocznie stale gościła na pokładzie. Maria Elwira zapadła w
bezruch,
tkwiła półleżąc w wąskiej koi. Usnęła, ale nie był to sen... Mary, widziadła,
powroty... Szczęśliwe
dzieciństwo, dom nabożny, w którym nie można było śmiać się w piątki, krzyczeć i
po
prostu jeść, tylko spożywać dary boże, był jednak najlepszym miejscem na
świecie, Pewnie
był taki przez ciepły uśmiech matki i jej zawsze życzliwe milczenie. Młodość,
szkoła, teatr
amatorski, żaglówka klubowa w przystani; Edgar i pierwsza miłość... To był
świat, który
trwał krótki, ale był. Był kiedyś. I pojawili się szakale. Kret! Ból, niepojęty
w swym rozmiarze
wstręt, przerażenie, rozpacz, epileptyczne zaćmienie mózgu. A Magnus! Magnus
zwyczajne
dziecko. Tylko wargi... i oczy... Oczy takie same jak... jak... Przebudziła się
ze snu nie
snu, mary nie mary. Kuter.. zlatywał.. ze szczytów w przepaścike. Maszyna wyła,
to znów
niemal milkła w zależności od ataku morza. Z pokładu dochodziły nawoływania
ciągle walczących
z żywiołem mężczyzn, Nagły głębszy niż inne przechył omal nie wyrzucił jej z
koi.
Leżała za wysoką deską, która nie pozwoliła na wypadnięcie. Ci w sztormiarkach
na górze
nie mieli czasu na przeszłość, walczyli o przetrwanie teraz. Do niej wracały
upiory... Ma-
gnus... czy musiało tak potoczyć się jego życie. Będąc w więzieniu czytała w
gazetach o najemnej
bandzie, która stawała się coraz bardziej głośna. Przewodził jej młody człowiek,
ciągle
nie rozpoznany przez policję. Nie znane było nazwisko ni pochodzenie bandyty.
W Beldown uprowadzono dwoje dzieci, brata i siostrę. Rodzice zawiadomili
policję. Dzieci
znaleziono rozerwane granatem. Podobny przypadek zdarzył się w Danii.
Okoliczności
zabójstwa dwóch dziesięcioletnich bliźniaczek były takie same. Bandyci czekali
na okup dokładnie
tak długo jak zapowiedzieli przez telefon, potem w ziemiance, gdzie
przetrzymywali
dziewczynki zdetonowali plastik. W Anglii, w podobny sposób zostało,
zamordowanych
dwóch chłopców, chociaż ich rodzice przygotowali okup. Następnie ucichły wieści
o działalności
strasznej grupy, ale nie dlatego, że zaprzestała ona swojego procederu. Po
prostu
wszystko odbywało się już bardzo po cichu. Przerażeni rodzice spełniali
dyskretnie polecenia
porywaczy, które przeważnie przekraczały ich możliwości. Pod bandę poczęli
podszywać się
inni porywacze. Rozpoczął się kidnapingowy horror. Potem zaczęły ginąć młode
kobiety.
Kilka dni po ślubie lub urodzeniu dziecka... „Szczur” – szef grupy po każdej
akcji zostawiał
trupy. Zabijał kasjerki i jubilerów, polityków i przedsiębiorców. Wiele
wskazywało, że w
morderstwach tych nie chodzi nawet o terror. „Szczur” prawdopodobnie był
psychopatą, niezwykłym
zboczeńcem, mordercą. Napady, które organizował, były jednak przeprowadzane
bezbłędnie. Po jakimś czasie banda wymyśliła nową okropność. Porywano znane
osoby. Do
czasu wykupienia ofiar, torturowano je, przesyłając taśmy magnetowidowe z
nagraniami tych
zbrodni rodzinom, z żądaniami ciągle podwyższonego okupu. Chwilami myślała, że
gdy wyjdzie
z więzienia nawiąże kontakt z organizacją, aby rozszyfrować tę bandę i rozbić ją
od wewnątrz.
Wspomnienia jednak z okresu, gdy była Albakorą należały do tych, które starannie
odpędzała.
A Magnus? No właśnie. Wiadomość o jego śmierci przeżyta nadspodziewanie głęboko.
Od
chwili gdy się o tej śmierci dowiedziała, z dnia na dzień, z roku na rok
pomniejszały się złe
wspomnienia związane z chłopcem. Narastał wyrzut, że była złą matką, bolała ją
świadomość,
że już nie da się nic zrobić, że wszystko co związane było z dzieckiem,
skończyło się
na zawsze. Okaleczyła Magnusa najpierw strasznymi myślami... Czy mogło
prawidłowo rozwijać
się dziecko, w którym ciągle widziała upiora? Okaleczyła go później fizycznie,
tracąc
panowanie nad sobą, gdy jej walka o normalne macierzyństwo została przegrana...
Byt czas,
gdy przestały ją dręczyć wspomnienia szakali i gwałtu. Był taki czas... Śmierć
Magnusa stała
się dla niej końcem przeszłości, ale przeszłość nie chciała umierać.
Los zakpił z niej jeszcze raz. Z więzienia powróciła do domu rodzinnego, który
od śmierci
rodziców był nie zamieszkany.
...Wówczas w nocy zobaczyła Hydego, który – mimo iż dosięgła go ręka
sprawiedliwości
stanął przed nią cały i zdrowy jak wilkołak, którego zabito, ale nie rozerwano
mu serca, więc
zmartwychwstał.
Potwór śmiał się wąskimi jak dżdżownice wargami, i był olbrzymi jak wówczas...
Za nim
przy drzwiach majaczył inny upiór. Nie była już Albakorą, nie rzuciła się na
bandytów.
– Poznajesz mnie, mamuśka? – zaśmiał się Hyde, – Magnus jestem, twój syn.
Myślałam,
że Albakora jest dzielna, a ty mdlejesz na widok dziecka, które wstało z grobu,
żeby powitać
rodzicielkę?
– Magnus?!... Ty żyjesz? – usłyszała swój zdławiony głos. Nie wie jaki skurcz
chwycił ją
wówczas. Radość to była?
– Witamy panią w domu –powiedział, ten przy drzwiach. – Droga do nas otwarta. On
–
wskazał na Magnusa – udaje trupa, bo tak mu łatwiej żyć.
– Poznajcie się, to Gass, żołnierz wolności, a ty – Magnus podszedł bliżej –
podobno jesteś
już zdarta, ale przyjmujemy cię. Mamy tu magazyn z zabawkami. Piśniesz, – wiesz
co cię
czeka.
Następnego dnia przyszedł do jej pokoju sam.
– Chcę, żebyś tu mieszkała. Będziesz kryć arsenał.
Robotę też jakąś dostaniesz, ale jak mi się coś nie spodoba, zginiesz w
przeręblu, wściekła
suko...
Uniósł rękę, zacisnął pięść i zdzielił ją jak boksera w ringu. Upadła. Kopnął
ją. Patrzyła do
góry. Coś musiało być w jej spojrzeniu, bo zatrzymał nogę w rozmachu do
następnego ciosu.
Twarz miał wydłużoną jak hiena. To nie był Hyde, to był jej syn, pomiot szakali,
Magnus.
Zerwała się susem opanowanym w Libanie. Chwyciła oburącz ciężkie dębowe krzesło.
Wywinęła nim nad głową szakala i zdzieliła go w nogi. Bandyta z rozmachem zwalił
się na
ziemię. Oparła nogę krzesła o jego szyję. Nie spodziewał się takiego ataku. –
Albakora?! No,
jeszcze umiesz się ruszać jak trzeba. Musisz trenować. Przyjmę cię na próbę –
bełkotał z
podłogi. Odstawiła krzesło na bok.
Poszedł, utykając na nogę, w którą oberwał. Ale ona wiedziała, że ma do wyboru
walkę
lub katorgę. Jej niepokorna natura wybrała to pierwsze. Drugiego dnia rano
zeszła do sutereny
i piwnicy. Na dole w starym mieszkaniu nocnego stróża były stalowe drzwi.
Pamiętała, że
pod krokwią dachu dziadek, a później ojciec, trzymał pęk zapasowych kluczy.
Minęły lata,
pomarli ludzie, ale klucze tam zostały Otworzyła metalowe wrota. Był to arsenał
i skład zrabowanych
kosztowności. Wzięła kilka granatów i pistolet maszynowy, broń z którą dobrze
zapoznała się w Libanie. Zatarła ślady pobytu. Przypomniało jej się, że dziadek
marynarz w
kilku pomieszczeniach dla służby miał zainstalowane tuby głosowe, jakie były
powszechne
wówczas na statkach. Jeden z przewodów „telefonicznych” biegł właśnie z
pomieszczenia
nocnego stróża do gabinetu dziadka, a później ojca. Znalazła za starą kanapą
głosowe wejścia.
Przewody rurowe zatkane byty korkami oprawionymi w mosiężne uchwyty. Wyjęła je i
zabrała
wraz z bronią. W pokoju skonstruowała urządzenie takie jak w porywanych
samolotach
i czekała.
Prymitywny, ale doskonale działający przewód głosowy w apartamencie ojca
przemówił.
Pobiegł nim do góry hałas układanych skrzyń, szczęk metalu i strzępy rozmowy.
– Jeżeli nie rozbijemy Sycylijczyka, przegramy.
– Trzeba najpierw załatwić tę sukę na górze, – To był głos Magnusa.
– Wybiła ci oko, chcesz zemsty? – pytał drugi bandyta.
– Tacy, załatwili ją raz. Gryzła i oberwała. Z tego ja się urodziłem. Dziadek i
ksiądz kazali,
żeby mnie kochała, więc dostała pierdolca. Jeździła ze mną do parku, kupowała
zabawki, ale
zawsze od niej wiało trupim jadem.
– Patrzcie, „Szczur” boi się mamy – zaśmiał się tamten.
Zdrętwiała. Więc nie rozpoznanym kidnaperem i mordercą był Magnus?!... Doznała
zaćmienia
jak wówczas, gdy zobaczyła na strychu rozdartą kotkę. W tubach chwilę panowała
cisza.
– A ty pamiętasz swoich? – zapytał Magnus.
– Ja? – roześmiał się Gass. – Mój stary jest inżynierem.
Budował mosty. Wie, że strzelam i podkładam plastik. Jak miał pięćdziesiąt lat,
upatrzył
sobie dwudziestolenią kurwę w kabarecie. Ożenił się z nią. Ja urodziłem się i
byłem dziec-
kiem miłości. Tyle, że ta dziwka rypała się z iluzjonistą w cyrku. No i ja
byłem, dzieckiem
miłości, ale tego cyrkowca i mamy tancerki. Ona spała też z innymi ale stary
kiedy przyleciał
z Kalifornii złapał w kojce na łodzi maga. Masz trochę whisky? – przerwał
opowieść Gass.
Po chwili rozmowa potoczyła się dalej. Wydało się, że jestem skurwysynkiem.
Przyszywany
tatuś przestał mnie kąpać w mleku. Z kurwą, dogadał się w łóżku. A cały jad
przelał na
mnie. Słyszałem ich rozmowy o cyrkowym bękarcie. Zabrałem świecidła z sejfu,
forsę i ruszyłem
w mgłę. Nie szukali mnie, byli zadowoleni, że prysnąłem. Ja nie mam matki
Albakory
i ojca sławnego strzelca najemnego.
– Wszystko gnój... – skomentował Magnus.
Chlupnęła whisky, któryś z bandytów się zakrztusił.
– Po co one nas rodziły... – powiedział Gass.
– Musiały. Zauważyłeś, jak te, których dopadniemy, boją się brzucha.
– Najlepszy bajer, że zrobimy im dzidziusia, wtedy dają dobrze, podziękować Bogu
jak
zrobimy swoje, dalej ksiądz i policjant dopilnują, żeby urodziły. Ratunek widzą
w nas, że jak
będą dobre, to im nie zrobimy terrorysty – śmiał się Magnus.
Przymknęła oczy, przygryzła usta, minęło ćwierć wieku, ale pamiętała ten ton
jakby zdarzenia
w piwnicy rozwalonego domu działy się dzisiaj. Głos Magnusa, bełkotliwy, z
domieszką
cynicznej maniery, dudniący w przewodach akustycznych, był głosem Hydego.
– Mam pomysł – powiedział – pogawędzimy z Albakorą na górze.
Chwilę trwała cisza. Tuby starego urządzenia zamilkły. W ową pustkę wdarł się
śmiech
Hydego – taki jak wówczas. Odgłosy dobiegające ze stróżówki wskazywały, że
bandyci szykują
się do wyjścia. Odbezpieczyła granaty i powiesiła je na haczykach. Przebrała się
w panterkę.
Odbezpieczyła pistolet, stanęła przy ścianie. Zgasiła światło. Do mrocznego
pokoju
weszło dwóch ludzi.
– Zapal lampę – warknął Magnus.
– Ja widzę po ciemku – powiedziała spokojnie.
Któryś ze zbirów odnalazł i przycisnął włącznik. Jasny blask oślepił bandytów.
Zaraz jednak zauważyli wiszące na bloczkach granaty. Ten drugi wodził lufą
pistoletu po
pokoju.
– Wejdźcie dalej chłopcy... – powiedziała niemal ciepło. Obaj jak na komendę
zwrócili się
do niej. Natychmiast zrozumieli sens urządzenia połączonego z jej ramieniem.
Stała na szeroko
rozstawionych nogach. Trzymała broń skierowaną na szakali.
– Nie zgłosiłam w „Armii”, że tu jest Szczur, bo jutro zjadłyby was ryby. Ty
gówniarzu,
odłóż pistolet, a ty bat, bo wam podziurawię kolana.
– Albakora...? – wyseplenił ten niższy.
Magnus zrobił krok w jej kierunku, był blisko. Rzuciła okiem na muszkę automatu,
i bat w
jego ręku. Nacisnęła spust. Huk trzech wystrzałów wypełnił cichy dom. Gruby
nahaj ułamał
się tuż przy dłoniach bandyty i zwisał na włóknach ku ziemi. Odłóż to – warknęła
do drugiego
szakala, kierując lufę na pistolet w jego ręce. Bandyta położył broń na stole.
– Kompromitujecie ideę walki terrorystycznej, dlatego zginiecie pod knutem. I
jeszcze
jedno, gdybym o zwykłej godzinie nie zgłosiła hasła, mój list z danymi, kim jest
Szczur i
gdzie was szukać zostanie doręczony do bojówki. Lepiej więc, żebym żyła, prawda?
– Suka – warknął Magnus. – Z policją sobie poradzicie, z „Armią” na pewno nie –
dodała
Albakora.
Jej aktorstwo znów odniosło sukces. Jadowity grymas wykrzywił twarz młodego
Hyde’a,
– Wygrałaś – bandyta uniósł ręce do góry.
Drugi zbir uczynił ten sam gest.
– Gratuluję pani, Magnus powinien być dumny...
– Śmierdzi od was wódką – powiedziała z obrzydzeniem. Bandyci powoli ruszyli ku
drzwiom.
...Sen nie sen, mara nie mara, przeszłość zmieszała się w niej z kutrową ciszą i
sztormem.
Tkwiła w ciemnościach daleka i bliska sprawom sprzed lat i ostatnim wydarzeniom.
Była
daleko od korabia podrzucanego coraz wyżej i mocniej falami lecącymi z czarnej
otchłani...
Magnus z latawcem na kolorowym sznureczku... Mamo, ja chce oranżady, chcę
galaretkę z
pomarańczami... Masz, synku, ta jest ananasowa, jeszcze lepsza... Chodź do mnie,
mama
włoży ci płaszczyk, zrobiło się zimno... Dziecko jak dziecko, matka jak matka...
Gdzie jest
więc ciemność, gdzie jasność, gdzie Bóg w tym wszystkim?... Bóg jest dla całej
ludzkości,
nie dla jednego Magnusa, czy jednej Marii Elwiry... A prawda o gwałcie i
macierzyństwie?
Może być większa zbrodnia i tortura, bardziej makabryczny horror niż nakaz
trwania w oczekiwaniu
na narodziny bestii z własnego ciała?... Jeżeli Bóg wydaje się głupcem i
złoczyńcą
wiadomo, że kłamią kapłani...
Ale co to? Stała się dziwna cisza. Ryk morza i huk fal zdawały się też być
ciszą. Wyrwana
ze świata rzeczywistości, dalekiej od morza i ziemi zrozumiała, że na miotanym
sztormem
statku zamilkła maszyna. Rybacy mówili, że gdy tak się stanie, łoskot sztormu
pogłębia jedynie
ciszę, która niebawem przyjdzie. Teraz statek stawał dęba i walił się w
rozpadliny morza
jakoś bardziej gwałtownie. To fale obróciły korab burtą i bijąc w bok, robiły
sobie z niego
igraszkę. Pokrzykiwania mężczyzn umilkły. Cisza była groźna. Coś zastukało na
wąskim korytarzu.
Ktoś otworzył drzwi. W świetle mdłej lampki stal Graham Barents, w ręku trzymał
pomarańczowy kombinezon, sam był w kufajce i filcowych butach.
– Ubieraj to Maria, łożysko poszło na wale. Robimy, ale sztorm wieje na rafy,
może trzeba
będzie opuścić pudło.
– To jest twoje ubranie powiedziała usiłując stanąć na uciekającej w bok
podłodze.
– Nie dyskutuj Maria!
– Ja mam kapok – nie ustępowała.
– Wkładaj kombinezon i wychodź do sterówki! – podniósł głos szyper, rzucił
ubranie na
koję i wyszedł. Lampka elektryczna nie dawała światła, usiłowała zapalić
nietoperza, udało
się wreszcie. Czerwonawe refleksy rozpełzły się po ciemnych kątach. Zauważyła,
że z pootwieranych
szafek rzeczy wypadły na podłogę i tańczyły, wraz z przechyłami kadłuba.
Siedziała
na koi zaparta nogami w podłogę. Powoli powracała do czasu teraźniejszego i
kutrowej
rzeczywistości. Rybacy mieli ubrania specjalne, które w razie zmycia za burtę
zabezpieczały
ich przed utonięciem. Szyper nie powinien zabrać jej w morze bez podobnego
sprzętu. Awaria
maszyny w sztormie to złamane skrzydło ptaka w locie.
...Graham Barents oddał jej swój kombinezon. Miał żonę i troje dzieci...
Utrzymywał tę
rodzinę. Ona była Liwią, ćmą w ostatnim przeobrażeniu, która żyła jedynie
przeszłością.
Może prawdziwy Bóg wysłuchał modlitwy, zesłał ten sztorm i zatrzymał bieg
maszyny.
Ale Bóg pobudził też poczucie obowiązku Barentsa Grahama...
– Włóż kombinezon Mario – to polecenie szypra. Graham nie ustąpi. O ile trzeba
będzie
opuścić kuter, Graham zamarznie w kufajce, jak dziesiątki innych rybaków w
takiej sytuacji.
Ona spotka w porcie jego żonę, spojrzy w oczy jego dzieciom... Co w nich
zobaczy?... Nie.
Tak się nie stanie! Myśl jej była chłodna. Włożyła ubranie, nie zapinając
zamków. Wyszła do
sterówki. Młody Albert Wadlelgh stał przy sterze, obracał kółkiem jak dziecinną
zabawką.
Statek pozbawiony zdolności manewrowej nie reagował na sterowanie. Rybak był w
szczelnie
zapiętym kombinezonie.
– Zaciągnij zamki i przyklep rzepy – powiedział patrząc na nią. – Widzisz co się
robi, w
każdej chwili może być wywrotka... Kuter sztormował burtą. Olbrzymie fala
obracały go rufą
do swych taranów i wówczas tony wody zwalały się na pokład. Kadłub niemal
wyginał się
pod ich ciężarem. Pawęż znikała pod kipielą, a dziób wędrował do góry, by potem
runąć w
przepaść między nagle ustępującymi górami wodnymi.
– Czy szyper ma drugi kombinezon? – zapytała przekrzykując łoskot morza. Rybak
za ste
rem milczał. W słabym blasku lampki widziała jego twarz. Nie było odpowiedzi na
je pytanie.
Zrozumiała. Ruszyła w dół po metalowej drabince, gdzie trzej ludzie usiłowali
uruchomić
mechanizm.
W czeluści kutra widać było nieruchomy kadłub maszyny i przyssane do niego
sylwetki.
Panowała cisza. Czasem brzęknął klucz lub padło słowo, też jakby z metalu.
Stała, patrzyła.
Zdawało się, że ci ludzie nie czują, chwiejby, nie podlegają prawom grawitacji,
bo wyzwolili
się z ludzkiego ciężaru.
Graham zauważył ją.
– Maria, przywołaj Irwina!
Ruszyła do góry. Oni robili tę maszynę, padali, wstawali i robili...
Pomieszczenie było zbyt
małe dla czterech, nie mieściło się osiem rąk na bloku. Graham kolejno wysyłał
rybaków,
żeby pospali dwie godziny od razu... Drzwi do kubryka byty otwarte. Opierając
się rękami o
szoty w korytarzu, dotarła do nich. Irwin Hudson klęczał. Oburącz obejmował
pilers, aby nie
zjeżdżać w nurkujące kąty. Nie zauważył jej. Jego usta poruszały się, patrzył
daleko, rozmawiał
z. Bogiem. Modlił się żarliwie. Wierzył w tę modlitwę, była jego nadzieją.
Podeszła,
dotknęła ramienia rybaka. Spojrzał na nią. Na jego twarzy nie było przerażenia,
była modlitwa.
– Irwin, szyper woła.
– Yes, Maria. Módl się do Boga, w nim nadzieja.
Poszedł Irwin. Uklękła, objęła oburącz pilers, gdyż tylko tak można było
utrzymać równowagę.
Oparła głowę o mocne drzewce... Bóg jest stwórcą całej ludzkości, nie kilku
ludzi na
okaleczonym statku w sztormie...Ale, oni widzą swojego Pana, gdy pochyla się w
wielkiej
przestrzeni i trzyma zbawczą rękę nad oceanem. Bóg jest w tobie. W nich był Bóg,
a więc był
w ogóle.
...Panie uratuj ten statek, uratuj ludzi, niech wrócą do domów nad laguną,
zasiądą do wieczerzy
z żonami i dziećmi... Spraw, aby znowu nie pojawiły się w osadzie kobiety ubrane
na
czarno... Usta jej poruszały się, słowa były głośne. Umilkła nagle. Ocknęła się
z modlitwy i
wiary. Wstała, ruszyła do sterówki, w której wiatr huczał i kłębiły się kropelki
wody. Rybak
stał przy sterze, chociaż statek steru nie słuchał. Dniało, ciemność ustępowała
jasności.
Świt wstawał mroczny, słońce zasłaniały fale, woda mieszała się z powietrzem.
Rybak patrzył
przez lornetę na zachód, tam były skały. Stanęła znów na drabince. W metalowym
łuku
wyścig, trwał. Kilkudziesięciokilogramowa głowica wahała się na łańcuchach nad
ludźmi.
Rozbebeszona maszyna, jak rozkrajany brzuch wieloryba, pokazywała wnętrzności.
Rybacy z
kluczami w rękach tańczyli nad mechanicznym tworem, który należało wyrwać z
martwoty...
Czy realne było naprawienie tego mechanizmu w takich warunkach. Może, ale
najpierw potrzebna
była wiara. Graham i jego ludzie mieli ją. Sztorm szalał, łożysko było już;
zmienione,
należało teraz zmontować rozebraną maszynę, na wyścigi z wichurą i śmiercią. Gdy
ukażą się
kamienne kły, w mechanizmie musi tętnić życie. Pierwsze uderzenie kutra o kamień
przerwie
jego istnienie. Morze nie uznaje kompromisów, jego terminy są święte.
Graham wygrzebał się z czeluści, wtoczył zmęczony i brudny do sterówki.
Popatrzył na
niebo zasnute chmurami.
– W Bogu nadzieja, zdążymy, a jeżeli nie zapniesz kombinezonu i skoczysz do wody
jak
wszyscy. Mamy ponton, poczekamy na ratunek.
Milczała. Graham popatrzył na nią uważnie.
– Ty coś kombinujesz, Maria.
– Słuchaj, Graham – powiedziała żarliwie – masz rodzinę, ja nie mam do kogo
wracać.
Moje życie już dawno skończone. Nie skorzystam z twojego ubrania...
Szyper postąpił do przodu, krew nabiegła mu do twarzy.
– Zamilcz! – powiedział przez zęby. – Nie wiesz co mówisz, kobieto! Będę ratować
się do
końca, ale w sposób godny. Gdybym przeżył utratę statku, a jeden człowiek
zginąłby z braku
ubrania, byłbym trupem bardziej niż ten, kto utonął. Ja tego ubrania nie dotknę,
chociażby
puste poszło ze statkiem na dno. Szyprowi nie wystarczy uratować życia, musi
uratować jeszcze
coś ważniejszego... Od tego nie ma ucieczki.
Spuściła głowę. Wiedziała, że od praw jakimi kierował się Graham nie było
odwołania.
...A kim był Graham Barents, dla Marii Elwiry? Ojcem chrzestnym? Nie, właśnie
ojcem
chrzestnym nie był.
Urodziła się w dniu, gdy Graham Barents kupił pierwszą łódź rybacką, wypłynął na
morze
i przywiózł pełne lasty połowu. Przedtem był w ich domu i przyniósł kwiaty dla
matki. Długo
patrzył na nowo urodzoną, dotknął jej czoła. Coś mruczał. Potem twierdził, że,
ta malutka
przyniosła mu szczęście... Graham był dalekim krewnym matki. Podobno pomagał
jej, gdy
się uczyła, dał jakieś pieniądze na szkolę. No i matka, chciała, żeby został
chrzestnym Marii
Elwiry. Ojciec nie bardzo był z tego zadowolony. Rybak? Cóż to za splendor dla
urzędnika
bankowego. Graham szczerze radował się z zaszczytu, ale chyba więcej z dziwnej
miłości do
maleństwa. Nie miał wówczas jeszcze własnych dzieci. Uszył sobie garnitur, kupił
prezent z
litego złota... Ale szef ojca w banku powiedział, że takie piękne dziecko
trzymać do chrztu to
wielka przyjemność... Wbrew woli matki, ojciec przeprosił Grahama Barentsa. Coś
wymyślił
śmiesznego. Nie musiało być mądre dla rybaka bez szkół prawie, takiego, który
chodzi swoimi
ścieżkami.
W dniu jej chrztu Graham Barents wypłynął na morze, chociaż dostąpił zaszczytu i
był zaproszony
na uroczystość kościelną i przyjęcie w domu. Złoty łańcuszek przysłał przez
brata i
długo nie pokazywał się u Tellierów. Potem kilka razy odwiedził matkę. Na weselu
rybaka
też była tylko matka.
Gdy ją, Elwirę, spotkało nieszczęście, przyszedł kilka razy do szpitala. Później
podobno
wyzwał ojca od szubrawców za to, że godzi się na przymus rodzenia przez Marię
dziecka
wbrew jej woli. Następnie pojawił się u niej w więzieniu...
Teraz poszła do kambuza, usiłowała ustawić czajnik na rozbieganym kardanie.
Trzeba
było podać coś ciepłego tym przy rozgrzebanej maszynie. Naczynia, zapałki, nóż,
wszystko
uciekało jej z rąk.
W tym huku i ciszy rozległ się głos dzwonu, przenikliwy, nagły, chociaż
spodziewany, to
jednak zaskakujący.
Ruszyła do sterówki. Graham patrzył na zachód, spojrzała tam także. Daleko za
kipielą
szczerzyły się smocze zęby. Skaliste wybrzeże ni to rafy, ni wyspy, było o milę,
może dwie,
prosto na kursie dryfu, niesionego sztormem statku.
Przedłużyć łańcuchy w obydwu kotwicach! krzyknął Graham do ludzi dokręcających
śruby
na głowicy silnika. Teraz liczyła się każda sekunda. Graham stanął przy
niewładnym sterze.
Dwaj rybacy zostali w maszynowni, dwaj czołgali się do kotwicznego luku, zaraz
potem
przywiązani do masztu i relingów, zataczając się i przewracając na chwiejbie
ciągnęli ciężkie
łańcuchy. Ktoś przyniósł potężne szekle... Każdy dodatkowy metr uwięzi zwiększał
szansę
statku i ludzi. Rozumieli to. Robota przy maszynie i kotwicy była czepianiem się
pazurami
krawędzi, gdy nogi zgubiły oparcie.
Skały rosły, było widać ich stopnie. Woda biła o granitowe kły. Zderzenie
wydawało się
nieuniknione.
– Obydwie kotwice przygotowane! – zameldował rybak z pokładu, łańcuch musiał
przygnieść
mu rękę, krew kapała z niej obficie. Maria Elwira pociągnęła go do kubryka,
obmyła
ranę, sięgnęła do apteczki, założyła opatrunek.
Skały zbliżyły się bardzo Kuter wzlatywał ponad ich taras i przepadał w toń,
niżej niż leżały
głazy.
– Prawa kotwica do morza! – krzyknął szyper. Przez łoskot wody na kamieniach i
huk wichury,
przedarł się metaliczny zgrzyt i głośny grzechot łańcucha. Zdawało się, że
nastała cisza.
Każdy, kto był niesiony niewładnym statkiem, widział jak marynarze rzucają w toń
sta-
lowe haki, doznał nadziei. Nadziei, niczego więcej. Bo czym jest nadzieja?
Kotwica jak modlitwa...
Czy będzie wysłuchana? Czy Bóg zechce wysłuchać żarliwych próśb jednego
człowieka,
jednej załogi ginącego korabia, jednej matki o zdrowie dziecka? ...Czy łańcuchy
sięgną
dna, czy może toń jest zbyt głęboka, czy haki znajdą opór o który będą mogły
zaczepić
swe zęby, by przytrzymać statek przed rozbiciem? Czy wreszcie uwięź wytrzyma
pierwsze
szarpnięcie?... Kotwica to tylko nadzieja.
Na kutrze miotanym sztormem, gdy tuż było do granitu, zostały rzucona kotwice,
jak słowa
żarliwej modlitwy. Zdawało się, że nastała cisza, ludzie zamarli w oczekiwaniu.
Nastąpi
szarpnięcie? Stalowy hak znajdzie szczelinę w kamiennym dnie, przytrzyma w
bezpiecznym
miejscu zagrożonego śmiertelnie korabia, czy zawiedzie ta ostatnia... nadzieja?
– Bóg może was wysłuchać tylko wówczas, gdy wyczerpiecie wszystkie możliwości
ratunku
– powiedział Graham.
Oni walczyli nie czekając na cud boży. Wichura była szybsza. Sztorm przygnał
bezwładny
statek do smoczych zębów z kamienia zanim tchnęli obroty w martwy mechanizm.
Teraz rzucili
kotwicę. Żelazo, na którym nie mogli odpłynąć od niebezpieczeństwa. Mogli mieć
tylko
nadzieję...
Była cisza. Statek wciąż dryfował na skały. Jeszcze kwadrans, jeszcze pięć
minut... Szyper
nie dawał rozkazu opuszczenia kutra. Kotwice były na dnie.
Obezwładniony statek rzadko dryfuje dziobem. Gdy nie przypięty żaglem do
powietrza lub
śrubą do oporu wody, jest igraszką wichury i fali. Kręci się, przechyla, płynie
bokiem, obraca
rufą. Kiedy spadną z jego dziobu do wody ciężkie żelaza, jakby przystaje w
chwili namysłu.
Długie i szerokie łańcuchy stawiają opór, dziób płynie wolniej niż rufa. Ale nic
się jeszcze nie
dzieje ważnego, kadłub wykręca się powoli dziobem do fali, dryfuje nadal,
niesiony ku zagładzie...
„Święta Kinga” obróciła się pawężą ku zębom rafy, wystawiając na starcie
mechanizm
szczególny, śrubę, która nadaje ruch. Wiedzieli wszyscy, że teraz, gdy nastąpi
najmniejszy
nawet zgrzyt metalu o kamień, statek pozostanie tu na zawsze.
Oczekiwanie trwało, w ciemnościach ktoś powtarzał... I odpuść nam nasze – winy,
jako
my odpuszczamy naszym winowajcom. Uratuj nas, Panie. Uratuj nas, Panie! –
powtórzyli
inni. Maria Elwira trwała w mroku, trzymając się masztu.
Teraz rufa „Świętej Kingi” zdawała się już ocierać o granitowy obelisk sterczący
z wody
jak palec wskazujący niebo utrudzonym wędrowcom. Maria przymknęła oczy, zdawało
się
jej, że już słyszy zgrzyt, którego jeszcze nie było... Mimo nieustającego
łoskotu panowała
przeraźliwa cisza. Ale co to? Maszt w jej rękach zachwiał się nagle. Kuter
poderwany z dziobu
siłą kilkuset ton swej masy drżał w przedziwnej febrze. Maria Elwira otworzyła
oczy. Nie
było już przed nią skał i jak palec boży obeliska. Zwrócona była do dziobu,
przed którym
rozpościerało się wściekle jak rój szerszeni, zmieszane z powietrzem, ale
pozbawione skalnej
palisady morze... A więc łańcuchy sięgnęły dna i hak znalazł opór. Spojrzała do
tyłu. Rufa
„Świętej Kingi” zdawała się tańczyć po skalnym tarasie. Statek uniknął zagłady.
Zatrzymał
się o rzut kamieniem od śmierci. Czy tak wytrwa? Nadzieja była w kotwicy.
Graham ukląkł. Za nim uklękli rybacy, ona też uklękła. Przeżegnali się,
pokłonili Bogu.
Ludzie wrócili do maszyny. Niewiele zostało tam roboty.
Graham potrząsnął jej ramieniem.
– Idź stąd, fala wysoka, zejdź pod dek.
Ruszyła do włazu, on do dziobu. Gdy wrócił, twarz miał szarą. Zajrzał do
maszynowego
luku.
– Kończyć! – powiedział. – Trzyma tylko jedna kotwica.
Niezwykłe uczucie mają ludzie w czerepie bezwładnego statku, którym ciska fala
tuż przy
skałach. Ratunek był blisko. Rybacy, mocowali przewody paliwowe i elektryczne.
Do rozruchu
pozostawały minuty... Ten i ów wziął głębszy oddech, zaciągnął się powietrzem.
Było to
westchnienie serdecznej ulgi więc wysłuchał Bóg ich modlitwy?
W tę ciszę na szalejącym morzu wdarł się krzyk Irwina.
– Kotwica puściła!
Statek przesuwał się wolno do tyłu. Stalowy łańcuch drżał w kluzie, aż wibracje
biegły po
burtach. A na dole zakręcili już pierwszy raz maszynę... Zabrakło kwadransa,
chyba mniej,
aby można przeciwstawić mechanizm atakom morza. Czyżby zakpiła nadzieja? Ludzie
mieli
zastygłe twarze. I nagle łańcuch uderzył w otwór kluzy, wyprężył się. Hak
kotwiczny jeszcze
raz złapał kamień. I oto statkiem wstrząsnęły inne wibracje, były silne.
Dochodziły z dołu.
Przybywało ich. Narastały, łączyły się w jednolity pomruk...Owo drżenie było
muzyką jedyną.
To martwy mechanizm ożył, zbierał siłę, aby stawić czoła żywiołowi. Jeszcze
kilka minut...
Kotwice muszą wytrzymać...
Graham przesunął manetkę, śruba poruszyła się w wodzie. Napięty łańcuch,
przestał grać.
Dziób kutra powoli wjeżdżał na górę, którą nie. podrzucała już nim, jak
bezwładnym czerepem.
Palisada smoczych zębów ruszyła do tyłu, było jeszcze blisko, rufa niemal
opierała się o
skały, ale szczeliny w kamieniach jak by zaczęły zachodzić mgłą. Graham
uruchomił windy.
Kotwice podniosły się z dna. Poszły do góry, ciągle jeszcze niewidoczne w tom.
Wreszcie
pokazały się jedna potem druga, między falami wysokimi jak szczyty gór
oszronione pianą na
krawędziach... Graham stał za sterem, powoli obracał kołem. Tarcza kompasu
biegła w prawo.
Pod kreską obracały się trójkąty rumbów zgodnie zawoła człowieka. Szyper brał
kurs na
każdej szerokości, jedyny...do życia. .. Świt wstał pogodny. Wichura uciekła do
przepastnych
bukłaków, które pan zawiązał na mocny supeł. Nastała cisza. Kutrem jeszcze
rzucała martwica,
tale morze od wschodu płaszczyło się i fale traciły spienione grzbiety. W
południe słoneczny
blask objął widnokrąg. Ciemna woda pojaśniała. Nad masztem pojawiły się mewy...
Maria robiła porządki w kambuzie. Ludzie cieszyli się rychłym powrotem do
domu... A ona?
Ona wiedziała, że spotkanie z szakalami jest nieuniknione. Tuż przed wyjazdem z
domu usłyszała
rozmowę o gwałcie Remis.
– Jak lala zła, trzeba straszyć ją brzuchem... Jeżeli trafisz na właściwy dzień,
zawsze dostaniesz
jak trzeba – śmiał się Gass.
– Heca? Czym byś straszył inaczej? Jak lejesz w mordę albo szczujesz kretom,
drętwieje i
jest tak, jakbyś rypał kukiełkę. Kiedy postraszysz maluszkiem, powiesz, że
zawiadomisz parafię
i sędziego, od razu masz ze świętoszki kurwę... – Magnus chlupał whisky w
butelce.
– Prawo z nami, Gass. Mam tu blisko upatrzoną taką. Zrobimy bal. Z facetem jest
sprawa
do załatwienia. Zaciukamy go. Jej zrobimy poczęcie. Będzie musiała urodzić
małego krecika
i dostanie kuku.
– Biskup pomoże, zrobi znak krzyża i mama pokocha synka śmiał się Gass.
– Moja chodziła ze mną na spacery do parku, kupowała mi cukierki, okrywała
kołderką... –
I wybiła ci oko!? – parsknął Gass.
– Bo jej odbiło za porozrywane koty.
– Ty jesteś przedszkolak, Magnus. W Jugosławii, tam byli faceci... Kuku było
elementem
spontagonicznym. Palili, strzelali, gwałcili. Był rozkaz, żeby wykurzyć
osadników. To nasi
zgonili młode baby do szopy, rzucili na klepisko słomę. Ludzi posadzili dokoła,
jak w cyrku.
Rypali te baby od przodu i tyłu. Która źle fikała, strzelali do jej bachora
– Nie skomlij, zrobimy ci drugiego – takie było hasło. Jednej mąż wyłazi z
dziury, bo już
nie mógł wytrzymać. Startował na nas z drągiem. Przebiliśmy go widłami i
wrzucili do gnoju.
Ona chciała wyrwać automat oficerowi, więc załatwiliśmy drugiego jej dzieciaka,
a ją zrypali
na, tym klepisku wszyscy.
Zrobili jej brzuch. No i jak jeszcze tam byłem, czytam w gazecie, że przyjechał
ksiądz biskup
i powołując, się na apel Świętego Ojca, nakazywał brzuchatym, aby rodziły nasze
bobaski...
Hii, hii, hii...– zaśmiał się szakal... No i ta nasza dostała pierdolca.
Skoczyła do studni...
– Ma fantazję taki biskup. On myśli, że dzieciak, którego zrobimy, będzie
siedział przy
stole z dzieckiem taty, którego zaciukaliśmy przy robieniu kuku mamusi. Myśli,
że takie braciszki
będą się kochać nawet jak już dorosną... – zaniósł się śmiechem Magnus.
– Daj whisky, bo sam wypijesz. A ta nad morzem była dobra. Chciała żyć suka. Ja
bym
tam jeszcze pojechał.
– To nie pojedziesz, zabawimy się tutaj. Zapłacą oboje. On mnie chyba poznał.
...Ucichła wichura. Spłaszczyły się fale. Unieśli zagrożone życie rybacy i Maria
Elwira.
Graham kazał wydać sieci, wrócił na łowisko. Znowu ciągnął wór za kutrem.
Stracił rybę w
sztormie. Skrzynki, sprzęt zmyło z pokładu. Jego przekorna natura nie przyjęła
przegranej.
Musiał wpłynąć zwycięski do portu.
Wróciły dni podobne jak krople wody niesione wiatrem po skajlajcie. Rano robiła
śniadanie,
było mycie garów, później obiad i znowu mycie, kolacja, mycie podłogi, szafek,
zakamarków...
Żadnego światła, tylko ciemność w przyszłości. Brakowało jej wiary. Zazdrościła
zakonnicom, dewotkom, dziewczynkom idącym do pierwszej komunii.
Przez opory i ból, wśród wspomnień wracało to najbardziej smutne, gdy
rozmyślała, czym
naprawdę jest los człowieczy...
Po dziesięciu latach przebywania w celi, gdy Flora zaczęta odgrzebywać jej
sprawę i na
łamy gazet powróciła Albakora, odwiedził ją... ojciec.
Wszedł do celu zgarbiony starzec. Cóż jej mógł powiedzieć albo ona jemu? Stał
przy obitych
blachą drzwiach. Patrzył na matkę swego wymarzonego księdza, kratę w oknie,
twarz
córki bez wyrazu.
– Elwira...
– Tato... – powiedziała jak kiedyś przed laty.
Usiadł na więziennym zydlu, wykrzywił twarz, zdjął okulary. Wytarł oczy, w
których
błyszczały łzy, jakieś duże i szerokie rozmazane. Czy to był człowiek dumnie
zasiadający w
pierwszej ławce tuż przed ołtarzem? Długo panowała cisza. – Córko... dlaczego?
Milczała, mogła powiedzieć, że Bóg tak chciał, nie powiedziała.
– Twoja matka przed śmiercią kazała mi prosić cię o wybaczenie.
– Wybaczenie dla matki? Za co?
– Wybaczenie dla mnie... – powiedział ze spuszczoną głową.
– Przecież ty spełniałeś wolę Boga.
– Wierzysz, że tak było?
Milczała. On rozglądał się po celu, jakby szukał czegoś zupełnie nieokreślonego.
– Dlaczego strzelałaś do ludzi? – zapytał znienacka. – Bo zabrakło mi siły do
tłumienia
buntu. Bałam się. Wiedziałam, że nastąpi katastrofa... I jest Bóg, bo on mi to
mówił.
– A ja wiedziałem, że nie można zabić życia.
– Nie zwątpiłeś? Nigdy? Nawet, gdy ci mówili, że nie dam rady nosić tego płodu
bez
obłędu?
– Wiara nie uznaje odstępstwa i dlatego nie wierzę w nic już chyba...
– Bluźnisz. Bóg był i będzie.
– Ty to mówisz córko?
– Ja, bo wierzyłam w Boga, który nie może dawać ludziom nieludzkich nakazów.
– Bóg to modlitwa!
– Bóg to myśl i uczynki. Szakale zgwałcili ci córkę, nie ratowałeś jej.
Kupowałeś zbawienie...
Nie dbałeś o koszty, bo płaciła córka... To nie Bóg nazwał kobiety czarownicami,
nie on
mordował je, paląc żywcem na stosach. Nie Bóg! – Maria mówiła spokojnie, ale w
jej słowach
była siła niezwykła. – Człowiek jest omylny, to wiadomo, ale kim jest ten, kto
mówi, że
Bóg sądzi, a sam sądzi... Ty już nie wierzysz, bo dałeś się zwieść. On ciągle
patrzył w więzienną
posadzkę.
– Wszystko sczezło – powiedział. – Magnus ogłuszył furtiana, okradł klasztor,
uciekł,
matka umarła, ty jesteś tu...
Umilkł. Jego poorana zgryzotą twarz była ani z waty, ani z kamienia. O czym
myślał? Ona
myślała o ćmie Liwii, którą pewnego ranka znalazła na stoliku obok lampki
martwą, a jednak
zupełnie jak żywą, mimo że w bezruchu. Liwia miała aksamitne skrzydła i duże
oczy jak
przedtem. Nic w niej nie zniszczyły zmiany pośmiertne. Widocznie nieodgadniona
naturą,
może nadawać skrzydła także, kiedy zgon zabiera ulotne życie. Wyciągnęła rękę,
położyła na
jego dłoniach, uścisnęła je.
– Żyj spokojnie, tato, mnie tu dobrze. Często „wracam” do domu, do mamy.
Pamiętam
osiołka i wózek, na którym jeździłam po trawie, kocura Bufallo, pikniki pod
skałą, którą potem
przewróciły fale... Miałam dobre dzieciństwo, tato...
Ojciec uniósł głowę, usta drżały mu drobnymi skurczami, starcza maska
wypłaszczyła się,
oczy nabrały wyrazu. Uniósł rękę, dotknął jej twarzy jak relikwi.
– Pozwól odejść w pokoju... Elwira...
Pocałowała go. Uniósł się chwycił, ją, wychudłymi piszczelami i znów opadł na
więzienny
zydel.
– Kończył się rejs. Nadchodził czas powrotu. Morski wiatr rozwiał ciężar
spoczywający na
dnie jej serca, rozpędził noc wewnątrzną. Fale rozmyty czerń, z którą tu
przyszła. Co jednak
dalej? – pytała sama siebie. Bała się ziemi bardziej niż morza, nawet takiego
jak wówczas
przy skałach i kamiennym, jak palec boży, obelisku. Tylko właśnie wtedy
postanowiła, że
jeżeli statek uratuje się od zagłady ona podejmie walkę... Nieprawda, że
wszystko stracone.
Przekreśli przeszłość Magnusa, jak przekreśliła swoją. Odwróci bieg wypadków,
zatrzyma
rzekę, woda odda jej co niesie... W szczeline chmur odnalazła gwiazdę prowadzącą
do portu...
Dlaczego Magnus stał się potworem? – pytała sama siebie. – W nim też rozpadły
się brzegi.
Ona jest także temu winna, należało okiełznać chęć zemsty i złe myśli, gdy
nosiła dziecko.
Teraz uratuje Magnusa.
Kiedyś przed muzeum przyglądała się wartownikowi w średniowiecznym stroju z
halabardą.
Później przyśnił jej się ten strażnik z takim właśnie toporem. W zamczysku, w
lochach
była pieczara z płaskim piecem i uchwytami z żelaza. Przykuwano skazańca do
łoża, pod którym
palono ogień. Kamień rozgrzewał się, aż piekł żywcem. Dalej stała maszyna,
tryby, korby,
łańcuchy... czarne haki. Przewodnik tłumaczył, w jaki sposób kaci kręcąc koła
rozszarpywali
centymetr po centymetrze złoczyńców, królobójców, a także czarownice, które nie
chciały przyznać się do siły nieczystej.
Zapomniała później o tej maszynie. Wrócił do niej obraz pieczary w zamczysku po
gwałcie.
Zamykała oczy. Machina stawała przed nią. Był na niej Hyde i pozostałe bestie z
piwnicy
w rozwalonym domu. Wbijała im halabardę w brzuchy. To nie była drzazga z
rozbitej futryny,
to była halabarda...
Dziwne, ale maszyna, którą Magnus rozdzierał kotkę, przypominała tę, jaką ona
widziała
w starym zamczysku. Ta myśl nie dawała jej spokoju. W miarę mijania czasu
zmieniał się jej
pogląd na przyczyny instynktów chłopca. Kiedyś zauważyła, że Magnus miał
zdolności plastyczne.
Zwróciła uwagę, że malowane przez niego portrety mają maski. Maski te były coraz
bardziej czytelne i coraz bardziej przerażające. Gdy miał 9 lat, jego obrazki
zachowywały już
właściwe proporcje, ale przede wszystkim miały swój określony wyraz kupowała mu
farby,
mazaki, kredki. Pewnego razu uwagę jej zwrócił obrazek przedstawiający postać
ludzką z
twarzą upiora. Była to maska z wąskimi wargami, kłami wilkołaka, oczy były w
niej rybie,
potwór zamiast włosów miał na głowie kosmate łapy tarantuli.
– Kto to jest? – zapytała przerażona.
– To mój tatuś... – powiedział Magnus i zaczął się śmiać w taki sposób, że
cierpła. Przyjrzała
się uważniej obrazkowi. Był to portret Hydego, jaki widywała nocami. Jeszcze w
szpitalu,
po rozmowie z księdzem i lekarzem, zobaczyła we śnie potwora z kosmatymi łapami
skorpiona na głowie. Nigdy nie mówiła o tym nikomu... Dlaczego Magnus narysował
taki
portret ojca? Skąd znał tę maskę?
Odrzucała z pasją wszystkie broszury i książki o ciąży i wychowywaniu dziecka
jakie jej
podsuwano. Raz jednak przypadkowo spojrzała na otwartą stronę i przeczytała
kilka zdań.
Autorka apelowała do przyszłych matek o ich spokój wewnętrzny. Pisała, że stresy
kobiety w
ciąży mogą przenieść się na dziecko. Były tam przykłady zapatrzenia się matki...
Dziecko
miało rysy aktorki, którą zafascynowana była matka. Później dziewczynka
zdradzała talenty
tej aktorki... A czym zafascynowana była ona?
Przeczytała kilka zdań, rzuciła książkę. To nie jej dziecko, to dziecko Hydego,
seniora
Telliera, księdza katechety i lekarzy w białych kitlach. Przeraziła się, czuła
że komuś przekazuje
swoje obrazy i myśli. Cierpienie było mniejsze, ktoś przejmował z jej umęczonej
świadomości
upiorne wizje. Całą siłą woli odpędzała omamy, nie chciała porazić dziecka.
Wykrzyczała
to księdzu i lekarzom. Dali jej jakieś zastrzyki.
– Módl się, córko. Bóg cię wysłucha. Cierpisz, to prawda. Oddal nieczyste myśli.
Dziecko
nie jest winne, ono musi się urodzić.
– A ja?! Czemu ja jestem winna?! – krzyczała w niej rozpacz ptaka zapładnianego
jaszczurczym
nasieniem. Krzyk biegł w pustkę, ksiądz miał natchnione oblicze i czynił znak
krzyża. Znak ten stal się dla niej znakiem gwałtu. Ale miała widocznie
prawdziwego Boga w
sercu. Miała wiarę, której nie mogli zniszczyć nawet szakale zabraniający suce
walki, przed
uczynieniem jej matką jaszczurczą.
Gdy po raz pierwszy odkryła, że jej upiory przeniknęły do jaźni dziecka,
pojechała do Anglii.
Szukała prawdy. Była w uniwersyteckich katedrach i u wiejskich wróżbitów. Nikt
nie
miał wątpliwości, że syn po rodzicu może odziedziczyć zdolności lub instynkty
zbrodnicze. A
jak było z owym przekazaniem impulsów przez matkę rozwijającemu się płodowi?
Specjaliści
w tej sprawie byli powściągliwi. Zauważyła jednak, że opowiadając szczegóły o
wizjach
w czasie ciąży i późniejszych rysunkach Magnusa, wzbudzała niezwykle
zainteresowanie
psychoanalityków. Specjaliści kopiowali rysunki chłopca i powiększali ich
fragmenty. Zestawiali
je z relacjami o stanie matki po gwałcie.
Wyniki badań zdawały się potwierdzać przypuszczenia. Zaprzestała konsultacji.
Nie
chciała wysłuchiwać domniemań i diagnoz. Starała się wydrzeć z rzeczywistości
swojej i
dziecka nieludzkie poczęcie. Nie udało się. Nie była jednak tylko drzewem.
Graham kazał wybierać sieci. Ludzie szorowali statek. Rejs kończył się
nieubłaganie. Gdy
do portu było już niedaleko, szyper poprosił Marię Elwirę do kubryka. Na stole
leżała zapisana
kartka, długopis i czek.
– Nieprawda, że kobieta musi przynieść nieszczęście na morzu. Kuter mamy pełen
ryby.
Oparliśmy się sztormowi. Wracamy szczęśliwie. Pracowałaś dobrze. Obliczyłem twój
part...
Co będziesz robić na lądzie? – zapytał.
Spojrzała staremu przyjacielowi w oczy. Mam jeszcze sprawy do załatwienia.
Graham –
Czy ja mogłam normalnie wychować to dziecko? Zapytała niespodziewanie. Graham
skupił
się, zmarszczył brwi. Zdawał sobie sprawę, że jest dla niej zwyczajnym,
sprawiedliwym
człowiekiem i jego słowo będzie ważniejsze niż nauki całej wielkiej instytucji
kościelnej.
Znam podobny przypadek. Zgwałcona i przebita nożem kobieta, przeżyła i wychowała
dwoje bliźniąt pochodzących z tego gwałtu. Dzieci są już dorosłe. Założyły
rodziny. Wszyscy
są uczciwymi ludźmi... – Powiedział z rozwagą stary rybak.
– Słyszałam o tym. Jak to się stało, Graham?
– Jedź do tej kobiety, porozmawiaj. Znajdziesz ją w Elbertg. Ma księgarnię na
rogu ulicy,
tuż przy radzie miejskiej. A w stare strony nie wracaj. Zostań tu. Co minęło,
zostaw przeszłości.
Nie usłuchała Grahama Barentsa. Nie wiedział on, że Magnus żyje, bo nikt oprócz
niej tego
nie wiedział. Nikt też nie wiedział kim jest Szczur, poszukiwany listami
gończymi. Nie
usłuchała Grahama, postanowiła jeszcze raz wrócić w tamte strony. Los szakalowej
matki
musiał wypełnić się do końca.
Maria Elwira znów siedziała za kierownicą swojego pokracznego samochodu. Z lewej
strony szumiało rozeźlone morze. Z prawej piętrzyły się wzgórza. Kamienna
przestrzeń i hucząca
woda były jedynymi barwami krajobrazu w tej części wyspy. Gdzieś wyżej zieleniła
się
uboga łąka z kilkoma owcami pasącymi się jakby w chmurach. Kuter został w
porcie, na nim
Graham i wszyscy przyjaźni jej ludzie. Znów była sama. Jechała tą drogą kilka
miesięcy temu,
gdy odrzuciła jej pomoc przerażona Remis. Morski wiatr zrobił swoje. Maria
Elwira nie
była już rozbitkiem. Wróciła na ziemię, odnalazła przyjaciół, którzy radzili by
zatrzymać ją
jeszcze. Kto był już zupełnie niepotrzebny, wie co znaczy taka zmiana losu...
Ale ona zawsze
była komuś potrzebna. Miała dziecko, które wymagało szczególnej opieki... Statek
nie roztrzaskał
się o rafy, ona wraca żywa do żywych. Musi, musi zawrócić rzekę, żeby oddała co
porwała i niesie.
Maria Elvira przystanęła przy małym rynku. Odnalazła niewielką księgarnię na
rogu. W
sklepie, przy kasie siedziała kobieta w wieku lat około pięćdziesięciu, a przy
monitorze niewielkiego
komputera – człowiek może trzydziestoletni. Podeszła do pani przy kasie,
przedstawiła
się. Przywykła do tego, że jej imię i nazwisko robiły wrażenie, gdy je
wypowiadała.
Mimo, iż minęły lata, proces Albakory utkwił w pamięci tutejszych.
Dwie kobiety porozumiały się jednak szybko. Beryl Row, bo tak nazywała się
właścicielka
księgarni, poprosiła Marię Elwirę do saloniku za sklepem.
– Nie sądziłam, że panią poznam – powiedziała szczerze.
Nie zdziwiło ją, że – mimo iż chodzi tylko o rozmowę – sprawa dla Elwiry jest
niezwykle
ważna. Beryl zaprosiła Marię do altany na wysokiej skale, gdzie mogły być
całkiem nieskrępowane.
Gospodyni była zadbaną, dobrze mającą się panią, pogodną i wesołą. Słuchała
uważnie Marii Elwiry.
– Kto by pomyślał, że kobieta o takiej sławie może mieć podobne problemy...
Przecież to
wszystko przeminęło i jesteśmy już zupełnie inne... Zwłaszcza ty, Mario Elwiro,
przeżyłaś
tyle, odkupiłaś złe... – mówiła przyjaźnie Beryl. – A ty co czułaś, nie
prześladowała cię myśl
o gwałcicielach? Nie miałaś wizji, upiornych snów... mar? – pytała tamtej.
– Nie. Moi oprawcy, gdy ich rozpoznałam, chcieli mnie zabić. Przeżyłam
okaleczenie.
Spotkałam ich w sądzie... Wyrok zależał w dużym stopniu od moich zeznań.
Posypały się
pieniądze, błagania rodziców tych gówniarzy. Sprawa była poważna. Chodziło o
zamach na
życie, poderżnęli mi przecież gardło...
Maria Elwira wzdrygnęła się.
– Nie patrz tak. Dzisiaj już nic nie widać. To byli bardziej chuligani niż
mordercy. Kilka
operacji zrobiło swoje – uśmiechnęła się Beryl.
– I naprawdę mogłaś pokochać ich dzieci?
– Nie tylko ich, ale także moje...
– Imponujesz mi – powiedziała ze smutkiem Maria Elwira.
– Myślisz? To byli synowie, jeździli na tych wielkich motocyklach. Ja do domu na
motorowerze.
Zatrzymałam się na chwilę w krzakach. Oni tam byli, zobaczyli mnie. Wsiedli na
te
straszne motory i jeździli wokół rycząc silnikami, aż ogłuchłam. Potem urządzili
sobie rodeo.
Podjeżdżali i zrywali ze mnie wszystko. Potrącali mnie raz i drugi. Upadłam.
Byli rozbawieni
i rozjuszeni. Dwaj zawlekli mnie głębiej w krzaki. Poderwałam się, próbowałam
uciekać.
Zdarli mi stanik.
– Pobawimy się – szydzili. Prosiłam, groziłam. Szarpali moje figi, porwali je.
Któregoś
kopnęłam, któregoś ugryzłam. Broniłam się, aż opadłam z sił. Rozciągnęli mnie na
jakiejś
szmacie, zaczęli gwałcić jeden po drugim... Widziałam koła na mocno rzeźbionych
gumach,
buty na pedałach i tych nad sobą... Straciłam przytomność z przerażenia, bólu,
rozpaczy...
Leżałam w trzcinach naga, oni stali dokoła, popijali whisky i piwo z butelek.
Zapadł zmrok.
Powoli odzyskiwałam świadomość. Wtedy rozpoznałam dwóch. Pływali na żaglówce,
która
nazywała się „Toronto”, pamiętam, bo mi się podobała. Byli gdzieś ze wschodu
wyspy. Któryś
znowu do mnie podszedł. Chciałam tylko odwetu. Rozpoznałam ich. Poczułam się
silna.
– No chodź, chodź! Sk... synu – krzyczałam. Zgnijecie w więzieniu. Ci dwaj mają
jacht
„Toronto”. Nie uciekniecie od wyroku! – atakowałam.
Oni jakby zdrętwieli. Dotychczas byli w chuligańskim amoku. Teraz otrzeźwieli.
Dwóch
podeszło blisko. Będziesz milczeć, albo poderżniemy ci gardło – syczeli. Byłam
żądna zemsty
za poniżenie. Chciałam zobaczyć jak żebrzą.
– Zapamiętam was i wasze motory bandyci! Śmierdzące świnie! – brałam swój odwet.
Zrobiło się cicho. Wstałam, zaczęłam szukać podartej sukienki. Stali przy
motorach i naradzali
się. Dwóch podeszło do mnie, wyciągnęli noże. Jeden zamierzył się. Uderzył.
Odskoczyłam,
zranił mnie w ramię. Zaczęłam uciekać. Złapali mnie.
– Zabij ją... To ty zabij – zaczęli się kłócić.
– Ty wylosowałeś, to zabij. Nagle przestałam się bać.
Była we mnie tylko wola odwetu.
– No, tchórze! – krzyczałam – który chce iść na dwadzieścia lat... Zabijcie,
daleko nie
uciekniecie. Za duża banda. Za dużo śladów!
– Zabij ją, bo nas wsypie!
– To ty zabij! – warczał jeden na drugiego.
Wtedy dostałam w szyję. Straciłam przytomność. Ocknęłam się, gdy ryczały motory.
Zobaczyłam
nad sobą policjantów, usłyszałam strzały. Potem pamiętam sufit w sanitarce i
lekarzy
w operacyjnej sali... Drogą przejeżdżał patrol policyjny. Ci dranie zostali
złapani na gorącym
uczynku. Nie wiedziałam, czy będę w ciąży, nie było takiej pewności. Rodzice
zbirów na
wyścigi płacili rachunki, obiecywali odszkodowania, gwarantowali małżeństwo z
wybranym.
Gdy dowiedzieli się, że będę miała dziecko, stałam się niemal królową na wyspie.
Już miałam
brzuch, gdy zaczął się proces o zbiorowy gwałt. Trwałe okalecznie z zamiarem
zabójstwa...
Chłopcom groziło po kilka i kilkanaście lat więzienia. Zaczęły się zabiegi,
próby przekupienia
mnie lub zastraszenia. Gdybym chciała, mogła przerwać tę ciążę. Z opatrunkiem na
szyi mogłam
wyjechać do Anglii czy Francji. Chłopak, z którym chodziłam, zostawił mnie
chociaż
był bardziej pobożny niż ja. Świadomie podjęłam decyzję, że urodzę to dziecko.
Potem okazało
się, że były to bliźniaki... – Beryl przerwała opowiadanie. Postawiła koszyk na
stole w
altanie. Wyjęła kolorową serwetkę, termos, filiżanki. – Często tu przyjeżdżamy
na kawę –
powiedziała uśmiechając się ciepło. Maria Elwira patrzyła w przestrzeń na morze.
– Czy ona
mogła zachować taką pogodę, po tym co ją spotkało w rozwalonej piwnicy?
– Pytasz, czy miałam widziadła, mary, czy ojciec dziecka jawił się jak bestia?
Ojciec moich
dzieci siedział w sądzie na ławie oskarżonych i płakał, skomlał jak szczenię,
gdy mu
przywiązują kamień do szyi... To nie byli szakale, to byli gówniarze. Ten proces
był pokazem
małości. Od przekupstwa do szantażu... I adwokaci... Specjalny gatunek ludzi.
Dwóch najbogatszych
motocyklistów broniła mecenas, żarliwa katoliczka. Jej teza polegała na tym, że
ja
ich świadomie sprowokowałam zatrzymując się w krzakach. Usiłowała to udowodnić.
Zadawala
mi podchwytliwe pytania. Czułam, że ona w to nie wierzy i upadla mnie jeszcze
bardziej,
za to swoje honorarium. Gwałt zszedł jakby na drugi plan rozprawy, chodziło o
podcięcie
gardła...
Baryl nalała kawy do filiżanek, Wyjęta ciastka z kartonika.
– A może trochę koniaku? – zapytała z przemiłym uśmiechem. Wyjęła elegancką
piersióweczkę,
postawiła obok filiżanek.
– Myślę, że inna była w tobie, inna we mnie siła – zwróciła się do Marii Elwiry.
– Nie
każdy po doznanej krzywdzie chwyta za broń i bierze odwet... Ja wytłumaczyłam
sobie, że
będzie lepiej, gdy urodzę. W mojej naturze też był bunt. Czegoś podstawowego nie
rozumieją
prawodawcy, pomijając odczucia kobiety w tej sprawie... Okropna jest ta
nieodpowiedzial-
ność... Ale mój bunt złagodziły okoliczności. Miałam wspaniałego oskarżyciela
posiłkowego.
Starszy pan rozumiał mnie, rozumiał wybryk młodych gwałcicieli, ich
zrozpaczonych rodziców.
Rozumiał, że dziecko, które przyjdzie na świat, może żyć z piętnem bękarta
zgwałconej
lub bez tego piętna. Wiedział, że nakaz urodzenia nie załatwi niczego więcej
ponad to, że
dziecko się urodzi. On twierdził, że obowiązek ratowania życia jest w każdym
przypadku
ograniczony. Nakaz, by ktoś, kto widzi człowieka w ogniu, musiał za nim w ten
ogień skakać,
byłby terrorem. Jeżeli poczęcie nastąpiło wbrew woli matki i noszenie takiego
płodu naraża ją
na chorobę lub jakiekolwiek straty, gdy wywołuje jej sprzeciw, jest gwałtem. Tak
uważał mój
mecenas, doradzając mi, abym jednak urodziła to dziecko – Beryl znowu przerwała
i zajęła
się talerzykami. Nalała do kieliszków koniaku. Opowiadała ze swadą.
– Mój doświadczony mecenas zauważył, że moja natura świadomie i podświadomie nie
odrzuciła tego płodu, bo go nie odrzuciła. I to jest tajemnica, o którą pytasz.
– Beryl zwróciła się do Marii Elwiry.
Maria zamyśliła się. Nie rozumiała czegoś aż do bólu. Co sprawiło, że Beryl nie
zatruła
strasznymi myślami dzieci w łonie? Że zachowała spokój... Miłosierdzie to było?
Poświęcenia?
Ofiara?
– Myślisz, że byłam taka szlachetna – mówiła dalej niezwykła gospodyni. To nie
zależało
od mojej woli. Nie poznałam szoku.
Bałam się, czułam wstręt i to wszystko. Potem nie myślałam o tych gówniarzach.
Rozważałam
z rodzicami i mecenasem sytuację. Niewątpliwie olbrzymią rolę odegrało to, że
nie
czułam przymusu urodzenia tych dzieci. Rozumieliśmy wszyscy, że nikt nie może
narzucić
drugiemu poświęcenia życia dla istoty innej, zwłaszcza mogącej wzbudzić
najgorsze skojarzenia,
wstręt i nienawiść. Ci gówniarze uczyli się w szkołach. Odbiło im w pierwszym
dniu
wakacji. Potem chcieli posunąć się aż do zbrodni, później skomleli o łaskę. W
sumie poszliśmy
na daleko idącą ugodę. Pieniądze złożyłam w banku. Dzieci utrzymywałam z własnej
pracy, a potem – mojej i męża, który nie tylko rozumiał, ale i czuł zwyczajnie
po ludzku...
Nie dało się utrzymać w tajemnicy gwałtu przed dziećmi. Życzliwi donieśli. To
była trudna
sprawa. Długo mogłabym opowiadać o ich dorastaniu, aluzjach W szkołach,
wyzwiskach na
podwórku. Bezinteresownej podłości ludzi spłodzonych w bogobojnych stadiach
małżeńskich...
Dziś dzieci dorosły, założyły rodziny...
– Jesteś wspaniała Beryl! – Maria Elwira zazdrościła szczerze pogodnej kobiecie.
Beryl oddaliła się, jakby zapadła w krótką zadumę.
– Myślisz, że we mnie nie ma buntu? – zapytała nieco innym tonem.
– Myślę, że nie, ty przyjęłaś los z uśmiechem – odparła Maria Elwira.
Beryl spojrzała na nią uważnie, coś chłodnego pojawiło się w tym spojrzeniu.
– Wiesz, że ja czasem czuję do siebie wstręt, czuję obrzydzenie?... Gwałt
zbiorowy nie
znajduje podobnego upokorzenia. Jest aktem obezwładnienia i upodlenia...
upodlenia fizycznego,
moralnego, duchowego, odebrania godności i wolności, jest dowodem, że kobieta to
półczłowiek jedynie... Mężczyznę można zabić, kobietę także zgwałcić...
Udowodnić jej, że
można z nią zrobić wszystko, że ona jest tylko naczyniem, czerepem...
biologicznym workiem,
jeżeli takie życzenie ma kilku zwyrodniałych mężczyzn. Gwałt dowodzi, że istota
ludzka
nie musi być poczęta po ludzku, że to może odbyć się w sposób zwyrodniały,
bestialski i
wszystko jest w porządku, wszystko pozostanie w porządku fizjologicznie i
moralnie, moralnie!
Bo rozwoju takiego płodu ze względów moralnych, negować nie można... Ja to
wszystko
czułam i czuję nadal. Wydarzenia sprzed lat tam, w krzakach nad jarem, uczyniły
ze mnie
istotę gorszą od innych, a moje dzieci – dziećmi ze skazą... To tkwi w mojej
podświadomości
i tkwić będzie zawsze... Obrzydzenie czuję nie dlatego, że zostałam zgwałcona,
bo to była
przemoc, ale dlatego, że ten gwałt przyjęłam, pogodziłam się z nim, że zostałam
biologicznym
worem... To tkwi we mnie w którejś warstwie, pod miłością do tych dzieci, która
w
moim przypadku jednak przyszła, bo...
– Jesteś matką heroiczną, matką wspaniałą – przerwała jej jeszcze raz Maria
Elwira.
– Tak wiem. Jestem matką heroiczną, ale kobietą upodloną, której udowodniono, że
jest
przede wszystkim tylko reproduktorką gatunku, niezależnie od swojej woli...
Podobno Bóg
jest sprawiedliwy, a diabeł perfidny... I nasi prawnicy... Parlamentarny akt o
ochronie życia
poczętego... A gdzie owo poczęte życie się znajduje? W państwowych gruntach, czy
w wolnych
istotach ludzkich, które mają prawo przede wszystkim do życia własnego. W
istotach
ludzkich czy w mechanicznych tyglach, których wnętrzami mają prawo zarządzać
inni?!
Prawnicy nie krzyczą, że tu się dzieje także gwałt prawny... To jest ustawa o
ubezwłasnowolnieniu
matki w kwestiach macierzyństwa, i tylko tak powinna się nazywać! –Spokojna
Beryl
wzburzyła się wyraźnie.
Prawda... – przyznała głucho Maria Elwira. – Ja nie czułam, że coś jest
chronione. Czułam,
że odbiera mi się prawo do decydowania względom własnego ciała, gdy chciałam
zetrzeć
piętno... – Chwilę panowała cisza. Beryl uśmiechnęła się wreszcie. – Nie zrozum
mnie źle, ja
kocham moje dzieci, ale świadomość naszego upodlenia przez tych na ryczących
motocyklach
i tych w parlamentach, sutannach i togach jest od tego niezależna...
Gdy obydwie schodziły ścieżką między skałami, Maria zatrzymała się nagle.
– Co byś zrobiła, gdybyś wiedziała, że bez obłędu nie urodzisz dzieci, na
których widok
powróci twoja epilepsja, i gdyby trzymano cię w szpitalu z nakazem ich
urodzenia?
Beryl przystanęła zdziwiona spóźnionym wybuchem Marii Elwiry.
– Nie wiem, może podpaliłabym szpital, a może tylko cicho płakała. Ale widzę, że
nie zadowoliła
cię rozmowa ze mną. Jeżeli chcesz dowiedzieć się więcej o dzieciach takich jak
moje, przypomniało mi się coś... W naszym domu już od dawna nie żyjemy tym
problemem.
Zapomnieliśmy o wszystkim, jesteśmy normalną rodziną...
– Co sobie przypomniałaś, Beryl?!
– Gdy okazało się, że jestem w ciąży i rodzice moich gwałcicieli starali się o
ugodę, poznałam
niezwykłego człowieka, który opowiedział mi swoją historię. Ciebie nie uspokoi
jego
opowieść, ale wysłuchaj jej jeżeli go odnajdziesz. Około stu kilometrów na
południe w głąb
wyspy leży miasteczko New Borg i nad wielką skałą jest cygański obóz. Jedź tam,
zapytaj o
starego Lucasa Luca. Weź butelkę whisky, przeżyjesz intelektualną przygodę.
Maria Elwira pojechała na południe. Odnalazła Cygana. Wskazała go jej
dziewczynka w
długiej aż do kostek spódnicy. To był rzeczywiście stary już człowiek, pamiętał
jednak kim
była Albakora. W obozie mówili, że to Cygan samotnik. Obejrzał butelkę,
przeczytał etykietę,
schował szkło.
– Pytasz co mogę powiedzieć o cygańskim, bękarcie?...
Dawno już mnie nikt nie pytał o to, czyim jestem potomkiem. Nazywam się Imre
Kossuth.
Jestem synem zgwałconej baronowej Blanki. Dobra Kossuthów leżą w okolicach
Calocsy nad
rzeką Dunaj, to daleko stąd... Ale ja byłem i nie byłem synem baronowej...
– Wiem, że twoje losy są ciekawe, Imre – zachęcała, by mówił.
– Moje losy ciekawe? – roześmiał się Lucas. – Od początku byłem
nieporozumieniem.
Między baronami liczy się ojciec, a ja byłem z ojca Cygana... Dziewczyna jeszcze
z ciebie, a
ja kończę czytać swoją księgę: Moje dramaty działy się na początku stulecia,
które teraz dobiega
końca. Były to czasy nie takie jak dzisiaj, choć draństwo niezależne jest od
stulecia.
– Więc ciebie nie bolszewicy wypędzili z majątku?
– Nie. Baronowie – bracia.
–A matka?
– Matka umarła i wtedy, skończyło się wszystko. W rodzinie był biskup katolicki,
sprawa
porwania i gwałtu matki stała się głośna, ona nie mogła już pozbyć się dziecka.
Polała się
krew, szlachcice skrzyknęli ludzi, ruszyli na Cyganów, ojca zabili z armaty...
Palili wozy,
niszczyli namioty, zabijali, kaleczyli. Biskup, wuj matki, zadecydował, żeby
cygańskiego
bękarta przyjąć do rodziny i zapomnieć o gwałcie. Różnie ludzie mówili o matce i
ojcu... Po-
46
dobno ona z własnej woli uciekła z Cyganem, który lewe kopyto swojego konia
podkuwał
złotem i miał perłę w chuście jaśniejszą niż w krawacie baron, mąż matki...
Zaczęły się pogromy.
Krwawa była to historia. Ginęli Cyganie, ale i baron zginął od noża. Ja
dorastałem
wśród braci, szlachciców z ojca i matki. Czy możesz wyobrazić sobie taką
młodość? Wszyscy
wiedzieli, że jestem cygańskim bękartem, ale na koszulach miałem herb Kossuthów
i guwernantkę
jak prawdziwi baronowie...
Luca wziął się do parzenia herbaty w miedzianym tyglu nad ogniskiem, podał jej
filiżankę
z miśnieńskiej porcelany.
– Wiesz, jak nie potrafi pływać ryba?... Tak jak pływa zupełnie inna ryba.
Trudno mi było
zostać baronem, gdy wytykali mnie palcami, że jestem pomiotem cygańskiego
gwałtu. Zabrali
mi honor cygański, nie dali szlacheckiego mimo herbów na koszulach i chustkach.
Dokąd
żyli ksiądz biskup, świeć panie nad jego wielką duszą, i matka, która jeżeli
nawet uciekła
z Cyganem, powinna teraz być w niebie, chodziłem na uniwersytety i bywałem w
najprzedniejszych
towarzystwach. Tam też byłem baronem, ale gdybym nie umiał posługiwać się
pięścią,
chodziłbym opluty od głowy do stóp razem ze swoimi herbami na śnieżnobiałych
kołnierzykach.
Kobiety z szanujących się domów nie tańczyły ze mną na balach, młodzieńcy nie
podawali ręki, dopóki jednego nie ukłułem szpadą, a drugiemu nie odstrzeliłem
ucha w pojedynku...
Gdy odmawiali mi satysfakcji, waliłem w mordę i pokazywałem herby... Zaczęły
więc sypiać ze mną największe damy. W końcu bardziej dzięki szabli i pistoletom
niż urodzeniu,
zostałem powszechnie szanowanym baronem... Najpierw umarł ksiądz biskup, potem
matka. Zaczął się proces o podział majątku z braćmi. Mieli pieniądze, byli lepsi
w sądach.
Udowodnili, że jestem podrzutkiem i oszustem, zabrali mi sygnet od matki i
koszule z herbami...
Znalazłem się z tobołkiem na ulicy. Nowy biskup powiedział, że kojot nie może
zostać
ogarem, a Cygan węgierskim baronem. Zabrałem swoje uniwersytety do wózka, na
dwóch kółkach z jedną szkapą u dyszla, bo na inny trudno było zarobić ostrzeniem
noży na
podwórkach...
– No, jak ci się podoba moje ciekawe życie, młoda pani?
Staruszek, do którego przyjechała istotnie byt pełen uroku.
– Mojemu Magnusowi nikt nie wypominał kim był... – powiedziała głucho.
– Pewna jesteś? Złap wronę, pomaluj ją w paski i puść z powrotem do stada...
Zadziobią,
gdy będzie inna. Jeszcze gorzej ludzie.. młodzieńcy i panienki w szkołach...
jeżeli tylko wiedzieli,
kim jest, jego droga była krzyżowa. To nie ten świat, gdzie można bezkarnie nie
czynić
zła, niezależnie od wiary. Ale to nie koniec przygód cygańskiego bękarta.
Wyjechałem daleko
z „ojczyzny”, w której miałem posiadłości. Kiedy na Węgry przyszli ze Wschodu
bolszewicy
i, zaczęli niszczyć majątki wróciłem nad Dunaj w okolice Calocsy. Nowa władza
szukała
ludzi na wysokie stanowiska. Byłem wykształcony, pochodzenie miałem cygańskie,
skrzywdzili
mnie obszarnicy. Zostałem komisarzem, przewodniczącym, sekretarzem. Byłem
towarzyszem
mas. Przepędzeni z majątku z tobołkami moi bracia Szukali dziury w ziemi, do
której
mogli schować się przede mną. Odnalazłem ich... I co myślisz zrobiłem?
Imre zwrócił się do Marii Elwiry z uśmiechem takim, że można by przypuszczać, iż
kazał
ich oskalpować i porozrywać w strzępy.
– Dopomogłeś im w potrzebie – powiedziała spokojnie Maria. – Dobrą musisz być
kobietą
Albakora – uśmiechnął się Cygan. Taką pewnie byłaś terrorystką jak ja krwiopijcą
w czerwonym
reżimie. Dałem im dach nad głową i piękną pracę w leśnictwie na byłych
włościach...
Przez pamięć dla matki i księdza biskupa, a może po prostu z cygańskiego serca.
Ale to nie koniec jeszcze. Komuna, która przyszła istotnie – zadbała o chleb dla
najbiedniejszych
tyle, że rządzili nią nowi baronowie tacy bez szkół prawie. Byli od razu
sędziami,
prawodawcami i kapłanami. Prawo i bezprawie też przyszło ze Wschodu od
niezapomnianego
batiuszki Stalina. Zbrodnia ścigała się ze zbrodnią, gwałt poganiany był
gwałtem. Więc
zbuntował się naród i zaczął strzelać do zaprzedanej obcemu cesarzowi władzy.
Przyszedł
krwawy, w mojej starej ojczyźnie rok 1956. We mnie znów odezwała się krew
szlachecka
matki, poszedłem z nowym. przeciwko komunie. Ale przyjechali Sowieci na
czołgach, przywieźli
karabiny maszynowe i armaty, utopili we krwi powstanie.
Zabrałem braciszków z leśniczówki i uciekliśmy z milionem innych Węgrów,
Słowaków.
Cyganów na Zachód, do wolnego świata. Wyzbyłem się złudzeń; postanowiłem zostać
Cyganem
na zawsze.
– Więc byłeś Cyganem bardziej niż baronem?
– Zapewne młoda pani. Bracia mieli rację. Byłem Cyganem, nie baronem ani
towarzyszem
komisarzem. Ciągnęło mnie do wozów i lasu. Wspaniała baronowa matka i
autentycznie
wielebny ksiądz biskup nie zmieniliby mnie w innego, mimo ksiąg i uniwersytetów.
Natura
moja była wędrowna. Maria Elwira spędziła tę noc przy ognisku starego Imre.
Cygan okrył ją
futrem i poszedł spać do wozu, wcale już nie na dwóch kółkach z jedną szkapą u
dyszla. Zapraszał
do oddzielnego saloniku w tym wozie, ale ona wolała zostać przy ognisku. Natura
Imre była po ojcu cygańska, a Magnus?... Czy też został już na zawsze
zaprogramowany
przez geny ojca?... I nic nie da się zrobić, żeby go z tego wyzwolić? Nie!. Ona
nikogo już
pytać nie będzie. Dość ma zdań mędrców, dość opowiadań i przykładów... Magnus
mimo
wszystko jest jej dzieckiem. Nie tylko cechy odziedziczone po zwyrodnialcach,
ale także jej
myśli, gdy była w ciąży, spadły na chłopca. Tamci nakazali rodzić i znikli.
Pozostała ona...
Teraz była jeszcze ciągle pod wpływem Beryl. Coś mocarnie zwierzęcego jest w
kobiecie,
która potrafi odrzucić ludzki wstrząs i zawsze rodzi dziecko... Beryl
powiedziała, że nie myślała
już o „tych gówniarzach”... A Eleonora Zadz? A ona Maria Elwira?!...
Beryl być może nie dostrzegłaby robaka na masce Hydego. Ta pogodna kobieta nie
wzięła
do rąk broni, wzięła pieniądze. A czy można porównać owe dwa gwałty? Można. Ją
szantażowali
kretem. Beryl podcięli gardło... Po co tu jednak porównania. Wiara i prawo nie
dopuszczą
w ogóle uwolnienia kobiety od płodu. W obozach, gdzie rasiści zapładniali
więźniarki
przez gwałt skażonym nasieniem, nieszczęsne nie tylko z woli oprawców musiały
rodzić
potworki, ale także z woli kapłanów...
W czasie powrotu Maria Elwira siedziała za kierownicą i była drzewem tyle, że
reagowała
na znaki przy drodze i płynnie pokonywała, zakręty. Niedaleko domu, gdzie,
powracała z
zamiarem zawrócenia rzeki i zatrzymania kamienia w locie, zaczęła modlić się o
plon na jednym
poletku. Urodziła, ale dlaczego do końca nie została matką? Nie otrzymała
odpowiedzi,
chyba jedynie tę, że Bóg to tajemnica i że Bogiem jest także Matka...
Teraz polna droga wiła się między wzgórzami, kilkakrotnie przecinając strumień,
który też
kręcił się meandrami, tu i tam jakby uciekając od drogi. Pokraczny citroen 2CV
Marii Elwiry
zjeżdżał w dół po piaszczystej ścieżce. Dalej była góra i jar, na zboczach
którego pasły się
owce bez pasterza. W połowie owej góry Maria Elwira spotkała księdza mozolnie
pchającego
skuter. Zatrzymała samochód.
– Niech będzie pochwalony, szczęść Boże – powiedziała wychodząc z blaszanki.
Niemłody
już kapłan był zasapany, pot zalewał mu twarz pod czarnym kapeluszem.
– Niech będzie pochwalony – odpowiedział dysząc i przystając na chwilę.
– Cóż to, skuter jedzie na motocykliście? – uśmiechnęła się Maria.
– Nie zbadane są wyroki nieba – odparł ksiądz, w tej sytuacji bardzo pogodnie.
– A cóż stało się temu rumakowi – zainteresowała się Maria wskazują skuter.
– Zmęczył upał, zasapał się i stanął.
– Benzyny zapomniał ksiądz nalać do baku?
– Nie, paliwo jest i motor jest, tylko ducha nie ma w tym aparacie... Życie
zamarło gdzieś
na zębatych kołach...
Marią Elwira wjechała swoim samochodem na spadzisty brzeg jaru.
– Niech ksiądz usiądzie w cieniu. – Maria włożyła skórzane rękawice, które
zawsze woziła
w bagażniku. Wzięła skuter i usiłowała go uruchomić. Zagdakał raz i drugi,
gasnąc po kilku-
nastu obrotach. Maria wydobyła ze swojego samochodu woreczek z narzędziami.
Wykręciła
świecie, sprawdziła iskrę, która była widoczna nawet w słońcu. Bak też do połowy
wypełniony
był paliwem. Maria obejrzała silnik, odnalazła filtr i pompę paliwa. Odkręciła
odstojnik,
oczyściła miseczkę z piachu i owczej sierści. Odkręciła kranik, paliwo polało
się na drogę.
Zakręciła odstojnik, przelała gaźnik, nacisnęła starter. Silnik zapalił,
zakaszlał dwa razy i pracował
równo, jak na pokazie. Ksiądz cały czas przyglądał się Marii.
– Bóg ci wynagrodzi kobieto, zdjęłaś krzyż z ramion starego człowieka. Padłbym
pod jego
ciężarem, do miasteczka trzy mile z hakiem... Zawsze – jeżdżę na rowerze, nie
znam się na
tym benzynowym mechanizmie. Cóż było mojemu rumakowi?
– Zadławił się piachem. Trzeba częściej czyścić odstojniki i zmieniać filtr...
– Kobieta, a taki mechanik. Gdzie nauczyłaś się tej sztuki?
Maria przysiadła obok księdza na powalonym pniu drzewa. Owce były dookoła i
cisza panowała
w jarze.
– Pytasz gdzie? Odpowiem ci szczerze, ojcze duchowny, nauczyłam się tego –w
piekle.
– Co mówisz, kobieto?
– W piekle, proszę księdza, nauczyłam się mechaniki jedynie przy okazji, bo
naprawdę
uczyłam się tylko zabijać... – Maria Elwira poczuła dziwną siłę uzdrawiania
duszy jaka emanowała
od tego zakurzonego wędrowca. Obudzili się w niej nieprzeparta chęć zapytania go
o...? Nie wiedziała jeszcze o co.
– Co mówisz? – ksiądz poruszył się na kamieniu Przyglądał jej się z uwagą. Czy
to możliwe?
– zapytał zmarszczył brwi, myślał nad czymś intensywnie. Uniósł głowę. – Poznaję
cię z
fotografii w gazetach – powiedział po chwili. – Jesteś Marią Elwirą Telier...
– Jestem – skinęła głową. – Bóg niech cię ma w opiece w dalszej drodze życia...
– Nie boi
się ksiądz wściekłej terrorystki?
– Żartujesz Tereso, ja mogę bać się tylko własnych słabości. Jechałem z ostatnią
posługą
do kobiety z wioski rybackiej na cyplu, ale biała pani miała lepszy pojazd.
Przybyła przede
mną... A ty zatrzymałaś się, aby przynieść pomoc człowiekowi w potrzebie. Innym
jesteś
chyba już człowiekiem.
– Nigdy nie byłam inna. – Nawet wówczas, gdy – strzelałaś do kobiet niosących
krzyże, –
gdy organizowałaś gwałty? Nie byłaś inna? Nigdy.
– To nie ja strzelałam, gryzła wilczyca w obronie przed zapłodnieniem jej
jaszczurczym
nasieniem, tak broniła się moja natura... Kościół dokonał na mnie zbrodni, więc
strzelałam do
procesji. Ale to nie ja strzelałam... Ksiądz spuścił głowę, myślał w skupieniu,
spojrzał Marii
w oczy.
Kościół, powiadasz? Kościół dokonał na tobie gwałtu. Cóż wiesz o kościele, skoro
tak
mówisz? Kościół, jeżeli jest jeszcze opoką, to obecnie bardzo popękaną. Istnieją
jakby dwa
kościoły... Kościół tak olbrzymiej w Bogu jak ubogiej na ziemi Matki Teresy z
Kalkuty i kościół
dostojnych docześnie. W jednym z tych kościołów kapłani służą Bogu, w drugim.
Bóg
służy kapłanom. Prawdziwy kościół ugina się pod tym ciężarem. Księża, którzy
służą Bogu;
obserwują zmniejszającą się; ilość wiernych, bo wierni widząc pysznych
utożsamiają obydwa
te kościoły i tracą to co wspaniałego mieli ich ojcowie i matki... Boga w
sercach . Ale nie
można oszukać wschodu słońca, przypływu morza, ani prawdziwego Boga. Pamięć
Matki
Teresy z Kalkuty będzie ogromniała i stanie się cząstką świata, imiona zaś
przemożnych
szybko zostaną zapomniane. Ludzie zwyczajni swoje upodobania próbują narzucić
Bogu,
jakby Bóg nie był ponad zaszczyty i złoto... A przecież ani Bóg, ani Matka
Teresa nie czują
blasku złota.
Maria Elwira uśmiechnęła się przyjaźnie.
– A więc kościół prawdziwy to Bóg w sercach wiernych i kapłan jeżdżący zakurzoną
drogą,
na rowerze do potrzebujących posługi?
– Święty Józef – jeździł na osiołku, nie w lektyce, Matka Boża powiła w żłobku,
udziałem
prawdziwych chrześcijan było cierpienie i ubóstwo, pokora i modlitwa...Przepych
i doczesna
władczość możnych to atak szatana na kośćiół. Ksiądz w zakurzonej sutannie
przetartym kapeluszu
mówił te słowa bez złości a z głębokiem żalem. Maria słuchała i jakby rozumiała,
że
życie swoje złożyła na ołtarzu walki zła z dobrem i dobra ze złem, szatana z
Bogiem i Boga z
szatanem... Ksiądz mówił dalej. Kapłani Boga to ci, którzy służą grzesznym,
dbając o ich
zbawienie, modlą się, aby sztorm nie zabrał rybakom sieci, nie przewrócił łodzi,
aby olej z
zatopionego okrętu nie zalał zatoki, aby mąż Olaf powrócił z połowu do małżonki
Sandry...
– Słońce weszło wysoko na niebo, skarpa jaru rzucała cień na księdza w
zakurzonej sutannie,
Marię Elwirę i dwa stare, pokraczne pojazdy, stojące tuż obok siebie. Owce pasły
się
dookoła na wyschniętej niczym ściernisko trawie. Maria pomyślała, że tak
powinien wyglądać
raj, gdzie mimo surowości krajobrazu panował wielki spokój i nikomu nie
spieszyło się
nigdzie.
Ksiądz położył dłoń na jej ręce.
– Czujesz zbyt wiele i rozumiesz zbyt wiele bym cię pouczał. Niech twoim
kapłanem. będzie
sumienie, od czasu do czasu zajrzyj tylko do małego kościółka lub uklęknij przed
krzyżem
na rozstajnych drogach. Pomóż Bogu w walce z szatanem, bo walka dobrego i zła
toczyć
się będzie wiecznie... Dzięki za naprawienie pojazdu, niech cię Bóg prowadzi
przez resztę
życia. – Ksiądz powstał z kamienia.
Maria Elwira pochwyciła kapłana za rękę. Spojrzał na nią, była blada, z dziwnym
grymasem
na twarzy.
– Co się stało, Mario?
– Spotkałam pasterza od tego Boga, w którego wierzę. Mam Straszną tajemnicę...
Ksiądz usiadł ponownie na kamieniu. Patrzył na czubki szarych butów, które
wystawały
spod sutanny.
– Nie wiem, czy twój ciężar nie będzie zbyt wielki dla mnie, czy poradzę tej
spowiedzi.
Myślę, że chodzi o grzech ciężki...
– Nie, nie o grzech chodzi, a o dramat matki... – Mów, Mario Elwiro.
Słońce wyszło jeszcze wyżej, już nie było cienia w jarze. Spowiednik i grzeszna
siedzieli
w gorącym blasku, przed którym nie było tu ucieczki. Owce odeszły dalej, tylko
cisza pozostała
jak przedtem.
– Mój syn Magnus żyje... – powiedziała Maria Elwira gdzieś z głębi siebie.
– Pamiętam, że twój syn zszedł na złą drogę. Później utonął w zatoce. Pisano o
tym wiele
w gazetach na wyspie.
– Mój syn Magnus żyje... To „Szczur”, popełnia ciągle nowe zbrodnie, a ja
milczę. Nie
mogę oddać go w ręce sprawiedliwości, bo to zadanie mu śmierci. Postanowiłam go
uratować,
wywieźć z tego kraju, cofnąć czas zatrzymać rzekę...
– A on? – zapytał ksiądz głucho.
– On?! Podniósł na mnie broń. Nakazał mi, abym pomagała mu w zbrodni, ja jemu
nakazałam,
aby zbrodnię porzucił, walka trwa.
– „Szczur”, powiadasz, to twój syn?! Straszne jest twoje brzemię.
– Czy to mój syn? – zapytała Maria.
– Ty to, czujesz, ja ciebie powinienem zapytać – odparł ksiądz. – Czy to mój
syn? – powtórzyła
Maria Elwira.
Ksiądz patrzył w głąb jaru. Prawdy nie zawsze są proste. Poczęcie ludzkie to nie
tylko akt
fizyczny. Ale sumienie i mądrość kościoła płynące z Rzymu mówią, że w żadnym
przypadku
nie wolno przerywać nowego życia w łonie rodzicielki.
– A cóż owo sumienie i ta mądrość mówią o splugawieniu rodzicielki, spostrzegają
rodzicielkę
w ogóle?
Ksiądz milczał, może modlił się o jasność w tej ciemności.
– Bóg z tobą; Mario Elwiro – powiedział wreszcie bardzo po ludzku.
Patrzyła na pnący się pod wysoką; piaszczystą górę ułomny mechanizm wiozący
człowieka.
Ksiądz znikł, smużka pyłu pozostała nad drogą.
...Dom był zamknięty. Jego pokoje nie były splądrowane, tylko kurz osiadł na
meblach i
płótnach.
Wzięła klucze ze skrytki, zeszła w, dół, otworzyła metalowe drzwi. W
konspiracyjnym lokalu
przybyło skrzynek. Telefon akustyczny nie został odkryty. Kanapa stała na
miejscu. Tuby
głosowe nie były zaślepione. Wyjęła broń ze skrytki w ogrodzie. Wróciła na górę,
czekała.
Pragnęła pojednania. Zabierze Magnusa do Francji, może dalej, na wyspy...
Karaiby, Seszele,
Bahama... Daleko od ludzi, przeszłości, poszukiwań, wyroków; On pewnie jest
zmęczony, tak
jak ona była kiedyś. Niechby Magnus założył przedsiębiorstwo, może antykwariat,
zawsze
interesowały go obrazy, sztuka – Niechby uszedł sprawiedliwości... Uszedł
sprawiedliwości?
A cóż on jest winny? Czy tak obciążony jeszcze przed przyjściem na świat
człowiek może
być normalny? Magnus nie jest winny, że zaistniał takim, jakim go stworzono.
Ona teraz zatrzyma kamień w locie, zawróci rzekę.
Mijał czas, oni nie zjawiali się w arsenale. Któregoś dnia przeczytała o akcji
dobroczynnej
organizowanej przez spikerkę lokalnej telewizji i jej męża. Kilka dni po tym,
przed jej domem
zatrzymał się samochód, z którego wysiadło właśnie tych dwoje. Otworzyła drzwi
goście weszli
do salonu. Ingrid podała jej skromny bukiecik Była to więc wizyta przyjazna.
– Od dawna chcieliśmy panią poznać, możliwe jednak, że nie życzy pani sobie
wizyt ani
rozgłosu. Moim marzeniem jest wywiad z kimś tak niezwykłym – powiedziała Ingrid.
Maria Elwira istotnie nie życzyła sobie rozgłosu, odmówiła więc wywiadu, ale
grzecznie,
bo Ingrid wydała się jej inną reporterka niż hieny, z którymi miała wielokroć do
czynienia.
Miły sposób bycia gości sprawił, że rozmowa, chociaż nie do mikrofonu, potoczyła
się na
tematy, o których Maria mówić nie chciała.
– Pani wie, że jest osobą ciągle nie zapomnianą i nadal kontrowersyjną. Nie,
jako publicystów,
ale zwyczajnych ludzi, interesuje nas pani bogate życie... – mówiła serdecznie
Ingrid.
– Bogate życie?... – przerwała jej gorzko Maria Elwira. – Gwałt, terror...
Więzienie...
Pustka... Bogate życie?!
– Tak, niezwykle bogate. Chciałabym mieć część przemyśleń jakie posiada pani.
– Ale nie chciałaby pani mieć moich przeżyć – Maria znów uśmiechnęła się gorzko.
Nie mów mi pani Mario, jestem Ingrid, a to mój mąż Edgar. Przysięgamy, że koniec
z propozycjami
wywiadu. Właściwie przyjechaliśmy zaprosić cię na weekend. Pożeglujemy? Co ty
na to? – mówiła serdecznie Ingrid.
Maria Elwira od dawna nie czuła tak szczerego uśmiechu na swojej twarzy.
Za kilka dni spotkali się nad morzem. W przystani stał duży słup, wysłużony, ale
zadbany i
czysty, jak przyszło na jacht ludzi zakochanych w wietrze i wodzie. Północny
podmuch wiał
rześka szóstką w kierunku wyspy. Pogodę można było uznać za sztormową. Tuż za
główkami
przystani wysokie fale przewalały się i pieniły na grzbietach, wichura
pohukiwała w salmgach
i wantach, uderzała falami w maszt, gwizdała w niskim osprzęcie.
Żeglarska pogoda – uśmiechnął się Edgar.
– Widzisz, on jest bezwzględny. Popłynąłby w sztorm, nie pytając o zdanie pań.
Urządzimy
bunt, ty pewnie cierpisz na morską chorobę. Zrobimy drinka, poczekamy do jutra,
kapitana
zapędzimy do kambuza, niech zademonstruje kucharskie talenty...
Maria Elwira miała jednak ochotę na żeglowanie właśnie w taką pogodę: Edgar i
Ingrid
szybko sklarowali sprzęt. Pod pokładem zadudnił mały diesel. Wyjście na zatokę
usiane było
sterczącymi z dna skałami. Jedne wystawały wysoko nad wodę, inne kryły się toż
pod jej powierzchnią,
pokazując granitowe kły w przewalających się falach. Zaraz po wyjściu z
przystani,
Edgar postawił żagle, jacht przechylił, się i ostrym bajdewindem począł piąć się
w górę
wichury. Maria Elwira siedząc w kokpicie obok Ingrid, która trzymała ster i
szoty, wystawiła
twarz do szkwałów i biczów wodnych, którymi wichura smagała od nawietrznej. Było
jej
dziwnie dobrze, tamto wszystko znowu zostało na brzegu.
Znów była w obliczu morza. Jacht, doskonały instrument na granicy wody i wiatru,
wczepiony
kilem i płetwą steru w toń, żaglem zaś w siłę wichru, zdawał się być ich owocem.
Był
przedłużeniem natury, jej potomkiem w najprostszej linii. Każdy szczegół był tu
stworzony w
odpowiedzi na zew wiatru i wody, odpowiadał im i sprawiał; że wola żeglarza była
nakazem
dla żywiołu... Przechylony maszt muskał żaglem ruchome morze. Jacht precyzyjnie
zbliżał
się do skalnych zębów i przechodził obok nich, niemal bez dryfu, zgodnie z wolą
sternika.
Silnik drzemał, kotwice tkwiły w kluzach. Radowało się coś w sercu Marii Elwiry,
czuła, że
przyszedł czas ona właśnie odchodzi od starego. Jej pełna buntu natura jakby
odnalazła coś
dla siebie. Kto doświadczył żeglugi między skałami, gdy na masztach mocne płótna
i pewna
ręka na sterze wie, że jest to zawsze uczucie zwycięstwa.
Potem wichura straciła moc, szkwały były coraz słabsze, a fala mniejsza. W nocy
Edgar i
Ingrid zmieniali się kilkakrotnie w kokpicie. Ruchome płaszczyzny morza usiane
były gwiazdami.
Niebo pojaśniało, chmury zabrał wiatr, kryjąc się wraz z nimi gdzieś za
horyzontem.
Jacht leciał jak na skrzydłach. Daleko od lądu nie było skał, otwarta przestrzeń
zapraszała w
głąb... Ale nic tu nie było nieziemskiego. Skąd więc takie jej szczęście? Czasem
trzeba niewiele,
by człowiek pozbył się udręki... Potrzebny promień słońca, który wpadnie w
ciemną
czeluść i osuszy nawarstwioną tam stęchliznę.
Ingrid dotrzymała słowa Nie padło pytanie o jej lżycie, o gwałt, miłość lub
nienawiść do
Magnusa, terroryzm... więzienie.
Ta kobieta w żeglarskiej kurtce była uosobieniem radości i optymizmu. Jej
towarzystwo
działało jak balsam na duszę Marii Elwiry... Maria zauważyła jednak, że w
wesołości Ingrid
jest jakiś fałsz. Roześmiana kobieta często zapadała w zadumę, jakby znikając z
jachtu, morza,
ziemi... Bywało, że jej wesoły śmiech urywał się i oczy traciły blask. Patrzyła
tępo nie
wiadomo gdzie. Były to ucieczki na bardzo krótko, być może nie każdy by je
zauważył nawet
przy bliższym poznaniu Ingrid. Maria Elwira obserwowała ją podświadomie, nie
chciała, tego,
ale stała się jakby czujna na owe odpłynięcia gdzieś w przestrzeń przyjaciółki.
Przyjaciółki?
Tak. Mimo krótkiej znajomości coś nieuchwytnego połączyło te kobiety. Jakby
tajemnica,
jakby dramat Ingrid, były Marii bliskie, pragnęła aby tamta poradziła sobie, aby
to co ją gnębi
przeminęło, znikło przepadło, okazało się niczym.
Któregoś wieczora Maria towarzyszyła żeglarce przy sterze. Edgar spał w kabinie
po wielogodzinnej
wachcie na sztormowej fali.
– Ja też mam swój dramat powiedziała Ingrid – łamiąc tabu, które panowało na
łodzi już
niemal nieznośnie.
Silna, wspaniała, żeglarka nie mogła sięgnąć po chusteczkę, zakryć twarzy
rękami, wykonać
jakiegoś kobiecego gestu. Trzymała drzewce steru. Jacht szedł ostrym półwiatrem,
siła
pędu wody działała na płetwę steru bardzo mocno. Ingrid trzymała mahoniowy pałąk
oburącz.
Spuściła głowę, zamknęła powieki. Nie mogła poradzić sobie z płaczem i sterem
jednocześnie.
Maria Elwira położyła ręce na rumplu, przesunęła drzewce lekko na nawietrzną, bo
łódź
wyraźnie zaczęła odpadać. Ingrid otworzyła oczy.
Płacz i grymas bólu znikły z jej twarzy jakby zdmuchnął je szkwał, który uderzył
w trójkątne
płótna i zalopotał nimi przez kilka mgnień oka. Ingrid przejęła ster, wyluzowała
szoty
odpadając bardziej od wiatru. Teraz łódź płynęła bardzo szybko, uderzając
dziobem w skośnie
biegnące fale. Bryzgi wody, strzelały gejzerami po prawej i lewej burcie.
– Ja nie mogę mieć dzieci powiedziała już zupełnie inna Ingrid. Przesiedziałam
rok w klinikach,
byłam, w Paryżu, Londynie, Amsterdamie... Nie mogę być matką, a oni
profesorowie,
docenci, doktorzy... nic. Mówią, że nadzieja w Bogu...
A jest nadzieja? – odezwała się wreszcie Maria Elwira
– W Bogu – powtórzyła Ingrid
– Ty wierzysz w Boga?
– Wierzę – kiwnęła głową Ingrid.
– Więc jest nadzieja...
– Podobno jest...
– U Boga nie można wymodlić deszczu na jednym poletku. – Maria Elwira spojrzała
w
oczy przyjaciółce. – W jakiego Boga wierzysz Ingrid?
Ingrid milczała długą chwilę.
– Po prostu mam Boga, o którym nie można uczyć w szkołach, tak jak uczy się
anatomii
ssaków, bo ten Bóg nigdy nie będzie zważony, zmierzony i opisany niczym odkrycie
geograficzne...
Czy mnie rozumiesz?
– Rozumiem, uważasz, że ludziom potrzebny jest teatr – tyś król wszelkiego
świata, a jam
jest marny pył – korzą się w tym teatrze i wychodzą takimi draniami, jakimi
przyszli...
– Zawziętość przez ciebie przemawia, Mario... Jesteś porażona jeszcze, prawda?
– Za gwałt.
Na jachcie znów zapanowało milczenie
– Nie wyobrażasz sobie co przeżywa kobieta oczekując potomstwa takich szakali –
powiedziała
Maria.
– Wielkie idee zawsze były okrutne – przyznała Ingrid. Maria Elwira uniosła
nagle głowę,
w jej oczach zapalił się dawno tam nie goszczący bunt.
– To spisek szatana! – powiedziała gniewnie... Kto pyta o zdanie zgwałconą...
Idea to ręka
tysiącopalca... jednostka bzdurą! Kobieta bzdurą...
– Widzę, że znasz poezję sowieckiej rewolucji...
– Dwadzieścia lat miałam na książki... filozofię, historię, teologię, marksizm,
opowieści o
męce Chrystusa i o męce Giordana Bruna, czytanie Biblii Świętej i dokumentów o
tym jak z
tą Biblią ogniem i mieczem Francisco Pizarro wymordował naród Inków. Gigantyczni
zbrodniarze
zawsze walczyli o wielkie idee, zawsze zdobywając nowe terytoria, złoto i
władzę.
Przymus dojrzewania w ludzkiej istocie substancji wytworzonej w probówkach przez
rasistów
lub nasienia odczłowieczonych bestii to ostatnie osiągnięcia nawiedzonych wielką
wiarą
szaleńców... jesteś publicystką Ingrid, powiedz, dlaczego ktoś nie nakręci
filmu, nie napisze
książki ukazującej prawdę o losie gwałconych do rodzenia po gwałcie, o losach
synów i córek
gwałtu?
– Ty o tym napisz Mario
– Nie Ingrid, musiałabym tam wrócić, nie dam rady...
– Szkoda, bo są prawdy, których świat nie lubi, po co one, skoro ich zaniechanie
jest bardziej
święte.
Maria Elwira patrzyła na płaszczyzny wody, które wpełzały do góry, łamały się na
krawędziach
i przepadały w dół, piętrząc się i znowu wędrując wyżej i wyżej... Maria Elwira
położyła
rękę na drzewcu, gdyż Ingrid mozolnie ostrzyła kurs do wiatru, pomogła jej w
zmaganiu.
– Nie pozwoliłam ci pytać mnie o nic – powiedziała Maria,
– Czy pozwolisz, że ja zapytam o coś ciebie?
– Oczywiście Mario... – Ingrid zainteresowała się szczerze.
– Czego ty w życiu pragniesz najbardziej?
– Ja? Mówiłam ci, ja pragnę urodzić dziecko, chcę macierzyństwa!
– A gdyby tobie zdarzyło się, to co mnie, wszystko tak samo w ten sam sposób...
Czy
chciałabyś dziecko zwyrodnialców.
Ingrid jakby przestała sterować, jakby zamarła. Jacht tym razem zaczął
gwałtownie
ostrzyć, żagle wpadły w łopot, metalowy osprzęt dzwonił niepokojąco.
– Babskie sterowanie! – odezwał się z kabiny Edgar. Co wy wyprawiacie z
jachtem?!
– Yess, odpadamy i jedziemy dalej – odkrzyknęła Ingrid. Wiatr znów zdmuchnął z
jej twarzy
wyraz zadumy i smutku.
– Czy chciałabyś takie dziecko? – powtórzyła Maria Elwira. Ingrid teraz skupiona
była na
sterze. Kilkanaście stopni w lewo o milę przed dziobem jachtu woda pieniła się w
skałach.
Sytuacja wymagała zdecydowanego manewru.
– Zwrot! – Powiedziała Ingrid energicznie wybierając szoty. Jacht przeszedł do
przeciwnego
halsu. Teraz przed dziobem leżała jedynie olbrzymia przestrzeń morza z pianą jak
śnieg
na skośnie biegnących falach.
– Zadałaś mi okrutne pytanie... – wróciła do rozmowy Ingrid.
– Musisz na nie odę powiedzieć! Musisz! – Nie ustępowała Maria.
Nie myślałam nigdy o zwyrodniałym macierzyństwie...
– A wiesz co to jest macierzyństwo? Co to jest ludzkie macierzyństwo? Proces
fizjologiczny
tylko, rozmnażanie się ssaków?
Czy coś znacznie więcej... Odpowiedz Ingrid, kochałabyś takie dziecko?
Ingrid przez długą chwilę zajmowała się wyłącznie sterem. Ostrzyła precyzyjnie
kurs. Biegnące
z wielkiej przestrzeni fale rozbijały się o dziób z pasją, szkwały byty świeże i
rześkie.
Ingrid uniosła twarz. Jakby z wyrzutem spojrzała na Marię Elwirę.
– Marzyłam o takiej rozmowie z tobą – powiedziała z błyskiem w oczach
– A teraz nie chcesz takiej rozmowy – przerwała jej Maria Elwira. – Żadna
kobieta nie
może pragnąć owocu bestialskiego gwałtu. Może zmusić się, wykarmić, wychować
dziecko,
ale pozostanie w niej bunt albo pustka...
Tragiczne są pomyłki „nieomylnych” wiesz, Hitler zagłada Żydów w imię
doskonałości
rasy, półbóg Stalin, zagłada opornych w imię „blasków promiennych”
przyszłości... I wcześniej
Pizarro, zagłada cywilizacji Inków w imię chrześcijaństwa... Nieomylni są
obrońcy embrionu,
którzy już niemal ogłosili człowiekiem, a kobietę, matkę niczym... To groźny
eksperyment
dla poczynania i rozwoju ludzkiego życia.
Ingrid ujęła oburącz wolną dłoń Marii Elwiry – Bunt i rozpacz goreją jeszcze w
tobie, jeżeli
chcesz być sprawiedliwa, musisz być wyrozumiała, Mario.
– Bzdura, biskupi opornych sobie świeckich parlamentarzystów nazywają publicznie
zbrodniarzami...
– Właśnie, dlatego pustoszeją kościoły. – Powiedziała Ingrid i znów pochyliła
się nad sterem.
Choć wiatr tężał, cisza zapanowała w kokpicie. Skały z lewej burty zostały
daleko za rufą.
Tuż nad topem zawisła biała mewa. Zdawało się, że patrzy z góry bystrymi oczkami
na kobiety
przy sterze. Daleko przed dziobem rysowało się pasmo gór, rejs dobiegał końca.
Z kabiny wyszedł Edgar. Popatrzył przez lornetę tam, gdzie majaczył ląd, zwolnił
panie,
usiadł przy rumplu.
– Jak ci się podobała wycieczka? – zagadnął Marię Elwirę.
Potem rozmowa potoczyła się o ostatnich wydarzeniach w Elberg. Maria
wywnioskowała,
że Ingrid jest w niebezpieczeństwie. Nie uległa szantażowi terrorystów.
Otrzymała ostrzeżenie,
potem groźby. Maria przeczuwała coś złego, czuła też, że pragnie za wszelką cenę
ochronić
tę wspaniałą kobietę, ale jak miała to uczynić? Jeszcze nie wiedziała.
Z rejsu wróciła innym człowiekiem. Niepokoiła ją jednak sytuacja Ingrid. Ona
wiedziała,
co oznaczają takie groźby...
Pewnego wieczora Maria wracając z Beldown spostrzegła, że coś żywego porusza cię
przy
drodze. Przystanęła. Był to sokół ze złamanym skrzydłem. Bronił się ostrym
dziobem, gdy
chciała obejrzeć jego ranę. Zabrała ptaka do domu. Był postrzelony przez
człowieka. Opatrzyła
go i założyła mu bandaże. Potem stał na żerdzi i patrzył. Czasami spostrzegał w
ogrodzie
mysz lub żabę, machał wówczas zdrowym skrzydłem, jakby chciał wzbić się wysoko,
by
spaść na zdobycz swoim sokolim skokiem. Maria zaprzyjaźniła się z okaleczonym
ptakiem.
Któregoś dnia przed jej domem zatrzymał się szary mikrobus, otworzyły się jego
szerokie
drzwi i wyjechała z nich staruszka na inwalidzkim wózku. Marię znów chwycił za
gardło
skurcz. Poznała. To była Flora Tokarsky. Wybiegła z domu, otworzyła furtkę do
ogrodu. Flora
uśmiechała się z daleka. Maria ucałowała jej rękę... Sędziwa pani pozostała
wierna swojej
sprawie. Okazały dom zamieniła na pensjonat dla samotnych matek.
– Ty odmieniłaś moje życie wewnętrzne – powiedziała później w rozmowie do Marii
Elwiry.
– Ja?! – zdziwiła sio gospodyni. – Ja cię okaleczyłam, ja zniszczyłam twoje
życie, Floro.
– To pozory – uśmiechnęła się staruszka. – Tam w Segers był moment, którego nie
zapomnę,
patrzyłyśmy sobie w oczy. Wiedziałam, że strzelisz, myślałam, że zginę, ale
byłam zafascynowana.
Nigdy w oczach człowieka nie widziałam podobnej rozpaczy. Nie było w nich
nienawiści, była udręka. Długo widziałam twoje oczy w szpitalu i później, gdy
wracałam do
zdrowia... Były to oczy ciągle gwałconej... Czytając o tobie te straszne rzeczy,
pragnęłam cię
spotkać i wyrwać z tego splotu, ty nie byłaś terrorystką... Wiele upokorzonych
przez los nakłoniłam,
żeby nie przerywały życia, któremu ze swojej istoty dały początek. Nigdy jednak
nie udało mi się przekonać takiej, która została zmuszona... Nakaz to często
obezwładnienie
sumienia i sprowokowanie buntu... Ciebie można było przekonać dając ci wolną
wolę – powtórzyła
Flora. – Ale kto tego miał dokonać, skoro sędziowie na ziemi i Bóg na niebiosach
posługiwali się jedynie policją... Myślę, że gdy wówczas odzyskałaś przytomność,
najstraszniejsze
było dla ciebie to, że skutki czynu zwyrodnialców stały się prawem ludzkim, a ty
–
jedynie przedmiotem. Potem przyszło ci do głowy, że to niemożliwe, bo jeżeli Bóg
jest Bogiem,
musi być sprawiedliwy.
– Dokładnie tak... – skinęła głową Maria.
– Myślałam o tym, aż ocknęłam się z fanatyzmu i stało się, jakbym wyszła z
mroku. Podjęłam
rozmowy... – zostawmy ustawy władzom ziemskim, szukajmy miłości dla jeszcze nie
narodzonych w dobrej woli, starałam się przekonać możnych – ciągnęła spokojnie
Flora.
Na żerdź tuż obok altany skoczył sokół, machnął zdrowym skrzydłem i spadł jak
kamień
na ziemię. Maria wstała, uniosła ptaka i posadziła na tyczce. Twarz Flory
wypogodziła się.
– To ty Mario powiedziałaś, że największym darem Boga jest miłość matki. Wielu
duchownych
przyznaje temu rację. Ale kościół to urząd. Pół – Bóg, półczłowiek, który
kieruje
obecnie tym urzędem ustanowił, że liczy się tylko ziarno i ziemia, jakby
zapominając o słońcu,
którym jest miłość matki. Jeżeli świat zlekceważy światło tego jedynego słońca,
miłujące
matki przestaną być potrzebne. Wystarczą wymyślne inkubatory i policyjny nadzór
nad powielaniem
takich istot ludzkich – nieludzkich. Namiestnicy niebios uwierzyli w policję i
stracili
wiarę.
– Więc odeszłaś od kościoła, Floro? – zapytała Maria Elwira.
Flora przyglądała się uważnie sokołowi. Chwilę trwała cisza.
– Nie. Nie odeszłam od kościoła – powiedziała wreszcie Flora. – Kościół to nie
tylko kapłani,
kościół to wierni. Ja pozostałam wierna. Jeżeli intencją Boga jest, aby nie
zabijać życia,
które już zaczęto tętnić, ja o to się staram w duszach, a nie w parlamencie i na
policji... Przed
twoimi strzałami w Segers walczyłam o przymus. Niech matka nienawidzi, ale
urodzić musi!...
To ja byłam terrorystką. Ludzka matka rodzi z miłości, więc w ciemności
popełniałam
gwałt. Gdy to zrozumiałam, twoje strzały przyjęłam z pokorą...
– Ty jesteś święta... – powiedziała Maria Elwira patrząc w zachodzące słońce,
którego
czerwona bryła rozrzucała tysiące refleksów po strzępach chmur za kamienną górą.
– Nie, Mario, nie ma pewności, że istnieją święci, jest pewność, że istnieją
ofiarni bez pychy.
Maria wstała, poszła do salonu, przyniosła starą, mauretańską szkatułkę bogato
inkrustowaną.
– To klejnoty trzech pokoleń mojej rodziny. Nie mają już godnego spadkobiercy.
Ojciec
przechował je dla mnie w banku. Wzięłam, żeby przejrzeć precjoza i odnieść tam,
gdzie zaw-
sze pozostaną martwe. Spraw, żeby ożyły, Floro. Niech przyniosą pomoc matkom,
które
dzięki tobie nie będą jedynie ziemią i ziarnem, ale też słońcem dla swych
dzieci...
Sokół ze złamanych skrzydłem znowu patrzył na Florę. Ona milczała jakby nie
znajdując
już słów w tej rozmowie.
– Pamiętam ćmę w twojej celi – powiedziała po chwili. – Na imię miała Liwia...
– Tak, po śmierci wyglądała jak żywa.
– Teraz masz sokoła...
– Ze złamanych skrzydłem – uśmiechnęła się Maria. – Jak myślisz Floro, czy on
jeszcze
wzbije się wysoko?
– Tak, ma tylko złamane skrzydło, ale widzi i czuje. – Flora spojrzała na
szkatułkę. – A w
tobie Mario Elwiro słońca nie zniszczył szatan, ani błąd nieomylnych... –
powiedziała lub
tylko pomyślała sędziwa pani.
Czerwona kula słońca pochyliła się nisko. Maria patrzyła jak szary wóz pnie się
w niezwykłym
blasku ponad poziom, miała wrażenie, że Flora na swym inwalidzkim wózku oderwała
się od ziemi i wzlatuje, bo ma tylko złamane skrzydło...
Wreszcie tamci dwaj wrócili. Telefon akustyczny przemówił. Rozmowa znów toczyła
się
na tematy zawodowe. Chodziło o zamach na przemysłowca w Portugalii. Zabójstwo
zlecone
przez handlową konkurencję. W działaniu tej bandy nie było idei. „Szczur”
przyjmował zamówienia
z całej Europy. Teraz szajka znów szykowała się do wyjazdu.
Wieczorem przypilnowała ich gdy wychodzili. Kazała Magnusowi przyjść następnego
dnia rano. Przyjął wezwanie, był nawet zadowolony. Pogłębiło to jej nadzieje.
Istotnie, rano
Magnus przybył do willi zgodnie z umową. Usiadł w fotelu, bawił się długim
nożem, pod
bluzą miał pistolet.
– Granaty nie wiszą tu nigdzie na różańcu Albakory? – zapytał rozglądając się po
pokoju.
– Ratuj się, jesteś osaczony – powiedziała wprost.
– A tobie co do tego, Albakora? Po starej znajomości mnie ostrzegasz?
– Tak jakoś odpowiadam za twój los. Zabatożą cię posypując solą, taki masz wyrok
w
„Armii”. Uciekaj – blefowała.
– A tak naprawdę, czego chcesz? – patrzył na nią stalowymi oczami bez wyrazu.
Nie był w
tej chwili idealnym odbiciem Hydego, wargi miał pełniejsze, nos bardziej wąski,
po jego karku
nie biegał robak ze szczypcami na odwłoku.
– Czego chcę? Przeklęłam cię, zanim ujrzałeś świat, to prawda, teraz daję ci
szansę ratunku.
Czy rozumiesz, że to możliwe?
– Ty jesteś wariatka, więc wszystko możliwe. Po co wróciłaś do roboty, skoro ci
miłosierdzie
w głowie? Nie blefujesz aby?
– Odwołaj robotę w Lizbonie. To wygląda jak zasadzka...
Strzał był celny. Magnus przestał bawić się sprężynowcem, jego dłoń zamarła na
ostrzu.
Chwilę trwał w bezruchu.
– O jakiej Lizbonie... O jakiej robocie mówisz?
– O łapaniu motyli w siatkę, głupcze! Zanim zabijesz Portugalczyka zginiesz.
– Co ty o tym wiesz, Albakora? Też w tym jesteś? Ta robota jest spalona?
– Ta i inne, bo ty jesteś spalony, masz bojówkę na karku. Wycofaj się, to
ostatnia chwila.
– Myślisz... Tacy jak my nie mają odwrotu, to niemożliwe.
– Możliwe jest jeszcze wszystko.
– Nawet, żebym miał matkę taką jak inni, a ty syna z żoneczką i bachorami, które
prosiłyby
babcię na święta?... – zaśmiał się szczerze. Ten śmiech dochodził z oddali,
dudnił jak w
murach rozwalonej piwnicy. To nie nóż był w rękach szakala a kret, który wypełzł
z podgrzanego
słoika i czepiał się palców Hydego ostrymi pazurkami. Pomyślała, że te dwa
zwierzęta
są zrodzone z siebie. Opanowała się, przed nią siedział jej mimo wszystko syn
Magnus, którego
postanowiła ratować.
– Wycofaj się albo zginiesz! – powiedziała stanowczo.
– To nakaz? Ultimatum?
– Nakaz! Powiedz, kiedy stałeś się szakalem? – jej władczy ton załamał się.
Chwilę trwała cisza. Obserwowała jego twarz. On nie szukał przyjaciela, nawet
sojusznika.
On szukał tylko kogoś, kogo mógłby zabić.
– Nie musisz odpowiedzieć zaraz, poczekam – ustępowała bojąc się stracić szansę.
Jego
maska jakby wyłagodniała, pojawił się na niej zbliżony do ludzkiego wyraz.
Czepiała się tego,
może stanie się cud, może spadnie wymodlony deszcz na jego poletko. Bóg wysłucha
błagań jednej matki o ratunek dla tylko jednego dziecka.
Skulił się jakoś, przyczaił. Spojrzał na nią. Nienawiść była w tym spojrzeniu.
– Ty mnie pytasz?! Nie wiesz kiedy?!
– Leczyłam cię...
– Bzdura, nie byłem chory. Nie miałem guza na mózgu. Twoja wina, że taki jestem.
To była prawda, ona wiedziała dlaczego jest taki... Teraz bawił się nożem, mówił
powoli,
wydawało się, że z rozwagą.
– Ten gwałt i moje urodzenie zrobiły z ciebie poparzoną sukę. Jako dzieciak
przypominałem
sobie rzeczy, których nigdy nie widziałem. Były to nieładne historyjki, nieładne
zabawki.
Nie domyślasz się skąd je znałem?... Raz spotkałem panienkę, była inna niż te,
którym robimy
kuku, gdy mamy ochotę. Chciała ze mnie zrobić męża i żebym prowadził dom
towarowy
na Kanarach. Jej ojciec był bogaty. Dałem się nabrać na pieszczoty. Też byłem u
psychiatrów
i psychologów... I wiesz... ja powinienem uciekać z twojego brzucha zanim
zawiązał mi się
mózg. Ale byłem za mały, nie uciekałem... Ty karmiłaś mnie takim jadem, że
przechodził mi
aż w pięty. Było nie rodzić jak nie potrafiłaś.
– To było niezależne od mojej woli. Znienawidziłam oprawców, bo... bo... –
miotała się,
czuła, że przegrywa.
– Złorzeczyłaś i co? Nie czytałaś książek? Nie mówili ci, jakie może być
dziecko?
– Mówili, ale co miałam robić? – nadal broniła się po desperacku.
– Ale ja co miałem robić? – zaśmiał się Magnus.
– Byłam osaczona. To kraj dogmatów, klechów, terroru i zbrodni.
Przeklęty kraj!
– Jakie wnioski? – Magnus drwił, jego twarz ciągle wykrzywiona była uśmiechem
Hydego.
– Ty też odkryłaś co trzeba robić... Bum, bum, bum!... Strzelać trzeba,
strzelać... Albakora
– Hyde roześmiał się gdzieś z głębi.
– Odziedziczyłeś zbrodnicze cechy po ojcu! – niemal krzyknęła.
– Źle zrobiłem? Miałem nie dziedziczyć?... – kpił „Szczur”. – Mądraś ty mamuśka?
– Nie nazywaj mnie mamuśka!
– Już się zniechęciłaś, nie chcesz ratować syna? Ta panienka była lepsza. Ale
skoro rozmawiamy,
to ci powiem. nie kaperuj mnie. Nie będzie ze mnie ksiądz ani mieszczanin.
Zostaję
kim jestem.
– Nie zostaniesz! Ja też myślałam, że...
Magnus parsknął śmiechem.
– Ty porównujesz siebie i mnie?! Durna! Ty byłaś aktorką, wasze akcje to był
cyrk. Twoje
miejsce w teatrze – popatrzył na nią uważnie, poprawił się w fotelu, schował
klingę do rękojeści
sprężynowca.
– Zróbmy umowę Albakora... Albo ty mnie, albo ja ciebie.. Póki żyjesz, czuję
twoje przekleństwo,
ciąży mi ono. Póki ja żyję, nie odzyskasz spokoju po tym gwałcie. Albo ty, albo
ja,
pamiętaj! – trzasnął sprężynowcem, ważył go chwilę w dłoni. Wstał i wyszedł.
To co usłyszała i co wiedziała przedtem ułożyło się w logiczny ciąg. –
Średniowieczny
zamek w Anglii zwiedzała mając 17 lat. W lochach widziała pieczarę i łoże z
kołem do łama-
nia kości. Po gwałcie, to zapomniane już urządzenie wróciło do niej, powiększone
i bardziej
upiorne. Ciągle miała przed oczami haki, noże, tryby i porozrywane ciała swoich
oprawców z
piwnicy w rozwalonym domu. Zabijała ich halabardą, rozrywała żywcem w tej
maszynie.
Magnus kształtował się wtedy. Chwilami czuła, że nie jest sama, że ktoś wraz z
nią uczestniczy
w tych snach i seansach. Znalazła wówczas tę książkę o wpływie doznań kobiety
ciężarnej
na kształtowanie się płodu i późniejsze cechy człowiecze dziecka. Przeraziła
się, odrzuciła
książkę. Mimo nieprzepartej żądzy odwetu, nie chciała razić trądem. Nie chciała!
Ale to było
silniejsze od jej woli.
Widziała, słyszała, czuła krzywdę, wstręt, przerażenie... Kret! Bóg ci dopomoże,
córko...
Bóg nie dopomagał. Ich też torturował halabardą. Nie było pomocy, był bunt, chęć
wyzwolenia,
ucieczki, chęć czegokolwiek poza tkwieniem w tym, co uczyniły z nią bestie.
Zauważyła, że gdzieś spływa ten jad, kumuluje się, nie wiedziała w czym, ale
przynosiło
to jej ulgę,. Gdy Magnus miał osiem lat, narysował człowieka rozrywanego
halabardą, potem
maszynę jaką widziała w Castle Ostrich Feather nad Tamizą... Te same były tryby
i dźwignie.
Torturowany miał kreci ryj...
Więc to ona przekazała w niewytłumaczony sposób dziecku udrękę. Ona?! Ona jest
odpowiedzialna
za bunt swojej natury przeciwko temu, czego doznała? A gdzie ci z maskami mimów,
gdy krzyczała, że nie poradzi takiemu macierzyństwu... W obozach śmierci
„ludzie” z
trupimi czaszkami na mundurach, zapładniali zniewolone kobiety zwyrodniałym
nasieniem.
Cywilizowany świat postawił ich przed sądem i zapłacił szubienicą. A jej
oprawcy?...
Następnego dnia znów spotkała się z O’Nell’ami. Proponowali jej pracę w jakiejś
społecznej
organizacji. Wyjazdy, dobroczynne akcje. Pierwszy raz od lat śmiała się
szczerze, słuchała
dowcipów, piła szampana. Gościła w ich domu trzy dni. Spostrzegła, że oni
postanowili
uratować w jakiś sposób resztę jej lat. Postanowili przerwać tę jej ciągle złą
samotność, która
nie była spokojem. Uwierzyła, że ci ludzie, to właśnie jej światło w ciemności.
Pożegnali ją serdecznie. Potem wyjechali do Francji. Ingrid robiła wszystko, aby
zostać
matką. Po miesiącu Maria Elwira dostała depeszę. Ingrid telegrafowała, że
wymodliła u swojego
Boga deszcz na jednym poletku, spodziewała się dziecka, była bardzo szczęśliwa.
Maria Elwira powoli wracała do normalnego życia. Opiekowała się trzema starszymi
osobami
wskazanymi jej za pośrednictwem Ingrid przez organizację dobroczynną, brała
udział w
zebraniach, czytała. O’Nilowie powrócili i Maria dzieliła z Ingrid jej szczęście
oczekiwania
na dziecko.
Któregoś dnia w domu znowu zastała szakali. W tubach głosowych usłyszała śmiech
Magnusa...
– ...Podaj się do dymisji, Gass. Jesteś gówniarz, a nie żołnierz wolności.
Zaczynasz srać w
portki?
– Głupiś, szefie, rzecz w tym, żeby wycofać się w porę. Swąd jest blisko... Nie
czujesz? –
drugi głos był płaski i uległy. Magnus mówił władczo.
– Czuję, dlatego jeszcze dzisiaj rozwalimy O’Nell’ów. Zbieraj się jest
wyliczony...
Maria Elwira zdrętwiała. Upiory chwyciły ją za gardło, pot zalał jej czoło. Owa
niemoc
trwała może chwilę, może znacznie dłużej. Nagle poczuła przenikliwy chłód.
Zerwała się z
miejsca. Tamci mówili jeszcze o szczegółach zamachu. Potem rozległ się szczęk
broni. Szakale
szykowali się do wyjścia. Przed Marią Elwirą przesuwały się obrazy jak na
przyspieszonym
filmie, czarno – białe klatki zatrzymały cię, podskakiwały w miejscu, nabierały
ostrości...
Wykrzywiony zwierzęcymi doznaniami pysk Hydego...wąskie wargi, rozdęte bydlęce
chrapy szerokiego nosa...Mamo kup mi ciężarówkę na cztery baterie... Mamo, chcę
pić i pobiegnę
na boisko. Mamo... Mamo?! – Zacisnęła powieki, drgające klatki czarno – białego
filmu zatrzepotały jeszcze bardziej i gdzieś przepadły. Zobaczyła szczęśliwą
matkę, Ingrid
pochyloną nad kołyską, staroświecką drewnianą kołyską. A to co? świętość,
najwspanialsza
świętość w jej życiu... Zatroskana, pełna ciepła twarz kobiety młodej, w pełni
dojrzalej i już
starej w miarę mijania czasu, Oblicze jej matki, która tak bardzo pragnęła, ale
nie potrafiła
uratować Marii z mocy szaleńców. Po śmierci pani Teresy Izabeli Telier, kiedy
Maria przebywała
jeszcze ciągle za drzwiami obitymi blachą, ojciec wybudował na świeżej mogile
posąg
matki z białego granitu. Matka była na nim piękna, ale już tylko z kamienia... A
Ingrid?
Maria Elwira czuła, że coś rozrywa się w niej na strzępy. Czuła sercem całym i
już rozerwanym,
że dzieje się rzecz straszna. Ingrid była świętością, która niesie miłość
matczyną. Jej
dziecko nie będzie tworem zatrutego ziarna i splugawionej ziemi. Tętniące w
Ingrid nowe
życie jest darem głęboko pojętego nieba... spełnieniem pragnień kobiety – matki.
Czy szakale
mogą zabić taką świętość? Bóg na to pozwoli? A gdzie jest Bóg w ogóle... Ale cóż
to? Rozhukane
morze i bezwładny na nim kształt korabia jak piórko. Dalej skały, smocze zęby
czyhające
na żer i ofiarę. Ludzie na klęczkach przywołują w pokorze Boga. Bóg pochyla się
nad
nimi w wielkiej przestrzeni... Nadzieja w kotwicy – mówi jego duch wszechmogący.
Więc
może Bóg to tylko nadzieja?
Twarz matki jak z kamienia, w kącikach granitowych ust przerażenie. I staje się
cud, kamień
zamienia się w ciało, przerażenie w uśmiech pełen nostalgii, jak przed laty na
brzegu
morza pod skałą, którą potem przewróciły sztormy. – Bóg jest w tobie, Mario
Elwiro, szepczą
usta w świecie jedyne. – Bóg jest we mnie, myśli Maria Elwira i pyta swojego
Boga, czy pozwoli,
aby jej syn Magnus zgasił słońce jednej miłości matczynej. Ale Bóg jest zbyt
wielki,
żeby odpowiedzieć na takie małe pytanie.
– Co robić, mamo? – pyta Maria Elwira. Twarz matki nie jest już obliczem z
kamienia. –
Jeżeli możesz, nie zaniechaj ratunku – odpowiada Bóg, który ciągle żyje w pani z
kamienia i
serca.
– W tobie nadzieja, Mario – krzyczy głos gdzieś z bliska i daleka. – Kotwice
sięgnęły dna,
wyprężyły się mocne łańcuchy. Korab powoli obraca się dziobem do fal, które
niosły go burtą
ku zagładzie. Gdzieś w wielkiej przestrzeni – zrodziła się nadzieja ratunku, dla
nie splugawionej
matki i słońca jej matczynej miłości.
Maria Elwira poczuła myśl jasną jak błysk, przejrzysta jak źródlany potok i siłę
nie skażoną
lękiem. Wskazówki na zegarze ruszyły szybciej, jak kiedyś, gdy sekundy
decydowały o
wszystkim.
Oni odjechali, dom był pusty. Sięgnęła po klucze. Zbiegła po schodach, otworzyła
stróżówkę.
Na ścianie wisiało kilka pistoletów maszynowych, dalej były składane karabiny z
celownikami
optycznymi. Tą bronią Magnus dokonywał zabójstw na zlecenia. Precyzyjność jej
rażenia
była niezwykła. Pod ścianą stały ręczne karabiny maszynowe. Sięgnęła po broń
specjalną.
Zawahała się; W rogu wisiał włoski karabin carcano. Był seryjny, tani, ale wśród
terrorystów
cieszył się powodzeniem. Z takiego karabinu Le Oswald strzelał w Dallas do
prezydenta Stanów
Zjednoczonych Ameryki Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Karabin wyposażony był w
celownik optyczny. Ostatecznie wzięła carcano. Sprawdziła amunicję. Magazynek
był pełny.
Przełożyła zamek. Charakterystyczny trzask przypomniał jej kurs w Libanie.
Strzelała tam
często, właśnie z tej broni. Pasował do jej ręki jak żaden inny. Strzelała z
każdej pozycji, zerkając
jedynie na muszkę i cel. Niepotrzebna była luneta.
Chwyciła karabin. Pobiegła schodami do góry. Zmieniła buty. Narzuciła płaszcz.
Wyszła z
domu. Jej śmieszny citroen 2CV stał na trawniku. Wiatr huczał w drzewach. Było
już ciemno.
Z ciężkich chmur spadło kilka kropli deszczu.
– Rzuciła karabin na siedzenie z tyłu. Usiadła za kierownicą, przekręciła
kluczyk w stacyjce.
Chwilę rzęził rozrusznik aż odezwały się odgłosy nierównej, pełnej wibracji
pracy silnika.
Spojrzała na karabin leżący z tyłu. ...Mamo, daj mi soku z malin, pomarańczowego
nie lubię...
mamo, chcę latawiec – duży, taki, który ma ogon jak kometa. Mamo... mamo...
Zdrętwiała.
– Cóż chcesz zrobić, po co ci broń, nieszczęsna? – zapytała sama siebie. Nie
było odpowiedzi.
Samochód ruszył sam, jakby bez jej woli. W szybę uderzyły duże krople deszczu.
Wyjechała z ogrodzenia. Skręciła w kierunku morza. Jechała bulwarem, okrężną
drogą do
starego cmentarza. Minęła karłowaty lasek na kamiennym wzgórzu. Zaparkowała
samochód
za ocalałym murem. Wzięła broń, ruszyła przez cmentarz.
Wicher huczał w wysokich krzyżach i poprzewracanych mogiłach.
Tuż przed zakrętem szosy sterczały ku niebu mury kaplicy. Maria Elwira
przylgnęła do
płyty grobowca. Obserwowała okolicę. Rzuciła okiem na zegarek. Sekundnik pędził
wokół
tarczy pospiesznie.
Około 23.30 Edgar i Ingrid powinni pojawić się na zakręcie. Prom przypływał o
22.50.
Bandyci obliczyli, że na opuszczenie statku i dojazd do zakrętu potrzebne będzie
nieszczęsnym
około 40 minut... Zegarek w tej chwili pokazywał 22.55. Maria Elwira ruszyła w
kierunku
cmentarnej kaplicy. Jeżeli „Szczur” był już na stanowisku, nie musiał jeszcze
obserwować
szosy. Mógł patrzeć na cmentarz. Gdyby ją spostrzegł, strzeliłby niechybnie. Nie
uratowałaby wówczas Ingrid i Edgara. Zginęliby jej przyjaciele. Nie! Tak stać
się nie może.
Dokoło panowały nieprzeniknione ciemności. Na niebie wisiały ciężkie chmury,
przez które
nie przebijał blask księżyca, ani też nie świeciła żadna gwiazda. Spostrzegła
już w Libanie, że
w takim mroku widzi jakimś dodatkowym zmysłem. Właściwie nie widzi, czuje...
Podeszła dalej. Teraz mur kaplicy sterczał zaledwie kilka metrów przed nią.
Odwróciła się
i nisko pochylona pobiegła w przeciwnym kierunku.
Pospiesznie wspięła się na niewielką górkę, gdzie głośno szumiały i chyliły się
na wietrze
rozczapierzone sylwetki karłowatych sosen. Przywarła do jednej z nich. Patrzyła
dokoła...
Tak, tam... W wyrwie muru coś wyczuła, wytężyła wzrok... Jest... Na asfalcie
stal luksusowy
mercedes Magnusa.
...Więc „Szczur” był w kaplicy. Czekał już na swoje ofiary. Znów spojrzała na
zegarek.
Duża wskazówka na podświetlonej tarczy dochodziła dwójki, mała minęła
jedenastkę... A
więc odliczanie do minuty „zero” rozpoczęło się. Ingrid i Edgar opuścili prom.
Minęli miasteczko
Elberg i w tej chwili wjechali pewnie na drogę prowadzącą do Beldown.
Maria Elwira ruszyła w stronę kaplicy. Teraz „Szczur” już zapewne obserwował
szosę. Z
góry padł nieuchwytny blask księżyca. Wydłużony cień drobnej postaci,
przekreślony niczym
krzyż poprzecznym cieniem karabinu, przemknął przez zarośniętą drogę między
cmentarzem
a ruinami z czerwonej cegły. Przykleił się do poszczerbionego muru. Maria Elwira
zmrużyła
powieki, patrzyła z góry w głąb ruin. Panowała tam cisza, w ciemnościach nie
było śladu
człowieka. Maria Elwira znów spojrzała na zegarek. Duża wskazówka dochodziła do
cyferki
cztery... Samochód mógł pojawić się w każdej chwili.
Maria weszła do ruin. „Szczur” musiał zająć stanowisko z otwartym widokiem na
zakręt.
Takie miejsce mogło być w sąsiednim pomieszczeniu z lewej albo prawej strony...
Tu albo
tam. Pomyłka byłaby końcem wszystkiego. Przyniosłaby śmierć Ingrid, Edgarowi i
jej. Wycofała
się, ukryła znów za murem na zewnątrz. Podniosła kamień. Rzuciła go na środek
kaplicy.
Zadudnił w ciemnej ciszy. Przywarta do ściany. Słuchała. Patrzyła w czerń między
kikutami
murów. Z lewej strony wyczuła ruch. Z niszy pomieszczenia sanitarnego starej
kaplicy
wysunęło się coś bardziej ciemnego od mroku. W tej chwili z gruzów zerwał się
nocny
ptak. Cień cofnął się, ale zaraz wrócił na miejsce. Postąpił do przodu.
Nasłuchiwał chwilę i
znów cofnął się do ruin. Maria Elwira ruszyła za nim. Spojrzała przez wyrwę.
„Szczur” stał z
karabinem w ręce i patrzył na zakręt. Przed nim leżała lorneta i pistolet. Maria
Elwira miała
wrażenie, że zrobiło się jaśniej. Była od szakala nie dalej niż 10 metrów.
Długotrwałe przyzwyczajenie
wzroku do ciemności dało efekt. Zastanawiała się, czy „Szczur” widzi w tej
chwili tak dobrze jak ona. Trzymał składany karabinek w gotowości. Zapewne broń
naładowana
była amunicją z rozpryskowymi pociskami. Bandyta położył karabinek na kamiennym
parapecie. Sięgnął do kieszeni po papierosy, śledząc ciągle szosę przed
zakrętem. Postąpiła
krok jeden, drugi, trzeci. Stanęła w rozbitej futrynie. Była nie osłonięta.
Trzymałaś carcano w
obydwu rękach nad biodrem.
– Nie zabijesz Ingrid i Edgara – usłyszała swój metaliczny głos w mrocznej
ciszy.
„Szczur” zapalił właśnie zapalniczkę. Czerwony płomień oświetlił jego twarz...
To nie był
Magnus, to był Hyde... Hyde zapalający papierosa, gdy leżała na kamieniach w
piwnicy zakrwawiona
i zbita, a on szykował się do jeszcze jednego gwałtu. Miał wargi wąskie i
wydłużone
jak dżdżownice, tak samo spiętą w nieokiełznanym wyrazie twarz i rozdęte chrapy
szerokiego
nosa.
Zapalił papierosa. Zgasił zapalniczkę. Zaciągnął się dymem. Maria Elwira
widziała, że
skupił całą uwagę na pistolecie, który leżał obok lornety. Karabinek był dalej.
– Nie zabijesz Edgara i Ingrid – powtórzyła jak echo.
– Ty tutaj?
–Ja!
– Czego chcesz? Odejdź! Postąpiła jeszcze jeden krok do przodu.
– Nie chciałeś być człowiekiem...
– Suka – warknął. – Nie Strzelisz. Pamiętasz, co mówiłaś?
– Przygotuj się, to mój wyrok, matki, niematki.
– Skąd wiedziałaś, że tu jestem? Zdrada? „Armia” wyszperała?
– To mój wyrok, nie organizacji.
– Albakora?
– Nie, Maria Elwira, Teresa Tellier.
W tej chwili daleko na drodze ukazały się światła reflektorów, zmieniły kąt i
zaczęły zbliżać
się do zakrętu. Sekundy nabrały innego rytmu.
Nie przeszkadzaj Albakora, wykonamy robotę i odejdziemy... – Głos szakala
zdradzał niepokój.
W tej chwili na drodze zapaliły się inne światła, błysnęły trzykrotnie i zgasły.
To Gass dawał
umówiony znak. Zidentyfikował samochód jadący z promu. Do zakrętu zbliżały się
właściwie
ofiary. „Szczur” miał strzelać. Był jednak osaczony, czuła, że po desperacku
szuka
fortelu...
– Jak chcesz Albakora, możemy zrezygnować z tej roboty. Przerywam akcję –
powiedział i
uniósł ręce do góry. Odwrócił się tyłem do broni ułożonej na kamiennej płycie. –
Poddaję się
dodał pokornie.
Albakora uczyła się tej sztuczki w Libanie. Aż do bólu ręki ćwiczyła ruchy
związane z
trickiem, przy pomocy którego on chciał teraz ratować swoją sytuację. Widziała,
że to nie
była kapitulacja. Niesamowity pojedynek w ciemnościach dopiero się rozpoczął...
Maria Elwira wykonała gest, jakby uwierzyła. Natychmiast jednak lewa ręka
bandyty opadła,
ruch ten był niemal niewidoczny w ciemnościach. Dokoła panowała cisza, pełno jej
było
w mózgu, oczach, dzwoniła w uszach. Magnus podnosił wyciągnięty nagle zapasowy
rewolwer.
Obracał się ku niej, unosił broń wyżej i wyżej... Światła samochodu były tuż.
Maria
spojrzała na muszkę carcano i cel. Nacisnęła spust. Huk był krótki, nie słyszała
go prawie,
jedynie w błysku wystrzału zobaczyła wielką jak kiedyś sylwetkę Haydego, a ona
trzymała w
ręce drzazgę z rozbitej futryny. Nie! Nie zabijesz Ingrid...
...Błysk zgasł, uzbrojone ramię opadło. „Szczur” trzymał jeszcze broń w
zaciśniętych palcach...
Maria dostrzegła ruch, który też znała. Szakal usiłował przerzucić broń z lewej
do
prawej ręki. Nie poradził jednak, jego palce rozluźniły się, pistolet upadł z
metalicznym trzaskiem
w ciemność. Cień przed nią zachwiał się, ale nie upadł. Wykonał nagły zwrot ku
kamiennej
płycie i pochwycił kocim ruchem karabin, w którym były rozpryskowe pociski.
Samochód
Ingrid był już zaledwie kilkanaście metrów od zakrętu. „Szczur” trzymał w ręce
broń
specjalną, skierował ją najpierw na Marię Elwirę, ale ona działała jak
zaprogramowany w
Libanie automat... Huk wystrzału niósł się długo po zdewastowanych grobowcach,
ruinach
murów, połamanych krzyżach... Wielki cień wyprężył się i zwalił na gruz w starej
kaplicy.
Samochód Edgara zwolnił, drugi za nim zapalił reflektory, teraz jak tarcze na
strzelnicy
widać było dwie podświetlono z tyłu ludzkie sylwetki. Spostrzegła, że Ingrid
poprawia lusterko,
by blask nie oślepiał Edgara. Samochód wszedł w zakręt, obrócił się i począł
oddalać.
Oślepiona, niczego znowu nie widziała. Nie czuła też zwykłej jasności umysłu...
Hyde, kret...
piwnica, Magnus w pędzącym na jezdnię wózku... Nie wiedziała, kogo zabita.
Chciała zobaczyć
twarz dziecka albo maskę bestii... Ciemno było jednak. Cofnęła się za mur. Gass
pewnie
dostrzegł, że robota nie została wykonana. Samochód Edgara nie wpadł do rowu, a
odjechał.
Szakal zatrzymał wóz. Pochylony z pistoletem maszynowym w rękach przeskoczył
skarpę.
Stanęła za węglem. Czekała. Jego cień ostrożnie wślizgnął się w głąb starych
murów.
– Szczur?... Jesteś tam? –Dziwnie wyświstał złowieszcze przezwisko.
Odpowiedziała mu
cisza.
– Szczur... Anioł..., jesteś tu? – powtórzył. Nie było odpowiedzi. Prześlizgnął
się przy
ścianie, zajrzał do zdewastowanej pakamery, zobaczył broń na kamiennej płycie.
Zamarł w
bezruchu.
Maria Elwira patrzyła przez wyrwę. Gass zauważył trupa. Pochylił się nad nim.
Odskoczył.
Stał przy ścianie naprzeciw muszki jej carcano. Dyszał, wodził lufą automatu
dokoła.
Maria Elwira stanęła w rozbitej futrynie jak przedtem.
– Rzuć broń, Gass! – powiedziała spokojnie.
– Albakora?!
– Nie, Maria Tellier. Rzuć broń!
Stała blisko, lufa jej carcano mierzyła w pierś bandyty, jego automat skierowany
był kilkanaście
stopni w bok. Szakal wiedział, że jeżeli drgnie, zginie na miejscu. Rzucił
automat.
– Nie strzelaj Albakora, to był ostatni skok... Nie strzelaj!... – Bandyta
zrobił krok do
przodu. Czekała na trick, który nie udał się „Szczurowi”. Sekundy zatrzymały się
w miejscu.
Szakal stal z podniesionymi rękami, nic się nie działo. Uniosła karabin.
– Za kobiety w Jugosławii... bestio! – Coś jej nie pozwalało przycisnąć spustu.
Gass ukląkł
z podniesionymi rękami.
– Matko, panno, jeżeli jesteś wybacz. – Powiedział to jakby istotnie do Boga
albo do siebie,
nie było w tym nic ze skomlenia o życie. Jego atak nie następował.
– Broń się! – warknęła.
– Z tobą nie mam szans, Albakora... Strzelaj, zabiłaś syna, zabij mnie. – Syna?!
– Tak, on był pewny, że go zabijesz. Nie bał się kul, nie bał się nikogo, mówił,
że go zagryzie
wilczyca, w której się ulągł. Tak mówił.
– Dlaczego?
– Bo go przeklęłaś i przekleństwo było silne...
– Oddaj zapasową broń.
– Po co mi ją zabierasz, kiedy mnie rozwalisz... Chcesz mnie sprowokować? To był
mój
ostatni skok. Moja matka, przypomniała sobie, że ma syna... W kieszeni mam bilet
do Colorado.
Rano odlot. Ja bytem taki jak ty. Mówią, że umiałaś straszyć i strzelać, ale
nigdy nie
zabijałaś...
– Zabiłam Magnusa.
– On miał źle w głowie. Stale widział koszmary.
W tej chwili dotarta gdzieś do jej głębi ta prawda. Zerwała kotwicę i skończyły
się nadzieje...
Podeszła do klęczącego, kopnęła pod ścianę broń zapasową, którą położył przed
sobą.
Odstąpiła na bok, przestała mierzyć w pierś bandyty. Była pewna, że Gass ma
jeszcze
jeden pistolet. Odwróciła się. Jej misja była skończona, zabiła kidnapra
zbrodniarza, uratowała
tamtych... Niech skończy się wszystko. Czekała, Szakal już dawno powinien
strzelić.
– Nie wystawiaj się Albakora, ja nie chcę ciebie zabić – powiedział niemal
spokojnie Gass.
– Dlaczego?
– Bo nie... To był ostatni skok, strzelaj albo jadę do Colorado, nie wrócę tu.
Mam bilet do
Stanów. – Sięgnął do kieszeni, wyjął błękitny kartonik. Coś dziwnego działo się
w sercu Marii
Elwiry. – ... Nie jej syn zginał przed chwilą od kuł matki nie matki. Ona zabiła
tylko Szakala.
I można zawrócić kamień w locie, zatrzymać bieg rzeki, zabrać dziecko, które
porwała
woda i niesie... A Magnus? – Mamo dlaczego króliki, tak dziwnie ruszają noskami,
mamo, ja
chcę piłkę taką dużą, dużą, dużą. Mamo... Mamo?! To nie on leży w ciemnościach z
przebitym
już na zawsze ramieniem i sercem. W człowieku na dnie jest odrobina miłości
prawdziwej.
To Magnus klęczy, modli się do świętości wielkiego i małego świata... BOGA i
MATKI.
Nawrócił się, rzuci straszne rzemiosło, wyjedzie, otworzy piękny sklep na
Karaibach, Seszelach,
Bahama... Zaprosi ją do swojej żony i wnuka na święta... Matka nie może zabić
syna...
Nie może! – Znów usłyszała swój głos, który jakby wyrwał się spod jej kontroli.
– Wstań, jedź do Colorado... – powiedziała jakby z daleka. Nie podejmowała
decyzji, że
puści Szakala, to się stało gdzieś obok, a może wysoko. Chłopak powstał, trzymał
ręce nad
głową. W mroku dojrzała jego oczy, nie były puste.
– Jeżeli jest świętość, jesteś święta Albakora – wyświstał jakoś przez
zaciśnięte zęby bestii,
a może zagubionej istoty ludzkiej jedynie.
Znów widziała w mroku. Przed nią majaczyła twarz bez kłów w paszczy i pajęczych
łap na
skroniach. Obcy złoczyńca, albo Magnus, jej syn, nie syn wyszedł z ruin z rękami
wzniesionymi
do czarnego, bez księżyca i gwiazd nieba. Po chwili na poboczu rozbłysły światła
reflektorów.
Samochód odjechał w kierunku Beldown. W gruzach znów było ciemno, a ona
była oślepiona światłem na drodze. Nie mogła zobaczyć trupa... upiora ni
dziecka... Mamo,
dlaczego nigdy nie opowiadasz mi o tatusiu?... Inne dzieci mają ojców, a ja mam
tylko ciebie...
mamo...
Nacisnęła metalową gałkę, przesunęła, zamek karabinu do tyłu, wyjęła go i
wrzuciła do
torby. Karabin, powiesiła na haku wystającym z muru. Ruszyła przez cmentarz, ku
zaparkowanemu
samochodowi. Dokoła była pustka, nie było gwiazd ani księżyca, nie było światła
dnia i ciemności nocy. Nie było nic.
Wróciła do domu. Dom też był pusty, nie była w nim już nawet Szakali. Usiadła,
patrzyła
w tę pustkę. Siedząc zasnęła. Zbudził ją sen. Na szarej ulicy spotkała Presilę.
– Uciekaj z tego kraju! – krzyczała do niej tamta. Miała skute ręce i była w
złotej obroży z
serduszek i krzyżyków. Na czole miała znak czerwonej pieczęci.
– Co to za kraj?
– Kraj miłosierdzia i pokory... – odpowiedziała Presila.
– Jakiej pokory?
– Pokory przed życiem zagrożonym.
– Co tobie, co ty mówisz... Presila?
Tamta zrobiła gest jakby chciała wyswobodzić się z obroży, ale serduszka
zacisnęły się
jeszcze mocniej na jej szyi.
– Patrz – zniewolona dziewczyna wskazała znak pieczęci. – Muszę oddać serce
osobie,
która jest chora. Wyrwą mi je żywcem, aby było świeże, tak jak tobie wyrwali
kiedyś. Ty
żyjesz, ale serca nie masz, prawda?
– Dlaczego tu tak szaro, skąd ten dym?
– To biskupi palą na stosach czarownice, podobno nie ukorzą się za to nigdy.
Przed nią stał Magnus. Trzymał ją na muszce carkano. Wiedziała, że on nie może
strzelić,
gdyż twarz i mózg, jak wtedy serce matki muszą jej wydrzeć żywcem, bo to był
kraj takich
właśnie wartości.
Powstała z fotela, wiedziona jakby siłą z zewnątrz zeszła do arsenału. Unosił
się tam jeszcze
duch szakali. Na stole stał kryształowy flakon najdroższej whisky i kilka
złoconych
szklanek. Broni na półkach było mniej niż poprzednio, widocznie wściekli zaczęli
już przeprowadzkę...
Gdzie Magnus mieszkał? Nigdy tego nie chciała wiedzieć. Być może miał luk-
susową willę w skatach na brzegu, tak sądziła z urywków rozmowy, którą raz
usłyszała przez
miedziany telefon akustyczny. Stała pośród nory morderczych kretów i patrzyła.
Na starym
skórzanym fotelu spostrzegła płaską metalową walizeczkę z cyfrowymi zamkami.
Wzięła ją
do rąk, pokrywa nie była zamknięta. Szakale czuli się tu bezpiecznie. Podniosła
wieko. Na
wierzchu leżał pistolet najnowszej konstrukcji i dwa magazynki amunicji. Pod
bronią był luksusowy
kalendarz w grubych okładkach wypełnionych elektroniką. Przerzuciła strony
kredowego
papieru. Pod datą aktualnego dnia, widniał zygzak w kształcie błyskawicy i napis
Onillowie, obok rząd znaków i cyfr... Godzina przybycia promu, czas na dojazd do
starej kaplicy,
inne notatki. Kilka dni wcześniej taki sam znak i napis – Albakora... godz. 03.
Napis i
godzina były przekreślone na krzyż czarnym, grubym mazakiem. Na kartkach
kalendarza
znalazła jeszcze kilka podobnych znaków, ale żaden nie byt podobnie
przekreślony. Pod datą
sprzed miesiąca widniał także znak błyskawicy i nazwisko powszechnie znanego
księdza,
który w tym właśnie czasie zaginął w tajemniczych okolicznościach i do dziś
brakowało jakiegokolwiek
po nim śladu. Maria Elwira wzdrygnęła się. Ksiądz Gustaw, skromny i zacny,
na każdym nabożeństwie przemawiał do sumień, tych, którzy strzelali do tłumu i
detonowali
plastik. Ludzie słuchali jego kazań w skupieniu, bo trafiał do człowieczego
czucia. Wielu
sprzyjających terrorowi odwróciło się od brygad zbrojnych. Słowa płynące do
wiernych spod
sklepienia w małym kamiennym kościółku miały moc ojca, który nie wzywa policji
przeciwko
dzieciom, gdy zrobiły źle, lecz po prostu je wychowuje.
W rogu walizeczki leżał gruby plik pieniędzy spięty czerwoną apteczną gumką.
Były też
jakieś pisma, papiery, drobne przedmioty. Uwagę Marii zwrócił czarny aksamitny
woreczek
przytroczony do wnętrza neseseru plecionką z wężowej skóry. Otworzyła juczek i
oniemiała.
Wewnątrz była klepsydra, którą przed laty Magnus przyniósł do domu nie wiadomo
skąd.
Piasek przesypywał się w niej z miarki do miarki w czasie trzech minut i jednej
sekundy...
Kiedyś – opowiedziała mu bajkę o złym człowieku, złym Bogu i czarnym słońcu... O
świecie,
w którym nie było dnia, woda była ciemna i szary kolor miały łąki. Ludzie nie
mieli oczu,
tylko macki, przy pomocy których poruszali się w ciemnościach. Opowiadała
Magnusowi
różne bajki, wszystkie były o dobrych ludziach, dobrym Bogu i pełnym blasków
słońcu. Ale
on później zawsze prosił, aby opowiadała mu właśnie tę złą bajkę. Gdy zmieniała
ją, przekręcała
i starała się uczynić bardziej jasną, bił pięściami w stół i krzyczał, że chce
prawdziwą
czarną bajkę.
Bajka była o czarowniku, który mógł wszystko, z wyjątkiem zatrzymania czasu.
Mijały
lata i tamten świat był ciągle czarny. Starzy ludzie z zamkniętymi oczami
wiedzieli jednak, że
pewnego czarnego dnia pojaśnieje woda i wynurzy się z niej słońce pełne blasku.
Nocne poczwary
zejdą wówczas do nor, zazielenią się łąki i ludzie otworzą oczy. Rządził owym
krajem
zły człowiek, który modlił się do złego Boga, żeby nigdy nie było światła.
Wreszcie przyszedł czas i pojaśniały zorze na wschodzie. Był to znak, że zamiast
czarnego,
zaświeci jasne słońce. Czarownik, który wolał ciemność wiedział, że może swoja
mocą
zagasić owo słońce, jeżeli dostanie się na jego brzeg w czasie, którego nie
można przekroczyć.
Wzleciał więc wysoko na skrzydłach nietoperza i czekał na codziennej drodze
słońca
czarnego, na słońce jasne. Światła jednak nie mógł wyczuć mackami i musiał
otworzyć oczy.
Otworzył więc je i natychmiast zamknął, bo oślepił go blask... Ale czarownik
mógł wszystko,
nakazał więc, aby nie oślepiało go światło słońca. I tak się stało. Zły Bóg był
z nim. Czarownik
poszybował w kierunku złotej kuli już bez przeszkód... Lecz gdy przedtem
otworzył oczy
i zobaczył blask słońca, oślepiony zasłonił oczy nietoperzym skrzydłem, zwolnił
lot i stracił
jedną sekundę. Dogonił słońce, ale do jego brzegu pozostała mu jedna miarka
odległości.
Spóźnił się o jedną sekundę. Nie mógł zatrzymać ani wrócić czasu, szybował więc
za jasnym
słońcem aż spłonął i szczezł w jego cudownym świetle. W czarnym kraju
zazieleniły się łąki i
woda stała się przejrzysta... Magnus kazał jej opowiadać tę bajkę inaczej.
Chciał żeby czarownik
zdążył zagasić słońce. Dlaczego? Miotała się wówczas z tą bajką i złymi
refleksjami
matki nie – matki.
Inne dzieci cieszyły się, gdy w bajce zwyciężał szlachetny rycerz i dobra
księżniczka, a on
na takie bajki się złościł. Cztero – i pięcioletni Magnus radował się wtedy, gdy
zwyciężała
przemoc i gdy działo się zło. Czarna bajka zapadła w jego pamięć jak żadna.
Rozwinęło się
też w nim, jak na jego wiek wręcz niezwykle, pojęcie przemijającego czasu...
jakby kompleks
owej jednej sekundy, której może zabraknąć. Gdy już chodził do szkoły przyniósł
tę klepsydrę.
Na pozłacanej plakietce antycznego przedmiotu wygrawerowane były słowa: „Manę
thekęl
faręs. Minuta, godzina, wiek i jedna sekunda, żeby nie było za późno”. Istotnie
piasek W
klepsydrze przesypywał się z miarki do miarki w czasie trzech minut i jednej
sekundy.
Przeraziła się wówczas, pytała, prosiła, groziła, żeby powiedział, gdzie kupił,
skąd wziął
ten niezwykły przedmiot.
On milczał... Tylko raz z swoim zimnym jak lód uśmiechem powiedział, że
klepsydrę ma
od... ojca.
Ona pamięta, że czarna bajka uparcie wracała do niej, gdy po gwałcie leżała w
szpitalu bez
ruchu z połamanymi, żebrami i uszkodzonym kręgosłupem, w pierwszych miesiącach
ciąży.
Maria Elwira stała pośrodku nory zbrodniczych kretów i trzymała w rękach
niezwykłą zabawkę.
Magnus zabrał ją do domu do klasztoru, zabrał ją też pewnie, gdy uciekł od
misjonarzy i
uczynił z niej relikwię zbrodni. Być może dlatego jego akcje były tak
precyzyjne. Nie zabrakło
mu nigdy tej jednej sekundy. Zgubiły go archaiczne tuby głosowe w starym
rodzinnym budynku,
jakby pierwszy senior Telier przewidział szatana w najprostrzej linii swojego
rodu.
Włożyła klepsydrę do skórzanego juczka, zamknęła wieko nesesera. Usiadła w
fotelu.
Film urwał się na jeszcze jednej ponurej retrospekcji. Czyżby z woli
namiestników Boga dane
jej było urodzić i zabić szatana na słonecznej planecie? Dlaczego Bóg do tego
dopuścił, dlaczego
nie przepędził swoich urzędników?... Zostaw Mario Elwiro, Bóg jest panem całej
ludzkości
nie jednej zgwałconej kobiety. Epizodem powinni zająć się kapłani, mniejsi niż
Bóg są
od szczegółów... Ale jeżeli mali też chcą być Bogiem?... – Co robić mamo? –
Szuka gdzieś
oparcia, zagubiona. – Zapytaj siebie córko – Niech twój Bóg odpowie ci z głębi
sumienia.
Maria Elwira wstała z fotela, poszła powoli na górę, przebrała się, wyszła z
domu. Wysoko
na niebie kołował sokół, który jeszcze niedawno miał złamane skrzydło Obniżył
lot i usiadł
na gałęzi wysokiego drzewa. Powracający ptak to dobry znak z wyżyny jeżeli
istniało jeszcze
coś dobrego na tym świecie.
Było jasno, dzień wstał słoneczny. Kościół na wzgórzu wydał się jej mały wobec
tego, który
odwiedziła kiedyś, a przecież był to ten sam kościół. Stanęła na jego środku...
Na chwilę
straciła orientację, czy działo się to teraz, czy przed dwudziestu siedmiu
laty...
Wówczas ksiądz zobaczył ją i cofnął się jakby spostrzegł upiora...
– Ty tutaj? Czego chcesz Elwiro?
– Wyspowiadać się...
– Bóg ulitował się nad tobą? Wrócił ci wiarę? – zapytał z nutą niedowierzania.
– Zawsze wierzyłam w Boga.
– Naprawdę pragniesz spowiedzi? – Ksiądz ciągle nie dowierzał.
– Czuję potrzebę Boga...
– Chodź za mną – ksiądz uczynił znak krzyża i szeptał modlitwę. Wówczas ruszyła
w kierunku
konfesjonału. On usiadł, wyłożył stulę. Sakrament miał odbyć się z pełnym
obrzędem.
Ucałowała złocony krzyż, wypowiedziała formułę.
– Wyspowiadaj się z grzechów ciężkich. Wiara twoja jest chwiejna, nie uznajesz
łaski macierzyństwa,
ukorz się – usiłował jej pomóc.
– Prawda, grzechy moje są ciężkie. Czuję bunt i brak pokory... – Uklękła, ksiądz
znowu
szeptał modlitwę.
– Jeżeli zrozumiałaś grzech to znaczy, że szatan przegrywa w tobie. Módl się o
dar łaski –
powtórzył po chwili.
– Nie zrozumiałam grzechu, ojcze.
– Co mówisz?
– Zwątpiłam w wartość najwyższą.
– W Boga?
– Nie. W miłość matki. Nie czuję tej miłości.
– Módl się, wiara czyni cuda, tylko modlitwa może cię zbawić.
– Mnie zbawić?
– Tak. Będziesz matką, żyjesz w grzechu, brak ci miłości do własnego dziecka.
– Własnego dziecka?... – Minęło 27 lat a ona pamięta, że pot wstąpił jej na
czoło, chociaż
w kościele panował chłód. Jej rozpacz była też jakaś chłodna.
– Ojcze, do ciała ludzkiego można wbić żelazo, można wprowadzić zgorzel... Do
ciała kobiety
można gwałtem wprowadzić nasienie. Czy istnieje bardziej perfidna przemoc niż
zmuszenie
zniewolonej, aby urodziła wbrew swej woli? Ojcze duchowny, czy chcesz zniszczyć
najwspanialszy dar Boga... miłość matki?!
– Bluźnisz, grzeszna. Ufam, że dostąpisz łaski. – Ksiądz znów uczynił znak i
krzyża,
szeptał swoje egzorcyzmy.
Jej głęboka rozpacz przemieniła się w lodowaty spokój. Wstała, ruszyła ku
otwartym
drzwiom do światła. Wówczas zrozumiała, że jeżeli chce rozmawiać z Bogiem, musi
unikać
kapłanów...
Minęło ćwierć wieku. Przemogła się, była znowu w tym samym kościele. Panował tu
podobny
chłód. Maria Elwira podeszła do konfesjonału, uklękła.
– Szukam pocieszenia – powiedziała w głąb drewnianej kraty.
– Bądź pocieszona – odpowiedział kapłan – niech ci Bóg na niebiosach dopomoże.
– Ja nie wierzę w Boga na niebiosach, ja wierzę w Boga w ludzkich czynach.
– Niech ci twój Bóg dopomoże.
– Czy mogę mieć swojego Boga?
– Możesz, ale ja w Imieniu twojego Boga nie mogę odpuszczać grzechów.
– Nazywam się Maria Elwira Teresa Tellier... Albakora – powiedziała jak echo.
Kapłan pochylił głowę, wziął ją w dłonie, oparł się i tak trwał. Spowiedź była
przerwana.
Maria czekała. Po chwili starzec wyszedł z konfesjonału, zrobił gest jakby
chciał unieść z
klęczek Marię Elwirę.
– Porozmawiajmy tam – wskazał cmentarz przed kościołem. Prowadził ją w
milczeniu, ku
kamiennej ławce pod wielkim dębem. Pożółkłe liście spadały na ziemię, mieniły
się w słońcu,
pochylonym już głęboko do fiordu, jego blask odbijał się czerwienią jak płomień.
Usiedli
obok siebie na głazie.
– Poznajesz mnie? – zapytała.
Ksiądz przyjrzał jej się uważnie, pochylił głowę.
– Teraz poznaję, chociaż przez lata miałem inny twój obraz pod powiekami. Twoja
twarz
jest dojrzała, nie widzę w niej buntu...
– Bo nie chcę już zemsty.
– Dlaczego przyszłaś do mnie?
– Bo... mój Bóg nie ma kapłanów... a ja zabiłam to dziecko... – powiedziała
Maria Elwira i
zapadła cisza. Stary kapłan patrzył w przestrzeń, jakby szukając pomocy u Boga
Marii Elwiry.
– Jakie dziecko?
– Zabiłam Magnusa Tellier...
– Magnus zginął, gdy byłaś w odosobnieniu.
– Twój ojciec szukając pocieszenia, zawiózł mnie przed laty do klasztoru, gdzie
umieścił
twojego syna. Rozmawiałem z nim...
Starzec w sutannie patrzył na fiord i słońce, którego tarcza dotknęła wielkiej
wody. Pożółkły
liść spadł na jego pomarszczone ręce. Ksiądz uniósł twarz, spojrzał na Marię
Elwirę.
– Po tym, jak strzelałaś w Segers, przez 15 lat byłem misjonarzem, dotarłem do
sowieckich
łagrów na Syberii, byłem w Kambodży, starałem się nieść pomoc ofiarom Polpota,
byłem w
Jugosławii, gdy zaczęła się tam okrutna wojna... Każdej z tych zbrodni
towarzyszyło zniewolenie
i gwałty kobiet. Chyba zacząłem czuć jak one i gdyby był tam Bóg, nie ważyłby
się
powiększać ogromu cierpień nieszczęsnych... Mówią, że najmniej świętości jest w
świątyniach...
– Zabiłam to dziecko! – przerwała księdzu Maria Elwira.
– Pozostaw urojenia! – kapłan podniósł głos. – Rozmawiałem z nim. Zaskoczyła
mnie jego
wiedza, o życiu, reinkarnacji, o problemach moralności, czytał, malował...
Wszystko w nim
porażone było zbrodnią, ale żył.
– Zabiłam Magnusa! – powtórzyła raz jeszcze.
– Co ty mówisz?
– Prawdę mówię. Ksiądz przeżegnał się.
– Kiedy zabiłaś?
– Dzisiaj...
– Magnus zginął dawno...
– Dzisiaj zabiłam „Szczura”.
– Kidnapera sadystę „Szczura”, czy Magnusa?
– „Szczur” to Magnus, on nie zginął przed laty. – Ksiądz przeżegnał się. Maria
Elwira patrzyła
na pożółkłe liście pod nogami.
– Dlaczego zmusiliście mnie, abym urodziła nie swoje dziecko.
Ksiądz zamyślił się, widać było, że usilnie szuka odpowiedzi, której nie
znajdował.
– Nie rozdrapuj – powiedział wreszcie stary kapłan. – Teraz też jest na
Piotrowej Stolicy
człowiek, który w imieniu Boga głosi, że każde życie poczęte to nienaruszalna
świętość. Może
to okrutne dla doświadczonych przez przemoc, ale Ojciec Święty ma swoje głębokie
racje.
Nie miłość, a seks króluje na świecie, zboczeńcy legalizują związki małżeńskie,
w których
pogłębia się zwyrodnienie. Nawiedzeni organizują samobójcze sekty... Z
telewizorów zieje
przemoc i pornografia... prawda więc, że ochrona życia wydaje się sprawą świętą.
– A co w sprawie zgwałconej kobiety czujesz sercem doświadczony ojcze?
– Czuję, że istota ludzka powinna rodzić się z woli matki, ojca i świętej
miłości matczynej.
Jeżeli zginie ta wola – nastąpi koniec ludzkości – nic nie pomogą nakazy...
– Niespełna przed rokiem była u ciebie zgwałcona przez szakali Remis, dziewczyna
z tego
miasteczka. Co jej powiedziałeś? Ksiądz milczał.
– Pytam, bo poznałam kobietę, zgwałconą, która urodziła i wychowała. Ja nie
mogłam. –
Też urodziłaś...
– To nie było ludzkie macierzyństwo. Samicę zapłodniono przemocą zwyrodniałym
nasieniem
i zgwałcono do porodu. Próbowałam być matką... – Opowiedziała o spotkaniu z
Magnusem,
o postanowieniu ratowania go, o zamachu na O’Neillów i niesamowitym pojedynku w
starej kaplicy. Misjonarz milczał, szukając pomocy u Boga, który czuje po
ludzku. Jego twarz
poorana była bruzdami.
– Straszne to, co opowiadasz... rzekł wreszcie nie znajdując słów pocieszenia.
Przeżyłaś
piekło, Mario Elwiro... Tu osądzą cię jeszcze raz ludzie, Bóg osądzi cię
później... Topór zakopany,
kup suknię w kwiaty, uratuj resztę człowieczego życia. Ścisnął jej rękę,
uśmiechnął
się smutno.
– To niemożliwe. Ale ty nawróciłeś się księże; wstąpił w ciebie Bóg z głębi
ludzkich serc,
na którym nie mogą żerować kapłani.
Ksiądz spojrzał w oczy matce – nie – matce. Ona też patrzyła na niego. Zmagali
się tak chwilę.
– Dokonałeś gwałtu... dlaczego? – Nie ustępowała Maria.
Ksiądz uniósł twarz, patrzył gdzieś wyżej na ptaka szybującego w bezruchu.
– Dogmaty muszą pozostać. dogmatami – powiedział wreszcie.
– Więc dlaczego już myślisz czujesz?
– Bo tak trzeba, aby rozumieć dogmaty.
– Nie wszystko wolno ci rozumieć, duchowny ojcze...
– Chęć zrozumienia tego co ludzkie jest moim nawróceniem... – ksiądz odparł. –
Żądasz
spowiedzi, więc wyspowiadam się przed tobą, Mario. Nagła przemiana to zdrada,
głęboka
przemiana dojrzewa długo. Prawdę ujrzałem na końcu – mojej drogi, chociaż często
czułem,
że jest ona blisko... Ostatnio uczestniczyłem w misji na Bałkanach, Byłem w
gorejącym domu.
Żywi stłoczyli się w betonowym korytarzu. Ratunkiem były stalowe drzwi
zaryglowane
od zewnątrz. W ścianie był kanał wentylacyjny. Uzbrojony Serb wyciągnął z grupy
cywilów
małą, chudą kobietę. – Ty się tam zmieścisz, przejdziesz, krzykniesz na ludzi,
otworzą rygle!
– Przerażoną przywartą do muru.
– Tam jest – ogień! – Ale ręce zbrojnych pochwyciły, ofiarę, uniosły, postawiły
przed
otworem, w którym kłębił się dym. Osaczona pochwyciła moją sułtannę. Serb też
podszedł do
mnie. – To katoliczka, przekonaj ją, że musi poświecić się dla życia innych.
– Człowiek nie ma obowiązku takiej ofiary – usiłowałem wstrzymać przemoc.
– Nie ma obowiązku?! Człowiek?! A zgwałcone, klecho? Pamiętasz, co mówiłeś w
obozie?
Przekonaj ją, bo tu będzie zaraz przerwane nie jedno życie! – Olbrzym kopnął
mnie w,
piszczel. Ból wibrował w mojej nodze. Spostrzegłem, że dogmaty, nie są
doskonałe, więc nie
mogą być dziełem Boga... Kiedy przyszła do konfesjonału Remis, poczułem ludzki
ból w
kopniętym piszczelu. Ona zapytała mnie, jak ty kiedyś, o miłość matki. Nie
odpowiedziałem,
zostawiłem szatanowi pychę wszystkowiedzącego. Zapytałem tę, która czuła...
Powiedziała,
że jest człowiekiem, a poczęcie było nieludzkie. Nie urodziła, wziąłem grzech na
siebie.
– A co stało się z tą, która nie chciała poświęcić się tam, gdzie byłeś
misjonarzem, ojcze?
Ksiądz znów spojrzał do góry.
– Prawdę powiedziałaś, Mario, że Bóg nie może nakazywać przemocy, to nie on
palił kobiety
żywcem na stosach, nie on ogniem i mieczem przysparzał sobie poddanych. Tam w
gorejącym
mieście silni wepchnęli słabą do płonącego otworu. Była to przemoc, czy nakaz
błogosławiony?
– Mnie pytasz, ojcze?
– Ciebie, bo każdego pytam, gdy szukam prawdy.
– Kościół nie wymaga prawdy, kościół żąda wiary – powiedziała Maria Elwira..
– A czym jest wiara, jeżeli nie prawdą? Tylko ci, którzy nie wierzą w prawdę
wiary, tworzą
jej nakazy, bo nie czują, że wiarę można zniszczyć tylko nakazem wiary...
– A rzecz najbardziej świętą... macierzyństwo?
– Macierzyństwo jest częścią Boga, pozostanie mimo przeciwności. Przeciw
macierzyństwu
można jedynie bluźnić przymusem macierzyństwa, tak jak przeciw miłości
bluźnierstwem
jest przymus miłości.
– To prawda, ojcze nawrócony... Aby bestialsko zgwałcona nie czuła jedynie
odrazy, potrzebny
jest cud przez wzór matki Teresy z Kalkuty. Krzyk butnych o pokorę budzi jedynie
bunt. Ojcze, ratuj Kościół, któremu można wierzyć! – Maria pochwyciła dłonie
misjonarza i
uścisnęła je. Ksiądz uniósł głowę, ona zobaczyła oczy pełne prawdy. Kapłan
skończył spowiedź
przed grzesznicą.
– Zostań ze swym Bogiem, Mario Elwiro, niech ci on błogosławi – powiedział
starzec z
głęboką pokorą. Maria spostrzegła, że nad wysokim drzewem kołuje sokół, być może
był to
ptak; któremu przywróciła życie.
Maria Elwira schodziła z kościelnego wzgórza. Nisko na dole kręciły się rybackie
kutry.
Zatoka szumiała w skalistym fiordzie, słońce utonęło w morzu, pozostał jego ślad
na ciągle
gdzieś biegnących falach.
Ruszyła na przełaj. Ścieżka była kręta. Przed nią przesuwały się klatki
okrutnego filmu.
Przemocą zabrano jej życie. Była dziewczyna jak inne... Marzenia, plany,
zamiary... miłość.
Gwałt... Upodlenie. Szakale i kapłani... Nieokiełznany bunt. Strzały, zastygła
twarz Flory,
splugawione ciało i dusza Eleonory. Ćma Liwia w więziennej celi, już na zawsze,
tortura i
udręka. Dlaczego?
Odnalazła za zieloną kępą swój pokraczny samochód, ruszyła dalej kamienistą
drogą między
urwiskiem i górą. Pojechała do miasta.
Zaparkowała wóz pod szarym gmachem. Weszła do środka, ominęła windę, szła szybko
po
schodach... Sekretarka powiedziała jej, że sędzia otrzymał wiadomość i czeka.
Weszła do
gabinetu. Przyjął ją człowiek w wieku lat około pięćdziesięciu. Padły rutynowe
pytania i Maria
przystąpiła do rzeczy. Sędzia słuchał uważnie.
– Mamy inne informacje – powiedział, gdy skończyła. – „Szczura” zastrzelił
dzisiaj
wspólnik, także kidnaper zabójca. Magnus Celestyn Tellier zginął przed 8 laty,
tonąc pod
lodem w Segers. Pozostawił w jarze samochód, dokumenty i broń,
zidentyfikowaliśmy ślady
jego butów na załamanym lodzie. Maria Elwira otworzyła podróżną torbę.
– Oto taśma magnetofonowa z nagraniami, a to zamek z karabinu carcano, z którego
zastrzeliłam
„Szczura”, Magnusa Celestyna Tellier. – Stuk maszyny był ciągły, sekretarka
protokołowała
pilnie. Maria spostrzegła też dwa mikrofony na biurku. Sędzia włożył taśmę do
wielofunkcyjnej wieży. Rozległy się trzaski, głos Ingrid z jakiegoś wywiadu,
znów trzaski i
przytłumione słowa Gassa Wellmana.
– To się nie zabawisz z tą blond ślicznotką?
– Nie, mamy ich tylko rozwalić.
– Ty jej nienawidzisz? Dlaczego?
– Głupiś Gass, one wściekłe suki, nie pamiętasz, co twoja z tobą zrobiła?
– Pamiętam, ale odezwała się, zaprasza mnie do Colorado. Umarł jej mąż staruszek
i mama
w pokorę do syna.
– Pojedziesz, albo nie pojedziesz, zależy jak robota wyjdzie – to był znowu głos
Magnusa.
– Forsę wziąłem. Twoja działka, trzymaj. – Coś zaszeleściło. Po chwili znów
odezwał się
Magnus. – Oni przypłyną promem. Wszystko jest obliczone. Na drodze do zakrętu
przy
cmentarzu będą o 23.30. Poznać światłami, że to oni... Żebyśmy nie rozwalili
kogo innego.
Rozumiesz? Potem podświetlisz ich z tyłu, żebym miał dobry cel... Kapujesz?
W tej chwili zadzwonił na biurku telefon, sędzia podniósł słuchawkę. Jego twarz
zmieniła
wyraz. – Tak... popołudniowe dzienniki?... Zastrzeliła syna w zasadzie na
O’Neillów... To
chyba prawda, Elwira Tellier jest u mnie, zgłosiła się... Dziękuję za wiadomość.
– Więc wystała pani listy do prasy?
– Wysłałam, chcę zapytać, dlaczego musiałam urodzić i zabić... Wierzę w
reinkarnację...
Chcę zapytać, dlaczego duch Magnusa nie mógł odrodzić się w matce, która tego
pragnęła,
bez piętna gwałtu? Chcę zapytać, czy są dowody, że odrodzenie po śmierci jest
mniej prawdopodobne
niż dobry, wysoko na niebie Bóg i rogaty szatan w pełnym smoły piekle?
Sędzia poruszył się.
– Pani bluźni! – podniósł głos. Ona zachowała spokój.
– Nie, ja bronię swojej wiary – Maria wstała. – Możecie zniewolić kobietę, ale
macierzyństwo
to miłość. Potraficie zniewolić do miłości? Szaleńcy! Maszynistka przestała
pisać. W
gabinecie zapanowała cisza.
Spadł śnieg. Morze w zatoce wzdymało się i pieniło. Elwira Tellier stała nad
urwiskiem w
kamiennym fiordzie. Jej pradziadowie zawsze byli rybakami, tylko ojciec wyłamał
się w południe.
Maria spojrzała na zegarek. Proces miał rozpocząć się w południe.
Przed budynkiem sądu zgromadził się tłum. Stare kobiety niosły transparenty i
krzyczały:
„Dzieciobójczyni na szubienicę”, „Terrorystka za kraty”. „Piekło heretyczce!”...
Dziennikarze byli przed parlamentem. Tu tłum był większy, okrzyki gromkie,
młode:
„Rozpędzić władzę!”, „Więcej światła!”... – Na obrzeżach przybywało policjantów.
Dziewczyna
w skórzanej kurtce krzyczała: Niech żyje Maria Tellier! – tłum narastał,
falował. –Elwira
Tellier do parlamentu! – powtarzano z drugiej strony placu.
Tę właśnie młodą osobę, Maria spotkała niedawno na ogarniętej niepokojem ulicy.
Dziewczyna
podbiegła do niej z plakatem poznaczonym podpisami.
– Hej, Elwira! Jesteśmy z tobą! – Maria poznała ją.
– Remis?! Ty walczysz?
– Tak. Wtedy dostałam szoku. Przepraszam, ale wychowałam się, gdy matki Albakorą
straszyły dzieci. Teraz jesteśmy razem!
Maria Elwira stała nad urwiskiem. Przed nią było morze, sól ziemi tej wyspy. Nie
chciała
rozruchów, ale przecież rzuciła kamień, który był już w locie. Nie mogła
zawrócić wzburzonej
rzeki.
Czasem przebudzenie bywa nagłe. Padały właśnie gabinety. W ostatnich wyborach
wielu
posłów obiecywało postęp. Po otrzymaniu mandatów stchórzyli, ogarnęła ich
inercja. Ludzie
czekali. Kraj ubożał. Miasta i miasteczka ogarnęło bezrobocie. Niedostatek
gościł w domach
robotników, rolników, nauczycieli. Coraz liczniej biedę cierpiały rodziny
wielodzietne, wybuchały
protesty. Tu i tam rosły jednak fortuny i powstawały latyfundia. Kościół
wszczynał
wciąż nowe procesy o dobra doczesne, a jego pryncypatowie głosząc hasła pokory
prześcigali
biznesmenów luksusem pałaców, domów, pojazdów...
Tłum falował. Maria nie brała udziału w manifestacji. Patrzyła na morze.
Przymknęła powieki,
była zmęczona a jednak silna... Więc to jeszcze nie koniec jej zmagań... A gdzie
jest
Stwórca?... Światły polski ksiądz powiedział, że Matka Teresa z Kalkuty
zobaczyła Boga w
twarzach – ludzi potrzebujących pomocy... Maria Elwira wierzyła w tego Boga.
Miała krew i
serce pradziadów, którzy sprzeciwili się zachłanności wielkiej wody.
A ona? – Pustelnik z Carin powiedział, że przed nią zakręty na urwiskach, i
życie, już tylko
dla innych.
... „Maria nie zdradzi!”... „Maria Elwira Tellier z nami!”...
– W Beldown i Segers, sprajem na murach znaczyły się takie napisy.
Czas było wracać, zbliżał się proces przeciwko zwyrodnieniu ludzkiego
macierzyństwa...
Wicher huczał, morze odpowiadało łoskotem, niepokój panował nad fiordem. Z
niskich
chmur zaczęty sypać płatki śniegu, jak ćmy, miały aksamitne skrzydła. Będą
istnieć tylko do
wiosny. Wszystko przemija. A Bóg? – Bóg to tajemnica... Czy można wątpić w
istnienie tajemnicy?
Przez szarość przebił się promień słońca, zaigrał w zatoce, oświetlił skały,
przepadł w
wielkiej przestrzeni.
KONIEC
Dlaczego napisałem „Gwałt”
– mówi LESŁAW FURMAGA
Równa jak stół żuławska szosa przechodzi w polną drogę. Skręt w prawo, na
jeszcze wyższej
drożynie koła samochodu do połowy osi pogrążają się w tłustym błocie. Po obu
stronach
horyzontu we mgle nikną żółtobrązowe wierzby. Znad pustych tak, krzycząc,
wzlatują co
chwila ku niebu wielkie klucze kormoranów. Stareńkie podcieniowe domki. Ludzi
prawie nie
widać. Krajobraz jak ze snu.
Zatrzymujemy się przed maleńkim drewnianym domkiem. Zima wilgoć przenika do
szpiku
kości. Dopiero teraz dostrzegamy w tle maszt i zarys kadłuba niewielkiego
jachtu.
Wieś Łaszka niedaleko Sztutowa. Od Zalewu Wiślanego dzieli nas zaledwie pół
mili. Do
Gdańska jedzie się stąd samochodem 45 minut.
W drzwiach czeka gospodarz.
– Witam w Domu pod Starą Kotwicą – słyszymy. Wizyta ma szczególny cel. Oto
spotykamy
się z pisarzem, który przez kitka tygodni publikował na łamach naszej gazety
powieść
pt. „Gwałt”. Zaś Cari Yesler Desmontt to jego pseudonim,
– Doszedłem do wniosku – mówi, iż przyszedł moment, by ujawnić się. Chcę
powiedzieć
czytelnikom, jak brzmi moje prawdziwe nazwisko.
My już wiemy. Oto spotykamy się w jego pisarskiej samotni z... Lesławem Furmagą.
Autor
znany jest z wielu poczytnych książek, takich jak „Rzeka bez brzegu”. „Krab i
Joanna”,
„Lot pingwina”, „Żagle w tarczy” czy „Kawał nieba”.
Wtapiamy się w tutejszy klimat. Słuchamy opowieści jak wygląda wschodzące
słońce. Jak
głośno świergoczą ptaki. Juk w sierpniu całe noce rechoczą żaby. Na górze pokoik
z maszyną
do pisania. To tutaj oraz w kabinie żaglówki powstawał „Gwałt”. Ale wypytajmy
autora o
wszystko od początku.
– Skąd wziął się pomysł napisania „Gwałtu”? Temat jest drastyczny. Czy nie
lepiej
było dalej tkwić w tematyce morskiej?
– Uważam, iż wszystko ma swój czas. Powieści, które pisałem, czytane byty w
latach 60.,
70., nawet 80. Przyszedł czas komercji. Polski rynek wydawniczy zaczęła zalewać
popularna
literatura zachodnia. Ostatnio utrzymywałem się z pisania słowników dla dzieci i
poradników.
Wciąż jednak szukałem tematu, który w obecnych trudnych czasach interesowałby
ludzi, poruszył,
po prostu „chwycił”. Utwierdziłem się w przekonaniu, iż jeżeli dziś chce się być
pisarzem
współczesnym, sama marynistyka nie wystarczy.
– Czy bohaterki „Gwałtu” mają swoje pierwowzory w rzeczywistości?
– Tak. Materiałów do tej książki szukałem pełne trzy lata. Teraz bez przesady
mogę powiedzieć,
iż jestem niemili ekspertem w tej dziedzinie.
Najpierw przypadkowo dotarłem do dokumentów z procesów zbrodniarzy wojennych,
którzy
w obozach zapładniali kobiety skażonym nasieniem i przymuszali je do rodzenia po
takim
gwałcie. Cywilizowany świat prawomocnymi wyrokami międzynarodowych trybunałów
uznał później zarówno tych, którzy przymuszali do rodzenia po gwałcie, za
zbrodnarzy.
Co dzieje się dziś w Polsce? Powszechnie znane stały się zabiegi określonych
autorytetów
moralnych o przymuszenie ustawą kobiet do rodzenia także po gwałcie. Rozgorzał
na ten
temat głęboki społeczny spór. Problem, jak dotąd, znajdował się poza zasięgiem
zainteresowań
pisarzy. Postanowiłem zgłębić jego tajemnice i napisać powieść.
– Przypuszczam, że nie było panu łatwo dotrzeć do osób, które osobiście przeżyły
togo
typu tragedie.
– I tak, i nie. Na przestrzeni lat ukazało się przeszło 600 tysięcy egzemplarzy
moich książek.
Wciąż są one czytane. Na spotkaniach prywatnych i w bibliotekach wspominałem
czytelnikom
o moich planach pisarskich. Mówiłem, iż chcę rozmawiać z kobietami, które
zostały
zgwałcone. Ludzie odnajdywali mnie sami. Mówili: jest u nas taka kobieta.
Przekazywali
adresy. Doszło do wielu spotkań. Ton temat zafascynował mnie jak drugie morze.
– A więc kobiety niegdyś zgwałcone otwierały się przed panem i dzieliły się
swoimi
myślami, przeżyciami, cierpieniami?
– Nie było to łatwe, ale uparta praca dała efekty. Początek takich rozmów bywa
bardzo
trudny. Po przebiciu muru milczenia zaczyna wylewać się prawda.
Jest takich nieszczęsnych więcej niż nam się wydaje. Jedna zgwałcona została w
czasie
ostatniej wojny na Ukrainie w okresie słynnych rzezi polskich rodzin
osadniczych. Stało się
to podczas jej wesela. NA jej oczach męża, rodziców oraz gości zakatowano na
śmierć. Po
gwałcie pozostała w ciąży. Ponieważ tworzyłem postać fikcyjną, pomyślałem po
rozmownie
z nią, iż rzeczywistość przekracza czasem wyobraźnię. Po licznych konsultacjach
z osobami,
na których dokonano przemocy, wyrobiłem sobie pogląd na sprawę przymuszania
kobiet do
rodzenia po gwałcie.
– A wiec bohaterki pana powieści nie są replikami kobiet, z którymi
przeprowadził
pan rozmowy?
– Dokonałem literackich syntez autentycznych postaci. Uznałem, iż główna
bohaterka,
Elwira, nie może do końca zostać matką heroiczną. Ale Beryl Roow urodziła i
przykładnie
wychowała bliźnięta poczęte w gwałcie.
Autentyczna i serdeczna obrończyni życia nie narodzonego, Flora Tokarsky, chyba
najbardziej
krystaliczna postać w powieści, znajduje okazje, by wykrzyczeć swoje uzasadnione
racje.
– Czego dowiedział się pan w trakcie rozmów z kobietami zgwałconymi o tym, co
działo się z nimi po takim zdarzeniu?
– Nie spotkałam ani jednej kobiety, która po brutalnym gwałcie chciała urodzić
dziecko.
Gwałt był dla nich zbezczeszczeniem moralnym i fizycznym. A największą torturą
psychiczną.
Jaką można sobie wyobrazić, było dla tych, co zdecydowały się z takich, czy
innych
względów urodzić, czekanie. Dziewięć miesięcy upokorzeń i pytań, kto się urodzi?
Jakie cechy
dziecko odziedziczy?
– Nie zajmuje pan w powieści jednoznacznego stanowiska na temat, czy kobieta po
gwałcie ma urodzić, czy nie?
– Na podstawie moich obserwacji stwierdzam, iż matka, stworzona do miłości, nie
może
pragnąć takiego dziecka. Przecież kobieta stworzona jest, aby poczynać w
rozkoszy, aby kochać
dziecko. Jeżeli wszystko to jest odwrócone, zniweczone, zbezczeszczone, nie
można
kazać jej rodzić takiego dziecka. Może natomiast podjąć taką decyzję sama, ale w
wolności,
nie pod przymusem. Osobiście odnoszę się z wielkim szacunkiem do kobiet, które
urodziły
po gwałcie. Uważam je za matki heroiczne. Ale zdecydowanie pozostaję na
stanowisku, iż w
społeczeństwie cywilizowanym bohaterstwa i niezwykłości nie można żądać ustawą i
wymuszać
więzieniem. Bo to przemoc i chociaż być może moralne w pojęciu jakiejś
moralności, to
przecież niemoralne.
– Pana stanowisko jest głosem w dyskusji nad ustawą o przerywaniu ciąży.
– Pisząc książkę, staram się spełnić obowiązek wobec czasów, w których żyję. Nie
mogę
zgodzić się, aby kobiety zostały ubezwłasnowolnione w kwestii macierzyństwa. Mój
„Gwałt”
jest swojego rodzaju krzykiem o ratunek dla wiedzionych na stos „czarownic”. Po
poznaniu
krzywdy kobiet bestialsko zgwałconych jestem pewien, że cywilizowany świat
przymuszenie
do rodzenia po gwałcie oceni w przyszłości tak jednoznacznie, jak ocenia się
dziś palenie
niegdyś na stosach „czarownic” i mędrców, których prawdy są dzisiaj oczywiste.
– Dlaczego nie wydał pan od razu swojej książki w którejś z oficyn?
– Moje pierwsze próby wydania „Gwałtu” nie powiodły się z przyczyn
pozaliterackich.
Nie ma obecnie cenzury i to czy książka ukaże się, czy nie, zależy od umowy
między pisarzem
a wydawcą, jest jednak określona presja. Po wydrukowaniu kilkudziesięciu
odcinków
na łamach „Głosu Wybrzeża” zaczęły nadchodzić listy świadczące, iż temat jest
„trafiony”.
Ludzie dzielą się swoimi przemyśleniami na temat tego ważnego problemu
społecznego.
– Dlaczego posłużył się pan anielsko brzmiącym pseudonimem?
– Sprawa pseudonimu jest nieco groteskowa. Na początku lat 90. zorientowałem
się, iż dla
naszych licznych nowych wydawców liczy się właśnie; angielskie brzmienie
nazwiska. Mogę
przytoczyć przykład. Podczas wizyty w jednej z takich nowych oficyn zaoferowałem
wznowienie
„Lotu Pingwina”. Moje nazwisko jednak nie było tam znane. Wymyśliłem więc na
poczekaniu nazwisko Carl Yesler Desmontt i ku mojemu zdumieniu wydało się ono
wydawcy
znajome. Przy pierwszej okazji postanowiłem więc zmienić nazwisko Ale ostatnio
dostąpiłem
satysfakcji, bo zarówno redakcia „Głosu Wybrzeża”, jak i dwaj polscy edytorzy, z
którymi
prowadzę wstępne rozmowy na temat wydania „Gwałtu”, zażądali jednoznacznie, abym
książkę podpisał swoim nazwiskiem.
– Dziękuję panu za rozmowę.
Rozmawiała:
Katarzyna Korczak
Lesław Furmaga urodził się w 1933 r. Ukończył Wydział Rybactwa Morskiego Wyższej
Szkoły Rolniczej w Szczecinie. Pracował na przemysłowych statkach rybackich,
które poławiały
w rejonach Afryki i Antarktydy. Był także wykładowcę w Wyższej Szkole Morskiej w
Gdyni. Jest nadal czynnie związany z żeglarstwem, gospodarką morska i żegluga.
Debiutował jako prozaik w 1966 roku. Jest autorem powieści dla dorosłych i
dzieci, scenariuszy
filmowych i słuchowisk radiowych.
Wydał między innymi „Rzeka bez brzegu” (1974). „Skarb z piaszczystego półwyspu”
(1975), „Krab i Joanna” (1977), „Między strugami deszczu” (1980), trylogię „Lot
pingwina”
– t. I. „Zaokrętowany”(1981), t. II: „Słońcem i lodem” (1983), t. III „Burza i
powrót” (1986).
„Żagle w tarczy” (1987). Wydał także: „Między Cape Town i Casablanca” (1989)
„Kawał
nieba” jako II tom „Żagli w tarczy”, wraz ze wznowieniem t. I (1991), „Mały
słownik morski”
(1993), „Mały leksykon krzyżówki” (1993). „Uniwersalny leksykon haseł...”
(1994),
„Kolorowa ortografia – słownik” (1995), „Kolorowa ortografia” (1996).
Jest laureatem Nagrody Literackiej im. Conrada Korzeniowskiego (1974), nagrody i
wyróżnienia
przewodniczącego Komitetu ds. Radia i Telewizji (1985), Nagrody Literackiej im.
Marcina Borzymowskiego (1986). Nagrody Literackiej Wydawnictwa Glob – Złoty
Delfin
(1986).
Przedkładali uprzejmie Panu Redaktorowi do ewentualnej publikacji pierwszą cześć
materiału
literackiego, który w latach 1981 – 1985 został usunięty przez cenzurę z
drukowanej w
tym czasie mojej trylogii „Lot pingwina”
Będąc swego czasu pracownikiem Świnoujskiej „Odry” i Szczecińskiego
„Transoceanu”
tomy „Lotu...” nawiązywały do ówczesnej sytuacji w tych przedsiębiorstwach.
Rękopis „Lotu
pingwina” zakupiła Biblioteka Wojewódzka w Szczecinie, także znaczna część
nakładu tego
tryptyku trafiła do bibliotek w Szczecinie i województwie, dokąd byłem proszony
na liczne
spotkania autorskie.
W powieści poza wątkami osobistymi bohaterów dominował wątek polityczny, będący
literacką
relacją z kraju i licznie rozsianych po świecie statków gdzie szereg zdarzeń
zapowiadał
rychły już upadek realnego socjalizmu. Trzy tomy „Lotu...” wydane łącznie w
przeszło
stu tysiącach egzemplarzy/rozeszły się natychmiast i szybko doczekały wielu
recenzji i rozpraw.
M.in Przewodnik po współczesnej polskiej literaturze marynistycznej,
„WYCHOWANIE” (praca zbiorowa) wyd. Glob Szczecin 1989 – pisał „Ma też książka
Furmagi
swój drugi wymiar – publiczny. W tym przypadku kształtowany jest on przez burzę
lat
osiemdziesiątych. A zatem polityka wkracza na pokład.. Gdy na statek dociera
wieść o Sierpniu
w trybach maszynki zazgrzytało na nowo. Wychodzą na jaw nowe garby nowe
pokrętności
ludzkich losów...
albo: PROZA POLSKA od 1996 – Piotr Kuncewicz: „Mocne miejsce w marynistyce
ostatnich lat zyskał sobie Lesław Furmaga... jak dotychczas główne jego dzieło
„Lot pingwina”
to trylogia złożona z trzech części... Tytułowy Pingwin, poza sensem
metaforycznym, to
przezwisko Karola Poręby eks – dziennikarza, który uchodząc nieprawidłowością
politycznym
i rozdźwiękom domowym... krzepnie wewnętrznie...”
Ale niestety, wrażenia czytelników i recenzentów w odniesieniu do nurtu
politycznego
książki, mogą dotyczyć jedynie śladu tego, co autor napisał, bo jedynie ślad
pozostał po tekście
autorskim w ocenzurowanej książce.
Ta powieść mimo, iż ma już swoją historię, mimo, że była przedmiotem wielu
spotka autorskich,
że pełny jej tekst opublikował jeden z bardzo popularnych dzienników, mimo, że
była i jest tematem bulwersujących listów, które nadal przychodzą do autora jako
pozycja
książkowa wydana została przez przedsiębiorców gdańskich, z przesłaniem
szczególnym.
Znany nie tylko na Wybrzeżu pisarz, którego książki wydano łącznie w blisko
milionowym
nakładzie, tym razem wystąpił pod swoim zagranicznym pseudonimem. Nie trudno
jednak
odgadnąć jego prawdziwe nazwisko z uwagi na jedyne i niepowtarzalne opisy
związku
człowieka i morza oraz udzielone już wywiady. Książka wbrew pozorom nie została
napisana
w kraju mogącym być Irlandią Północną, a podobny dramat jest możliwy także w
Polsce...
Rzecz dotyczy przecież bardziej kobiety niż morza, bardziej ludzkiej tragedii
niż oeanicznego
huraganu, bardziej natury człowieczej niż żywiołu ziemi i morza... Dziwne, ale
dotychczas
nikt z twórców nawet wielkiej literatury światowej nie podlał tak drastycznego
tematu moralnego
jak „Cari Yesler Desmontt” w swoim „Gwałcie”.
Wydawcy, znani Gdańscy Obywatele zastrzegli sobie, że przynajmniej pierwsza
edycja
„Gwałtu” nie może trafić do sieci handlu książką. Jest to bowiem pozycja
szczególna i otrzymać
ją można jedynie w upominku od znanych osób, które nabyły prawo do jej
przekazania
Państwu. Autor oczekuje jednak na dalsze listy, które zamierzamy wydać w ślad za
książką,
jako głosy w dyskusji na temat najbardziej bulwersującego obecnie problemu
moralno – społecznego
a być może także politycznego... Życzymy interesującej lektury.
Banki, wielkie zakłady produkcyjne i usługowe, luksusowe restauracje,
towarzystwa ubezpieczeniowe
i inne instytucje, – między innymi materiałami reklamowymi wydają liczne
foldery.
Foldery te mimo często znakomitej formy graficznej nie mają innej wartości poza
reklamową
i nie są przechowywane przez klientów.
Sensacyjna powieść znanego autora, wylansowana już przez czasopismo a jeszcze
nie wydana
jako pozycja książkowa, może stać się znakomitym nośnikiem reklamy na wysokim
poziomie. Z uwagi na bulwersującą treść książki (liczne listy czytelników po
publikacji prasowej)
i uznany już wysoki poziom literacki, w przypadku połączenia jej z folderem,
pozyj a
taka pozostanie w bibliotece domowej i będzie wypożyczana osobom innym. Część
nakładu
przekazana odpowiednim wypożyczalniom także będzie funkcjonować na rzecz
reklamy.
Prawo do wydania książki w połączeniu ze swoim folderem winno być udostępnione
zaledwie
kilku lub kilkunastu przedsiębiorstwom. Powieść z ewentualną dedykacją imienną
autora
wręczana byłaby przez przedsiębiorców na bankietach, promujących zakład
spotkaniach
oraz w innych okolicznościach godnym tego klientom. Stanowiłoby to nową
atrakcyjną i
wspierającą kulturę form popularyzowania przedsiębiorstwa. Należy zaznaczyć, że
koszty
wydania książki w taki sposób, nie byłyby wyższe od kosztów związanego z nią
folderu.
DO REDAKCJI GŁOSU WYBRZEŻA
I AUTORA POWIEŚCI „GWAŁT”
Nawiązując do prośby Redakcji o listy na temat przeżyć i postawy Marii Elwiry
bohaterki
„Gwałtu” piszę chociaż nie znam jeszcze zakończenia książki.
Kilka lat temu moją siostrę w małym miasteczku na Śląsku zgwałcili skini czy
inni zwyrodnialcy.
Dziewczyna po gwałcie została w ciąży. Nie był to może tak straszny gwałt jak
Marii Elwiry ale skutki jego były podobne. Dziewczyna przez długi czas unikała
chłopców i
w ogóle stała się jakaś dziwna. To już nie była dawna Bożenka. Ojciec i Matka w
ogóle rozmawiali
z nią o tym, że ona jest w ciąży, bo bali się, że dostanie obłędu. Bożenka
domyślała
się tej okropności, ale rodzice i ja uspakajaliśmy ją, że wszystko będzie w
porządku. Byłam u
niej wtedy. Wszyscy czuli i potwierdzali to lekarze, że aby powrócić ją do
normalnego życia,
musi o tym strasznym wydarzeniu zpomnieć. Nawet powinna omijać miejsce gdzie to
się
stało, chociaż był ono na drodze do z domu do pracy. Bożena chodzi do dziś drogą
dalszą.
Minęły lata a Bożenka ciągle nie jest tą wesołą lubiącą zabawę dziewczyną. Mamy
jedna nadzieję,
że ona wyjdzie za mąż będzie miała dzieci i ułoży sobie normalne życie. Nie
wyobrażam
sobie jednak jej życia w tym miasteczku gdyby przymuszono ją do urodzenia tego
dziecka.
Jako katoliczki pytałyśmy o to z mamą zaprzyjaźnionego księdza. Nieprawda, że
księża są
bezmyślni. On powiedział, że o ofiarę poświęcenia swojego życia dla kogoś innego
można
człowieka tylko prosić, ale nie można mu takiej ofiary nakazać. On powiedział,
że dałby rozgrzeszenie
mojej siostrze za to, że nie urodziła, jeżeli czuła, że nie ma powołania do
macierzyństwa,
dziecka po zwyrodnialcach.
„Gwałt” będę czytała do końca w gazecie, a gdy wyjdzie w wydaniu książkowym,
kupię
ją, ale siostrze swojej jej nigdy nie polecę, bo ona za wiele przeżyła sama. Ze
wszystkich
stron słyszy się tylko o tym, że najważniejsze jest dziecko poczęte. Nikt nie
mówi i nie pisze
o tym, że istnieje jeszcze dziewczyna – kobieta, tak jakby ta kobieta nie była
człowiekiem.
Tak nie jest. Są różne sytuacje. Nie każda ciąża jest z woli urodzenia jeszcze
jednego dziecka.
Wasza powieść każe pomyśleć czy zmuszenie kobiety do urodzenia dziecka jest
sprawiedliwe,
czy często nie jest to, jak pisze autor, jeszcze jeden gwałt i wielka krzywda.
Piszę ten list bo byłam blisko podobnego nieszczęścia.
Pozdrawiam autora książki i Redaktorów „Głosu Wybrzeża”
Barbara Z. z Gdańska
GŁOS CZYTELNIKÓW
„Gwałt” a polityka
Drukowany na Waszych łamach „Gwałt” wzbudził moje duże zainteresowanie. Gdyby
druk tej książki rozpoczął się po wyborach parlamentarnych można by sądzić, że
to Unia Pracy,
odrabia zaległości w ideologicznych staraniach o kształt naszego państwa.
Długo byłem sympatykiem tego ugrupowania. W poprzednich wyborach oddałem głos
właśnie na tę partię. W ostatnich wyborach głosowałem jednak na inne
ugrupowanie.
Owszem, nadal jestem za państwem świeckim i przeciw jakimkolwiek przymusom
wyznaniowym,
także przymusowi rodzenia oraz wikłania się Polski w poddańcze układy z
kimkolwiek...
Ale potrzebny jest ruch społeczny przeciwstawiający się przenoszeniu
totalitarnego
ustroju Kościoła, do ustroju państwa. Konieczne staje się publiczne demaskowanie
tego co
zakłamane płynie z tysięcy ambon oraz rozgłośni i gazet polityczno –
chrześcijańskich. Unia
Pracy całkowicie zawaliła szeroko pojętą pracę ideologiczną ze społeczeństwem,
albo nawet
takiej pracy w ogóle nie podjęła. Zresztą inne partie pozaklerykalne podobnie.
Przegrana unii w ostatnich wyborach wydaje się logiczna. Gdyby to świeckie
ugrupowanie
zgromadziło wokół siebie tylko część twórców o poglądach tożsamych z jej
programem ideowym,
gdyby inspirowało na szerszą skalę dyskusje światopoglądowe, gdyby wypromowało
kilka takich książek jak „Gwałt” i zdemaskowało obłudę, wypełniłaby się obecna
próżnia w
popularyzowaniu ideologii pozaklerykalnej, a organizacja prowadząca taką
działalność, lub ją
przynajmniej popierająca zdobyłaby popularność nie tylko za przemówienia w
Sejmie.
Czy jakaś partia niekościelna lub jej kulturalne agendy ogłosiły konkurs np. na
plakat
przeciwstawiający się zniewoleniu kobiet do rodzenia, konkurs literacki na
powieść w rodzaju
„Gwałtu”, scenariusz filmowy preferujący ogólnoludzkie wartości moralne ponad
zawężonymi
wartościami chrześcijańskimi? Owszem, organizacje te zadrukowały tony papieru,
ale
jedynie hasłami wyborczymi, a przecież jeden spektakl telewizyjny kabaretu Olgi
Lipińskiej
więcej czyni przeciw zakłamaniu, niż tysiące takich plakatów.
Należy za autorem „Gwałtu” demaskować zakłamany język kleru i podporządkowanych
mu partii politycznych. Owo „zabijanie dzieci”, nazywanie posłów lewicy
zbrodniarzami, a
równych praw z innymi wyznaniami – prześladowaniem.
Myślę, że po przegranych wyborach lewica powinna w swej czteroletniej kampanii
na
rzecz powrotu w państwie rządów świeckich i światłych zdemaskować, także
środkami kultury
i sztuki, zacofanie i promować demokrację oraz ogólnoludzkie wartości moralne.
Jest w tej
chwili puste miejsce na głęboko umocowaną w społeczeństwie partię ludzi
przeciwnych panoszącemu
się ogłupianiu społeczeństwa. Potrzeba jednak nowej literatury, filmu, sztuki, w
których nie podporządkowani temu ogłupianiu znajdą swoje odbicia i wzorce.
Krzysztof Kilijanek Gdańsk