Istotą funkcjonowania współczesnego(1)

Istotą funkcjonowania współczesnego „miasta globalnego” jest sprawowanie kontroli nad globalnym przepływem kapitału. Nie akumulacja kapitału, a jego przepływ. To jest klucz do zrozumienia, czym dziś jest Londyn, Frankfurt, Nowy Jork i inne wielkie centra finansowe.  Miasta, które można – moim zdaniem – nazwać post-kapitalistycznymi.

Założenie, że miasta te rzeczywiście sprawują kontrolę nad czymkolwiek, i że same są podmiotami globalnej gospodarki, jest złudne. Bycie podmiotem zakłada jakiś rodzaj samoświadomości. Miasto (to znaczy jego władze oraz jego mieszkańcy) musieliby rozumieć siebie jako polityczny podmiot, chcący sprawować nad swoim losem kontrolę. Jeśli tak, to oczywistym jest, że podmiotowość miast globalnych jest pozorna, a ich zdolność do decydowania o własnym losie jest ułudą.

To nie miasta jako takie, lecz te ich fragmenty, które są częścią globalnego systemu finansowego, posiadają (cząstkową) podmiotowość. Ta sytuacja powoduje dwojakie skutki. Po pierwsze, przerywa tradycyjny związek centrum miejskiego z otaczającym go regionem (wg klasycznego modelu Christallera), łącząc nie miasta, a ich fragmenty ze sobą w jedną funkcjonalną całość (NY-Lon). Po drugie, centra finansowe mają ograniczone zapotrzebowanie na przestrzeń. Mówiąc brutalnie – jedno City, jeden Wall Street wystarczą.

Oczywiście, powstają centra regionalne, lecz ich ilość jest również ograniczona. Jeśli przyjmiemy więc, że tylko niektóre miasta mogą zostać miastami globalnymi, opierającymi swój rozwój na przepływie finansów, to co z pozostałymi? Podejmowane próby zastąpienia przemysłu (produkcji) usługami, turystyką czy konsumpcją okazały się nieskuteczne. Dziś setki miast Europy i Stanów Zjednoczonych są bankrutami.

Upadek przemysłu pozostawił w miastach olbrzymie, nikomu już niepotrzebne tereny poprzemysłowe, składowe, infrastrukturę przystosowaną do przewozu wielkich ilości surowców i produktów. Pozostawił też fordystowską strukturę społeczną, opartą na powtarzalności i przewidywalności, która w krajobrazie miasta post-przemysłowego stała się przeszkodą. Mobilność społeczna stoi przecież w oczywistej sprzeczności ze stabilnością rodziny. Jeśli chcemy, by pracownicy przemieszczali się z jednego końca kraju na drugi, i jeśli oboje rodziców musi pracować, by utrzymać rodzinę, to rodzina jako taka, z dziećmi chodzącymi do szkoły, rosnącymi w pewnym ustabilizowanym środowisku rówieśniczym, przestaje funkcjonować.

Koniec miasta przemysłowego w Polsce (i szerzej w Europie środkowo-wschodniej) zbiegł się z końcem realnego socjalizmu. Z tego powodu jakakolwiek próba dyskusji o re-industrializacji jest odczytywana jako próba powrotu do PRL-u i jako taka jest odrzucana.

Nie tylko zresztą w Polsce re-industrializacja nie budzi entuzjazmu – panuje przekonanie, że to co działało w latach dziewięćdziesiątych, będzie działać i w dwudziestym pierwszym wieku. Brytyjscy planiści, gdy mówią o strategiach rozwoju miast, zaczynają od stwierdzenia „gdy tylko znów gospodarka ruszy”, a kiedy z moimi polskimi znajomymi usiłowałem dyskutować o alternatywnej wobec opartego na spekulacji nieruchomościami wizji rozwoju, zbywano mnie machnięciem ręki i „fanaberią”.

Więcej nawet, gdy czyta się fachowe periodyki poświęcone miastom, wydawane w Europie lub USA, pojawiają się analizy masowych manifestacji, ruchu „oburzonych”, wraca (nigdy w zasadzie nie odeszła) fascynacja wszystkim, co poza-instytucjonalne, ale trudno (z kilkoma wyjątkami) znaleźć teksty próbujące odpowiedzieć na pytanie – jeśli nie dogmaty post-przemysłowego wzrostu: usługi, turystyka, handel, zarządzanie i finanse, to co?

Trochę inaczej wygląda świat, gdy czyta się teksty urbanistów zajmujących się miastami Azji (nie tylko Chin, ale również Indonezji czy Japonii) – tu wciąż czytamy o problemach związanych z produkcją, z rozwojem przemysłu w połączeniu z centrami miejskimi, czytamy o transporcie i masowym budownictwie. Nudziarstwo, o którym zachodni urbaniści nie piszą już od niemal trzydziestu lat.

Jeśli w Polsce wizja re-industrializacji jest odrzucana, to pozostaje fascynacja miastami zachodu z początków lat 90-tych, opartymi na usługach, turystyce, konsumpcji i puchnącej bańce na rynku nieruchomości. Początek XXI wieku to również moment fascynacji ideą „klasy kreatywnej” (w Polsce przeżywany z dziesięcioletnim opóźnieniem). Problem w tym, że to są dokładnie te idee, które przygotowały grunt pod obecny kryzys. Co ciekawe, polskie miasta wcale aż tak bardzo post-przemysłowe nie są (choć oczywiście nie ma porównania z przemysłowymi miastami PRL-u), lata dziewięćdziesiąte, a szczególnie początek XXI wieku, przyniosły przecież spore inwestycje w nowe fabryki, by wspomnieć tylko gliwickiego Opla, poznańskiego Volkswagena, łódzkiego Della, podwrocławskie LG, a szczególnie rzeszowską „dolinę lotniczą”. Tyle, że obowiązuje jednak pewien rodzaj wstydu, by „w XXI wieku być miastem przemysłowym”. Po prostu nie wypada. Nie można więc mówić o renesansie idei miasta przemysłowego, a jedynie o akceptacji wizji miasta, w którym jest przemysł.

To rozróżnienie jest kluczowe, ponieważ miasto przemysłowe próbowało zapewnić biologiczną i społeczną reprodukcję swoim mieszkańcom, współczesne neoliberalne miasto, w którym istnieje przemysł zupełnie o to nie dba. Miasto przemysłowe więc, cokolwiek złego by o nim nie mówić, było spójnym splotem polityki, gospodarki, kultury i kwestii społecznych. Neoliberalne miasto post-przemysłowe dumne jest z braku powiązań pomiędzy tym, co społeczne, tym, co polityczne i tym, co związane z ekonomią.

Po latach braku jakiegokolwiek namysłu nad polskim miastem dyskutuje się nad rozwiązaniami, które wskazują miasto kompaktowe jako model rozwojowy. Rozwiązania te zakładają powstrzymanie rozpełzania się miast i tworzenia dzielnic podmiejskich, uwzględniają natomiast powrót mieszkańców do centrów miast, rozwój efektywnego transportu publicznego i zdywersyfikowaną strukturę funkcjonalną dzielnic. Podstawą takiego myślenia jest wizja silnej klasy średniej, nowego mieszczaństwa. I to właśnie założenie jest – moim zdaniem – fundamentalnym błędem owej „nowomieszczańskiej” narracji miejskiej.

To nie klasa średnia w polskich miastach stanowi dominującą siłę. Klasa średnia po 1989 roku jest wciąż w fazie powstawania, a tendencje światowe raczej wskazują na zanik niż rozwój tej klasy społecznej w przyszłości. Przestrzeń polskich miast jest kolonizowana przez globalne korporacje – dla których pracują wysoko-wykwalifikowani i częściowo dobrze opłacani pracownicy – wypychani są z niej natomiast drobni przedsiębiorcy, którzy rozpoczęli swą działalność po 1989 roku.

Konflikt pomiędzy globalnym a lokalnym kapitałem jest widoczny, gdy tereny poprzemysłowe, dziś często użytkowane przez dziesiątki małych zakładów, powstałych w oparciu o uwłaszczony po 1989 roku majątek, są przejmowane przez deweloperów z zamiarem budowy „apartamentowców”, czyli mieszkań, na które aspirujący do klasy średniej „mieszczanie” będą brali kredyty hipoteczne na najbliższe trzydzieści lat. To jest dokładnie ten mechanizm, który zdemolował finanse miast zachodniej Europy w ciągu ostatnich dwudziestu lat.

Wiele wskazuje na to, że najszybciej rosnącą grupą mieszkańców polskich miast jest prekariat – najczęściej ludzie młodzi, nieźle wykształceni, których zarobki i sytuacja materialna nie pozwala na stabilizację – kupno mieszkania, planowanie swojego losu w dłuższej perspektywie. Jeśli więc w polskich miastach nie będzie znaczącego przyrostu klasy średniej – a moim zdaniem nie ma na to szans – cała koncepcja rozwoju polskich miast, którą próbuje się w oparciu o nią budować, nie ma prawa się udać.

Wydaje się więc, że jedynym racjonalnym wyjściem z klinczu, w jakim znalazły się polskie (i szerzej – europejskie) miasta jest odbudowa ich podmiotowości, umożliwienie re-produkcji (biologicznej i społecznej) mieszkańców, jak i lokalnej akumulacji kapitału. Oznacza to utworzenie filtra pomiędzy miastem i jego mieszkańcami, a trującą rzeką globalnych wpływów.

Łączy się to również z zawieszeniem hegemonii logiki krótkoterminowego zysku, konsumpcji na kredyt i prywatyzacji wszystkiego, co tylko możliwe. Oznacza to również – z braku wystarczającego lokalnego kapitału – stworzenie alternatywnego obiegu gospodarczego, opartego na barterze oraz „opłat czasem” lub też tworzenie lokalnych walut, nie jako turystycznego gadżetu, za to jako elementu budowania miejskiej autonomii, selektywnie związanej z globalnymi fluktuacjami.

Przede wszystkim jednak, oznacza to zmianę priorytetów – zamiast o zysku (przypomnę, że miasta nie są przedsiębiorstwami i do ich zadań nie należy wypracowywanie zysku), miasta powinny myśleć o zaspokajaniu potrzeb swoich mieszkańców. Istniejąca infrastruktura nie musi zostać sprywatyzowana, by mogła przynosić korzyści mieszkańcom. Miasto to jego mieszkańcy, a nie pole żerowania deweloperów.

Upodmiotowienie miasta łączyć się musi ze stopniową re-industrializacją. Nie chodzi jednak jedynie o powrót przemysłu do miast, lecz o odtworzenie zerwanych więzi pomiędzy pracą a życiem, pomiędzy produkcją a lokalną akumulacją, pomiędzy pracodawcą a pracobiorcą, pomiędzy miastem a jego (również rolniczym) otoczeniem, wreszcie: pomiędzy administracją a mieszkańcami. Re-industrializacja oraz produkcja żywności w miastach (lub/i ich najbliższym otoczeniu) powinna zmierzać do swego rodzaju homeostazy, bo dopiero podmiotowe miasto jest w stanie – jako podmiot właśnie, czyli ze świadomością własnego istnienia – brać udział w globalnej wymianie dóbr, kapitału, ludzi i idei.

