Lesław Furmaga Gwałt

Furmaga Lesław


GWAŁT


Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

Jeżeli Bóg żąda pomocy

Wiadomo, że kłamią kapłani

Pustelnik z Carin

Dzień był pogodny, słońce jakby znieruchomiało w środku nieba. Do krawędzi

kamiennej

góry przyklejone były domy i ogrody. Skalisty krajobraz i huczące morze nie

przyciągały na

to uroczysko. Domki drzemały na zboczach, w porcie kołysały się kutry, na

których ogorzali

mężczyźni w rybackich kapeluszach suszyli sieci, zwijali liny, przetaczali

beczki. Nawet zaraza

religijnej wojny była tu niewidoczna.

Maria Elwira odnalazła domek Remis, weszła do ogrodu. W niewielkim salonie

trzaskał

ogień na kominku. Remis ubrana była w skromną suknię, która podkreślała jej

kobiecą urodę.

Wnętrze domu robiło wrażenie zadbanej staroci. Meble i bibeloty dalekie były tu

od nowoczesnej

tandety. Wszystko, oprócz telewizora i radia, pamiętało czasy poprzednich

pokoleń,

Maria przypatrywała się młodej gospodyni. Czy ty nie doznałaś szoku? – zapytała

po chwili

bez wstępów. Remis zwróciła twarz ku Marii, rysy jej stężały.

Co wiesz? – zapytała krótko.

Wiem dużo – odparła równie krótko Maria.

Remis siedziała teraz z głową wtuloną w ramiona.

Zastanawiam się skąd wzięłam tyle siły – powiedziała patrząc w ogień na

kominku.

Miałaś dużo szczęścia, to byli przecież najemni mordercy – Maria Elwira nadal

przyglądała

się dziewczynie.

Remis uniosła głowę, jakby pozbywając się oporów i zaczęła mówić.

Uderzyli w tył roweru. Upadłam, wrzucili mnie do samochodu, skręcili w jar.

Któryś zerwał

mi bluzkę... Wywlekli mnie z auta, zaczęli podrzucać jak kukłę. Upadłam na

piach. Pili

whisky. Zerwałam się, zaczęłam krzyczeć, uciekać, Dopadli mnie.

Stali, patrzyli, spierali się, który pierwszy. Dwóch chwyciło moje ręce, trzeci

zaczął gwałcić,

potem następny. Było ich kilku, jednego nazywali Gass, drugiego Anioł... to był

zwyrodnialec,

zadawał ból. Nawet gdy traciłam przytomność czułam, że to znowu on... Gdy już

nie

mogłam nie udało mu się, więc mnie deptał. – Słyszałam wybuchy śmiechu. –

Przestałam

czuć. Nie wiem jak długo leżałam półprzytomna... Na górze było źródełko, strumyk

szumiał

gdzieś blisko. Weszłam do lodowatej wody. Powoli przestawałam krwawić. Trwałam w

bezruchu

aż zdrętwiałam. Zaczęłam krzyczeć. Nikt nie słyszał. Odnalazłam podartą

spódnicę.

Na przełaj, po skale zawlokłam się do domu. Matka była w Beldown. W mieszkaniu

wszystko stało na swoich miejscach, jakby się nic nie wydarzyło, panował spokój,

cisza.

Remis podeszła do okna, patrzyła na kuter, wpływający do portu, unosiły się nad

nim ptaki,

szarpiąc resztki ryb z sieci przy burtach. Słońce wyszło wysoko. W pokoju

przygasł ogień

na kominku, stary zegar uderzył na kwadrans jakiejś godziny. Remis zwiesiła;

głowę, zniżyła

głos. – Czułam, że jeszcze ciągle dzieje się coś złego. Nie mogłam umiejscowić,

określić,

nazwać co to było. Nagle zrozumiałam. Pączkował we mnie jad tych bestii.

Dostałam torsji,

pobiegłam do łazienki, zaczęłam się bronić. Ta obrona dodała mi siły... Nie

byłam już zniewolona,

mogłam z tym gwałtem walczyć, przynajmniej teraz. Miałam wrażenie, że brak tej

obrony byłby zwyrodnieniem.

Gorąca woda krążyła w moim brzuchu, przynosiło to ulgę, oczyszczało mnie

jakoś... Nie

poszłam na policję ani do lekarza, bałam się, że oni też mnie zniewolą.

Siedziałam w domu aż

znikła opuchlizna i sińce. Miałam nadzieję, że gorąca woda pomogła, chciałam

zapomnieć o

wszystkim. Niestety... było inaczej. Myślałam, że oszaleję. Znikąd nie było

ratunku. Przyszło

mi do głowy, żeby oszukać Teda, chłopaka z którym byłam ostatnio. Powiedzieć mu,

że to

jego dziecko. Z tym poszłam do spowiedzi... – Remis umilkła, patrzyła na

płomienie w kominku.

Tak postanowiłam – Powróciła do wątku. – Ksiądz wyjrzał z konfesjonału. – Nie!

Nie! –

zaprotestował. Dziecko z gwałtu, wychowane w oszustwie?! Co ty mówisz!... –

powiedział

przerażony. – Więc to dziecko ma wiedzieć dlaczego jest na świecie? Mają to

wiedzieć wszyscy?

zapytałam. Nie było odpowiedzi. Remis przerwała, znów patrzyła na dogasającą

głownię,

Maria Elwira na kamienny obraz fiordu.

Wysoko zawisł ptak, wielka mewa szybowała w bezruchu skrzydeł jak metalowy

latawiec.

Coś nieuchwytnego było w wysokich skałach nad miasteczkiem.

Jeżeli dziecko okaże się takie jak Anioł, będziesz mu matką, pokochasz je

szczerze? –

zapytała łagodnie Maria Elwira. Remis uniosła głowę, miała dziwnie pustą twarz,

odwróciła

oczy w bok. Milczała chwilę. Czy będę mogła pokochać to dziecko... – to jakiś

upiorny sen –

powiedziała jakby jedynie do siebie.

Słyszałaś o Albakorze – zapytała Maria.

Tak, kiedyś opowiadała mi matka.

To ja przed laty strzelałam w Segers – powiedziała szybko Maria Elwira.

Zapanowała cisza. W dole falowało morze. Pieniło się przy brzegach. Nie było

słychać jego

szumu, waliło o skałę szeroką falą jak na niemym filmie. Remis pobladła.

Ty organizowałaś gwałty?! Ty!?

Zostaw. To stare dzieje, chcę ci pomóc powiedziała Maria Elwira.

Mnie napadli twoi ludzie! – krzyczała nagle wzburzona Remis.

Teraz Maria szukała słów, aby wyrazić to co musiała powiedzieć. – Anioł to

był... to był...

ja go kiedyś urodziłam... – wypowiedziała zmienionym głosem.

Twój syn?!

Syn? Czy mój?...– Twarz Marii Elwiry stała się też pusta.

Twój syn?! – krzyczała ciągle przerażona Remis. Pochwyciła za ściany myśliwską

strzelbę.

Idź precz. Nie chcę twojej pomocy! Precz! Przepadnij szakalico, szakalowa

matko!...

Maria próbowała uspokoić Remis, przekazać jej cząstkę prawdy o tamtym, ale to

było

niemożliwe... – A więc tak skończyła się jej misja... Nie musiała tu

przyjeżdżać... Nie musiała!

Na pewno? Nie wiedziała wówczas, że życie udzieli jej odpowiedzi także na to

pytanie.

Otrząsnęła się. Ruszyła na przełaj, stanęła nad urwiskiem. Ścieżka wita się

między zboczami

skał w jarach porośniętych trawą. Maria Elwira zeszła niżej, wyjęta kluczyki,

otworzyła drzwi

starego citroena, ruszyła kamienną drogą wzdłuż potoku.

W Port – Loden stało przy nabrzeżu kilkanaście kutrów. Maria zapytała o „Santa

Kingę”.

Odnalazła bez trudu szypra.

Stary uśmiechnął się i wyciągnął ręce.

Znalazłaś się, a myślałem już Bóg wie co. – Zaprowadził ją do malej mesy.

Propozycja

była krótka. – Zostaniesz na królestwie w kambuzie, jest nas pięciu, jadamy trzy

razy dziennie.

Są puszki, makarony... Zresztą będziesz także robić zakupy. Kubryk po sieciach

przerobimy

ci na kabinę. OK? – zapylał.

OK – odpowiedziała. I tak zaczęła się jej morska kwarantanna. Wieczorem byli

już w

zatoce. Ze wschodu wiało małą trójką, kuter rył dziobem fale. Woda piętrzyła się

na grzbietach.

Dookoła była nieograniczona przestrzeń morza, w górze przestrzeń do gwiazd.

Patrzyła

na te gwiazdy przez szczelinę w skajlajcie. Zapadła w sen, przespała pierwszy

raz od wielu lat

noc i pot dnia. Gdy obudziła się, kuter trałował, a ludzie przebierali ryby z

poprzedniego zaciągu.

W kambuzie był porządek, grzał się dla niej pudding z szynką, stała butelka wina

i

kubek. Pobiegła do Grahama wytłumaczyć się, że zaspała.

Dobrze, że w ogóle chodzisz, inna by rzygała dalej niż biegną fale; wieje

piątka – roześmiał

się szyper.

Następnej nocy wróciły wspomnienia. Leżała w koi, patrzyła przez świetlik na

niski maszt

z anteną, który uparcie kreślił zygzaki między gwiazdami.

...Kiedyś zadawała Bogu pytanie, dlaczego to spotkało ją... Dlaczego właśnie ją?

Po owej

spowiedzi, której nie zapomni nigdy, przestała wierzyć w Boga. W Boga? To

nieprawda... W

Boga wierzyła zawsze... Ale gdzie był Bóg wówczas?

Potrącili ją podobnie jak Remis, samochodom, skuter upadł. Związali, zakleili

plastrem

usta. Znalazła się w bagażówce. Czuła, że serce zamiera jej z przerażenia. Było

ich pięciu.

...Między karłowatymi drzewami na stoku wzgórza stal opuszczony dom. Zawlekli ją

do

sutereny w tym domu. Miejsce było przygotowane. W rogu leżał materac przykryty

kocami.

Z boku stał koszyk z jedzeniem i butelka whisky. Zauważyła, że w strasznych

chwilach dostrzega

się szczegóły, a inne nawet ważniejsze rzeczy uchodzą uwadze. Z koszyka

wystawała

laska salami, aa bulkach leżał wielki nóż z kompasem w rękojeści. Zdarli jej

plaster z twarzy.

Wtuliła się w kąt. Patrzyła przerażona na pięciu bandytów.

Wysoki drab rozpinał portki, inni robili to samo. Zerwała się, rzuciła ku

wyłamanym

drzwiom. Dostała po raz pierwszy w twarz, upadla. Znów uciekła w kamienny kąt.

Dwóch

uniosło ją za ręce, ten, do którego pozostali mówili Hyde, przysunął się. Tkwiła

nieprzytomna

przy ścianie, zerwał jej stanik, przygniótł za głowę do ziemi, zbliżył narząd do

jej nagich piersi,

ocierał go chwilę o nie. Któryś otworzył butelkę whisky i podał ją bestii.

Wlej jej w ryj, będzie giętka – parsknął.

Hyde wypił kilka łyków, potem chwycił ją za włosy, wlał sporo wódki do gardła.

Taki z

rudą brodą zerwał z niej spódnicę, chciał zerwać też figi. – Zostaw! – warknął

szef – daj

chłopcom, niech się pobawią. Cały czas broniła się. Trzymała te figi. Rechotali.

Została całkiem

naga. Położyli ją na materacu, trzymali za ręce. Z nogami walczył Hyde bez

niczyjej

pomocy. Rozchylił je. Poczuła jego ciężar na sobie. Ciągle spostrzegała różne

szczegóły. Zauważyła,

że któryś popija z butelki whisky i onanizuje się przy pomocy fig, które z niej

zdarli.

Ten wielki gryzł dotkliwie jej piersi. Potem wdarł się w nią nagle, boleśnie i

gwałcił. Trzymał

ją za włosy jak zwierzę.

Śmiał się chrapliwie. Tamci stali dokoła, mieli spuszczone portki, czekali na

swoją kolej.

Usiłowała przestać istnieć... Ale po przerażeniu przychodziła jasność, strach

powoli mijał,

przypływała rozpacz. Jakby szeroką od krańca do krańca ziemi rzeką, wlewała się

w nią

świadomość.

Uczepiła się myśli, że to sen. Chciała przebudzenia, ale upiorny sen trwał.

Przebudziła się więc z marzeń o śnie. Przestała odczuwać ciężar ścierwa na

sobie, smród

wódki i papierosów. Szakal przemocą otworzył jej oczy, zobaczyła wykrzywiony

zwierzęcą

rozkoszą pysk. Miał cienkie, długie jak dżdżownice, wargi, mordę szeroką, nos

prosty, rozszerzony

na dole w bydlęce chrapy... Po szyi chodził mu robak skórek, czy szczypawa,

brązowy,

piwniczny robak ze szczypcami na odwłoku. Kilka podobnych biegało po kamiennej

Ścianie nad jej twarzą. Zemdlała, obudziło ją bicie. Poczuła znów rwący ból. –

No, uważaj

dziwko... teraz... – charczał zwyrodnialec. Z całej siły uniosła biodra i

szarpnęła nimi, przewracając

się na bok. Usłyszała zbiorowy rechot bandy i zły śmiech potwora, który jeszcze

leżał na jej piersiach.

...Kilka mocnych uderzeń w obolałą twarz, słony smak krwi i chwilowe otępienie.

Zbir,

którego kompani nazywali Hyde, uniósł jej głowę za włosy, zajrzał w oczy.

Przygniótł ją

znów w dół do fallusa, wytarł go o jej twarz. – Liż, albo ci zrobimy

terrorystę... Znów zemdlała.

Gdy wróciła jej świadomość, Hyde lepki od potu leżał na jej łonie, piersiach,

twarzy. Zepchnął

go drugi. Gwałcił, chichotał, kąsał, ślinił ją plwocinami, wódką. Gdy następni

kładli

się między jej szeroko rozepchnięte uda, chwilami odzyskiwała świadomość.

Chciała się modlić,

ale nie mogła. Jakby przez sen poczuła w ustach włochatego robaka. Zacisnęła

zęby,

usłyszała wycie. Coś gorącego kapało jej na twarz. To krew broczyła z szakala,

przegryzła

wilkołaczą wargę. Wielkolud pochylił się nad nią. W słoiku mieli kreta. Przednie

łapy z zakrzywionymi

pazurami i pysk zwierzątka jak pług, wystawał z naczynia. Hyde położył jej

obcas na ustach, przygniótł je. – W moim kraju tak karano zbuntowane kurwy.

Podgrzejmy

słoik, kretowi zrobi się gorąco, będzie chciał uciec, przystawimy ci go do

dziury i kret w nią

wejdzie... Widziałaś rozdarty brzuch dziwki, którym wyszedł kret? Chcesz pofikać

z bólu?

Poczuła dotkliwy chłód. Któryś stał nad nią z opróżnionym kubłem wody. To nie

byt sen.

Hyde podgrzewał zapalniczką słoik, kret kłębił się w nim, zwierał i rozwierał

łapy z pazurami

jak szpilki. Zerwała się. – Uciec! Ratunku! Ratunku! pochwycili ją... Chyba Bóg

litościwy

zabrał jej przytomność. Koszmar stracił realne wymiary. Znów poczuła chłód

zimnej wody.

Koszmar wrócił. Stali wokół, Hyde trzymał rozgrzany stoik, w którym wiło się i

skręcało

mordercze zwierzątko. Przystawili do słoika owoc kiwanoli. Ryjkonos zagłębił

szpony w

miąższu. – Chcesz kreta do dziury?

Nie! Nie! Nie! słyszała swój krzyk wydzierający się gdzieś w mózgu. – To

ruszaj się, jak

cię kochamy, bierz do buzi i nie gryź suko...

Gdy zapadała w omdlenie, bili i polewali wodą. Czuła, że była z bestiami sama.

Nagle zabrakło

Boga na niebie, zabrakło światła i ciemności. Już nie mogła. Skończyła się jej

wytrzymałość,

jej kobieca możliwość służenia oprawcom. Szykował się znowu Hyde...

Jej ręka trafiła na grubą ostrą drzazgę z rozbitej okiennicy. Nie myślała o

niczym. Chwyciła

tę drzazgę i z całej siły pchnęła przed siebie.

Uderzyła w brzuch wilkołaka.

Chwilę panowała cisza. Zaraz jednak poczuła uderzenie, bolało, następne też

bolało...

Kopnięcia oddalały się, miała wrażenie jakby katowano kogoś obok. Nie bolało

już, słyszała

tylko razy. Oprzytomniała. Ten z obandażowanym brzuchem stał w butach na jej

biuście i

sikał grubym strumieniem. But podniósł się, kopnął.

W dalszym ciągu nie czuła bólu. – Uciekałaś z dziurą, ale ci się nie udało, bo

tego świętość

zabrania – drwił. Chciałaś kurwo zepsuć poczęcie, zgrzeszyłaś... – Zapadła

ciemność.

W szpitalu trwała w obłędzie. Opędzała łono przed kretem, na twarzach

pielęgniarek widziała

piwnicznego robaka. Gdy zobaczyła na kolorowej okładce niemowlę, zaczęta

krzyczeć,

że to kret. – Kret! Ratunku!

Mijały dni, powoli przychodziła do siebie. Starała się zapanować nad obłędem.

Po szoku wracała świadomość. Jej chłopak przyniósł kwiaty, jakieś owoce,

czekoladki.

Był milczący. Ksiądz mówił o miłosierdziu i powołaniu kobiety do macierzyństwa.

Pewnego

dnia powiedział, że będzie miała dziecko. Dostała ataku epilepsji...

Dobry zmysł miał stary Graham. Łódź tańczyła na falach, krótki maszt kreślił na

niebie

między gwiazdami list do Pana Boga. Tu, z daleka od ziemi, był inny świat.

Wspomnienia

przesuwały się tylko gdzieś na starym filmie. Przez krajobraz fal i wichury były

odległe.

Wiatr tężał, fale rosły, ludzie nie mieli apetytu. Morski świat inny od tego na

brzegu. Myślała,

że dobrze jest uciec daleko od ziemi.

Lato było wietrzne i burzliwe. Ryba uciekła z łowiska, zaciągi niewiele

przynosiły połowu.

Gotowała rybakom strawę, myła garnki. Kutrowi towarzyszyły mewy na niebie i fale

przy

burtach. Zmienił się krajobraz, ale rozliczenie dokonywało się ciągle. Chciała

odpędzić tamte

obrazy. Nie mogła.

...W szpitalu pewnego ranka dostała ciążowych mdłości. Pomyślała o samobójstwie.

Pamięta wyraz twarzy Edgara, swojego chłopca, gdy powiedziała, że urodzi to

dziecko. On

wiedział, że jest osaczona i nie ma w tym kraju innego wyjścia. Pocałował ją,

prosił o przebaczenie.

Przysiągł, że ją kocha, ale nie czuje tyle siły, aby dzielić to straszne

poświęcenie.

Wyjechał.

Nocami budziła się. W ciemnościach chodził po jej szyi piwniczny robak ze

szczypcami

na odwłoku. W słoiku kłębiło się czarne zwierzątko. Popadła w obsesję.

Powiedziała o tym rodzicom, zakonnicy, księdzu. Byli wyrozumiali. Kupowali, jej

czekoladki,

owoce mango, pomarańcze... – Na świat przyjdzie dziecko... bezbronna istota,

którą

musisz kochać... – Musisz pokochać!? Nie ma takiego pojęcia – musisz pokochać! –

Oni

kłamią, krzyczał jej Bóg.

Zapytała lekarza, czy już zawsze będzie miała padaczkę. Powiedziała o obsesji, o

krecie,

robaku, wąskich wargach, spłaszczonym nosie, że jeżeli zobaczy taką twarz

dziecka to... to...

Bóg ci dopomoże córko – odpowiedział lekarz. Wykrzyczała, że znowu czuje się

gwałcona.

Zwątpiła w ludzi. Całą wolę skupiła na tym, żeby nie być człowiekiem. – Jesteś

doniczką...

doniczką, doniczką, doniczką. Wrzucono w ciebie ziarno, doniczka nie czuje...

Zostań doniczką...

powtarzała nocami. Pomogło.

Wyszła ze szpitala. Sąsiedzi przynieśli słodycze i pluszową maskotkę. Pomyślała,

że to dla

dziecka i dostała ataku epilepsji. Przyjechali lekarz i ksiądz. Zaczęli mówić o

powołaniu kobiety,

miłosierdziu.

Znajomi unikali jej, przechodzili na drugą stronę ulicy, patrzyli w bok. Ksiądz

odprawił, w

kościele nabożeństwo w intencji poczętego dziecka, córki Bożej Elwiry.

Kupiła środki nasenne... Znów znalazła się w szpitalu. Zamilkła. Przestała

mówić. Wywieziono

ją do Francji, umieszczono w klasztorze. To był dobry pomysł. Leżała w łóżku,

patrzyła

w sufit. Ciąża była zaawansowana, było oczywiste, że dziecko przyjdzie na świat.

I przyszło.

Był to chłopiec, miał wąziutkie wargi i szerokie chrapki nosa. Pokazano jej go

po kilku

dniach.

Siostry i rodzice, którzy przyjechali, mówili, że jest śliczne. Pamięta, że gdy

zobaczyła te

rysy poczuła uderzenie. Zamknęła oczy, po krecim ryjku biegał piwniczny robak.

Zabrano

dziecko. Ciągle milczała. Raz usłyszała, gdy francuski lekarz mówił, że ona jest

ofiarą podwójnego

gwałtu. Przystanęła, podsłuchała rozmowę... Usłyszała, że jej natura odrzuciła

płód

wymuszony wbrew całemu ustroiowi. Siłą z zewnątrz, chciano stłumić ten odruch

odrzucenia,

nie udało się.

Zauważyła, że z pokoju usunięte zostały szczegóły, które mogły przypomnieć jej

dziecko,

ciążę, gwałt. Zabrano maskotki, książki o pielęgnowaniu niemowląt, sukienki. Na

ich miejscu

znajdowała nowe rzeczy, nie przypominające tamtych.

Rozmawiała już z siostrami, zaczęła wychodzić do ogrodu. Pojechała z zakonnicą

Teodorą

do miasteczka. Pamięta, że śmiały się. Koszmar jakby minął i ona wraca do

zdrowia...

Po latach dowiedziała się, że gdy leżała w szpitalu, ojciec postanowił aby jego

córka wychowała

to dziecko.

Znów znalazła się w zakonie na wyspie. Znów mówiono do niej „córko” i słyszała o

umiłowaniu

i miłosierdziu. Zaczęła wzywać na ratunek piekło i morowe powietrze.

Powiłaś dziecię, musisz otoczyć je miłością – powiedział do niej nowy ksiądz

katecheta.

Znów w nocy zobaczyła tarantulę. Budziła się z krzykiem na ustach. Wracały wizje

zdarzeń

w mrocznej piwnicy. Znów zapadła w milczenie. Przywieziono jej dziecko. Kołyska

stała w

rogu klasztornej celi, nie zbliżała się tam. Zakonnice karmiły i przewijały

niemowlę. Znów

podjęta walkę Z naturą... Bądź suką, kurą, wilczycą... Miłość, szczęście

poczęcia, miłość macierzyńska

to podszepty szatana. Rozwijające się w tobie życie jest świętością jedyną...

Płód

to człowiek... – Bzdura!... Kiełkujący żołądź nie jest dębem, podgrzane przez

orlicę jajo, jest

jajem, nie orłem. Oni kłamią!

Rozpaczliwa walka trwała... Podejdź do dziecka matko... słyszała w snach nie

snach głos,

który też był nie do pokonania... Matko, matko... Matko?... Mijały dni. Rozterka

i tortura

trwały. Przemogła się, podeszła do kołyski. Dziecko spało. Ogarnęło ją

przerażenie, że zobaczy

skorpiona. Uciekła do łóżka, przykryta twarz kołdrą i żarliwie zaczęta się

modlić. Była

pewna, że pragnie śmierci. Ale nazajutrz znów podeszła do kołyski. Drżąc,

odwiązała becik i

wzięta niemowlę na ręce. Nie byt to kret ani piwniczny robak, nie czepiał się

jej piersi chitynowymi

łapkami. Dziecko otworzyło oczy, były niebieskie i wesołe...

Zakonnice uznały, ze stał się cud. Niepotrzebne były już niańki w habitach.

Wzięła niemowlę

na ręce. To było zwyczajne dziecko. Położyła je w beciku do rana stała przy

oknie.

Wiedziała już, że podejmie heroiczną próbę. Jej osobowość była rozdarta. Razem z

postanowieniem,

że będzie dla tego dziecka ofiarną, godną szacunku, zwierzęcą matką, jakby

odzyskała

spokój.

Ojciec wywiózł ją do Elberg, wynajął mieszkanie w zieleni nad potokiem.

Promieniał

szczęściem, Magnus, bo takie imię otrzymało dziecko, rozwijał się świetnie.

Raz postawiła wózek na górce, ktoś trącił hamulec.. Wózek potoczył się po

jezdni. Wyskoczyła

ze sklepu z paczką w ręce. Wózek jechał szybko do skrzyżowania, gdzie po głównej

ulicy pędziły samochody. Biegła jak oszalała, i rzuciła paczkę i portfel. Wózek

wjechał ha

skrzyżowanie.

Usłyszała pisk opon. Pchnięty ciężarówką mikrobus leciał na leżącego przy

krawężniku

Magnusa. Skoczyła za dzieckiem. Poczuła uderzenie. Straciła przytomność, Ocknęła

się w

szpitalu. Leżał przy niej cały, zdrowy Magnus. Przyjechał ojciec, płakał ze

szczęścia. Wokół

pełno, było kwiatów i prezentów...

Miała złamany obojczyk i była ogólnie potłuczona. Leżąc w szpitalu pewnego dnia

zobaczyła

na okładce magazynu ilustrowanego swoją fotografię. W środku był wywiad z ojcem.

Zaczęta czytać, pociemniało jej w oczach. Ojciec mówił, że jego córka pokochała

dziecko

gwałcicieli. Odłożyła gazetę, czuła pustkę. Zaraz potem runęli na nią innego

rodzaju szakale,

dziennikarskie hieny. Używając różnych sztuczek, przerywali szpitalne kordony i

wpełzali do

niej, migając fleszami. Odwracała twarz i milczała. Zdziwiła się jednak któregoś

dnia słysząc

swój głos i to co mówi. Zamiast słów buntu, wypowiadała, słowa pokory. Czyżby

miała teraz

dwie natury? Właściwą, ukrytą, nieustępliwą i drugą w płaskiej aktorskiej

masce?... – Proszę

pani, kobieta stworzona jest żeby dawać życie, nie ma przecież większego

dokonania pod

słońcem, prawda?

Niemal promieniała.

A jak układa się pani życie osobiste? – pytała dziennikarka.

Moje życie osobiste, to syn Magnus.

A co pani czuje do zboczeńców, którzy panią brutalnie skrzywdzili?

Miłosierdzie czuję. Czyn nieczysty jakiego dokonali został, uświęcony moim

stanem

błogosławionym. Bóg widocznie czuwał – odpowiedziała wpatrując się w aurolę

Świętej

Niepokalanej na obrazie W rogu szpitalnej sali. Mijały dni, później miesiące.

Ojciec został

merem w miasteczku.

Ona miała wówczas dwadzieścia kilka lat była samotną dziewczyną. Narzeczony

odszedł,

to prawda, ale po dwóch czy trzech latach od gwałtu, mężczyźni przestali od niej

stronić. Nie

miała jednak żadnego towarzystwa, ba nawet znajomych, nie spotykała się z nikim

z domu

wychodziła na spacer jedynie z dzieckiem.

W rynku Bwldown szanowany powszechnie Wiktor Adams miał sklep z urządzeniami

elektronicznymi. Był to elegancki magazyn hurtowo – detaliczny. Przed dwoma laty

żona

Wiktora, pani Sandra Adams, znana aktorka, zginęła w wypadku samochodowym wraz z

dwojgiem dzieci. Młody elektronik długo nie mógł otrząsnąć się z ciosu, który go

spotkał.

Sklep ciągle straszył żaluzjami na witrynach. Był ciemną plamą w kolorowym

rynku. Wiktor

wybudował granitowy grobowiec na cmentarzu, miał tam kamienną ławkę dla siebie.

Spędzał

na niej całe dnie. Chodził też do parku z książką, szukał ustronnych miejsc i

czytał. Po pewnym

czasie ukłonił się Elwirze. Gdy spotkał ją ponownie z dzieckiem, dał Magnusowi

elegancką

zabawkę, monitorek wyświetlający kolorowe postacie z bajek. Było to urządzenie

drogie, Maria Elwira zaprotestowała, odmówiła przyjęcia zabawki. Tak zaczęła się

ich znajomość...

Wiktor był przystojny, miał trzydzieści kilka lat, jeździł sportowym MG. Po

pewnym czasie

złożył wizytę w domu Tellierów. Przyniósł Elwirze kwiaty i słodycze. Wydawało

się, że

tych dwoje dopomoże sobie w nieszczęściu. Maria zaczęła chodzić na spacery.

Pojechała na

piknik czerwonym kabrioletem, poszła z Wiktorem do kina na nocny seans. Gdy

jednak próbował

ująć jej dłoń, cofnęła ją. Gdy Wiktor chciał pocałować ją odepchnęła go.

W nocy znów zjawili się szakale. Przeżywała gwałt na nowo. Wiktor przyniósł

kwiaty,

przeprosił ją, przyrzekał, że będzie czekać, aż ona powróci do równowagi.

Jeździli dalej na

wycieczki, chodzili do kina. Ona czuła, że Wiktor chciałby czegoś więcej i

przerażało ją to.

W snach widziała go razem z szakalami w piwnicy rozwalonego domu. Matka gładziła

ją po

głowie namawiała aby nie zrywała tej znajmości... – Ratuj swoją młodość

Elwiro... Wiktor to

dobry człowiek, los skrzywdził go jak ciebie, dopomóż mu, on dopomoże tobie....

mówiła

swoim łagodnym głosem. Gdy przychodził, matka opuszczała samotnie na pięterku,

parzyła

herbatę, podawała ciastka.

Tylko senior Tellier nie był zadowolony, że córka przerwała życie pustelnicy.

Wiktor wymógł, żeby pojechała do lekarzy angielskich, zbadała się, leczyła.

Zaczął uśmiechać

się, zdjął żaluzje z witryn sklepu w rynku, zatrudnił, ekspedientów,

zorganizował kiermasz

i akcję dobroczynną. Maria Elwira pozostawała na obserwacji w klinice. Wyniki

badań

nie były pomyślne. Gwałt pozostawił wyrwę w psychice młodej kobiety. Nie czuła

potrzeb

erotycznych, nie była zdolna do uczuć macierzyńskich.

Tolerowała mężczyzn, ale gdy pojawiało się w ich zachowaniu coś związanego z

seksem,

przerażało ją to. Bała się dotyku ich rąk, widoku ciała. Doktor na jej prośbę

powiedział o tym

Wiktorowi. Ona już przedtem wiedziała, że została okaleczona na zawsze.

Wiktor przychodził jeszcze, potem widywano go z córką właściciela jachtowej

przystani...

Mijały dni, tygodnie, miesiące. Magnus rósł, senior Tellier robił karierę w

partii chrześcijańskej,

matka usunęła się w cień swojej niszy na pięterku...

Ona ubierała się na czarno i nosiła tylko białe kołnierzyki, dziecko chodziło w

szatkach,

które szyły siostry zakonne. Dowiedziała się, że ojciec postanowił, iż Magnus

zostanie księdzem.

Bunt w niej przygasł. Wiodła życie drzewa. Słyszała, że matki cieszyły się

pierwszym

zębem dziecka, wyraźnie wypowiedzianym słowem, uśmiechem oczu... Myśląc kiedyś o

przyszłej rodzinie i dziecku pewna była, że będzie taką właśnie matką, ale jej

dziecko zamiast

uśmiechu kurczyło długie wąskie usta i marszczyło rozszerzony na dole nos...

Ale było to także dziecko z jej ciała. Czuła jakieś okruchy miłości, tkliwości,

macierzyńskiego

szczęścia, ale czuła też żądzę zgniecenia gołymi rękami tej maseczki.

Gdy Magnus zaciskał piąstki i krzyczał, miała sucho w ustach i szum w

skroniach... To był

Hyde!...

Godzinami siedziała w fotelu, patrzyła na obraz Matki Boskiej z dzieciątkiem na

ręku.

Twarz świętej była uduchowiona, wokół jej głowy promieniała aureola. Nad główką

dziecka

tez byt święty blask. Ono poczęto było w sposób boski, jego matka pozostała

dziewicą.

Wszystko było niepokalane, czyste... A ona? A Magnus? Widocznie, aby urodził się

Bóg,

poczęcie winno być boskie.

A jakie musi być poczęcie szatana?

Któregoś wieczora jak w transie podeszła blisko i przebiła płótno nożem. Potem

ukryła obraz

za kufrem w piwnicy. Na ścianie pozostała jasna plama. Kazała zrobić portret

Magnusa ze

zmienionymi ustami i zmienionym nosem, powiesiła ten portret na miejscu obrazu

Niepokalanej.

Mijały tygodnie, miesiące. W domu było cicho i spokojnie. Matka żyła w izolacji

na piętrze,

ona z dzieckiem jak sosna i małe drzewko obok siebie. Czasami w tej ciszy czuła

coś z

nadchodzącej apokalipsy. Dni były jak spadające krople z rynny, kapały,

kapały...

Na stryszku pod dachem jaskółki miały gniazdo. Magnus wybrał młode ptaki, ułożył

na

desce i rozdeptał. Gdy przyleciała jaskółka matka, złapał ją, oskubał z piór i

źdźbłem słomy

ranił skaczącego po trupach piskląt upiorka. Śmiał się przy tym, bełkotał jak

Hyde... Zemdlała.

Łoskot na schodach przywołał ojca. Znów znalazła się w szpitalu. Spadła z

kondygnacji.

Przebudzenie przyniosło refleksje... – Czyżby szatańskie poczęcie rzeczywiście

przyniosło

narodziny diabła?... Zaraz, zaraz, nieszczęsna matko, dzieci w pewnym wieku

miewają sadystyczne

odruchy. Masz kompleks, ty powinnaś się leczyć... A jednak padła mozolnie

stawiana

konstrukcja... Magnus to szakal, szakalowa matko. Ulga przyszła jednak szybko.

Nowe odkrycie

bolało jakoś nie po ludzku, jak boli brzozę, gdy drwal w jej miąższ wbija klin.

Była

przecież drzewem. Wieczorem przyszedł ojciec. Postarzał się, przygarbił. Zrobił

gest, jakby

chciał wziąć ją za rękę. Cofnęła dłoń.

Co się stało? – zapytała.

Widziałem, co zrobił Magnus...

Zwyczajnie dziedziczy – powiedziała jak o śniegu, który topnieje na wiosnę.

Po tym wydarzeniu senior Tellier pojechał do Londynu zasięgnąć opinii wybitnych

specjalistów.

Tym razem nie poszedł jedynie do „instytucji miłosiernych”, nie usłyszał więc,

że

Bóg nie pozwoli skrzywdzić niewinnego dziecka. Profesor akademii przedstawił mu

liczne

przykłady dziedziczenia jako oczywistego prawa natury.

Magnus nadal rozwijał się dobrze. Obserwowała go, czytała mu, uczyła miłości do

tego, co

żyje. Kiedyś zapytał, gdzie jest jego tatuś. Często wracał do tego pytania.

Chciał mieć ojca. Mówiła, że jego tatuś zginął na morzu, kiedy on był mały. Nie

wierzył.

Raz powiedział, że on nie miał tatusia, a ksiądz mówi, że mamusie tych dzieci,

których tatusiów

nikt nie widział, powinny się wstydzić. Zaprzyjaźnił się z Olafem, nieco

starszym synem

znanej aktorki szanowanego profesora greki. Rodzice Olafa byli sąsiadami z

niedalekiej willi.

Była zadowolona z tej przyjaźni. Olaf pochodził z dobrego domu, był dobrze

wychowany.

Spokój znów jednak został zakłócony. Znalazła między rzeczami syna buteleczkę, w

której

konały robaki i owady. Były tam pszczoły, trzmiele, muchy, ćmy. Znalazła też

słoiki, w których

robaki i owady były żywcem poprzekłuwane szpilkami. Lekarze specjaliści

uspokoili ją.

Twierdzili, że odrażające zabawy nie świadczą jeszcze o niczym, że chłopcy w tym

wieku

bawią się w przemoc, i że wynika to z ich męskiej, kształtującej się dopiero

natury.

Spostrzegła także, iż Magnus jest bardziej rozwinięty niż rówieśnicy. Kadłuby

statków,

które wycinał z drewna, rysunki pałaców, samolotów, samochodów miały odpowiednie

proporcje.

Potem zaczął rysować i wycinać pistolety, bomby, granaty. Zadziwiająco był w tym

pojętny. Znów przeraziła się. Znów uspokoili ją psychoanalitycy. Kazali jej

leczyć się z kompleksu,

który uznali za groźny. Leczyła się. Pracowała nad testami, studiowała

odpowiednią

literaturę, brała przepisane środki. Magnus poszedł do szkoły i uczył się

dobrze...

Pewnego dnia zastała go na strychu, gdy przy pomocy specjalnie skonstruowanego

urządzenia

rozdzierał kotkę ogrodnika. Zwierzę miało sześć młodych kociąt. Rozdzierana

matka

miała zaklejony plastrem pyszczek, aby kaźń mogła odbywać się w ciszy.

Znowu obudziła się w szpitalnej separatce. Powoli, z oporami, przypominała sobie

zdarzenia,

które miały miejsce tamtego dnia. Początkowo nie pamiętała nic, prawda spływała

na nią

falami, wypełniała świadomość nie od razu, ale jak przybój, którego poziom

zwiększa się i

zwiększa. Rozdarta kotka jeszcze krwawiła. Pełzał po niej kret. Po szyi Magnusa

biegał piwniczny

robak ze szczypcami na odwłoku. Chwyciła upiora i zaczęła dusić, biła jego głową

o

krokiew, miażdżyła maskę rękami, przewróciła go... Biła, aż u stóp miała

zmasakrowanego

potworka. Ocknęła się, popatrzyła uważniej, to nie był skorpion, to był Magnus.

Leżała w sali z drzwiami bez klamek. Okaleczyła dziecko, czekała ją rozprawa.

Znów pojawiły

się hieny z aparatami fotograficznymi. Znów znalazła się na okładkach magazynów

i

pism.

Magnus miał uszkodzone oko, wstrząs mózgu... Postanowiła umrzeć, ale w domu

obłąkanych

nie miała możliwości targnięcia się na życie.

Sprawa stała się publiczna, prysnął mit o świętej matce.

...Przygniatały ją wspomnienia jak lawa, ciężkie, brunatne, pełne palącego wciąż

jeszcze

ognia. Obcowanie z morzem powoli jednak robiło swoje. Czuła, że ta lawa

kruszeje, rozpada

się, stygnie. Chwilami zapominała o Albakorze. Był kiedyś czas, że była

dziewczyną jak inne,

śmiała się, pragnęła mieć męża, dzieci, dom...

Wicher uderzył w burtę, szarpał siecią, zagrał metalowymi pływakami podzwonne

zachodzącemu

słońcu.

Wiatr tężał, na szelfie często piętrzyły się wysokie fale i zacinał ostry

deszcz. Kuter wędrował

wówczas po górach wodnych, w dół i do góry. Praca w kambuzie była trudna.

Szyper zadowolony mówił, że gdyby nie smacznie gotowana strawa i czystość

wszędzie,

nie wiedziałby, że jest kobieta na statku. Nowy kierunek wichrów zmienił puste

sieci w pełne.

Ludzi od pracy bolały ręce. Szedł tłusty piękny śledź. Zapełniały się beczki w

ładowniach. Z

niechęcią myślała o powrocie do portu. Tu, mimo sztormowej pogody, było inaczej.

Czas przemijał... A piętno? Piętno stawało się jak film o zupełnie kimś innym.

Proces o okaleczenie dziecka rzucał światło na sprawę psychiki zgwałconej i

przymuszonej

do rodzenia kobiety. Był cichy i bez wyroku okazującego. Ojciec stracił

przywileje. Matka

w pokoju na górce zapadła w cichy obłęd. Senior Tellier odwiózł Magnusa do

przyklasztornej

szkoły, gdzieś na drugim końcu wyspy. Wróciła do domu. W nocy przychodziły

sny...

...Czy jej losy nie potoczyłyby się inaczej, gdyby wówczas nie znalazła broni?

Uprawiając ogródek odkryta pod parkanem walizkę. Zabrała z niej pistolet

maszynowy...

W prasie wybuchła sprawa zgwałconej dziewczyny, której zabroniono wyjechać za

granicę,

żeby nie mogła przerwać ciąży. Wydarzenie stało się przyczyną społecznych

niepokojów.

Organizowano wiece. W telewizji wygłosiła przemówienie parlamentarzystka

nawołując, aby

społeczeństwo nie pozwoliło na zamordowanie dziecka poczętego wzywała, aby

dziewczynę

zniewolić w klinice, aż do rozwiązania.

Ona napisała list do tej parlamentarzystki oraz kilku gazet i pierwszy raz

podpisała się Albakora.

...Tylko mali szaleńcy nie mają idei – pisała. – Ludzie, którzy niosą wielki

obłęd są

nawiedzeni, a ich racja „święte”. Tacy tworzą dla swojej sprawy specjalny

język... Nie ma

płodu, tylko dziecko poczęte... dziecko poczęte, które w stanie embrionalaym

jest już człowiekiem,

a przerywanie ciąży zabijaniem ludzi, bo ludzie są dla ciebie rekwizytami,

zarówno

ci już żyjący i broniący się przed skutkami gwałtów, jak bezdomni, bezrobotni,

chorzy i jeszcze

nie urodzeni. Chodzi o nieograniczoną władzę, aby można było zabronić

transfuzji, transplantacji,

rozwoju nauk medycznych w zależności od będącej u władzy sekty...

Sprawiedliwi i światli – pisała dalej – powiedzieli już na ten temat wszystko,

Dla szaleńców,

połączone komórki męskie i żeńskie są człowiekiem, kobieta zaś czerepem, w

którym

taki płód może rozwijać się wberw jej woli...

...Skazałabyś człowieka, który spalił worek kiełkujących żołędzi, za spalenie

dębowego lasu?

W sowietach przez trzy ćwierci wieku nie było przyjaciół, braci, kolegów, byli

towarzysze.

Nie było ludzi były masy, nie było przeciwników politycznych, byli wrogowie

ludu. Zakłamany

język skompromitowany został przez komunę. Jeżeli pojawia się znowu, stanowi dla

społeczeństwa ostrzeżenie. Póki dogmaty celebrowane są w świątyniach, jest to

modlitwa,

jeżeli zaczynają obowiązywać w parlamencie, biada narodowi, który na to pozwoli.

Pomyśl,

jaki przymus rodzenia może mieć wpływ na najwyższą wartość – miłość matki, I

nich ci Bóg

z ludzkich serc, a nią walczących o świecką władzę ambon, wybaczy”.

Albakora

Usłyszała w radiu, że na ulicach Segers odbędzie się manifestacja, jako sprzeciw

wobec referendum

w sprawie wydania paszportu zgwałconej dziewczynie.

Jak lunatyczka zapakowała znalezioną broń do futerału po skrzypcach. Stanęła na

rogu.

Nie czekała długo. Pochód posuwał się środkiem ulicy. Hasła były wypisane na

płótnach i

kartonach:

MACIERZYŃSTWO JEST BŁOGOSŁAWIEŃSTWEM! POWSTRZYMAĆ

ZWYRODNIAŁĄ MATKĘ! ZBRODNIARCE MÓWIMY NIE!

Starsze panie krzyczały, wygrażały parasolkami. Z tych okrzyków nie wynikało, że

młode

kobiety mają rodzić poczęte przez gwałt dzieci, że mają je karmić, wychowywać i

kochać.

One po prostu miały, nie przeszkadzać, żeby im się te dzieci rodziły... Dzieci

miały się rodzić

tak jak przedmioty rzucane z góry spadają na dół... Kto temu przeszkadzał, był

wrogiem owego

ludu”, który miała przed sobą...

Przez lata, mimo olbrzymiego wysiłku, nie może przypomnieć sobie co myślała tuż

przed

momentem zero...

Dlaczego nie załamała się nie odwróciła, nie odeszła...

Pistolet maszynowy w jej rękach szarpnął raz i drugi, potem zaczął drżeć,

trzymała go

mocno. Zobaczyła buchający z lufy ogień. Nie słyszała nic. Upadły krzyże,

strzelała już w

pustą ulicę. Manifestanci znikli, ukryli się w bramach i za parkującymi

samochodami.

Na asfalcie leżało kilka krwawiących ciał. Jedna kobieta nie upadła i nie ukryła

się. Stała i

patrzyła na nią, zrobiła krok do przodu, patrzyła jej w oczy. Robiła wrażenie

osoby istotnie

świętej. Ona nie wytrzymała spojrzenia tamtej. Nacisnęła ponownie spust znów

zobaczyła

ogień. Potem stała z dymiącą bronią w rękach. Dookoła panowała cisza, taka że

widziała jej

głębię. Nikt nie podchodził, nikt jej nie aresztował. W tej ciszy, z bocznej

ulicy wyjechał

motocyklista, zatrzymał się. Ubrany był, w czarne, cętkowane metalem skóry. Na

głowie miał

czarny kask. Wciągnął ją na siodło za sobą. Motor ruszył, podskakiwał na

krawężnikach, zjechał

gdzieś ze schodów.

Nie było ważne kto ją porwał i gdzie wiezie. Przychodząc na to miejsce liczyła,

że zginie.

Nie zginęła... Więc zrobiła to, strzelała do tłumu. Dlaczego? Motocykl pędził,

pochylał się na

zakrętach, znowu zjechał z jakichś schodów. Gdzieś dalej przerzucono ją do

samochodu, który

zatrzymał się wreszcie.

W niewielkim pokoju zdjęto jej krepę z oczu. Wskazano łazienkę i łóżko.

Wieczorem jacyś

ludzie poprosili ją na kolację. Nie mogła jeść. Młoda kobieta posłała jej łóżko.

Nie mogła

spać. Senne koszmary zmieniały się. Robak ze szczypcami na odwłoku biegał między

ciałami

kobiet leżących na asfalcie, zmasakrowana twarz Magnusa patrzyła pustym

oczodołem, w

rękach jej szarpał się automatyczny pistolet... Rano przyszła do pokoju

dziewczyna i przyniosła

nowe ubranie. zabierając jej wszystko, co miała dotychczas. Przyniosła też

gazety. Na

czołówkach były zdjęcia i relacje z masakry jakiej dokonała.

Nie miała już powrotu do dawnego życia. Wieczorem poproszono ją przed oblicze

bossów.

...W fotelach siedziało dwóch mężczyzn i kobieta.

Z kim działałaś? – pudło pierwsze pytanie.

Sama – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

Jesteś Albakora?

Tak.

Skąd miałaś broń? Odpowiedziała skąd.

Zgadza się powiedziała dziewczyna. – Ten pistolet zginął z walizki pospiesznie

ukrytej

w krzakach.

Dlaczego to zrobiłaś?

Za gwałt...

Tak... znamy twoją historię. My też szykowaliśmy zamach na te staruchy. Chodzi

o terror...

rozgłos... Będziesz nam potrzebna. Znamy twój list do tej z parlamentu. Jesteś

zdeterminowana,

zdolna, ale głupia. Jaki miałaś plan odwrotu?

Nie zamierzałam uciekać.

Tu nie będziesz robić takich rzeczy. Inaczej powyrywamy ci palce z rąk.

Pojedziesz na

kurs, zrozumiałaś?

Zrozumiałam – usłyszała swój głos.

Przez kilka dni leżała w pokoju, patrzyła w sufit. Bosowie znikneli, została

tylko Valkiria,

dziewczyna młodsza od niej, ładna, nic nie wskazywało, że jest terrorystką.

Zapytała tę

dziewczynę dlaczego? Valkiria wzruszyła ramionami.

Tak się złożyło odpowiedziała. – Przedtem studiowałam muzykę w konserwatorium,

Poczytaj

prasę, często o mnie piszą.

Z przyniesionych gazet dowiedziała się, że poraniła 6 osób. Nikt nie zmarł. W

telewizji

ciągle pokazywano jej fotografie... Albakora... – Elwira Tellier – terrorystka.

Terrorystka z

Segers... Elwira Tellier... poszukiwana listem gończym.

Któregoś dnia przysłano jej charakteryzatorkę. Została mężczyzną w średnim

wieku. Elegantem

z czarną bródką i przystrzyżonymi wąsami. Dostała dyplomatkę z dokumentami i

transakcjami w toku”. Miała godzinę na nauczenie się wszystkiego, nazywała się

John Waren,

była dealerem firmy produkującej lotnie.

Wyprowadzono ją z kwatery i szybko znalazła się na promie, potem u „rodziny” w

Londynie.

Po dwóch dniach poleciała dalej. Czasami myślała, że to znowu koszmarny sen.

Widziała

przed sobą skamieniałe twarze kobiet i czuła szarpiący się w dłoniach przedmiot.

Widziała

krwawiące na asfalcie ciała... I to spojrzenie kobiety, która do końca patrzyła

jej w oczy. Nie

chciała już zabijać... strzelać, detonować bomb. Jej rachunek został wyrównany.

Nie chciała

niczyjej śmierci, ran, bólu... Przekorny los zrządził inaczej...

W pustynnym jarze, w cieniu kilku palm stały baraki. Dookoła były tory

przeszkód, tarcze,

rusztowania. Od świtu pluły żelazem z jej rąk karabiny, pistolety, granatniki,

automaty ukryte

w gitarze, kulach dla kaleki, lewarku do podnoszenia samochodu. Oko, luneta,

muszka, cel...

Oko, luneta, muszka, cel... Zawsze sylwetka człowieka... Strzelanie, bieg przez

przeszkody,

prowadzenie samochodu po wertepach, szaleńcza jazda motocyklem i znowu plujące

ogniem

maszyny do uśmiercania. Znów była rozdarta, znów narastał w niej bunt. Po co jej

taka szkoła.

Ale tym ludziom nie mogła powiedzieć prawdy... Jeżeli będziesz nieposłuszna

wyrwiemy

ci palce z rąk...Po miesiącu szkolenia obudzono ją w nocy. I przed żwirowy

placyk zajechała

furgonetka. Wyprowadzono z niej dwóch mężczyzn i kobietę.

To zdrajcy – powiedział Indianin, jeden z dowódców obozu.

Sprzedali się władzy... –Rozebrano nieszczęsnych do naga, przywiązano do palm.

Indianin

położył kańczug na piasku, pleciony rzemienny bat z ołowianą kulką na końcu.

Potem

ujął bykowiec i uderzył wszystkich troje po kolei pierwszy raz.

Na plecach mężczyzn i kobiety pojawiły się broczące krwią pręgi. Półmrok nocy w

świetle

księżyca rozdarły krzyki, potem jęk. Każdy po kolei musiał ująć bicz i zrobić to

samo. Ona

biła już w zwisające na więzach, krwawe korpusy, które nie krzyczały. Potem

wykopali dół i

wrzucili weń żywych jeszcze ludzi. Po ofiarach zginął ślad na pustyni.

Na rannym apelu Indianin powiedział, że taki los spotka każdego za najmniejszą

próbę

zdrady. Od tej pory chodzili po grobie, który chociaż nie zaznaczony, krył trupy

w środku

żwirowego placu...

I znów strzelanie, bieg przez przeszkody, zawrotna jazda samochodem między

rozstawionymi

beczkami, pot zalewający twarz, piasek w ustach, uszach, włosach... Potem – bieg

przez

pustynię. Bieg do utraty tchu przytomności, rozumu. Gdy zdawało się, że nie

zrobi już kroku,

podrywana serią kul tuż pod stopami biegła przez wydmy, wyrwy, padając dopiero

na wyznaczonej

mecie.

Znów podróż przez pustynię, lot samolotem, mistyfikacje z przebraniem i powrót

do kraju...

Nowa postać, oczekiwanie na pierwsze zadania. Zupełnie nowi – wodzowie, żadnych

kontaktów.

Wreszcie nadszedł następny dzień zero.

Eleonora Zadz prowadziła sklep z tytoniem.

Ostatnio występowała jako świadek oskarżenia w procesie przeciwko zgwałconej

dziew

czynie, ofiara gwałtu, za wyzwolenie się od jego skutków, została skazana.

Otrzymała fotografię karty lekarskiej Eleonory, informację o jej mężu,

dzieciach, życiu

towarzyskim.

Ofiarę porwano, gdy wracała z mityngu. Przywieziono ją na peryferie do z góry

przygotowanej

piwnicy. Była nieprzytomna z przerażenia. Uklękła i zaczęła się modlić.

Przerwali jej

tę modlitwę kopniakiem. Upadła... Ona przygotowując ten spektakl chciała być

bezwzględna

jak szakale. Pozostało w niej jednak coś z człowieka. Wiedziała, że wystarczy

jeżeli wszystko

zorganizuje według wzoru jaki sama przeżyła. Makabryczny szantaż kretem był

jednak dla

niej poza wymiarem ludzkiego czynu. Poprzestała na trzech osiłkach

ucharakteryzowanych

na rzezimieszków, robactwie i stosie brudnych szmat w rogu piwnicy.

Eleonora rozpoznała ją – Albakora... – wyszeptała przerażona. Ona Stała nad

ofiarą z batem

w ręce.

Eleonora zasłaniała rozpaczliwie piersi.

Nie! Nie!.., Błagam! – charczała.

Nie chcesz stanu błogosławionego? – Albakora drwiła strzelając batem. Eleonora

straciła

przytomność. Jeden z osiłków wylał na nią kubeł wody. Ocknęła się, znów

próbowała uklęknąć,

znów została zwalona kopniakiem. Zaczęła się orgia uwłaczająca godności nie

tylko

ludzkiej.

Gdy trzech zbirów zrobiło swoje, ona wylała na półprzytomną następny kubeł wody.

Tamta odzyskała przytomność.

Słuchaj – warknęła Albakora to są psychopaci, półkretyni i mordercy. Będziesz

miała takie

dziecko...

Eleonora zerwała się ostatkiem sił jak kiedyś ona.

Nie!... Nie! – bełkotała niczym nawiedzona.

Jeden z gwałcicieli podszedł do niej z obleśnym uśmiechem, jakby chciał ją

pocałować.

Musisz pokochać to dziecko – powiedziała nakazującym tonem Albakora. – Ono

będzie

z woli Boga. Już je kochasz, prawda? Czujesz tę miłość? – dręczyła Eleonorę.

Tamta jakby ocknęła się z otępienia. Spojrzała na Marię Elwirę półprzytomnie.

Maria przypomniała sobie, że w czasie swej kaźni po wysiłku walki z oprawcami i

godzinach

gwałtu, poza bólem fizycznym i rozpaczą, wielkim cierpieniem było pragnienie.

Dusiła

się z tego pragnienia Eleonora miała suche krwawiące usta. Maria Elwira podeszła

do koszyka,

wyjęła puszkę pepsi, zerwała kapselek i podała napój nieszczęsnej. Tamta

chwyciła puszkę

piła łapczywie. Była całkiem obnażona i nie zasłaniała się. Wypiła płyn i

dyszała jak zwierzę.

Chcesz jeszcze? – zapytała Albakora. Tamta skinęła głową. Wypiła drugą puszkę.

Marii

Elwirze przyszło do głowy, że stwórca zrobił błąd. Nie powinno być możliwe takie

upodlenie

człowieka przez innych ludzi.

W mrocznym pomieszczeniu zapanowała ponura cisza. Po piersiach Eleonory chodził

duży

czarny robak, inne dwa biegały jej po udach. – Nieszczęsna nie reagowała.

Patrzyła na

Marię Elwirę. Maria wytrzymała to spojrzenie. Eleonora odwróciła wzrok.

Ciebie też tak zgwałcili? – zapytała niespodziewanie głosem niemal normalnym.

Maria

wzdrygnęła się.

Nie poznałaś prawdziwych szakali... ja byłam zmasakrowana...– odpowiedziała

też jakoś

dziwnie.

Mścisz się?

Nie. Walczę. Nakaz rodzenia po gwałcie to zbrodnia. Uwierz doświadczonej,

skazana jesteś

na koszmar, dziecko na pogardę. Czarny robak z szyi Eleonory wszedł, jej na

twarz, ocknęła

się, zrzuciła go. Przymknęła oczy, osunęła się na odrażające posłanie. Któryś z

gwałcicieli

chwycił kubeł wody. Maria Elwira powstrzymała go.

Z pierwszej budki zadzwoniła na pogotowie i policję... Przestawiła się,

zapowiedziała, że

to był gwałt pierwszy w zaplanowanej serii, podała adres piwnicy, gdzie

pozostawili Eleonorę.

Zadzwoniła do kilku redakcji, powiedziała to samo. Rzuciła słuchawkę, wróciła do

lokalu

konspiracyjnego.

Następnego dnia zaczęła się wrzawa. Gazety krzyczały: Bestialskie gwałty nowym

aktem

terroru!. Albakora wyszła z ukrycia! Ofiarą zbrodni znana działaczka

katolicka...

Hieny dziennikarskie grzebały teraz w tragedii Eleonory. Za Albakorą znów

rozesłano listy

gończe. Policjanci mieli jej fotografie w samochodach, pokazywano ją w

dziennikach telewizyjnych...

Krwawa Albakora!... Boss terroru – Albakora!... Albakora gwałcicielka!...

Tymczasem było inaczej. Ona już nie chciała napadać, strzelać, organizować

przemocy. To

się w niej wypaliło. Zapragnęła: spokoju. Chciała w pierwszej akcji zginąć,

myślała o truciźnie.

Coś jednak trzymało ją na tym świecie. Nie przypuszczała wówczas, ile było

jeszcze

przed nią buntu, walki i cierpienia.

Zamieszkała z nią Dalida, dziewczyna, z którą dzieliła kwaterę w Libanie. Było

to ich

pierwsze spotkanie od tamtego czasu. Piły whisky, paliły marihuanę. Dalida

zapytała, co stało

się z jej gwałcicielami. – Nie wiedziała.

Kiedyś, gdy oczekiwała na urodzenie Magnusa, budziła się w nocy i wydłubywała

oczy

szakalom. Wówczas przynosiło jej to ulgę. Wymyślała tysiące okrucieństw, które

zadawała

gwałcicielom.

Od czasu jednak, gdy porzuciła dziecko, zgniotła w sobie takie uczucia. Jej Bóg

wysłuchał

ją, stała się drzewem

To nie byli bojownicy, to byli bandyci – powiedziała wtedy Dalida. – W

organizacji za

taką samowolę czekałoby ich to, co tych na pustynnym poligonie, pamiętasz?...

Hyde był

uciekinierem z sowieckiego statku. Dostał azyl we Francji, potem działał w

brygadach Organisation

de I Arme Secete. Strzelał do chorych w szpitalach, wysadzał autokary z dziećmi.

OAS nie przebierała w środkach.

Hyde początkowo był poszukiwany pod przezwiskiem Czarny Iwan. Gdy Francuzom

udało się rozpędzić OAS, przyjechał tu. Początkowo udawał bojownika walczącego

po jednej

stronie. Wkrótce jednak zaczął wynajmować się także przeciwnikom... – Tyle

dowiedziała się

o ojcu Magnusa od Dalidy.

... Czarno – biały film urwał się znowu. Rybacy byli głodni.

Graham Barents przyniósł kubeł świeżego dorsza. Pomyślała, że usmaży go w oleju

i poda

z czipsami.

Ryba... Tu wszystkim była ryba. Jedynie ludzie spięci linami i zmierzający na

szczyt zapatrzeni

są w swój cel tak, jak rybacy w rybę. Przerywający motor, przeciwny wiatr,

porwana

sieć, nadchodzący sztorm, wszystko to nie godzi w ludzi, godzi w ilość złowionej

ryby.

Przy krótkich posiłkach nie mówiono o szansach partii w wyborach, o kobietach,

porwanym

dyplomacie, rozbitym odrzutowcu. Mówiono o tym, że śledź idzie mały i przypływ

jest

zbyt wielki... A jeżeli mówiono o słońcu, powietrzu, też sensem tego była ryba.

Graham Barents

i pozostali mężczyźni nie tylko mówili o rybie, ale też wyłącznie o niej

myśleli. Ryba,

zaciągi, beczki, tony złowionej ryby, to był jedyny świat.

I właśnie rybą zaczęła wypierać z myśli Marii – Elwiry wspomnienia zacierać

piętno. Dopiero

ryba przytłoczyła dni, miesiące, lata spędzone w „Armii”. Tu zacierały się

twarze Dalidy,

Valkirii, Terrego, Presili, zdarzenia w akcji na bank i w porwanym samolocie, a

dni w

Armii”, na akcjach i w lokalu konspiracyjnym wydały się podobne, jak ziarnka

pustynnego

piasku w Libanie. Spędzała tam wówczas samotne godziny przed telewizorem,

przerzucała

stosy gazet lub patrzyła na płaską ścianę tuż przed sobą. Sięgała i po słomkę i

stawało się jakby

lepiej. Siadając daleko od okna patrzyła na ulicę. Tam był wrogi świat. Ona była

w inkubatorze,

opuszczenie tej klatki groziło śmiercią. Do Albakory można było strzelać bez

ostrzeżenia.

Świat za oknem był duży, inkubator mały... Dziwne, ale ciągle wracała do niej

sprawa

Eleonory. Sprawa ta przerosła strzały w Segers... Było dla niej niezwykle ważne,

co tamta

zrobi. Urodzi i wychowa dziecko, czy też nie. Pragnęła zwycięstwa Eleonory.

Żywiła nadzieję,

że wiara tamtej jest słuszna, a ona Maria Elwira znajdzie jeszcze siłę, aby

trafić na

Magnusa i też jakoś zwyciężyć.

Zbrodnia, którą kierowała, nie mogła równać się z tą, którą przeżyła sama.

Eleonora nie

była katowana, nie bezczeszczono jej wszelkimi innymi sposobami, zaniechano

potworności

z kretem... Potem ona, Maria Elwira pragnęła, aby Eleonora okazała się istotnie

matką heroiczną.

Byłoby to zwycięstwem czegoś bardziej wielkiego niż tylko godność ludzka.

Zaczęła

pisać do Eleonory list. Wyjawiła, że gwałciciele nie byli zwyrodnialcami ani

debilami, bo

istotnie byli to młodzi, wykształceni ludzie, tylko tacy, których zawiłe ścieżki

zaprowadziły

na drogę terroru. Podarła ten list, bo wysłanie go byłoby niesubordynacją, za

którą groziła

śmierć. Pragnęła; aby zwyciężyły racje wyższe, pragnęła, żeby te racje nie były

pustymi hasłami.

Nie wiedziała co zrobi tamta... Czekała.

... Hyde, gwałt, kret, ojciec w pierwszej ławce przed kościelnym ołtarze,

Magnus... to był

pożółkły stary film. Nie była już przecież nawet drzewem. Była szakalem, cóż ją

więc mogły

obchodzić losy wilkołaków?

Zatarł się, zmalał, oddalił obraz dni, miesięcy, lat spędzonych w „Armii”; tylko

gwałt Eleonory

i jeszcze kilka zaledwie epizodów pozostawały ciągle jak żywe. Presila, co się

stało z

Presilą? Właśnie Presila pozostała dziwnie jej bliska...

...Różaniec Albakory... Twarz porwanego dyplomaty, gdy zakomunikowano mu, że

władze

odmówiły okupu... I to spotkanie w porwanym samolocie... Monotonny, metaliczny

brzęk

silników i cichy szum powietrza. Zastygłe w niemym oczekiwaniu twarze ludzi.

Widok strachu

jakby zmaterializowanego w oczach i kącikach ust mężczyzn, kobiet, dzieci. I on,

o którym

często myślała. Spostrzegła go, gdy wodziła lufą pistoletu po rzędach

zamienionych w

woskowe figury pasażerów.

On teraz siedział z żoną i kilkuletnią córką. Byli bladzi podobnie jak inni.

Patrzył w bok,

udawał, że jej nie poznaje. Pomyślała, że powinna uczynić podobnie. Instrukcja

mówiła wyraźnie...

Wszyscy pasażerowie są jednakowymi zakładnikami. A jednak coś chwyciło ją za

gardło. Zapragnęła, aby on jak najszybciej opuścił ten samolot, aby mu się nie

przydarzyło

nic złego, aby rzeczywiście jej nie poznał. Jego żona, córka właściciela

przystani w Beldown,

także ją poznała. Patrzyła w bok. Bała się rozpoznania przez krwawą Albakorę,

podobnie jak

Wiktor.

Tymczasem sprawy komplikowały się. Teheran nie był pewnym portem. Istniała

możliwość,

że lotnisko nie przyjmie maszyny. Tak też się stało.

Boss dał jej znak, żeby przemówiła. Stała z granatem zaczepionym do ramienia i

półki nad

fotelami, automatem w rękach, ładownicami za pasem. Taką widywano ją na

okładkach pism

i ekranie telewizorów, w listach i audycjach gończych... Albakora...

Walczymy o słuszną sprawę – powiedziała. Gotowi jesteśmy na śmierć. Krótko

przedstawiła

żądania.

W monotonnym brzęku silników i cichym szumie powietrza jej spokojne, jakby

metaliczne

słowa zrobiły wrażenie. Coś nieuchwytnie zniewalającego było w akcjach Albakory.

Bossowie

zauważyli to już, gdy stała z dymiącym automatem nad ofiarami masakry w Segers.

W

samolocie nagle zapłakało dziecko i rozległ się histeryczny krzyk kobiety.

Zaterkotał pistolet

maszynowy, zapadła cisza. Była pewna wówczas, że to koniec. Zamknęła na ułamek

sekundy

oczy, gdy je otworzyła, woskowe figury w fotelach znów siedziały bez ruchu.

Porządek akcji

został przywrócony.

Stewardesy mogą podawać posiłek – powiedziała do mikrofonu, zrównoważonym

tonem.

Można korzystać z toalet. W razie zagrożenia szarpiemy łańcuszki – wskazała na

granat

u ramienia – zginiemy ułamek sekundy przed wami.

Na lotnisku w Casablance rozerwała opaskę banknotów, sięgnęła gdzieś do dna,

wyjęła inny

plik, potem jeszcze inny. Pieniądze były używane, miały różne numery z różnych

serii.

Pobieżnie przeliczyła paczki. Zgadzało się wszystko. W tej chwili od maszyny

odjechała cysterna.

Pokwitowała pieniądze na bankowym druku.

Jest pan wolny – powiedziała do kasjera. – Kobiety i dzieci do wyjścia –

zwróciła się do

pasażerów. Podniósł się krzyk, powstały zatory w rzędach, tumult.

Stać! Na miejsca! – podniosła lufę. Trzasnął zamek. Zapanowała cisza. Kobiety

i dzieci

usiadły. Skierowała lufę na żonę Wiktora Adamsa.

Ta kobieta z dzieckiem do wyjścia, ty też – wskazała Wiktora. Tamci poderwali

się z

miejsc, nie patrzyli na nią. Gdy znikli w otwartym włazie ponownie zezwoliła na

opuszczenie

maszyny kobietom i dzieciom. Jakaś dziewczyna nie chciała wyjść bez chłopca,

ktoś z kimś

rozpaczliwie się żegnał...

Jako zakładników na dalszą drogę miała zostawić niewielką grupę mężczyzn, aż do

momentu

upewnienia się, że nie są ścigani po opuszczeniu samolotu.

Dziś Maria Elwira wspomina tę akcję z gorzkim uśmiechem. Wówczas wszystko

skończyło

się nadzwyczaj dobrze. Karkołomne wprost, nierealne przedsięwzięcie powiodło się

w

pełni, nie ponieśli najmniejszych strat... Nie wiedziała wówczas dlaczego...

...A Prosiła? Czy los Presili był podobny do jej losu? Gwałt tamtej polegał na

oszustwie. Ją

Marię Elwirę zgwałcono brutalnie. Jedni i drudzy jej oprawcy nie usiłowali

zachować jakichkolwiek

pozorów.

Ty się nie liczysz, liczy się jedynie nasza żądza i „przekonania”. –

Powiedziano to jej innymi

słowami, ale przecież wprost.

Presilę potraktowano inaczej, jakby mimo wszystko z większą godnością. Zresztą

Presili

nie zgwałcono. Ją oszukano. Dziewczyna była gadatliwa, czytała kiepskie romanse,

potem

usiłowała je opowiadać, coś w nich zmieniać, przerabiać. Jej gadaniny pełno było

w lokalu,

gdy były tam tylko kobiety. Mężczyzn unikała, nienawidziła ich bardziej niż ona

Maria Elwira.

Historię swoją opowiadała Marii przed ową pamiętną akcją na samolot. Porwanie to

było ryzykowne. Zdawały sobie sprawę, że idą raczej na śmierć niż po sukces.

Presila była

dzieckiem gwałtu i kazirodztwa. Urodziła ją 14–letnia dziewczyna, zgwałcona

przez bogatego,

obleśnego brata ojca. Matka zgwałconej zabrała córce dziecko i stworzyła pozory,

że ono

jest jej. Miała wówczas córkę. Potem urodził się jeszcze syn. Było ich razem

troje chłopak i

dwie dziewczyny.

Inne życie było tych dwojga a inne Presili. Dziewczyna była służącą,

popychadłem. Długo

nie wiedziała dlaczego, potem dobrzy ludzie powiedzieli jej wszystko. Widywała

też Margeritę...

Autentyczną swoją matkę... Znała jej spojrzenie pełne strachu i niechęci.

Unikała Margerity

tak, jak Margerita unikała jej.

Piter i Abigaja, „brat” i „siostra” Presili kończyli college, chodzili na bale,

mieli towarzystwo.

Presila była kopciuszkiem. „Matka” i „ojciec” przestali ukrywać, że traktują ją

jak dopust

Boży, bękarta i ofiarę zwyrodniałego poczęcia.

Nikt lepiej nie mógł zrozumieć Presili niż Maria Elwira. Sprawa tamtej wydawała

się dramatem

jej i Magnusa jednocześnie.

Nagle zmienił się los Presili. Zawieziono ją do kliniki, zrobiono szczegółowe

badania. Dostała

nowe sukienki, buciki... Miała wówczas 20 lat. Bardzo zależało jej na pięknych

strojach,

bo Filip był z dobrego domu i bogaty. Jeździł na wielkim motocyklu, z wysuniętym

daleko

przednim kołem, należał do klubu. Gdzie było jej popychadłu w domu Londyleyów,

do Filipa

Thalbott. Ale Filip kłaniał się z daleka Presili i proponował randki. Presila

pojechała z nim na

piknik, potem na dwudniowy weekend. Nie opierała się w ogóle. Pierwszy raz w

życiu doznała

szczęścia. Filip też był szczęśliwy. Wynajął pokój w starej willi na poddaszu i

spotykali

się tam codziennie. Dziwili się „matce” i „ojcu”, którzy przymykali oko, gdy ona

nie wracała

na noce.

Tymczasem Abigaja ciężko zachorowała. Lekarze nie wiedzieli co było powodem

zwyrodnienia

jej obydwu nerek. Dziewczyna marniała w oczach, była na ścisłej diecie, potem

zaczęła jeździć do Beldown na dializy, groziła jej śmierć.

Tymczasem Filip zdecydował się na małżeństwo z Presilą. Początkowo dziewczyna

nie

dowierzała szczęściu, ale Filip z całą powagą poprosił o jej rękę rodziców.

Wyznaczono datę

ślubu. Filip stał się oficjalnym narzeczonym Presili. Wszystkie szczęścia tego

świata spadły

na nią w jednej chwili. Filip był wspaniały, matka i ojciec też zgadywali myśli,

nie lubianej

dotychczas córki. Tylko rodzice Filipa pozostali jacyś dalecy i niedostępni. A

Abigaja? Presila

nienawidziła Abigai. Nie była to wzajemna nienawiść nieuzasadniona. W domu

wiadomo

było przez wiele lat, że rację zawsze musi mieć Abigaja. Ale dziewczyny bywały

przecież

także poza domem rzadko co prawda, ale zdarzało się, że też razem, Presilą

chociaż nie tak

ładna jak Abigaja, nie była wówczas kopciuszkiem i sympatie częściej kierowały

się w jej

stronę, niż pewnej siebie i władczej wobec młodszej dziewczyny Abi. Najstarszy

syn Colesów

Tom okazywał jej wyraźne względy, a jego rodzice częściej rozmawiali i żartowali

z nią

niż wyniosłą i zarozumiałą, zawsze wystrojoną „siostrą”. Presila wówczas, dzięki

Colesom,

jakby pozbyła się kompleksów... Było tak do czasu, gdy pani Isadorze Coles

zginęła broszka

z szafirami. Zabawa została zepsuta. Państwo Coles nie zawiadomili policji, nie

zarządzili

przeszukiwania gości... Po prostu wszyscy rozeszli się do domów ze spuszczonymi

głowami.

Kto pozbawił młodzież z okolicy wspanialej rodziny, która organizowała pikniki,

weekendy,

zabawy, kto rozbił świetnie zapowiadające się towarzystwo? To pytanie niedługo

pozostało

bez odpowiedzi. Po cichu, pocztą pantoflową, dziewczyna od dziewczyny, chłopak

od chłopaka

dowiedzieli się, że broszka wróciła do właścicielki... Że faktycznie miała

miejsce kradzież,

że była złodziejka i była też uczciwa, szlachetna dziewczyna. Abi na drugi dzień

odniosła

klejnot pani Coles. Błagała o dyskrecję. Powiedziała, że precjozo znalazła w

torebce

Prosili. Presila faktycznie przy wszystkich kiedyś zachwycała się tym klejnotem.

Pani Colea dotrzymała słowa, nikt nie usłyszał od niej imienia złodziejki... Ale

od Presili

odsunęli się wszyscy... Zła opinia przebija podobno przysięgi o milczeniu,

przebija mury tajemnic,

nie łamiąc ich i nie niszcząc. Presila dowiedziała się o swym czynie ostatnia.

Poszła

do Toma, poszła do pani Isodory Coles, przysięgała, że to oszczerstwo.

Wysłuchali ją oboje,

pokiwali głowami. Czy uwierzyli? Nie wiadomo. W otwartym dla młodzieży domu

zabrakło

jednak już miejsca dla Presili. Potem przestała też tam bywać Abigaja. Rodzice

postarali się

jednak szybko, by starsza dziewczyna znalazła nowe towarzystwo...

Gdy Abi dostała piękną suknię i wybierała się na bal. Presila wylała jej na

głowę i tę suknię

zawartość nocnika. Nie powiedziała przy tym jednego słowa. Potem, kiedy

straszono ją

domem poprawczym zabrała wszystkie suknie i pantofle, oprócz tych, w których

sprzątała,

powiedziała, że Abi wie za co ją to spotkało.

Jeżeli można mówić o głębokiej nienawiści w rodzinie, to właśnie taką

nienawiścią darzyły

się Presila i Abi... Nienawiść Abi poparta wpływem rodziców, objawiała się

codziennie

w upokorzeniach jakich doznawała Presila. Nienawiść Presila była cicha i

bezowocna. Jedynie

chyba coraz głębsza.

I oto kapryśny los odmienił wiele. Ukochana i hołubiona przez rodziców Abi wraz

z utratą

zdrowia straciła wszystko. Była unieruchomiona, cierpiała, czekała na śmierć.

Odrzucona i

poniewierana Presila tymczasem kwitła. Była zdrowa, kochała i była kochana,

rodzice” dostrzegli

w niej dobrą córkę i obsypywali ją i wszystkimi łaskami.

Filip był szlachetnym człowiekiem, bardzo przejął się losem Abi. Pod jego

wpływem jej

nienawiść do przyrodniej siostry straciła ostrze. Podczas odwiedzin w szpitalu

widziała z dnia

na dzień coraz większe cierpienia tamtej – było jej wręcz żal do niedawna

znienawidzonej

dziewczyny... No i okazało się, że doskonałym dawcą nerki dla Abi może być

Presila. Jej

grupa krwi i wszystkie inne cechy były wyjątkowo korzystne dla przeszczepu.

Rodzice” nie

śmieli nawet prosić krzywdzoną do niedawna córkę – nie córkę o taki dar i

poświęcenie. Filip

kupił jej pierścionek z brylantem i okazał się człowiekiem wielkiego serca.

Przysiągł, że poczeka

ze ślubem, że będzie kochał ją do śmierci. Uznał, że powinna ratować siostrę,

gdyż

życie tamtej los złożył w jej ręce. Nikt inny nigdy nie namówiłby Presili do

takiego poświęcenia

dla znienawidzonej Abi. Czegóż jednak nie dokona miłość. Tym bardziej, że Filip

w tej

sprawie był nieustępliwy.

Dziwne, ale Presila jakby wyczuwając coś złego, długo pomijała początkowo

dyskretne, a

potem coraz bardziej natarczywe nagabywania Filipa. Po jakimś czasie do sprawy

włączyli

się „rodzice”, znajomi i ksiądz przyjaciel bardzo religijnego domu Colesów.

Mówiono o poświęceniu

i miłosierdziu, potem zaczęto mówić o świętym obowiązku ochrony życia, nie tylko

poczętego, ale także zagrożonego. Wyprawiono Presili i Filipowi uroczyste

zaręczyny,

przedtem oboje młodzi udali się do spowiedzi świętej i przyjęli sakramenty.

Presila promieniała

szczęściem. Ksiądz zaprosił dziewczynę na długą rozmowę. Mówił o grzechu zbrodni

na życiu poczętym, potem przeszedł do sprawy ratowania życia bliźniego w

ogóle... Później

Presilę zaprosił doktor, także dobry znajomy pani Coles. Zapewnił, że zabieg

będzie wykonany

w znakomitym szpitalu, że faktycznie niesie on minimalne ryzyko i

niebezpieczeństwo, że

żyć z jedną nerką można równie dobrze jak z dwoma... Rozmowa dotyczyła jednak

przede

wszystkim wartości moralnych czynu do jakiego namawiano dziewczynę. Sprawa

wywodziła

się od świętości życia poczętego, bo jaka jest różnica między zabiciem embrionu

a pozwoleniem

na śmierć przez zaniechanie pomocy człowiekowi już żyjącemu? Czy płód w

embrionalnym

stadium rozwoju bardziej czuje, bardziej ma świadomość zagrożenia i bardziej

cierpi

od dorosłej dziewczyny? – stawiał zdezorientowanej Presili logiczne pytania

doktor.

Nie masz chyba wątpliwości, że zachowanie życia poczętego jest nakazem świętym

pytał światły przyjaciel domu Colesów, wychowaną w tym przekonaniu Presilę,

która istotnie

nie miała co do tego wątpliwości. Doktor zniżył glos. Znasz przecież córko

historię swego

poczęcia. Bóg zrządził, że możesz z własnej woli odpłacić dobrem za dobro...

życiem za życie...

Presili nie w głowie była ta filozofia. Kochała Filipa, przestała już

nienawidzieć Abigaję

myśląc o rychłym ślubie i szczęśliwym życiu z ukochanym. To pochłaniało ją całą.

Dziwiła się, więc swoim oporom, przed spełnieniem woli teraz już całego

otoczenia. Była

osaczona, a jednak ciągła odkładała wyrażenie zgody na dokonanie przeszczepu. W

końcu

Filip postawił warunek. Albo ona odda nerkę Abigai, albo on z nią zrywa.

Przeraziło to Presilę,

obudziło jej niepokój, ale wyboru nie miała. Operacja istotnie udała się. W

szpitalu była

obsypywana kwiatami i drogimi prezentami. Promienieli radością „matka” i

ojciec”, promieniał

Filip i pełne szczęście odzyskała Abigaja. Filip zaczął przyjeżdżać do szpitala

pięknym

sportowym samochodem, którego pochodzenie wydało się Presili niejasne. Szczęście

trwało do momentu, gdy dziewczyna opuściła szpital. Życie jej zmieniło się,

musiała przynajmniej

przez pewien czas uważać na zdrowie, przejść na dietę, zaniechać wielu

przyjemności.

Tymczasem Filip rozkręcał jakiś interes. Wyjeżdżał z wyspy na cale dnie, potem

tygodnie.

Zmienił się, przestał mówić o ślubie. „Rodzice” uśmiechali się do niej jakoś

sztucznie...

Abigaja wyjechała na rekonwalescencję do Szwajcarii... Życie Presili straciło

swój blask,

stawało się z dnia na dzień bardziej podobne do tamtego sprzed roku, z tym, że

bez jednej

nerki. Mimo niepokoju, który narastał, grom uderzył z jasnego nieba. Filip

postanowił wyjaśnić

sprawę bez wybiegów. Poradzono mu podobno, że inaczej nie odczepi się od

Presili. Stał

się bezwzględny także dlatego, że Colesowie urwali mu pół „honorarium”.

Powiedział więc

Presili wprost, że niebawem ożeni się, ale z inną dziewczyną. Jego po prostu jej

rodzice”

wynajęli, aby przekonał ją do tego, co i tak powinna zrobić. Ratowanie życia

rozwiniętego nie

jest mniejszym obowiązkiem chrześcijanki jak ochrona życia poczętego – pouczał

Presilę

Filip podobnie jak ksiądz i lekarz. Gdy tamta opowiadała to Marii Elwirze, Maria

czuła jej

ból, bezsilność i bunt tak jak kiedyś swój.

Nic ci nie jestem winny i nie mam żadnych wyrzutów niemal krzyczał Filip do

oniemiałej

Presili... Obudziłem jedynie twoje sumienie. Najlepiej nie przyznawaj się do

tego, że nerkę

oddałaś z wyrachowania, a nie miłosierdzia. Jak tylko dostaniesz od Colesów

trochę szmalu,

uciekaj stąd, bo oni cię nie kochają, to ci mówię szczerze... – powiedział Filip

i wsiadł do

sportowego samochodu, który dostał od Colesów w rozliczeniu za swoje

pośrednictwo. Pozostała

w altanie sama. Ruszyła ścieżką, stanęła nad przepaścią. W dole huczało morze.

Pomyślała,

że skoczy do tego morza i skończy się wszystko.

Presila przed akcją na samolot powiedziała Marii Elwirze, iż ona wtedy jednak

skoczyła w

tę przepaść. Skoczyła, bo cierpliwy bękart przestał istnieć... Ale nastąpiła

reinkarnacja, odrodziła

się inna Presila. To wszystko stało się w jednej chwili nad urwiskiem, w głębi

którego

huczało morze. Nowo narodzona nie kochała już Filipa, nie żywiła starej

nienawiści do Abigai,

nie znajdywała żadnych uczuć dla Colesów. Umarła i urodziła się ponownie. Ze

starego

życia zabrała jednak obraz społeczeństwa w jakim żyła. Społeczeństwem tym byli

Colesowie,

ksiądz, lekarz, Filip... Abigaja... Poczuła powołanie, aby zmienić to

społeczeństwo, aby je

uczynić innym. Wróciła do domu, wyjęła z szafy dumę pani Coles, futro z norek

kupione niedawno

za wielką sumę pieniędzy. Zapakowała je, wsiadła do pociągu, pojechała do miasta

na

drugim krańcu wyspy. Rzuciła futro na ladę w lombardzie, wzięła bez targów

śmiesznie niską

sumę jaką jej zaproponowano. Poszła w portowy zaułek, gdzie można było kupić

wszystko,

wybrała rewolwer, dużego kalibru; jeszcze z wielkiej wojny, magazynek pełen

naboi. Wróciła

do Elber, zadzwoniła do Filipa, powiedziała, że faktycznie wyjeżdża do Anglii

już na zawsze.

Chciała oddać mu jego skórzaną kurtkę i prosiła o zwrot kilku drobiazgów.

Przyjechał do

altany swym czerwonym samochodem. Wszedł do środka, zaczął mówić, że od początku

wierzył

w jej rozwagę i inteligencję. Zobaczył broń, i zamilkł. Ona też milczała. Trwało

to długą

chwilę.

Co się wygłupiasz? – powiedział wreszcie zdławionym głosem – odłóż ten

pistolet,

odłóż proszę...

Pokaż, gdzie masz nerkę, skurwysynu – powiedziała głucho. – Pokaż bo rozwalę

ci łeb!

Co ty Presila, co mówisz?

Czy ksiądz i lekarz wiedzieli o tym oszustwie? – pytała głosem też już całkiem

zmienionym.

Filip jąkał się, zrobił krok do przodu, bełkotał coś bez związku. Patrzyła mu w

oczy, widziała

jak drży i blednie. Był przerażony, cierpiał. Pociągnęła spust, błysnął ogień.

Filip stał

przez chwilę w miejscu, chwycił się za brzuch i osunął na ławkę. Presila wyszła

przed altanę,

otworzyła samochód, zwolniła go z hamulca i popchnęła w dół. Toczył się powoli,

spadł jednym

kołem z traktu, potem drugim i ruszył już szybko przez łąkę ku przepaści. Na

krawędzi

jakby zatrzymał się, ale znów ruszył i znikł za skalnym progiem. Nie było

słychać łoskotu,

gdy się rozbijał o głazy ani plusku wody, gdy tonął.

Wróciła do altany. Filip patrzył w miejsce, gdzie znikł jego samochód, tamował

dłońmi

krew na brzuchu. Podeszła do ukochanego, przyłożyła mu zimny krążek lufy do ust,

które

tyle razy całowała.

Jeżeli przeżyjesz i będzie ci potrzebna do przeszczepu nerka lub wątroba,

niech lekarz,

ksiądz i Colesowie złapią kogoś na ulicy i nakażą mu oddanie ciała, bo ratowanie

życia jest

zawsze świętością, a ofiara taka prawem... – powiedziała pełna gorzkiego

śmiechu. Odwróciła

się i wyszła z altany.

Tak zrodziła się terrorystka Presila Coles. I chociaż Presilę jedynie oszukano i

zabrano jej

tylko nerkę, a ją Marię dwukrotnie ubezwłasnowolniono, zbeszczeszczono i

obrabowano na

zawsze z doznań kobiety i uczuć macierzyńskich, zniszczono jej życie, do jakiego

miała prawo

i pragnęła sobie stworzyć – nawet dzisiaj czuła, że zwyrodniałe – nieludzkimi

nakazami

społeczeństwo, zarówno od Presili jak też jej, Marii Elwiry zasłużyło na

rewolucję i terror.

Po porwaniu samolotu i uwolnieniu członków „Armii” oraz zainkasowaniu znacznej

sumy

pieniędzy, znalazły się z Presilą w nowej kwaterze. Albakora jeszcze raz znikła

na dłużej w

ukryciu. Charakteryzatorzy mieli zrobić z niej zupełnie inną kobietę.

Misternie przygotowana akcja przy zaangażowaniu olbrzymich środków oraz ludzi w

Europie

i Afryce, miała jakby dwa zakończenia. Była to najbardziej udana operacja w

ostatnich

latach. Bosowie określili ją jako mistrzowską. A czy było tak naprawdę? Od tegoż

czasu posypały

się na nich klęski jak z puszki Pandory. Terry rozpoznany na ulicy w Londynie

zginął

podczas strzelaniny, Jess został osaczony w kwaterze, bronił się, zmarł w

szpitalu od ran.

Czterech z pięciorga bojowników uwolnionych z więzienia w tej akcji wpadło w

zasadzkę,

dwóch zginęło, dwoje wpadło w ręce policji. Zginął także strzelec Y, na wolności

pozostała

tylko ona, Dalida, Presila i strzelec X.

Któregoś dnia zjawił się łącznik. Wywiózł je do niewielkiego klasztoru, dostały

czarne habity,

stały się zakonnicami. W klasztorze nikt nie wiedział, kim były naprawdę.

Spędzała czas

na modlitwach wraz z siostrami i jeszcze raz robiła ponury bilans ostatnich lat

życia. Chodziła

z Presilą na spacery, prowadziły długie rozmowy... Dowiedziały się, że gdzieś

niedaleko w

jarze koło osady Carin, nad suchym kanionem żyje pustelnik, duchowny, który

porzucił purpurę

i dostojeństwa, pozostawił kościelny przepych i kościelne bogactwa, wstąpił do

zakonu

jako mnich chodzący w sandałach na bosych stopach. Wkrótce porzucił także

klasztor, zamieszkał

w szałasie nad brzegiem wody, tuż przy skale na zielonej łące. Pustelnik, jak

mówili

ludzie, był prorokiem. Uprosiła u sióstr samochód i pojechała nad kanion.

Pustelnik przyglądał

jej się chwilę.

Jesteś w zakonnych szatach, ale w sercu masz bunt powiedział bez wyrzutu.

Tak. To ja byłam Albakorą – odparła niepomna już na zasady konspiracji.

Opowiedziała jak została zgwałcona i myślała, że urodzi potwora. Jak osaczona w

szpitalu

walczyła, by pozbyć się ludzkiego czucia i urodzić dziecko, tak jak roślina

rodzi odnogę.

Opowiedziała o tym, jak niby wilczyca skoczyła po szczenię w niedźwiedzie łapy i

o tym jak

w szale okaleczyła dziecko, a potem podniosła broń i liczyła padające krzyże.

Oczekuję od ciebie prawdy, proroku – mówiła żarliwie. – Nie chcę już uciekać.

Pragnę

wiecznego spokoju. Czy jest Bóg? Czy ja jestem szatanem? Pomóż, bo mi ciężko.

Wokół

mnie ludzie, którzy ciągle strzelają.

W szałasie z głazów panowała wielka czystość. Gliniane naczynia, kamienne noże,

zgrzebne płótna. Brakowało tu jednej ściany, stanowiła ją przestrzeń łąki, brzeg

skały i woda

jak kryształ. Mnich nosił zielony płaszcz spięty drewnianymi drzazgami.

Mario Elwiro – zwrócił się do niej – nie pytaj innego człowieka co jest dobrem

lub złem,

pytaj siebie. Głos, który ci odpowie, jest Bogiem. Pytasz, czy jest Bóg

materialny lub Bóg

Duch. Jeżeli jest, jest on w tobie. Dowody są tylko na istnienie szatana. Spójrz

na wiek, który

dobiega końca. Ogromu zła, jakie stało się w tym stuleciu nie mogła dokonać

jedynie istota

ludzka... Świat stwórcy był zielony, człowiek na nim mógł zabić w jednej chwili

tylko jednego

człowieka. Nie mógł zniszczyć ziemi, powietrza, wody i ognia. Długo więc planeta

pozostawała

zielona, wody i powietrze czyste – mówił pustelnik. – Aż pojawił się tygiel z

metalem,

z którego można było kuć w ogniu i nadawać kształt materialny wymysłom istot

ludzkich.

Pytasz, czy jest Bóg?... Patrz na różnorodność kwiatów na łące, ryb w oceanie,

ptaków

na niebie. Mogło to bogactwo życia powstać jedynie z materii?... Siła, która

stworzyła istotę

żywą jest Bogiem, siła ta czuwa, skoro życie trwa. Ale jeżeli jest wzgórze, musi

być dolina.

Przyszedł wiek zły. Stal, dynamit, lotne aparaty i lotne trucizny, to już nie

topór i naczynie z

brązu. Siła materialna choćby najpotężniejsza, nie mogła jednak, zniszczyć

porządku, który

był czymś więcej niż tylko materią... Wówczas, na fali wielkiego zgiełku, w

wielkim kraju,

pojawiła się istota pozornie ludzka, siejąc jad, który rozprzestrzenił się w

umysłach. Porażeni

nim ludzie ruszyli na dostatnie domy, przewracali góry, zatruwali powietrze.

Wyciągali z

domów tych, którzy mieli zagon ziemi, manufakturę lub zdobytą w szkołach wiedzę

i pędzili

do kopania bezsensownych kanałów, osuszania życiodajnych wód, zawracania

nawadniających

ziemię rzek... Łańcuchy... mogiły, mogiły... mogiły. Zło bez sensu, zbrodnia dla

zbrodni.

Na prochach milionów istnień budowano gmach, którego nie było. Zbrodnia stała

się obyczajem

i prawem, a zniewoleni śpiewali pieśń dziękczynną swojemu katowi, Diabelski plan

był jednak prymitywny. Plujący śmiercią przedmiot nie mógł przysporzyć chleba.

Głód, choroby

i brud wypełzły na dostatnią ziemię. Ubezwłasnowolnieni w łachmanach i głodni

śpiewali

pieśń o promiennych blaskach...

Drugie wcielenie szatana zmaterializowało się w innym kraju. Budowano tam piece

do

palenia ludzi. Wkrótce ruszyły na siebie dwie zbrodnicze bestie. W tej pożodze

nieważne

były terytoria, chodziło o mord, bo czym jest wojna dla wodzów, którzy stworzyli

wielkie

idee?... – pustelnik umilkł, chwilę trwała cisza.

Zło to wiara nie dopuszczająca innej wiary. Tylko taki szatan może zniszczyć

planetę –

powiedział prorok. – W leżącym na tysiącu wysp kraju rozbłysły rzucone tam

zwiastuny już

realnej apokalipsy. Zaklęta w materii energia sprawiła, że wyparowały miasta. Ta

siła niszczenia

nie była dziełem samego człowieka. Stwórca nie dał nikomu możliwości zniszczenia

wody, ziemi, i ognia... Ludzkości nie była dana możliwość zniszczenia własnego

gatunku jak

nie była dana wiedza, skąd pochodzi życie. To były tajemnice Stwórcy. Nie ma

materialnych

dowodów, że Bóg, który stworzył ciebie i mnie, pozostał na ziemi. Ale szatan

ciągle przegrywa,

istnieje zieleń i matki z własnej woli rodzą dzieci. To jest prawda, o którą

pytasz. Bóg

jest w nas, a jego świątynią świat, w którym żyjemy. Ołtarze zbudowane przez

kapłanów i

idee stworzone przez wodzów, to narzędzia władania i źródła bogactwa – pustelnik

przerwał,

słońce chyliło się ku zachodowi, jego blask pełzał po wodzie. – Nie pytaj starca

o dziecko.

Pytaj siebie, matkę pytaj, bo ją powołał Stwórca, jej dał prawa matczyne. W tym

kanionie

ludzie zbudowali tamę, by zatrzymać strumień. Spiętrzyli wodę. Tama była mocna.

Woda nie

da się jednak okiełznać zaporą w poprzek biegu, przerwała więc kanion.

Ułomnością ludzi jest pycha. Może pochodzi ona od tego Boga na wzór którego

ukształtowany

jest człowiek, Boga, który nigdy nie ma dość pokłonów... Ale to nieprawda, Bóg

uczący pokory nie może pragnąć takiej modlitwy, tworzą więc ją ludzie mieniący

się jego

namiestnikami dla własnych celów doczesnych. Narodziny Istoty mającej ducha to

tajemnica,

bo czym jest poczęcie? Chrystus został poczęty z woli, bez udziału ciała.

Poczęcie wbrew

woli nie jest poczęciem Stwórcy. Aby urodził się kłos pszenicy potrzeba

nasienia, ziemi, wody

i... słońca. Tak nakazał Stwórca. Do poczęcia istoty w pełni ludzkiej nie

wystarczy nasienie

i łono, potrzebne jest słońce, wola i miłość. Przymus narodzin wbrew woli

rodzicielki to

sprzeniewierzenie się Stwórcy, bo dlaczego Bóg stworzył miłość? Rozwijający się

płód na

przekór istocie dającej mu życie, wyzwala reakcję jak owa woda tutaj. Cóż

zniszczyło w tobie

człowieczeństwo? Przez wieki istota ludzka tworzyła obyczaj. Obyczaj

porozumiewania się,

poczęcia w rozkoszy i miłości, wychowania w rodzinie. Pycha starców układających

modlitwy

i prawa – stawia tamy w wyborze symbolu Boga, rozwijania prawd, tłumaczeniu

zjawisk

natury, nakazuje im decydowanie za przyszłą rodzicielkę. Nie mają takiego prawa.

Ciebie

zniewolono. Twój odruch odrzucenia płodu napotkał tamę z zewnątrz, zerwały się

więc w

tobie wszystkie brzegi. – Słuchała, pustelnik mówił dalej. – Sarna i wilczyca

porzucają lub

niszczą miot niezgodny z ich naturą, bo natura nie tylko rodzi, ale też nie

rodzi. Kiedy krzywdzi

się lub zabija dziecko, najlepiej wie matka. Mylisz się nazywając mnie mędrcom,

ja myślę

i czuję, ale jeszcze nie wiem – pustelnik umilkł.

A czy jasno oświeceni lekarze i księża są świadomi tego, że także nie wiedzą?

zapytała

jakby sama siebie.

Wiedza nie ma tu znaczenia. Dogmat dla chrześcijan, to zasada wiary

zdefiniowana na

soborze przez ludzi i podana do wierzenia jako nakaz boży – powiedział głucho

pustelnik.

A jeżeli nowe odkrycia przeczą dogmatowi?

To grzeszne są odkrycia. Dogmat z góry uznany jest za prawdę ostateczną bez

możliwości

konfrontacji z oczywistymi prawdami praktyki. Dogmat w świątyni to modlitwa,

dogmat

w społeczności, to obłęd.

Więc, czy sprawiedliwy jest Bóg, który kreuje takie prawo?

Bóg stworzył ziemię, wodę, powietrze i ogień, zesłał pierwsze istoty żywe i

tylko to co

stworzył, chroni. Resztę kreują obłudni ludzie i gdyby stwórca przestał czuwać

nad swym

dziełem, ludzie zniszczyliby planetę. Nieprawda, za można u Boga Stwórcy

wymodlić deszcz

na jednym poletku, czy cudowne uzdrowienie jednego człowieka... On nie pozwoli

unicestwić

ludzkiego gatunku, zniszczyć ziemi, wody, w tym niezwykła jego wielkość.

I niepotrzebne mu pełzanie na kolanach pokornych, niepokornych. Dla niego

bluźnierstwem

jest, zmienianie w popiół miast polnych ludzi, niszczenie powietrza i wody,

zasłanianie

dymami słońca. Kończy się właśnie wiek bluźnierstw. Dlatego stwórca znów się

objawi...

Ześle antyenergię lub antymaterię, uczyni na powrót planetę zieloną. Znów jeden

człowiek w

jednej chwili będzie mógł zabić tylko jednego człowieka... – mówił dalej

pustelnik.

Bóg to tajemnica wszystkich tajemnic... Czy słyszałaś o odrodzeniu po śmierci?

Tak, któżby nie słyszał, proroku.

Chrześcijaństwo, buddyzm. Islam to zasady, w które trzeba wierzyć, nie pytając

o szczegóły.

Pominąwszy nie potwierdzone przez ziemskie nauki objawienia i cudy – to teorie

bez

dowodu. Jest też coś, na co dowodów wiele... Zdarzają się ludzie, których

narodziny są jedynie

powrotem tam, gdzie już byli... Odnajdują miejsca, które są im znane, mimo że

przybyli

do nich po raz pierwszy... Opisy takich zdarzeń są powszechne. Schroniłem się

tu, aby myśleć

w ciszy. Wiara w reinkarnację nie jest tylko wiarą, jest przede wszystkim

uznaniem faktów.

A gdzie Bóg wówczas? – zapytała proroka.

Twarz pustelnika rozjaśniła się. – A któż kieruje ciągłym ruchem istot

niematerialnych,

które opuszczają i oblekają się ponownie w ciała z popiołu i wosku? Kto ożywia

ten popiół?

Bóg?

Tak, Bóg Stwórca, który wiecznie czuwa i nie może pozwolić na zniszczenie

świata, bo

gdzie odradzałyby się duchy, które z materii czynią człowieka?

Jaka w tym rola matki, proroku? – pytała jak w transie.

Wielka. Matka jest miejscem, gdzie z woli Boga następuje połączenia istoty

ziemskiej z

nieziemską. Matka jest więc świętością.

Więc matka ma prawo decydowania o urodzeniu lub nie urodzeniu dziecka?

Tylko ona, nikt więcej – odparł prorok i zapadła cisza. W górze szybował ptak.

Na niebie

pokazało się kilka chmur, które jakby podkreślały przedziwny w tej chwili jego

błękit.

Stary pustelnik patrzył na nią wyblakłymi, a jednak pełnymi głębokiego wyrazu

oczami.

A ty Mario Elwiro?.. Widzę przed tobą długi czas pokuty i jeszcze czyn...

straszny

zbrodnię, niezbrodnię. Twój powrót dopiero na początku drogi. Teraz odejdź i

zabierz spokój,

woda niech ci będzie przejrzysta.

Odeszła. To prawda, że zerwały się w niej wszystkie brzegi, została jedynie

tama. Ale nie

była już wilczycą i nie była także drzewem. Nie ona strzelała do kobiet w

Segers, nie ona była

szakalicą Eleonory nie jej imię było Albakora... Tamto nie miało ludzkiego

wymiaru. To była

spiętrzona woda, która ruszyła przez wyrwę zgodnie z prawem gwałconej natury.

Czyżby

pustelnik dokonał cudu? Ptak, który w bezruchu skrzydeł szybował nad skałami nie

był metalowym

latawcem, niebo straciło szary połysk i było błękitne, na zboczu góry skubała

zieloną

trawę sama...

A to co? Jadący z przeciwka samochód stanął tarasując drogę. Spostrzegła lufy

broni maszynowej

wystające, zza głazów. Gdzieś, jakby zza gór; usłyszała głos wzmocniony

elektroniczną

tubą. – Albakora! Jesteś otoczona!... Nie masz szans, poddaj się!... – A więc

taki będzie

koniec, tu przerwie się ten jej film, nie film, życie nie życie? W jednej

sekundzie migały

przed nią obrazy... Zabawy w szczęśliwym dzieciństwie, dostojna twarz ojca.

Chłopak, z któ-

rym kochała się po raz pierwszy... Szakale, szakale, szakale... Krety, kobiety

na asfalcie w

Segers...Magnus. Pędzący pod samochody wózek.

...Przerażona twarz Eleonory... Smutne, a jednak pogodne oblicze jej matki,

prawdziwej

ludzkiej matki... Koniec!

Chwyciła z koszyka owoc kiwi i pozorując odbezpieczenie granatu wyskoczyła z

samochodu.

Zrobiło się jasno i zapadła ciemność. Słońce wschodziło powoli. Była w wielkiej

przestrzeni...

Otworzyła oczy, zobaczyła okno wypełnione kratą. Sen to był? Czy naprawdę

rozmawiała

z prorokiem? Czuła wielki spokój. Ktoś otworzył drzwi, zobaczyła przed nimi

strażnika. Ruszył

jednostajny ciąg dni, tygodni, miesięcy, Ciężkie rany zabliźniały się powoli.

Szpital był

osobliwą, białą klatką ucieczki i spokoju. Przeliczyła się, pozorując atak

granatem, nie zabili

jej policjanci seriami, na kamiennej drodze. Lekarze w więziennym szpitalu,

siostry zakonne,

nawet salowe, wszyscy jakby solidarnie demonstrowali dystans do krwawej

terrorystki. – To

manekiny – myślała – cóż oni wiedzą o rozterce matki nie matki. Teraz były dwie

Marie Elwiry,

ta która leżała ranna i będzie sądzona i ta, która na to patrzyła z zielonej

łąki. Ona była

tą drugą.

Opuściła szpital. W więzieniu traktowano ją jakby była uzbrojona i miała do

pomocy oddział

zdeterminowanych bojowników, A jej ani śniło się uciekać lub podejmować walkę.

Drzemała, na zielonej łące, piła wodę z przejrzystego źródła i cieszyło ją, że

mija życie.

Wreszcie nadszedł proces. W śledztwie odpowiadała na wszelkie pytania

twierdząco. Potwierdziła

zbrodnie, które dokonała i których nie dokonała. Mówiła tylko o sobie,

wszystkiemu

była winna ona – Albakora i tylko Albakora. Ona stworzyła oddział, ona nim

kierowała,

ona była jego wodzem i wojskiem. Tylko ona jednak wiedziała, że naprawdę

strzelała do ludzi

jeden raz... w Segers.

... Nie liczyła dni, tygodni, miesięcy. Przemijający czas stał się abstrakcją.

Mijał jakby stał

w miejscu, jakby mijał. To nie był czas jej, to był czas jakiś inny.

Przez salę sądową przewijały się widma. Były kobiety z manifestacji. Był adwokat

Eleonory

Zadz. Rozpoznała ją kasjerka z banku. Byli piloci i ochroniarz z samolotu.

Potwierdziła

wszystkie zarzuty. Prokurator przedstawił ją jako winną zabójstw i okaleczeń, tą

która targnęła

się na państwo i prawo.

...Wyrok brzmiał 25 lat wiezienia. Ale to nie były jej lata, to były lata jakieś

inne.

Od czasu wizyty u pustelnika odczuwała dziwny dystans do świata zewnętrznego.

Nie była

już drzewem ani wilczycą, ale nie była jeszcze pragnącym swojego szczęścia

człowiekiem. W

więziennym odosobnieniu doznała łaski od Boga Stwórcy, który przecież nie mógł

pomóc

jednemu człowiekowi, bo jego dziełem był cały gatunek ludzki. A jednak w celi

tkwiła jedynie

ciałem. Mijały dni, tygodnie, miesiące, lata... Od początku zgłaszała to ciało

do wszelkich

więziennych robót, zmusiła je, aby było posłuszne i pokorne. Sama żyła zupełnie

gdzie indziej.

Nawet ból zęba wydał jej się obcy i niedotkliwy. W ten sposób, powoli z oporami,

ale

zyskiwała sobie sympatię strażniczek, lekarek, kuratorek, chyba wszystkich, z

którymi miała

do czynienia. Szczególne miejsce zajęta wśród współtowarzyszek skazanych.

Załamane długorocznymi

wyrokami kobiety znajdowały u niej, byłej krwawej Albakory, pomoc i pociechę.

Jakby pustelnik z Carin przekazał jej nieco swej mocy. Przez pierwsze lata

więziennej pustki

nie opuszczały jej wizje rozbudzone przez niezwykłego proroka. Do czasu

spotkania z nim

budziła się w nocy zlana potem. W rękach jej pluł śmiercią stalowy przedmiot.

Strzelała do kobiet w Segers, do ruchomych celów na pustyni w Libanie. Teraz w

wizjach,

broń, zanim zadała śmierć, rozpadła się w pył... Śniła o rozwiewanych wiatrem

czołgach i

działach, pękających lotniskowcach, rozpadających się fortecach... zielonych

łąkach, bardziej

i bardziej czystej wodzie. Owa kojąca wizja towarzyszyła jej zamiast poprzednich

snów

upiornych. Znów uwierzyła w Boga, który naprawdę czuwa, a tylko jego obraz na

swoje po-

dobieństwo i na swój pożytek wykrzywili kapłani. Mijały dni, tygodnie, więzienne

lata... Zerwała

mosty wiodące w przeszłość. Wydarta ze swoich instynktów, bo nie można

powiedzieć

z serca, Magnusa, zapomniała o miłości i nienawiści do ojca, nie wspominała już

matki. Napisała

oświadczenie, że w razie akcji terrorystycznej zmierzającej do uwolnienia jej w

zamian

za zakładników, nie opuści więzienia i nie powróci do „Armii”. Przez całe lata

jednak w więzieniu

była jedynie Albakorą.

Kiedyś w tamtym okresie zgłosiła się na apel rodziców dziecka rannego w zamachu

terrorystycznym.

Chodziło o krew rzadkiej grupy. Ona właśnie miała taką. Rodzicie dziecka

odmówili.

Kilka lat później lekarz przypomniał jej zdarzenie z odrzuconą krwią Albakory...

Powiedział,

że po katastrofie potrzebna jest krew jej właśnie grupy, dla małych bliźniaczek.

Rodzice

dziewczynek nic nie mają przeciw temu, aby ratunek pochodził od niej, skoro ona

chce ten

ratunek przynieść. Jakiś bardziej dociekliwy dziennikarz zaczął ponownie

rozgrzebywać

sprawę Albakory. Jego artykuły rzuciły nieco inne światło na przebrzmiały już

postrach lotnisk,

banków i przechodniów z ulicy. Swego czasu prasa zachłystywała się sukcesem

policji.

Albakora osaczona! Albakora schwytana! Największe zwycięstwo oddziałów

specjalnych!

Ząb trzonowy terroru wyrwany!

Istotnie, po rozbiciu ich grupy ustały brawurowe akcje, ale gdzie i do kogo

strzelała osobiście

Albakorą?.. Na łamy prasy powróciła sprawa jej gwałtu, uratowania dziecka na

ulicy,

listu do parlamentarzystki. Czytając o tym wszystkim miała wrażenie, że ktoś

inspiruje te

artykuły, że ktoś odkrył prawdę i nie chce zatrzymać jej wyłącznie dla siebie.

Kto to mógł

być?

Pewnego dnia zapytano ją, czy przyjmie gościa w celi. Jakaś starsza pani

zgłosiła się na

wizytę. Strażniczka otworzyła drzwi i wtoczyła kobietę na wózku. Poznała

przybyłą. Przeszłość

uparcie wracała.

Ona nigdy nie chciała już, zobaczyć tej kobiety. Starsza pani uśmiechnęła się na

swym

wózku inwalidzkim.

Poznajesz mnie. Nazywam się Flora Tokarsky. Nie mam misji Armii Zbawienia ani

chęci

nawracania cię z jakiejkolwiek drogi. Przychodzę jak ktoś, kto zrozumiał więcej

niż swoje

nieszczęście.

Pani tu? Pani do mnie ze słowami otuchy? Ten wózek... ten wózek, od tamtej

pory?

Tak, ale to nie ma znaczenia. Myślałam o tobie, musiałam przyjechać.

Ona pomyślała wtedy, że jest coś mocarnego w człowieku. Czy bez ducha mogłaby

być

tak wspaniała jedynie ożywiona materia? To była kobieta z krzyżykiem w ręce, na

pochodzie

w Segere, do której ona strzelała. Cóż mogło ją tu sprowadzić?

W celi zapanowała cisza. Pani uśmiechnęła się znowu.

Nie zrezygnowałam z walki o zahamowanie zabójczych zabiegów, ale przebywając w

wózku ciągle rozmyślam. Dlaczego do mnie strzelałaś? Byłam w twoim domu,

rozmawiałam

z twoim ojcem i matką. Zrozumiałam, że sprawa ma kilka wymiarów. Wstrząsnął mną

gwałt

zorganizowany przez was na naszej działaczce, która potem też zwątpiła. Ludzkie

macierzyństwo

po tym gwałcie przerosło jej siły. Czuła jedynie odrazę i rozpacz. Pojechała do

Anglii,

przerwała ciążę. Nigdy już nie wróciła do równowagi – Flora umilkła.

Wybacz mi – powiedziała Maria Elwira. To czego doznała Eleonora, nie równało

się

nawet z potwornościami, które ja przeżyłam. Potem wszystko co miało związek z

płodem,

odczuwałam jako wdzieranie się we mnie kreta. Pozostawałam w szoku, z którego

nikt mnie

nie leczył. Byłam osaczona, zmuszono mnie do urodzenia i wychowania Mangusa, ale

to

działo się w strefie katastrofy, która później nastąpiła – powiedziała Maria

Elwira i umilkła.

Starsza pani ujęła obydwiema rękami jej dłoń, uścisnęła ją.

Nazywam się Flora Tokarsky – powtórzyła. – Mów mi po prostu Flora. Wiem o

tobie

dużo – powiedziała z ciepłym uśmiechem. Maria milczała. To był powrót do innego,

gorszego

niż więzienny świata, nie chciała tam wracać. Flora patrzyła jej w oczy.

Nie wolno wydzierać siłą i zabijać istot, które zaczęły już żyć. Ale

uproszczenia prawd

są gorsze od kłamstw. Kraj, z którego pochodzę przeżywa ciągle najazdy i

niewole. Ojciec

mój zginął w wojnie obronnej z sąsiadami z Zachodu, matkę zamordowali ci ze

Wschodu.

Siostrę uprowadzono gdzież w lodowe tajgi. Zobaczyłyśmy się po czterdziestu

latach, po

moim wypadku, gdy przyjechała tutaj zaopiekować się mną. Opowiadała mi o

niewoli... sowieckiej.

Prowadzili kobiety przez zamarznięte stepy do syberyjskiego obozu. Po drodze

gwałcili je. Mieli szałasy, chleb, było u nich cieplej niż na mroźnym powietrzu.

Wielka jest

wola ratowania życia. Młode więźniarki nie zawsze stawiały opór. Ale jedna

nawet, za cenę

przetrwania, broniła się przed gwałtem. Była silna, pogodna, zdrowa miała szansę

przeżycia

katorgi. Wreszcie dopadło ją kilku. Na drugi dzień droga konwoju wiodła przez

jezioro.

Dziewczyna skoczyła do przerębla w lodowatą wodę...

W tej chwili coś zachrobotało na więziennym korytarzu. Do celi zajrzała

strażniczka.

Wszystko w porządku? – zapytała wdzierając się w tę rozmowę obcym, ciałem. –

Pora

kończyć wizytę – dorzuciła i rygiel w drzwiach przesunął się znowu.

Flora po chwili podjęła przerwany wątek. – Rodziców straciłam w dzieciństwie,

syn mój i

córka zginęli w katastrofie lotniczej, mąż zginał od bomby podłożonej na ulicy w

Beldown...

A ciebie okaleczyła nawiedzona terrorystka – powiedziała głucho Maria Elwira.

Tamta

uśmiechnęła się w swój ciepły sposób.

Przez wiele lat byłam pielęgniarką w prywatnej klinice – mówiła dalej Flora. –

Asystowałam

przy przerywaniu ciąży. Było to w kraju, gdzie mimo wysokiej cywilizacji zabiegi

traktowane są jak higiena osobista. Codziennie widziałam różową krew.

Patrzyłam na to i narastał we mnie bunt. Widziałam te dzieci coraz większe,

wpadłam w

obsesję, kompleks mój narastał. Czułam się katem. – W czym uczestniczysz? –

pytałam sama

siebie. Zaczęły nawiedzać mnie koszmary... I przyszedł cios, moje dzieci zginęły

w rozbitym

samolocie. Potraktowałam to jako karę bożą. Porzuciłam upiorną klinikę. Uciekłam

do kraju,

w którym patrząc na lekarzy i szpital nie musiałam utożsamiać ich z zabójstwami,

przy których

asystowałam. Osiedliłam się tu na stałe. Kupiłam dom. Zaczęłam nowe życie. Ale

ten

kraj ugościł mnie bombą na ulicy, zabierając mi męża... Wierzyłam w swoją misję,

chciałam

odkupić grzeszne lata. Twoje strzały przerwały tę wiarę. Pojechałam do proroka z

Carin...

Powiedział, że byłaś u niego, że nie jesteś i nigdy nie byłaś Albakorą o jakiej

pisano w gazetach.

To przemieniona w przeciwną energię, zniewolona natura strzelała w Segers,

spiętrzona

woda, zrywająca brzegi... Więc gdzie jest racja?... Można pozwolić na

wydzieranie z

łona matki żyjące już istoty ludzkie? Nie czujesz Mario Elwiro? Tu jest dramat!

Ten dramat, to mój dramat – powiedziała Maria. – Poznałam go jak nic na

świecie. Floro.

Ludzie tworzący modlitwy i prawa w imieniu Boga są butni.

Zapomnieli, że są omylni. Sami ustanowili dogmaty, podpisali pod nim Boga. Skoro

mieli

już prawdę boską, zostawili w spokoju szczegóły. W tym co zrobił Bóg nie ma

takich pomyłek.

Bóg nie nakazuje oceanom, by mieściły się w korytach strumieni, głazom, żeby

rodziły

drzewa, człowieczej matce z sercem do miłowania dzieci, żeby rodziła potomstwo

szakali...

Więc jeżeli Bóg wydaje się złoczyńcą, wiadomo, że kłamią kapłani.

Na lampie usiadła ćma. Była brunatno – aksamitna. Miała wielkie oczy.

Masz towarzyszkę... – powiedziała Flora.

Tak, to Liwia. Jest ze mną już kilka dni.

Liwia?

Liwia, Tak ją nazwałam. Godzinami patrzymy na siebie. Ona podobna jest do

mnie. Była

gąsienicą, potem larwą, rozerwała kokon i wyrosły jej skrzydła w ostatnim

przeobrażeniu.

Nie pobiera pokarmu. Żyje przeszłością. Flora podjechała bliżej na inwalidzkim

wózku. Pocałowała

Marię Elwirę i uścisnęła jej rękę... A co powiedział pustelnik z Carin?

Ołtarze to narzędzia władania. Bóg jeżeli jest, mieszka w człowieku, czuje się

to wówczas

sercem.

Strażniczka wytoczyła wózek za drzwi obite blachą. Flora odjechała. Prawdziwy

Bóg pozostał.

I patrzyła na nią wielkimi oczami Liwia, ćma, która była larwą i kokonem, a

umrze

skrzydlata.

Morze tej jesieni było płaskie. O świcie mgła leżała przy burtach, nieraz

unosiła się obłokiem,

aż do horyzontu. Dzień przyniósł pracę. Rybacy twierdzą, że im mniejszy statek

tym

więcej na nim roboty. Prawda to szczera. Kuk na kutrze nie powinien mieć czasu

na nic poza

garami i szczotką – to także stara rybacka prawda. Tak było też z Marią Elwirą.

Gotowała

zupę ze świeżego dorsza, prażyła płatki ze śliwkami, myła gary, szorowała

podłogę w kambuzie.

Rozmyślała ta druga...

Tej nocy był u niej Magnus. Miał trzy lata. Kupiła mu latawiec na bardzo długiej

żyłce.

Unosił się wysoko nad drzewami w zielonym parku, do którego chodzili jak dobra

matka z

miłym sercu dzieckiem. Biegała szybko po alejkach, żeby latawiec poszybował wraz

z ptakami,

które bały się go jak jastrzębia... Nic nie działo się złego tej nocy. Matka

jaskółka nie

była przebita drzazgą, a jej pisklęta rozdeptane w krwawe plamy z jasnożółtymi

dziobami,

Ale dlaczego oni wszyscy, po owym majstersztyku operacyjnym, jakim było porwanie

samolotu

i uwolnienie więźniów, zostali wytropieni? Dalidę zatrzymano w klasztornej celi,

Otrzymała wyrok wieloletni. Nie miała w tym więzieniu swojego Boga, Nie miała

wizji rozpadającego

się świata przemocy ze stali. Nie umiała być drzewem. Targnęła się tym razem na

własne życie.

Presilę schwytano w parku, gdzie ukryła się podczas inwazji policji na klasztor.

Też była

ranna. Otrzymała kilkanaście lat więzienia. Maria Elwira nie znała jej dalszego

losu.

Sprawa ich klęski, po największym sukcesie została wyjaśniona dopiero po kilku

latach.

Czytając w więzieniu gazety, prawdę i nieprawdę o akcjach, którymi „kierowała”,

przeczytała

między wierszami także to, co nie było napisane... Bank dostarczył pieniądze

jakich żądała.

Były to używane banknoty 20 – i 50 – dolarowe, ale ktoś z tamtej strony pomyślał

o tych pieniądzach

zanim stały się pilnie potrzebne. Spodziewając się kolejnej akcji z

zakładnikami, w

zamian za wysoki okup przygotowano pieniądze napromieniowane. Wystarczyło

później

poddać specjalnemu podświetleniu stosy banknotów z dziennych utargów, aby

odnaleźć fosforyzujące

papiery trefne, które w owym samolocie otrzymała.

Zainkasowała 2 mln dolarów, przeszło 2 tys. banknotów, przeszło 28 tys. nitek do

kłębka

ich kryjówek.

Policja przy pomocy banku zaczęła szybko wyłapywać fosforyzujące 20 – i 50–

dolarówki.

Najpierw zlokalizowano wydającego je Terry’ego, potem któregoś ze strzelców.

Pieniądze

pojawiły się też w malej osadzie u wzgórza, na którym mieścił się klasztor.

Szybko ustalono,

że pochodzą one od sióstr w brązowych habitach... Skok na samolot okazał się

majstersztykiem

szefa brygady antyterrorystycznej z Beldown, a nie Jassa i jej, Albakory... To

były jednak

już wydarzenia obce, jakby nie z jej życiorysu.

Otworzyła oczy, nie było gwiazd w skajlajcie, po metalowych prętach nad grubymi

szybami

hulał wiatr i przelewała się woda. W kubryku coś uparcie przewalało się z burty

na

burtę. Z pokładu dobiegały pokrzykiwania mężczyzn. Przypomniała sobie, że

wieczorem radio

nadawało komunikat o sztormie. Ubierała się powoli, czując w swojej klatce

wzmagające

się szaleństwo morza. Maszyna chrapała, gdy kadłub ze sterczącą do góry rufą

przepadał w

rozpadlinach fal. Ruszyła do kambuza. Garnki i talerze tkwiły w swoich

przegrodach, grzechocząc

i podzwaniając w miejscu. Coś urwało się z uwięzi i turlało po podłodze,

szuflada

wypadła do połowy i tak sterczała. Maszyna znów zagdakała, jakby chciała

przerwać, dziób

poszybował do góry i stał chwilę w miejscu. Na górze ktoś otworzył właz. Ryk

sztormu wdarł

się do kutra. Z góry chlusnęła woda. Graham zajrzał do kambuza.

Sztorm tężeje, trzymaj wszystko w kupie, bo się rozpełznie i będzie wojować w

przechyłach.

Graham poszedł do swojej roboty. Ona przysiadła na jakiejś krawędzi, bo podłoga

uciekała,

a potem uderzała całą mocą w stopy, gdy zaczynała szybować do góry. Za okrągłym

bulajem

świt wstał mroczny jak na podbiegunowym kręgu. Światło w żarówce też było ciemne

i

mętne, chociaż maszyna wyła na wysokich obrotach.

Maria Elwira zapaliła gaz pod kuchenką. Kardan z czajnikiem na wahadłowym

zawieszeniu

latał niczem oszalały. Wiedziała, że ludzie muszą dostać gorącą kawę, herbatę, a

później

gęstą owsiankę.

Póki normalnie działa kuchnia, żegluga jest normalna – powiedział Graham, gdy

ostatnio

powiało większym wiatrem.

Wzięła czajnik i pobielałe kubki. Graham stał w sterówce za kółkiem, ludzie

przywiązani

linami do masztu i relingów walczyli ze skrzynkami na rybę. Trzeba było je

powiązać, przykryć

plandeką i znowu powiązać. Zerwane ze sztapli pudła, wiatr porywał i unosił za

burtę.

Głębokie przechyły rozwalały z trudem ustawione stosy. Podała kubek szyprowi. Na

pokładzie

duża skrzynka wyrwała się z rąk rybaka. Poszybowała do góry i wyrżnęła w szybę

sterówki,

która pękła gwiaździstymi rysami. Graham zaklnął. Dziób zapadł w rozpadlinę.

Kawa

wylała się na sterowe koło. Teraz morze przed dziobem było płaskie, bo fala szła

długa. Statek

wspiął się na nią powoli w jednostajnym pomruku maszyny. Nagle urwała się woda

przed

dziobem. Śruba wyszła z toni, zwolnione z oporu łopaty wirowały ze świstem. Coś

złego było

w tym łoskocie.

Kuter zarył się, woda poszła wysoko po pokładzie, rozwalając pryzmę skrzyń,

którą ludzie

kończyli już wiązać. Teraz ciężkie, drewniane pudła sztormowały bez przeszkód po

deku.

Skrzynki za burtę! – krzyczał Graham ze sterówki. Ktoś miał rozbitą twarz,

krew ciekła

mu strugą na pomarańczowy kombinezon, inny utykał na nogę. Wyrzucali pudła do

spienionego

morza. Nie dało się ich powiązać na takiej fali. Stanowiły groźną płaszczyznę,

jak źle

ustawiony żagiel... Maszyna znowu krztusiła się i przerywała. Kuter zarył się, a

polem wynurzył

wysoko. Sztormowy taniec trwał, godziny mijały, zaczął zacinać deszcz i zrobiło

się

ciemno. Zapadła noc. Prognozy zapowiadały tężenie wichury i porwiste szkwały...

Maria walczyła z naczyniami, – ugotowała owsiankę, która wylewała się z kubków,

gdy

sięgali po nią rybacy. Do wieczora nic się jednak nie stało statkowi i ludziom.

Graham, wyznaczył

sztormowe wachty. Marii kazał iść spać, żeby wypoczęła, bo nazajutrz mogło być

gorzej. Poszła do swojej dziury, gdzie oprócz koi i szafki były tylko stalowe

szoty, wibrujące

teraz aż do bólu zębów, Trudno było spać w takim huku. Po skajlajcie coraz

częściej przelewała

się woda. Fala widocznie stale gościła na pokładzie. Maria Elwira zapadła w

bezruch,

tkwiła półleżąc w wąskiej koi. Usnęła, ale nie był to sen... Mary, widziadła,

powroty... Szczęśliwe

dzieciństwo, dom nabożny, w którym nie można było śmiać się w piątki, krzyczeć i

po

prostu jeść, tylko spożywać dary boże, był jednak najlepszym miejscem na

świecie, Pewnie

był taki przez ciepły uśmiech matki i jej zawsze życzliwe milczenie. Młodość,

szkoła, teatr

amatorski, żaglówka klubowa w przystani; Edgar i pierwsza miłość... To był

świat, który

trwał krótki, ale był. Był kiedyś. I pojawili się szakale. Kret! Ból, niepojęty

w swym rozmiarze

wstręt, przerażenie, rozpacz, epileptyczne zaćmienie mózgu. A Magnus! Magnus

zwyczajne

dziecko. Tylko wargi... i oczy... Oczy takie same jak... jak... Przebudziła się

ze snu nie

snu, mary nie mary. Kuter.. zlatywał.. ze szczytów w przepaścike. Maszyna wyła,

to znów

niemal milkła w zależności od ataku morza. Z pokładu dochodziły nawoływania

ciągle walczących

z żywiołem mężczyzn, Nagły głębszy niż inne przechył omal nie wyrzucił jej z

koi.

Leżała za wysoką deską, która nie pozwoliła na wypadnięcie. Ci w sztormiarkach

na górze

nie mieli czasu na przeszłość, walczyli o przetrwanie teraz. Do niej wracały

upiory... Ma-

gnus... czy musiało tak potoczyć się jego życie. Będąc w więzieniu czytała w

gazetach o najemnej

bandzie, która stawała się coraz bardziej głośna. Przewodził jej młody człowiek,

ciągle

nie rozpoznany przez policję. Nie znane było nazwisko ni pochodzenie bandyty.

W Beldown uprowadzono dwoje dzieci, brata i siostrę. Rodzice zawiadomili

policję. Dzieci

znaleziono rozerwane granatem. Podobny przypadek zdarzył się w Danii.

Okoliczności

zabójstwa dwóch dziesięcioletnich bliźniaczek były takie same. Bandyci czekali

na okup dokładnie

tak długo jak zapowiedzieli przez telefon, potem w ziemiance, gdzie

przetrzymywali

dziewczynki zdetonowali plastik. W Anglii, w podobny sposób zostało,

zamordowanych

dwóch chłopców, chociaż ich rodzice przygotowali okup. Następnie ucichły wieści

o działalności

strasznej grupy, ale nie dlatego, że zaprzestała ona swojego procederu. Po

prostu

wszystko odbywało się już bardzo po cichu. Przerażeni rodzice spełniali

dyskretnie polecenia

porywaczy, które przeważnie przekraczały ich możliwości. Pod bandę poczęli

podszywać się

inni porywacze. Rozpoczął się kidnapingowy horror. Potem zaczęły ginąć młode

kobiety.

Kilka dni po ślubie lub urodzeniu dziecka... „Szczur” – szef grupy po każdej

akcji zostawiał

trupy. Zabijał kasjerki i jubilerów, polityków i przedsiębiorców. Wiele

wskazywało, że w

morderstwach tych nie chodzi nawet o terror. „Szczur” prawdopodobnie był

psychopatą, niezwykłym

zboczeńcem, mordercą. Napady, które organizował, były jednak przeprowadzane

bezbłędnie. Po jakimś czasie banda wymyśliła nową okropność. Porywano znane

osoby. Do

czasu wykupienia ofiar, torturowano je, przesyłając taśmy magnetowidowe z

nagraniami tych

zbrodni rodzinom, z żądaniami ciągle podwyższonego okupu. Chwilami myślała, że

gdy wyjdzie

z więzienia nawiąże kontakt z organizacją, aby rozszyfrować tę bandę i rozbić ją

od wewnątrz.

Wspomnienia jednak z okresu, gdy była Albakorą należały do tych, które starannie

odpędzała.

A Magnus? No właśnie. Wiadomość o jego śmierci przeżyta nadspodziewanie głęboko.

Od

chwili gdy się o tej śmierci dowiedziała, z dnia na dzień, z roku na rok

pomniejszały się złe

wspomnienia związane z chłopcem. Narastał wyrzut, że była złą matką, bolała ją

świadomość,

że już nie da się nic zrobić, że wszystko co związane było z dzieckiem,

skończyło się

na zawsze. Okaleczyła Magnusa najpierw strasznymi myślami... Czy mogło

prawidłowo rozwijać

się dziecko, w którym ciągle widziała upiora? Okaleczyła go później fizycznie,

tracąc

panowanie nad sobą, gdy jej walka o normalne macierzyństwo została przegrana...

Byt czas,

gdy przestały ją dręczyć wspomnienia szakali i gwałtu. Był taki czas... Śmierć

Magnusa stała

się dla niej końcem przeszłości, ale przeszłość nie chciała umierać.

Los zakpił z niej jeszcze raz. Z więzienia powróciła do domu rodzinnego, który

od śmierci

rodziców był nie zamieszkany.

...Wówczas w nocy zobaczyła Hydego, który – mimo iż dosięgła go ręka

sprawiedliwości

stanął przed nią cały i zdrowy jak wilkołak, którego zabito, ale nie rozerwano

mu serca, więc

zmartwychwstał.

Potwór śmiał się wąskimi jak dżdżownice wargami, i był olbrzymi jak wówczas...

Za nim

przy drzwiach majaczył inny upiór. Nie była już Albakorą, nie rzuciła się na

bandytów.

Poznajesz mnie, mamuśka? – zaśmiał się Hyde, – Magnus jestem, twój syn.

Myślałam,

że Albakora jest dzielna, a ty mdlejesz na widok dziecka, które wstało z grobu,

żeby powitać

rodzicielkę?

Magnus?!... Ty żyjesz? – usłyszała swój zdławiony głos. Nie wie jaki skurcz

chwycił ją

wówczas. Radość to była?

Witamy panią w domu –powiedział, ten przy drzwiach. – Droga do nas otwarta. On

wskazał na Magnusa – udaje trupa, bo tak mu łatwiej żyć.

Poznajcie się, to Gass, żołnierz wolności, a ty – Magnus podszedł bliżej –

podobno jesteś

już zdarta, ale przyjmujemy cię. Mamy tu magazyn z zabawkami. Piśniesz, – wiesz

co cię

czeka.

Następnego dnia przyszedł do jej pokoju sam.

Chcę, żebyś tu mieszkała. Będziesz kryć arsenał.

Robotę też jakąś dostaniesz, ale jak mi się coś nie spodoba, zginiesz w

przeręblu, wściekła

suko...

Uniósł rękę, zacisnął pięść i zdzielił ją jak boksera w ringu. Upadła. Kopnął

ją. Patrzyła do

góry. Coś musiało być w jej spojrzeniu, bo zatrzymał nogę w rozmachu do

następnego ciosu.

Twarz miał wydłużoną jak hiena. To nie był Hyde, to był jej syn, pomiot szakali,

Magnus.

Zerwała się susem opanowanym w Libanie. Chwyciła oburącz ciężkie dębowe krzesło.

Wywinęła nim nad głową szakala i zdzieliła go w nogi. Bandyta z rozmachem zwalił

się na

ziemię. Oparła nogę krzesła o jego szyję. Nie spodziewał się takiego ataku. –

Albakora?! No,

jeszcze umiesz się ruszać jak trzeba. Musisz trenować. Przyjmę cię na próbę –

bełkotał z

podłogi. Odstawiła krzesło na bok.

Poszedł, utykając na nogę, w którą oberwał. Ale ona wiedziała, że ma do wyboru

walkę

lub katorgę. Jej niepokorna natura wybrała to pierwsze. Drugiego dnia rano

zeszła do sutereny

i piwnicy. Na dole w starym mieszkaniu nocnego stróża były stalowe drzwi.

Pamiętała, że

pod krokwią dachu dziadek, a później ojciec, trzymał pęk zapasowych kluczy.

Minęły lata,

pomarli ludzie, ale klucze tam zostały Otworzyła metalowe wrota. Był to arsenał

i skład zrabowanych

kosztowności. Wzięła kilka granatów i pistolet maszynowy, broń z którą dobrze

zapoznała się w Libanie. Zatarła ślady pobytu. Przypomniało jej się, że dziadek

marynarz w

kilku pomieszczeniach dla służby miał zainstalowane tuby głosowe, jakie były

powszechne

wówczas na statkach. Jeden z przewodów „telefonicznych” biegł właśnie z

pomieszczenia

nocnego stróża do gabinetu dziadka, a później ojca. Znalazła za starą kanapą

głosowe wejścia.

Przewody rurowe zatkane byty korkami oprawionymi w mosiężne uchwyty. Wyjęła je i

zabrała

wraz z bronią. W pokoju skonstruowała urządzenie takie jak w porywanych

samolotach

i czekała.

Prymitywny, ale doskonale działający przewód głosowy w apartamencie ojca

przemówił.

Pobiegł nim do góry hałas układanych skrzyń, szczęk metalu i strzępy rozmowy.

Jeżeli nie rozbijemy Sycylijczyka, przegramy.

Trzeba najpierw załatwić tę sukę na górze, – To był głos Magnusa.

Wybiła ci oko, chcesz zemsty? – pytał drugi bandyta.

Tacy, załatwili ją raz. Gryzła i oberwała. Z tego ja się urodziłem. Dziadek i

ksiądz kazali,

żeby mnie kochała, więc dostała pierdolca. Jeździła ze mną do parku, kupowała

zabawki, ale

zawsze od niej wiało trupim jadem.

Patrzcie, „Szczur” boi się mamy – zaśmiał się tamten.

Zdrętwiała. Więc nie rozpoznanym kidnaperem i mordercą był Magnus?!... Doznała

zaćmienia

jak wówczas, gdy zobaczyła na strychu rozdartą kotkę. W tubach chwilę panowała

cisza.

A ty pamiętasz swoich? – zapytał Magnus.

Ja? – roześmiał się Gass. – Mój stary jest inżynierem.

Budował mosty. Wie, że strzelam i podkładam plastik. Jak miał pięćdziesiąt lat,

upatrzył

sobie dwudziestolenią kurwę w kabarecie. Ożenił się z nią. Ja urodziłem się i

byłem dziec-

kiem miłości. Tyle, że ta dziwka rypała się z iluzjonistą w cyrku. No i ja

byłem, dzieckiem

miłości, ale tego cyrkowca i mamy tancerki. Ona spała też z innymi ale stary

kiedy przyleciał

z Kalifornii złapał w kojce na łodzi maga. Masz trochę whisky? – przerwał

opowieść Gass.

Po chwili rozmowa potoczyła się dalej. Wydało się, że jestem skurwysynkiem.

Przyszywany

tatuś przestał mnie kąpać w mleku. Z kurwą, dogadał się w łóżku. A cały jad

przelał na

mnie. Słyszałem ich rozmowy o cyrkowym bękarcie. Zabrałem świecidła z sejfu,

forsę i ruszyłem

w mgłę. Nie szukali mnie, byli zadowoleni, że prysnąłem. Ja nie mam matki

Albakory

i ojca sławnego strzelca najemnego.

Wszystko gnój... – skomentował Magnus.

Chlupnęła whisky, któryś z bandytów się zakrztusił.

Po co one nas rodziły... – powiedział Gass.

Musiały. Zauważyłeś, jak te, których dopadniemy, boją się brzucha.

Najlepszy bajer, że zrobimy im dzidziusia, wtedy dają dobrze, podziękować Bogu

jak

zrobimy swoje, dalej ksiądz i policjant dopilnują, żeby urodziły. Ratunek widzą

w nas, że jak

będą dobre, to im nie zrobimy terrorysty – śmiał się Magnus.

Przymknęła oczy, przygryzła usta, minęło ćwierć wieku, ale pamiętała ten ton

jakby zdarzenia

w piwnicy rozwalonego domu działy się dzisiaj. Głos Magnusa, bełkotliwy, z

domieszką

cynicznej maniery, dudniący w przewodach akustycznych, był głosem Hydego.

Mam pomysł – powiedział – pogawędzimy z Albakorą na górze.

Chwilę trwała cisza. Tuby starego urządzenia zamilkły. W ową pustkę wdarł się

śmiech

Hydego – taki jak wówczas. Odgłosy dobiegające ze stróżówki wskazywały, że

bandyci szykują

się do wyjścia. Odbezpieczyła granaty i powiesiła je na haczykach. Przebrała się

w panterkę.

Odbezpieczyła pistolet, stanęła przy ścianie. Zgasiła światło. Do mrocznego

pokoju

weszło dwóch ludzi.

Zapal lampę – warknął Magnus.

Ja widzę po ciemku – powiedziała spokojnie.

Któryś ze zbirów odnalazł i przycisnął włącznik. Jasny blask oślepił bandytów.

Zaraz jednak zauważyli wiszące na bloczkach granaty. Ten drugi wodził lufą

pistoletu po

pokoju.

Wejdźcie dalej chłopcy... – powiedziała niemal ciepło. Obaj jak na komendę

zwrócili się

do niej. Natychmiast zrozumieli sens urządzenia połączonego z jej ramieniem.

Stała na szeroko

rozstawionych nogach. Trzymała broń skierowaną na szakali.

Nie zgłosiłam w „Armii”, że tu jest Szczur, bo jutro zjadłyby was ryby. Ty

gówniarzu,

odłóż pistolet, a ty bat, bo wam podziurawię kolana.

Albakora...? – wyseplenił ten niższy.

Magnus zrobił krok w jej kierunku, był blisko. Rzuciła okiem na muszkę automatu,

i bat w

jego ręku. Nacisnęła spust. Huk trzech wystrzałów wypełnił cichy dom. Gruby

nahaj ułamał

się tuż przy dłoniach bandyty i zwisał na włóknach ku ziemi. Odłóż to – warknęła

do drugiego

szakala, kierując lufę na pistolet w jego ręce. Bandyta położył broń na stole.

Kompromitujecie ideę walki terrorystycznej, dlatego zginiecie pod knutem. I

jeszcze

jedno, gdybym o zwykłej godzinie nie zgłosiła hasła, mój list z danymi, kim jest

Szczur i

gdzie was szukać zostanie doręczony do bojówki. Lepiej więc, żebym żyła, prawda?

Suka – warknął Magnus. – Z policją sobie poradzicie, z „Armią” na pewno nie –

dodała

Albakora.

Jej aktorstwo znów odniosło sukces. Jadowity grymas wykrzywił twarz młodego

Hyde’a,

Wygrałaś – bandyta uniósł ręce do góry.

Drugi zbir uczynił ten sam gest.

Gratuluję pani, Magnus powinien być dumny...

Śmierdzi od was wódką – powiedziała z obrzydzeniem. Bandyci powoli ruszyli ku

drzwiom.

...Sen nie sen, mara nie mara, przeszłość zmieszała się w niej z kutrową ciszą i

sztormem.

Tkwiła w ciemnościach daleka i bliska sprawom sprzed lat i ostatnim wydarzeniom.

Była

daleko od korabia podrzucanego coraz wyżej i mocniej falami lecącymi z czarnej

otchłani...

Magnus z latawcem na kolorowym sznureczku... Mamo, ja chce oranżady, chcę

galaretkę z

pomarańczami... Masz, synku, ta jest ananasowa, jeszcze lepsza... Chodź do mnie,

mama

włoży ci płaszczyk, zrobiło się zimno... Dziecko jak dziecko, matka jak matka...

Gdzie jest

więc ciemność, gdzie jasność, gdzie Bóg w tym wszystkim?... Bóg jest dla całej

ludzkości,

nie dla jednego Magnusa, czy jednej Marii Elwiry... A prawda o gwałcie i

macierzyństwie?

Może być większa zbrodnia i tortura, bardziej makabryczny horror niż nakaz

trwania w oczekiwaniu

na narodziny bestii z własnego ciała?... Jeżeli Bóg wydaje się głupcem i

złoczyńcą

wiadomo, że kłamią kapłani...

Ale co to? Stała się dziwna cisza. Ryk morza i huk fal zdawały się też być

ciszą. Wyrwana

ze świata rzeczywistości, dalekiej od morza i ziemi zrozumiała, że na miotanym

sztormem

statku zamilkła maszyna. Rybacy mówili, że gdy tak się stanie, łoskot sztormu

pogłębia jedynie

ciszę, która niebawem przyjdzie. Teraz statek stawał dęba i walił się w

rozpadliny morza

jakoś bardziej gwałtownie. To fale obróciły korab burtą i bijąc w bok, robiły

sobie z niego

igraszkę. Pokrzykiwania mężczyzn umilkły. Cisza była groźna. Coś zastukało na

wąskim korytarzu.

Ktoś otworzył drzwi. W świetle mdłej lampki stal Graham Barents, w ręku trzymał

pomarańczowy kombinezon, sam był w kufajce i filcowych butach.

Ubieraj to Maria, łożysko poszło na wale. Robimy, ale sztorm wieje na rafy,

może trzeba

będzie opuścić pudło.

To jest twoje ubranie powiedziała usiłując stanąć na uciekającej w bok

podłodze.

Nie dyskutuj Maria!

Ja mam kapok – nie ustępowała.

Wkładaj kombinezon i wychodź do sterówki! – podniósł głos szyper, rzucił

ubranie na

koję i wyszedł. Lampka elektryczna nie dawała światła, usiłowała zapalić

nietoperza, udało

się wreszcie. Czerwonawe refleksy rozpełzły się po ciemnych kątach. Zauważyła,

że z pootwieranych

szafek rzeczy wypadły na podłogę i tańczyły, wraz z przechyłami kadłuba.

Siedziała

na koi zaparta nogami w podłogę. Powoli powracała do czasu teraźniejszego i

kutrowej

rzeczywistości. Rybacy mieli ubrania specjalne, które w razie zmycia za burtę

zabezpieczały

ich przed utonięciem. Szyper nie powinien zabrać jej w morze bez podobnego

sprzętu. Awaria

maszyny w sztormie to złamane skrzydło ptaka w locie.

...Graham Barents oddał jej swój kombinezon. Miał żonę i troje dzieci...

Utrzymywał tę

rodzinę. Ona była Liwią, ćmą w ostatnim przeobrażeniu, która żyła jedynie

przeszłością.

Może prawdziwy Bóg wysłuchał modlitwy, zesłał ten sztorm i zatrzymał bieg

maszyny.

Ale Bóg pobudził też poczucie obowiązku Barentsa Grahama...

Włóż kombinezon Mario – to polecenie szypra. Graham nie ustąpi. O ile trzeba

będzie

opuścić kuter, Graham zamarznie w kufajce, jak dziesiątki innych rybaków w

takiej sytuacji.

Ona spotka w porcie jego żonę, spojrzy w oczy jego dzieciom... Co w nich

zobaczy?... Nie.

Tak się nie stanie! Myśl jej była chłodna. Włożyła ubranie, nie zapinając

zamków. Wyszła do

sterówki. Młody Albert Wadlelgh stał przy sterze, obracał kółkiem jak dziecinną

zabawką.

Statek pozbawiony zdolności manewrowej nie reagował na sterowanie. Rybak był w

szczelnie

zapiętym kombinezonie.

Zaciągnij zamki i przyklep rzepy – powiedział patrząc na nią. – Widzisz co się

robi, w

każdej chwili może być wywrotka... Kuter sztormował burtą. Olbrzymie fala

obracały go rufą

do swych taranów i wówczas tony wody zwalały się na pokład. Kadłub niemal

wyginał się

pod ich ciężarem. Pawęż znikała pod kipielą, a dziób wędrował do góry, by potem

runąć w

przepaść między nagle ustępującymi górami wodnymi.

Czy szyper ma drugi kombinezon? – zapytała przekrzykując łoskot morza. Rybak

za ste

rem milczał. W słabym blasku lampki widziała jego twarz. Nie było odpowiedzi na

je pytanie.

Zrozumiała. Ruszyła w dół po metalowej drabince, gdzie trzej ludzie usiłowali

uruchomić

mechanizm.

W czeluści kutra widać było nieruchomy kadłub maszyny i przyssane do niego

sylwetki.

Panowała cisza. Czasem brzęknął klucz lub padło słowo, też jakby z metalu.

Stała, patrzyła.

Zdawało się, że ci ludzie nie czują, chwiejby, nie podlegają prawom grawitacji,

bo wyzwolili

się z ludzkiego ciężaru.

Graham zauważył ją.

Maria, przywołaj Irwina!

Ruszyła do góry. Oni robili tę maszynę, padali, wstawali i robili...

Pomieszczenie było zbyt

małe dla czterech, nie mieściło się osiem rąk na bloku. Graham kolejno wysyłał

rybaków,

żeby pospali dwie godziny od razu... Drzwi do kubryka byty otwarte. Opierając

się rękami o

szoty w korytarzu, dotarła do nich. Irwin Hudson klęczał. Oburącz obejmował

pilers, aby nie

zjeżdżać w nurkujące kąty. Nie zauważył jej. Jego usta poruszały się, patrzył

daleko, rozmawiał

z. Bogiem. Modlił się żarliwie. Wierzył w tę modlitwę, była jego nadzieją.

Podeszła,

dotknęła ramienia rybaka. Spojrzał na nią. Na jego twarzy nie było przerażenia,

była modlitwa.

Irwin, szyper woła.

Yes, Maria. Módl się do Boga, w nim nadzieja.

Poszedł Irwin. Uklękła, objęła oburącz pilers, gdyż tylko tak można było

utrzymać równowagę.

Oparła głowę o mocne drzewce... Bóg jest stwórcą całej ludzkości, nie kilku

ludzi na

okaleczonym statku w sztormie...Ale, oni widzą swojego Pana, gdy pochyla się w

wielkiej

przestrzeni i trzyma zbawczą rękę nad oceanem. Bóg jest w tobie. W nich był Bóg,

a więc był

w ogóle.

...Panie uratuj ten statek, uratuj ludzi, niech wrócą do domów nad laguną,

zasiądą do wieczerzy

z żonami i dziećmi... Spraw, aby znowu nie pojawiły się w osadzie kobiety ubrane

na

czarno... Usta jej poruszały się, słowa były głośne. Umilkła nagle. Ocknęła się

z modlitwy i

wiary. Wstała, ruszyła do sterówki, w której wiatr huczał i kłębiły się kropelki

wody. Rybak

stał przy sterze, chociaż statek steru nie słuchał. Dniało, ciemność ustępowała

jasności.

Świt wstawał mroczny, słońce zasłaniały fale, woda mieszała się z powietrzem.

Rybak patrzył

przez lornetę na zachód, tam były skały. Stanęła znów na drabince. W metalowym

łuku

wyścig, trwał. Kilkudziesięciokilogramowa głowica wahała się na łańcuchach nad

ludźmi.

Rozbebeszona maszyna, jak rozkrajany brzuch wieloryba, pokazywała wnętrzności.

Rybacy z

kluczami w rękach tańczyli nad mechanicznym tworem, który należało wyrwać z

martwoty...

Czy realne było naprawienie tego mechanizmu w takich warunkach. Może, ale

najpierw potrzebna

była wiara. Graham i jego ludzie mieli ją. Sztorm szalał, łożysko było już;

zmienione,

należało teraz zmontować rozebraną maszynę, na wyścigi z wichurą i śmiercią. Gdy

ukażą się

kamienne kły, w mechanizmie musi tętnić życie. Pierwsze uderzenie kutra o kamień

przerwie

jego istnienie. Morze nie uznaje kompromisów, jego terminy są święte.

Graham wygrzebał się z czeluści, wtoczył zmęczony i brudny do sterówki.

Popatrzył na

niebo zasnute chmurami.

W Bogu nadzieja, zdążymy, a jeżeli nie zapniesz kombinezonu i skoczysz do wody

jak

wszyscy. Mamy ponton, poczekamy na ratunek.

Milczała. Graham popatrzył na nią uważnie.

Ty coś kombinujesz, Maria.

Słuchaj, Graham – powiedziała żarliwie – masz rodzinę, ja nie mam do kogo

wracać.

Moje życie już dawno skończone. Nie skorzystam z twojego ubrania...

Szyper postąpił do przodu, krew nabiegła mu do twarzy.

Zamilcz! – powiedział przez zęby. – Nie wiesz co mówisz, kobieto! Będę ratować

się do

końca, ale w sposób godny. Gdybym przeżył utratę statku, a jeden człowiek

zginąłby z braku

ubrania, byłbym trupem bardziej niż ten, kto utonął. Ja tego ubrania nie dotknę,

chociażby

puste poszło ze statkiem na dno. Szyprowi nie wystarczy uratować życia, musi

uratować jeszcze

coś ważniejszego... Od tego nie ma ucieczki.

Spuściła głowę. Wiedziała, że od praw jakimi kierował się Graham nie było

odwołania.

...A kim był Graham Barents, dla Marii Elwiry? Ojcem chrzestnym? Nie, właśnie

ojcem

chrzestnym nie był.

Urodziła się w dniu, gdy Graham Barents kupił pierwszą łódź rybacką, wypłynął na

morze

i przywiózł pełne lasty połowu. Przedtem był w ich domu i przyniósł kwiaty dla

matki. Długo

patrzył na nowo urodzoną, dotknął jej czoła. Coś mruczał. Potem twierdził, że,

ta malutka

przyniosła mu szczęście... Graham był dalekim krewnym matki. Podobno pomagał

jej, gdy

się uczyła, dał jakieś pieniądze na szkolę. No i matka, chciała, żeby został

chrzestnym Marii

Elwiry. Ojciec nie bardzo był z tego zadowolony. Rybak? Cóż to za splendor dla

urzędnika

bankowego. Graham szczerze radował się z zaszczytu, ale chyba więcej z dziwnej

miłości do

maleństwa. Nie miał wówczas jeszcze własnych dzieci. Uszył sobie garnitur, kupił

prezent z

litego złota... Ale szef ojca w banku powiedział, że takie piękne dziecko

trzymać do chrztu to

wielka przyjemność... Wbrew woli matki, ojciec przeprosił Grahama Barentsa. Coś

wymyślił

śmiesznego. Nie musiało być mądre dla rybaka bez szkół prawie, takiego, który

chodzi swoimi

ścieżkami.

W dniu jej chrztu Graham Barents wypłynął na morze, chociaż dostąpił zaszczytu i

był zaproszony

na uroczystość kościelną i przyjęcie w domu. Złoty łańcuszek przysłał przez

brata i

długo nie pokazywał się u Tellierów. Potem kilka razy odwiedził matkę. Na weselu

rybaka

też była tylko matka.

Gdy ją, Elwirę, spotkało nieszczęście, przyszedł kilka razy do szpitala. Później

podobno

wyzwał ojca od szubrawców za to, że godzi się na przymus rodzenia przez Marię

dziecka

wbrew jej woli. Następnie pojawił się u niej w więzieniu...

Teraz poszła do kambuza, usiłowała ustawić czajnik na rozbieganym kardanie.

Trzeba

było podać coś ciepłego tym przy rozgrzebanej maszynie. Naczynia, zapałki, nóż,

wszystko

uciekało jej z rąk.

W tym huku i ciszy rozległ się głos dzwonu, przenikliwy, nagły, chociaż

spodziewany, to

jednak zaskakujący.

Ruszyła do sterówki. Graham patrzył na zachód, spojrzała tam także. Daleko za

kipielą

szczerzyły się smocze zęby. Skaliste wybrzeże ni to rafy, ni wyspy, było o milę,

może dwie,

prosto na kursie dryfu, niesionego sztormem statku.

Przedłużyć łańcuchy w obydwu kotwicach! krzyknął Graham do ludzi dokręcających

śruby

na głowicy silnika. Teraz liczyła się każda sekunda. Graham stanął przy

niewładnym sterze.

Dwaj rybacy zostali w maszynowni, dwaj czołgali się do kotwicznego luku, zaraz

potem

przywiązani do masztu i relingów, zataczając się i przewracając na chwiejbie

ciągnęli ciężkie

łańcuchy. Ktoś przyniósł potężne szekle... Każdy dodatkowy metr uwięzi zwiększał

szansę

statku i ludzi. Rozumieli to. Robota przy maszynie i kotwicy była czepianiem się

pazurami

krawędzi, gdy nogi zgubiły oparcie.

Skały rosły, było widać ich stopnie. Woda biła o granitowe kły. Zderzenie

wydawało się

nieuniknione.

Obydwie kotwice przygotowane! – zameldował rybak z pokładu, łańcuch musiał

przygnieść

mu rękę, krew kapała z niej obficie. Maria Elwira pociągnęła go do kubryka,

obmyła

ranę, sięgnęła do apteczki, założyła opatrunek.

Skały zbliżyły się bardzo Kuter wzlatywał ponad ich taras i przepadał w toń,

niżej niż leżały

głazy.

Prawa kotwica do morza! – krzyknął szyper. Przez łoskot wody na kamieniach i

huk wichury,

przedarł się metaliczny zgrzyt i głośny grzechot łańcucha. Zdawało się, że

nastała cisza.

Każdy, kto był niesiony niewładnym statkiem, widział jak marynarze rzucają w toń

sta-

lowe haki, doznał nadziei. Nadziei, niczego więcej. Bo czym jest nadzieja?

Kotwica jak modlitwa...

Czy będzie wysłuchana? Czy Bóg zechce wysłuchać żarliwych próśb jednego

człowieka,

jednej załogi ginącego korabia, jednej matki o zdrowie dziecka? ...Czy łańcuchy

sięgną

dna, czy może toń jest zbyt głęboka, czy haki znajdą opór o który będą mogły

zaczepić

swe zęby, by przytrzymać statek przed rozbiciem? Czy wreszcie uwięź wytrzyma

pierwsze

szarpnięcie?... Kotwica to tylko nadzieja.

Na kutrze miotanym sztormem, gdy tuż było do granitu, zostały rzucona kotwice,

jak słowa

żarliwej modlitwy. Zdawało się, że nastała cisza, ludzie zamarli w oczekiwaniu.

Nastąpi

szarpnięcie? Stalowy hak znajdzie szczelinę w kamiennym dnie, przytrzyma w

bezpiecznym

miejscu zagrożonego śmiertelnie korabia, czy zawiedzie ta ostatnia... nadzieja?

Bóg może was wysłuchać tylko wówczas, gdy wyczerpiecie wszystkie możliwości

ratunku

powiedział Graham.

Oni walczyli nie czekając na cud boży. Wichura była szybsza. Sztorm przygnał

bezwładny

statek do smoczych zębów z kamienia zanim tchnęli obroty w martwy mechanizm.

Teraz rzucili

kotwicę. Żelazo, na którym nie mogli odpłynąć od niebezpieczeństwa. Mogli mieć

tylko

nadzieję...

Była cisza. Statek wciąż dryfował na skały. Jeszcze kwadrans, jeszcze pięć

minut... Szyper

nie dawał rozkazu opuszczenia kutra. Kotwice były na dnie.

Obezwładniony statek rzadko dryfuje dziobem. Gdy nie przypięty żaglem do

powietrza lub

śrubą do oporu wody, jest igraszką wichury i fali. Kręci się, przechyla, płynie

bokiem, obraca

rufą. Kiedy spadną z jego dziobu do wody ciężkie żelaza, jakby przystaje w

chwili namysłu.

Długie i szerokie łańcuchy stawiają opór, dziób płynie wolniej niż rufa. Ale nic

się jeszcze nie

dzieje ważnego, kadłub wykręca się powoli dziobem do fali, dryfuje nadal,

niesiony ku zagładzie...

Święta Kinga” obróciła się pawężą ku zębom rafy, wystawiając na starcie

mechanizm

szczególny, śrubę, która nadaje ruch. Wiedzieli wszyscy, że teraz, gdy nastąpi

najmniejszy

nawet zgrzyt metalu o kamień, statek pozostanie tu na zawsze.

Oczekiwanie trwało, w ciemnościach ktoś powtarzał... I odpuść nam nasze – winy,

jako

my odpuszczamy naszym winowajcom. Uratuj nas, Panie. Uratuj nas, Panie! –

powtórzyli

inni. Maria Elwira trwała w mroku, trzymając się masztu.

Teraz rufa „Świętej Kingi” zdawała się już ocierać o granitowy obelisk sterczący

z wody

jak palec wskazujący niebo utrudzonym wędrowcom. Maria przymknęła oczy, zdawało

się

jej, że już słyszy zgrzyt, którego jeszcze nie było... Mimo nieustającego

łoskotu panowała

przeraźliwa cisza. Ale co to? Maszt w jej rękach zachwiał się nagle. Kuter

poderwany z dziobu

siłą kilkuset ton swej masy drżał w przedziwnej febrze. Maria Elwira otworzyła

oczy. Nie

było już przed nią skał i jak palec boży obeliska. Zwrócona była do dziobu,

przed którym

rozpościerało się wściekle jak rój szerszeni, zmieszane z powietrzem, ale

pozbawione skalnej

palisady morze... A więc łańcuchy sięgnęły dna i hak znalazł opór. Spojrzała do

tyłu. Rufa

Świętej Kingi” zdawała się tańczyć po skalnym tarasie. Statek uniknął zagłady.

Zatrzymał

się o rzut kamieniem od śmierci. Czy tak wytrwa? Nadzieja była w kotwicy.

Graham ukląkł. Za nim uklękli rybacy, ona też uklękła. Przeżegnali się,

pokłonili Bogu.

Ludzie wrócili do maszyny. Niewiele zostało tam roboty.

Graham potrząsnął jej ramieniem.

Idź stąd, fala wysoka, zejdź pod dek.

Ruszyła do włazu, on do dziobu. Gdy wrócił, twarz miał szarą. Zajrzał do

maszynowego

luku.

Kończyć! – powiedział. – Trzyma tylko jedna kotwica.

Niezwykłe uczucie mają ludzie w czerepie bezwładnego statku, którym ciska fala

tuż przy

skałach. Ratunek był blisko. Rybacy, mocowali przewody paliwowe i elektryczne.

Do rozruchu

pozostawały minuty... Ten i ów wziął głębszy oddech, zaciągnął się powietrzem.

Było to

westchnienie serdecznej ulgi więc wysłuchał Bóg ich modlitwy?

W tę ciszę na szalejącym morzu wdarł się krzyk Irwina.

Kotwica puściła!

Statek przesuwał się wolno do tyłu. Stalowy łańcuch drżał w kluzie, aż wibracje

biegły po

burtach. A na dole zakręcili już pierwszy raz maszynę... Zabrakło kwadransa,

chyba mniej,

aby można przeciwstawić mechanizm atakom morza. Czyżby zakpiła nadzieja? Ludzie

mieli

zastygłe twarze. I nagle łańcuch uderzył w otwór kluzy, wyprężył się. Hak

kotwiczny jeszcze

raz złapał kamień. I oto statkiem wstrząsnęły inne wibracje, były silne.

Dochodziły z dołu.

Przybywało ich. Narastały, łączyły się w jednolity pomruk...Owo drżenie było

muzyką jedyną.

To martwy mechanizm ożył, zbierał siłę, aby stawić czoła żywiołowi. Jeszcze

kilka minut...

Kotwice muszą wytrzymać...

Graham przesunął manetkę, śruba poruszyła się w wodzie. Napięty łańcuch,

przestał grać.

Dziób kutra powoli wjeżdżał na górę, którą nie. podrzucała już nim, jak

bezwładnym czerepem.

Palisada smoczych zębów ruszyła do tyłu, było jeszcze blisko, rufa niemal

opierała się o

skały, ale szczeliny w kamieniach jak by zaczęły zachodzić mgłą. Graham

uruchomił windy.

Kotwice podniosły się z dna. Poszły do góry, ciągle jeszcze niewidoczne w tom.

Wreszcie

pokazały się jedna potem druga, między falami wysokimi jak szczyty gór

oszronione pianą na

krawędziach... Graham stał za sterem, powoli obracał kołem. Tarcza kompasu

biegła w prawo.

Pod kreską obracały się trójkąty rumbów zgodnie zawoła człowieka. Szyper brał

kurs na

każdej szerokości, jedyny...do życia. .. Świt wstał pogodny. Wichura uciekła do

przepastnych

bukłaków, które pan zawiązał na mocny supeł. Nastała cisza. Kutrem jeszcze

rzucała martwica,

tale morze od wschodu płaszczyło się i fale traciły spienione grzbiety. W

południe słoneczny

blask objął widnokrąg. Ciemna woda pojaśniała. Nad masztem pojawiły się mewy...

Maria robiła porządki w kambuzie. Ludzie cieszyli się rychłym powrotem do

domu... A ona?

Ona wiedziała, że spotkanie z szakalami jest nieuniknione. Tuż przed wyjazdem z

domu usłyszała

rozmowę o gwałcie Remis.

Jak lala zła, trzeba straszyć ją brzuchem... Jeżeli trafisz na właściwy dzień,

zawsze dostaniesz

jak trzeba – śmiał się Gass.

Heca? Czym byś straszył inaczej? Jak lejesz w mordę albo szczujesz kretom,

drętwieje i

jest tak, jakbyś rypał kukiełkę. Kiedy postraszysz maluszkiem, powiesz, że

zawiadomisz parafię

i sędziego, od razu masz ze świętoszki kurwę... – Magnus chlupał whisky w

butelce.

Prawo z nami, Gass. Mam tu blisko upatrzoną taką. Zrobimy bal. Z facetem jest

sprawa

do załatwienia. Zaciukamy go. Jej zrobimy poczęcie. Będzie musiała urodzić

małego krecika

i dostanie kuku.

Biskup pomoże, zrobi znak krzyża i mama pokocha synka śmiał się Gass.

Moja chodziła ze mną na spacery do parku, kupowała mi cukierki, okrywała

kołderką... –

I wybiła ci oko!? – parsknął Gass.

Bo jej odbiło za porozrywane koty.

Ty jesteś przedszkolak, Magnus. W Jugosławii, tam byli faceci... Kuku było

elementem

spontagonicznym. Palili, strzelali, gwałcili. Był rozkaz, żeby wykurzyć

osadników. To nasi

zgonili młode baby do szopy, rzucili na klepisko słomę. Ludzi posadzili dokoła,

jak w cyrku.

Rypali te baby od przodu i tyłu. Która źle fikała, strzelali do jej bachora

Nie skomlij, zrobimy ci drugiego – takie było hasło. Jednej mąż wyłazi z

dziury, bo już

nie mógł wytrzymać. Startował na nas z drągiem. Przebiliśmy go widłami i

wrzucili do gnoju.

Ona chciała wyrwać automat oficerowi, więc załatwiliśmy drugiego jej dzieciaka,

a ją zrypali

na, tym klepisku wszyscy.

Zrobili jej brzuch. No i jak jeszcze tam byłem, czytam w gazecie, że przyjechał

ksiądz biskup

i powołując, się na apel Świętego Ojca, nakazywał brzuchatym, aby rodziły nasze

bobaski...

Hii, hii, hii...– zaśmiał się szakal... No i ta nasza dostała pierdolca.

Skoczyła do studni...

Ma fantazję taki biskup. On myśli, że dzieciak, którego zrobimy, będzie

siedział przy

stole z dzieckiem taty, którego zaciukaliśmy przy robieniu kuku mamusi. Myśli,

że takie braciszki

będą się kochać nawet jak już dorosną... – zaniósł się śmiechem Magnus.

Daj whisky, bo sam wypijesz. A ta nad morzem była dobra. Chciała żyć suka. Ja

bym

tam jeszcze pojechał.

To nie pojedziesz, zabawimy się tutaj. Zapłacą oboje. On mnie chyba poznał.

...Ucichła wichura. Spłaszczyły się fale. Unieśli zagrożone życie rybacy i Maria

Elwira.

Graham kazał wydać sieci, wrócił na łowisko. Znowu ciągnął wór za kutrem.

Stracił rybę w

sztormie. Skrzynki, sprzęt zmyło z pokładu. Jego przekorna natura nie przyjęła

przegranej.

Musiał wpłynąć zwycięski do portu.

Wróciły dni podobne jak krople wody niesione wiatrem po skajlajcie. Rano robiła

śniadanie,

było mycie garów, później obiad i znowu mycie, kolacja, mycie podłogi, szafek,

zakamarków...

Żadnego światła, tylko ciemność w przyszłości. Brakowało jej wiary. Zazdrościła

zakonnicom, dewotkom, dziewczynkom idącym do pierwszej komunii.

Przez opory i ból, wśród wspomnień wracało to najbardziej smutne, gdy

rozmyślała, czym

naprawdę jest los człowieczy...

Po dziesięciu latach przebywania w celi, gdy Flora zaczęta odgrzebywać jej

sprawę i na

łamy gazet powróciła Albakora, odwiedził ją... ojciec.

Wszedł do celu zgarbiony starzec. Cóż jej mógł powiedzieć albo ona jemu? Stał

przy obitych

blachą drzwiach. Patrzył na matkę swego wymarzonego księdza, kratę w oknie,

twarz

córki bez wyrazu.

Elwira...

Tato... – powiedziała jak kiedyś przed laty.

Usiadł na więziennym zydlu, wykrzywił twarz, zdjął okulary. Wytarł oczy, w

których

błyszczały łzy, jakieś duże i szerokie rozmazane. Czy to był człowiek dumnie

zasiadający w

pierwszej ławce tuż przed ołtarzem? Długo panowała cisza. – Córko... dlaczego?

Milczała, mogła powiedzieć, że Bóg tak chciał, nie powiedziała.

Twoja matka przed śmiercią kazała mi prosić cię o wybaczenie.

Wybaczenie dla matki? Za co?

Wybaczenie dla mnie... – powiedział ze spuszczoną głową.

Przecież ty spełniałeś wolę Boga.

Wierzysz, że tak było?

Milczała. On rozglądał się po celu, jakby szukał czegoś zupełnie nieokreślonego.

Dlaczego strzelałaś do ludzi? – zapytał znienacka. – Bo zabrakło mi siły do

tłumienia

buntu. Bałam się. Wiedziałam, że nastąpi katastrofa... I jest Bóg, bo on mi to

mówił.

A ja wiedziałem, że nie można zabić życia.

Nie zwątpiłeś? Nigdy? Nawet, gdy ci mówili, że nie dam rady nosić tego płodu

bez

obłędu?

Wiara nie uznaje odstępstwa i dlatego nie wierzę w nic już chyba...

Bluźnisz. Bóg był i będzie.

Ty to mówisz córko?

Ja, bo wierzyłam w Boga, który nie może dawać ludziom nieludzkich nakazów.

Bóg to modlitwa!

Bóg to myśl i uczynki. Szakale zgwałcili ci córkę, nie ratowałeś jej.

Kupowałeś zbawienie...

Nie dbałeś o koszty, bo płaciła córka... To nie Bóg nazwał kobiety czarownicami,

nie on

mordował je, paląc żywcem na stosach. Nie Bóg! – Maria mówiła spokojnie, ale w

jej słowach

była siła niezwykła. – Człowiek jest omylny, to wiadomo, ale kim jest ten, kto

mówi, że

Bóg sądzi, a sam sądzi... Ty już nie wierzysz, bo dałeś się zwieść. On ciągle

patrzył w więzienną

posadzkę.

Wszystko sczezło – powiedział. – Magnus ogłuszył furtiana, okradł klasztor,

uciekł,

matka umarła, ty jesteś tu...

Umilkł. Jego poorana zgryzotą twarz była ani z waty, ani z kamienia. O czym

myślał? Ona

myślała o ćmie Liwii, którą pewnego ranka znalazła na stoliku obok lampki

martwą, a jednak

zupełnie jak żywą, mimo że w bezruchu. Liwia miała aksamitne skrzydła i duże

oczy jak

przedtem. Nic w niej nie zniszczyły zmiany pośmiertne. Widocznie nieodgadniona

naturą,

może nadawać skrzydła także, kiedy zgon zabiera ulotne życie. Wyciągnęła rękę,

położyła na

jego dłoniach, uścisnęła je.

Żyj spokojnie, tato, mnie tu dobrze. Często „wracam” do domu, do mamy.

Pamiętam

osiołka i wózek, na którym jeździłam po trawie, kocura Bufallo, pikniki pod

skałą, którą potem

przewróciły fale... Miałam dobre dzieciństwo, tato...

Ojciec uniósł głowę, usta drżały mu drobnymi skurczami, starcza maska

wypłaszczyła się,

oczy nabrały wyrazu. Uniósł rękę, dotknął jej twarzy jak relikwi.

Pozwól odejść w pokoju... Elwira...

Pocałowała go. Uniósł się chwycił, ją, wychudłymi piszczelami i znów opadł na

więzienny

zydel.

Kończył się rejs. Nadchodził czas powrotu. Morski wiatr rozwiał ciężar

spoczywający na

dnie jej serca, rozpędził noc wewnątrzną. Fale rozmyty czerń, z którą tu

przyszła. Co jednak

dalej? – pytała sama siebie. Bała się ziemi bardziej niż morza, nawet takiego

jak wówczas

przy skałach i kamiennym, jak palec boży, obelisku. Tylko właśnie wtedy

postanowiła, że

jeżeli statek uratuje się od zagłady ona podejmie walkę... Nieprawda, że

wszystko stracone.

Przekreśli przeszłość Magnusa, jak przekreśliła swoją. Odwróci bieg wypadków,

zatrzyma

rzekę, woda odda jej co niesie... W szczeline chmur odnalazła gwiazdę prowadzącą

do portu...

Dlaczego Magnus stał się potworem? – pytała sama siebie. – W nim też rozpadły

się brzegi.

Ona jest także temu winna, należało okiełznać chęć zemsty i złe myśli, gdy

nosiła dziecko.

Teraz uratuje Magnusa.

Kiedyś przed muzeum przyglądała się wartownikowi w średniowiecznym stroju z

halabardą.

Później przyśnił jej się ten strażnik z takim właśnie toporem. W zamczysku, w

lochach

była pieczara z płaskim piecem i uchwytami z żelaza. Przykuwano skazańca do

łoża, pod którym

palono ogień. Kamień rozgrzewał się, aż piekł żywcem. Dalej stała maszyna,

tryby, korby,

łańcuchy... czarne haki. Przewodnik tłumaczył, w jaki sposób kaci kręcąc koła

rozszarpywali

centymetr po centymetrze złoczyńców, królobójców, a także czarownice, które nie

chciały przyznać się do siły nieczystej.

Zapomniała później o tej maszynie. Wrócił do niej obraz pieczary w zamczysku po

gwałcie.

Zamykała oczy. Machina stawała przed nią. Był na niej Hyde i pozostałe bestie z

piwnicy

w rozwalonym domu. Wbijała im halabardę w brzuchy. To nie była drzazga z

rozbitej futryny,

to była halabarda...

Dziwne, ale maszyna, którą Magnus rozdzierał kotkę, przypominała tę, jaką ona

widziała

w starym zamczysku. Ta myśl nie dawała jej spokoju. W miarę mijania czasu

zmieniał się jej

pogląd na przyczyny instynktów chłopca. Kiedyś zauważyła, że Magnus miał

zdolności plastyczne.

Zwróciła uwagę, że malowane przez niego portrety mają maski. Maski te były coraz

bardziej czytelne i coraz bardziej przerażające. Gdy miał 9 lat, jego obrazki

zachowywały już

właściwe proporcje, ale przede wszystkim miały swój określony wyraz kupowała mu

farby,

mazaki, kredki. Pewnego razu uwagę jej zwrócił obrazek przedstawiający postać

ludzką z

twarzą upiora. Była to maska z wąskimi wargami, kłami wilkołaka, oczy były w

niej rybie,

potwór zamiast włosów miał na głowie kosmate łapy tarantuli.

Kto to jest? – zapytała przerażona.

To mój tatuś... – powiedział Magnus i zaczął się śmiać w taki sposób, że

cierpła. Przyjrzała

się uważniej obrazkowi. Był to portret Hydego, jaki widywała nocami. Jeszcze w

szpitalu,

po rozmowie z księdzem i lekarzem, zobaczyła we śnie potwora z kosmatymi łapami

skorpiona na głowie. Nigdy nie mówiła o tym nikomu... Dlaczego Magnus narysował

taki

portret ojca? Skąd znał tę maskę?

Odrzucała z pasją wszystkie broszury i książki o ciąży i wychowywaniu dziecka

jakie jej

podsuwano. Raz jednak przypadkowo spojrzała na otwartą stronę i przeczytała

kilka zdań.

Autorka apelowała do przyszłych matek o ich spokój wewnętrzny. Pisała, że stresy

kobiety w

ciąży mogą przenieść się na dziecko. Były tam przykłady zapatrzenia się matki...

Dziecko

miało rysy aktorki, którą zafascynowana była matka. Później dziewczynka

zdradzała talenty

tej aktorki... A czym zafascynowana była ona?

Przeczytała kilka zdań, rzuciła książkę. To nie jej dziecko, to dziecko Hydego,

seniora

Telliera, księdza katechety i lekarzy w białych kitlach. Przeraziła się, czuła

że komuś przekazuje

swoje obrazy i myśli. Cierpienie było mniejsze, ktoś przejmował z jej umęczonej

świadomości

upiorne wizje. Całą siłą woli odpędzała omamy, nie chciała porazić dziecka.

Wykrzyczała

to księdzu i lekarzom. Dali jej jakieś zastrzyki.

Módl się, córko. Bóg cię wysłucha. Cierpisz, to prawda. Oddal nieczyste myśli.

Dziecko

nie jest winne, ono musi się urodzić.

A ja?! Czemu ja jestem winna?! – krzyczała w niej rozpacz ptaka zapładnianego

jaszczurczym

nasieniem. Krzyk biegł w pustkę, ksiądz miał natchnione oblicze i czynił znak

krzyża. Znak ten stal się dla niej znakiem gwałtu. Ale miała widocznie

prawdziwego Boga w

sercu. Miała wiarę, której nie mogli zniszczyć nawet szakale zabraniający suce

walki, przed

uczynieniem jej matką jaszczurczą.

Gdy po raz pierwszy odkryła, że jej upiory przeniknęły do jaźni dziecka,

pojechała do Anglii.

Szukała prawdy. Była w uniwersyteckich katedrach i u wiejskich wróżbitów. Nikt

nie

miał wątpliwości, że syn po rodzicu może odziedziczyć zdolności lub instynkty

zbrodnicze. A

jak było z owym przekazaniem impulsów przez matkę rozwijającemu się płodowi?

Specjaliści

w tej sprawie byli powściągliwi. Zauważyła jednak, że opowiadając szczegóły o

wizjach

w czasie ciąży i późniejszych rysunkach Magnusa, wzbudzała niezwykle

zainteresowanie

psychoanalityków. Specjaliści kopiowali rysunki chłopca i powiększali ich

fragmenty. Zestawiali

je z relacjami o stanie matki po gwałcie.

Wyniki badań zdawały się potwierdzać przypuszczenia. Zaprzestała konsultacji.

Nie

chciała wysłuchiwać domniemań i diagnoz. Starała się wydrzeć z rzeczywistości

swojej i

dziecka nieludzkie poczęcie. Nie udało się. Nie była jednak tylko drzewem.

Graham kazał wybierać sieci. Ludzie szorowali statek. Rejs kończył się

nieubłaganie. Gdy

do portu było już niedaleko, szyper poprosił Marię Elwirę do kubryka. Na stole

leżała zapisana

kartka, długopis i czek.

Nieprawda, że kobieta musi przynieść nieszczęście na morzu. Kuter mamy pełen

ryby.

Oparliśmy się sztormowi. Wracamy szczęśliwie. Pracowałaś dobrze. Obliczyłem twój

part...

Co będziesz robić na lądzie? – zapytał.

Spojrzała staremu przyjacielowi w oczy. Mam jeszcze sprawy do załatwienia.

Graham –

Czy ja mogłam normalnie wychować to dziecko? Zapytała niespodziewanie. Graham

skupił

się, zmarszczył brwi. Zdawał sobie sprawę, że jest dla niej zwyczajnym,

sprawiedliwym

człowiekiem i jego słowo będzie ważniejsze niż nauki całej wielkiej instytucji

kościelnej.

Znam podobny przypadek. Zgwałcona i przebita nożem kobieta, przeżyła i wychowała

dwoje bliźniąt pochodzących z tego gwałtu. Dzieci są już dorosłe. Założyły

rodziny. Wszyscy

są uczciwymi ludźmi... – Powiedział z rozwagą stary rybak.

Słyszałam o tym. Jak to się stało, Graham?

Jedź do tej kobiety, porozmawiaj. Znajdziesz ją w Elbertg. Ma księgarnię na

rogu ulicy,

tuż przy radzie miejskiej. A w stare strony nie wracaj. Zostań tu. Co minęło,

zostaw przeszłości.

Nie usłuchała Grahama Barentsa. Nie wiedział on, że Magnus żyje, bo nikt oprócz

niej tego

nie wiedział. Nikt też nie wiedział kim jest Szczur, poszukiwany listami

gończymi. Nie

usłuchała Grahama, postanowiła jeszcze raz wrócić w tamte strony. Los szakalowej

matki

musiał wypełnić się do końca.

Maria Elwira znów siedziała za kierownicą swojego pokracznego samochodu. Z lewej

strony szumiało rozeźlone morze. Z prawej piętrzyły się wzgórza. Kamienna

przestrzeń i hucząca

woda były jedynymi barwami krajobrazu w tej części wyspy. Gdzieś wyżej zieleniła

się

uboga łąka z kilkoma owcami pasącymi się jakby w chmurach. Kuter został w

porcie, na nim

Graham i wszyscy przyjaźni jej ludzie. Znów była sama. Jechała tą drogą kilka

miesięcy temu,

gdy odrzuciła jej pomoc przerażona Remis. Morski wiatr zrobił swoje. Maria

Elwira nie

była już rozbitkiem. Wróciła na ziemię, odnalazła przyjaciół, którzy radzili by

zatrzymać ją

jeszcze. Kto był już zupełnie niepotrzebny, wie co znaczy taka zmiana losu...

Ale ona zawsze

była komuś potrzebna. Miała dziecko, które wymagało szczególnej opieki... Statek

nie roztrzaskał

się o rafy, ona wraca żywa do żywych. Musi, musi zawrócić rzekę, żeby oddała co

porwała i niesie.

Maria Elvira przystanęła przy małym rynku. Odnalazła niewielką księgarnię na

rogu. W

sklepie, przy kasie siedziała kobieta w wieku lat około pięćdziesięciu, a przy

monitorze niewielkiego

komputera – człowiek może trzydziestoletni. Podeszła do pani przy kasie,

przedstawiła

się. Przywykła do tego, że jej imię i nazwisko robiły wrażenie, gdy je

wypowiadała.

Mimo, iż minęły lata, proces Albakory utkwił w pamięci tutejszych.

Dwie kobiety porozumiały się jednak szybko. Beryl Row, bo tak nazywała się

właścicielka

księgarni, poprosiła Marię Elwirę do saloniku za sklepem.

Nie sądziłam, że panią poznam – powiedziała szczerze.

Nie zdziwiło ją, że – mimo iż chodzi tylko o rozmowę – sprawa dla Elwiry jest

niezwykle

ważna. Beryl zaprosiła Marię do altany na wysokiej skale, gdzie mogły być

całkiem nieskrępowane.

Gospodyni była zadbaną, dobrze mającą się panią, pogodną i wesołą. Słuchała

uważnie Marii Elwiry.

Kto by pomyślał, że kobieta o takiej sławie może mieć podobne problemy...

Przecież to

wszystko przeminęło i jesteśmy już zupełnie inne... Zwłaszcza ty, Mario Elwiro,

przeżyłaś

tyle, odkupiłaś złe... – mówiła przyjaźnie Beryl. – A ty co czułaś, nie

prześladowała cię myśl

o gwałcicielach? Nie miałaś wizji, upiornych snów... mar? – pytała tamtej.

Nie. Moi oprawcy, gdy ich rozpoznałam, chcieli mnie zabić. Przeżyłam

okaleczenie.

Spotkałam ich w sądzie... Wyrok zależał w dużym stopniu od moich zeznań.

Posypały się

pieniądze, błagania rodziców tych gówniarzy. Sprawa była poważna. Chodziło o

zamach na

życie, poderżnęli mi przecież gardło...

Maria Elwira wzdrygnęła się.

Nie patrz tak. Dzisiaj już nic nie widać. To byli bardziej chuligani niż

mordercy. Kilka

operacji zrobiło swoje – uśmiechnęła się Beryl.

I naprawdę mogłaś pokochać ich dzieci?

Nie tylko ich, ale także moje...

Imponujesz mi – powiedziała ze smutkiem Maria Elwira.

Myślisz? To byli synowie, jeździli na tych wielkich motocyklach. Ja do domu na

motorowerze.

Zatrzymałam się na chwilę w krzakach. Oni tam byli, zobaczyli mnie. Wsiedli na

te

straszne motory i jeździli wokół rycząc silnikami, aż ogłuchłam. Potem urządzili

sobie rodeo.

Podjeżdżali i zrywali ze mnie wszystko. Potrącali mnie raz i drugi. Upadłam.

Byli rozbawieni

i rozjuszeni. Dwaj zawlekli mnie głębiej w krzaki. Poderwałam się, próbowałam

uciekać.

Zdarli mi stanik.

Pobawimy się – szydzili. Prosiłam, groziłam. Szarpali moje figi, porwali je.

Któregoś

kopnęłam, któregoś ugryzłam. Broniłam się, aż opadłam z sił. Rozciągnęli mnie na

jakiejś

szmacie, zaczęli gwałcić jeden po drugim... Widziałam koła na mocno rzeźbionych

gumach,

buty na pedałach i tych nad sobą... Straciłam przytomność z przerażenia, bólu,

rozpaczy...

Leżałam w trzcinach naga, oni stali dokoła, popijali whisky i piwo z butelek.

Zapadł zmrok.

Powoli odzyskiwałam świadomość. Wtedy rozpoznałam dwóch. Pływali na żaglówce,

która

nazywała się „Toronto”, pamiętam, bo mi się podobała. Byli gdzieś ze wschodu

wyspy. Któryś

znowu do mnie podszedł. Chciałam tylko odwetu. Rozpoznałam ich. Poczułam się

silna.

No chodź, chodź! Sk... synu – krzyczałam. Zgnijecie w więzieniu. Ci dwaj mają

jacht

Toronto”. Nie uciekniecie od wyroku! – atakowałam.

Oni jakby zdrętwieli. Dotychczas byli w chuligańskim amoku. Teraz otrzeźwieli.

Dwóch

podeszło blisko. Będziesz milczeć, albo poderżniemy ci gardło – syczeli. Byłam

żądna zemsty

za poniżenie. Chciałam zobaczyć jak żebrzą.

Zapamiętam was i wasze motory bandyci! Śmierdzące świnie! – brałam swój odwet.

Zrobiło się cicho. Wstałam, zaczęłam szukać podartej sukienki. Stali przy

motorach i naradzali

się. Dwóch podeszło do mnie, wyciągnęli noże. Jeden zamierzył się. Uderzył.

Odskoczyłam,

zranił mnie w ramię. Zaczęłam uciekać. Złapali mnie.

Zabij ją... To ty zabij – zaczęli się kłócić.

Ty wylosowałeś, to zabij. Nagle przestałam się bać.

Była we mnie tylko wola odwetu.

No, tchórze! – krzyczałam – który chce iść na dwadzieścia lat... Zabijcie,

daleko nie

uciekniecie. Za duża banda. Za dużo śladów!

Zabij ją, bo nas wsypie!

To ty zabij! – warczał jeden na drugiego.

Wtedy dostałam w szyję. Straciłam przytomność. Ocknęłam się, gdy ryczały motory.

Zobaczyłam

nad sobą policjantów, usłyszałam strzały. Potem pamiętam sufit w sanitarce i

lekarzy

w operacyjnej sali... Drogą przejeżdżał patrol policyjny. Ci dranie zostali

złapani na gorącym

uczynku. Nie wiedziałam, czy będę w ciąży, nie było takiej pewności. Rodzice

zbirów na

wyścigi płacili rachunki, obiecywali odszkodowania, gwarantowali małżeństwo z

wybranym.

Gdy dowiedzieli się, że będę miała dziecko, stałam się niemal królową na wyspie.

Już miałam

brzuch, gdy zaczął się proces o zbiorowy gwałt. Trwałe okalecznie z zamiarem

zabójstwa...

Chłopcom groziło po kilka i kilkanaście lat więzienia. Zaczęły się zabiegi,

próby przekupienia

mnie lub zastraszenia. Gdybym chciała, mogła przerwać tę ciążę. Z opatrunkiem na

szyi mogłam

wyjechać do Anglii czy Francji. Chłopak, z którym chodziłam, zostawił mnie

chociaż

był bardziej pobożny niż ja. Świadomie podjęłam decyzję, że urodzę to dziecko.

Potem okazało

się, że były to bliźniaki... – Beryl przerwała opowiadanie. Postawiła koszyk na

stole w

altanie. Wyjęła kolorową serwetkę, termos, filiżanki. – Często tu przyjeżdżamy

na kawę –

powiedziała uśmiechając się ciepło. Maria Elwira patrzyła w przestrzeń na morze.

Czy ona

mogła zachować taką pogodę, po tym co ją spotkało w rozwalonej piwnicy?

Pytasz, czy miałam widziadła, mary, czy ojciec dziecka jawił się jak bestia?

Ojciec moich

dzieci siedział w sądzie na ławie oskarżonych i płakał, skomlał jak szczenię,

gdy mu

przywiązują kamień do szyi... To nie byli szakale, to byli gówniarze. Ten proces

był pokazem

małości. Od przekupstwa do szantażu... I adwokaci... Specjalny gatunek ludzi.

Dwóch najbogatszych

motocyklistów broniła mecenas, żarliwa katoliczka. Jej teza polegała na tym, że

ja

ich świadomie sprowokowałam zatrzymując się w krzakach. Usiłowała to udowodnić.

Zadawala

mi podchwytliwe pytania. Czułam, że ona w to nie wierzy i upadla mnie jeszcze

bardziej,

za to swoje honorarium. Gwałt zszedł jakby na drugi plan rozprawy, chodziło o

podcięcie

gardła...

Baryl nalała kawy do filiżanek, Wyjęta ciastka z kartonika.

A może trochę koniaku? – zapytała z przemiłym uśmiechem. Wyjęła elegancką

piersióweczkę,

postawiła obok filiżanek.

Myślę, że inna była w tobie, inna we mnie siła – zwróciła się do Marii Elwiry.

Nie

każdy po doznanej krzywdzie chwyta za broń i bierze odwet... Ja wytłumaczyłam

sobie, że

będzie lepiej, gdy urodzę. W mojej naturze też był bunt. Czegoś podstawowego nie

rozumieją

prawodawcy, pomijając odczucia kobiety w tej sprawie... Okropna jest ta

nieodpowiedzial-

ność... Ale mój bunt złagodziły okoliczności. Miałam wspaniałego oskarżyciela

posiłkowego.

Starszy pan rozumiał mnie, rozumiał wybryk młodych gwałcicieli, ich

zrozpaczonych rodziców.

Rozumiał, że dziecko, które przyjdzie na świat, może żyć z piętnem bękarta

zgwałconej

lub bez tego piętna. Wiedział, że nakaz urodzenia nie załatwi niczego więcej

ponad to, że

dziecko się urodzi. On twierdził, że obowiązek ratowania życia jest w każdym

przypadku

ograniczony. Nakaz, by ktoś, kto widzi człowieka w ogniu, musiał za nim w ten

ogień skakać,

byłby terrorem. Jeżeli poczęcie nastąpiło wbrew woli matki i noszenie takiego

płodu naraża ją

na chorobę lub jakiekolwiek straty, gdy wywołuje jej sprzeciw, jest gwałtem. Tak

uważał mój

mecenas, doradzając mi, abym jednak urodziła to dziecko – Beryl znowu przerwała

i zajęła

się talerzykami. Nalała do kieliszków koniaku. Opowiadała ze swadą.

Mój doświadczony mecenas zauważył, że moja natura świadomie i podświadomie nie

odrzuciła tego płodu, bo go nie odrzuciła. I to jest tajemnica, o którą pytasz.

Beryl zwróciła się do Marii Elwiry.

Maria zamyśliła się. Nie rozumiała czegoś aż do bólu. Co sprawiło, że Beryl nie

zatruła

strasznymi myślami dzieci w łonie? Że zachowała spokój... Miłosierdzie to było?

Poświęcenia?

Ofiara?

Myślisz, że byłam taka szlachetna – mówiła dalej niezwykła gospodyni. To nie

zależało

od mojej woli. Nie poznałam szoku.

Bałam się, czułam wstręt i to wszystko. Potem nie myślałam o tych gówniarzach.

Rozważałam

z rodzicami i mecenasem sytuację. Niewątpliwie olbrzymią rolę odegrało to, że

nie

czułam przymusu urodzenia tych dzieci. Rozumieliśmy wszyscy, że nikt nie może

narzucić

drugiemu poświęcenia życia dla istoty innej, zwłaszcza mogącej wzbudzić

najgorsze skojarzenia,

wstręt i nienawiść. Ci gówniarze uczyli się w szkołach. Odbiło im w pierwszym

dniu

wakacji. Potem chcieli posunąć się aż do zbrodni, później skomleli o łaskę. W

sumie poszliśmy

na daleko idącą ugodę. Pieniądze złożyłam w banku. Dzieci utrzymywałam z własnej

pracy, a potem – mojej i męża, który nie tylko rozumiał, ale i czuł zwyczajnie

po ludzku...

Nie dało się utrzymać w tajemnicy gwałtu przed dziećmi. Życzliwi donieśli. To

była trudna

sprawa. Długo mogłabym opowiadać o ich dorastaniu, aluzjach W szkołach,

wyzwiskach na

podwórku. Bezinteresownej podłości ludzi spłodzonych w bogobojnych stadiach

małżeńskich...

Dziś dzieci dorosły, założyły rodziny...

Jesteś wspaniała Beryl! – Maria Elwira zazdrościła szczerze pogodnej kobiecie.

Beryl oddaliła się, jakby zapadła w krótką zadumę.

Myślisz, że we mnie nie ma buntu? – zapytała nieco innym tonem.

Myślę, że nie, ty przyjęłaś los z uśmiechem – odparła Maria Elwira.

Beryl spojrzała na nią uważnie, coś chłodnego pojawiło się w tym spojrzeniu.

Wiesz, że ja czasem czuję do siebie wstręt, czuję obrzydzenie?... Gwałt

zbiorowy nie

znajduje podobnego upokorzenia. Jest aktem obezwładnienia i upodlenia...

upodlenia fizycznego,

moralnego, duchowego, odebrania godności i wolności, jest dowodem, że kobieta to

półczłowiek jedynie... Mężczyznę można zabić, kobietę także zgwałcić...

Udowodnić jej, że

można z nią zrobić wszystko, że ona jest tylko naczyniem, czerepem...

biologicznym workiem,

jeżeli takie życzenie ma kilku zwyrodniałych mężczyzn. Gwałt dowodzi, że istota

ludzka

nie musi być poczęta po ludzku, że to może odbyć się w sposób zwyrodniały,

bestialski i

wszystko jest w porządku, wszystko pozostanie w porządku fizjologicznie i

moralnie, moralnie!

Bo rozwoju takiego płodu ze względów moralnych, negować nie można... Ja to

wszystko

czułam i czuję nadal. Wydarzenia sprzed lat tam, w krzakach nad jarem, uczyniły

ze mnie

istotę gorszą od innych, a moje dzieci – dziećmi ze skazą... To tkwi w mojej

podświadomości

i tkwić będzie zawsze... Obrzydzenie czuję nie dlatego, że zostałam zgwałcona,

bo to była

przemoc, ale dlatego, że ten gwałt przyjęłam, pogodziłam się z nim, że zostałam

biologicznym

worem... To tkwi we mnie w którejś warstwie, pod miłością do tych dzieci, która

w

moim przypadku jednak przyszła, bo...

Jesteś matką heroiczną, matką wspaniałą – przerwała jej jeszcze raz Maria

Elwira.

Tak wiem. Jestem matką heroiczną, ale kobietą upodloną, której udowodniono, że

jest

przede wszystkim tylko reproduktorką gatunku, niezależnie od swojej woli...

Podobno Bóg

jest sprawiedliwy, a diabeł perfidny... I nasi prawnicy... Parlamentarny akt o

ochronie życia

poczętego... A gdzie owo poczęte życie się znajduje? W państwowych gruntach, czy

w wolnych

istotach ludzkich, które mają prawo przede wszystkim do życia własnego. W

istotach

ludzkich czy w mechanicznych tyglach, których wnętrzami mają prawo zarządzać

inni?!

Prawnicy nie krzyczą, że tu się dzieje także gwałt prawny... To jest ustawa o

ubezwłasnowolnieniu

matki w kwestiach macierzyństwa, i tylko tak powinna się nazywać! –Spokojna

Beryl

wzburzyła się wyraźnie.

Prawda... – przyznała głucho Maria Elwira. – Ja nie czułam, że coś jest

chronione. Czułam,

że odbiera mi się prawo do decydowania względom własnego ciała, gdy chciałam

zetrzeć

piętno... – Chwilę panowała cisza. Beryl uśmiechnęła się wreszcie. – Nie zrozum

mnie źle, ja

kocham moje dzieci, ale świadomość naszego upodlenia przez tych na ryczących

motocyklach

i tych w parlamentach, sutannach i togach jest od tego niezależna...

Gdy obydwie schodziły ścieżką między skałami, Maria zatrzymała się nagle.

Co byś zrobiła, gdybyś wiedziała, że bez obłędu nie urodzisz dzieci, na

których widok

powróci twoja epilepsja, i gdyby trzymano cię w szpitalu z nakazem ich

urodzenia?

Beryl przystanęła zdziwiona spóźnionym wybuchem Marii Elwiry.

Nie wiem, może podpaliłabym szpital, a może tylko cicho płakała. Ale widzę, że

nie zadowoliła

cię rozmowa ze mną. Jeżeli chcesz dowiedzieć się więcej o dzieciach takich jak

moje, przypomniało mi się coś... W naszym domu już od dawna nie żyjemy tym

problemem.

Zapomnieliśmy o wszystkim, jesteśmy normalną rodziną...

Co sobie przypomniałaś, Beryl?!

Gdy okazało się, że jestem w ciąży i rodzice moich gwałcicieli starali się o

ugodę, poznałam

niezwykłego człowieka, który opowiedział mi swoją historię. Ciebie nie uspokoi

jego

opowieść, ale wysłuchaj jej jeżeli go odnajdziesz. Około stu kilometrów na

południe w głąb

wyspy leży miasteczko New Borg i nad wielką skałą jest cygański obóz. Jedź tam,

zapytaj o

starego Lucasa Luca. Weź butelkę whisky, przeżyjesz intelektualną przygodę.

Maria Elwira pojechała na południe. Odnalazła Cygana. Wskazała go jej

dziewczynka w

długiej aż do kostek spódnicy. To był rzeczywiście stary już człowiek, pamiętał

jednak kim

była Albakora. W obozie mówili, że to Cygan samotnik. Obejrzał butelkę,

przeczytał etykietę,

schował szkło.

Pytasz co mogę powiedzieć o cygańskim, bękarcie?...

Dawno już mnie nikt nie pytał o to, czyim jestem potomkiem. Nazywam się Imre

Kossuth.

Jestem synem zgwałconej baronowej Blanki. Dobra Kossuthów leżą w okolicach

Calocsy nad

rzeką Dunaj, to daleko stąd... Ale ja byłem i nie byłem synem baronowej...

Wiem, że twoje losy są ciekawe, Imre – zachęcała, by mówił.

Moje losy ciekawe? – roześmiał się Lucas. – Od początku byłem

nieporozumieniem.

Między baronami liczy się ojciec, a ja byłem z ojca Cygana... Dziewczyna jeszcze

z ciebie, a

ja kończę czytać swoją księgę: Moje dramaty działy się na początku stulecia,

które teraz dobiega

końca. Były to czasy nie takie jak dzisiaj, choć draństwo niezależne jest od

stulecia.

Więc ciebie nie bolszewicy wypędzili z majątku?

Nie. Baronowie – bracia.

A matka?

Matka umarła i wtedy, skończyło się wszystko. W rodzinie był biskup katolicki,

sprawa

porwania i gwałtu matki stała się głośna, ona nie mogła już pozbyć się dziecka.

Polała się

krew, szlachcice skrzyknęli ludzi, ruszyli na Cyganów, ojca zabili z armaty...

Palili wozy,

niszczyli namioty, zabijali, kaleczyli. Biskup, wuj matki, zadecydował, żeby

cygańskiego

bękarta przyjąć do rodziny i zapomnieć o gwałcie. Różnie ludzie mówili o matce i

ojcu... Po-

46

dobno ona z własnej woli uciekła z Cyganem, który lewe kopyto swojego konia

podkuwał

złotem i miał perłę w chuście jaśniejszą niż w krawacie baron, mąż matki...

Zaczęły się pogromy.

Krwawa była to historia. Ginęli Cyganie, ale i baron zginął od noża. Ja

dorastałem

wśród braci, szlachciców z ojca i matki. Czy możesz wyobrazić sobie taką

młodość? Wszyscy

wiedzieli, że jestem cygańskim bękartem, ale na koszulach miałem herb Kossuthów

i guwernantkę

jak prawdziwi baronowie...

Luca wziął się do parzenia herbaty w miedzianym tyglu nad ogniskiem, podał jej

filiżankę

z miśnieńskiej porcelany.

Wiesz, jak nie potrafi pływać ryba?... Tak jak pływa zupełnie inna ryba.

Trudno mi było

zostać baronem, gdy wytykali mnie palcami, że jestem pomiotem cygańskiego

gwałtu. Zabrali

mi honor cygański, nie dali szlacheckiego mimo herbów na koszulach i chustkach.

Dokąd

żyli ksiądz biskup, świeć panie nad jego wielką duszą, i matka, która jeżeli

nawet uciekła

z Cyganem, powinna teraz być w niebie, chodziłem na uniwersytety i bywałem w

najprzedniejszych

towarzystwach. Tam też byłem baronem, ale gdybym nie umiał posługiwać się

pięścią,

chodziłbym opluty od głowy do stóp razem ze swoimi herbami na śnieżnobiałych

kołnierzykach.

Kobiety z szanujących się domów nie tańczyły ze mną na balach, młodzieńcy nie

podawali ręki, dopóki jednego nie ukłułem szpadą, a drugiemu nie odstrzeliłem

ucha w pojedynku...

Gdy odmawiali mi satysfakcji, waliłem w mordę i pokazywałem herby... Zaczęły

więc sypiać ze mną największe damy. W końcu bardziej dzięki szabli i pistoletom

niż urodzeniu,

zostałem powszechnie szanowanym baronem... Najpierw umarł ksiądz biskup, potem

matka. Zaczął się proces o podział majątku z braćmi. Mieli pieniądze, byli lepsi

w sądach.

Udowodnili, że jestem podrzutkiem i oszustem, zabrali mi sygnet od matki i

koszule z herbami...

Znalazłem się z tobołkiem na ulicy. Nowy biskup powiedział, że kojot nie może

zostać

ogarem, a Cygan węgierskim baronem. Zabrałem swoje uniwersytety do wózka, na

dwóch kółkach z jedną szkapą u dyszla, bo na inny trudno było zarobić ostrzeniem

noży na

podwórkach...

No, jak ci się podoba moje ciekawe życie, młoda pani?

Staruszek, do którego przyjechała istotnie byt pełen uroku.

Mojemu Magnusowi nikt nie wypominał kim był... – powiedziała głucho.

Pewna jesteś? Złap wronę, pomaluj ją w paski i puść z powrotem do stada...

Zadziobią,

gdy będzie inna. Jeszcze gorzej ludzie.. młodzieńcy i panienki w szkołach...

jeżeli tylko wiedzieli,

kim jest, jego droga była krzyżowa. To nie ten świat, gdzie można bezkarnie nie

czynić

zła, niezależnie od wiary. Ale to nie koniec przygód cygańskiego bękarta.

Wyjechałem daleko

z „ojczyzny”, w której miałem posiadłości. Kiedy na Węgry przyszli ze Wschodu

bolszewicy

i, zaczęli niszczyć majątki wróciłem nad Dunaj w okolice Calocsy. Nowa władza

szukała

ludzi na wysokie stanowiska. Byłem wykształcony, pochodzenie miałem cygańskie,

skrzywdzili

mnie obszarnicy. Zostałem komisarzem, przewodniczącym, sekretarzem. Byłem

towarzyszem

mas. Przepędzeni z majątku z tobołkami moi bracia Szukali dziury w ziemi, do

której

mogli schować się przede mną. Odnalazłem ich... I co myślisz zrobiłem?

Imre zwrócił się do Marii Elwiry z uśmiechem takim, że można by przypuszczać, iż

kazał

ich oskalpować i porozrywać w strzępy.

Dopomogłeś im w potrzebie – powiedziała spokojnie Maria. – Dobrą musisz być

kobietą

Albakora – uśmiechnął się Cygan. Taką pewnie byłaś terrorystką jak ja krwiopijcą

w czerwonym

reżimie. Dałem im dach nad głową i piękną pracę w leśnictwie na byłych

włościach...

Przez pamięć dla matki i księdza biskupa, a może po prostu z cygańskiego serca.

Ale to nie koniec jeszcze. Komuna, która przyszła istotnie – zadbała o chleb dla

najbiedniejszych

tyle, że rządzili nią nowi baronowie tacy bez szkół prawie. Byli od razu

sędziami,

prawodawcami i kapłanami. Prawo i bezprawie też przyszło ze Wschodu od

niezapomnianego

batiuszki Stalina. Zbrodnia ścigała się ze zbrodnią, gwałt poganiany był

gwałtem. Więc

zbuntował się naród i zaczął strzelać do zaprzedanej obcemu cesarzowi władzy.

Przyszedł

krwawy, w mojej starej ojczyźnie rok 1956. We mnie znów odezwała się krew

szlachecka

matki, poszedłem z nowym. przeciwko komunie. Ale przyjechali Sowieci na

czołgach, przywieźli

karabiny maszynowe i armaty, utopili we krwi powstanie.

Zabrałem braciszków z leśniczówki i uciekliśmy z milionem innych Węgrów,

Słowaków.

Cyganów na Zachód, do wolnego świata. Wyzbyłem się złudzeń; postanowiłem zostać

Cyganem

na zawsze.

Więc byłeś Cyganem bardziej niż baronem?

Zapewne młoda pani. Bracia mieli rację. Byłem Cyganem, nie baronem ani

towarzyszem

komisarzem. Ciągnęło mnie do wozów i lasu. Wspaniała baronowa matka i

autentycznie

wielebny ksiądz biskup nie zmieniliby mnie w innego, mimo ksiąg i uniwersytetów.

Natura

moja była wędrowna. Maria Elwira spędziła tę noc przy ognisku starego Imre.

Cygan okrył ją

futrem i poszedł spać do wozu, wcale już nie na dwóch kółkach z jedną szkapą u

dyszla. Zapraszał

do oddzielnego saloniku w tym wozie, ale ona wolała zostać przy ognisku. Natura

Imre była po ojcu cygańska, a Magnus?... Czy też został już na zawsze

zaprogramowany

przez geny ojca?... I nic nie da się zrobić, żeby go z tego wyzwolić? Nie!. Ona

nikogo już

pytać nie będzie. Dość ma zdań mędrców, dość opowiadań i przykładów... Magnus

mimo

wszystko jest jej dzieckiem. Nie tylko cechy odziedziczone po zwyrodnialcach,

ale także jej

myśli, gdy była w ciąży, spadły na chłopca. Tamci nakazali rodzić i znikli.

Pozostała ona...

Teraz była jeszcze ciągle pod wpływem Beryl. Coś mocarnie zwierzęcego jest w

kobiecie,

która potrafi odrzucić ludzki wstrząs i zawsze rodzi dziecko... Beryl

powiedziała, że nie myślała

już o „tych gówniarzach”... A Eleonora Zadz? A ona Maria Elwira?!...

Beryl być może nie dostrzegłaby robaka na masce Hydego. Ta pogodna kobieta nie

wzięła

do rąk broni, wzięła pieniądze. A czy można porównać owe dwa gwałty? Można. Ją

szantażowali

kretem. Beryl podcięli gardło... Po co tu jednak porównania. Wiara i prawo nie

dopuszczą

w ogóle uwolnienia kobiety od płodu. W obozach, gdzie rasiści zapładniali

więźniarki

przez gwałt skażonym nasieniem, nieszczęsne nie tylko z woli oprawców musiały

rodzić

potworki, ale także z woli kapłanów...

W czasie powrotu Maria Elwira siedziała za kierownicą i była drzewem tyle, że

reagowała

na znaki przy drodze i płynnie pokonywała, zakręty. Niedaleko domu, gdzie,

powracała z

zamiarem zawrócenia rzeki i zatrzymania kamienia w locie, zaczęła modlić się o

plon na jednym

poletku. Urodziła, ale dlaczego do końca nie została matką? Nie otrzymała

odpowiedzi,

chyba jedynie tę, że Bóg to tajemnica i że Bogiem jest także Matka...

Teraz polna droga wiła się między wzgórzami, kilkakrotnie przecinając strumień,

który też

kręcił się meandrami, tu i tam jakby uciekając od drogi. Pokraczny citroen 2CV

Marii Elwiry

zjeżdżał w dół po piaszczystej ścieżce. Dalej była góra i jar, na zboczach

którego pasły się

owce bez pasterza. W połowie owej góry Maria Elwira spotkała księdza mozolnie

pchającego

skuter. Zatrzymała samochód.

Niech będzie pochwalony, szczęść Boże – powiedziała wychodząc z blaszanki.

Niemłody

już kapłan był zasapany, pot zalewał mu twarz pod czarnym kapeluszem.

Niech będzie pochwalony – odpowiedział dysząc i przystając na chwilę.

Cóż to, skuter jedzie na motocykliście? – uśmiechnęła się Maria.

Nie zbadane są wyroki nieba – odparł ksiądz, w tej sytuacji bardzo pogodnie.

A cóż stało się temu rumakowi – zainteresowała się Maria wskazują skuter.

Zmęczył upał, zasapał się i stanął.

Benzyny zapomniał ksiądz nalać do baku?

Nie, paliwo jest i motor jest, tylko ducha nie ma w tym aparacie... Życie

zamarło gdzieś

na zębatych kołach...

Marią Elwira wjechała swoim samochodem na spadzisty brzeg jaru.

Niech ksiądz usiądzie w cieniu. – Maria włożyła skórzane rękawice, które

zawsze woziła

w bagażniku. Wzięła skuter i usiłowała go uruchomić. Zagdakał raz i drugi,

gasnąc po kilku-

nastu obrotach. Maria wydobyła ze swojego samochodu woreczek z narzędziami.

Wykręciła

świecie, sprawdziła iskrę, która była widoczna nawet w słońcu. Bak też do połowy

wypełniony

był paliwem. Maria obejrzała silnik, odnalazła filtr i pompę paliwa. Odkręciła

odstojnik,

oczyściła miseczkę z piachu i owczej sierści. Odkręciła kranik, paliwo polało

się na drogę.

Zakręciła odstojnik, przelała gaźnik, nacisnęła starter. Silnik zapalił,

zakaszlał dwa razy i pracował

równo, jak na pokazie. Ksiądz cały czas przyglądał się Marii.

Bóg ci wynagrodzi kobieto, zdjęłaś krzyż z ramion starego człowieka. Padłbym

pod jego

ciężarem, do miasteczka trzy mile z hakiem... Zawsze – jeżdżę na rowerze, nie

znam się na

tym benzynowym mechanizmie. Cóż było mojemu rumakowi?

Zadławił się piachem. Trzeba częściej czyścić odstojniki i zmieniać filtr...

Kobieta, a taki mechanik. Gdzie nauczyłaś się tej sztuki?

Maria przysiadła obok księdza na powalonym pniu drzewa. Owce były dookoła i

cisza panowała

w jarze.

Pytasz gdzie? Odpowiem ci szczerze, ojcze duchowny, nauczyłam się tego –w

piekle.

Co mówisz, kobieto?

W piekle, proszę księdza, nauczyłam się mechaniki jedynie przy okazji, bo

naprawdę

uczyłam się tylko zabijać... – Maria Elwira poczuła dziwną siłę uzdrawiania

duszy jaka emanowała

od tego zakurzonego wędrowca. Obudzili się w niej nieprzeparta chęć zapytania go

o...? Nie wiedziała jeszcze o co.

Co mówisz? – ksiądz poruszył się na kamieniu Przyglądał jej się z uwagą. Czy

to możliwe?

zapytał zmarszczył brwi, myślał nad czymś intensywnie. Uniósł głowę. – Poznaję

cię z

fotografii w gazetach – powiedział po chwili. – Jesteś Marią Elwirą Telier...

Jestem – skinęła głową. – Bóg niech cię ma w opiece w dalszej drodze życia...

Nie boi

się ksiądz wściekłej terrorystki?

Żartujesz Tereso, ja mogę bać się tylko własnych słabości. Jechałem z ostatnią

posługą

do kobiety z wioski rybackiej na cyplu, ale biała pani miała lepszy pojazd.

Przybyła przede

mną... A ty zatrzymałaś się, aby przynieść pomoc człowiekowi w potrzebie. Innym

jesteś

chyba już człowiekiem.

Nigdy nie byłam inna. – Nawet wówczas, gdy – strzelałaś do kobiet niosących

krzyże, –

gdy organizowałaś gwałty? Nie byłaś inna? Nigdy.

To nie ja strzelałam, gryzła wilczyca w obronie przed zapłodnieniem jej

jaszczurczym

nasieniem, tak broniła się moja natura... Kościół dokonał na mnie zbrodni, więc

strzelałam do

procesji. Ale to nie ja strzelałam... Ksiądz spuścił głowę, myślał w skupieniu,

spojrzał Marii

w oczy.

Kościół, powiadasz? Kościół dokonał na tobie gwałtu. Cóż wiesz o kościele, skoro

tak

mówisz? Kościół, jeżeli jest jeszcze opoką, to obecnie bardzo popękaną. Istnieją

jakby dwa

kościoły... Kościół tak olbrzymiej w Bogu jak ubogiej na ziemi Matki Teresy z

Kalkuty i kościół

dostojnych docześnie. W jednym z tych kościołów kapłani służą Bogu, w drugim.

Bóg

służy kapłanom. Prawdziwy kościół ugina się pod tym ciężarem. Księża, którzy

służą Bogu;

obserwują zmniejszającą się; ilość wiernych, bo wierni widząc pysznych

utożsamiają obydwa

te kościoły i tracą to co wspaniałego mieli ich ojcowie i matki... Boga w

sercach . Ale nie

można oszukać wschodu słońca, przypływu morza, ani prawdziwego Boga. Pamięć

Matki

Teresy z Kalkuty będzie ogromniała i stanie się cząstką świata, imiona zaś

przemożnych

szybko zostaną zapomniane. Ludzie zwyczajni swoje upodobania próbują narzucić

Bogu,

jakby Bóg nie był ponad zaszczyty i złoto... A przecież ani Bóg, ani Matka

Teresa nie czują

blasku złota.

Maria Elwira uśmiechnęła się przyjaźnie.

A więc kościół prawdziwy to Bóg w sercach wiernych i kapłan jeżdżący zakurzoną

drogą,

na rowerze do potrzebujących posługi?

Święty Józef – jeździł na osiołku, nie w lektyce, Matka Boża powiła w żłobku,

udziałem

prawdziwych chrześcijan było cierpienie i ubóstwo, pokora i modlitwa...Przepych

i doczesna

władczość możnych to atak szatana na kośćiół. Ksiądz w zakurzonej sutannie

przetartym kapeluszu

mówił te słowa bez złości a z głębokiem żalem. Maria słuchała i jakby rozumiała,

że

życie swoje złożyła na ołtarzu walki zła z dobrem i dobra ze złem, szatana z

Bogiem i Boga z

szatanem... Ksiądz mówił dalej. Kapłani Boga to ci, którzy służą grzesznym,

dbając o ich

zbawienie, modlą się, aby sztorm nie zabrał rybakom sieci, nie przewrócił łodzi,

aby olej z

zatopionego okrętu nie zalał zatoki, aby mąż Olaf powrócił z połowu do małżonki

Sandry...

Słońce weszło wysoko na niebo, skarpa jaru rzucała cień na księdza w

zakurzonej sutannie,

Marię Elwirę i dwa stare, pokraczne pojazdy, stojące tuż obok siebie. Owce pasły

się

dookoła na wyschniętej niczym ściernisko trawie. Maria pomyślała, że tak

powinien wyglądać

raj, gdzie mimo surowości krajobrazu panował wielki spokój i nikomu nie

spieszyło się

nigdzie.

Ksiądz położył dłoń na jej ręce.

Czujesz zbyt wiele i rozumiesz zbyt wiele bym cię pouczał. Niech twoim

kapłanem. będzie

sumienie, od czasu do czasu zajrzyj tylko do małego kościółka lub uklęknij przed

krzyżem

na rozstajnych drogach. Pomóż Bogu w walce z szatanem, bo walka dobrego i zła

toczyć

się będzie wiecznie... Dzięki za naprawienie pojazdu, niech cię Bóg prowadzi

przez resztę

życia. – Ksiądz powstał z kamienia.

Maria Elwira pochwyciła kapłana za rękę. Spojrzał na nią, była blada, z dziwnym

grymasem

na twarzy.

Co się stało, Mario?

Spotkałam pasterza od tego Boga, w którego wierzę. Mam Straszną tajemnicę...

Ksiądz usiadł ponownie na kamieniu. Patrzył na czubki szarych butów, które

wystawały

spod sutanny.

Nie wiem, czy twój ciężar nie będzie zbyt wielki dla mnie, czy poradzę tej

spowiedzi.

Myślę, że chodzi o grzech ciężki...

Nie, nie o grzech chodzi, a o dramat matki... – Mów, Mario Elwiro.

Słońce wyszło jeszcze wyżej, już nie było cienia w jarze. Spowiednik i grzeszna

siedzieli

w gorącym blasku, przed którym nie było tu ucieczki. Owce odeszły dalej, tylko

cisza pozostała

jak przedtem.

Mój syn Magnus żyje... – powiedziała Maria Elwira gdzieś z głębi siebie.

Pamiętam, że twój syn zszedł na złą drogę. Później utonął w zatoce. Pisano o

tym wiele

w gazetach na wyspie.

Mój syn Magnus żyje... To „Szczur”, popełnia ciągle nowe zbrodnie, a ja

milczę. Nie

mogę oddać go w ręce sprawiedliwości, bo to zadanie mu śmierci. Postanowiłam go

uratować,

wywieźć z tego kraju, cofnąć czas zatrzymać rzekę...

A on? – zapytał ksiądz głucho.

On?! Podniósł na mnie broń. Nakazał mi, abym pomagała mu w zbrodni, ja jemu

nakazałam,

aby zbrodnię porzucił, walka trwa.

– „Szczur”, powiadasz, to twój syn?! Straszne jest twoje brzemię.

Czy to mój syn? – zapytała Maria.

Ty to, czujesz, ja ciebie powinienem zapytać – odparł ksiądz. – Czy to mój

syn? – powtórzyła

Maria Elwira.

Ksiądz patrzył w głąb jaru. Prawdy nie zawsze są proste. Poczęcie ludzkie to nie

tylko akt

fizyczny. Ale sumienie i mądrość kościoła płynące z Rzymu mówią, że w żadnym

przypadku

nie wolno przerywać nowego życia w łonie rodzicielki.

A cóż owo sumienie i ta mądrość mówią o splugawieniu rodzicielki, spostrzegają

rodzicielkę

w ogóle?

Ksiądz milczał, może modlił się o jasność w tej ciemności.

Bóg z tobą; Mario Elwiro – powiedział wreszcie bardzo po ludzku.

Patrzyła na pnący się pod wysoką; piaszczystą górę ułomny mechanizm wiozący

człowieka.

Ksiądz znikł, smużka pyłu pozostała nad drogą.

...Dom był zamknięty. Jego pokoje nie były splądrowane, tylko kurz osiadł na

meblach i

płótnach.

Wzięła klucze ze skrytki, zeszła w, dół, otworzyła metalowe drzwi. W

konspiracyjnym lokalu

przybyło skrzynek. Telefon akustyczny nie został odkryty. Kanapa stała na

miejscu. Tuby

głosowe nie były zaślepione. Wyjęła broń ze skrytki w ogrodzie. Wróciła na górę,

czekała.

Pragnęła pojednania. Zabierze Magnusa do Francji, może dalej, na wyspy...

Karaiby, Seszele,

Bahama... Daleko od ludzi, przeszłości, poszukiwań, wyroków; On pewnie jest

zmęczony, tak

jak ona była kiedyś. Niechby Magnus założył przedsiębiorstwo, może antykwariat,

zawsze

interesowały go obrazy, sztuka – Niechby uszedł sprawiedliwości... Uszedł

sprawiedliwości?

A cóż on jest winny? Czy tak obciążony jeszcze przed przyjściem na świat

człowiek może

być normalny? Magnus nie jest winny, że zaistniał takim, jakim go stworzono.

Ona teraz zatrzyma kamień w locie, zawróci rzekę.

Mijał czas, oni nie zjawiali się w arsenale. Któregoś dnia przeczytała o akcji

dobroczynnej

organizowanej przez spikerkę lokalnej telewizji i jej męża. Kilka dni po tym,

przed jej domem

zatrzymał się samochód, z którego wysiadło właśnie tych dwoje. Otworzyła drzwi

goście weszli

do salonu. Ingrid podała jej skromny bukiecik Była to więc wizyta przyjazna.

Od dawna chcieliśmy panią poznać, możliwe jednak, że nie życzy pani sobie

wizyt ani

rozgłosu. Moim marzeniem jest wywiad z kimś tak niezwykłym – powiedziała Ingrid.

Maria Elwira istotnie nie życzyła sobie rozgłosu, odmówiła więc wywiadu, ale

grzecznie,

bo Ingrid wydała się jej inną reporterka niż hieny, z którymi miała wielokroć do

czynienia.

Miły sposób bycia gości sprawił, że rozmowa, chociaż nie do mikrofonu, potoczyła

się na

tematy, o których Maria mówić nie chciała.

Pani wie, że jest osobą ciągle nie zapomnianą i nadal kontrowersyjną. Nie,

jako publicystów,

ale zwyczajnych ludzi, interesuje nas pani bogate życie... – mówiła serdecznie

Ingrid.

Bogate życie?... – przerwała jej gorzko Maria Elwira. – Gwałt, terror...

Więzienie...

Pustka... Bogate życie?!

Tak, niezwykle bogate. Chciałabym mieć część przemyśleń jakie posiada pani.

Ale nie chciałaby pani mieć moich przeżyć – Maria znów uśmiechnęła się gorzko.

Nie mów mi pani Mario, jestem Ingrid, a to mój mąż Edgar. Przysięgamy, że koniec

z propozycjami

wywiadu. Właściwie przyjechaliśmy zaprosić cię na weekend. Pożeglujemy? Co ty

na to? – mówiła serdecznie Ingrid.

Maria Elwira od dawna nie czuła tak szczerego uśmiechu na swojej twarzy.

Za kilka dni spotkali się nad morzem. W przystani stał duży słup, wysłużony, ale

zadbany i

czysty, jak przyszło na jacht ludzi zakochanych w wietrze i wodzie. Północny

podmuch wiał

rześka szóstką w kierunku wyspy. Pogodę można było uznać za sztormową. Tuż za

główkami

przystani wysokie fale przewalały się i pieniły na grzbietach, wichura

pohukiwała w salmgach

i wantach, uderzała falami w maszt, gwizdała w niskim osprzęcie.

Żeglarska pogoda – uśmiechnął się Edgar.

Widzisz, on jest bezwzględny. Popłynąłby w sztorm, nie pytając o zdanie pań.

Urządzimy

bunt, ty pewnie cierpisz na morską chorobę. Zrobimy drinka, poczekamy do jutra,

kapitana

zapędzimy do kambuza, niech zademonstruje kucharskie talenty...

Maria Elwira miała jednak ochotę na żeglowanie właśnie w taką pogodę: Edgar i

Ingrid

szybko sklarowali sprzęt. Pod pokładem zadudnił mały diesel. Wyjście na zatokę

usiane było

sterczącymi z dna skałami. Jedne wystawały wysoko nad wodę, inne kryły się toż

pod jej powierzchnią,

pokazując granitowe kły w przewalających się falach. Zaraz po wyjściu z

przystani,

Edgar postawił żagle, jacht przechylił, się i ostrym bajdewindem począł piąć się

w górę

wichury. Maria Elwira siedząc w kokpicie obok Ingrid, która trzymała ster i

szoty, wystawiła

twarz do szkwałów i biczów wodnych, którymi wichura smagała od nawietrznej. Było

jej

dziwnie dobrze, tamto wszystko znowu zostało na brzegu.

Znów była w obliczu morza. Jacht, doskonały instrument na granicy wody i wiatru,

wczepiony

kilem i płetwą steru w toń, żaglem zaś w siłę wichru, zdawał się być ich owocem.

Był

przedłużeniem natury, jej potomkiem w najprostszej linii. Każdy szczegół był tu

stworzony w

odpowiedzi na zew wiatru i wody, odpowiadał im i sprawiał; że wola żeglarza była

nakazem

dla żywiołu... Przechylony maszt muskał żaglem ruchome morze. Jacht precyzyjnie

zbliżał

się do skalnych zębów i przechodził obok nich, niemal bez dryfu, zgodnie z wolą

sternika.

Silnik drzemał, kotwice tkwiły w kluzach. Radowało się coś w sercu Marii Elwiry,

czuła, że

przyszedł czas ona właśnie odchodzi od starego. Jej pełna buntu natura jakby

odnalazła coś

dla siebie. Kto doświadczył żeglugi między skałami, gdy na masztach mocne płótna

i pewna

ręka na sterze wie, że jest to zawsze uczucie zwycięstwa.

Potem wichura straciła moc, szkwały były coraz słabsze, a fala mniejsza. W nocy

Edgar i

Ingrid zmieniali się kilkakrotnie w kokpicie. Ruchome płaszczyzny morza usiane

były gwiazdami.

Niebo pojaśniało, chmury zabrał wiatr, kryjąc się wraz z nimi gdzieś za

horyzontem.

Jacht leciał jak na skrzydłach. Daleko od lądu nie było skał, otwarta przestrzeń

zapraszała w

głąb... Ale nic tu nie było nieziemskiego. Skąd więc takie jej szczęście? Czasem

trzeba niewiele,

by człowiek pozbył się udręki... Potrzebny promień słońca, który wpadnie w

ciemną

czeluść i osuszy nawarstwioną tam stęchliznę.

Ingrid dotrzymała słowa Nie padło pytanie o jej lżycie, o gwałt, miłość lub

nienawiść do

Magnusa, terroryzm... więzienie.

Ta kobieta w żeglarskiej kurtce była uosobieniem radości i optymizmu. Jej

towarzystwo

działało jak balsam na duszę Marii Elwiry... Maria zauważyła jednak, że w

wesołości Ingrid

jest jakiś fałsz. Roześmiana kobieta często zapadała w zadumę, jakby znikając z

jachtu, morza,

ziemi... Bywało, że jej wesoły śmiech urywał się i oczy traciły blask. Patrzyła

tępo nie

wiadomo gdzie. Były to ucieczki na bardzo krótko, być może nie każdy by je

zauważył nawet

przy bliższym poznaniu Ingrid. Maria Elwira obserwowała ją podświadomie, nie

chciała, tego,

ale stała się jakby czujna na owe odpłynięcia gdzieś w przestrzeń przyjaciółki.

Przyjaciółki?

Tak. Mimo krótkiej znajomości coś nieuchwytnego połączyło te kobiety. Jakby

tajemnica,

jakby dramat Ingrid, były Marii bliskie, pragnęła aby tamta poradziła sobie, aby

to co ją gnębi

przeminęło, znikło przepadło, okazało się niczym.

Któregoś wieczora Maria towarzyszyła żeglarce przy sterze. Edgar spał w kabinie

po wielogodzinnej

wachcie na sztormowej fali.

Ja też mam swój dramat powiedziała Ingrid – łamiąc tabu, które panowało na

łodzi już

niemal nieznośnie.

Silna, wspaniała, żeglarka nie mogła sięgnąć po chusteczkę, zakryć twarzy

rękami, wykonać

jakiegoś kobiecego gestu. Trzymała drzewce steru. Jacht szedł ostrym półwiatrem,

siła

pędu wody działała na płetwę steru bardzo mocno. Ingrid trzymała mahoniowy pałąk

oburącz.

Spuściła głowę, zamknęła powieki. Nie mogła poradzić sobie z płaczem i sterem

jednocześnie.

Maria Elwira położyła ręce na rumplu, przesunęła drzewce lekko na nawietrzną, bo

łódź

wyraźnie zaczęła odpadać. Ingrid otworzyła oczy.

Płacz i grymas bólu znikły z jej twarzy jakby zdmuchnął je szkwał, który uderzył

w trójkątne

płótna i zalopotał nimi przez kilka mgnień oka. Ingrid przejęła ster, wyluzowała

szoty

odpadając bardziej od wiatru. Teraz łódź płynęła bardzo szybko, uderzając

dziobem w skośnie

biegnące fale. Bryzgi wody, strzelały gejzerami po prawej i lewej burcie.

Ja nie mogę mieć dzieci powiedziała już zupełnie inna Ingrid. Przesiedziałam

rok w klinikach,

byłam, w Paryżu, Londynie, Amsterdamie... Nie mogę być matką, a oni

profesorowie,

docenci, doktorzy... nic. Mówią, że nadzieja w Bogu...

A jest nadzieja? – odezwała się wreszcie Maria Elwira

W Bogu – powtórzyła Ingrid

Ty wierzysz w Boga?

Wierzę – kiwnęła głową Ingrid.

Więc jest nadzieja...

Podobno jest...

U Boga nie można wymodlić deszczu na jednym poletku. – Maria Elwira spojrzała

w

oczy przyjaciółce. – W jakiego Boga wierzysz Ingrid?

Ingrid milczała długą chwilę.

Po prostu mam Boga, o którym nie można uczyć w szkołach, tak jak uczy się

anatomii

ssaków, bo ten Bóg nigdy nie będzie zważony, zmierzony i opisany niczym odkrycie

geograficzne...

Czy mnie rozumiesz?

Rozumiem, uważasz, że ludziom potrzebny jest teatr – tyś król wszelkiego

świata, a jam

jest marny pył – korzą się w tym teatrze i wychodzą takimi draniami, jakimi

przyszli...

Zawziętość przez ciebie przemawia, Mario... Jesteś porażona jeszcze, prawda?

Za gwałt.

Na jachcie znów zapanowało milczenie

Nie wyobrażasz sobie co przeżywa kobieta oczekując potomstwa takich szakali –

powiedziała

Maria.

Wielkie idee zawsze były okrutne – przyznała Ingrid. Maria Elwira uniosła

nagle głowę,

w jej oczach zapalił się dawno tam nie goszczący bunt.

To spisek szatana! – powiedziała gniewnie... Kto pyta o zdanie zgwałconą...

Idea to ręka

tysiącopalca... jednostka bzdurą! Kobieta bzdurą...

Widzę, że znasz poezję sowieckiej rewolucji...

Dwadzieścia lat miałam na książki... filozofię, historię, teologię, marksizm,

opowieści o

męce Chrystusa i o męce Giordana Bruna, czytanie Biblii Świętej i dokumentów o

tym jak z

tą Biblią ogniem i mieczem Francisco Pizarro wymordował naród Inków. Gigantyczni

zbrodniarze

zawsze walczyli o wielkie idee, zawsze zdobywając nowe terytoria, złoto i

władzę.

Przymus dojrzewania w ludzkiej istocie substancji wytworzonej w probówkach przez

rasistów

lub nasienia odczłowieczonych bestii to ostatnie osiągnięcia nawiedzonych wielką

wiarą

szaleńców... jesteś publicystką Ingrid, powiedz, dlaczego ktoś nie nakręci

filmu, nie napisze

książki ukazującej prawdę o losie gwałconych do rodzenia po gwałcie, o losach

synów i córek

gwałtu?

Ty o tym napisz Mario

Nie Ingrid, musiałabym tam wrócić, nie dam rady...

Szkoda, bo są prawdy, których świat nie lubi, po co one, skoro ich zaniechanie

jest bardziej

święte.

Maria Elwira patrzyła na płaszczyzny wody, które wpełzały do góry, łamały się na

krawędziach

i przepadały w dół, piętrząc się i znowu wędrując wyżej i wyżej... Maria Elwira

położyła

rękę na drzewcu, gdyż Ingrid mozolnie ostrzyła kurs do wiatru, pomogła jej w

zmaganiu.

Nie pozwoliłam ci pytać mnie o nic – powiedziała Maria,

Czy pozwolisz, że ja zapytam o coś ciebie?

Oczywiście Mario... – Ingrid zainteresowała się szczerze.

Czego ty w życiu pragniesz najbardziej?

Ja? Mówiłam ci, ja pragnę urodzić dziecko, chcę macierzyństwa!

A gdyby tobie zdarzyło się, to co mnie, wszystko tak samo w ten sam sposób...

Czy

chciałabyś dziecko zwyrodnialców.

Ingrid jakby przestała sterować, jakby zamarła. Jacht tym razem zaczął

gwałtownie

ostrzyć, żagle wpadły w łopot, metalowy osprzęt dzwonił niepokojąco.

Babskie sterowanie! – odezwał się z kabiny Edgar. Co wy wyprawiacie z

jachtem?!

Yess, odpadamy i jedziemy dalej – odkrzyknęła Ingrid. Wiatr znów zdmuchnął z

jej twarzy

wyraz zadumy i smutku.

Czy chciałabyś takie dziecko? – powtórzyła Maria Elwira. Ingrid teraz skupiona

była na

sterze. Kilkanaście stopni w lewo o milę przed dziobem jachtu woda pieniła się w

skałach.

Sytuacja wymagała zdecydowanego manewru.

Zwrot! – Powiedziała Ingrid energicznie wybierając szoty. Jacht przeszedł do

przeciwnego

halsu. Teraz przed dziobem leżała jedynie olbrzymia przestrzeń morza z pianą jak

śnieg

na skośnie biegnących falach.

Zadałaś mi okrutne pytanie... – wróciła do rozmowy Ingrid.

Musisz na nie odę powiedzieć! Musisz! – Nie ustępowała Maria.

Nie myślałam nigdy o zwyrodniałym macierzyństwie...

A wiesz co to jest macierzyństwo? Co to jest ludzkie macierzyństwo? Proces

fizjologiczny

tylko, rozmnażanie się ssaków?

Czy coś znacznie więcej... Odpowiedz Ingrid, kochałabyś takie dziecko?

Ingrid przez długą chwilę zajmowała się wyłącznie sterem. Ostrzyła precyzyjnie

kurs. Biegnące

z wielkiej przestrzeni fale rozbijały się o dziób z pasją, szkwały byty świeże i

rześkie.

Ingrid uniosła twarz. Jakby z wyrzutem spojrzała na Marię Elwirę.

Marzyłam o takiej rozmowie z tobą – powiedziała z błyskiem w oczach

A teraz nie chcesz takiej rozmowy – przerwała jej Maria Elwira. – Żadna

kobieta nie

może pragnąć owocu bestialskiego gwałtu. Może zmusić się, wykarmić, wychować

dziecko,

ale pozostanie w niej bunt albo pustka...

Tragiczne są pomyłki „nieomylnych” wiesz, Hitler zagłada Żydów w imię

doskonałości

rasy, półbóg Stalin, zagłada opornych w imię „blasków promiennych”

przyszłości... I wcześniej

Pizarro, zagłada cywilizacji Inków w imię chrześcijaństwa... Nieomylni są

obrońcy embrionu,

którzy już niemal ogłosili człowiekiem, a kobietę, matkę niczym... To groźny

eksperyment

dla poczynania i rozwoju ludzkiego życia.

Ingrid ujęła oburącz wolną dłoń Marii Elwiry – Bunt i rozpacz goreją jeszcze w

tobie, jeżeli

chcesz być sprawiedliwa, musisz być wyrozumiała, Mario.

Bzdura, biskupi opornych sobie świeckich parlamentarzystów nazywają publicznie

zbrodniarzami...

Właśnie, dlatego pustoszeją kościoły. – Powiedziała Ingrid i znów pochyliła

się nad sterem.

Choć wiatr tężał, cisza zapanowała w kokpicie. Skały z lewej burty zostały

daleko za rufą.

Tuż nad topem zawisła biała mewa. Zdawało się, że patrzy z góry bystrymi oczkami

na kobiety

przy sterze. Daleko przed dziobem rysowało się pasmo gór, rejs dobiegał końca.

Z kabiny wyszedł Edgar. Popatrzył przez lornetę tam, gdzie majaczył ląd, zwolnił

panie,

usiadł przy rumplu.

Jak ci się podobała wycieczka? – zagadnął Marię Elwirę.

Potem rozmowa potoczyła się o ostatnich wydarzeniach w Elberg. Maria

wywnioskowała,

że Ingrid jest w niebezpieczeństwie. Nie uległa szantażowi terrorystów.

Otrzymała ostrzeżenie,

potem groźby. Maria przeczuwała coś złego, czuła też, że pragnie za wszelką cenę

ochronić

tę wspaniałą kobietę, ale jak miała to uczynić? Jeszcze nie wiedziała.

Z rejsu wróciła innym człowiekiem. Niepokoiła ją jednak sytuacja Ingrid. Ona

wiedziała,

co oznaczają takie groźby...

Pewnego wieczora Maria wracając z Beldown spostrzegła, że coś żywego porusza cię

przy

drodze. Przystanęła. Był to sokół ze złamanym skrzydłem. Bronił się ostrym

dziobem, gdy

chciała obejrzeć jego ranę. Zabrała ptaka do domu. Był postrzelony przez

człowieka. Opatrzyła

go i założyła mu bandaże. Potem stał na żerdzi i patrzył. Czasami spostrzegał w

ogrodzie

mysz lub żabę, machał wówczas zdrowym skrzydłem, jakby chciał wzbić się wysoko,

by

spaść na zdobycz swoim sokolim skokiem. Maria zaprzyjaźniła się z okaleczonym

ptakiem.

Któregoś dnia przed jej domem zatrzymał się szary mikrobus, otworzyły się jego

szerokie

drzwi i wyjechała z nich staruszka na inwalidzkim wózku. Marię znów chwycił za

gardło

skurcz. Poznała. To była Flora Tokarsky. Wybiegła z domu, otworzyła furtkę do

ogrodu. Flora

uśmiechała się z daleka. Maria ucałowała jej rękę... Sędziwa pani pozostała

wierna swojej

sprawie. Okazały dom zamieniła na pensjonat dla samotnych matek.

Ty odmieniłaś moje życie wewnętrzne – powiedziała później w rozmowie do Marii

Elwiry.

Ja?! – zdziwiła sio gospodyni. – Ja cię okaleczyłam, ja zniszczyłam twoje

życie, Floro.

To pozory – uśmiechnęła się staruszka. – Tam w Segers był moment, którego nie

zapomnę,

patrzyłyśmy sobie w oczy. Wiedziałam, że strzelisz, myślałam, że zginę, ale

byłam zafascynowana.

Nigdy w oczach człowieka nie widziałam podobnej rozpaczy. Nie było w nich

nienawiści, była udręka. Długo widziałam twoje oczy w szpitalu i później, gdy

wracałam do

zdrowia... Były to oczy ciągle gwałconej... Czytając o tobie te straszne rzeczy,

pragnęłam cię

spotkać i wyrwać z tego splotu, ty nie byłaś terrorystką... Wiele upokorzonych

przez los nakłoniłam,

żeby nie przerywały życia, któremu ze swojej istoty dały początek. Nigdy jednak

nie udało mi się przekonać takiej, która została zmuszona... Nakaz to często

obezwładnienie

sumienia i sprowokowanie buntu... Ciebie można było przekonać dając ci wolną

wolę – powtórzyła

Flora. – Ale kto tego miał dokonać, skoro sędziowie na ziemi i Bóg na niebiosach

posługiwali się jedynie policją... Myślę, że gdy wówczas odzyskałaś przytomność,

najstraszniejsze

było dla ciebie to, że skutki czynu zwyrodnialców stały się prawem ludzkim, a ty

jedynie przedmiotem. Potem przyszło ci do głowy, że to niemożliwe, bo jeżeli Bóg

jest Bogiem,

musi być sprawiedliwy.

Dokładnie tak... – skinęła głową Maria.

Myślałam o tym, aż ocknęłam się z fanatyzmu i stało się, jakbym wyszła z

mroku. Podjęłam

rozmowy... – zostawmy ustawy władzom ziemskim, szukajmy miłości dla jeszcze nie

narodzonych w dobrej woli, starałam się przekonać możnych – ciągnęła spokojnie

Flora.

Na żerdź tuż obok altany skoczył sokół, machnął zdrowym skrzydłem i spadł jak

kamień

na ziemię. Maria wstała, uniosła ptaka i posadziła na tyczce. Twarz Flory

wypogodziła się.

To ty Mario powiedziałaś, że największym darem Boga jest miłość matki. Wielu

duchownych

przyznaje temu rację. Ale kościół to urząd. Pół – Bóg, półczłowiek, który

kieruje

obecnie tym urzędem ustanowił, że liczy się tylko ziarno i ziemia, jakby

zapominając o słońcu,

którym jest miłość matki. Jeżeli świat zlekceważy światło tego jedynego słońca,

miłujące

matki przestaną być potrzebne. Wystarczą wymyślne inkubatory i policyjny nadzór

nad powielaniem

takich istot ludzkich – nieludzkich. Namiestnicy niebios uwierzyli w policję i

stracili

wiarę.

Więc odeszłaś od kościoła, Floro? – zapytała Maria Elwira.

Flora przyglądała się uważnie sokołowi. Chwilę trwała cisza.

Nie. Nie odeszłam od kościoła – powiedziała wreszcie Flora. – Kościół to nie

tylko kapłani,

kościół to wierni. Ja pozostałam wierna. Jeżeli intencją Boga jest, aby nie

zabijać życia,

które już zaczęto tętnić, ja o to się staram w duszach, a nie w parlamencie i na

policji... Przed

twoimi strzałami w Segers walczyłam o przymus. Niech matka nienawidzi, ale

urodzić musi!...

To ja byłam terrorystką. Ludzka matka rodzi z miłości, więc w ciemności

popełniałam

gwałt. Gdy to zrozumiałam, twoje strzały przyjęłam z pokorą...

Ty jesteś święta... – powiedziała Maria Elwira patrząc w zachodzące słońce,

którego

czerwona bryła rozrzucała tysiące refleksów po strzępach chmur za kamienną górą.

Nie, Mario, nie ma pewności, że istnieją święci, jest pewność, że istnieją

ofiarni bez pychy.

Maria wstała, poszła do salonu, przyniosła starą, mauretańską szkatułkę bogato

inkrustowaną.

To klejnoty trzech pokoleń mojej rodziny. Nie mają już godnego spadkobiercy.

Ojciec

przechował je dla mnie w banku. Wzięłam, żeby przejrzeć precjoza i odnieść tam,

gdzie zaw-

sze pozostaną martwe. Spraw, żeby ożyły, Floro. Niech przyniosą pomoc matkom,

które

dzięki tobie nie będą jedynie ziemią i ziarnem, ale też słońcem dla swych

dzieci...

Sokół ze złamanych skrzydłem znowu patrzył na Florę. Ona milczała jakby nie

znajdując

już słów w tej rozmowie.

Pamiętam ćmę w twojej celi – powiedziała po chwili. – Na imię miała Liwia...

Tak, po śmierci wyglądała jak żywa.

Teraz masz sokoła...

Ze złamanych skrzydłem – uśmiechnęła się Maria. – Jak myślisz Floro, czy on

jeszcze

wzbije się wysoko?

Tak, ma tylko złamane skrzydło, ale widzi i czuje. – Flora spojrzała na

szkatułkę. – A w

tobie Mario Elwiro słońca nie zniszczył szatan, ani błąd nieomylnych... –

powiedziała lub

tylko pomyślała sędziwa pani.

Czerwona kula słońca pochyliła się nisko. Maria patrzyła jak szary wóz pnie się

w niezwykłym

blasku ponad poziom, miała wrażenie, że Flora na swym inwalidzkim wózku oderwała

się od ziemi i wzlatuje, bo ma tylko złamane skrzydło...

Wreszcie tamci dwaj wrócili. Telefon akustyczny przemówił. Rozmowa znów toczyła

się

na tematy zawodowe. Chodziło o zamach na przemysłowca w Portugalii. Zabójstwo

zlecone

przez handlową konkurencję. W działaniu tej bandy nie było idei. „Szczur”

przyjmował zamówienia

z całej Europy. Teraz szajka znów szykowała się do wyjazdu.

Wieczorem przypilnowała ich gdy wychodzili. Kazała Magnusowi przyjść następnego

dnia rano. Przyjął wezwanie, był nawet zadowolony. Pogłębiło to jej nadzieje.

Istotnie, rano

Magnus przybył do willi zgodnie z umową. Usiadł w fotelu, bawił się długim

nożem, pod

bluzą miał pistolet.

Granaty nie wiszą tu nigdzie na różańcu Albakory? – zapytał rozglądając się po

pokoju.

Ratuj się, jesteś osaczony – powiedziała wprost.

A tobie co do tego, Albakora? Po starej znajomości mnie ostrzegasz?

Tak jakoś odpowiadam za twój los. Zabatożą cię posypując solą, taki masz wyrok

w

Armii”. Uciekaj – blefowała.

A tak naprawdę, czego chcesz? – patrzył na nią stalowymi oczami bez wyrazu.

Nie był w

tej chwili idealnym odbiciem Hydego, wargi miał pełniejsze, nos bardziej wąski,

po jego karku

nie biegał robak ze szczypcami na odwłoku.

Czego chcę? Przeklęłam cię, zanim ujrzałeś świat, to prawda, teraz daję ci

szansę ratunku.

Czy rozumiesz, że to możliwe?

Ty jesteś wariatka, więc wszystko możliwe. Po co wróciłaś do roboty, skoro ci

miłosierdzie

w głowie? Nie blefujesz aby?

Odwołaj robotę w Lizbonie. To wygląda jak zasadzka...

Strzał był celny. Magnus przestał bawić się sprężynowcem, jego dłoń zamarła na

ostrzu.

Chwilę trwał w bezruchu.

O jakiej Lizbonie... O jakiej robocie mówisz?

O łapaniu motyli w siatkę, głupcze! Zanim zabijesz Portugalczyka zginiesz.

Co ty o tym wiesz, Albakora? Też w tym jesteś? Ta robota jest spalona?

Ta i inne, bo ty jesteś spalony, masz bojówkę na karku. Wycofaj się, to

ostatnia chwila.

Myślisz... Tacy jak my nie mają odwrotu, to niemożliwe.

Możliwe jest jeszcze wszystko.

Nawet, żebym miał matkę taką jak inni, a ty syna z żoneczką i bachorami, które

prosiłyby

babcię na święta?... – zaśmiał się szczerze. Ten śmiech dochodził z oddali,

dudnił jak w

murach rozwalonej piwnicy. To nie nóż był w rękach szakala a kret, który wypełzł

z podgrzanego

słoika i czepiał się palców Hydego ostrymi pazurkami. Pomyślała, że te dwa

zwierzęta

są zrodzone z siebie. Opanowała się, przed nią siedział jej mimo wszystko syn

Magnus, którego

postanowiła ratować.

Wycofaj się albo zginiesz! – powiedziała stanowczo.

To nakaz? Ultimatum?

Nakaz! Powiedz, kiedy stałeś się szakalem? – jej władczy ton załamał się.

Chwilę trwała cisza. Obserwowała jego twarz. On nie szukał przyjaciela, nawet

sojusznika.

On szukał tylko kogoś, kogo mógłby zabić.

Nie musisz odpowiedzieć zaraz, poczekam – ustępowała bojąc się stracić szansę.

Jego

maska jakby wyłagodniała, pojawił się na niej zbliżony do ludzkiego wyraz.

Czepiała się tego,

może stanie się cud, może spadnie wymodlony deszcz na jego poletko. Bóg wysłucha

błagań jednej matki o ratunek dla tylko jednego dziecka.

Skulił się jakoś, przyczaił. Spojrzał na nią. Nienawiść była w tym spojrzeniu.

Ty mnie pytasz?! Nie wiesz kiedy?!

Leczyłam cię...

Bzdura, nie byłem chory. Nie miałem guza na mózgu. Twoja wina, że taki jestem.

To była prawda, ona wiedziała dlaczego jest taki... Teraz bawił się nożem, mówił

powoli,

wydawało się, że z rozwagą.

Ten gwałt i moje urodzenie zrobiły z ciebie poparzoną sukę. Jako dzieciak

przypominałem

sobie rzeczy, których nigdy nie widziałem. Były to nieładne historyjki, nieładne

zabawki.

Nie domyślasz się skąd je znałem?... Raz spotkałem panienkę, była inna niż te,

którym robimy

kuku, gdy mamy ochotę. Chciała ze mnie zrobić męża i żebym prowadził dom

towarowy

na Kanarach. Jej ojciec był bogaty. Dałem się nabrać na pieszczoty. Też byłem u

psychiatrów

i psychologów... I wiesz... ja powinienem uciekać z twojego brzucha zanim

zawiązał mi się

mózg. Ale byłem za mały, nie uciekałem... Ty karmiłaś mnie takim jadem, że

przechodził mi

aż w pięty. Było nie rodzić jak nie potrafiłaś.

To było niezależne od mojej woli. Znienawidziłam oprawców, bo... bo... –

miotała się,

czuła, że przegrywa.

Złorzeczyłaś i co? Nie czytałaś książek? Nie mówili ci, jakie może być

dziecko?

Mówili, ale co miałam robić? – nadal broniła się po desperacku.

Ale ja co miałem robić? – zaśmiał się Magnus.

Byłam osaczona. To kraj dogmatów, klechów, terroru i zbrodni.

Przeklęty kraj!

Jakie wnioski? – Magnus drwił, jego twarz ciągle wykrzywiona była uśmiechem

Hydego.

Ty też odkryłaś co trzeba robić... Bum, bum, bum!... Strzelać trzeba,

strzelać... Albakora

Hyde roześmiał się gdzieś z głębi.

Odziedziczyłeś zbrodnicze cechy po ojcu! – niemal krzyknęła.

Źle zrobiłem? Miałem nie dziedziczyć?... – kpił „Szczur”. – Mądraś ty mamuśka?

Nie nazywaj mnie mamuśka!

Już się zniechęciłaś, nie chcesz ratować syna? Ta panienka była lepsza. Ale

skoro rozmawiamy,

to ci powiem. nie kaperuj mnie. Nie będzie ze mnie ksiądz ani mieszczanin.

Zostaję

kim jestem.

Nie zostaniesz! Ja też myślałam, że...

Magnus parsknął śmiechem.

Ty porównujesz siebie i mnie?! Durna! Ty byłaś aktorką, wasze akcje to był

cyrk. Twoje

miejsce w teatrze – popatrzył na nią uważnie, poprawił się w fotelu, schował

klingę do rękojeści

sprężynowca.

Zróbmy umowę Albakora... Albo ty mnie, albo ja ciebie.. Póki żyjesz, czuję

twoje przekleństwo,

ciąży mi ono. Póki ja żyję, nie odzyskasz spokoju po tym gwałcie. Albo ty, albo

ja,

pamiętaj! – trzasnął sprężynowcem, ważył go chwilę w dłoni. Wstał i wyszedł.

To co usłyszała i co wiedziała przedtem ułożyło się w logiczny ciąg. –

Średniowieczny

zamek w Anglii zwiedzała mając 17 lat. W lochach widziała pieczarę i łoże z

kołem do łama-

nia kości. Po gwałcie, to zapomniane już urządzenie wróciło do niej, powiększone

i bardziej

upiorne. Ciągle miała przed oczami haki, noże, tryby i porozrywane ciała swoich

oprawców z

piwnicy w rozwalonym domu. Zabijała ich halabardą, rozrywała żywcem w tej

maszynie.

Magnus kształtował się wtedy. Chwilami czuła, że nie jest sama, że ktoś wraz z

nią uczestniczy

w tych snach i seansach. Znalazła wówczas tę książkę o wpływie doznań kobiety

ciężarnej

na kształtowanie się płodu i późniejsze cechy człowiecze dziecka. Przeraziła

się, odrzuciła

książkę. Mimo nieprzepartej żądzy odwetu, nie chciała razić trądem. Nie chciała!

Ale to było

silniejsze od jej woli.

Widziała, słyszała, czuła krzywdę, wstręt, przerażenie... Kret! Bóg ci dopomoże,

córko...

Bóg nie dopomagał. Ich też torturował halabardą. Nie było pomocy, był bunt, chęć

wyzwolenia,

ucieczki, chęć czegokolwiek poza tkwieniem w tym, co uczyniły z nią bestie.

Zauważyła, że gdzieś spływa ten jad, kumuluje się, nie wiedziała w czym, ale

przynosiło

to jej ulgę,. Gdy Magnus miał osiem lat, narysował człowieka rozrywanego

halabardą, potem

maszynę jaką widziała w Castle Ostrich Feather nad Tamizą... Te same były tryby

i dźwignie.

Torturowany miał kreci ryj...

Więc to ona przekazała w niewytłumaczony sposób dziecku udrękę. Ona?! Ona jest

odpowiedzialna

za bunt swojej natury przeciwko temu, czego doznała? A gdzie ci z maskami mimów,

gdy krzyczała, że nie poradzi takiemu macierzyństwu... W obozach śmierci

ludzie” z

trupimi czaszkami na mundurach, zapładniali zniewolone kobiety zwyrodniałym

nasieniem.

Cywilizowany świat postawił ich przed sądem i zapłacił szubienicą. A jej

oprawcy?...

Następnego dnia znów spotkała się z O’Nell’ami. Proponowali jej pracę w jakiejś

społecznej

organizacji. Wyjazdy, dobroczynne akcje. Pierwszy raz od lat śmiała się

szczerze, słuchała

dowcipów, piła szampana. Gościła w ich domu trzy dni. Spostrzegła, że oni

postanowili

uratować w jakiś sposób resztę jej lat. Postanowili przerwać tę jej ciągle złą

samotność, która

nie była spokojem. Uwierzyła, że ci ludzie, to właśnie jej światło w ciemności.

Pożegnali ją serdecznie. Potem wyjechali do Francji. Ingrid robiła wszystko, aby

zostać

matką. Po miesiącu Maria Elwira dostała depeszę. Ingrid telegrafowała, że

wymodliła u swojego

Boga deszcz na jednym poletku, spodziewała się dziecka, była bardzo szczęśliwa.

Maria Elwira powoli wracała do normalnego życia. Opiekowała się trzema starszymi

osobami

wskazanymi jej za pośrednictwem Ingrid przez organizację dobroczynną, brała

udział w

zebraniach, czytała. O’Nilowie powrócili i Maria dzieliła z Ingrid jej szczęście

oczekiwania

na dziecko.

Któregoś dnia w domu znowu zastała szakali. W tubach głosowych usłyszała śmiech

Magnusa...

...Podaj się do dymisji, Gass. Jesteś gówniarz, a nie żołnierz wolności.

Zaczynasz srać w

portki?

Głupiś, szefie, rzecz w tym, żeby wycofać się w porę. Swąd jest blisko... Nie

czujesz? –

drugi głos był płaski i uległy. Magnus mówił władczo.

Czuję, dlatego jeszcze dzisiaj rozwalimy O’Nell’ów. Zbieraj się jest

wyliczony...

Maria Elwira zdrętwiała. Upiory chwyciły ją za gardło, pot zalał jej czoło. Owa

niemoc

trwała może chwilę, może znacznie dłużej. Nagle poczuła przenikliwy chłód.

Zerwała się z

miejsca. Tamci mówili jeszcze o szczegółach zamachu. Potem rozległ się szczęk

broni. Szakale

szykowali się do wyjścia. Przed Marią Elwirą przesuwały się obrazy jak na

przyspieszonym

filmie, czarno – białe klatki zatrzymały cię, podskakiwały w miejscu, nabierały

ostrości...

Wykrzywiony zwierzęcymi doznaniami pysk Hydego...wąskie wargi, rozdęte bydlęce

chrapy szerokiego nosa...Mamo kup mi ciężarówkę na cztery baterie... Mamo, chcę

pić i pobiegnę

na boisko. Mamo... Mamo?! – Zacisnęła powieki, drgające klatki czarno – białego

filmu zatrzepotały jeszcze bardziej i gdzieś przepadły. Zobaczyła szczęśliwą

matkę, Ingrid

pochyloną nad kołyską, staroświecką drewnianą kołyską. A to co? świętość,

najwspanialsza

świętość w jej życiu... Zatroskana, pełna ciepła twarz kobiety młodej, w pełni

dojrzalej i już

starej w miarę mijania czasu, Oblicze jej matki, która tak bardzo pragnęła, ale

nie potrafiła

uratować Marii z mocy szaleńców. Po śmierci pani Teresy Izabeli Telier, kiedy

Maria przebywała

jeszcze ciągle za drzwiami obitymi blachą, ojciec wybudował na świeżej mogile

posąg

matki z białego granitu. Matka była na nim piękna, ale już tylko z kamienia... A

Ingrid?

Maria Elwira czuła, że coś rozrywa się w niej na strzępy. Czuła sercem całym i

już rozerwanym,

że dzieje się rzecz straszna. Ingrid była świętością, która niesie miłość

matczyną. Jej

dziecko nie będzie tworem zatrutego ziarna i splugawionej ziemi. Tętniące w

Ingrid nowe

życie jest darem głęboko pojętego nieba... spełnieniem pragnień kobiety – matki.

Czy szakale

mogą zabić taką świętość? Bóg na to pozwoli? A gdzie jest Bóg w ogóle... Ale cóż

to? Rozhukane

morze i bezwładny na nim kształt korabia jak piórko. Dalej skały, smocze zęby

czyhające

na żer i ofiarę. Ludzie na klęczkach przywołują w pokorze Boga. Bóg pochyla się

nad

nimi w wielkiej przestrzeni... Nadzieja w kotwicy – mówi jego duch wszechmogący.

Więc

może Bóg to tylko nadzieja?

Twarz matki jak z kamienia, w kącikach granitowych ust przerażenie. I staje się

cud, kamień

zamienia się w ciało, przerażenie w uśmiech pełen nostalgii, jak przed laty na

brzegu

morza pod skałą, którą potem przewróciły sztormy. – Bóg jest w tobie, Mario

Elwiro, szepczą

usta w świecie jedyne. – Bóg jest we mnie, myśli Maria Elwira i pyta swojego

Boga, czy pozwoli,

aby jej syn Magnus zgasił słońce jednej miłości matczynej. Ale Bóg jest zbyt

wielki,

żeby odpowiedzieć na takie małe pytanie.

Co robić, mamo? – pyta Maria Elwira. Twarz matki nie jest już obliczem z

kamienia. –

Jeżeli możesz, nie zaniechaj ratunku – odpowiada Bóg, który ciągle żyje w pani z

kamienia i

serca.

W tobie nadzieja, Mario – krzyczy głos gdzieś z bliska i daleka. – Kotwice

sięgnęły dna,

wyprężyły się mocne łańcuchy. Korab powoli obraca się dziobem do fal, które

niosły go burtą

ku zagładzie. Gdzieś w wielkiej przestrzeni – zrodziła się nadzieja ratunku, dla

nie splugawionej

matki i słońca jej matczynej miłości.

Maria Elwira poczuła myśl jasną jak błysk, przejrzysta jak źródlany potok i siłę

nie skażoną

lękiem. Wskazówki na zegarze ruszyły szybciej, jak kiedyś, gdy sekundy

decydowały o

wszystkim.

Oni odjechali, dom był pusty. Sięgnęła po klucze. Zbiegła po schodach, otworzyła

stróżówkę.

Na ścianie wisiało kilka pistoletów maszynowych, dalej były składane karabiny z

celownikami

optycznymi. Tą bronią Magnus dokonywał zabójstw na zlecenia. Precyzyjność jej

rażenia

była niezwykła. Pod ścianą stały ręczne karabiny maszynowe. Sięgnęła po broń

specjalną.

Zawahała się; W rogu wisiał włoski karabin carcano. Był seryjny, tani, ale wśród

terrorystów

cieszył się powodzeniem. Z takiego karabinu Le Oswald strzelał w Dallas do

prezydenta Stanów

Zjednoczonych Ameryki Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Karabin wyposażony był w

celownik optyczny. Ostatecznie wzięła carcano. Sprawdziła amunicję. Magazynek

był pełny.

Przełożyła zamek. Charakterystyczny trzask przypomniał jej kurs w Libanie.

Strzelała tam

często, właśnie z tej broni. Pasował do jej ręki jak żaden inny. Strzelała z

każdej pozycji, zerkając

jedynie na muszkę i cel. Niepotrzebna była luneta.

Chwyciła karabin. Pobiegła schodami do góry. Zmieniła buty. Narzuciła płaszcz.

Wyszła z

domu. Jej śmieszny citroen 2CV stał na trawniku. Wiatr huczał w drzewach. Było

już ciemno.

Z ciężkich chmur spadło kilka kropli deszczu.

Rzuciła karabin na siedzenie z tyłu. Usiadła za kierownicą, przekręciła

kluczyk w stacyjce.

Chwilę rzęził rozrusznik aż odezwały się odgłosy nierównej, pełnej wibracji

pracy silnika.

Spojrzała na karabin leżący z tyłu. ...Mamo, daj mi soku z malin, pomarańczowego

nie lubię...

mamo, chcę latawiec – duży, taki, który ma ogon jak kometa. Mamo... mamo...

Zdrętwiała.

Cóż chcesz zrobić, po co ci broń, nieszczęsna? – zapytała sama siebie. Nie

było odpowiedzi.

Samochód ruszył sam, jakby bez jej woli. W szybę uderzyły duże krople deszczu.

Wyjechała z ogrodzenia. Skręciła w kierunku morza. Jechała bulwarem, okrężną

drogą do

starego cmentarza. Minęła karłowaty lasek na kamiennym wzgórzu. Zaparkowała

samochód

za ocalałym murem. Wzięła broń, ruszyła przez cmentarz.

Wicher huczał w wysokich krzyżach i poprzewracanych mogiłach.

Tuż przed zakrętem szosy sterczały ku niebu mury kaplicy. Maria Elwira

przylgnęła do

płyty grobowca. Obserwowała okolicę. Rzuciła okiem na zegarek. Sekundnik pędził

wokół

tarczy pospiesznie.

Około 23.30 Edgar i Ingrid powinni pojawić się na zakręcie. Prom przypływał o

22.50.

Bandyci obliczyli, że na opuszczenie statku i dojazd do zakrętu potrzebne będzie

nieszczęsnym

około 40 minut... Zegarek w tej chwili pokazywał 22.55. Maria Elwira ruszyła w

kierunku

cmentarnej kaplicy. Jeżeli „Szczur” był już na stanowisku, nie musiał jeszcze

obserwować

szosy. Mógł patrzeć na cmentarz. Gdyby ją spostrzegł, strzeliłby niechybnie. Nie

uratowałaby wówczas Ingrid i Edgara. Zginęliby jej przyjaciele. Nie! Tak stać

się nie może.

Dokoło panowały nieprzeniknione ciemności. Na niebie wisiały ciężkie chmury,

przez które

nie przebijał blask księżyca, ani też nie świeciła żadna gwiazda. Spostrzegła

już w Libanie, że

w takim mroku widzi jakimś dodatkowym zmysłem. Właściwie nie widzi, czuje...

Podeszła dalej. Teraz mur kaplicy sterczał zaledwie kilka metrów przed nią.

Odwróciła się

i nisko pochylona pobiegła w przeciwnym kierunku.

Pospiesznie wspięła się na niewielką górkę, gdzie głośno szumiały i chyliły się

na wietrze

rozczapierzone sylwetki karłowatych sosen. Przywarła do jednej z nich. Patrzyła

dokoła...

Tak, tam... W wyrwie muru coś wyczuła, wytężyła wzrok... Jest... Na asfalcie

stal luksusowy

mercedes Magnusa.

...Więc „Szczur” był w kaplicy. Czekał już na swoje ofiary. Znów spojrzała na

zegarek.

Duża wskazówka na podświetlonej tarczy dochodziła dwójki, mała minęła

jedenastkę... A

więc odliczanie do minuty „zero” rozpoczęło się. Ingrid i Edgar opuścili prom.

Minęli miasteczko

Elberg i w tej chwili wjechali pewnie na drogę prowadzącą do Beldown.

Maria Elwira ruszyła w stronę kaplicy. Teraz „Szczur” już zapewne obserwował

szosę. Z

góry padł nieuchwytny blask księżyca. Wydłużony cień drobnej postaci,

przekreślony niczym

krzyż poprzecznym cieniem karabinu, przemknął przez zarośniętą drogę między

cmentarzem

a ruinami z czerwonej cegły. Przykleił się do poszczerbionego muru. Maria Elwira

zmrużyła

powieki, patrzyła z góry w głąb ruin. Panowała tam cisza, w ciemnościach nie

było śladu

człowieka. Maria Elwira znów spojrzała na zegarek. Duża wskazówka dochodziła do

cyferki

cztery... Samochód mógł pojawić się w każdej chwili.

Maria weszła do ruin. „Szczur” musiał zająć stanowisko z otwartym widokiem na

zakręt.

Takie miejsce mogło być w sąsiednim pomieszczeniu z lewej albo prawej strony...

Tu albo

tam. Pomyłka byłaby końcem wszystkiego. Przyniosłaby śmierć Ingrid, Edgarowi i

jej. Wycofała

się, ukryła znów za murem na zewnątrz. Podniosła kamień. Rzuciła go na środek

kaplicy.

Zadudnił w ciemnej ciszy. Przywarta do ściany. Słuchała. Patrzyła w czerń między

kikutami

murów. Z lewej strony wyczuła ruch. Z niszy pomieszczenia sanitarnego starej

kaplicy

wysunęło się coś bardziej ciemnego od mroku. W tej chwili z gruzów zerwał się

nocny

ptak. Cień cofnął się, ale zaraz wrócił na miejsce. Postąpił do przodu.

Nasłuchiwał chwilę i

znów cofnął się do ruin. Maria Elwira ruszyła za nim. Spojrzała przez wyrwę.

Szczur” stał z

karabinem w ręce i patrzył na zakręt. Przed nim leżała lorneta i pistolet. Maria

Elwira miała

wrażenie, że zrobiło się jaśniej. Była od szakala nie dalej niż 10 metrów.

Długotrwałe przyzwyczajenie

wzroku do ciemności dało efekt. Zastanawiała się, czy „Szczur” widzi w tej

chwili tak dobrze jak ona. Trzymał składany karabinek w gotowości. Zapewne broń

naładowana

była amunicją z rozpryskowymi pociskami. Bandyta położył karabinek na kamiennym

parapecie. Sięgnął do kieszeni po papierosy, śledząc ciągle szosę przed

zakrętem. Postąpiła

krok jeden, drugi, trzeci. Stanęła w rozbitej futrynie. Była nie osłonięta.

Trzymałaś carcano w

obydwu rękach nad biodrem.

Nie zabijesz Ingrid i Edgara – usłyszała swój metaliczny głos w mrocznej

ciszy.

Szczur” zapalił właśnie zapalniczkę. Czerwony płomień oświetlił jego twarz...

To nie był

Magnus, to był Hyde... Hyde zapalający papierosa, gdy leżała na kamieniach w

piwnicy zakrwawiona

i zbita, a on szykował się do jeszcze jednego gwałtu. Miał wargi wąskie i

wydłużone

jak dżdżownice, tak samo spiętą w nieokiełznanym wyrazie twarz i rozdęte chrapy

szerokiego

nosa.

Zapalił papierosa. Zgasił zapalniczkę. Zaciągnął się dymem. Maria Elwira

widziała, że

skupił całą uwagę na pistolecie, który leżał obok lornety. Karabinek był dalej.

Nie zabijesz Edgara i Ingrid – powtórzyła jak echo.

Ty tutaj?

Ja!

Czego chcesz? Odejdź! Postąpiła jeszcze jeden krok do przodu.

Nie chciałeś być człowiekiem...

Suka – warknął. – Nie Strzelisz. Pamiętasz, co mówiłaś?

Przygotuj się, to mój wyrok, matki, niematki.

Skąd wiedziałaś, że tu jestem? Zdrada? „Armia” wyszperała?

To mój wyrok, nie organizacji.

Albakora?

Nie, Maria Elwira, Teresa Tellier.

W tej chwili daleko na drodze ukazały się światła reflektorów, zmieniły kąt i

zaczęły zbliżać

się do zakrętu. Sekundy nabrały innego rytmu.

Nie przeszkadzaj Albakora, wykonamy robotę i odejdziemy... – Głos szakala

zdradzał niepokój.

W tej chwili na drodze zapaliły się inne światła, błysnęły trzykrotnie i zgasły.

To Gass dawał

umówiony znak. Zidentyfikował samochód jadący z promu. Do zakrętu zbliżały się

właściwie

ofiary. „Szczur” miał strzelać. Był jednak osaczony, czuła, że po desperacku

szuka

fortelu...

Jak chcesz Albakora, możemy zrezygnować z tej roboty. Przerywam akcję –

powiedział i

uniósł ręce do góry. Odwrócił się tyłem do broni ułożonej na kamiennej płycie. –

Poddaję się

dodał pokornie.

Albakora uczyła się tej sztuczki w Libanie. Aż do bólu ręki ćwiczyła ruchy

związane z

trickiem, przy pomocy którego on chciał teraz ratować swoją sytuację. Widziała,

że to nie

była kapitulacja. Niesamowity pojedynek w ciemnościach dopiero się rozpoczął...

Maria Elwira wykonała gest, jakby uwierzyła. Natychmiast jednak lewa ręka

bandyty opadła,

ruch ten był niemal niewidoczny w ciemnościach. Dokoła panowała cisza, pełno jej

było

w mózgu, oczach, dzwoniła w uszach. Magnus podnosił wyciągnięty nagle zapasowy

rewolwer.

Obracał się ku niej, unosił broń wyżej i wyżej... Światła samochodu były tuż.

Maria

spojrzała na muszkę carcano i cel. Nacisnęła spust. Huk był krótki, nie słyszała

go prawie,

jedynie w błysku wystrzału zobaczyła wielką jak kiedyś sylwetkę Haydego, a ona

trzymała w

ręce drzazgę z rozbitej futryny. Nie! Nie zabijesz Ingrid...

...Błysk zgasł, uzbrojone ramię opadło. „Szczur” trzymał jeszcze broń w

zaciśniętych palcach...

Maria dostrzegła ruch, który też znała. Szakal usiłował przerzucić broń z lewej

do

prawej ręki. Nie poradził jednak, jego palce rozluźniły się, pistolet upadł z

metalicznym trzaskiem

w ciemność. Cień przed nią zachwiał się, ale nie upadł. Wykonał nagły zwrot ku

kamiennej

płycie i pochwycił kocim ruchem karabin, w którym były rozpryskowe pociski.

Samochód

Ingrid był już zaledwie kilkanaście metrów od zakrętu. „Szczur” trzymał w ręce

broń

specjalną, skierował ją najpierw na Marię Elwirę, ale ona działała jak

zaprogramowany w

Libanie automat... Huk wystrzału niósł się długo po zdewastowanych grobowcach,

ruinach

murów, połamanych krzyżach... Wielki cień wyprężył się i zwalił na gruz w starej

kaplicy.

Samochód Edgara zwolnił, drugi za nim zapalił reflektory, teraz jak tarcze na

strzelnicy

widać było dwie podświetlono z tyłu ludzkie sylwetki. Spostrzegła, że Ingrid

poprawia lusterko,

by blask nie oślepiał Edgara. Samochód wszedł w zakręt, obrócił się i począł

oddalać.

Oślepiona, niczego znowu nie widziała. Nie czuła też zwykłej jasności umysłu...

Hyde, kret...

piwnica, Magnus w pędzącym na jezdnię wózku... Nie wiedziała, kogo zabita.

Chciała zobaczyć

twarz dziecka albo maskę bestii... Ciemno było jednak. Cofnęła się za mur. Gass

pewnie

dostrzegł, że robota nie została wykonana. Samochód Edgara nie wpadł do rowu, a

odjechał.

Szakal zatrzymał wóz. Pochylony z pistoletem maszynowym w rękach przeskoczył

skarpę.

Stanęła za węglem. Czekała. Jego cień ostrożnie wślizgnął się w głąb starych

murów.

Szczur?... Jesteś tam? –Dziwnie wyświstał złowieszcze przezwisko.

Odpowiedziała mu

cisza.

Szczur... Anioł..., jesteś tu? – powtórzył. Nie było odpowiedzi. Prześlizgnął

się przy

ścianie, zajrzał do zdewastowanej pakamery, zobaczył broń na kamiennej płycie.

Zamarł w

bezruchu.

Maria Elwira patrzyła przez wyrwę. Gass zauważył trupa. Pochylił się nad nim.

Odskoczył.

Stał przy ścianie naprzeciw muszki jej carcano. Dyszał, wodził lufą automatu

dokoła.

Maria Elwira stanęła w rozbitej futrynie jak przedtem.

Rzuć broń, Gass! – powiedziała spokojnie.

Albakora?!

Nie, Maria Tellier. Rzuć broń!

Stała blisko, lufa jej carcano mierzyła w pierś bandyty, jego automat skierowany

był kilkanaście

stopni w bok. Szakal wiedział, że jeżeli drgnie, zginie na miejscu. Rzucił

automat.

Nie strzelaj Albakora, to był ostatni skok... Nie strzelaj!... – Bandyta

zrobił krok do

przodu. Czekała na trick, który nie udał się „Szczurowi”. Sekundy zatrzymały się

w miejscu.

Szakal stal z podniesionymi rękami, nic się nie działo. Uniosła karabin.

Za kobiety w Jugosławii... bestio! – Coś jej nie pozwalało przycisnąć spustu.

Gass ukląkł

z podniesionymi rękami.

Matko, panno, jeżeli jesteś wybacz. – Powiedział to jakby istotnie do Boga

albo do siebie,

nie było w tym nic ze skomlenia o życie. Jego atak nie następował.

Broń się! – warknęła.

Z tobą nie mam szans, Albakora... Strzelaj, zabiłaś syna, zabij mnie. – Syna?!

Tak, on był pewny, że go zabijesz. Nie bał się kul, nie bał się nikogo, mówił,

że go zagryzie

wilczyca, w której się ulągł. Tak mówił.

Dlaczego?

Bo go przeklęłaś i przekleństwo było silne...

Oddaj zapasową broń.

Po co mi ją zabierasz, kiedy mnie rozwalisz... Chcesz mnie sprowokować? To był

mój

ostatni skok. Moja matka, przypomniała sobie, że ma syna... W kieszeni mam bilet

do Colorado.

Rano odlot. Ja bytem taki jak ty. Mówią, że umiałaś straszyć i strzelać, ale

nigdy nie

zabijałaś...

Zabiłam Magnusa.

On miał źle w głowie. Stale widział koszmary.

W tej chwili dotarta gdzieś do jej głębi ta prawda. Zerwała kotwicę i skończyły

się nadzieje...

Podeszła do klęczącego, kopnęła pod ścianę broń zapasową, którą położył przed

sobą.

Odstąpiła na bok, przestała mierzyć w pierś bandyty. Była pewna, że Gass ma

jeszcze

jeden pistolet. Odwróciła się. Jej misja była skończona, zabiła kidnapra

zbrodniarza, uratowała

tamtych... Niech skończy się wszystko. Czekała, Szakal już dawno powinien

strzelić.

Nie wystawiaj się Albakora, ja nie chcę ciebie zabić – powiedział niemal

spokojnie Gass.

Dlaczego?

Bo nie... To był ostatni skok, strzelaj albo jadę do Colorado, nie wrócę tu.

Mam bilet do

Stanów. – Sięgnął do kieszeni, wyjął błękitny kartonik. Coś dziwnego działo się

w sercu Marii

Elwiry. – ... Nie jej syn zginał przed chwilą od kuł matki nie matki. Ona zabiła

tylko Szakala.

I można zawrócić kamień w locie, zatrzymać bieg rzeki, zabrać dziecko, które

porwała

woda i niesie... A Magnus? – Mamo dlaczego króliki, tak dziwnie ruszają noskami,

mamo, ja

chcę piłkę taką dużą, dużą, dużą. Mamo... Mamo?! To nie on leży w ciemnościach z

przebitym

już na zawsze ramieniem i sercem. W człowieku na dnie jest odrobina miłości

prawdziwej.

To Magnus klęczy, modli się do świętości wielkiego i małego świata... BOGA i

MATKI.

Nawrócił się, rzuci straszne rzemiosło, wyjedzie, otworzy piękny sklep na

Karaibach, Seszelach,

Bahama... Zaprosi ją do swojej żony i wnuka na święta... Matka nie może zabić

syna...

Nie może! – Znów usłyszała swój głos, który jakby wyrwał się spod jej kontroli.

Wstań, jedź do Colorado... – powiedziała jakby z daleka. Nie podejmowała

decyzji, że

puści Szakala, to się stało gdzieś obok, a może wysoko. Chłopak powstał, trzymał

ręce nad

głową. W mroku dojrzała jego oczy, nie były puste.

Jeżeli jest świętość, jesteś święta Albakora – wyświstał jakoś przez

zaciśnięte zęby bestii,

a może zagubionej istoty ludzkiej jedynie.

Znów widziała w mroku. Przed nią majaczyła twarz bez kłów w paszczy i pajęczych

łap na

skroniach. Obcy złoczyńca, albo Magnus, jej syn, nie syn wyszedł z ruin z rękami

wzniesionymi

do czarnego, bez księżyca i gwiazd nieba. Po chwili na poboczu rozbłysły światła

reflektorów.

Samochód odjechał w kierunku Beldown. W gruzach znów było ciemno, a ona

była oślepiona światłem na drodze. Nie mogła zobaczyć trupa... upiora ni

dziecka... Mamo,

dlaczego nigdy nie opowiadasz mi o tatusiu?... Inne dzieci mają ojców, a ja mam

tylko ciebie...

mamo...

Nacisnęła metalową gałkę, przesunęła, zamek karabinu do tyłu, wyjęła go i

wrzuciła do

torby. Karabin, powiesiła na haku wystającym z muru. Ruszyła przez cmentarz, ku

zaparkowanemu

samochodowi. Dokoła była pustka, nie było gwiazd ani księżyca, nie było światła

dnia i ciemności nocy. Nie było nic.

Wróciła do domu. Dom też był pusty, nie była w nim już nawet Szakali. Usiadła,

patrzyła

w tę pustkę. Siedząc zasnęła. Zbudził ją sen. Na szarej ulicy spotkała Presilę.

Uciekaj z tego kraju! – krzyczała do niej tamta. Miała skute ręce i była w

złotej obroży z

serduszek i krzyżyków. Na czole miała znak czerwonej pieczęci.

Co to za kraj?

Kraj miłosierdzia i pokory... – odpowiedziała Presila.

Jakiej pokory?

Pokory przed życiem zagrożonym.

Co tobie, co ty mówisz... Presila?

Tamta zrobiła gest jakby chciała wyswobodzić się z obroży, ale serduszka

zacisnęły się

jeszcze mocniej na jej szyi.

Patrz – zniewolona dziewczyna wskazała znak pieczęci. – Muszę oddać serce

osobie,

która jest chora. Wyrwą mi je żywcem, aby było świeże, tak jak tobie wyrwali

kiedyś. Ty

żyjesz, ale serca nie masz, prawda?

Dlaczego tu tak szaro, skąd ten dym?

To biskupi palą na stosach czarownice, podobno nie ukorzą się za to nigdy.

Przed nią stał Magnus. Trzymał ją na muszce carkano. Wiedziała, że on nie może

strzelić,

gdyż twarz i mózg, jak wtedy serce matki muszą jej wydrzeć żywcem, bo to był

kraj takich

właśnie wartości.

Powstała z fotela, wiedziona jakby siłą z zewnątrz zeszła do arsenału. Unosił

się tam jeszcze

duch szakali. Na stole stał kryształowy flakon najdroższej whisky i kilka

złoconych

szklanek. Broni na półkach było mniej niż poprzednio, widocznie wściekli zaczęli

już przeprowadzkę...

Gdzie Magnus mieszkał? Nigdy tego nie chciała wiedzieć. Być może miał luk-

susową willę w skatach na brzegu, tak sądziła z urywków rozmowy, którą raz

usłyszała przez

miedziany telefon akustyczny. Stała pośród nory morderczych kretów i patrzyła.

Na starym

skórzanym fotelu spostrzegła płaską metalową walizeczkę z cyfrowymi zamkami.

Wzięła ją

do rąk, pokrywa nie była zamknięta. Szakale czuli się tu bezpiecznie. Podniosła

wieko. Na

wierzchu leżał pistolet najnowszej konstrukcji i dwa magazynki amunicji. Pod

bronią był luksusowy

kalendarz w grubych okładkach wypełnionych elektroniką. Przerzuciła strony

kredowego

papieru. Pod datą aktualnego dnia, widniał zygzak w kształcie błyskawicy i napis

Onillowie, obok rząd znaków i cyfr... Godzina przybycia promu, czas na dojazd do

starej kaplicy,

inne notatki. Kilka dni wcześniej taki sam znak i napis – Albakora... godz. 03.

Napis i

godzina były przekreślone na krzyż czarnym, grubym mazakiem. Na kartkach

kalendarza

znalazła jeszcze kilka podobnych znaków, ale żaden nie byt podobnie

przekreślony. Pod datą

sprzed miesiąca widniał także znak błyskawicy i nazwisko powszechnie znanego

księdza,

który w tym właśnie czasie zaginął w tajemniczych okolicznościach i do dziś

brakowało jakiegokolwiek

po nim śladu. Maria Elwira wzdrygnęła się. Ksiądz Gustaw, skromny i zacny,

na każdym nabożeństwie przemawiał do sumień, tych, którzy strzelali do tłumu i

detonowali

plastik. Ludzie słuchali jego kazań w skupieniu, bo trafiał do człowieczego

czucia. Wielu

sprzyjających terrorowi odwróciło się od brygad zbrojnych. Słowa płynące do

wiernych spod

sklepienia w małym kamiennym kościółku miały moc ojca, który nie wzywa policji

przeciwko

dzieciom, gdy zrobiły źle, lecz po prostu je wychowuje.

W rogu walizeczki leżał gruby plik pieniędzy spięty czerwoną apteczną gumką.

Były też

jakieś pisma, papiery, drobne przedmioty. Uwagę Marii zwrócił czarny aksamitny

woreczek

przytroczony do wnętrza neseseru plecionką z wężowej skóry. Otworzyła juczek i

oniemiała.

Wewnątrz była klepsydra, którą przed laty Magnus przyniósł do domu nie wiadomo

skąd.

Piasek przesypywał się w niej z miarki do miarki w czasie trzech minut i jednej

sekundy...

Kiedyś – opowiedziała mu bajkę o złym człowieku, złym Bogu i czarnym słońcu... O

świecie,

w którym nie było dnia, woda była ciemna i szary kolor miały łąki. Ludzie nie

mieli oczu,

tylko macki, przy pomocy których poruszali się w ciemnościach. Opowiadała

Magnusowi

różne bajki, wszystkie były o dobrych ludziach, dobrym Bogu i pełnym blasków

słońcu. Ale

on później zawsze prosił, aby opowiadała mu właśnie tę złą bajkę. Gdy zmieniała

ją, przekręcała

i starała się uczynić bardziej jasną, bił pięściami w stół i krzyczał, że chce

prawdziwą

czarną bajkę.

Bajka była o czarowniku, który mógł wszystko, z wyjątkiem zatrzymania czasu.

Mijały

lata i tamten świat był ciągle czarny. Starzy ludzie z zamkniętymi oczami

wiedzieli jednak, że

pewnego czarnego dnia pojaśnieje woda i wynurzy się z niej słońce pełne blasku.

Nocne poczwary

zejdą wówczas do nor, zazielenią się łąki i ludzie otworzą oczy. Rządził owym

krajem

zły człowiek, który modlił się do złego Boga, żeby nigdy nie było światła.

Wreszcie przyszedł czas i pojaśniały zorze na wschodzie. Był to znak, że zamiast

czarnego,

zaświeci jasne słońce. Czarownik, który wolał ciemność wiedział, że może swoja

mocą

zagasić owo słońce, jeżeli dostanie się na jego brzeg w czasie, którego nie

można przekroczyć.

Wzleciał więc wysoko na skrzydłach nietoperza i czekał na codziennej drodze

słońca

czarnego, na słońce jasne. Światła jednak nie mógł wyczuć mackami i musiał

otworzyć oczy.

Otworzył więc je i natychmiast zamknął, bo oślepił go blask... Ale czarownik

mógł wszystko,

nakazał więc, aby nie oślepiało go światło słońca. I tak się stało. Zły Bóg był

z nim. Czarownik

poszybował w kierunku złotej kuli już bez przeszkód... Lecz gdy przedtem

otworzył oczy

i zobaczył blask słońca, oślepiony zasłonił oczy nietoperzym skrzydłem, zwolnił

lot i stracił

jedną sekundę. Dogonił słońce, ale do jego brzegu pozostała mu jedna miarka

odległości.

Spóźnił się o jedną sekundę. Nie mógł zatrzymać ani wrócić czasu, szybował więc

za jasnym

słońcem aż spłonął i szczezł w jego cudownym świetle. W czarnym kraju

zazieleniły się łąki i

woda stała się przejrzysta... Magnus kazał jej opowiadać tę bajkę inaczej.

Chciał żeby czarownik

zdążył zagasić słońce. Dlaczego? Miotała się wówczas z tą bajką i złymi

refleksjami

matki nie – matki.

Inne dzieci cieszyły się, gdy w bajce zwyciężał szlachetny rycerz i dobra

księżniczka, a on

na takie bajki się złościł. Cztero – i pięcioletni Magnus radował się wtedy, gdy

zwyciężała

przemoc i gdy działo się zło. Czarna bajka zapadła w jego pamięć jak żadna.

Rozwinęło się

też w nim, jak na jego wiek wręcz niezwykle, pojęcie przemijającego czasu...

jakby kompleks

owej jednej sekundy, której może zabraknąć. Gdy już chodził do szkoły przyniósł

tę klepsydrę.

Na pozłacanej plakietce antycznego przedmiotu wygrawerowane były słowa: „Manę

thekęl

faręs. Minuta, godzina, wiek i jedna sekunda, żeby nie było za późno”. Istotnie

piasek W

klepsydrze przesypywał się z miarki do miarki w czasie trzech minut i jednej

sekundy.

Przeraziła się wówczas, pytała, prosiła, groziła, żeby powiedział, gdzie kupił,

skąd wziął

ten niezwykły przedmiot.

On milczał... Tylko raz z swoim zimnym jak lód uśmiechem powiedział, że

klepsydrę ma

od... ojca.

Ona pamięta, że czarna bajka uparcie wracała do niej, gdy po gwałcie leżała w

szpitalu bez

ruchu z połamanymi, żebrami i uszkodzonym kręgosłupem, w pierwszych miesiącach

ciąży.

Maria Elwira stała pośrodku nory zbrodniczych kretów i trzymała w rękach

niezwykłą zabawkę.

Magnus zabrał ją do domu do klasztoru, zabrał ją też pewnie, gdy uciekł od

misjonarzy i

uczynił z niej relikwię zbrodni. Być może dlatego jego akcje były tak

precyzyjne. Nie zabrakło

mu nigdy tej jednej sekundy. Zgubiły go archaiczne tuby głosowe w starym

rodzinnym budynku,

jakby pierwszy senior Telier przewidział szatana w najprostrzej linii swojego

rodu.

Włożyła klepsydrę do skórzanego juczka, zamknęła wieko nesesera. Usiadła w

fotelu.

Film urwał się na jeszcze jednej ponurej retrospekcji. Czyżby z woli

namiestników Boga dane

jej było urodzić i zabić szatana na słonecznej planecie? Dlaczego Bóg do tego

dopuścił, dlaczego

nie przepędził swoich urzędników?... Zostaw Mario Elwiro, Bóg jest panem całej

ludzkości

nie jednej zgwałconej kobiety. Epizodem powinni zająć się kapłani, mniejsi niż

Bóg są

od szczegółów... Ale jeżeli mali też chcą być Bogiem?... – Co robić mamo? –

Szuka gdzieś

oparcia, zagubiona. – Zapytaj siebie córko – Niech twój Bóg odpowie ci z głębi

sumienia.

Maria Elwira wstała z fotela, poszła powoli na górę, przebrała się, wyszła z

domu. Wysoko

na niebie kołował sokół, który jeszcze niedawno miał złamane skrzydło Obniżył

lot i usiadł

na gałęzi wysokiego drzewa. Powracający ptak to dobry znak z wyżyny jeżeli

istniało jeszcze

coś dobrego na tym świecie.

Było jasno, dzień wstał słoneczny. Kościół na wzgórzu wydał się jej mały wobec

tego, który

odwiedziła kiedyś, a przecież był to ten sam kościół. Stanęła na jego środku...

Na chwilę

straciła orientację, czy działo się to teraz, czy przed dwudziestu siedmiu

laty...

Wówczas ksiądz zobaczył ją i cofnął się jakby spostrzegł upiora...

Ty tutaj? Czego chcesz Elwiro?

Wyspowiadać się...

Bóg ulitował się nad tobą? Wrócił ci wiarę? – zapytał z nutą niedowierzania.

Zawsze wierzyłam w Boga.

Naprawdę pragniesz spowiedzi? – Ksiądz ciągle nie dowierzał.

Czuję potrzebę Boga...

Chodź za mną – ksiądz uczynił znak krzyża i szeptał modlitwę. Wówczas ruszyła

w kierunku

konfesjonału. On usiadł, wyłożył stulę. Sakrament miał odbyć się z pełnym

obrzędem.

Ucałowała złocony krzyż, wypowiedziała formułę.

Wyspowiadaj się z grzechów ciężkich. Wiara twoja jest chwiejna, nie uznajesz

łaski macierzyństwa,

ukorz się – usiłował jej pomóc.

Prawda, grzechy moje są ciężkie. Czuję bunt i brak pokory... – Uklękła, ksiądz

znowu

szeptał modlitwę.

Jeżeli zrozumiałaś grzech to znaczy, że szatan przegrywa w tobie. Módl się o

dar łaski –

powtórzył po chwili.

Nie zrozumiałam grzechu, ojcze.

Co mówisz?

Zwątpiłam w wartość najwyższą.

W Boga?

Nie. W miłość matki. Nie czuję tej miłości.

Módl się, wiara czyni cuda, tylko modlitwa może cię zbawić.

Mnie zbawić?

Tak. Będziesz matką, żyjesz w grzechu, brak ci miłości do własnego dziecka.

Własnego dziecka?... – Minęło 27 lat a ona pamięta, że pot wstąpił jej na

czoło, chociaż

w kościele panował chłód. Jej rozpacz była też jakaś chłodna.

Ojcze, do ciała ludzkiego można wbić żelazo, można wprowadzić zgorzel... Do

ciała kobiety

można gwałtem wprowadzić nasienie. Czy istnieje bardziej perfidna przemoc niż

zmuszenie

zniewolonej, aby urodziła wbrew swej woli? Ojcze duchowny, czy chcesz zniszczyć

najwspanialszy dar Boga... miłość matki?!

Bluźnisz, grzeszna. Ufam, że dostąpisz łaski. – Ksiądz znów uczynił znak i

krzyża,

szeptał swoje egzorcyzmy.

Jej głęboka rozpacz przemieniła się w lodowaty spokój. Wstała, ruszyła ku

otwartym

drzwiom do światła. Wówczas zrozumiała, że jeżeli chce rozmawiać z Bogiem, musi

unikać

kapłanów...

Minęło ćwierć wieku. Przemogła się, była znowu w tym samym kościele. Panował tu

podobny

chłód. Maria Elwira podeszła do konfesjonału, uklękła.

Szukam pocieszenia – powiedziała w głąb drewnianej kraty.

Bądź pocieszona – odpowiedział kapłan – niech ci Bóg na niebiosach dopomoże.

Ja nie wierzę w Boga na niebiosach, ja wierzę w Boga w ludzkich czynach.

Niech ci twój Bóg dopomoże.

Czy mogę mieć swojego Boga?

Możesz, ale ja w Imieniu twojego Boga nie mogę odpuszczać grzechów.

Nazywam się Maria Elwira Teresa Tellier... Albakora – powiedziała jak echo.

Kapłan pochylił głowę, wziął ją w dłonie, oparł się i tak trwał. Spowiedź była

przerwana.

Maria czekała. Po chwili starzec wyszedł z konfesjonału, zrobił gest jakby

chciał unieść z

klęczek Marię Elwirę.

Porozmawiajmy tam – wskazał cmentarz przed kościołem. Prowadził ją w

milczeniu, ku

kamiennej ławce pod wielkim dębem. Pożółkłe liście spadały na ziemię, mieniły

się w słońcu,

pochylonym już głęboko do fiordu, jego blask odbijał się czerwienią jak płomień.

Usiedli

obok siebie na głazie.

Poznajesz mnie? – zapytała.

Ksiądz przyjrzał jej się uważnie, pochylił głowę.

Teraz poznaję, chociaż przez lata miałem inny twój obraz pod powiekami. Twoja

twarz

jest dojrzała, nie widzę w niej buntu...

Bo nie chcę już zemsty.

Dlaczego przyszłaś do mnie?

Bo... mój Bóg nie ma kapłanów... a ja zabiłam to dziecko... – powiedziała

Maria Elwira i

zapadła cisza. Stary kapłan patrzył w przestrzeń, jakby szukając pomocy u Boga

Marii Elwiry.

Jakie dziecko?

Zabiłam Magnusa Tellier...

Magnus zginął, gdy byłaś w odosobnieniu.

Twój ojciec szukając pocieszenia, zawiózł mnie przed laty do klasztoru, gdzie

umieścił

twojego syna. Rozmawiałem z nim...

Starzec w sutannie patrzył na fiord i słońce, którego tarcza dotknęła wielkiej

wody. Pożółkły

liść spadł na jego pomarszczone ręce. Ksiądz uniósł twarz, spojrzał na Marię

Elwirę.

Po tym, jak strzelałaś w Segers, przez 15 lat byłem misjonarzem, dotarłem do

sowieckich

łagrów na Syberii, byłem w Kambodży, starałem się nieść pomoc ofiarom Polpota,

byłem w

Jugosławii, gdy zaczęła się tam okrutna wojna... Każdej z tych zbrodni

towarzyszyło zniewolenie

i gwałty kobiet. Chyba zacząłem czuć jak one i gdyby był tam Bóg, nie ważyłby

się

powiększać ogromu cierpień nieszczęsnych... Mówią, że najmniej świętości jest w

świątyniach...

Zabiłam to dziecko! – przerwała księdzu Maria Elwira.

Pozostaw urojenia! – kapłan podniósł głos. – Rozmawiałem z nim. Zaskoczyła

mnie jego

wiedza, o życiu, reinkarnacji, o problemach moralności, czytał, malował...

Wszystko w nim

porażone było zbrodnią, ale żył.

Zabiłam Magnusa! – powtórzyła raz jeszcze.

Co ty mówisz?

Prawdę mówię. Ksiądz przeżegnał się.

Kiedy zabiłaś?

Dzisiaj...

Magnus zginął dawno...

Dzisiaj zabiłam „Szczura”.

Kidnapera sadystę „Szczura”, czy Magnusa?

– „Szczur” to Magnus, on nie zginął przed laty. – Ksiądz przeżegnał się. Maria

Elwira patrzyła

na pożółkłe liście pod nogami.

Dlaczego zmusiliście mnie, abym urodziła nie swoje dziecko.

Ksiądz zamyślił się, widać było, że usilnie szuka odpowiedzi, której nie

znajdował.

Nie rozdrapuj – powiedział wreszcie stary kapłan. – Teraz też jest na

Piotrowej Stolicy

człowiek, który w imieniu Boga głosi, że każde życie poczęte to nienaruszalna

świętość. Może

to okrutne dla doświadczonych przez przemoc, ale Ojciec Święty ma swoje głębokie

racje.

Nie miłość, a seks króluje na świecie, zboczeńcy legalizują związki małżeńskie,

w których

pogłębia się zwyrodnienie. Nawiedzeni organizują samobójcze sekty... Z

telewizorów zieje

przemoc i pornografia... prawda więc, że ochrona życia wydaje się sprawą świętą.

A co w sprawie zgwałconej kobiety czujesz sercem doświadczony ojcze?

Czuję, że istota ludzka powinna rodzić się z woli matki, ojca i świętej

miłości matczynej.

Jeżeli zginie ta wola – nastąpi koniec ludzkości – nic nie pomogą nakazy...

Niespełna przed rokiem była u ciebie zgwałcona przez szakali Remis, dziewczyna

z tego

miasteczka. Co jej powiedziałeś? Ksiądz milczał.

Pytam, bo poznałam kobietę, zgwałconą, która urodziła i wychowała. Ja nie

mogłam. –

Też urodziłaś...

To nie było ludzkie macierzyństwo. Samicę zapłodniono przemocą zwyrodniałym

nasieniem

i zgwałcono do porodu. Próbowałam być matką... – Opowiedziała o spotkaniu z

Magnusem,

o postanowieniu ratowania go, o zamachu na O’Neillów i niesamowitym pojedynku w

starej kaplicy. Misjonarz milczał, szukając pomocy u Boga, który czuje po

ludzku. Jego twarz

poorana była bruzdami.

Straszne to, co opowiadasz... rzekł wreszcie nie znajdując słów pocieszenia.

Przeżyłaś

piekło, Mario Elwiro... Tu osądzą cię jeszcze raz ludzie, Bóg osądzi cię

później... Topór zakopany,

kup suknię w kwiaty, uratuj resztę człowieczego życia. Ścisnął jej rękę,

uśmiechnął

się smutno.

To niemożliwe. Ale ty nawróciłeś się księże; wstąpił w ciebie Bóg z głębi

ludzkich serc,

na którym nie mogą żerować kapłani.

Ksiądz spojrzał w oczy matce – nie – matce. Ona też patrzyła na niego. Zmagali

się tak chwilę.

Dokonałeś gwałtu... dlaczego? – Nie ustępowała Maria.

Ksiądz uniósł twarz, patrzył gdzieś wyżej na ptaka szybującego w bezruchu.

Dogmaty muszą pozostać. dogmatami – powiedział wreszcie.

Więc dlaczego już myślisz czujesz?

Bo tak trzeba, aby rozumieć dogmaty.

Nie wszystko wolno ci rozumieć, duchowny ojcze...

Chęć zrozumienia tego co ludzkie jest moim nawróceniem... – ksiądz odparł. –

Żądasz

spowiedzi, więc wyspowiadam się przed tobą, Mario. Nagła przemiana to zdrada,

głęboka

przemiana dojrzewa długo. Prawdę ujrzałem na końcu – mojej drogi, chociaż często

czułem,

że jest ona blisko... Ostatnio uczestniczyłem w misji na Bałkanach, Byłem w

gorejącym domu.

Żywi stłoczyli się w betonowym korytarzu. Ratunkiem były stalowe drzwi

zaryglowane

od zewnątrz. W ścianie był kanał wentylacyjny. Uzbrojony Serb wyciągnął z grupy

cywilów

małą, chudą kobietę. – Ty się tam zmieścisz, przejdziesz, krzykniesz na ludzi,

otworzą rygle!

Przerażoną przywartą do muru.

Tam jest – ogień! – Ale ręce zbrojnych pochwyciły, ofiarę, uniosły, postawiły

przed

otworem, w którym kłębił się dym. Osaczona pochwyciła moją sułtannę. Serb też

podszedł do

mnie. – To katoliczka, przekonaj ją, że musi poświecić się dla życia innych.

Człowiek nie ma obowiązku takiej ofiary – usiłowałem wstrzymać przemoc.

Nie ma obowiązku?! Człowiek?! A zgwałcone, klecho? Pamiętasz, co mówiłeś w

obozie?

Przekonaj ją, bo tu będzie zaraz przerwane nie jedno życie! – Olbrzym kopnął

mnie w,

piszczel. Ból wibrował w mojej nodze. Spostrzegłem, że dogmaty, nie są

doskonałe, więc nie

mogą być dziełem Boga... Kiedy przyszła do konfesjonału Remis, poczułem ludzki

ból w

kopniętym piszczelu. Ona zapytała mnie, jak ty kiedyś, o miłość matki. Nie

odpowiedziałem,

zostawiłem szatanowi pychę wszystkowiedzącego. Zapytałem tę, która czuła...

Powiedziała,

że jest człowiekiem, a poczęcie było nieludzkie. Nie urodziła, wziąłem grzech na

siebie.

A co stało się z tą, która nie chciała poświęcić się tam, gdzie byłeś

misjonarzem, ojcze?

Ksiądz znów spojrzał do góry.

Prawdę powiedziałaś, Mario, że Bóg nie może nakazywać przemocy, to nie on

palił kobiety

żywcem na stosach, nie on ogniem i mieczem przysparzał sobie poddanych. Tam w

gorejącym

mieście silni wepchnęli słabą do płonącego otworu. Była to przemoc, czy nakaz

błogosławiony?

Mnie pytasz, ojcze?

Ciebie, bo każdego pytam, gdy szukam prawdy.

Kościół nie wymaga prawdy, kościół żąda wiary – powiedziała Maria Elwira..

A czym jest wiara, jeżeli nie prawdą? Tylko ci, którzy nie wierzą w prawdę

wiary, tworzą

jej nakazy, bo nie czują, że wiarę można zniszczyć tylko nakazem wiary...

A rzecz najbardziej świętą... macierzyństwo?

Macierzyństwo jest częścią Boga, pozostanie mimo przeciwności. Przeciw

macierzyństwu

można jedynie bluźnić przymusem macierzyństwa, tak jak przeciw miłości

bluźnierstwem

jest przymus miłości.

To prawda, ojcze nawrócony... Aby bestialsko zgwałcona nie czuła jedynie

odrazy, potrzebny

jest cud przez wzór matki Teresy z Kalkuty. Krzyk butnych o pokorę budzi jedynie

bunt. Ojcze, ratuj Kościół, któremu można wierzyć! – Maria pochwyciła dłonie

misjonarza i

uścisnęła je. Ksiądz uniósł głowę, ona zobaczyła oczy pełne prawdy. Kapłan

skończył spowiedź

przed grzesznicą.

Zostań ze swym Bogiem, Mario Elwiro, niech ci on błogosławi – powiedział

starzec z

głęboką pokorą. Maria spostrzegła, że nad wysokim drzewem kołuje sokół, być może

był to

ptak; któremu przywróciła życie.

Maria Elwira schodziła z kościelnego wzgórza. Nisko na dole kręciły się rybackie

kutry.

Zatoka szumiała w skalistym fiordzie, słońce utonęło w morzu, pozostał jego ślad

na ciągle

gdzieś biegnących falach.

Ruszyła na przełaj. Ścieżka była kręta. Przed nią przesuwały się klatki

okrutnego filmu.

Przemocą zabrano jej życie. Była dziewczyna jak inne... Marzenia, plany,

zamiary... miłość.

Gwałt... Upodlenie. Szakale i kapłani... Nieokiełznany bunt. Strzały, zastygła

twarz Flory,

splugawione ciało i dusza Eleonory. Ćma Liwia w więziennej celi, już na zawsze,

tortura i

udręka. Dlaczego?

Odnalazła za zieloną kępą swój pokraczny samochód, ruszyła dalej kamienistą

drogą między

urwiskiem i górą. Pojechała do miasta.

Zaparkowała wóz pod szarym gmachem. Weszła do środka, ominęła windę, szła szybko

po

schodach... Sekretarka powiedziała jej, że sędzia otrzymał wiadomość i czeka.

Weszła do

gabinetu. Przyjął ją człowiek w wieku lat około pięćdziesięciu. Padły rutynowe

pytania i Maria

przystąpiła do rzeczy. Sędzia słuchał uważnie.

Mamy inne informacje – powiedział, gdy skończyła. – „Szczura” zastrzelił

dzisiaj

wspólnik, także kidnaper zabójca. Magnus Celestyn Tellier zginął przed 8 laty,

tonąc pod

lodem w Segers. Pozostawił w jarze samochód, dokumenty i broń,

zidentyfikowaliśmy ślady

jego butów na załamanym lodzie. Maria Elwira otworzyła podróżną torbę.

Oto taśma magnetofonowa z nagraniami, a to zamek z karabinu carcano, z którego

zastrzeliłam

Szczura”, Magnusa Celestyna Tellier. – Stuk maszyny był ciągły, sekretarka

protokołowała

pilnie. Maria spostrzegła też dwa mikrofony na biurku. Sędzia włożył taśmę do

wielofunkcyjnej wieży. Rozległy się trzaski, głos Ingrid z jakiegoś wywiadu,

znów trzaski i

przytłumione słowa Gassa Wellmana.

To się nie zabawisz z tą blond ślicznotką?

Nie, mamy ich tylko rozwalić.

Ty jej nienawidzisz? Dlaczego?

Głupiś Gass, one wściekłe suki, nie pamiętasz, co twoja z tobą zrobiła?

Pamiętam, ale odezwała się, zaprasza mnie do Colorado. Umarł jej mąż staruszek

i mama

w pokorę do syna.

Pojedziesz, albo nie pojedziesz, zależy jak robota wyjdzie – to był znowu głos

Magnusa.

Forsę wziąłem. Twoja działka, trzymaj. – Coś zaszeleściło. Po chwili znów

odezwał się

Magnus. – Oni przypłyną promem. Wszystko jest obliczone. Na drodze do zakrętu

przy

cmentarzu będą o 23.30. Poznać światłami, że to oni... Żebyśmy nie rozwalili

kogo innego.

Rozumiesz? Potem podświetlisz ich z tyłu, żebym miał dobry cel... Kapujesz?

W tej chwili zadzwonił na biurku telefon, sędzia podniósł słuchawkę. Jego twarz

zmieniła

wyraz. – Tak... popołudniowe dzienniki?... Zastrzeliła syna w zasadzie na

O’Neillów... To

chyba prawda, Elwira Tellier jest u mnie, zgłosiła się... Dziękuję za wiadomość.

Więc wystała pani listy do prasy?

Wysłałam, chcę zapytać, dlaczego musiałam urodzić i zabić... Wierzę w

reinkarnację...

Chcę zapytać, dlaczego duch Magnusa nie mógł odrodzić się w matce, która tego

pragnęła,

bez piętna gwałtu? Chcę zapytać, czy są dowody, że odrodzenie po śmierci jest

mniej prawdopodobne

niż dobry, wysoko na niebie Bóg i rogaty szatan w pełnym smoły piekle?

Sędzia poruszył się.

Pani bluźni! – podniósł głos. Ona zachowała spokój.

Nie, ja bronię swojej wiary – Maria wstała. – Możecie zniewolić kobietę, ale

macierzyństwo

to miłość. Potraficie zniewolić do miłości? Szaleńcy! Maszynistka przestała

pisać. W

gabinecie zapanowała cisza.

Spadł śnieg. Morze w zatoce wzdymało się i pieniło. Elwira Tellier stała nad

urwiskiem w

kamiennym fiordzie. Jej pradziadowie zawsze byli rybakami, tylko ojciec wyłamał

się w południe.

Maria spojrzała na zegarek. Proces miał rozpocząć się w południe.

Przed budynkiem sądu zgromadził się tłum. Stare kobiety niosły transparenty i

krzyczały:

Dzieciobójczyni na szubienicę”, „Terrorystka za kraty”. „Piekło heretyczce!”...

Dziennikarze byli przed parlamentem. Tu tłum był większy, okrzyki gromkie,

młode:

Rozpędzić władzę!”, „Więcej światła!”... – Na obrzeżach przybywało policjantów.

Dziewczyna

w skórzanej kurtce krzyczała: Niech żyje Maria Tellier! – tłum narastał,

falował. –Elwira

Tellier do parlamentu! – powtarzano z drugiej strony placu.

Tę właśnie młodą osobę, Maria spotkała niedawno na ogarniętej niepokojem ulicy.

Dziewczyna

podbiegła do niej z plakatem poznaczonym podpisami.

Hej, Elwira! Jesteśmy z tobą! – Maria poznała ją.

Remis?! Ty walczysz?

Tak. Wtedy dostałam szoku. Przepraszam, ale wychowałam się, gdy matki Albakorą

straszyły dzieci. Teraz jesteśmy razem!

Maria Elwira stała nad urwiskiem. Przed nią było morze, sól ziemi tej wyspy. Nie

chciała

rozruchów, ale przecież rzuciła kamień, który był już w locie. Nie mogła

zawrócić wzburzonej

rzeki.

Czasem przebudzenie bywa nagłe. Padały właśnie gabinety. W ostatnich wyborach

wielu

posłów obiecywało postęp. Po otrzymaniu mandatów stchórzyli, ogarnęła ich

inercja. Ludzie

czekali. Kraj ubożał. Miasta i miasteczka ogarnęło bezrobocie. Niedostatek

gościł w domach

robotników, rolników, nauczycieli. Coraz liczniej biedę cierpiały rodziny

wielodzietne, wybuchały

protesty. Tu i tam rosły jednak fortuny i powstawały latyfundia. Kościół

wszczynał

wciąż nowe procesy o dobra doczesne, a jego pryncypatowie głosząc hasła pokory

prześcigali

biznesmenów luksusem pałaców, domów, pojazdów...

Tłum falował. Maria nie brała udziału w manifestacji. Patrzyła na morze.

Przymknęła powieki,

była zmęczona a jednak silna... Więc to jeszcze nie koniec jej zmagań... A gdzie

jest

Stwórca?... Światły polski ksiądz powiedział, że Matka Teresa z Kalkuty

zobaczyła Boga w

twarzach – ludzi potrzebujących pomocy... Maria Elwira wierzyła w tego Boga.

Miała krew i

serce pradziadów, którzy sprzeciwili się zachłanności wielkiej wody.

A ona? – Pustelnik z Carin powiedział, że przed nią zakręty na urwiskach, i

życie, już tylko

dla innych.

... „Maria nie zdradzi!”... „Maria Elwira Tellier z nami!”...

W Beldown i Segers, sprajem na murach znaczyły się takie napisy.

Czas było wracać, zbliżał się proces przeciwko zwyrodnieniu ludzkiego

macierzyństwa...

Wicher huczał, morze odpowiadało łoskotem, niepokój panował nad fiordem. Z

niskich

chmur zaczęty sypać płatki śniegu, jak ćmy, miały aksamitne skrzydła. Będą

istnieć tylko do

wiosny. Wszystko przemija. A Bóg? – Bóg to tajemnica... Czy można wątpić w

istnienie tajemnicy?

Przez szarość przebił się promień słońca, zaigrał w zatoce, oświetlił skały,

przepadł w

wielkiej przestrzeni.

KONIEC

Dlaczego napisałem „Gwałt”

mówi LESŁAW FURMAGA

Równa jak stół żuławska szosa przechodzi w polną drogę. Skręt w prawo, na

jeszcze wyższej

drożynie koła samochodu do połowy osi pogrążają się w tłustym błocie. Po obu

stronach

horyzontu we mgle nikną żółtobrązowe wierzby. Znad pustych tak, krzycząc,

wzlatują co

chwila ku niebu wielkie klucze kormoranów. Stareńkie podcieniowe domki. Ludzi

prawie nie

widać. Krajobraz jak ze snu.

Zatrzymujemy się przed maleńkim drewnianym domkiem. Zima wilgoć przenika do

szpiku

kości. Dopiero teraz dostrzegamy w tle maszt i zarys kadłuba niewielkiego

jachtu.

Wieś Łaszka niedaleko Sztutowa. Od Zalewu Wiślanego dzieli nas zaledwie pół

mili. Do

Gdańska jedzie się stąd samochodem 45 minut.

W drzwiach czeka gospodarz.

Witam w Domu pod Starą Kotwicą – słyszymy. Wizyta ma szczególny cel. Oto

spotykamy

się z pisarzem, który przez kitka tygodni publikował na łamach naszej gazety

powieść

pt. „Gwałt”. Zaś Cari Yesler Desmontt to jego pseudonim,

Doszedłem do wniosku – mówi, iż przyszedł moment, by ujawnić się. Chcę

powiedzieć

czytelnikom, jak brzmi moje prawdziwe nazwisko.

My już wiemy. Oto spotykamy się w jego pisarskiej samotni z... Lesławem Furmagą.

Autor

znany jest z wielu poczytnych książek, takich jak „Rzeka bez brzegu”. „Krab i

Joanna”,

Lot pingwina”, „Żagle w tarczy” czy „Kawał nieba”.

Wtapiamy się w tutejszy klimat. Słuchamy opowieści jak wygląda wschodzące

słońce. Jak

głośno świergoczą ptaki. Juk w sierpniu całe noce rechoczą żaby. Na górze pokoik

z maszyną

do pisania. To tutaj oraz w kabinie żaglówki powstawał „Gwałt”. Ale wypytajmy

autora o

wszystko od początku.

Skąd wziął się pomysł napisania „Gwałtu”? Temat jest drastyczny. Czy nie

lepiej

było dalej tkwić w tematyce morskiej?

Uważam, iż wszystko ma swój czas. Powieści, które pisałem, czytane byty w

latach 60.,

70., nawet 80. Przyszedł czas komercji. Polski rynek wydawniczy zaczęła zalewać

popularna

literatura zachodnia. Ostatnio utrzymywałem się z pisania słowników dla dzieci i

poradników.

Wciąż jednak szukałem tematu, który w obecnych trudnych czasach interesowałby

ludzi, poruszył,

po prostu „chwycił”. Utwierdziłem się w przekonaniu, iż jeżeli dziś chce się być

pisarzem

współczesnym, sama marynistyka nie wystarczy.

Czy bohaterki „Gwałtu” mają swoje pierwowzory w rzeczywistości?

Tak. Materiałów do tej książki szukałem pełne trzy lata. Teraz bez przesady

mogę powiedzieć,

iż jestem niemili ekspertem w tej dziedzinie.

Najpierw przypadkowo dotarłem do dokumentów z procesów zbrodniarzy wojennych,

którzy

w obozach zapładniali kobiety skażonym nasieniem i przymuszali je do rodzenia po

takim

gwałcie. Cywilizowany świat prawomocnymi wyrokami międzynarodowych trybunałów

uznał później zarówno tych, którzy przymuszali do rodzenia po gwałcie, za

zbrodnarzy.

Co dzieje się dziś w Polsce? Powszechnie znane stały się zabiegi określonych

autorytetów

moralnych o przymuszenie ustawą kobiet do rodzenia także po gwałcie. Rozgorzał

na ten

temat głęboki społeczny spór. Problem, jak dotąd, znajdował się poza zasięgiem

zainteresowań

pisarzy. Postanowiłem zgłębić jego tajemnice i napisać powieść.

Przypuszczam, że nie było panu łatwo dotrzeć do osób, które osobiście przeżyły

togo

typu tragedie.

I tak, i nie. Na przestrzeni lat ukazało się przeszło 600 tysięcy egzemplarzy

moich książek.

Wciąż są one czytane. Na spotkaniach prywatnych i w bibliotekach wspominałem

czytelnikom

o moich planach pisarskich. Mówiłem, iż chcę rozmawiać z kobietami, które

zostały

zgwałcone. Ludzie odnajdywali mnie sami. Mówili: jest u nas taka kobieta.

Przekazywali

adresy. Doszło do wielu spotkań. Ton temat zafascynował mnie jak drugie morze.

A więc kobiety niegdyś zgwałcone otwierały się przed panem i dzieliły się

swoimi

myślami, przeżyciami, cierpieniami?

Nie było to łatwe, ale uparta praca dała efekty. Początek takich rozmów bywa

bardzo

trudny. Po przebiciu muru milczenia zaczyna wylewać się prawda.

Jest takich nieszczęsnych więcej niż nam się wydaje. Jedna zgwałcona została w

czasie

ostatniej wojny na Ukrainie w okresie słynnych rzezi polskich rodzin

osadniczych. Stało się

to podczas jej wesela. NA jej oczach męża, rodziców oraz gości zakatowano na

śmierć. Po

gwałcie pozostała w ciąży. Ponieważ tworzyłem postać fikcyjną, pomyślałem po

rozmownie

z nią, iż rzeczywistość przekracza czasem wyobraźnię. Po licznych konsultacjach

z osobami,

na których dokonano przemocy, wyrobiłem sobie pogląd na sprawę przymuszania

kobiet do

rodzenia po gwałcie.

A wiec bohaterki pana powieści nie są replikami kobiet, z którymi

przeprowadził

pan rozmowy?

Dokonałem literackich syntez autentycznych postaci. Uznałem, iż główna

bohaterka,

Elwira, nie może do końca zostać matką heroiczną. Ale Beryl Roow urodziła i

przykładnie

wychowała bliźnięta poczęte w gwałcie.

Autentyczna i serdeczna obrończyni życia nie narodzonego, Flora Tokarsky, chyba

najbardziej

krystaliczna postać w powieści, znajduje okazje, by wykrzyczeć swoje uzasadnione

racje.

Czego dowiedział się pan w trakcie rozmów z kobietami zgwałconymi o tym, co

działo się z nimi po takim zdarzeniu?

Nie spotkałam ani jednej kobiety, która po brutalnym gwałcie chciała urodzić

dziecko.

Gwałt był dla nich zbezczeszczeniem moralnym i fizycznym. A największą torturą

psychiczną.

Jaką można sobie wyobrazić, było dla tych, co zdecydowały się z takich, czy

innych

względów urodzić, czekanie. Dziewięć miesięcy upokorzeń i pytań, kto się urodzi?

Jakie cechy

dziecko odziedziczy?

Nie zajmuje pan w powieści jednoznacznego stanowiska na temat, czy kobieta po

gwałcie ma urodzić, czy nie?

Na podstawie moich obserwacji stwierdzam, iż matka, stworzona do miłości, nie

może

pragnąć takiego dziecka. Przecież kobieta stworzona jest, aby poczynać w

rozkoszy, aby kochać

dziecko. Jeżeli wszystko to jest odwrócone, zniweczone, zbezczeszczone, nie

można

kazać jej rodzić takiego dziecka. Może natomiast podjąć taką decyzję sama, ale w

wolności,

nie pod przymusem. Osobiście odnoszę się z wielkim szacunkiem do kobiet, które

urodziły

po gwałcie. Uważam je za matki heroiczne. Ale zdecydowanie pozostaję na

stanowisku, iż w

społeczeństwie cywilizowanym bohaterstwa i niezwykłości nie można żądać ustawą i

wymuszać

więzieniem. Bo to przemoc i chociaż być może moralne w pojęciu jakiejś

moralności, to

przecież niemoralne.

Pana stanowisko jest głosem w dyskusji nad ustawą o przerywaniu ciąży.

Pisząc książkę, staram się spełnić obowiązek wobec czasów, w których żyję. Nie

mogę

zgodzić się, aby kobiety zostały ubezwłasnowolnione w kwestii macierzyństwa. Mój

Gwałt”

jest swojego rodzaju krzykiem o ratunek dla wiedzionych na stos „czarownic”. Po

poznaniu

krzywdy kobiet bestialsko zgwałconych jestem pewien, że cywilizowany świat

przymuszenie

do rodzenia po gwałcie oceni w przyszłości tak jednoznacznie, jak ocenia się

dziś palenie

niegdyś na stosach „czarownic” i mędrców, których prawdy są dzisiaj oczywiste.

Dlaczego nie wydał pan od razu swojej książki w którejś z oficyn?

Moje pierwsze próby wydania „Gwałtu” nie powiodły się z przyczyn

pozaliterackich.

Nie ma obecnie cenzury i to czy książka ukaże się, czy nie, zależy od umowy

między pisarzem

a wydawcą, jest jednak określona presja. Po wydrukowaniu kilkudziesięciu

odcinków

na łamach „Głosu Wybrzeża” zaczęły nadchodzić listy świadczące, iż temat jest

trafiony”.

Ludzie dzielą się swoimi przemyśleniami na temat tego ważnego problemu

społecznego.

Dlaczego posłużył się pan anielsko brzmiącym pseudonimem?

Sprawa pseudonimu jest nieco groteskowa. Na początku lat 90. zorientowałem

się, iż dla

naszych licznych nowych wydawców liczy się właśnie; angielskie brzmienie

nazwiska. Mogę

przytoczyć przykład. Podczas wizyty w jednej z takich nowych oficyn zaoferowałem

wznowienie

Lotu Pingwina”. Moje nazwisko jednak nie było tam znane. Wymyśliłem więc na

poczekaniu nazwisko Carl Yesler Desmontt i ku mojemu zdumieniu wydało się ono

wydawcy

znajome. Przy pierwszej okazji postanowiłem więc zmienić nazwisko Ale ostatnio

dostąpiłem

satysfakcji, bo zarówno redakcia „Głosu Wybrzeża”, jak i dwaj polscy edytorzy, z

którymi

prowadzę wstępne rozmowy na temat wydania „Gwałtu”, zażądali jednoznacznie, abym

książkę podpisał swoim nazwiskiem.

Dziękuję panu za rozmowę.

Rozmawiała:

Katarzyna Korczak

Lesław Furmaga urodził się w 1933 r. Ukończył Wydział Rybactwa Morskiego Wyższej

Szkoły Rolniczej w Szczecinie. Pracował na przemysłowych statkach rybackich,

które poławiały

w rejonach Afryki i Antarktydy. Był także wykładowcę w Wyższej Szkole Morskiej w

Gdyni. Jest nadal czynnie związany z żeglarstwem, gospodarką morska i żegluga.

Debiutował jako prozaik w 1966 roku. Jest autorem powieści dla dorosłych i

dzieci, scenariuszy

filmowych i słuchowisk radiowych.

Wydał między innymi „Rzeka bez brzegu” (1974). „Skarb z piaszczystego półwyspu”

(1975), „Krab i Joanna” (1977), „Między strugami deszczu” (1980), trylogię „Lot

pingwina”

t. I. „Zaokrętowany”(1981), t. II: „Słońcem i lodem” (1983), t. III „Burza i

powrót” (1986).

Żagle w tarczy” (1987). Wydał także: „Między Cape Town i Casablanca” (1989)

Kawał

nieba” jako II tom „Żagli w tarczy”, wraz ze wznowieniem t. I (1991), „Mały

słownik morski”

(1993), „Mały leksykon krzyżówki” (1993). „Uniwersalny leksykon haseł...”

(1994),

Kolorowa ortografia – słownik” (1995), „Kolorowa ortografia” (1996).

Jest laureatem Nagrody Literackiej im. Conrada Korzeniowskiego (1974), nagrody i

wyróżnienia

przewodniczącego Komitetu ds. Radia i Telewizji (1985), Nagrody Literackiej im.

Marcina Borzymowskiego (1986). Nagrody Literackiej Wydawnictwa Glob – Złoty

Delfin

(1986).

Przedkładali uprzejmie Panu Redaktorowi do ewentualnej publikacji pierwszą cześć

materiału

literackiego, który w latach 1981 – 1985 został usunięty przez cenzurę z

drukowanej w

tym czasie mojej trylogii „Lot pingwina”

Będąc swego czasu pracownikiem Świnoujskiej „Odry” i Szczecińskiego

Transoceanu”

tomy „Lotu...” nawiązywały do ówczesnej sytuacji w tych przedsiębiorstwach.

Rękopis „Lotu

pingwina” zakupiła Biblioteka Wojewódzka w Szczecinie, także znaczna część

nakładu tego

tryptyku trafiła do bibliotek w Szczecinie i województwie, dokąd byłem proszony

na liczne

spotkania autorskie.

W powieści poza wątkami osobistymi bohaterów dominował wątek polityczny, będący

literacką

relacją z kraju i licznie rozsianych po świecie statków gdzie szereg zdarzeń

zapowiadał

rychły już upadek realnego socjalizmu. Trzy tomy „Lotu...” wydane łącznie w

przeszło

stu tysiącach egzemplarzy/rozeszły się natychmiast i szybko doczekały wielu

recenzji i rozpraw.

M.in Przewodnik po współczesnej polskiej literaturze marynistycznej,

WYCHOWANIE” (praca zbiorowa) wyd. Glob Szczecin 1989 – pisał „Ma też książka

Furmagi

swój drugi wymiar – publiczny. W tym przypadku kształtowany jest on przez burzę

lat

osiemdziesiątych. A zatem polityka wkracza na pokład.. Gdy na statek dociera

wieść o Sierpniu

w trybach maszynki zazgrzytało na nowo. Wychodzą na jaw nowe garby nowe

pokrętności

ludzkich losów...

albo: PROZA POLSKA od 1996 – Piotr Kuncewicz: „Mocne miejsce w marynistyce

ostatnich lat zyskał sobie Lesław Furmaga... jak dotychczas główne jego dzieło

Lot pingwina”

to trylogia złożona z trzech części... Tytułowy Pingwin, poza sensem

metaforycznym, to

przezwisko Karola Poręby eks – dziennikarza, który uchodząc nieprawidłowością

politycznym

i rozdźwiękom domowym... krzepnie wewnętrznie...”

Ale niestety, wrażenia czytelników i recenzentów w odniesieniu do nurtu

politycznego

książki, mogą dotyczyć jedynie śladu tego, co autor napisał, bo jedynie ślad

pozostał po tekście

autorskim w ocenzurowanej książce.

Ta powieść mimo, iż ma już swoją historię, mimo, że była przedmiotem wielu

spotka autorskich,

że pełny jej tekst opublikował jeden z bardzo popularnych dzienników, mimo, że

była i jest tematem bulwersujących listów, które nadal przychodzą do autora jako

pozycja

książkowa wydana została przez przedsiębiorców gdańskich, z przesłaniem

szczególnym.

Znany nie tylko na Wybrzeżu pisarz, którego książki wydano łącznie w blisko

milionowym

nakładzie, tym razem wystąpił pod swoim zagranicznym pseudonimem. Nie trudno

jednak

odgadnąć jego prawdziwe nazwisko z uwagi na jedyne i niepowtarzalne opisy

związku

człowieka i morza oraz udzielone już wywiady. Książka wbrew pozorom nie została

napisana

w kraju mogącym być Irlandią Północną, a podobny dramat jest możliwy także w

Polsce...

Rzecz dotyczy przecież bardziej kobiety niż morza, bardziej ludzkiej tragedii

niż oeanicznego

huraganu, bardziej natury człowieczej niż żywiołu ziemi i morza... Dziwne, ale

dotychczas

nikt z twórców nawet wielkiej literatury światowej nie podlał tak drastycznego

tematu moralnego

jak „Cari Yesler Desmontt” w swoim „Gwałcie”.

Wydawcy, znani Gdańscy Obywatele zastrzegli sobie, że przynajmniej pierwsza

edycja

Gwałtu” nie może trafić do sieci handlu książką. Jest to bowiem pozycja

szczególna i otrzymać

ją można jedynie w upominku od znanych osób, które nabyły prawo do jej

przekazania

Państwu. Autor oczekuje jednak na dalsze listy, które zamierzamy wydać w ślad za

książką,

jako głosy w dyskusji na temat najbardziej bulwersującego obecnie problemu

moralno – społecznego

a być może także politycznego... Życzymy interesującej lektury.

Banki, wielkie zakłady produkcyjne i usługowe, luksusowe restauracje,

towarzystwa ubezpieczeniowe

i inne instytucje, – między innymi materiałami reklamowymi wydają liczne

foldery.

Foldery te mimo często znakomitej formy graficznej nie mają innej wartości poza

reklamową

i nie są przechowywane przez klientów.

Sensacyjna powieść znanego autora, wylansowana już przez czasopismo a jeszcze

nie wydana

jako pozycja książkowa, może stać się znakomitym nośnikiem reklamy na wysokim

poziomie. Z uwagi na bulwersującą treść książki (liczne listy czytelników po

publikacji prasowej)

i uznany już wysoki poziom literacki, w przypadku połączenia jej z folderem,

pozyj a

taka pozostanie w bibliotece domowej i będzie wypożyczana osobom innym. Część

nakładu

przekazana odpowiednim wypożyczalniom także będzie funkcjonować na rzecz

reklamy.

Prawo do wydania książki w połączeniu ze swoim folderem winno być udostępnione

zaledwie

kilku lub kilkunastu przedsiębiorstwom. Powieść z ewentualną dedykacją imienną

autora

wręczana byłaby przez przedsiębiorców na bankietach, promujących zakład

spotkaniach

oraz w innych okolicznościach godnym tego klientom. Stanowiłoby to nową

atrakcyjną i

wspierającą kulturę form popularyzowania przedsiębiorstwa. Należy zaznaczyć, że

koszty

wydania książki w taki sposób, nie byłyby wyższe od kosztów związanego z nią

folderu.

DO REDAKCJI GŁOSU WYBRZEŻA

I AUTORA POWIEŚCI „GWAŁT”

Nawiązując do prośby Redakcji o listy na temat przeżyć i postawy Marii Elwiry

bohaterki

Gwałtu” piszę chociaż nie znam jeszcze zakończenia książki.

Kilka lat temu moją siostrę w małym miasteczku na Śląsku zgwałcili skini czy

inni zwyrodnialcy.

Dziewczyna po gwałcie została w ciąży. Nie był to może tak straszny gwałt jak

Marii Elwiry ale skutki jego były podobne. Dziewczyna przez długi czas unikała

chłopców i

w ogóle stała się jakaś dziwna. To już nie była dawna Bożenka. Ojciec i Matka w

ogóle rozmawiali

z nią o tym, że ona jest w ciąży, bo bali się, że dostanie obłędu. Bożenka

domyślała

się tej okropności, ale rodzice i ja uspakajaliśmy ją, że wszystko będzie w

porządku. Byłam u

niej wtedy. Wszyscy czuli i potwierdzali to lekarze, że aby powrócić ją do

normalnego życia,

musi o tym strasznym wydarzeniu zpomnieć. Nawet powinna omijać miejsce gdzie to

się

stało, chociaż był ono na drodze do z domu do pracy. Bożena chodzi do dziś drogą

dalszą.

Minęły lata a Bożenka ciągle nie jest tą wesołą lubiącą zabawę dziewczyną. Mamy

jedna nadzieję,

że ona wyjdzie za mąż będzie miała dzieci i ułoży sobie normalne życie. Nie

wyobrażam

sobie jednak jej życia w tym miasteczku gdyby przymuszono ją do urodzenia tego

dziecka.

Jako katoliczki pytałyśmy o to z mamą zaprzyjaźnionego księdza. Nieprawda, że

księża są

bezmyślni. On powiedział, że o ofiarę poświęcenia swojego życia dla kogoś innego

można

człowieka tylko prosić, ale nie można mu takiej ofiary nakazać. On powiedział,

że dałby rozgrzeszenie

mojej siostrze za to, że nie urodziła, jeżeli czuła, że nie ma powołania do

macierzyństwa,

dziecka po zwyrodnialcach.

Gwałt” będę czytała do końca w gazecie, a gdy wyjdzie w wydaniu książkowym,

kupię

ją, ale siostrze swojej jej nigdy nie polecę, bo ona za wiele przeżyła sama. Ze

wszystkich

stron słyszy się tylko o tym, że najważniejsze jest dziecko poczęte. Nikt nie

mówi i nie pisze

o tym, że istnieje jeszcze dziewczyna – kobieta, tak jakby ta kobieta nie była

człowiekiem.

Tak nie jest. Są różne sytuacje. Nie każda ciąża jest z woli urodzenia jeszcze

jednego dziecka.

Wasza powieść każe pomyśleć czy zmuszenie kobiety do urodzenia dziecka jest

sprawiedliwe,

czy często nie jest to, jak pisze autor, jeszcze jeden gwałt i wielka krzywda.

Piszę ten list bo byłam blisko podobnego nieszczęścia.

Pozdrawiam autora książki i Redaktorów „Głosu Wybrzeża”

Barbara Z. z Gdańska

GŁOS CZYTELNIKÓW

Gwałt” a polityka

Drukowany na Waszych łamach „Gwałt” wzbudził moje duże zainteresowanie. Gdyby

druk tej książki rozpoczął się po wyborach parlamentarnych można by sądzić, że

to Unia Pracy,

odrabia zaległości w ideologicznych staraniach o kształt naszego państwa.

Długo byłem sympatykiem tego ugrupowania. W poprzednich wyborach oddałem głos

właśnie na tę partię. W ostatnich wyborach głosowałem jednak na inne

ugrupowanie.

Owszem, nadal jestem za państwem świeckim i przeciw jakimkolwiek przymusom

wyznaniowym,

także przymusowi rodzenia oraz wikłania się Polski w poddańcze układy z

kimkolwiek...

Ale potrzebny jest ruch społeczny przeciwstawiający się przenoszeniu

totalitarnego

ustroju Kościoła, do ustroju państwa. Konieczne staje się publiczne demaskowanie

tego co

zakłamane płynie z tysięcy ambon oraz rozgłośni i gazet polityczno –

chrześcijańskich. Unia

Pracy całkowicie zawaliła szeroko pojętą pracę ideologiczną ze społeczeństwem,

albo nawet

takiej pracy w ogóle nie podjęła. Zresztą inne partie pozaklerykalne podobnie.

Przegrana unii w ostatnich wyborach wydaje się logiczna. Gdyby to świeckie

ugrupowanie

zgromadziło wokół siebie tylko część twórców o poglądach tożsamych z jej

programem ideowym,

gdyby inspirowało na szerszą skalę dyskusje światopoglądowe, gdyby wypromowało

kilka takich książek jak „Gwałt” i zdemaskowało obłudę, wypełniłaby się obecna

próżnia w

popularyzowaniu ideologii pozaklerykalnej, a organizacja prowadząca taką

działalność, lub ją

przynajmniej popierająca zdobyłaby popularność nie tylko za przemówienia w

Sejmie.

Czy jakaś partia niekościelna lub jej kulturalne agendy ogłosiły konkurs np. na

plakat

przeciwstawiający się zniewoleniu kobiet do rodzenia, konkurs literacki na

powieść w rodzaju

Gwałtu”, scenariusz filmowy preferujący ogólnoludzkie wartości moralne ponad

zawężonymi

wartościami chrześcijańskimi? Owszem, organizacje te zadrukowały tony papieru,

ale

jedynie hasłami wyborczymi, a przecież jeden spektakl telewizyjny kabaretu Olgi

Lipińskiej

więcej czyni przeciw zakłamaniu, niż tysiące takich plakatów.

Należy za autorem „Gwałtu” demaskować zakłamany język kleru i podporządkowanych

mu partii politycznych. Owo „zabijanie dzieci”, nazywanie posłów lewicy

zbrodniarzami, a

równych praw z innymi wyznaniami – prześladowaniem.

Myślę, że po przegranych wyborach lewica powinna w swej czteroletniej kampanii

na

rzecz powrotu w państwie rządów świeckich i światłych zdemaskować, także

środkami kultury

i sztuki, zacofanie i promować demokrację oraz ogólnoludzkie wartości moralne.

Jest w tej

chwili puste miejsce na głęboko umocowaną w społeczeństwie partię ludzi

przeciwnych panoszącemu

się ogłupianiu społeczeństwa. Potrzeba jednak nowej literatury, filmu, sztuki, w

których nie podporządkowani temu ogłupianiu znajdą swoje odbicia i wzorce.

Krzysztof Kilijanek Gdańsk




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron