Ludwik Hass o wydarzeniach 1956 roku
„Sprawy i Ludzie” 21 VIII 1986 nr 34 s. 8
polemiki
Stanisław
Zając (L. Hass)
„O źródłach kryzysu 1956 roku” raz jeszcze
Włodzimierz Luty w artykule pod takim tytułem („SiL” nr 27, 3 lipca br.) skoncentrował się krytycznie na jednym z poglądów Oskara Langego, mianowicie jego opinii na temat zjawisk i ich źródeł, jakie doprowadziły do „kryzysu 1956” roku. Nikt nie wymaga, żeby wspomnianemu ekonomiście stawiano kapliczki i palono w nich kadzidła, co się zresztą czyniło i czyni. Piszący te słowa daleki jest od tego, nie zgadza się on też z wielu poglądami i wypowiedziami (również ustnymi a publicznymi) owego zmarłego już uczonego i działacza politycznego (np. z jego wystąpieniem na smutnej pamięci III plenum KC PZPR w listopadzie 1949 reku). Nie oznacza to jednak, by można było traktować go jako „nie rozumiejącego” takich czy innych zjawisk i, tak sobie, w kilku zdaniach negować sens jego wypowiedzi. A tak, jak się zdaje, czyni W. Luty. Wyraźnie zirytował się tym, że O. Lange odpowiedzialnością za spowodowanie kryzysu 1956 roku obarcza warstwę biurokracji. Sięga więc Luty do najrozmaitszych własnych argumentów, by dowieść bezpodstawności jego argumentacji. Gromi w omawianym zagadnieniu ekonomistę generalnie, zarzucając mu popadanie
„W sprzeczności nie tylko z metodą naukowego (…) wyjaśnienia (…) ale i z rzeczywistą praktyką” itd. itp. A sam?
Argumentem
przeciwko punktowi widzenia na społeczne konsekwencje
centralistycznego systemu kierowania i zarządzania gospodarką i
życiem społeczeństwa przez warstwę biurokracji jest rzekomo
pomyślne funkcjonowanie takiego systemu kierowania w ustroju
kapitalistycznym. Nieładnie to, żeby na jednej płaszczyźnie
sytuował system kapitalistyczny i nasz. Toż to właśnie klasyczne
odejście od konkretno-historycznego wyjaśniania zjawisk. Terapia
która służy zdrowiu kapitalizmu, może akurat dla nas okazać się
zabójcza. Warstwa biurokracji państwa kapitalistycznego, najbujniej
rozwijająca się w systemie faszystowskiego sprawowania władzy,
jest czymś jakościowo odmiennym od warstwy biurokracji państwa
robotniczego. Odmienne okoliczności powołały każdą z nich do
życia, odmienne też pełni funkcje.
W ustroju kapitalistycznym
warstwa biurokracji służy umacnianiu w kryzysowych sytuacjach
ekonomicznej władzy burżuazji, nawet kosztem jej panowania
politycznego, umacnia jej władzę nawet wbrew jej woli. U nas
warstwa biurokracji ma odmienny od tamtej rodowód i jest produktem
pewnych zahamowań rewolucyjnego procesu dziejowego. Jego postępy
każdorazowo, aczkolwiek nie automatycznie i nie zawsze natychmiast,
zadają ciosy panowaniu biurokracji. Poza tym czy rzeczywiście rządy
biurokracji okazały się tak ozdrowicielskie – jak zapewnia W.
Luty – dla systemu kapitalistycznego? Czy rzeczywiście zapewniły
„normalne funkcjonowanie burżuazyjnej ekonomiki i państwa” w
Niemczech i we Włoszech. Przecież one właśnie doprowadziły tam
do krachu wojennego i pełnej klęski. Chyba że polemista O. Langego
całkowicie oddziela ekonomikę od polityki, czego bym mu nie odważył
się przypisać. Zresztą cała jego argumentacja w tym wypadku idzie
tropem, mimowolnym, sloganu o „totalitaryzmie”, stawiającym w
jednym szeregu faszyzm i dyktaturę proletariatu. To jest poletko
trochę innych ideologów. Jest niebezpieczne i szkodliwe dla sprawy,
o którą nam chodzi, utożsamianie dyktatury proletariatu z jej
wypaczeniami, nawet zwyrodnieniami. Obrona tych drugich w imię
pierwszej oddaje jej złą przysługę, zniechęca do niej klasę
robotniczą, głównego budowniczego i gwaranta nowego ustroju. Nasze
niedawne doświadczenia uczą tego jednoznacznie.
Artykuł tak
sobie, z rozpędu polemicznego, utożsamia dwa jakościowo odrębne i
sobie wręcz przeciwstawne rodzaje centralnego planowania i
zarządzania. Jednym jest jego odmiana biurokratyczna, z natury swej
arbitralna i woluntarystyczna. W ostatecznym rachunku bywa ona
szkodliwa zarówno dla doraźnych, jak i (nawet tym bardziej) dla
długofalowych interesów klasy robotniczej. Czymś całkowicie
odmiennym jest centralizm zarządzania i planowania opierający się
na demokracji robotniczej, na wynikach szerokiej wszechstronnej i
swobodnej dyskusji w organizacjach i niesformalizowanych gremiach
robotniczych. To fala drobnomieszczańskiej krytyki wrzuciła do
jednego worka oba rodzaje centralnego planowania i zarządzania, żeby
stworzyć wolne pole dla zwolenników rzekomo wolnej gry sił.
Luty,
pisząc o rewolucyjnych przemianach, jakie po roku 1944 dokonały się
w Polsce i krajach sąsiednich, nie dostrzega dialektyki tego
procesu, mianowicie roli mas robotniczych i plebejskich, których
twórczą energię wyzwoliła rewolucja, oraz powolnego jej
ograniczania i wygłuszania przez nową warstwę biurokracji.
Oczywiście brała ona udział w tych przemianach, gdyż właśnie
one dawały jej możność uzyskania pozycji społecznej, jaką
zajęła w nowej hierarchii władzy i autorytetu oraz przy podziale
produktu dodatkowego (nie przez nią wyprodukowanego). Lecz przemiany
te zarazem ukierunkowywała na swoją korzyść. Jakże bowiem
inaczej mogła w danej sytuacji postępować. Jawnie i w pełni
restaurować kapitalizm? W takim wypadku nawet nie zdążyłaby się
wyodrębnić społecznie i ukonstytuować w warstwę. Byłoby to
postępowanie samobójcze. Burżuazja może i przyjęłaby jej
usługi, lecz nie tylko nie wynagrodziłaby jej za to, lecz ją –
jako wyodrębnioną zbiorowość społeczną – zniweczyła. A o
pozycji zbiorowości rządzącej nawet myśleć nie mogłaby w takiej
sytuacji. Burżuazja ma własnych zaufanych ludzi, którzy metodami
także terrorystycznymi – kiedy zajdzie potrzeba – trzymaliby
klasę robotniczą w ryzach posłuszeństwa. Renegatom na dłuższą
metę nie dowierza. Zresztą, co najmniej od połowy lat 70 cząstka
naszej warstwy biurokracji – nie wyrażając tego wprost – marzy
o „ukapitalistycznieniu” naszego ustroju, artykułując to także
publicystycznie. „SiL” niejednokrotnie – w miarę możliwości
– na ten aspekt sytuacji zwracały już uwagę. Ową tendencję w
skrajnej formie wyrażał KOR, politycznie najbardziej konsekwentny
rzecznik opozycyjnego odłamu tej warstwy, rzecznik szczególnie
hałaśliwy, lecz nie jedyny.
Wywodom o biurokracji jako sile
kryzysogennej w przypadku 1956 roku przeciwstawia Luty argument, te
kryzysy drugiej połowy lat 50 miały w poszczególnych państwach
demokracji ludowej przebieg rozmaity. A cóż to? Bywa, że nawet
zima w rozmaitych krajach tej samej strefy klimatycznej przebiega
niejednakowo. Prawidłowość nie jest identycznością nawet w
przyrodzie, zaś prawa rozwoju społecznego nie dochodzą do głosu
równie automatycznie jak prawa przyrody. To tylko pewien dawny
klasyk w sławetnym rozdziale „Krótkiego kursu” jedne z drugimi
poplątał. Należy się immunizować przed czkawką tej
filozoficznej – za pozwoleniem – interpretacji materializmu
historycznego i filozoficznego.
Centralnym problemem, jakiemu
warto i trzeba się przyjrzeć, poświęcić uwagę w dziedzinie
teorii i praktyki, jest kwestia demokratyzacji – od dołu do góry
– organów dyktatury proletariatu i tego przeciwieństwa: ich
biurokratyzacji oraz hiper koncentracji władzy. To właśnie
znajdowało swój zamaskowany wyraz w pozornie racjonalnej zasadzie
jednoosobowości kierownictwa, niby tylko ograniczonej do szczebla
zakładu pracy. W praktyce zasada ta odsuwała wszędzie na boczny
tor organizację partyjną i związkową, zatem właśnie klasę
robotniczą.
Ukoronowaniem całego toku rozumowania W. Lutego i jego prawie apologii biurokracji jest zdanie: „Faktem jest, że sposób powstawania owych przywilejów, sposób kreowania tego aparatu, jego skład społeczny, sposób funkcjonowania, szczególnie w aparatach przemocy, nie został do dziś gruntownie zbadany”. Po co więc tyle okrzyków przeciwko tym, którzy ową problematykę podjęli i co nieco rozszyfrowali? Przypomina to zasadę postępowania sprzed trzydziestu lat: naprzód napiszemy, to jest „dajmy odpór”, a później zbadamy. Zaprzecza się temu, czego w szczegółach nie zbadano, aczkolwiek kontury są wyraźne.
Niżej
podpisanemu przychodzi na myśl niezmienna reakcja pewnego impotenta
ideologicznego. który słysząc argumentację o szkodliwości i
pasożytnictwie warstwy biurokracji w państwie robotniczym,
natychmiast składa oświadczenie: powoływanie się na rolę warstwy
biurokracji nie tłumaczy wszystkiego. I jest on z siebie zadowolony.
że zdeklarował się. Istotnie, żadna teoria wszystkiego nie
tłumaczy. Jednak omawiana, w danym wypadku sporo wyjaśnia.
Jeśli
rozważania mają być płodne, spór owocny dla rozumienia jego
przedmiotu, to publicysta czy człowiek nauki, odrzucając pewną
teorię czy pogląd, obowiązany jest przeciwstawić jej inną,
bardziej adekwatną wobec rzeczywistości. Tego W. Luty – zresztą
nie on jeden spośród zajmujących w omawianej kwestii podobną
postawę – nie uczynił. Ograniczył się do negacji. Mimo woli
znalazł się w szeregach obrońców właśnie biurokracji.
Kto uważa się za marksistę, kto poczuwa się do wspólnoty duchowej z klasą robotniczą w jej walce o lepsze i bezpieczniejsze jutro naszego świata, stoi przed koniecznością swej historycznej identyfikacji. Musi wiedzieć, skąd wyprowadza swój rodowód. Kto mu jest najbliższy. Negacją samą tego osiągnąć się nie da. Myśmy przecież sroce spod ogona nie wypadli.
"Rzeczywistość", 21.06.1981, nr 5, s. 7.
W
25 rocznicę czerwca 1956
KOMBINEZONY I FRAKI
(…)
do wypowiedzi tej, jak również do tego co mówił profesor
Sandauer, ustosunkował się w swoim przemówieniu doc. dr Ludwik
Hass. A oto skrót tej wypowiedzi.
Zaprezentowane tu zostały
dwie postawy. Jedna krytyczna, odnosząca się przede wszystkim do
literatury, ale z aspektem szerszym społecznie. I druga, łagodna,
budująca - taka sobie trochę trylogia dla "pokrzepienia serc",
co zyskaliśmy, bo więcej nie mogliśmy, bo układy, bo manipulacje.
Nie wypada o tym dziś mówić, nie wypada ludziom wypominać, bo to
niekulturalne. Taka postawa zyskuje dzisiaj najwięcej oklasków. Nie
zgadzam się z tym powszechnym dziś rozgrzeszeniem - stwierdził
Ludwik Hass i dodał:
,,Warunkiem naprawienia grzechów jest
naprawa krzywd, a tu tego nie ma i co więcej, uważa się, że nie
ma po co tego robić".
Można by dalej, dokonując wielkich
skrótów w przemówieniu doc. Hassa, postawić pytania:
Czy
jeśli ktoś był fałszywy, dwulicowy, to (po 1956 roku) nagle stał
się zacny? Przeszedł do opozycji? A czym groziła opozycyjność po
1956 roku i później? Jak można porównywać wszelkie kary w tym
okresie z represjami okresu stalinowskiego? Trzeba mieć odrobinę
przyzwoitości.
Następnie docent Hass nawiązał do treści
odnoszących się do "DiP". Powiedział on, że "DiP"
powstał po to, aby zapobiec wstrząsom społecznym (miał być
takim, nazwijmy to tak, "wentylem bezpieczeństwa").
Niestety, nie zapobiegał temu.
Na całym świecie - powiedział
doc. Hass - ugrupowanie, które nie wykonało swojego programu
rozwiązuje się. U nas to ugrupowanie chodzi w glorii i chwale.
Dlaczego? Bo przez 35 lat oduczono nas myślenia
politycznego.
Październik zaczął się wiosną 1956 roku i
zakończył imprezą inteligencką, zamknięciem pisma "Po
Prostu" w 1957 roku. Nie jest rzeczą przypadku, że nie mamy o
tych wydarzeniach relacji.
Bo dzisiejsze koneksje, sojusze są
tak rozbieżne od tamtych, iż nie wypada o tym mówić. Owszem,
istnieje książka Jedlickiego "Klub Krzywego Koła". Bez
szans na wydanie kolejne. Dlaczego? Ba, bo Jedlicki w rozdziale
,,Żydy i Chamy" (brzydko się nazywa, ale nikt chyba
Jedlickiego o antysemityzm nie będzie podejrzewać) pewne sprawy tam
demistyfikuje. Na przykład dziennikarze redakcji "Nowej
Kultury" powiedzieli do dziennikarzy z "Po Prostu"
tak: Idźcie na całego, a my was poprzemy! A na trzeci dzień
przybiegł pewien pan redaktor i zawołał: Trzeba wszystko przerwać,
bo… chuliganeria się włączyła! Jaka jest prawda? Ano taka, że
gentlemani w białych rękawiczkach i we rakach jeszcze żadnych
zmian konkretnych nigdy nie dokonali. Oni tylko potrafią dokonywać
kombinacji gabinetowych. Mafijnych. Tak to było w 1956 roku. Trzeba
sobie powiedzieć prawdę: w 1956 roku inteligencja z całą swoją
tradycją przewodzenia narodowi w okresie października zawiodła!
Dramat 1956 roku polegał na tym, że klasa robotnicza została
wydziedziczona ze wszystkiego: z organizacji politycznych, z lokali
organizacyjnych, ze swojej ideologii, którą sfałszowano i obrócono
przeciwko niej. Klasa robotnicza została osamotniona i dlatego tak,
a nie inaczej potoczył się jej los.
A gdyby zadać pytanie: czy wobec tego Październik był niewypałem? Tego bym nie powiedział nigdy - zastrzega się doc. Hass. Mogę tylko ubolewać, że zakończył się tak, jak się zakończył. Jedno trzeba powiedzieć:
Polska
Władysława Gomułki była 10 razy lepsza od Polski Bolesława
Bieruta, ale Polska klasy robotniczej będzie 100 razy lepsza od
Polski Gomułki!
(…)
Notował:
Jerzy
Bukszanin