Nad projektami, które podejmują takie próby, pracują od kilku lat studenci programu Master in Architecture na Plymouth University w Wielkiej Brytanii. Zmieniają się miejsca i konteksty (San Sebastian, Bilbao, Porto, Ryga, Gdańsk, w tym rokuZielona Góra), i z każdym rokiem zmienia się też sposób, w jaki oni – oraz my, wykładowcy – patrzymy na miasta i ich problemy. Coraz mocniej jesteśmy przekonani, że bez radykalnego zerwania z post-modernistyczną fantazją „cappuccino city”, miejsca konsumpcji zaludnianym przez młodych, pięknych i zamożnych ludzi, nie da się znaleźć wyjścia z obecnej kryzysowej sytuacji. Re-industrializacja, produkcja żywności, przetwarzanie odpadów są jednak jedynie środkami, a nie celem samym w sobie. Celem jest zapewnienie mieszkańcom miast dobrego życia i możliwości rozwoju. Wszystko inne powinno być temu celowi podporządkowane.

*Dr Krzysztof Nawratek – urbanista, teoretyk miasta. Dyrektor studiów magisterskich (M.Arch. oraz M.A. in Architecture) w School of Architecture, Design and Environment w Plymouth University w Wielkiej Brytanii. Autor między innymi „Ideologie w Przestrzeni. Próby demistyfikacji” (Kraków 2005), „Miasto jako idea polityczna” (Kraków 2008, wyd. ang. „City as a political idea”, Plymouth 2011), „Miejskie Rewolucje” (w przygotowaniu, wyd. ang. „Holes in the Whole”, Londyn 2012).

Zobacz także:  Cykl NOWI MIESZCZANIE - cykl debat wokół opublikowanego przez Instytut Obywatelski raportu Pawła Kubickiego “Nowi mieszczanie w nowej Polsce”


 


OdsłuchajiWebreader. Naciśnij enter aby rozpocząć odtwar
Kultura we współczesnym mieście ma charakter społeczny, kompleksowy i partycypacyjny. Dostrzec to można w miastach zachodnich. W Polsce w dalszym ciągu obowiązuje model tradycyjnej hierarchii historycznej, opartej na ekspozycji zabytków, co w połączeniu z szacunkiem dla roli i funkcji Kościoła w rozwoju urbanistycznym (w tym sztuki sakralnej) oraz koniecznością zaspokojenia podstawowych potrzeb kulturalnych obywateli, tworzy miasta statyczne ze sztampowymi ofertami.

Niemal w każdym ośrodku miejskim w Polsce jest teatr, filharmonia lub opera, muzeum miejskie lub regionalne i publiczna galeria sztuki, a więc instytucje oferujące kulturę. Aspiracje kulturalne radnych lub prezydentów polskich miast często kończą się na opiece nad tymi instytucjami. Tymczasem współczesna kultura już dawno „przekroczyła” mury szacownego gmachu muzealnego, prestiżowego teatru czy sali koncertowej. Jak dobitnie wskazują badania z pogranicza kulturoznawstwa i ekonomiki kultury, wychodzi ona poza ramy ustanowione tradycją, dogmatami i przywiązaniem na rzecz poszukiwań alternatywnych, offowych, stwarzając chociażby sztukę graffiti czy festiwale teatrów ulicznych.

Kultura z jednej strony znalazła się „na ulicy”, a z drugiej – i to może ważniejsze – zagnieździła się w obszarze ambicji obywatelskich czy w sferze społecznego zaangażowania. Dziś wielu mieszkańców miast nie czuje się biernymi obserwatorami życia kulturalnego, ale poprzez partycypację w bogactwie ofert, wydarzeniach, imprezach i spektaklach widzi się w roli uczestników współtworzących kulturę. Więcej, w roli kreatorów nowej rzeczywistości duchowo-estetycznej.

W kulturze, jeśli chodzi o proces transmisji dóbr artystycznych, mamy do czynienia ze sprzężeniem zwrotnym – między ofertą a jej konsumpcją. Oba pola wzajemnie się warunkują. Należy prezentować to, czym ludzie są zainteresowani, z drugiej strony gust odbiorców wyznacza pułap propozycji artystycznej. Jeśli mieszkańcy są wyrobieni i posiadają wyższe kompetencje kulturowe, poziom oferowanego im produktu powinien być wyższy. Mechanizm ten zachodził i zachodzi nadal, ma charakter jakościowy, ale trzeba zwrócić uwagę, że pojawił się imperatyw jakościowo-ilościowy. Rozwinęła się na wielką skalę oferta uczestnictwa mieszkańców w plenerowych wydarzeniach miejskich, fetach i happeningach, wydarzeniach niejako uzupełniających do tych, które oferują instytucje miejskie.

Aktywne organizacje pozarządowe kipią propozycjami, siejąc ferment artystyczny i dynamizując życie miast. Ludzie przyzwyczaili się, że kultura jest na wyciągnięcie ręki, że tworzy ją nie tylko filharmonia, do której trzeba kupić bilet, ale także plac miejski, na którym staje rzeźba Igora Mitoraja czy sztuczna palma Joanny Rajkowskiej. Kultury już nie tworzy elita. Wartością staje się fakt, że ma ona charakter egalitarny i partycypacyjny. Pojawia się współodpowiedzialność za kulturę, podobnie jak rosną aspiracje współzarządzania kulturą w mieście. Ludzie rozumieją, że kultura nie jest dla rady miasta i urzędników, ale dla mieszkańców, dlatego ważny jest głos każdego obywatela w tej sprawie. Dziś odchodzi w niepamięć strategia „onych”, czyli tych, którzy za nas decydują i za nas kształtują nasze oczekiwania. Czujemy, że decydenci od spraw kultury muszą liczyć się z głosem obywatelskim, bo współtworzenie staje się platformą programowania kreatywnych miast.

Kultura w mieście to oczywiście tradycja: zabytki, pomniki kultury, gmachy o szczególnym znaczeniu, ich rola edukacyjna i patriotyczna. Nie należy jednak zapominać, że kultura w mieście to w równym stopniu nowość i kreatywność. Ten drugi komponent bywa w Polsce ignorowany, gdyż wiele czasu zajęło nam przywrócenie właściwych proporcji historycznych i właściwej interpretacji naszej tradycji. Czas pomyśleć o innowacji, gdyż ona jest czynnikiem rozwojowym współczesnych miast. Miasta żyjące kulturą to miasta żyjące w takim samym stopniu historią, jak i współczesnymi wydarzeniami. To miasta, w których historia nie odwraca się plecami do współczesności. Wręcz przeciwnie, uzupełnia ją. Takimi ośrodkami są z całą pewnością Paryż, Londyn, Barcelona, Edynburg czy Berlin.

Współczesna kultura (spektakle, koncerty, plenery, wystawy) staje się integralnym elementem miejskiego dobrobytu. Ludzie osiadają w poszukiwaniu pracy chętniej w tych miastach, które są ciekawsze kulturowo. Po pracy można się w nich rozwijać artystycznie – jako twórca i jako odtwórca; są bogate w historię i jednocześnie dynamiczne kulturowo: tradycja ściera się z awangardą.

Miasta współczesne to miasta działalności kreatywnej, ośrodki dobrze rozumianego biznesu kulturowego. Glasgow, kiedyś zaniedbane miasto przemysłowe, przekształciło w latach 80. XX w. swój image na centrum przemysłu kreatywnego z silnym ośrodkiem telewizji szkockiej BBC. Francuskie Lille kształtowało swój nowy wizerunek w oparciu o kulturę. Podobnie Zagłębie Ruhry z miastem Essen; portowe czy rybackie miasta Europy widziały swoją przyszłość we wzmacnianiu pierwiastka kulturowego z elementem marynistycznym i handlowym.

Nie można dziś oddzielić kultury od innych sfer życia społecznego. Kultura napędza koniunkturę ekonomiczną, idzie w parze z rozwojem urbanistyczno-planistycznym, z kształtowaniem mapy społecznej. Warunkuje rozwój dzielnic i infrastruktury, rozwój komunikacyjny i turystyczny. Jest koniecznym elementem strategii promocyjno-marketingowych. Wielką rolę odgrywają dziś przemysły kultury – nowa gałąź i zarazem koło zamachowe kultury na świecie. Studia nagrań, studia filmowe, magazyny i rekwizytornie, agencje reklamowe i fotograficzne, prywatne stacje telewizyjne, firmy internetowe – wszystko to staje się integralnym elementem krajobrazu kulturowego. Skupiska tego typu instytucji to motor rozwoju dzielnic, które urastają do rangi zamożnych i trendy. Dzielnica otrzymuje nowy wyznacznik identyfikacyjny, przyciąga pracodawców i firmy. Może stać się „miasteczkiem filmowym”, parkiem sztuki komercyjnej czy krajobrazem technologicznym, miasto natomiast zyskuje zupełnie nowy pejzaż artystyczny.

W nowocześnie racjonalizowanym mieście niweluje się stopniowo podział na centrum i peryferia. Peryferia mogą znakomicie uzupełniać ofertę centrum, bądź stawać się dla niego odskocznią. Artyści chętnie lokują swoje pracownie na obrzeżach miasta w poszukiwaniu plenerów i fotogenicznych miejsc. Mogą naturalnie stabilizować alternatywne centra twórcze. Dziś miasta polskie są na etapie rozbudowy willowych przedmieść. Warto zwrócić uwagę na ich skomunikowanie mentalne z metropolią.

Kultura miasta to również estetyka – czyste chodniki i ulice, trakty spacerowe, ścieżki rowerowe, trasy do biegania, oświetlenie, iluminacje, kolorystyka elewacji – całokształt myślenia o mieście w kategoriach piękna. To również odpowiednio projektowane broszury, informacja kulturalna, plakaty itp. Miasto powinno zrastać się ze sztuką poprzez rzeźby i instalacje publiczne, akcje i happeningi przeprowadzane na ulicach w interakcji z mieszkańcami czy poprzez koncerty plenerowe. Miasto współczesne musi żyć sztuką. W takim mieście nie ma już podziału na układnych mieszczuchów i wywrotowych artystów. W kreatywnym mieście każdy wie, że sztuka jest integralną częścią rozwoju indywidualnego, a nie kategorią „ę-ą”; ludzie współczesnego miasta szukają specyficznych doznań, takich jak otwartość, odmienność, tolerancja, pluralizm. Kultura niesie w swym komunikacie te właśnie wartości, dlatego staje się nieodzownym elementem kształtowania tożsamości miejskiej XXI wieku.

Nowocześni obywatele oczekują też od swojego miasta, by stało się drogowskazem nowych trendów, by było promotorem nowej sztuki, nowej literatury, nowej muzyki. Czują głód partycypacji w zjawiskach przełomowych, oczekują i inicjują centra life-stylowe, skupiska high tech, kultury klubowej, cool kultury. Oczywiście mowa tu raczej o miastach stołecznych czy centrach regionów. Stają się one symbolem udziału w globalnych przemianach kulturowych i tego oczekują od nich ościenni obserwatorzy. Ci ostatni liczą, że przyjeżdżając do takiego miasta spotkają tam namiastkę wielkiego świata. Miejskie ośrodki ma cechować dynamika młodości, pęd do inicjowania nowych możliwości, zwrot ku niezależności i wolności. Miasta te, często uniwersyteckie, przyciągają ludzi utalentowanych, młodych-zdolnych, którzy chcą w takim mieście pozostać – nie tylko dlatego, że znajdą w nim pracę, ale dlatego, że tu właśnie jest życie (w tym życie nocne).

Stara zasada genius loci obowiązuje w dalszym ciągu. Miasto musi mieć w sobie „to coś”. Musi być oryginalne i posiadać cechy autentyczności.

*dr Bożena Gierat-Bieroń – adiunkt w Instytucie Europeistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, teatrolog, polonista; zajmuje się polityką kulturalną oraz europejskimi modelami rozwiązań systemowych w kulturze, jak i kulturą europejską w kontekście historycznym

Zobacz także:  Cykl NOWI MIESZCZANIE - cykl debat wokół opublikowanego przez Instytut Obywatelski raportu Pawła Kubickiego “Nowi mieszczanie w nowej Polsce”

Fenomen ruchów miejskich jest zjawiskiem globalnym. Choć ich intensywność i skala może się różnić, protesty dotyczące praw pracowniczych czy dostępu do dóbr publicznych – mieszkalnictwa, szkół lub przestrzeni miejskiej – wybuchają na całym świecie. Jedną z linii frontu tego konfliktu kreśli postępująca ekspansja liberalnego rynku oraz długotrwały odwrót od zdobyczy państwa opiekuńczego. Miasto stało się polem walki wraz z jego rosnącą rolą jako miejsca pozwalającego na pracę i godziwe życie. podczas gdy ruchy Oburzonych na zachodzie stagnują i przenoszą się do strefy wirtualnej, środkowoeuropejskie ruchy miejskie pozostają aktywne w przestrzeni miast. Warszawskie spotkanie „Reclaiming the Commons in Central and Eastern Europe„ odbywające się 19-20 kwietnia w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, miało na celu spojrzenie na specyfikę miejskiego aktywizmu w Europie Środkowej.

Ekonomiczna geneza ruchów jest jednym z możliwych kluczy pozwalających zrozumieć, co przyczyniło się do najnowszej odsłony w historii obywatelskiego aktywizmu. Uderzający w zachodnią klasę średnią długotrwały kryzys gospodarczy wywołany krachem finansowym w 2008 roku był impulsem, który obudził zachodnie inicjatywy „oburzonych”, takie jak ruch Occupy. Fale protestów, jednoczące różne grupy społeczne, były możliwe dzięki poczuciu załamania się liberalnego kontraktu społecznego. Specyfika krajów „budujących kapitalizm” jest jednak inna, tak samo jak różne były narodowe projekty tworzenia lokalnych odmian gospodarek rynkowych. Pod względem społecznym podziały na biednych i bogatych są głębsze niż w Europie Zachodniej, a zanikanie lub dzika prywatyzacja służącego wszystkim dobra wspólnego wywołuje oburzenie mieszkańców krajów Europy Środkowej.

Pokazuje to niedawna fala buntów w Bułgarii, gdzie iskrą dla masowych protestów tysięcy obywateli stały się rosnące ceny energii, efekt nieudolnej prywatyzacji i deregulacji sektora energetycznego przez rząd Bojko Borysowa. W przypadku Węgier, reprezentowanych w Warszawie przez Bálinta Miseticsa z grupy A Város Mindenkié (Miasto dla Wszystkich), jednym z problemów stało się uznanie za przestępstwo bezdomności przez konserwatywny rząd Wiktora Orbana. Prawa kryminalizujące bezdomność zostały wprowadzone do konstytucji po tym, jak grupy broniące bezdomnych udowodniły w sądzie niekonstytucyjność tych przepisów na poziomie ustawy. Choć różnorodność działań pokazuje różne trajektorie oporu wobec kapitalizmu, ruchy środkowoeuropejskie łączy kwestia reakcji i niezgody na społeczny koszt transformacji.

Polityka była obecna na warszawskim spotkaniu, jednak postrzegana z perspektywy ruchów miejskich świadomie sytuujących się poza politycznym mainstreamem. Konstytuowanie się organizacji protestu jest w końcu odpowiedzią na potrzeby, które nie są zauważane i rozwiązywane przez instytucje publiczne. Pokazuje to rozdźwięk między coraz mocniej liberalizowaną sferą ekonomiczną a wycofywaniem się rządu z roli opiekuna dobra wspólnego. Otwierająca debatę projekcja filmu „Dear Mandela” ilustruje jeden z takich paradoksów, gdzie młodsze pokolenie aktywistów z RPA stanęło do walki z polityką rządu Afrykańskiego Kongresu Narodowego, partii Mandeli. W afrykańskiej historii realizacja programu czyszczenia slumsów, promowana jako zerwanie z dziedzictwem apartheidu – ekonomiczną i społeczną segregacją – stał się pretekstem do czyszczenia miasta z biedoty. W filmie nowe pokolenie aktywistów zwycięża w sądzie konstytucyjnym. Choć wyzwania są inne, rola ruchów miejskich pozostaje taka sama – aktywiści przejmują inicjatywę tam, gdzie zawiedli politycy i instytucje publiczne, głównie na polu polityki mieszkaniowej czy socjalnej.

Nowe polityczne otwarcie wywołane przez kryzys jest wykorzystywane przez aktywistów stojących pod różnymi sztandarami. W warszawskim spotkaniu wzięli udział głównie przedstawiciele lewicowych ruchów miejskich, choć nie są to jedyne organizacje walczące o polityczne poparcie, o czym świadczyła wypowiedź Harisa Tsavdaroglou, relacjonującego mobilizację greckich partii prawicowych w czasie fali protestów trwających od 2010 roku. W dyskusji zabrakło jednak czegoś więcej niż uproszczeń, sprowadzające prawicowe ruchy do radykalnego marginesu. Realnym zagrożeniem jest legitymizacja takich ruchów.

Grecki casus Złotego Świtu pokazuje proces konstytuowania się radykalnych partii, posługujących się nacjonalistyczną retoryką, a wywodzących się z aktywizmu na polu parlamentarnej polityki. W Grecji przedstawiciele radykalnych partii prawicowych nie odwoływali się jedynie do postulatów politycznych, ale także byli silnie zaangażowani w działania społeczne, budując swoje poparcie wśród wyborców poprzez działania na poziomie lokalnym. Jednak Grecja to także historia innego otwarcia, tworzenia sieci oddolnych instytucji społecznych, powstających w reakcji na załamanie się instytucji publicznych pod wpływem polityki radykalnej dyscypliny finansowej. To tam powstawały np. społeczne przychodnie, obsługiwane przez ochotników i lewicowych aktywistów, potwierdzając jedną z ról ruchów miejskich – formy obywatelskiej samopomocy.

Nie wszystkie kryzysy społeczne będą prowadzić do szerokiej, społecznej mobilizacji, jak stało się to w Bułgarii czy Grecji. Deindustrializacja, jak i słabnąca rola związków zawodowych, podcięła tradycyjny fundament ruchów lewicowych – klasę robotniczą. W Stanach Zjednoczonych nowym impulsem do walki stały się prawa imigranckie napływowych pracowników, o czym wspominał Ed Sutton z Occupy Davos, jednak w Europie Środkowej trudno o takie porównanie. W europejskim kontekście istotniejszym pytaniem jest rola klasy średniej. W tradycyjnej lewicowej retoryce zajmuje ona antagonistyczną pozycję wobec niższych klas będąc produktem współczesnego kapitalizmu, niechętnie angażując się w społeczny aktywizm, a skupiając się na indywidualistycznym zapewnieniu własnego dobrobytu.

Ten obraz jest niepełny. Prezentowane doświadczenie węgierskie ilustrują, że zinstytucjonalizowana czy ekonomiczna przemoc wobec bezdomnych jest najczęściej niewidoczna dla lepiej sytuowanych grup społecznych. Bálint Misetics skonfrontował trudność działań na Węgrzech z sukcesem amerykańskich ruchów praw obywatelskich z lat sześćdziesiątych. Te ostatnie miały większą szansę na powodzenie budując solidarność przy widoczności systemowej przemocy wobec czarnych Amerykanów oraz mobilizacji wykształconych elit po obydwu stronach społecznego konfliktu.

Kategoria klasy średniej staje się jednak coraz mniej miarodajna wraz z jej wewnętrznym rozwarstwieniem, ubożeniem i kurczącymi się szansami awansu na fali kryzysu gospodarczego w Europie. Kluczem może tu być komentarz bułgarskiej socjolożki Marii Ivanchevy, która zwróciła uwagę, że problemem jest raczej kwestia indywidualistycznych postaw i systemów wartości kształtowanych przez klasę średnią niż wyłącznie jej status ekonomiczny. Kwestia różnic ideologicznych może częściowo tłumaczyć różne cele miejskiego aktywizmu. Dotyczy to chociażby zarysowującego się podziału na organizacje skupiające się silniej na estetyzacji miasta a ruchami skupiającymi się na prawach lokatorów czy zajmującymi się polityką mieszkaniową.

Otwartym pytaniem pozostaje przyszłość ruchów miejskich. Wątek ten pojawiał się kilkakrotnie w dyskusjach, choć nie został on jednoznacznie rozstrzygnięty. Obecna sytuacja ruchów Oburzonych wskazuje na słabość zachodnich ruchów masowego protestu. W Stanach Zjednoczonych sukces ruchu Occupy miał silny wymiar symboliczny, protestujący zajęli plac usytuowany w sercu jednego z finansowych centrów świata. Podobnie działał niemiecki ruch Blockupy działający we Frankfurcie nad Menem czy Occupy London w City. Nowojorski protest nie zatrzymał pracy instytucji finansowych nawet na jeden dzień. Wywołał on jednak silne poczucie solidarności wśród Amerykanów boleśnie dotkniętych przez kryzys, przebił się na strony mediów i rozpoczął dyskusję o roli przestrzeni publicznej jako miejsca protestu.

Ruch nie wyprodukował jednak własnej siły politycznej, nie powstały spójne żądania – był to bardziej symptom problemów stwarzanych przez kapitalizm, o czym w komentarzach do protestów wspominał Sławoj Žižek. W Europie, mającej inną tradycję polityczną, działania Oburzonych pojawiły się w przestrzeni, w której działały już inne środowiska – anarchistów, lewicy, miejskich aktywistów, związków zawodowych oraz partii politycznych, coraz silniej interesujących się oddolnymi ruchami.

Efekt działań ruchów europejskich był bardziej wymierny, jednak kwestia „co dalej?” oraz pytanie, jak organizować się w obliczu totalnej dominacji neoliberalnego systemu rynkowego, będzie wracała. Krzysztof Nawratek w otwierającym wykładzie wspomniał o roli instytucji-enklaw, sytuujących się na pograniczu systemu kapitalistycznego i pozwalających na testowanie alternatywnych modeli społecznych czy gospodarczych. Koncepcję zilustrowały skłoty i klasztory jako miejsca oddzielenia od codziennej presji urynkowionego świata. Punktem zaczepienia mogły by być relikty prekapitalistycznych instytucji, takich jak religia czy rodzina, i strategie indywidualnego oporu w zakresie, w którym działanie jest możliwe.

Szukanie „dziur w całym” (od tytułu książki Nawratka) to propozycja wyjścia z impasu oraz spojrzenia spoza ekonomiczno-socjalnej perspektywy walki z kapitalizmem, będącego tu wspólnym wrogiem wielu z grup politycznych i społecznych. Choć nie jest ona całkowicie nowa, otwiera jednak teoretycznie drogę do ponownego rozważania polityki symbolicznej jako wymiaru walki o dobro wspólne oraz zrozumienia mobilizacji poza-lewicowych ruchów miejskich.

Warszawska konferencja nie przyniosła odpowiedzi na pytanie, dokąd dalej będą podążały ruchy miejskie. Dała ona przede wszystkim unikalną możliwość spojrzenia na różne odsłony oddolnego aktywizmu i protestu z Zachodu i Europy Środkowej. Doświadczenia innych ruchów z naszej części Europy są szczególnie cenne ze względu na wspólne doświadczenie transformacji i gospodarczej liberalizacji. Obraz ten jest niejednorodny, bowiem różna jest i skala efektywności, i kierunki działań, choć łączy je walka o dobro wspólne. Liczy się jednak pokrzepiający fakt, że są inni, będący w podobnej sytuacji oraz szukający tak bardzo potrzebnych dzisiaj alternatyw dla neoliberalizmu.

Istnieje spora różnica między walką o poszczególne prawa (liczba mnoga) w miastach a „prawem do miasta” (liczba pojedyncza), między sposobami, na jakie idea prawa do miasta jest głoszona i stosowana przez poszczególne organizacje obywatelskie, a rozumieniem prawa do miasta tak, jak robił to francuski filozof Henri Lefebvre wtedy, gdy idea ta się rodziła.

Różnica między liczbą pojedynczą a mnogą jest istotna, zarówno odnośnie „praw” jak i „miasta.” Jest to zarówno strategiczna jak i polityczna różnica; wyznacza ona horyzont ambicji i dążeń, oraz pokazuje charakter ruchów wdrażających ją w życie. U Lefebvre’a prawo do miasta jest zawołaniem, żądaniem. Ujawniło się w czasie fermentu miejskich ruchów społecznych w 1968 r. i przetrwało w tej formie w krytycznej teorii urbanizacji. Celem tego hasła było poszerzenie postulatów i zwiększenie ambicji ruchu z roku 1968 tak, aby wypracowały one wizję lepszego społeczeństwa. To inne społeczeństwo to właśnie społeczeństwo miejskie: „miejski” oraz „nowy” lub „możliwy” są w filozofii Lefebvre’a niemal tożsame. Pisał on: „prawo do miasta nie może być rozumiane powierzchownie lub wyłącznie jako powrót do tradycyjnych miast. Może być artykułowane jedynie jako prawo do odmienionego i odnowionego życia po miejsku, takiego, w którym publiczne miejsce spotkań stanie się najważniejszym z wszystkich zasobów.”

Lefebvre nawet pisze w pewnym momencie: „od tej chwili nie będę mówił o mieście jak takim ale o ‘życiu po miejsku’”. Prawo do miasta zatem jest dla Lefebvre’a prawem do życia w społeczeństwie, w którym każdy ma równe prawa i możliwości samospełnienia . „Miasto bliskie sercu” – szeroko komentowana idea David Harveya ma podobny wydźwięk: „miasto” jest tutaj skrótem myślowym dla lepszego społeczeństwa. Idea ta zawiera w sobie wizję nowej miejskości: społecznych, materialnych i ekonomicznych relacji międzyludzkich w społeczeństwie głęboko humanistycznym, tj. zorientowanym na człowieka, i jednocześnie najdoskonalsza historyczna forma rozwoju miasta. Lefebvre, gdy mówi o „prawie do miasta”, nie ma na myśli prawa do współczesnych miast. Mówi on w liczbie pojedynczej, o „mieście.” Jego ambicja wykracza poza partycypację społeczną w istniejących obecnie miastach; mówi o nowym mieście, które dopiero musimy stworzyć – choć oczywiście nie poprzez rewolucję, ale ewolucję miast współczesnych. Zatem mówi on o prawie do miasta w sensie abstrakcyjnym (liczba pojedyncza), a nie prawie do (konkretnych) miast.

Krytyczna teoria urbanizacji – w szczególności stworzona przez Davida Harveya – poszła właśnie tą ścieżką. To zastosowanie można przeciwstawić do użycia prawa do miasta w liczbie mnogiej. Wiele kart, manifestów i platform wymienia prawa, których domagają się organizacje obywatelskie: prawo do schronienia, do pitnej wody, do zrównoważonego rozwoju, partycypacji w procesach decyzyjnych, do zatrudnienia, do wykształcenia, do rozrywki, do wolności słowa czy zgromadzeń. To są prawa w liczbie mnogiej i są one absolutnie zgodne z postulatem prawa do miasta w sensie pojedynczym – tak jak to rozumiał Lefebvre. Prawa te, natomiast, są z natury cząstkowe i wybiórcze. Postulat Lefebvre’a odnosił się do czegoś spójnego i jednolitego. Jedno może oczywiście prowadzić do drugiego, natomiast należy zachować rozróżnienie między prawami w liczbie mnogiej i pojedynczej.

Rozróżnienie to ma trzy istotne konsekwencje. Pierwsza jest organizacyjna: odnosi się do natury sił, grup i organizacji które mają wspólny interes w domaganiu się określonego prawa, a także do faktu, iż nie domagają się tutaj jednego tylko prawa, ale ogólnego prawa, które zawiera w sobie wszystkie pozostałe, i które może służyć jako wspólna platforma, na której poszczególne postulaty zabrzmią donioślejszym głosem. Bezrolni domagają się ziemi; bezdomni – dachu nad głową; bezrobotni – przyzwoitej i zadowalającej pracy; kreatywni – wolności twórczej; niepełnosprawni – adaptacji przestrzeni do ich potrzeb; wszyscy pragną, aby otaczało ich piękno, aby mieć dostęp do środowiska naturalnego i ochrony zdrowia. To nie są jednostkowe postulaty – są one ze sobą głęboko powiązane, nie tylko ze względu na to charakter (potencjalnego) miasta, które byłoby w stanie te potrzeby zaspokoić. W chwili, gdy zrozumiemy, dlaczego postulaty te nie są dziś spełniane, które siły przeciwdziałają ich wypełnieniu i które grupy, czy jednostki mają wspólny interes w osiągnięciu tych różnorodnych celów, uświadomimy sobie istotność mówienia o prawie do miasta w liczbie pojedynczej. Zatem pierwszym wnioskiem wypływającym z rozróżnienia, które tutaj wprowadziłem, jest strategiczne znaczenie łączenia walki o różnorodne prawa w ruch domagający się jednego prawa zawierającego w sobie wszystkie pozostałe. Prowadzi to zatem do budowania koalicji – choć to jest oczywiście tylko początek. Budowanie koalicji to łączenie ludzi o wspólnym interesie. Koalicje składają się z grup zgadzających się na popieranie swych osobnych interesów dla wzajemnej strategicznej przewagi wszystkich razem. Ruch prawa dla miasta łączy ludzi, którzy mają wspólny interes, choć początkowo mogą przejawiać inne praktyczne priorytety.

Drugie znaczenie mego rozróżnienia jest analityczne: wspólna wizja prowadzi do całościowego zrozumienia funkcjonowania współczesnych miast. Unaocznia ona mechanizmy napędzające system, jego obecne zalety i wady. Niebezpieczeństwo kooptacji kampanii o poszczególne prawa zostało już wielokrotnie wskazane: artyści, którzy sprzeciwiają się gentrifikacji, wspomagają ją w chwili, gdy jest im to na rękę; robotnicy chcą utrzymania pracy w zakładach, które zatruwają środowisko; osoby starsze popierają programy zdrowotne, dzięki którym korzystają z większej puli wspólnych środków; poszczególne grupy reprezentujące mniejszości chętnie wchodzą do struktur politycznych, które wykluczają inne grupy; bezrobotni sprzeciwiają się reformom systemu imigracyjnego itd. Spojrzenie całościowe pokazuje dobitnie, iż owe interesy są tylko pozornie sprzeczne i że w interesie wszystkich stron jest kooperacją w celu stworzenia miasta, w którym ich interesy nie musiałby być przeciwstawne i gdzie różne potrzeby mogły by być zaspokajane.

Trzecią konsekwencją mojego rozróżnienia jest to, iż całościowe spojrzenie podnosi poprzeczkę i daje nadzieję na lepszą przyszłość – taką, w której nie tylko poszczególny problem zostanie wyeliminowany, ale która w całości jest dogodniejsza. Nadaje ona znaczenia hasłu „inny świat jest możliwy,” i nawołuje do jego realizacji. Jest w stanie wzbudzić motywację, inspirację i uzasadnienie dedykacji do działań obywatelskich, które mają o wiele głębszy sens i wymiar niż tylko naprawianie szkód. Zmiana optyki na holistyczną może w tej chwili wydawać się utopijna, ale chodzi o to, aby utrzymać tę myśl w tyle głowy, aby dała ona ogólną, pozytywną perspektywę dla codziennych działań i walki o prawa w mieście – w liczbie mnogiej.

Peter Marcuse – profesor planowania miejskiego na Uniwersytecie Columbia (Nowy Jork). Autor wielu książek i artykułów z zakresu teorii i praktyki urbanizacji. Od kilku lat związany z amerykańską koalicją obywatelską Prawo do Miasta. Syn Herberta Marcuse’a – filozofa i autora książki Człowiek jednowymiarowy, jednego z intelektualnych liderów amerykańskich ruchów społecznych z lat 60tych.

Tł. Kacper Pobłocki

Tekst jest skróconym tłumaczeniem artykułu: „Rights in Cities and the Right to the City?”, z książki: Cities for All: Proposals and Experiences towards the Right to the City, red. Ana Sugranyes and Charlotte Mathivet, zainaugurowanej podczas tegorocznego Światowego Forum Miejskiego w Rio. Dziękujemy redaktorkom tomu za zgodę na publikację niniejszego tekstu na naszych łamach.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron