Annę Applebaum
Między Wschodem a Zachodem.
Przełożyła Ewa Kulik-Bielińska
WARSZAWA 2001
Tytuł oryginału
BETWEEN EAST AND WEST.
ACROSS THE BORDERLANDS OF EUROPĘ
Copyright © Annę Applebaum 1994 Chapter-opening maps © John Flower
Projekt okładki
Zombie Sputnik Corporation
Redakcja
Wiesława Karaczewska
Redakcja techniczna Elżbieta Babińska
Korekta Michał Załuska
Łamanie Monika Lefler
ISBN 83-7255-894-9
Wydawca
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
Druk i oprawa
Zakłady Graficzne im. KEN S.A.
85-067 Bydgoszcz, ul. Jagiellońska l
Radkowi
Wstęp
Przez tysiąc lat geografia pogranicza wyznaczała jego los. Pogranicze leży na płaskiej równinie, wciśniętej między cywilizacje Europy i Azji. Wschód Polski, zachód Rosji; brak gór, mórz, pustyń i wąwozów zawsze ułatwiały ich podbicie. Przed pięcioma wiekami armia konna mogła przejechać od zamku nad Bałtykiem do twierdzy nad Morzem Czarnym, nie napotkawszy na drodze żadnej naturalnej przeszkody, większej niż rwąca rzeka czy dziki bór. Nawet dziś szpieg podążający na wschód z Warszawy do Kijowa nie spotka niczego, co mogłoby go zatrzymać. Odległości są olbrzymie, ale wieści do króla, chana, wielkiego księcia czy cara zawsze łatwiej było przesłać tędy, niż w bardziej górzystych częściach Europy, ponieważ tak niewiele stało na drodze posłańca.
Słabe ukształtowanie terenu przyciągało najeźdźców, a najsłynniejsi -i najgroźniejsi - przybywali zawsze ze wschodu. Jeszcze długo po najeździe Mongołów w XIII wieku imię Złotej Ordy wymawiano szeptem, równie długo utrzymywała się sława Turków, którzy od XVI do XVIII wieku raz po raz napadali na te ziemie. Z północy przybyli najeźdźcy siejący największe zniszczenie - łupieżczy Szwedzi, którzy w potopie 1655 roku spustoszyli ten rejon całkowicie, a także Rosjanie, którzy mniej więcej w tym samym czasie rozpoczęli swoje wypady na pogranicze. Najbardziej nieoczekiwanymi agresorami okazali się najeźdźcy z południa: mołdawscy książęta, którzy w XVI wieku zażądali dla siebie nowych terenów, czy podpalający wioski siedemnastowieczni kozaccy buntownicy. Ci, którzy rządzili najdłużej, zawsze przybywali z zachodu. Od XII wieku wielkie połacie pogranicza znajdowały się we władaniu Polaków i Litwinów, podczas gdy Krzyżacy kontrolowali część ziem nad Bałtykiem, rządząc tam tak długo, że ich niemieccy potomkowie uwierzyli, iż Prusy Wschodnie zawsze będą do nich należeć.
Najeźdźcy przychodzili i odchodzili, za każdym razem pozostawiając coś po sobie: ślady w architekturze, literaturze i religii, słowa i idiomy, chłopców o piwnych oczach i płowowłose dziewczęta. Utrzymały się pogańskie, litewskie nazwy rzek i lasów, podobnie jak miłość do tureckich dywanów i niemieckich narzędzi. Czasami zmiany były większe. Pod koniec XVIII stulecia duża część szlachty litewskiej, białoruskiej i ukraińskiej porzuciła własny język i przeszła na polski. W XIII wieku Krzyżacy zakończyli pierw-
8 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
szy holocaust w tym regionie, wycinając w pień rdzenne plemię Prusów i zastępując je Niemcami.
Jednakże przez większość czasu polonizacja, germanizacja i rusyfikacja, próby nawrócenia ludności na katolicyzm, krucjaty na rzecz wznoszenia cerkwi prawosławnych i plany przekształcenia kościołów w meczety nie ujednoliciły regionu. Pogranicze było po prostu zbyt rozległe i puste, najeźdźcom zbyt trudno było utrzymać na nim władzę. Fale najazdów stworzyły za to dziwne hybrydy: katedrę z minaretem w Kamieńcu Podolskim czy miasto Troki, w którym wyznawcy pięciu religii (katolickiej, prawosławnej, żydowskiej, muzułmańskiej i karaimskiej) wznieśli kiedyś domy modlitwy wokół jednego jeziora. Przez większość dziejów pogranicza mieszkańcy tego regionu - chłopi, drwale, nawet szlachta - różnili się między sobą. Każde miasto miało inne lokalne legendy, w każdej wsi śpiewano inne pieśni na inne melodie.
Ponieważ najeźdźcom nie udało się narzucić jednolitych standardów, można nawet powiedzieć, że do niedawna na pograniczu nie istniały żadne narody, a przynajmniej żadne państwa narodowe we współczesnym sensie tego słowa. Była szlachta i najeźdźcy - Polacy i Rosjanie, Niemcy, Tatarzy i Turcy - którzy zamieniali się niekiedy rolami, jedni podbijali drugich, by sami następnie zostać podbici. Byli chłopi: Estończycy i Liwowie mówiący językami bałtyckimi, Mazurzy i Kaszubi posługujący się własną gwarą oraz liczni potomkowie plemion słowiańskich - Wołynianie, Podołanie, Poleszucy, Galicjanie, Bracławianie - znani teraz jako Ukraińcy lub Białorusini, którzy mieli podobne słowa na słońce, niebo i ziemię, lecz na ten sam napój mówili „czaj", jeśli mieszkali na wschodzie, lub „herbata", jeśli mieszkali na zachodzie regionu. W miastach i wsiach mieszkali Żydzi, było ich tu więcej niż w jakiejkolwiek innej części świata: żydowscy kupcy i krawcy, biedni Żydzi i bogaci Żydzi, Żydzi, których język i zwyczaje religijne różniły się w zależności od regionu, podobnie jak języki i zwyczaje ich słowiańskich sąsiadów. Wśród tych wszystkich narodów rozrzucone były również kolonie Ormian, Greków i Węgrów, Tatarów i Karaimów, potomków jeńców wojennych, kupców, heretyków i kryminalistów. Przez tysiące lat ludy pogranicza mówiły swoimi językami i modliły się do swoich bogów, podczas gdy fale najeźdźców przetaczały się ponad nimi, mieszały, znikały i znów przetaczały.
Wraz z wiekiem XIX nadeszły pierwsze zwiastuny zmian. Nowe idee narodu i narodowości zaczęły przenikać na Wschód, najpierw z napoleońskiej Francji, a następnie ze świeżo zjednoczonych Niemiec, podkopując dawne tradycje, włączając w pojęcie narodu nawet tych, którzy nie byli szlachtą. Gdyby w XVIII stuleciu spytano chłopa z pogranicza o narodowość, prawdopodobnie odpowiedziałby „katolik" lub „prawosławny" albo po prostu „tutejszy". W wieku XIX jednak dzieci „tutejszych", bez względu na to, jakim mówiły dialektem, zaczęły przenosić się do miast, gdzie stawały się Polakami, Rosjanami, Niemcami, Litwinami, Ukraińcami lub Białorusinami. Liczba „tutejszych", ludzi bez narodowości, zaczęła powoli maleć.
Ten proces potrwałby jeszcze jakiś czas, gdyby nie nieoczekiwany rozpad pod koniec pierwszej wojny światowej trzech pogranicznych imperiów: carskiej Rosji, Austro-Węgier i Cesarstwa Niemieckiego. W powstałej próżni garstka zupełnie nowych państw wraz z paroma starymi, które długo pozostawały pod rządami in-
WSTĘP • 9
nych, proklamowała niepodległość: Czechosłowacja i Jugosławia, Węgry i Polska, Litwa, Łotwa, Estonia i Rosja Radziecka. Żadne z nich nie wytyczyło granic, wszystkie zgłaszały pretensje do terytorium sąsiadów. „Skończyła się wojna olbrzymów - napisał Churchil. - Zaczęła się wojna pigmejów".
Podczas konferencji pokojowej w Paryżu, zakończonej traktatem wersalskim, państwa Zachodu podjęły się wytyczenia na nowo granic regionu zgodnie z tym, co w owym czasie uważano za racjonalne zasady. Narody o wystarczającym poczuciu własnej odrębności miały otrzymać państwowość, te zaś bez świadomości narodowej miały być wcielone do innych. Ustalono reguły, przeprowadzono plebiscyty, uczyniono wyjątki dla historii lub dla korzyści własnych.
Na koniec wszakże granice wytyczono siłą. Podczas pięciu lat rosyjskiej wojny domowej o Ukrainę walczyło aż jedenaście armii: od wojsk niepodległej Republiki Ukraińskiej i białych Rosjan - po bolszewików i Polaków. Podczas wojny 1920 roku między niepodległą od niedawna Polską a świeżo ukonstytuowaną Rosją Radziecką milion żołnierzy przemaszerowało tam i z powrotem półtora tysiąca kilometrów, a w końcowej bitwie - ostatniej wielkiej bitwie kawalerii w historii Europy - dwadzieścia tysięcy konnicy przypuszczało na siebie szarże, połyskując szablami.
Granice, które wyłoniły się z bitew i negocjacji, nie zadowalały nikogo. Niemcom nie podobał się skrawek Polski leżący między Prusami Wschodnimi a Niemcami właściwymi; Litwini byli wściekli, że Polacy zażądali Wilna, ich Yilniusa. Ukraińcy, podobnie jak garstka Białorusinów, nadal pragnęli mieć własne państwo. Niektóre z tych pretensji przyczyniły się do wybuchu drugiej wojny światowej: ambicje terytorialne pchnęły Niemców do napaści najpierw na Czechosłowację, a potem na Polskę. Zamiast połączyć siły do walki z Niemcami Polacy, Litwini i Czesi kłócili się i spierali przez całe lata trzydzieste i nie przyszli sobie z pomocą także podczas wojny.
Ponieważ to spory graniczne i waśnie narodowe dały Hitlerowi pretekst do rozpoczęcia wojny, nic dziwnego, że pozostały one w pamięci przywódców alianckich, kiedy wojna zbliżała się ku końcowi. Racjonalne przesłanki i wytyczenie granic na podstawie traktatu nie zdało w przeszłości egzaminu, mówili sobie, wojny terytorialne są już nie do przyjęcia. Trzeba znaleźć lepsze, skuteczniejsze rozwiązania, oczyścić zabałaganione rejony Europy Wschodniej. Roosevelt, Churchill i Stalin zaczęli omawiać ten problem, niekiedy nie całkiem wprost, gdy spotkali się po raz pierwszy w 1943 roku na konferencji w Teheranie. Istniał precedens, o którym wszyscy wiedzieli: po pierwszej wojnie światowej Turcy wysiedlili ponad milion Greków z terytorium Turcji, a Grecy deportowali taką samą liczbę Turków. Grecy, Turcy, krowy i kury podróżowali po Europie w zatłoczonych pociągach. „Choć to przykra operacja - zanotował Harry Hopkins, jeden z doradców Roose-velta - tylko w ten sposób można utrzymać pokój".
Churchill wyraził cichą zgodę. Jeśli chodzi o Stalina, te same metody wypróbował już w Rosji, między innymi na etnicznych Niemcach, Tatarach i Finach karel-skich, przedstawił więc prosty plan; zaproponował, że zatrzyma te tereny, które zajął w 1939 i 1940 roku: państwa nadbałtyckie i wschodnią Polskę, jak również czechosłowacką Ruś Zakarpacką oraz rumuńską Bukowinę i Besarabię, a także że deportuje każdego, kto już tam nie przynależy. Choć ziemie te przejęte zostały w wyniku inwazji i zmowy - na mocy tajnego paktu Ribbentrop-Mołotow, zawar-
l O • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
tego między Związkiem Radzieckim a hitlerowskimi Niemcami - Stany Zjednoczone i Wielka Brytania zgodziły się oddać Stalinowi to, co chciał.
W 1945 roku na konferencji poczdamskiej Stalin zażądał Kónigsbergu (Królewca) i północnej części Prus Wschodnich; i tak nie został tam żaden Niemiec, oświadczył kłamliwie, wszyscy uciekli. Rosja potrzebuje niezamarzającego portu na Bałtyku, a ludziom radzieckim należy się po długiej wojnie choćby skrawek Niemiec; to pozwoli im odczuć, że odnieśli prawdziwe zwycięstwo. Pozostali alianci zgodzili się. Wybrzeże bałtyckie znalazło się więc w posiadaniu Stalina, choć mieszkały tam nadal miliony Niemców, a zatoka w zimie zamarza. Związek Radziecki wysunął się tak daleko na zachód, jak to tylko możliwe.
W 1945 roku dzieło porządkowania narodów pogranicza było już w połowie zakończone. Hitler wymordował większość miejscowych Żydów. Radzieccy oficerowie wysłali na Syberię i do Azji Środkowej milion polskich urzędników, właścicieli ziemskich i żołnierzy oraz pół miliona Ukraińców i tyle samo mieszkańców krajów nadbałtyckich. Po wojnie deportacje trwały nadal, zataczając coraz szersze kręgi, aż przerodziły się w największy w historii ruch narodów. Polaków, którzy zostali na południowej Litwie, na zachodniej Białorusi i na Ukrainie - w sumie kilka milionów ludzi - wysłano na ziemie niemieckie - na Śląsk, Pomorze i do południowych Prus Wschodnich. Niemcy z tych terytoriów ewakuowani zostali do Niemiec Zachodnich. Bałtów, Ukraińców z zachodniej Ukrainy i niechętnych rządom radzieckim Mołdawian wywieziono na Syberię. Z Bukowiny usunięto Niemców i Rumunów, a nacjonalistów rusińskich wywieziono z Rusi Zakarpackiej, wschodniej prowincji Czechosłowacji.
W następnych latach językiem urzędowym na terenach przejętych przez ZSRR stał się rosyjski, a rosyjskie prawosławie jedyną, z trudem tolerowaną religią. Wszędzie tam, gdzie spadła liczba ludności, na miejsce osób deportowanych sprowadzeni zostali rosyjscy osadnicy. Radzieccy historycy usunęli z podręczników Polaków i Niemców, jakby nigdy ich na tych ziemiach nie było. Kónigsberg stał się Kaliningradem, ulice zmieniły nazwy, a ludzie nazwiska. Rumuni w Mołdawii stali się Mołdawianami i nauczyli się pisać cyrylicą. Alfabet łaciński został zakazany.
Pomysł był prosty, cudownie prosty. Stopniowo wszystkie subtelne odmiany dialektów, jakimi mówiono na pograniczu, wszelkie narodowe odmienności w stroju i zwyczajach rozpłyną się w zalewie rusyfikacji. Różnice ulegną zatarciu: Stalin zakładał, że pogranicze wchłonie Rosja. Można nazwać to czystką etniczną, używając sformułowania ukutego później w innym kontekście, lub kulturowym ludobójstwem. W każdym razie akcja się powiodła. Zachód odwrócił oczy i nie zauważył, że pas ziemi ciągnący się od Kónigsbergu nad Bałtykiem do Mołdawii i Odessy nad Morzem Czarnym w krótkim czasie zmienił się nie do poznania.
Region ten bywał już wcześniej podbijany, ale imperium sowieckie rzuciło głębszy cień niż którykolwiek z jego poprzedników. Całe narody zostały zapomniane: po upływie kilku dziesięcioleci Zachód nie pamiętał już, że za wschodnią granicą Polski było coś innego niż „Rosja". Kijów uważano za miasto rosyjskie, Litwę za rosyjską prowincję. Wyglądało to tak, jakby liczne i różnorodne narody tego regionu po prostu rozpłynęły się w bagnach Prypeci, rozległych, błotnistych moczarach Białorusi. Tożsamość narodowa tych ziem nie dawała się już jasno zdefiniować. W Londynie i Paryżu historia pogranicza zepchnięta została do
WSTĘP • 11
zakurzonych księgarń, języki tego regionu wygnano do małych pisemek, a przybyli stamtąd emigranci wycofali się do małych klubów i kościołów. Po czterdziestu latach wyblakła nawet pamięć o wielobarwnym, wieloetnicznym pograniczu.
Po raz pierwszy ujrzałam owo pogranicze podczas gorącego lata, tuż pod koniec okresu nazwanego później „okresem stagnacji" w ZSRR. Półtora dnia pociąg, do którego wsiadłam w Leningradzie, jechał na południe przez Rosję i Ukrainę, zatrzymując się od czasu do czasu w małych miasteczkach, przy nędznych stacyjkach kolejowych, gdzie w kiosku na ponurym peronie można było kupić oranżadę i zeschnięte herbatniki. Pamiętam, że czułam się szczęśliwa i wolna: właśnie opuszczałam ten kraj, wracałam do domu, zostawiając za sobą Leningrad, nakazy i zakazy obowiązujące mnie przez dwa miesiące, które spędziłam tam jako studentka. Ale pamiętam też frustrację, jaką odczuwało się zawsze, podróżując po Związku Radzieckim. W owym czasie podróże cudzoziemców ograniczone były do niektórych tylko miast, specjalnych dróg, określonych tras kolejowych. Popijałam herbatę ze szklanki i patrzyłam przez okno. Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o płaskim, zaniedbanym wiejskim krajobrazie, jaki rozciągał się wzdłuż torów kolejowych. Było to dla mnie terytorium zakazane, niedostępne jak Księżyc.
I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, moje życzenie się spełniło. Pociąg stanął na dużo większej stacji. Przyjechaliśmy do miasta Lwów na południowo-zachodniej Ukrainie. Z głośników usłyszeliśmy zaskakującą zapowiedź: pociąg będzie stał pięć godzin, konieczne są naprawy. Pasażerowie mogą wysiąść. Czułam się tak, jakby powiedziano mi, że mogę wejść w ramy obrazu; wyskoczyłam z wagonu i pognałam przez stację w zakazany krajobraz.
Dwie godziny później stałam na cmentarzu*. Ściemniło się i zaczął padać zwiastowany letnią duchotą deszcz. Wszędzie wokół mnie tłoczyły się, ułożone przypadkowo koło siebie, tysiące pomników zawiłej historii Lwowa. Odgarnęłam chwasty z płyty jednego z grobowców i ujrzałam wyryty poniżej epitafium symbol „K.u.K." - Kaiserlich und Koniglich, cesarsko-królewski - symbol Austro-Węgier. Nieopodal opierały się o siebie, jakby w pokucie za jakąś zapomnianą zbrodnię, nagrobki z białego marmuru z pięknymi polskimi napisami. Niektóre z pomników nagrobnych były ukraińskie, opatrzone greckokatolickim krzyżem, często z portretem zmarłego. Były też nowsze, radzieckie groby, zwieńczone czerwoną gwiazdą, oraz stare kamienie nagrobne, zbyt zniszczone, żeby odczytać napisy. Tyle narodów, pochowanych obok siebie, niemal jedne na drugich, tylu różnych ludzi, rozpychających się wzajemnie w walce o przestrzeń - wydawało mi się wówczas, że cmentarz odsłania tajemną historię, przesłoniętą przez nudę radzieckiego krajobrazu i uciążliwe przepisy. Wróciłam do pociągu, a następnego ranka obudziłam się na Węgrzech. Trzymając wciąż w ręce paszport, którego poprzedniej nocy zażądała ode mnie straż graniczna i po obejrzeniu go zwróciła bez słowa, patrzyłam przez okno na pole żółtych słoneczników.
Choć parę dni później opuściłam Europę, Lwów wciąż nie dawał mi spokoju. Lwów, Lwów, Lwiw: był radziecki, ale również ukraiński, polski, niekiedy żydowski, w zależności od tego, kogo pytałam. Nie znałam żadnego innego takiego miej-
* Chodzi o Cmentarz Łyczakowski we Lwowie (przyp. red.).
12 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
sca - może poza Kobryniem, gdzie urodził się mój dziadek. W dzieciństwie słyszałam czasami, że pochodził z Polski, a czasami, że z Rosji. Kiedy jednak poszukałam jego miasta na mapie, znalazłam je w regionie zwanym Białorusią. W Polsce znajdowało się w okresie międzywojennym, należało do Rosji tylko w XIX wieku. To była niespodzianka: nie przypuszczałam, że moja solidna, ustatkowana rodzina jest związana z miejscem o zmiennej, niepewnej tożsamości. Dużo później, w 1989 roku, przeniosłam się do Warszawy, gdzie przeżyłam hiperinflację, pierwsze demokratyczne wybory i cztery zmiany rządu w tyluż latach: widziałam niemal tylu premierów, ilu pamiętałam amerykańskich prezydentów. Warszawa dała mi przedsmak niestabilności i gdy tylko mogłam, wróciłam do Lwowa.
Podczas swojej następnej podróży wiosną 1990 roku ujrzałam miasto prawie niezmienione. Wciąż były tam: cmentarz, brukowane kostką ulice, stare domy i schludny rynek, które pamiętałam z krótkiej wizyty. Ale tym razem na bulwarze w centrum miasta, pod niebiesko-żółtą ukraińską flagą, stały stare kobiety i rozprawiały o losie Stepana Bandery* - partyzanckiego dowódcy, który w latach trzydziestych i czterdziestych walczył o niepodległość Ukrainy - i sprzedawały metalowe odznaki w kształcie trójzębu, godła Ukrainy. Młodzi długowłosi mężczyźni
0 niezdrowej cerze śmiali się i żartowali, oferując drukowane kiepską farbą gazety o tytułach w rodzaju „Wolna Ukraina" i „Demokratyczna Ukraina". Przed gmachem opery grupa mężczyzn zaciekle waliła młotami w cokół pomnika Lenina. Kiedy wróciłam nazajutrz, Lenina już nie było. Nudny radziecki krajobraz, który widziałam kiedyś przez okno pociągu, zmienił się na zawsze.
To, co działo się we Lwowie, określano na Zachodzie mianem „fali nacjonalizmu", która ponoć „przetaczała się" przez Europę Wschodnią i były Związek Radziecki. Grupa publicystów rozpisywała się o niebezpieczeństwach odrodzenia narodowego w miejscach takich, jak Ukraina czy Litwa, gdzie ostatni, na poły niezależni przywódcy, byli marionetkami hitlerowskich Niemiec i gdzie granice staną się na pewno przedmiotem sporów. Politycy twierdzili, że niepodległość niero-syjskich republik radzieckich doprowadzi do destabilizacji i upadku Związku Radzieckiego, a następnie powstania zaciekle dążącej do odwetu Rosji. George Bush, odwiedzając Kijów latem 1991 roku, wychwalał pod niebiosa radzieckiego przywódcę Michaiła Gorbaczowa i radził Ukraińcom, żeby porzucili niebezpieczne nacjonalistyczne ciągoty. „Niech żyje Związek Radziecki!" - zawołał. Jednakże wbrew jego życzeniom, wbrew życzeniom amerykańskiego Departamentu Stanu, brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i niemal wszystkich w Zachodniej Europie, Ukraina, a wraz z nią republiki bałtyckie, Białoruś, republiki kaukaskie i azjatyckie i tak wybiły się na niepodległość.
Postsowiecki nacjonalizm z pewnością okaże się niebezpieczny, destabilizujący i niewygodny dla dyplomatów. Ale trzeba też powiedzieć o nim coś więcej. Mi-
* Stepan Bandera (1908-1959) - ukraiński działacz narodowy, od 1929 członek Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN); od 1940 na czele rozłamowej frakcji OUN, tzw. banderowców, rzecznik współpracy z Niemcami. Po nieudanej próbie proklamacji niepodległości Ukrainy w czerwcu 1941 roku osadzony przez Niemców w Sachsenhausen, gdzie przebywał do lutego 1945. Po aresztowaniu stał się przywódcą obozu politycznego, zdecydowanego na walkę zarówno z Niemcami, jak
1 Rosjanami. Po wojnie został przywódcą OUN oraz członkiem Ukraińskiej Głównej Rady Wyzwoleńczej. Zamordowany w Monachium przez agenta KGB (przyp. red.).
WSTĘP • 13
mo wszystko to, co niektórzy nazywają nacjonalizmem, inni zwą patriotyzmem, a jeszcze inni wolnością. Stabilność, tak umiłowana przez międzynarodowych mężów stanu, była również swoistym więzieniem. W XIX stuleciu nacjonalizm uważano za część składową liberalizmu, blisko i nierozerwalnie związaną z demokracją. W nacjonalistach widziano demokratycznych bohaterów, ucieleśnienie wszystkiego, co postępowe i sprawiedliwe. W byłym Związku Radzieckim po 1989 roku nacjonalizm wciąż uważany był powszechnie za ruch postępowy, a narodowi przywódcy, przynajmniej na początku, postrzegani jako rzecznicy wielu ludzi, których głos w przeszłości tłumiono. Jakkolwiek na to spojrzeć, każdemu okresowi „odwilży" w Związku Radzieckim - zarówno w latach dwudziestych, jak sześćdziesiątych - towarzyszyło odrodzenie narodowe. Nacjonalizm, który odżył po upadku imperium radzieckiego, pociągał za sobą również odrodzenie kulturalne; swobodę mówienia w języku ojczystym, czytania rodzimej literatury, odkrywania prawdy o historii swego narodu.
Każdy, kto wierzył w demokrację i reformy gospodarcze, wiedział również, że postsowiecki nacjonalizm jest praktycznie nieunikniony. Alexis de Tocqueville pisał, że racjonalny patriotyzm pojawia się wtedy, kiedy człowiek rozumie, jaki wpływ na jego dobrobyt ma dobrobyt jego kraju; wie, że prawo pozwala mu przyczynić się do wytworzenia tego dobrobytu i jest zainteresowany pomyślnością swego kraju, najpierw jako rzeczą dla niego pożyteczną, a potem jako czymś, co sam stworzył. Żeby demokracja mogła zakorzenić się w postsowiec-kim świecie po wielu dekadach (a raczej wiekach) tyranii, ludzie muszą utożsamić się ze swoim rządem, muszą wierzyć, że pomyślność ich kraju przyniesie pomyślność również im samym. Obywatele dawnych republik radzieckich powinni głosować na lokalnych i narodowych przywódców, którzy będą reprezentować ich, a nie dalekich Rosjan w Moskwie. Ażeby nowe parlamenty i nowe systemy prawne uzyskały wiarygodność, nie mogą być jedynie radzieckimi instytucjami o nowej nazwie.
Ktokolwiek pragnął pokoju w postsowieckim imperium, zdawał sobie również sprawę, że nacjonalizm w jego najłagodniejszej formie jest koniecznością. Choć to prawda, że republiki Związku Radzieckiego - pozornie - żyły ze sobą w przyjaźni, ta przyjaźń również była fikcją, wymuszoną przez terror, kłamstwa i od dawna znaną w Rosji zasadę „dziel i rządź". Zasadę tę interpretowano w ZSRR tak: spraw, aby małe narody się nienawidziły, a będą miały mniej energii, żeby buntować się przeciw dużemu; spraw, aby mniejszości nie znosiły większości, a nie będą mogły się zjednoczyć, by powstać przeciw władzy rosyjskiej. Zniesienie terroru, wyprostowanie kłamstw, zintegrowanie mniejszości wymagało dokładnie takiego przeanalizowania historii, jakiego domagali się nacjonaliści. Pozwolenie Rosjanom, by rządzili tak jak przedtem, nie rozwiązałoby żadnego z narodowych konfliktów, lecz jedynie pozwoliło im ropieć.
Równie oczywiste było to, że epoka radziecka nie może zostać wymazana: nienawiść, sztucznie zaszczepiona w ciągu siedemdziesięciu lat panowania systemu, pozostała zarówno w rosyjskich kolonizatorach, jak i nierosyjskich koloniach. Rosjanie, przeniesieni, niekiedy siłą, niekiedy dobrowolnie, do Estonii czy Łotwy, nie mogli zostać stamtąd wyrzuceni czy deportowani. W większości wypadków człowiek, który przez czterdzieści lat mieszka w danym mieście, czuje, że ma do
14 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
niego takie samo prawo, jak ten, którego rodzina mieszkała w nim lat tysiąc, choć on sam przez czterdzieści mieszkał gdzie indziej.
Niebezpieczni, niepodległościowi, a może jedno i drugie, w każdym razie nacjonalistyczni przywódcy, którzy doprowadzili do upadku Związku Radzieckiego, odwoływali się - z jednej strony - do przeszłości, czasem bardzo odległej, żeby uzasadnić swoje czyny i uprawomocnić roszczenia, z drugiej - patrzyli także w przyszłość, w nadziei, że drogą edukacji i represji, demokracji lub wojny stworzą w końcu nowe państwa ze starych narodów. Mogli wypracować dobro lub zło, wzniecić zamęt lub ustanowić pokój, ale ja przecież wróciłam tam po to, żeby przekonać się, jak ich nowe idee wpłynęły na ludzi, których - jak twierdzili - reprezentują. Ludzi, którzy kiedyś nazywali siebie „tutejszymi". Wróciłam w dniach gasnącej władzy radzieckiej, niedługo po tym, jak pierwsze takie podróże stały się możliwe. Podróżowałam od Bałtyku po Morze Czarne, od Kaliningra-du po Odessę, wzdłuż zachodnich granic tego, co było niegdyś Związkiem Radzieckim, przez Prusy Wschodnie, zachodnią Białoruś, zachodnią Ukrainę, Ruś Zakarpacką, Bukowinę, Besarabię.
Nie była to łatwa podróż. Nie ma przewodników po tych regionach ani oczywistych atrakcji turystycznych. Większość pięknych kamienic i budynków ucierpiało w wyniku co najmniej stuletniego zaniedbania. Podróżowanie po tych terenach wymaga nie tylko umiłowania sztuki, architektury czy naturalnego piękna, ale pasji detektywistycznej; na pograniczu istnieje wiele warstw cywilizacji, lecz nie układają się one schludnie jedna na drugiej. Zrujnowany średniowieczny kościół znajduje się w miejscu pogańskiej świątyni, nieopodal masowego grobu, otoczonego przez nowoczesne miasto. Na wzgórzu stoi zamek, u jego stóp katolicka świątynia, a cerkiew obok ruin synagogi. Podróżny spotkać może człowieka, który urodził się w Polsce, wychował w Związku Radzieckim, a teraz mieszka na Białorusi, nie opuściwszy przy tym nigdy swojej wioski. Żeby przedrzeć się przez te warstwy, należy uciec się do czegoś w rodzaju archeologii audiowizualnej, wyobrazić sobie, jak wyglądało miasto, zanim wzniesiono na rynku pomnik Lenina, kościół przerobiono na magazyn i zmieniono nazwę głównej ulicy. W rozmowach z ludźmi trzeba wsłuchiwać się w półtony, niedomówienia, zgadywać, co nasz rozmówca powiedziałby na ten sam temat pięćdziesiąt lat temu, rozumieć, że jego przynależność narodowa mogła być wówczas inna, wiedzieć, że posługiwał się nawet innym językiem.
Kiedy tam dotarłam, region ten przez ponad czterdzieści lat pozostawał w okowach władzy radzieckiej i czasami wyglądało to tak, jakby przeszłość wciąż przygniatała teraźniejszość. Zdarzały się dni, gdy się wydawało, że nikt nie potrafi mówić o czymś, co nie jest tragiczne, jakby wszystkie wspomnienia przepełnione były uczuciem goryczy. Ale bywały też dni inne, dni, kiedy zupełnie niespodziewanie spotykałam kogoś, kto postrzegał przeszłość nie jako ciężar, lecz zapomnianą historię, którą teraz trzeba opowiedzieć; były dni, kiedy znajdowałam stary dom, stary kościół lub coś tak niezwykłego, jak wspomniany cmentarz we Lwowie; coś, co nagle odsłaniało przede mną tajemną historię miejsca lub narodu. To była część tego, czego szukałam: świadectwo, że przedmioty piękna przetrwały wojnę, komunizm i rusyfikację; że odmienność i różnorodność zwyciężyć mogą narzucony uni-formizm, a ludzie potrafią przetrwać każdą próbę wykorzenienia ich z tradycji.
FEDERACJA ROSYJSKA
i Kaliningrad
PRELUDIUM
Choć może się to wydać dziwne, nie mogłam znaleźć prostej drogi z Zachodu do Kaliningradu. Wpatrywałam się w mapy. Kaliningrad leży tuż na północ od granicy z Polską i na mapach nadal widnieje stara droga, prowadząca doń z Warszawy. Dla mnie była jednak bezużyteczna - po wojnie przejście graniczne zamknięto dla ruchu cywilnego. Od dawna nie jeździły pociągi, które kursowały niegdyś na trasie z Berlina. Nie wchodził w rachubę również przelot samolotem -w owym czasie w obwodzie kaliningradzkim lądowały wyłącznie maszyny wojskowe.
Przez czterdzieści lat nie można było tam dotrzeć także od strony morza, nawet z Gdańska, portu spoglądającego na Kaliningrad, niczym zazdrosna bliź-niaczka, z drugiej strony wspólnego kawałka Bałtyku. Od czasu drugiej wojny światowej Kaliningrad pozostawał miastem zamkniętym, bazą marynarki wojennej; nie wpuszczano tam cudzoziemców, nawet Polaków. Jako rosyjskojęzyczna enklawa między Polską a Litwą, obwód kaliningradzki - północna połowa terenów zwanych niegdyś Prusami Wschodnimi - słynął ze swoich strategicznych posterunków wywiadowczych, środków podwyższonego bezpieczeństwa i dużej koncentracji kadry oficerskiej marynarki wojennej. Dla Kaliningradu polski Gdańsk, z jego hałaśliwym związkiem zawodowym, dysydentami i czarnym rynkiem, był podejrzanym sąsiadem. Uznałam, że połączenie morskie między tymi miastami zniknęło na zawsze, i zaczęłam planować swoją podróż „od tyłu": za-
16 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
mierzałam najpierw polecieć na wschód, do Moskwy lub Wilna, a następnie wrócić pociągiem na zachód, do Kaliningradu.
W rzeczywistości istniała inna droga. Przez czterdzieści lat prawie nie wymieniano nazwy „Kaliningrad", tak utajnione były wojskowe bazy w mieście, aż tu pewnego dnia, zaraz po zniesieniu zakazu wstępu dla cudzoziemców latem 1991 roku, w gdańskim porcie pojawił się po prostu mały blaszany kiosk, reklamujący jednodniowe wycieczki turystyczne.
- Ech - parsknął sprzedawca biletów, Polak, wzruszając ramionami. Był starszym człowiekiem o oczach pełnych złości. - Jakiś Niemiec zrobił interes. -Wskazał kciukiem w stronę zatoki. - Jakiś Niemiec zrobił interes z jakimś Ruskiem. Ot, komuna.
Nie chciał nikogo obrazić. Po prostu tak to już było. Jeśli Polak prowadził interes, który miał coś wspólnego z Rosjanami, musiał mieć dobre układy, im lepsze, tym lepiej dla niego.
- Ile kosztuje wycieczka?
- Pięćdziesiąt marek.
- Mogę zapłacić w złotówkach?
- Pięćdziesiąt marek.
- A w dolarach?
- Pięćdziesiąt marek - powtórzył po raz trzeci niezmienionym tonem.
- Czemu mam płacić w markach niemieckich za podróż z Polski do Rosji? Kasjer znów wzruszył ramionami.
Może była to historyczna sprawiedliwość; bądź co bądź, Gdańsk był kiedyś niemieckojęzycznym miastem, zwanym Danzig, a Kaliningrad niemieckojęzycznym miastem, zwanym Kónigsberg. Zapłaciłam pięćdziesiąt marek. Statek miał wypłynąć o północy.
Z tyłu dwóch podróżnych nie sposób było odróżnić. Obaj mieli skórzane kurtki, ciemne dżinsy, grube wełniane swetry, schludnie wygolone karki i krótko ostrzyżone kędzierzawe blond czupryny. Dopiero gdy odwrócili się do mnie twarzami, zobaczyłam, że ona ma w uszach dwa srebrne kolczyki, a on tylko jeden: tak oto podkreślono różnicę płci.
- Zostawiliśmy w porcie kajaki - powiedział mi chłopak. Mówił po angielsku z twardym akcentem. - Mam nadzieję, że nic im się nie stanie.
Staliśmy na pokładzie, patrząc na oddalający się brzeg. Było ciemno, ale światła stojących na redzie statków rzucały nikły blask na wodę. Ponad dachami na-brzeżnych magazynów sylwetki wielkich dźwigów stoczni Gdańska i Gdyni odcinały się na niebie niczym prehistoryczne ptaki.
- Macie krewnych w Kónigsbergu? - spytałam dziewczyny, używając dawnej nazwy miasta.
Pokręciła głową i rzuciła szybko, jakby ją o coś oskarżano:
- Nie, nie, jesteśmy z Monachium.
Powiedziała, że obejrzeli dokumentalny film o historii Kónigsbergu i chcieli zobaczyć miasto na własne oczy. W szkole nie dowiedziała się o nim niczego, tyle tylko, że kiedyś tę część wybrzeża bałtyckiego zamieszkiwali Niemcy i że już ich tam nie ma. Dlaczego tak się stało - jaki los spotkał miliony ludzi - tego nikt ni-
PRELUDIUM • 17
gdy jej nie powiedział, słyszała jedynie aluzje. I nie chciała, a przynajmniej powiedziała mi, że nie chce, wiedzieć zbyt wiele o tym, co się wydarzyło.
- Widzisz, jeśli będziemy o tym za dużo mówić, ludzie mogą pomyśleć, że jesteśmy rewanżystami - wyjaśniła. - Nie chcemy być oskarżeni o rewanżyzm.
Roześmiałam się. Ale to nie miał być żart. Niemiecka para spojrzała na siebie ze zdziwieniem. Dziewczyna odwróciła się ode mnie do chłopaka.
- Nie martw się - pocieszyła go. - Kajakom nic się nie stanie.
Wróciłam do kajuty.
Był to stary radziecki statek, ale jego wnętrze przyozdobiono zgodnie z wyobrażeniami Polaków o gustach niemieckich turystów. Wszędzie poutykane były plastikowe modele statków i plastikowe rozgwiazdy. Na środku stołu, spowite strzępami rybackich sieci, stały olbrzymie kufle do piwa, leżał szklany róg jednorożca i miniaturowe koło ratunkowe, pomalowane na jaskrawopomarańczowy kolor. Dumne proporczyki polskich i niemieckich miast: Katowic, Krakowa, Hamburga, Brunszwiku, Łodzi, Essen, Bad Kreuznach, wisiały na ścianach pokrytych grubą warstwą lakieru.
Jeden z urzędników w mundurze polskiej straży granicznej przeglądał paszporty pasażerów. Zastosowana przez niego metoda miała swe źródło zarówno w komunistycznej etyce pracy, jak i w postkomunistycznym lekceważeniu zasad bezpieczeństwa. Brał każdy paszport w wielkie mięsiste dłonie i wpatrywał się bez przekonania w fotografię. Przerzucał kartki, niekiedy zatrzymywał się, żeby odczytać miejsce urodzenia albo obejrzeć niezwykłą wizę. Co jakiś czas, gdy znajdował ładną, czystą stronę, przybijał na niej wielką pieczęć, czerpiąc widoczną satysfakcję z głośnego klaśnięcia stempla o papier. Wszystkie paszporty, ostemplowane i nieostemplowane, wrzucał do kartonowego pudełka.
Obok niego stał kapitan, Rosjanin, i z dumą dotykał palcami swojej nowej eleganckiej czapki. Od czasu do czasu szeptał strażnikowi do ucha prawdopodobnie coś bardzo zabawnego. Strażnik odrzucał do tyłu głowę, otwierał wielką szczękę i ryczał ze śmiechu. Obaj wyglądali na bardzo zadowolonych z siebie, jakby czekał ich lukratywny interes. Przyszło mi do głowy, że ten statek byłby świetną przykrywką dla przemytników.
Pasażerowie, Niemcy, Polacy i Rosjanie, skupieni w grupkach, trzymali się jak najdalej od siebie. Polacy stali nad „barem", długim drewnianym stołem z kilkoma butelkami na jednym końcu. Niemcy, zbici w ciasnym kręgu, rozmawiali między sobą z przejęciem ściszonymi głosami. Rosjan było tylko dwóch. Obaj opierali się o boczną ścianę kajuty i obaj ubrani byli w identyczne dresy.
- Nie jesteśmy turystami - wyjaśnił jeden z nich. - Jesteśmy sportowcami z Krasnojarska. - Z dumą pokazał mi skórzany futerał, wypełniony szpadami.
Niemcy, Polacy, Rosjanie: odkąd Krzyżacy położyli pierwszy kamień pod budowę murów Konigsbergu, te trzy narody walczyły o panowanie nad wybrzeżem bałtyckim i ziemiami położonymi na południe i wschód od wybrzeża. Przez stulecia traciły następnie ludzi, bogactwo i siły, próbując podporządkować sobie ten obszar. Tak w przypadku Polski, jak i Niemiec, wysiłki, by rządzić całym pograniczem, doprowadziły do klęski i rozbiorów, a imperialne zakusy Rosji również obróciły się przeciw niej.
18 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM |:
Jednak nic nie wskazywało na to, by któryś z moich współpasażerów odegrał jakąś rolę w wielkiej walce narodowej - teraz czy kiedykolwiek w przyszłości. Położyłam się więc na koi i przerywanym snem przespałam nocną podróż.
Rano obudziłam się nagle, zdezorientowana. Szare światło sączyło się przez okrągłe iluminatory statku. Wygramoliłam się na pokład. Wiatr wiał, ale powietrze było ciepłe i pachniało solą. Mieliśmy wpłynąć do Zatoki Kaliningradzkiej, długiego basenu wodnego, odgrodzonego od Bałtyku wąską, piaszczystej mierzeją. Na prawo znajdowała się malutka wysepka z latarnią morską pośrodku. W pokrytym czerwoną dachówką dachu ziały dziury, niczym brakujące zęby. Niemcy, teraz zbici przy relingu, zaczęli rozmawiać i śmiać się. To były przedwojenne ruiny, z pewnością ślady Prus! Mijaliśmy kolejne wysepki, niemal każdą z nich zdobił zrujnowany dom, stary pomost czy fragment wałów ochronnych.
Stopniowo ryk silników słabł, statek tracił prędkość i pasażerowie cichli. Skręciliśmy w wąski kanał i naszym oczom ukazał się niezwykły widok. Wzdłuż całego nabrzeża stały na wodzie dziesiątki, może setki okrętów, każdy z lasem dział, sterczącymi talerzami radarów, zardzewiałym sterem oraz obwisłą czerwoną flagą i insygniami marynarki radzieckiej, wymalowanymi na bokach pokrytego glonami kadłuba. Niektóre z jednostek wciąż unosiły się apatycznie na wodzie. Inne, wciągnięte na brzeg, leżały na boku jak wzdęte ryby. Jeszcze inne znajdowały się dalej, na nabrzeżu, ustawione na drewnianych platformach niby muzealne eksponaty. Były wśród nich amfibie przeznaczone do lądowania na północnych wybrzeżach państw NATO, a także kanonierki, niszczyciele i małe motorówki z silnikami doczepnymi, używane przez straż graniczną.
Minęliśmy marynarza polewającego wodą ze szlaucha jedną z kei, a nieco dalej usłyszeliśmy metaliczne stukanie młotka, dobywające się z wnętrza kadłuba. Ale nikogo więcej nie było widać. Podczas gdy port handlowy rozbrzmiewałby odgłosem dźwigów, żurawi przeładunkowych i ciężarówek, te doki były wymarłe. Statki zdawały się wystawione na pokaz, jakby nie miały służyć żadnemu rzeczywistemu celowi. Ani jeden nie przewiózł nigdy użytecznych towarów, ani jeden nie zarobił na swoje utrzymanie, ani jeden nie walczył nawet w wojnie. Ukryte przed światem niczym zazdrośnie strzeżone konkubiny, opuszczą kaliningradzkie doki, dopiero gdy odholuje się je po to, by w końcu przetopić na złom.
Największą siłą Rosji była zawsze liczebność jej armii, zdolność prowadzenia wojny na lądzie. Może dlatego próby stworzenia potężnych rosyjskich sił morskich często w przeszłości się nie udawały. Markiz de Custine, wyniosły francuski arystokrata, który odwiedził Rosję w 1839 roku, był wstrząśnięty, gdy usłyszał, że cała flota rosyjska nie służy niczemu poza zaspokojeniem próżności cara i dostarczaniem mu rozrywki.
Widok sił morskich potęgi Rosji... sprawił więc na mnie przykre wrażenie. Na nic nieprzydatne okręty, które za kilka zim siłą rzeczy staną się nie do użytku, wydały mi się nie tyle świadectwem potęgi wielkiego kraju, co nadaremnie przelanego potu jego nieszczęsnych mieszkańców*.
* Przełożył Paweł Hertz.
PRELUDIUM • 19
Jakże skutecznie przeszczepili Rosjanie swoje dziewiętnastowieczne wzorce na zdobyte ziemie Prus Wschodnich! Potrzeba młodego radzieckiego narodu, by zademonstrować swą wielkość i siłę poprzez ogromną liczbę bezużytecznych okrętów - jakże niewiele się zmieniło!
Obok mnie męska połowa monachijskiej pary podniosła do oczu aparat fotograficzny, żeby zrobić zdjęcie jednego szczególnie zardzewiałego niszczyciela.
- Nie. Nie wolno fotografować obiektów wojskowych - ostrzegła chłopaka towarzyszka. - Aresztują cię.
Mężczyzna rozejrzał się ukradkiem. Jedynymi ludźmi, którzy mogli go widzieć, byli współpasażerowie. Wahał się parę sekund, po czym zakręcił mocno osłonę obiektywu i posłusznie włożył aparat do torby. Już dopadł go lęk przed Rosją. Jego dziewczyna z aprobatą skinęła głową.
Nagle statek przechylił się bez ostrzeżenia. Wszystkich zarzuciło na bok. Zawinęliśmy do portu.
- Oto pierwszy prywatny dok w Związku Radzieckim - oznajmił kapitan, nie zwracając się do nikogo konkretnie.
Kiedy zbliżyliśmy się do lądu, nad nabrzeżem pojawił się nieudolnie namalowany napis:
WILLKOMMEN IM KÓNIGSBERG WELCOME IN KÓNIGSBERG BIENVENUE A KÓNIGSBERG
Statek uderzył mściwie o wał nadmorski, gwałtownie się zakołysał i znów zarzuciło nas w bok.
- Ja, ja! - zawołał przysadzisty Rosjanin na brzegu. - Tędy, tędy! - Pokazał kryty blachą kiosk, taki sam, jak ten, który zostawiliśmy w Gdańsku. Musieliśmy uiścić opłatę portową. - Pięćdziesiąt marek, pięćdziesiąt marek! - wołał, machając ręką i uśmiechając się radośnie.
Niemiecka para, polscy przemytnicy i rosyjscy szpadziści szukali portfeli, sunąc gęsiego pomostem w dziwacznym pochodzie.
Przeszłam przez posterunek celny i po chwili znalazłam się na pustym placu.
Część pierwsza
NIEMCY
Germanizacja czyni zadowalające postępy... przez co rozumiemy nie tyle rozpowszechnianie języka niemieckiego, co krzewienie niemieckiej moralności i kultury, uczciwe wymierzanie sprawiedliwości, wywyższenie chłopstwa, rozwój miast.
Książę Otto von Bismarck, 1869
Nowa Rzesza znów musi ruszyć szlakiem dawnych niemieckich rycerzy, by niemieckim mieczem zdobyć dla Niemców ziemie uprawne i chleb dla narodu.
Adolf Hitler, Mein Kampf, 1925
Termin „czystka etniczna" znany jest od niedawna, ale to, co określa, istniało od wieków. Rzym dokonał jej w Kartaginie, a Krzyżacy wśród rdzennej ludności regionu zwanego później Prusami.
Historia zaczęła się w 1226 roku, kiedy to polski książę Konrad I Mazowiecki zwrócił się o pomoc do Hermanna von Salzy, wielkiego mistrza Zakonu Krzyżackiego Najświętszej Marii Panny. Pogańskie plemiona Prusów paliły wioski w jego księstwie i uprowadzały kobiety. Sam nie był w stanie pokonać nieprzyjaciół. Zakon, który wsławił się walką z Turkami w Jerozolimie, pisał książę do wielkiego mistrza, z pewnością nie będzie chciał odmówić sobie satysfakcji ocalenia dla chrześcijaństwa jeszcze jednego kawałka ziemi. Nawrócenie plemion pruskich, liczył Konrad, przyda wielkiej chwały legendzie Zakonu i jednocześnie pozwoli jego własnym poddanym swobodniej oddychać.
Łupieżczy Prusowie byli trudnym przeciwnikiem. Ich język nie przypominał mowy słowiańskiej, lecz pozostawał w bliskim pokrewieństwie z bardzo starym językiem równie zagadkowych Litwinów. Prusowie nie znali przypraw ani miękkich łóżek. Pili ponad miarę. Mieszkali w nadbałtyckich lasach i oddawali cześć drzewom, wierzyli, że żaden wojownik nie może być pochowany bez swojej żony, psów, sokołów, broni i sług. Nie mieli praw ani innych norm cywilizacji - byli leśnymi nomadami. Wierzyli, że białe konie przynoszą nieszczęście. Uprawiając wielożeństwo, nieustannie odczuwali brak kobiet, stąd najazdy na terytorium księcia Konrada.
Pogańskie leśne plemię musiało zaleźć za skórę Konradowi i sprawiać mu poważne kłopoty, ponieważ wkrótce potem wielki mistrz Zakonu Krzyżackiego przedstawił papieżowi kopię aktu kruszwickiego, dokumentu, który Konrad miał podpisać w 1230 roku. W imieniu Polaków akt kruszwicki oddawał na wieczność Zakonowi Krzyżackiemu całe Prusy i zrzekał się wszelkich do nich roszczeń. Polacy zaprotestowali, gdy pojawiła się kopia dokumentu, twierdząc, że Konrad nigdy jej nie podpisał i nikomu tych ziem nie oddawał. Krzyżacy, zdaniem Polaków, zajęli je samowolnie i nie mieli żadnego prawa na nich przebywać.
Dziwnym trafem nikt nie potrafił odnaleźć oryginału dokumentu.
Papież wziął stronę von Salzy i pobłogosławił przyszłe ziemie chrześcijańskie. Niemiecka obecność na dalekim bałtyckim wybrzeżu została przypieczętowana, zdawało się, nieodwołalnie. Rozpoczął się konflikt Polaków z ciągnącymi na wschód Niemcami.
24 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Krzyżacy na zawsze odmienili ten region. W Ziemi Świętej zakon zdobył uznanie wśród krzyżowców dzięki swej twardej, posępnej sprawności. W mrocznych lasach Prus ich ascetyzm przerodził się w fanatyzm. Zakonnik musiał spożywać posiłki w milczeniu, spać w jednym pomieszczeniu ze swymi współtowarzyszami, niczego nie posiadać na własność - ani koni, ani broni, ani sług - oraz unikać towarzystwa wszelkich kobiet, w tym własnej matki i sióstr. Walczący z poganami rycerze nosili białe peleryny z czarnym znakiem krzyża.
Prusowie nie byli dla nich żadnym przeciwnikiem. W ciągu paru dziesięcioleci Krzyżacy podbili i nawrócili na chrześcijaństwo całe wybrzeże. Wznosili potężne, pozbawione wdzięku gotyckie zamki i zabraniali Prusom używać jakiegokolwiek języka poza mową zdobywców. Nauczyli ich też - pod groźbą miecza - wiary w Chrystusa i brutalnie wymordowali tych, którzy się opierali. Zakon zniszczył pogańskie świątynie, a wkrótce zanikły również pogańskie rytuały. Rzekom i miastom nadano niemieckie nazwy, stare zaś zostały zapomniane. Rdzenna ludność zniknęła, krew tubylców albo zmieszała się z krwią niemiecką, albo wsiąkła w ziemię, i o Prusach niemal zapomniano.
Ale sława bałtyckiej krucjaty rozeszła się po świecie. Nawet Rycerz z Opowieści kanterberyjskich Chaucera zasiadał u szczytu stołu z Krzyżakami w Prusach i wędrował po Litwie i Ukrainie, zwanych wówczas Rusią:
Na pierwszym miejscu zwykle go sadzano Pośród rycerzy wszystkich nacyj w Prusiech, Bo rzadko walczył na Litwie i Rusi...*
Powoli nawet nazwa regionu - „Prusy" - zaczęła odnosić się raczej do zdobywców wybrzeża niż do pierwotnych jego mieszkańców.
W następnych wiekach Prusy rosły w siłę. Kónigsberg, założony w 1255 roku, przekształcił się z fortecy w miasto garnizonowe, aby w końcu stać się miastem niemieckiego Oświecenia. Na uniwersytecie wykładali Kant, Herder i Hamann. Patronem miasta był Fryderyk Wielki. W XIX wieku Prusy rosły wraz z Kónigsbergiem, przyłączając do swego terytorium część Polski oraz Litwy i dominując nad zjednoczonymi Niemcami, które powstały później. Stopniowo Prusy stworzyły najsilniejszą armię w Europie i wydały największych królów. Junkrzy, pruska klasa wojowniczych właścicieli ziemskich, doszli do bogactwa i potęgi. Z czasem stało się nie do pomyślenia, by Kónigsberg nie był miastem niemieckim, a jeszcze trudniej przychodziło wyobrazić sobie, by Prusy Wschodnie miały należeć do kogokolwiek poza Niemcami.
Ówcześni Niemcy - historycy, jak Heinrich von Treitschke i Johannes Voigt, politycy, jak Bismarck - postrzegali Krzyżaków w kontekście wielkiej niemieckiej migracji na wschód, tej głównie pokojowej wędrówki rolników i kupców przez Wisłę i Karpaty do Gdańska i Banatu, która rozpoczęła się w średniowieczu i trwała aż do ostatniej wojny. Migrujący Niemcy, czasami zapraszani, czasami podejmujący decyzję o wyjeździe samodzielnie, rzadko wracali w rodzinne strony. Zamiast tego zakładali wioski, uprawiali nową ziemię, otwierali sklepy i pozostawali Niemcami, nawet gdy nie mówili już swoim językiem, na-
* Przełożyła Helena Pręczkowska.
NIEMCY • 25
wet gdy ich sąsiadami byli Serbowie, Rumuni, Polacy czy Rosjanie. Tylu Niemców wędrowało na wschód, że wydawało się im nawet, iż sam ruch, sama czynność przemieszczania się w kierunku wschodzącego słońca jest im przeznaczona, jakby - mówiąc słowami historyka Michaela Burleigha - kierunek przepływu cywilizacji wyznaczał zawsze kulturowe stopniowanie - z wyższego Zachodu do niższego Wschodu, od Niemców do Słowian, jakby barbarzyństwo miało nieodmiennie zostać zastąpione wyrafinowaniem. Niemieccy myśliciele, żeby wyjaśnić to zjawisko, odwoływali się do przykładów z natury. Niemieccy pisarze nazywali migrację organiczną, porównywali ją do wędrówki ptaków czy zmiany pór roku. Krzyżacy byli ważnym elementem tej historii, ponieważ byli pierwsi. Stanowili „falochron" w „miotanym falami morzu ludów wschodnich". Ustanowili wzorzec dla innych.
Te obrazy szczególnie silnie oddziaływały na wyobraźnię w drugiej połowie XIX wieku, kiedy to Niemcy podjęły wysiłek zjednoczenia i przyłączenia świeżo zdobytych ziem w zachodniej Polsce i nad Bałtykiem. Prawdziwa duma rasowa przebija ze wspomnień o cywilizowanych niemieckich kolonistach, osiedlających się na ziemiach wschodnich, cywilizowanych niemieckich wojownikach, podbijających wybrzeże bałtyckie, wykształconych niemieckich przedsiębiorcach i technikach, przynoszących barbarzyńskim Słowianom handel i naukę. Wszyscy Niemcy mogli być dumni z Drang nach Osten, parcia na Wschód, które uczyniło ich naród wielkim. Pamięć o tym rozbudzała imperialną wyobraźnię i zaostrzała kolonialny instynkt. Choć Niemcy nie posiadali afrykańskich czy azjatyckich kolonii, mieli narodowy obowiązek cywilizować wschodnich Słowian - to była ich misja. Każdy uczeń, według von Treitschkego*, powinien wiedzieć o „najbardziej zdumiewającym i owocnym wydarzeniu późnego średniowiecza - przemieszczaniu się na północ i wschód niemieckiego ducha oraz
0 wspaniałych poczynaniach naszego narodu jako zdobywcy, nauczyciela i wychowawcy swoich sąsiadów".
Klęska Niemiec w pierwszej wojnie światowej przytłumiła nieco tę pasję kolonizacji, ale jej nie zgasiła. Nawet ci, którzy ustalali w Wersalu nowe granice niemieckie, nie potrafili przydzielić Prus Wschodnich nikomu innemu niż Niemcom. Gotowi byli odebrać część zagrabionych przez Prusy ziem polskich, zmniejszyć obszar i osłabić siłę Niemiec, ale zamiast oddać Prusy Wschodnie komuś innemu, zostawili je podzielone. Na mapach z okresu międzywojennego wciąż widzimy Prusy Wschodnie, usadowione w północnym rogu wybrzeża Bałtyku i oddzielone od Niemiec właściwych wąskim pasem Polski.
Rzeczywiście, w tym dziwnym okresie Prusy Wschodnie były tworem tak archaicznym i niewygodnym, jak to widać na mapach. Leżały na północy i na wybrzeżu, podczas gdy większość terytorium Niemiec położona była centralnie
1 śródlądowe. Zamieszkiwali je podejrzani ludzie Wschodu, niezupełnie „z tej samej ligi", co Bawarczycy czy Niemcy z Nadrenii. W latach trzydziestych Prusy Wschodnie były biedniejsze, bardziej rolnicze i prymitywnie j sze niż reszta Nie-
* Heinrich von Treitschke (1834-1896) - niemiecki historyk, apologeta zjednoczenia Niemiec pod przewodnictwem Prus; jego prace wywarły wpływ na kształtowanie się ideologii niemieckiego nacjonalizmu (przyp. red.).
26 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM >
mieć, a w dodatku odizolowane: żeby się do nich dostać, pociągi z Berlina musiały przeciąć wrogi pas polskiego terytorium. Ale jakkolwiek dziwny i absurdalny, Kónigsberg był starym miastem z kamienia i cegły; nie wydawał się tworem przypadkowym, jego solidne domy budziły zaufanie.
Dla Hitlera Prusy Wschodnie stanowiły - tak jak dla dziewiętnastowiecznych historyków - symbol bohaterskiej przeszłości Niemiec. Według niego historia Zakonu Krzyżackiego była największym i najlepszym przykładem Drang nach Osten. Krzyżacy osiągnęli to, co nie udało się żadnej innej niemieckiej fali migracyjnej: unicestwili cały rdzenny lud z wybrzeża Bałtyku i zastąpili go Niemcami. Dla uczczenia ich chwały Hitler urządzał w zamkach krzyżackich wiece z pochodniami. Fortecę Marienburga przekształcił w elitarną szkołę dla młodzieży hitlerowskiej. Wzywał Niemców, by raz jeszcze ruszyli na wschód i biorąc przykład ze swoich przodków, podbili niższe rasy w imię szerzenia kultury niemieckiej, a w końcu „doprowadzili do tego, że Wschód zamieszkiwać będą wyłącznie ludzie czystej krwi niemieckiej". Swój atak na Związek Radziecki Hitler nazwał operacją „Bar-barossa", przywołując imię średniowiecznego niemieckiego cesarza, budowniczego imperium. Czarny krzyż Zakonu Krzyżackiego zdobił hitlerowskie statki i samoloty, tak jak zdobił je w pierwszej wojnie światowej. Zbrojny w pamięć o krzyżackich triumfach, Hitler wyruszył na podbój Wschodu.
Jednakże „dzika, niespokojna nawałnica Słowian i pół-Słowian" zemściła się w końcu na tych, którzy wierzyli, że powołaniem Niemców jest rządzić wiecznie ludami Wschodu.
6 kwietnia 1945 roku wojska radzieckie wkroczyły do Kónigsbergu po jego krótkiej i - jak niektórzy później mówili - lekkomyślnej obronie. Aż do ostatniej chwili hitlerowscy dowódcy zabronili cywilom opuszczać miasto, zostało więc wielu świadków jego upadku. Pogańscy Prusowie, jako lud nieposiadający języka pisanego, nigdy nie opisali końca swej cywilizacji. Niemieccy Prusacy, będąc ludźmi ogarniętymi obsesją historii, czynili to wielokrotnie.
W maju 1945 roku graf Hans von Lehndorff, junkierski arystokrata, który pracował w mieście jako lekarz, przeszedł się po Kónigsbergu. Powoli, systematycznie, radzieccy żołnierze wybijali dziury w jezdniach, niszczyli kościoły, palili domy, gwałcili kobiety. Skalę zniszczeń trudno sobie wyobrazić. Chodziło o to, żeby nie tylko zdobyć miasto, ale by zniszczyć jego historię. Nie tylko zabito ludzi, spalono także pomniki architektury, żeby można było wszystko łatwo zapomnieć.
Na Kónigstrasse powyżej Rossgartenmarkt i dalej, w stronę zamku, wił się olbrzymi wąż wkraczających wojsk, które nas teraz zalewały. Uszczypnąłem się mocno w udo, żeby się upewnić, że wszystko to jest jawą, a nie snem. „Kónigsberg, rok 1945" - powtarzałem sobie w myślach.
Lekarz skręcił za róg, popatrzył na ruiny i wydał z siebie okrzyk zdumienia:
Kiedyś, oczywiście, stały tu domy: gdzieś tu mieszkał nasz dentysta, tu pracował. Może w tamtych dniach wyglądał niekiedy przez okno na spokojną ulicę w dole, jakby na coś czekał. Teraz tą samą ulicą, między płonącymi ruinami domów, ciągnął nie mający początku ni końca, rozwrzesz-czany dziki motłoch.
NIEMCY • 27 Karl Potrek, cywil z Kónigsbergu, szukał schronienia na wsi. Oto jego relacja:
Na podwórzu, poniżej drogi, stał wóz, do którego przybito, przeszywając im gwoźdźmi dłonie, cztery nagie kobiety... równolegle do drogi stała stodoła, na każdej z jej ścian ukrzyżowano nagą kobietę.... W zabudowaniach znaleźliśmy ciała siedemdziesięciu dwóch osób, głównie kobiet, ale także dzieci oraz jednego starca. Wszyscy - poza paroma kobietami z ranami postrzałowymi szyi - zamordowani zostali w bestialski sposób. Niektóre dzieci miały roztrzaskane głowy... Wszystkie kobiety, a także dziewczęta od ósmego do dwunastego roku życia, nawet osiemdziesię-cioczteroletnia staruszka, zostały zgwałcone.
Josefine Schleiter z Osterode w Prusach Wschodnich (dziś Ostróda) zmierzała pieszo na zachód.
Nagle samochód się zatrzymał i otoczyło mnie trzech rosłych mężczyzn, złapało i wrzuciło do wozu. Burza śnieżna zagłuszyła moje krzyki. Samochód ruszył, a ja stałam w środku, bacznie obserwowana przez jednego z Rosjan. Byłam przemarznięta do szpiku kości. Od południa nic nie jadłam i nie miałam niczego poza tym, co na sobie. Jeden z mężczyzn, cały w łachmanach, wyszczerzył zęby w uśmiechu i spytał cynicznie: „Zimno?". Samochód zwolnił i wyskoczyłam. Natychmiast się jednak zatrzymał i znów zostałam wrzucona do środka. Wtedy przeżyłam najha-niebniejsze chwile w swoim życiu; chwile, których nie jestem w stanie opisać...
Najlepiej jednak to, co zdarzyło się po wkroczeniu Armii Czerwonej do Prus Wschodnich, oddaje poemat pewnego Rosjanina, młodego żołnierza nazwiskiem Aleksander Sołżenicyn:
W zgliszcz dymiących rumowisku Jak w lawinie, jak w zawale, Wąskich ulic prześwit ginie. Korek, zator, w zgiełku, w ścisku -Ten się śpieszy, tamten wcale -Bokiem, skokiem, po ruinie, Jak się da, na wpych, zuchwale, Przez ten cały gruz gotycki Walą ruskie szoferaki:
- Nie nas uczyć azjatyckiej Wojny, miazgi, jazdy takiej...
Cały pluton tu zabawił: Martwa parunastolatka -Trup na materacu. Matka Niedobita: jęk pod ścianą. W prostych słowach powiedziano: KREW ZA KREW! NIE ZAPOMNIMY! NIE MA PRZEBACZENIA! Dziecko -Babą, baba ma być trupem...
W domu cieplej, dzięki Bogu:
- Matka, jajki! - śmiech od progu. I wynosi dla nich babka
Lśniące się, soczyste jabłka.
r
28 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Rozchwytali w jednej chwili, W zębach mroźny chrzęst, chrupanie. Trach - i babkę zastrzelili: Rozbryzgali krew po ścianie. Jedną serią doleczyli Cherlawego dziadka w betach...*
„Rosjanie - powiedział amerykański polityk George Kennan - wymietli ludność tubylczą w sposób, który nie miał sobie równych od czasów najazdów hord azjatyckich".
Oglądając się za siebie, mieszkańcy Kónigsbergu nie widzieli nic prócz ognia, kurzu, popiołów i dymu, unoszących się wokół strzelistych wież ich gotyckich kościołów.
* Przełożył Adam Pomorski.
Przed 1939 r.
Po 1945 r.
KALININGRAD-KÓNIGSBERG
Z portu do centrum Kaliningradu jechało się pół godziny rozklekotanym autobusem. Spytałam kierowcę, czy może mi coś powiedzieć o Kalininie, byłym przewodniczącym Prezydium Rady Najwyższej ZSRR (słynnym z tego, że wysłał swoją żonę do gułagu), od którego miasto wzięło nazwę.
- Kalinin? Nie wiem, chyba miał coś wspólnego ze Stalinem - odparł, wzruszając ramionami.
Wjeżdżaliśmy do miasta korytarzem niskich budynków i potrzaskanych fasad zbombardowanych domów, nieodbudowanych, mimo że od zakończenia wojny minęło ponad czterdzieści lat. Autobus podskakiwał na wybojach, dziurach w asfalcie, szynach tramwajowych i kawałkach starej kostki brukowej. Na szerokich ulicach, które wyglądały, jakby zbudowano je dla większej, liczniejszej populacji, nie było widać samochodów. Na przedmieściach, wzdłuż niektórych alei, rosły stare drzewa. Kiedy zbliżyliśmy się do centrum, drzewa znikły, szeregowe domki ustąpiły miejsca wieżowcom, szerokie aleje otwarły się na wielkie place, osobliwą eksplozję ceglanej architektury zastąpił beton, krajobraz stał się surowszy, aż w końcu autobus zatrzymał się: dojechaliśmy do średniowiecznego centrum miasta.
- Do katedry tamtędy - rzucił kierowca.
Drzwi się zamknęły i autobus odjechał. W zatęchłym powietrzu unosił się zapach spalin i dymu węglowego. Na chodnikach nie było ludzi. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie wznosiły się wysokie mury z betonu i stali. Nie był to jednak czysty, gładki beton i stal Nowego Jorku czy Los Angeles. Tu wieżowce były popękane, obtłuczone i przekrzywione, jakby przedwcześnie się zestarzały. Ich ściany szpecił brud i szpary. Miały powyłamywane ramy okienne i czarne od py-
30 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM {
łu fasady. Chociaż już były w stanie zaawansowanego zniszczenia, tylko kilka z nich było dokończonych. Wielkie betonowe płyty, zardzewiałe rury, zwoje drutu i pokryte taśmą ochronną szyby poniewierały się w błocie wokół bloków. Stosy potłuczonych cegieł piętrzyły się obok drzwi o zardzewiałych zawiasach. Gruba zielona pleśń pokryła niewykończone podjazdy. Całe aleje były częściowo wybrukowane lub zagrodzone do naprawy, trawę na skwerkach przysłoniły zwały ziemi i piasku.
Od czasu do czasu ślady innego, dawniejszego porządku wyzierały spod współczesnych zniszczeń. W jednym miejscu betonowy chodnik urywał się raptownie, odsłaniając leżącą tuż pod jego powierzchnią starannie ułożoną kostkę; gdzie indziej na pustym placu stał samotnie chylący się na boki, stary budynek. Można było dojrzeć gołym okiem, jak ulice starego miasta - niegdyś kręte i wąskie, pokryte kocimi łbami, zabudowane wysokimi, wąskimi kamienicami nadbałtyckich kupców - zastąpiły radzieckie aleje z popękanego betonu; jak różnorodność - średniowieczne kamienne fundamenty, barokowe drzwi seminarium, klasycystyczne kolumny, pruski mur z czerwonej cegły i eleganckie witryny sklepowe - wyparła spektakularna monotonia; jak kościoły i cukiernie, targi warzywne, trafiki, uniwersytet, szkoły i sądy ustąpiły miejsca jednakowym, numerowanym blokom mieszkalnym.
Miasto wydawało się jednak nieświadome swojej historii. Po godzinie szukania z planem w ręku znalazłam jedyny pomnik-ślad zniszczenia Kónigsbergu przez wojska radzieckie: małe, podziemne muzeum, ukryte w wojskowym bunkrze. Większość jego eksponatów to dioramy bitwy; seria wykresów ukazywała natarcie Armii Czerwonej. Były tam również obrazy przedstawiające spalenie Kónigsbergu i niemieckie napisy Wir kapitulieren nicht! (Nigdy się nie poddamy!). W ostatniej sali wisiały zdjęcia z cyklu „przed i po". Domy i kościoły z cegły „przed" i identyczne betonowe bloki „po". Średniowieczne kościoły przed,, puste place po.
Wyszedłszy na zewnątrz, próbowałam przejść się po dawnym sercu miasta, ale zupełnie nie mogłam się zorientować w układzie ulic. Centrum wydawało się poszarpane i niedokończone, jakby ktoś przypadkiem naniósł niepasujące aleje i ponure budynki na dawniejsze punkty orientacyjne, a gdy spostrzegł ohydny rezultat, porzucił cały projekt.
- Sprechen Się deutsch ?
Odwróciłam się. Starszy mężczyzna w kraciastym garniturze i postrzępionej skórzanej czapce wpatrywał się we mnie, dłubiąc drzazgą w zębach. Staliśmy na otoczonej brudnymi kanałami wyspie, za nami wznosiły się pozbawione dachu, podłóg i okien ruiny katedry, oczyszczone do cna niby szkielet wielkiego ptaka.
- Sprechen Się deutsch? Pokręciłam głową.
Okazało się, że on też nie, więc rozmawialiśmy po rosyjsku. Pochodził z Pińska na Białorusi. Podczas wojny był robotnikiem przymusowym w niemieckiej fabryce więziennej pod Berlinem. Dostawał tam najlepsze jedzenie w swoim życiu. Widział najpiękniejsze kobiety. Domy były takie czyste, takie schludne! Po wojnie nie pozwolono mu zostać w Berlinie, a ponieważ nie chciał wracać w rodzinne strony, przyjechał do Kaliningradu.
NIEMCY • 31
- Tu jest bardziej jak na Zachodzie - wyjaśnił. - Bardziej jak w Niemczech. -Obrócił wykałaczkę w sczerniałych zębach.
Spytałam, czy zostali tu jacyś Niemcy. Wzruszył ramionami.
- Nie znam żadnego. Byłoby lepiej, gdyby ich było więcej.
Włóczył się za mną wśród ruin, wysforowawszy się tylko raz do przodu, żeby pokazać mi pokryty napisami grobowiec Immanuela Kanta. Jednego z tych nielicznych filozofów, którzy jeszcze za życia zdobyli sławę. Kant był kiedyś najsłynniejszym obywatelem Kónigsbergu. Mimo propozycji uznanych uniwersytetów nie przeniósł się do innego miasta, opuścił Kónigsberg tylko raz, w młodości, żeby objąć posadę nauczyciela w domu pewnego pruskiego szlachcica. Przyjeżdżali do niego ludzie z całego świata. Przyciągała ich wyrafinowana rozmowa i erudycja filozofa, jak również dobre jedzenie, przygotowywane przez jego kucharkę. Ze czcią powtarzali potem na swoich uniwersytetach jego udane powiedzenia i mądre słowa, czując się, według słów jednego z wielbicieli uczonego, „niczym Mojżesz powracający z góry Synaj". Kant budził w swoich uczniach, w tym w Jo-hannie Herderze, autorze pojęcia Yolkgeist, fanatyczne oddanie. Herder powiedział o swoim mistrzu, że nie pozostawał on obojętny wobec niczego, co warto wiedzieć. W porównaniu z dochodzeniem i interpretacją prawdy żadna kabała, żadna sekta, żadna korzyść własna, żadna ambicja nie miały na niego najmniejszego wpływu. Kant zdobył też podziw pruskich oficerów i szlachciców, tworzących klasę wyższą Kónigsbergu. Raz, jedząc kolację w domu sławnego generała, niechcący wylał na kosztowny obrus lampkę czerwonego wina. Chcąc okazać szacunek swojemu gościowi, generał, kontynuując rozmowę, rozlał swoje wino, a następnie - jako że opowiadał o Dardanelach - umaczanym w winie palcem namalował na obrusie kontur cieśniny.
Kant był również znaną postacią na ulicach miasta. Skrupulatnie przestrzegał swoich przyzwyczajeń, a jego codzienne spacery stanowiły dla mieszkańców Kónigsbergu stały punkt odniesienia. Kiedy umarł, na jego pogrzeb przybyli ludzie wszystkich klas i profesji.
Mężczyzna z Pińska niewiele wiedział o Kancie.
- Zdaje się, że pisał książki - powiedział.
Odwróciłam się i przeszłam po moście, który wciąż miał przedwojenną żelazną balustradę. Rzeka zdawała się bardzo daleko w dole: może z powodu zanieczyszczenia, a może dlatego, że zbliżał się koniec lata, wody Pregoły opadły. W XVIII wieku mosty Kónigsbergu stały się inspiracją wielkiej matematycznej zagadki. Było ich siedem, nad Pregołą oraz kanałami, i wiodły z lądu na małą wysepkę. Pytanie brzmiało: czy można przejść drogą, która prowadzi przez wszystkie mosty, przechodząc przez każdy tylko raz? Kilka największych umysłów Europy głowiło się nad tym zagadnieniem, rzucając się w nocy po łóżku, aż wreszcie Leonhard Euler, szwajcarski myśliciel, który w wieku lat dwudziestu ośmiu objął katedrę matematyki w Sankt Petersburgu, udowodnił ostatecznie, że „jeśli są więcej niż dwa obszary, do których prowadzi nieparzysta liczba mostów, wówczas takie przejście jest niemożliwe". Euler został później nadwornym matematykiem Fryderyka Wielkiego, lecz jego rosyjskie doświadczenia zapadły weń głęboko. Pewnego razu, gdy królowa Prus zganiła go za milczenie, odparł: „Madame, przybywam z kraju, gdzie jeśli się mówi, zawisa się na szubienicy".
32 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Kiedy spacerowałam, próbując powtórzyć trasę mostów Eulera, mężczyzna z Pińska wciąż szedł za mną. Wyglądało, że na coś czeka. Za katedrą znowu wysfo rował się do przodu.
- Niech pani patrzy. Niech pani patrzy! - zawołał bez ironii. - To siedziba partii, Tego gmachu trudno było nie dostrzec: jego elewacja, ta część, którą ukończono, wykonana była z różowego marmuru. Przechylony, ze szczytem o połowę szerszym niż podstawa, wisiał nad centrum miasta jak czarownica na miotle. Dwie niesymetryczne wieże połączone były czymś, co przypominało kawałki metalowych rur. Środek przedzielały okrągłe okna. Bezsensownie ogromne tafle granitu opasywały podstawę. Różowy gmach był jednak niedokończony. Nadal opasywały go rusztowania, a w szybach wind gwizdał wiatr. Rozebranie budynku byłoby zbyt kosztowne, ukończenie zaś budowy drogie, pełnił więc tylko funkcję pierwotną: zacierał pamięć zamku krzyżackiego, który stał niegdyś w tym samym miejscu. ,
Odwróciłam się, żeby odejść. Mężczyzna chwycił mnie za ramię. j
- Może mnie pani zabrać do Niemiec?
- Co? - Wyrwałam rękę. Złożył dłonie jak do modlitwy.
- Może mnie pani zabrać do Niemiec? Chcę z panią wrócić do Niemiec. Powiedziałam, że nie mogę go zabrać i że nie jestem Niemką. Zmierzył mnie
wzrokiem od stóp do głów. Nie wierzył. Znowu wpił palce w moje ramię.
- Jakieś marki? - zapytał.
Dałam mu dolara i odczepił się ode mnie.
Kaliningrad jest jednym z niewielu miejsc, gdzie Stalinowi udało się w pełni przeprowadzić to, co zamierzał. Wymordował ludność Prus Wschodnich tak dokładnie, jak niegdyś Krzyżacy wymordowali Prusów, przy czym zajęło mu to parę lat, a nie całe stulecie. Zaludnił miasto obcymi. Zburzył kościoły i domy, wydął drzewa. W ich miejsce postawił bloki z betonu. Wymazał przeszłość. „Gdyby zrzucono mnie w tym mieście ze spadochronu i zapytano, gdzie jestem, odparłabym: »chyba w Irkucku«" - napisała hrabina Marion Dónhoff, wydawca „Die Zeit", która spędziła dzieciństwo w pałacu niedaleko Kónigsbergu i odwiedziła miasto wiele lat po wojnie.
Po południu wstąpiłam do redakcji lokalnej gazety. Nazywała się „Komsomol-skaja prawda"; teraz jej redaktorzy próbowali wymyślić nowy tytuł. Spytałam, czy wiedzą, jak mogę znaleźć Niemca.
- Nie radzieckiego Niemca - powiedziałam. - Rodowitego mieszkańca Kónigsbergu.
Niemcy radzieccy są potomkami niemieckich chłopów znad Wołgi, którym w osiemnastym wieku caryca Katarzyna Wielka nadała tam nieuprawianą ziemię, lub potomkami niemieckich kupców i inżynierów; tych z kolei ona i jej poprzednik, Piotr Wielki, sprowadzili do Sankt Petersburga i Odessy w trosce o rozwój miast. Chociaż tysiące ich potomków mieszkają teraz w Kaliningra-dzie, bezpośrednimi przodkami radzieckich Niemców byli imigranci, wciąż świadomi tego, że żyją w obcym państwie. Rodowity mieszkaniec Kónigsbergu, choć jego przodkowie przybyli z Niemiec w średniowieczu, nie czuł się imigran-
NIEMCY • 33
tem. Kónigsberg wszakże nie był przed wojną niemiecką kolonią na terenach wschodnich - to były Niemcy.
Redaktorka, grubokoścista, ostrzyżona po męsku kobieta w długiej spódnicy, spojrzała na mnie sceptycznie.
- Po co? - spytała. - To nie będzie dla pani ciekawy temat.
Wyjęła jakąś kartkę i pokazała mi skład narodowościowy ludności w obwodzie kaliningradzkim.
- Tutejsi mieszkańcy to w przeważającej części Rosjanie, ale są tu także Litwini, Łotysze, Estończycy, Białorusini, Ukraińcy, Ormianie, Uzbecy i Azerowie. Mamy w Kaliningradzie ponad trzydzieści narodowości, jest wielu ciekawych ludzi, z którymi mogłaby pani porozmawiać. - Była dumna z narodowościowej mozaiki Kalinigradu, jej miasto stanowiło pomniejszone odbicie Związku Radzieckiego. -Czemu chce pani poznać starego Niemca?
Urodziła się na Syberii i spędziła dzieciństwo w bazie wojskowej na Wyspach Kurylskich. Jej rodzice uciekli od zimna i nędzy Rosji azjatyckiej, wstępując do armii i przenosząc się na zachód, potem, już na emeryturze, postanowili tu zostać. Taką drogę wybierało wielu Rosjan z ich pokolenia. Wybrzeże bałtyckie - Litwa, Łotwa i Estonia, jak również obwód kaliningradzki - wydawały się bardziej cywilizowane, bardziej europejskie niż tereny rdzennie rosyjskie. Ponieważ tak wielu mieszkańców tego regionu zostało wymordowanych lub deportowanych, było tu więcej miejsca. Stały nawet puste domy - solidne, pruskie domy z cegły - gotowe do zasiedlenia.
Redaktorka przez większość swojego życia mieszkała w Kaliningradzie, ale w szkole nie powiedziano jej, że Kaliningrad był niegdyś miastem niemieckim. Historia zaczynała się od rewolucji rosyjskiej, a następnym ważnym wydarzeniem była druga wojna światowa, Wielka Wojna Ojczyźniana. Od nauczycieli dowiedziała się, że po wojnie Stalin wyzwolił Kaliningrad spod niemieckiej okupacji, ale nikt nigdy nie opowiedział jej niczego o mieście sprzed tego zdarzenia. Teraz wiedziała więcej. Widziała zdjęcia katedry i była bardzo dumna z Kanta, uważała, że Kaliningrad powinien nazywać się Kantgrad. Jej pokolenie, powiedziała, jest „inne"od rosyjskich Rosjan. Oni tu są Rosjanami bałtyckimi, nową narodowością, na razie wprawdzie dość biernymi życiowo dziećmi żołnierzy i marynarzy, ale z pewnością rozwiną się w wielki kupiecki naród, geografia będzie musiała w końcu zwyciężyć. „Nad tamtym" - powtórzyła kilkakrotnie, machając ręką w kierunku Rosji, którą uważała za inne państwo. Nieświadomie przyjęła postawę Niemców, którzy byli tu przed nią. Wybrzeże bałtyckie było cywilizowane, wszystko, co dalej na wschód - barbarzyńskie.
Jej wiedza o mieście była jednak płytka. Mówiła o Kancie z taką samą czcią, jaką Rosjanie rezerwują dla swojego kanonu wielkich pisarzy narodowych -Puszkina, Tołstoja, Dostojewskiego - ale nie czytała żadnej z jego prac.
- Chyba nie wyszły po rosyjsku - oświadczyła.
Nazwiska innych filozofów z Kónigsbergu usłyszała ode mnie po raz pierwszy. Zaciekawienie Niemcami ograniczało się u niej do zainteresowania niemiecką turystyką i handlem, nie obchodziła jej niemiecka przeszłość. Przyszłość dla Kónigsbergu sprowadzała się dla niej do ściągnięcia do „jej" miasta niemieckich pieniędzy. Miała nadzieję, że gazeta, w której pracuje, wypromuje nad Bałtykiem
34 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
strefę wolnocłową, otwartą granicę z Polską, handel z Niemcami. Wypowiadałaś ze znawstwem o „korytarzu": tak jak Prusy Wschodnie oddzielone były niegdji od Niemiec korytarzem polskim, tak samo obwód kaliningradzki oddzielał tea od Rosji korytarz litewski. Problem ceł i transportu musi zostać rozwiązany-mii ła nadzieję, że pokojowo.
Kiedy o tym rozprawiała, tak bardzo się podnieciła, że podniosła słuchawtj i nie przestając mówić, zaczęła wykręcać numer. Ma przyjaciółkę, mówiła, ekont mistkę. Ona może wytłumaczyć mi wszystko, co dotyczy wolnej strefy ekonomio nej, handlu i transportu.
- Powinna pani spotkać się z kimś, kto może opowiedzieć pani o przyszłości; nie o przeszłości, lecz o przyszłości.
Ale przyjaciółki nie było w domu. Redaktorka odłożyła słuchawkę. W górze przeleciał samolot, napełniając pokój warkotem.
- Myślę, że rozmowa ze starym Niemcem może być interesująca - powiedziałam
- Jedynymi ludźmi, którzy mogą znaleźć pani takiego Niemca, są ci z KGB -oświadczyła. - Oni mają spisy. Zresztą w naszym obwodzie całkiem się zreforaifr wali. Znamy kilku młodych oficerów. Ale może chciałaby pani poznać nowego Niemca, takiego, który przyjechał tu, żeby inwestować? Są tacy ludzie. Razem z Niemcami radzieckimi stworzyli tu nową niemiecką społeczność.
Znów podniosła słuchawkę.
- Nie, już kilku takich spotkałam - odparłam. - Na statku. Odłożyła słuchawkę.
- Może mogłaby pani zadzwonić do tych z KGB? - zaproponowałam. - Przecież to nic złego zapytać ich, czy wiedzą, jak kogoś znaleźć.
- Skoro pani sobie życzy, zadzwonię, ale niczego nie obiecuję. - Zniecierplt wioną zmarszczyła brwi i wzruszywszy ramionami, odchyliła się na krześle. - Proszę przyjść jutro.
W Kaliningradzie nie było przyzwoitych hoteli, wieczorem wzięłam więc taksówkę do Swietłogorska - kiedyś zwanego Rauschen; w latach trzydziestych zatrzymał się tam ponoć Tomasz Mann - oddalonego o godzinę drogi na północ od Kaliningradu.
- Jestem Polakiem - oznajmił kierowca po rosyjsku.
Jego pradziadek był szlachcicem, brał udział w powstaniu styczniowym, po czym został zesłany w głąb Rosji, skąd nigdy nie wrócił. Dziadek pracował w kopalniach, ojciec wstąpił do marynarki i pływał dookoła świata. Podczas jednej, pamiętnej podróży odwiedził Galveston w Teksasie. Taksówkarz mieszkał w Pio-niersku, niedaleko Swietłogorska.
- Pioniersk?
Kierowca nie widział nic śmiesznego w tym, że miasto wzięło nazwę od komunistycznego harcerstwa.
- Wychowałem się tam - powiedział. - Nie wiem, jak nazywało się przedtem. Ze strony matki miał w sobie krew tatarską i uzbecką. Ale jego ojczystym językiem był rosyjski i innego nie znał.
Kiedy byliśmy już niedaleko Swietłogorska, stał się nerwowy.
- Nie powinienem się zbliżać do miasta - mruknął.
NIEMCY • 35
Zatrzymał się u stóp stromego wzgórza i stanowczym gestem nakazał mi, żebym wysiadła.
- Tam znajdzie pani hotel - rzucił i szybko odjechał.
Wspinałam się wolno na wzgórze, mijając wielkie domy z wieżyczkami i wysokimi gotyckimi oknami - niektóre drewniane, niektóre z czerwonej cegły, niektóre z kamienia. Po paru minutach zrozumiałam, dlaczego kierowcy tak spieszno było odjechać. Na każdym z domów widniała tabliczka: „Pierwsza dywizja Armii Radzieckiej", „Klub Oficerów Marynarki", „Sanatorium wojskowe". Swietło-gorsk stał się wojskowym ośrodkiem wczasowym, niedostępnym dla cywili. Może zresztą zawsze tak było. Łatwo sobie wyobrazić pruskich oficerów, przyjeżdżających tu z licznymi rodzinami, żeby spędzić lato w dużych, przestronnych domach przy szerokich ulicach. Z bliska widać było jednak, że domy pokrywa grzyb, a drewno zbutwiało.
Jedyny hotel niezarządzany przez wojsko stał, jakby zupełnie opuszczony, w polu, poza centrum miasta. W recepcji nie było nikogo, a w holu z sufitu kapała woda.
Nacisnęłam dzwonek.
Gdzieś z tyłu dobiegł mnie brzęk spadającej na podłogę łyżeczki, po czym zaległa cisza.
Znów nacisnęłam dzwonek.
Trzasnęły drzwi. Kobieta o długich siwych włosach i z zezem w jednym oku podeszła, szurając nogami, do recepcyjnej lady. Poprosiłam o pokój.
- Paszport - mruknęła.
Jej oczy rozszerzyły się, kiedy zobaczyła amerykańskiego orła.
- Pięćdziesiąt rubli - rzuciła, wymieniając najwyższą kwotę, jaką mogła sobie wyobrazić. Pięćdziesiąt rubli, jej miesięczna pensja, stanowiła równowartość półtora dolara. Kobieta chwyciła banknoty, przyjrzała się im uważnie - kiedyś pewnie nadgryzłaby monety zębami - i szybko wepchnęła je do kieszeni.
Weszłam brudnymi schodami na górę, a potem ciemnym korytarzem do pokoju. Kiedy otworzyłam drzwi, moim oczom ukazał się niezwykły widok. Nie chodziło o to, że pokój hotelowy był źle zaprojektowany. Wyglądało tu tak, jakby ktoś celowo postanowił stworzyć wnętrze, w którym wszystko jest krzywe i zupełnie nic nie działa.
Każdy element w łazience był źle dopasowany, jakby armaturę sklecono z przypadkowych kawałków rupieci. Umywalka nie miała rury odpływowej, więc woda ciekła wprost na podłogę. Przy spłuczce klozetowej brakowało uchwytu, pociągało się za kawałek skręconego zardzewiałego drutu. Prysznic zamontowano tak nisko, że normalny człowiek musiałby uklęknąć, żeby umyć głowę. Ze ściany zwisał nieczynny wentylator, niepodłączony do żadnego źródła prądu.
W sypialni ściany wyłożono niepasującymi do siebie kafelkami. Połowa pokoju była w kolorze błotnistoszarym, druga - szpitalnej zieleni. Nikt nie zadbał o to, by kafelki sięgały sufitu, więc kilkunastocentymetrowy pas gołego cementu biegł u szczytu ścian. Na łóżkach nie było pościeli ani poduszek. Po podłodze sunął mały, lecz żwawy karaluch.
36 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Ktoś zlecił budowę tego hotelu. Ktoś inny go zbudował. Ktoś ułożył niepasują-ce do siebie kafelki na ścianie, ktoś zainstalował wybrakowaną umywalkę. Ktoś wybrał kolor farby, ktoś nie posłał łóżek. Podjęto zatem wiele decyzji, ale nikt nie był odpowiedzialny za wygląd tego pokoju. Nikt nie był zmuszony czy to chęcią zysku, czy koniecznością utrzymania posady, czy choćby ambicją właściciela, by stworzyć przytulne hotelowe wnętrze. Było to po prostu miejsce stworzone po to, by zrealizować plan jakiegoś biurokraty, który nigdy go nie zobaczy i którego nic ono nie obchodzi.
Pomyślałam o plemieniu Prusów, pierwotnym pogańskim plemieniu Prusów, które czciło drzewa. Wyjrzałam przez okno. Spowite mgłą łagodne, zielone wzgórza stanowiły tło dla wielkiego kopca szarego popiołu, wznoszącego się pośrodku podwórza.
Rankiem wróciłam do redakcji gazety. Redaktorka traktowała mnie oficjalnie i z rezerwą, wciąż zła, że nie chciałam rozmawiać o strefach ekonomicznych i świetlanej przyszłości Rosji nadbałtyckiej. Znalazła jednak to, czego szukałam.
Młody sierżant KGB, przyjaciel gazety, miał w archiwum odnotowane nazwiska trojga Niemców, mieszkających w obwodzie kaliningradzkim.
- Nie mówię, że to wszyscy. Ale ci ludzie mają w dowodach wpis: „narodowość niemiecka".
Jeden z nich, niejaki pan Fritz R., przebywał w szpitalu psychiatrycznym. Drugą osobą była kobieta, która mieszkała bardzo daleko, o kilka godzin jazdy samochodem, a ponieważ liczyła ponad dziewięćdziesiąt lat, prawdopodobnie była zbyt chora i słaba, żeby rozmawiać.
- Trzecia. Gerda Pietrowna - tu redaktorka podała mi litewskie nazwisko -mieszka w centrum miasta, ale nie ma telefonu.
- Może chciałaby pani ze mną do niej pojechać?
- Nie - odparła stanowczo. - Nie lubię pukać do drzwi ludzi, których nie znam. To mnie nie interesuje. -1 odwróciła się bez słowa pożegnania.
Dom łatwo było znaleźć, choć nie znajdował się w centrum Kaliningradu. Stał na przedwojennym przedmieściu, jednym z niewielu, jakie się zachowały, wciśnięty między inne szeregowe domki, kryte czerwoną dachówką, z małymi ogródkami od frontu. Te dawne domy niemieckich robotników wydawały się teraz luksusowo zindywidualizowane.
Drzwi otworzyła sama Gerda Pietrowna. Była to szczupła, prosto trzymająca się kobieta o siwych, gładko zaczesanych włosach, spiętych z tyłu spinkami. Kiedy wyjaśniłam jej, kim jestem, uśmiechnęła się do mnie zdziwionym, smutnym uśmiechem.
- Proszę, niech pani wejdzie - powiedziała. - Nigdy wcześniej nie spotkałam Amerykanki.
Wprowadziła mnie do ciemnego przedpokoju. Stary jednorodzinny dom podzielony był na cztery mieszkania, z których jej było najmniejsze. Jedyny pokój wypełniały standardowe radzieckie meble: tanie półki z nieczytanymi egzemplarzami Tołstoja, taśmowej produkcji dywan w stylu pseudoludowym, kilka plastikowych popielniczek.
NIEMCY • 37
- Masza! - zawołała Gerda Pietrowna. - Mamy gościa.
Z maleńkiej kuchni wyjrzała inna kobieta, równie gruba i miękka, jak krucha i wątła była Gerda Pietrowna. Na mój widok zatrzęsły się jej obwisłe policzki.
- Gościa?
- Gościa z Ameryki - wyjaśniła z naciskiem Gerda Pietrowna.
- Z Ameryki! A ja nie posprzątałam pokoju, nie mam nic do jedzenia - zajęczała druga kobieta, wycierając w panice ręce o fartuch i podchodząc, by się ze mną przywitać. - Czego się pani napije? Herbaty? Niestety, nie mamy kawy... Może soku?
- Herbaty, dziękuję.
Masza zebrała brudne naczynia ze stołu i poszła do kuchni zaparzyć herbatę. Po chwili dobiegł stamtąd łoskot garnków, coś z brzękiem spadło na podłogę. Gerda Pietrowna nie zwracała uwagi na te odgłosy.
- A więc czego chce się pani dowiedzieć? - zwróciła się do mnie.
- Powiedziano mi, że jest pani Niemką - zaczęłam.
- Niemką? Nie jestem Niemką - zaprzeczyła natychmiast. - Jestem Litwinką.
- Och, przepraszam... Szukałam kogoś, kto mieszkał przed wojną w Kónigsbergu.
- Mieszkałam przed wojną w Kónigsbergu.
- Jednak się pani tu nie urodziła... .
- Urodziłam się, ale moja matka była Litwinką.
- W dzieciństwie mówiła więc pani po litewsku?
- Nie znam słowa po litewsku. Moja matka przeniosła się do Kónigsbergu jako młoda dziewczyna, a ojciec pochodził z Hamburga.
Popatrzyłam na Gerdę Pietrowna, a ona na mnie, jej twarz była zupełnie bez wyrazu. Ktoś, coś nauczyło ją nie mówić o sobie „Niemka".
- Więc mówi pani po niemiecku.
- Mówiłam - poprawiła mnie. - Niemal wszystko zapomniałam. Przez czterdzieści lat posługiwałam się tylko rosyjskim.
Matka Gerdy Pietrowny urodziła się w portowym mieście na północ od Kónigsbergu, obecnie zwanym Kłajpedą. Podobnie jak Kónigsberg, Kłajpeda była miastem nadbałtyckim, w którym mówiło się po niemiecku. Przez wiele stuleci nazywała się Memel i należała do Prus. Zgodnie z podziałem Europy po pierwszej wojnie światowej przypadła Litwinom, którzy przemianowali ją z radością na Kłajpedę. W 1938 roku Hitler zażądał jej zwrotu i ogłosił Memel miastem niemieckim. Po wojnie Memel znów wrócił do Litwy, ponownie ochrzczono go Kłajpedą, i tak już zostało.
Czy matka Gerdy Pietrowny była Litwinką, czy Niemką? To zależy, jak chcemy na to spojrzeć. Urodzona z rodziców Litwinów w ostatnim ćwierćwieczu XIX wieku, mieszkała w regionie tradycyjnie zamieszkanym przez protestantów, niemieckich i polskich katolików, niemieckich i polskich Żydów, Litwinów, Rosjan i inną jeszcze, obecnie zapomnianą ludność. Mówiła po niemiecku - tutejszą lin-gua franco. - w szkole i sklepach. Mówiła po niemiecku ze swoją córką i z mężem. Była obywatelką Niemiec, a kiedy nadeszła wojna, prawdopodobnie stała się zagorzałą patriotką Rzeszy.
38 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Spojrzałam na kwiatowy wzór na dywanie i zrozumiałam, że Gerda Pietrowna się boi. Radziecka propaganda znajdowała nieprzyjemne słowa na określenie ludzi takich, jak ona, Niemców z byłej klasy średniej: faszyści, wrogowie ludu. To tłumaczy, dlaczego jej nazwisko zostało zlituanizowane, dlaczego „zapomniała" niemieckiego. Ale, pomyślałam, choć boi się mieć własne zdanie, z pewnością przechowuje jakieś wspomnienia.
Spytałam, czy może mi przynajmniej coś opowiedzieć. Czy może opisać, powiedzmy, jak Kónigsberg wyglądał przed wojną?
- Och, to było stare miasto, miało stare, wąskie ulice, stare domy. Nie wiem, niech pani zajrzy do książek. Naprawdę, nie pamiętam. Miałam zaledwie dwadzieścia lat, kiedy wszystko się skończyło.
Powiedziała, że gdy wybuchła wojna, studiowała w instytucie pedagogicznym. Podczas wojny była pielęgniarką w szpitalu wojskowym. Pamięta, że były kartki na żywność i naloty, to wszystko.
- Miałam tylko dwadzieścia lat - powtórzyła.
- Co się stało tego dnia, kiedy Armia Czerwona wkroczyła do miasta? - spróbowałam zadać konkretnie j sze pytanie.
- Och... byliśmy ukryci w piwnicy szpitala. I... chyba wtedy przyszli. Nie widziałam ich.
Pomyślałam o czołgach, żołnierzach, haniebnych gwałtach, ludziach przybitych do ścian.
- Nie widziałam ich - powtórzyła.
- Co się stało z Niemcami? - Pomyślałam: z twoimi przyjaciółmi, kolegami, krewnymi, z twoją rodziną.
- Och, niektórzy umarli. Moja matka umarła... Inni wyjechali...
- Dokąd?
- Chyba do Niemiec.
- Czemu pani nie wyjechała z nimi? Wzruszyła ramionami. Nie miała na to odpowiedzi.
- Jak potem wyglądało miasto?
- Było zniszczone.
- Jak wyglądało centrum, stare miasto?
- Naprawdę nie pamiętam.
- Było pani smutno?
- Czy było mi smutno? - Wyjrzała przez okno. - Chyba tak. Spróbowałam ostatni raz.
- Czy nie jest pani przykro - spytałam - mieszkać tu po tym wszystkim? Odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć.
- Przyzwyczailiśmy się - powiedziała w końcu. - Po prostu.
Drzwi się otwarły i weszła Masza, niosąc ogromną metalową tacę ze szklankami herbaty (tak ją pijają Rosjanie), półmiskiem ciastek o barwie kitu, talerzykiem ze stertą kromek czarnego chleba i drugim z masłem. Uśmiechnęła się wilgotnymi oczyma i postawiła przede mną jedzenie.
Masza pochodziła z Rosji, ze Swierdłowska. Znalazła się na froncie jako pielęgniarka. Potem, no cóż, nie tak łatwo było wrócić w swoje strony. Wielu żołnie-
NIEMCY • 39
rzom również na to nie pozwolono, a sporo więźniów gułagów siłą wysłano do tego regionu. Związek Radziecki potrzebował mieszkańców na swoich nowych terytoriach. Masza i Gerda Pietrowna poznały się w obozie uchodźców w 1947 roku. Niewiele więcej było do opowiedzenia.
- Od tamtej chwili jesteśmy razem.
Przez czterdzieści lat mieszkały w małym domku, w ciasnym, przedzielonym kotarą pokoju. Przez szczelinę w zasłonie zobaczyłam, że mają tylko jedno łóżko.
- Chcemy po prostu pokoju - powiedziała nagle Masza. - Nie chcemy znowu wojny.
- Tak - poparła ją szybko Gerda Pietrowna. - Nie chcemy żadnych narodowościowych problemów. Ja jestem Litwinką, a Masza Rosjanką, ale, jak pani widzi, nic nam to nie przeszkadza. Problemy prowadzą do wojny.
- Chcemy pokoju - powtórzyła znowu Masza. Mówiąc to, używała radzieckiego sloganu miru mir, „pokój światu", tego uspokajającego frazesu, który pojawiał się często na ulicach radzieckich miast, widniejąc na plakatach lub ślepych ścianach budynków.
- Pokój światu - powtórzyła Gerda Pietrowna.
Czy to możliwe, żeby nie czuć nic do miejsca, w którym poszło z dymem czyjeś dzieciństwo? Gerda Pietrowna przeżyła dojście hitlerowców do władzy i upadek Kónigsbergu, widziała, jak wymordowano i deportowano mieszkańców miasta, widziała, jak Konigsberg ginie w stalinowskich kleszczach. Ale nie umiała albo nie chciała o tym mówić.
- Jesteś może mężatką? - zapytała mnie Masza.
- Nie, ale niedługo będę - przyznałam.
- Annuszka! - wykrzyknęła Masza, używając rosyjskiego zdrobnienia. - To wspaniale! - Odwróciła się do Gerdy Pietrowny. - Wspaniale!
Obie kobiety z ulgą zaczęły rozprawiać o weselach, częstując mnie gorliwie herbatą i podsuwając ciastka. Rosyjski sentymentalizm, który ludziom całkowicie obcym pozwala zwracać się do siebie z największą poufałością, objawił się z całą siłą.
Zadawały mi figlarne pytania o przyszłego męża i dzieci i chichotały, zasłaniając usta rękami. Czy jest Amerykaninem? Czy jest przystojny? Co na to twoja matka? Kiedy wesele, Annuszka?
Skierowały rozmowę na gotowanie, trudności z zaopatrzeniem, brak zimowych płaszczy. Rozprawiały żywo o tym, jak zmienił się klimat. Zastanawiały się, czy zima będzie surowsza od zeszłorocznej.
- Annuszka - powiedziała Gerda Pietrowna - ceny cały czas idą w górę. Już nie jest tak, jak kiedyś.
- Annuszka - zawtórowała jej Masza - ziemniaki kosztują trzy razy tyle, co kiedyś, a mięsa w ogóle nie można już kupować.
Może tak właśnie żyły, zawsze w teraźniejszości. Może tak było łatwiej. Wstałam z krzesła.
- Zjedz jeszcze trochę, Annuszka - zachęcała mnie Masza.
- Wróć tutaj, Annuszka - prosiła Gerda Pietrowna. - Odezwij się, napisz do nas list!
40 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Radośnie pomachały mi od progu.
Na pobliskim skwerku złapałam taksówkę. Za dwadzieścia dolarów kierowa zgodził się zawieźć mnie do oddalonego o osiem godzin jazdy Wilna.
- Nie ma sprawy, w nocy ruch jest niewielki - powiedział i zamilkł. Minęliśmy wielkie betonowe bloki, puste place i wyjechaliśmy na wieś. Za
padł wieczór, ale nawet w słabym świetle widziałam, że na polach nic nie ma. Tył ko maki i chwasty rosły na ugorze, który kiedyś był intensywnie uprawianą zit mią. Zaniedbane kanały irygacyjne wypełniał muł. Bociany założyły gniazda na dachach rozwalających się stodół. Gdzieniegdzie mężczyźni na koniach - rosyj scy kowboje - przeganiali bydło po nieuprawianych polach. Europejska ziemia uprawna została zamieniona w azjatycki step. Mniej więcej co kilometr talerz radaru wystawiał swoje okrągłe ucho w niebo, w nieruchomym powietrzu powiewał las anten. Radzieckie bazy wojskowe były liczniejsze od traktorów.
Rosnące wzdłuż drogi lipy stanowiły jedyny żywy ślad po dawnych mieszkańcach. Niemcy, którzy je sadzili, wierzyli, że ich potomkowie dożyją, by zobaczyć, jak drzewa wyrosną. Teraz lipy zdawały się przewrotnie mścić na pogromcach Niemców. Wzdłuż drogi z Kaliningradu do Wilna naliczyłam siedem roztrzaskanych pojazdów wojskowych i jeden rozbity samochód: drzewa musiały hipnotyzować kierowców.
Poczułam woń dymu.
- Co to? - spytałam taksówkarza.
- Siano - wyjaśnił. - Na jesieni kołchozy wypalają resztki z pól. Spojrzałam w stronę miasta. Ogniska na polach rozświetlały pomarańczową łuną niebo za nami, jakby Kaliningrad znów płonął. t
Na obrzeżach Wilna miałam spotkać jeszcze jednego mieszkańca Prus Wschodnich: nazywał się Petras Cidzikas, słyszałam o nim już podczas poprzedniego pobytu. Kilka lat wcześniej Petras położył się krzyżem przed katedrą wileńską. Oświadczył, że nie ruszy się stąd ani nic nie zje, dopóki nie zostaną uwolnieni niektórzy litewscy więźniowie polityczni. Głodówka odniosła skutek. Innym razem wyruszył z Wilna do Moskwy z drewnianym krzyżem na plecach.
- Ludzie wyszli z domów, żeby na mnie popatrzeć, jakby przypominali sobie coś, co zapomnieli dawno temu.
Petras był jednym z pierwszych ludzi w Wilnie, którzy głośno, dobitnie i jasno domagali się niepodległości Litwy. Ostatnio zajął się sprawą Kaliningradu, nazywanego przez niego „Małą Litwą", ponieważ, jak wyjaśnił, pogańscy Prusowie byli ludem bałtyckim, spokrewnionym z Litwinami więzami krwi i językiem.
- Kiedy zostali wymordowani - tłumaczył z przejęciem - to jakby zginął członek rodziny.
W jego domu było ciemno i pachniało dymem. Wielka drewniana misa, wypełniona czerwonymi jabłkami i żółtymi śliwkami, stała na długim drewnianym stole, ściany pokrywał kurz i rzędy książek. Petras miał czarne włosy, czarne wąsy i brodę przystrzyżoną jak u proroków w niemych filmach. Co jakiś czas brał śliwkę, nożykiem obierał ją starannie z cienkiej skórki, trzymał chwilę w migotliwym świetle świec, a potem, nie przestając mówić, wgryzał się energicznie w soczysty miąższ.
NIEMCY • 41
Petras powiedział, że nie współczuje Niemcom, którzy przez tyle lat okupowali ziemie Prusów.
- Zasłużyli na to, żeby ich miasto zostało zburzone, zbudowali je na nie swojej ziemi.
W każdym razie istniała przepowiednia o jego zniszczeniu.
Petras opowiedział pewną historię:
Kiedy ostatni żyjący kapłan Prusów przybył do obozu Zakonu Krzyżackiego, rycerze-zakonnicy natychmiast związali go sznurem i polecili, żeby przedstawił swoje żądania. Kapłan wyprostował się mimo krępujących go więzów i poprosił w imieniu Prusów, którzy właściwie już nie istnieli, żeby przestano ścinać drzewa.
Ludy bałtyckie, wyjaśnił, wierzyły, że bogowie mieszkają w drzewach, i czciły drzewa jak żyjące istoty, dawców cywilizacji: ognia, domów, drzewc do włóczni. Drzewa były święte.
Rycerze roześmiali się. Wtedy kapłan rzucił na nich klątwę.
- Jak długo tu żyć będziecie - oznajmił - nigdy nie zaznacie pokoju na tej ziemi.
Krzyżacy, choć chrześcijanie, byli przesądni i przelękli się jego klątwy. Wrzucili więc kapłana do ognia, krzycząc, żeby się spalił wraz ze swoimi fałszywymi bogami.
Ale kapłan nie zajął się ogniem. Usiadł pośrodku ogniska i powtarzał:
- Jak długo tu żyć będziecie, nigdy nie zaznacie pokoju na tej ziemi. Krzyżacy wyciągnęli go z płomieni, zawiesili mu kamień u szyi i wrzucili kapłana do lodowatej rzeki.
Ale on nie utonął. Wypłynął na powierzchnię i powtarzał:
- Jak długo tu żyć będziecie, nigdy nie zaznacie pokoju na tej ziemi. W końcu zmarł. Ale przepowiednia się sprawdziła.
- Przez siedemset lat Niemcy mieszkali w Kónigsbergu - ciągnął Petras - a tylko w jednym, 1945 roku, Rosjanie ich wszystkich wymietli. - Z satysfakcją wbił zęby w śliwkę.
Większość życia Petras spędził w Wilnie, lecz z Kaliningradem łączyło go coś więcej niż tylko więzi etniczne. Cztery lata spędził mianowicie w radzieckim szpitalu psychiatrycznym pod Kaliningradem.
Szpital psychiatryczny był nie tylko dla psychicznie chorych, ale również dla dysydentów, ludzi takich jak Petras, i nie miał żadnej nazwy. W dniu, w którym mój rozmówca przekroczył jego progi, otrzymał specjalne oznaczenie: literowo--cyfrowe. Litery oznaczały „zakład" i „okoliczności specjalne". Cyfry - numer szpitala i sali.
„Doktorzy" ordynowali Petrasowi zastrzyki, które albo go usypiały, albo nie pozwalały mu zasnąć. Wsadzano go w kaftan bezpieczeństwa. Przesłuchiwano, pytając: „Czemu tak szalejesz? Co z tobą nie tak?".
Strażnicy wchodzili do jego celi we dnie i w nocy. Kiedy leżał na łóżku, pytali: „Czemu nie siedzisz?". Kiedy czytał książkę, dziwili się: „Czemu nie śpisz?". Kiedy chodził po pokoju, zwracali uwagę: „Czemu nie siedzisz cicho?". Kiedy wyglądał przez okno, mówili: „Chcesz uciec?". W nocy budzili go, wyrywając z koszmarów sennych, po to tylko, by spytać: „Dlaczego nie możesz spać?".
42 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Czasami wsadzali mu do celi współlokatora, złodzieja lub mordercę, który opierał się o przeciwległą ścianę i patrzył na niego.
Codziennie przynajmniej jeden z pacjentów wariował. Petras sam nie wie- r dział, jak przetrwał. l
- Zacząłem uważać, że to normalne. Uznałem po prostu: „Takie jest życie". I przestałem myśleć o świecie na zewnątrz.
Ale szpital nie odebrał mu wiary w katolickiego Boga. Nic w tym dziwnego: l przecież absurdalny świat szpitala był tylko przerysowaną wersją Związku Radzieckiego, a Związek Radziecki nigdy nie zmusił go do utraty wiary. ,
Przekonania religijne Petrasa miały swe źródło w miejscu jego narodzin, l wiosce zwanej Śestokai (Szostakowo), leżącej na granicy Litwy i Polski. Śesto-kai była ostatnią stacją starej rosyjskiej linii kolejowej: pociągi wyruszały stąd prosto do gułagów. W 1940 roku, podczas pierwszej inwazji radzieckiej na Litwę, i ponownie w roku 1945, podczas drugiej napaści, Petras z matką, wychyliwszy się przez okno swojego drewnianego domu, widzieli zgromadzony przy torach tłum deportowanych, odcinające się na tle śniegu brązowe płaszcze i tekturowe walizki. Ludzie, poszturchiwani bagnetami, wspinali się do wagonów towarowych, które miały ich zawieźć na Syberię. Wywieziono co dziesiątego Litwina: byli wśród nich lekarze, prawnicy, sklepikarze, bogaci chłopi. Radzieccy okupanci chcieli pozbawić naród jego elity. Niektórzy wrócili, po wielu latach. f Większość nie.
- Czułem, że jestem tym ludziom coś winien, i przez wiele lat szukałem sposobów, żeby im pomóc. Znalazłem rozwiązanie w Nowym Testamencie, tam gdzie Jezus mówi o poście i modlitwie. Uwolniła ich moja energia umysłowa, a teraz, kiedy zrobiłem, co mogłem, dla syberyjskich zesłańców, chciałbym zrobić to samo dla Małej Litwy. Ludzi stamtąd też chciałbym uwolnić.
Petras wierzył, że poprzedni mieszkańcy Prus Wschodnich naprawdę byli Bał-tami, a nie Niemcami. Niemcy, powiedział, nigdy nie wymordowali tylu osób, z iloma weszli w związki małżeńskie, ani też nie policzyli dokładnie chłopów mówiących językami bałtyckimi. Aż do wojny fałszowali statystykę, zawyżając liczbę potomków krzyżackich, a zaniżając - bałtyckich chłopów i robotników.
Ale Niemcy nie mogli ukryć wszystkiego. W XIX wieku, kiedy Litwa była częścią carskiej Rosji, w Kónigsbergu rozkwitło litewskie odrodzenie narodowe; tam ukazała się drukiem pierwsza litewska Biblia, a także litewskie książki i gazety.
- Czasami, kiedy się chodzi, kiedy spaceruje się po lasach w pobliżu starych pogańskich świątyń, czuje się bardzo silnie coś w rodzaju energii, dreszczy, jak czasem w kościele albo wtedy, gdy dłonie zakochanych stykają się po raz pierwszy. Ludzie o nastawieniu mistycznym od razu to rozpoznają, a kiedy wskażą las czy pole, gdzie tę energię poczuli, źródła historyczne potwierdzają zwykle, że stała tam świątynia. !
Petras spojrzał w górę.
- Czujesz to? \
- Co? - Rozejrzałam się po ciemnym pokoju. Niczego nie dostrzegłam.
- KGB ukryło tu chemikalia. Ludzie często zapadają nagle na różne choroby. Coś jest tutaj nie tak. Jakiś niepokój w powietrzu. Popatrz. - Przeszedł na drugą stronę pokoju i podniósł plastikową torbę. - Jestem pewien, że ta koszula została
NIEMCY • 43
nasączona środkami psychotropowymi. W przyszłym tygodniu zaniosę ją chemikowi do zbadania.
KGB, powiedział Petras, wie bardzo dużo o psychologii, parapsychologii i czarnej magii. Ma najlepszych specjalistów na świecie, jeśli chodzi o wykorzystanie ziół, trucizn i chemikaliów do wpływania na ludzki umysł. KGB badało nawet mistyczne, specjalne moce obwodu kalinigradzkiego, jakie poganie nadali niektórym miejscom.
- KGB jest bardzo, bardzo zainteresowany takimi sprawami - powtórzył. - Dlatego Rosjanie tak zawzięcie walczyli, zanim oddali Kaliningrad.
Spytałam Petrasa, czy wierzy, że Mała Litwa będzie kiedyś częścią Wielkiej Litwy.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
- Oczywiście.
Część druga
POIACY i LITWINI
Pędzą - a wśród promieni zniżonego słońca, Podobni do jakiego od Niebianów gońca -I długo, i daleko, slychać kopyt brzmienie: Bo na obszernych polach rozlegle milczenie; Ani wesołej szlachty, ni rycerstwa glosy, Tylko wiatr szumi smutnie, uginając kłosy; Tylko z mogił westchnienia i tych jęk spod trawy, Co śpią na zwiędłych wieńcach swojej starej sławy. Dzika muzyka - dziksze jeszcze od niej słowa, Które Duch dawnej Polski potomności chowa.
Antoni Malczewski
A Litwini z drzewami zawsze zgodnie żyli, \
Poznawszy się za młodu, razem się starzeli...*
Antanas Baranauskas, poeta litewski,
Przyłączenie tych republik do Związku Radzieckiego zapewni w wszechstronny rozwój gospodarczy i rozkwit kultury narodowej; ponadto wejście do Związku Radzieckiego znacznie zwiększy ich silę i zapewni im bezpieczeństwo.
Wiaczesław Mołotow, radziecki minister spraw zagranicznych, proponujący państwom bałtyckim w 1940 roku „umowę narodową"
' Przełożył Jacek Rójek.
Mówiąc o dziejach Wilna, najlepiej zacząć od faktów najdawniejszych, dwaj główni protagoniści nie podają bowiem tej samej ich wersji, ani nie opowiadają tych samych historii o przymierzu, z którego zrodziło się wspólne państwo - Rzeczpospolita Obojga Narodów - i od XIV do XVIII wieku, w takiej czy innej formie, sprawowało władzę nad większością wschodnich rubieży.
Źródeł jego powstania upatrywać należy w nagłej próżni, jaka wytworzyła się pod koniec XIII wieku: rozpłynęło się słowiańskie imperium Rusi Kijowskiej, Mongołowie byli słabi, Turcy nie pojawili się jeszcze na scenie historycznej, a Litwini, niezwykle krzepki lud - ostatni poganie w Europie - wylegli ze swoich północnych borów i ruszyli na południe i wschód, w stronę Morza Czarnego, podbijając Kijów, Smoleńsk, Połock i wiele innych miast, znajdujących się na terenie obecnej Rosji i Ukrainy. Litwini nie próbowali narzucać swojej religii czy języka Słowianom, których ziemie zajęli. Chociaż sami pozostali poganami i w domach nadal mówili po litewsku, ich przywódcy przejęli język podbitych Słowian.
Jak na tak mały naród, zdobyli ogromny szmat ziemi. W XIV wieku napotkali wszak przeszkodę. Litwini nie mogli dorównać wyższej cywilizacji i większemu okrucieństwu Krzyżaków, którzy po podbiciu Prus również posuwali się na wschód. Żeby przeciwstawić się niemieckiemu zagrożeniu, pogańska Litwa szukała unii z chrześcijańską Polską.
Przywódcom obu narodów militarne i polityczne korzyści sojuszu wydawały się warte swojej ceny. Choć nie pałali do siebie szczególną miłością, jedni i drudzy musieli walczyć z Krzyżakami i potrzebowali ochrony przed najazdami Mongołów ze wschodu. Tak więc w 1385 roku Jogaila, wielki książę litewski, przyrzekł nawrócić swój naród na chrześcijaństwo i połączyć swoje wojska z wojskami polskimi. Polacy ofiarowali mu w zamian rękę księżniczki Jadwigi i status prawowitego chrześcijańskiego monarchy. Dobito targu. Litwini przyjęli chrzest. Jogaila został Władysławem Jagiełłą, królem Polski. Jadwiga, zmuszona do poślubienia trzykrotnie od siebie starszego cudzoziemca i poganina, poświęciła się działalności dobroczynnej. Zmarła w wieku dwudziestu czterech lat.
W 1410 roku oba narody w bitwie pod Grunwaldem rozgromiły wspólnie wojska wielkiego mistrza krzyżackiego. Od tego momentu opowieści protagonistów się różnią.
48 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Jeśli dla dziewiętnastowiecznych Niemców, pragnących zrozumieć rolę swojego narodu w świecie, marsz Krzyżaków na wybrzeże bałtyckie wydawał się decydujący, dla Polaków z tej samej epoki jeszcze ważniejsza była saga polskiego heroizmu na ziemiach wschodnich. Spoglądając wstecz z mansard dziewiętnastowiecznego wygnania czy z ruin swych posiadłości, polscy patrioci nasycali słowo „kresy" nostalgicznym znaczeniem. Używane tylko w odniesieniu do terenów wschodnich, kresy sugerowały brak linii demarkacyjnej, bezkresny horyzont, za którym nie ma nic pewnego; kiedyś, mówili, kresowe pola i lasy były rubieżami znanego świata.
Ówcześni Niemcy mówili o ziemiach na wschodzie, zaludnionym barbarzyńskimi narodami, tymczasem polskie pojęcie kresów - w przeciwieństwie do pogranicza, to jest ziem leżących na granicy zachodniej - niosło w sobie pustkę. Pogranicze sugerowało obecność strażników i zasieków. Jak daleko pamięć sięga, zamieszkiwała je ludność niemieckojęzyczna, jego obszar był zdefiniowany, a ziemie po drugiej stronie granicy zasiedlone. Tymczasem kresy w umysłach Polaków zawsze były puste, niby kartka, czekająca, by ją zapisać; i rzeczywiście, swoim męstwem i odwagą Polacy odcisnęli na nich swój znak.
„Ostatnie ślady osiadłego życia kończyły się, idąc ku południowi, niedaleko za : Czehrynem ode Dniepru, od Dniestru - niedaleko za Kumaniem" - pisał polski j powieściopisarz Henryk Sienkiewicz. Nigdy nie był na wschodzie, ale wiedział do- ] kła dnie, jak wygląda:
a potem już hen, ku limanom i morzu, step i step, w dwie rzeki jakby w ramę ujęty. Na łuku dnie- j prowym, na Niżu, wrzało jeszcze kozacze życie za porohami, ale w samych Polach nikt nie mieszkał i chyba po brzegach tkwiły gdzieniegdzie „polanki" jakoby wyspy wśród morza. Ziemia była \ de nomine Rzeczypospolitej, ale pustynna, na której pastwisk Rzeczpospolita Tatarom pozwala-1 ła, wszakże gdy Kozacy często bronili, więc to pastwisko było i pobojowiskiem zarazem.
W pamięci Polaków rok 1385, data unii polsko-litewskiej, ważny był właśnie j dlatego, że stanowił otwarcie kresów na wpływy polskie. Przy pomocy Litwinów j na zachodnich i północnych rubieżach przywrócono w końcu spokój i polska kuł- j tura mogła bez większych przeszkód przesuwać się stopniowo na wschód. W pamięci Polaków polonizacja kresów przebiegała pokojowo. Polska tolerancja | i życzliwość pozwalały tubylcom, jeśli tego chcieli, zachować religię i język. Żydom dobrze się wiodło na ziemiach polskich, katolicy i prawosławni żyli obok siebie, wolno było pielęgnować miejscowe zwyczaje. W wioskach szybko stanęły j katolickie kościoły. Szlachta litewska żeniła się z Polkami i spolszczała swoje nazwiska - z własnej woli, wedle opinii Polaków. W 1569 roku Polska i Litwa na mo-, cy unii lubelskiej stały się jednym państwem, podobnie jak sto trzydzieści osiem < lat później Anglia i Szkocja.
Z pewnością, jak pisał historyk Norman Davies, stworzenie Rzeczpospolitej odmieniło Polskę na zawsze. Z niewielkiego państewka stała się wielkim państwem, z przeciętnego środkowoeuropejskiego kraju przeistoczyła się w unikatowe, wieloetniczne państwo. Wraz z przyłączeniem ziem litewskich Polska zyskała nową tożsamość narodową: stała się najbardziej wysuniętym na wschód obrońcą chrześcijaństwa, nową zaporą przeciw poganom. Czy to nie polski król Jan Sobie-ski pokonał Turków pod murami Wiednia w 1683 roku? Czy to nie Polacy odpierali raz po raz Tatarów, Mongołów i Rosjan?
POLACY i LITWINI • 49
Ale choć kresy uczyniły Polskę wielkim państwem, ich przyłączenie niosło ze sobą również ziarna klęski. Częściowo dlatego, że jednocząc wiele narodów, Rzeczpospolita nie stała się państwem autokratycznym, jak sąsiadujące z nią Prusy, Rosja i Austro-Węgry. Częściowo dlatego, że - by zaspokoić różne interesy lokalne -szlachta (podobnie jak Wenecjanie, których imperium powstało i upadło niemal w tym samym czasie) wybierała swoich królów. Częściowo dlatego, że kontrolując tak wielkie terytorium, Rzeczpospolita nie mogła uzgodnić wspólnych celów i szlachta stopniowo uszczuplała prawa króla do stanowienia podatków, tworzenia armii, budowy dróg i zamków. Pod silnymi rządami wiele narodów Rzeczpospolitej mogłoby się zjednoczyć, by pokonać Turków w 1620, Szwedów w 1654, Rosjan w 1772 roku. Zamiast tego imperium nieodwracalnie słabło. Zdrada i powstania kozackie oraz chłopskie doprowadziły w końcu niemal do upadku państwa.
Kawałek po kawałku trzej wielcy sąsiedzi Rzeczpospolitej uszczuplali jej terytorium, aż w 1795 roku uzgodnili, że upadającą Rzeczpospolitą podzielą na trzy części. Prusy dostały Pomorze i bogate zachodnie miasta, oraz - na krótko - Warszawę. Cesarzowa habsburska, Maria Teresa, płacząc i przepraszając, wzięła góry i piękne wioski Galicji. („Im więcej brała, tym więcej płakała - mówili Polacy. -I im więcej płakała, tym więcej brała".) Rosja zagarnęła wielkie obszary na wschodzie, nazwała je „zachodnią Rosją", tych zaś, którzy protestowali, zsyłała na Sybir.
W połowie XIX wieku wschodnie tereny popadły w zaniedbanie. Ograbiona z dworów i ziemi polska szlachta żyła w pełnym godności ubóstwie. Rodziny o starych herbach i długich rodowodach mieszkały w nędznych drewnianych chałupach na skraju lasu lub na obrzeżach posiadłości należących do rosyjskich gubernatorów. Nieprzejezdne, błotniste drogi wiodły od jednego do drugiego „szlacheckiego" domu, ich mieszkańcy nosili surowe samodziały i sadzili w ogródku buraki i kartofle. Obcy wyśmiewali się z ich pretensji do szlachectwa. Podczas wojen napoleońskich Murat, jeden z największych marszałków Napoleona, odwiedził po raz pierwszy dawne wschodnie ziemie Polski. Był zaszokowany brudem i zimnem, w jakich żyła szlachta. Napoleon obiecał Muratowi polską koronę, ale ten po swojej wizycie nie był nią zainteresowany.
- Co to za klimat! I cóż za okropny kraj! - skarżył się jednemu ze swoich towarzyszy. - Czy ci głupcy w Warszawie naprawdę myślą, że cesarz da mi ich królestwo? To dopiero byłby miły prezent. Nie wziąłbym go za żadne skarby - powiedział i nigdy tam więcej nie wrócił.
W swoim mniemaniu polscy szlachcice pozostali tak wielcy i wspaniali, jak ich średniowieczni przodkowie, w odległych wioskach i dworkach wciąż można było żyć zgodnie z hierarchią wartości dawnego świata, w epoce, która już nie istniała. Czesław Miłosz urodzony w początkach XX stulecia na Litwie, wychował się karmiony opowieściami o świetnej przeszłości. W swoich wspomnieniach pisze:
Czułem się niezupełnie obecny. Za dużo było naokoło mnie cieni: trzaskanie w szable, szelest renesansowej sukni, zapach starych domów pełnych skór i strzelb, karoce, zardzewiałe zbroje odbierały temu, co naokoło, rzeczywistość.
Jednak ta epoka klęski i nostalgii wydała również na świat największych romantycznych pisarzy i poetów języka polskiego. Podczas gdy niemieccy historycy
50 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM !
dumali nad legendą Krzyżaków i w ich podbojach odkrywali ducha niemieckiego przeznaczenia, polscy poeci patrzyli w przeszłość i widzieli utraconą kulturę, ro-? mantyczny ideał, czasem obszar dzikiego, majestatycznego piękna, czasem czat1, wielkiego spokoju. W 1883 roku Sienkiewicz opisał „dzikie piękno... pastwiska, na których jeździec może zniknąć jak nurek w jeziorze... dzikie bory, zwalone; drzewa, rozbłyskujące nagle jeziora i rzeki eksplodujące kaskadami". .
Adam Mickiewicz, wygnany do Paryża w latach trzydziestych ubiegłego wie- ^ ku, tęsknił:
Do tych pagórków leśnych, do tych pól zielonych, Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych, Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem, Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem.
Chciał tam wrócić, jak pisał, by „szukać tylko cienia i pogody, wieki dziecin-j stwa, domowe zagrody"... W dziewiętnastowiecznej polskiej mitologii tęsknota za^ dzieciństwem, szczęśliwszą przeszłością, świetnością nieistniejącej Rzeczpospoli-[ tej i otwartą przestrzenią kresów zlała się w jedno.
Dwukrotnie w XIX wieku - raz w 1830 i drugi w 1863 roku - legenda chwalebnej przeszłości (w połączeniu z niezwykłym okrucieństwem rządów rosyjskich) stała się inspiracją powstań na terenie ziem polskich pod zaborem rosyjskim. W obu przypadkach Polacy próbowali wskrzesić nie tylko etniczną Polskę, lecz również wszystkie narody byłej Rzeczpospolitej. Zwrócili się zatem o pomoc do Litwy, a także do Białorusinów i Ukraińców żyjących w granicach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. W 1863 roku warszawscy konspiratorzy skierowali swój apel do „narodów Polski, Litwy i Rusi". Część z nich odpowiedziała na wezwanie, ale powstanie stłumiono. Polska pozostała pod zaborami przez kolejne pół wieku, aż niespodziewanie trzy zaborcze mocarstwa rozpadły się w zawierusze pierwszej wojny światowej.
Po wojnie narodziła się niepodległa Polska, chociaż polscy politycy różnili się co do tego, jaki powinna mieć kształt. Niektórzy uważali, że ma być jednonarodo-wościowa, tylko dla etnicznych Polaków. Inni - przede wszystkim Józef Piłsudski - głosili inne poglądy. Będąc rodowitym wilnianinem i potomkiem spolonizowanych Litwinów, Piłudski wiedział, że powstanie Polski w granicach z 1772 roku -na tyle dużej i potężnej, żeby przeciwstawiła się Niemcom i Związkowi Radzieckiemu - nie jest już możliwe. Miał świadomość, że poczucie narodowe ludności pogranicza wzrasta. Zaproponował więc, by przywrócić ducha dawnej tolerancyjnej Rzeczpospolitej, a nie jej system polityczny. Pragnął, by zamiast zjednoczonego na nowo imperium Polska, Litwa i Ukraina, trzy narody, związane wspólną historią i wzajemną sympatią, połączyły się w federację.
Litwini stanowczo odmówili. Mało, wznosili niepodległościowe hasła. Stawiali agresywne żądania terytorialne, roszcząc pretensje do ziem, które większość Polaków uważała za rdzennie polskie. A przede wszystkim, ku zdumieniu urażonych Polaków, żądali Wilna, które nazywali Yilnius.
Litwini nie chcieli wskrzeszenia Rzeczpospolitej, a jej szlacheckie tradycje nie budziły w nich sentymentów i romantycznych tęsknot. Przeciwnie, litewscy
l
POLACY i LITWINI • 51
nacjonaliści mówili o Rzeczpospolitej nie jak o demokracji szlacheckiej, ale jak o szlacheckim oszustwie. Polacy, twierdzili, odebrali Litwinom średniowieczne księstwo, przyłączając ziemie, które prawnie należały się Litwie. Polscy arystokraci i szlachta odebrali Litwinom rodzimą mowę; tylko dzięki uporowi litewskich chłopów w odległych prowincjach przetrwał bałtycki język trzynastowiecznych pogan. W XIX wieku nowi litewscy poeci narodowi czerpali z tradycji chłopskiej, pisząc o polach i lasach, o związkach Litwinów z otaczającą ich przyrodą, podkreślając ich przywiązanie do ziemi. Antanas Baranauskas, jeden z dziewiętnastowiecznych narodowych poetów litewskich, pisał:
Przed wszystkimi prym wiedzie dźwięczny klask słowika: Rozgłośny jest a rzewny, do duszy przenika; Dzwoni, huczy po krzakach, a wciąż tony zmienia jak piosenki litewskiej rzewne, tęskne pienia.*
Według nacjonalistów litewskich, kultura litewska była autentyczna, polska zaś stanowiła zjawisko obce, które przytłumiło tutejsze zwyczaje i tradycje. Polska poezja to był niechciany import, kulturę polską narzucono z zewnątrz, polskiego języka w ogóle nie powinno się uczyć.
Nacjonaliści przyznawali, że pierwotny pakt polsko-litewski zrodziła konieczność. Nie uważali go jednak za unię. To nie było tak, że Litwini przyłączyli się do Polski w 1385 roku, utrzymywali. Pozostały dwa państwa - Wielkie Księstwo Litewskie i Korona - z jednym litewskim królem. Litwini byli silniejszym, nie słabszym partnerem. To tylko polscy historycy manipulowali faktami, żeby wydawało się inaczej.
To prawda, na przykład, że Władysław Jagiełło, Litwin, który został polskim królem, pokonał wielkiego mistrza krzyżackiego pod Grunwaldem w 1410 roku. Ale prawdziwe laury, twierdzą Litwini, należą się kuzynowi Jagiełły, Vytautasowi - po polsku zwanemu Witoldem - wielkiemu księciu litewskiemu, i jego litewskim, ruskim i tatarskim wojskom. To one kontynuowały walkę dzień po tym, jak wycofały się wojska polskie.
Prawdą jest również, że Litwa pozostała księstwem przez okres trwania unii, że nigdy nie stała się samodzielnym królestwem. Ale to, twierdzą nacjonaliści, z powodu polskiej perfidii. W 1429 roku odbył się w Łucku wielki zjazd szlachty, w którym uczestniczyli Zygmunt Luksemburski, Jagiełło i Yytautas; w jego wyniku uznano, że Vytautas powinien zostać koronowany na króla. Zaplanowano uroczystość koronacyjną na 8 września, urodziny Najświętszej Marii Panny, zamówiono złotą koronę w Niemczech, zaproszono ambasadorów różnych europejskich dworów. Przybył król Danii, wielki książę moskiewski, wielki mistrz krzyżacki oraz chan tatarski. Przez pięćdziesiąt dni ucztowano, pito i świętowano. Ale korona nie dotarła na miejsce przeznaczenia - ukradli ją Polacy. Ustalono kolejną datę koronacji, lecz Yytautas zmarł przed wyznaczonym terminem. Nie zostawił potomków. Wielkie Księstwo Litewskie pozostało księstwem, oficjalnie podległym Polsce, a przez wieki utraciło niemal całkowicie autonomię.
* Przełożył Jacek Rójek.
52 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM |
Spoglądając wstecz ze swej ojczyzny, która po upadku Rzeczpospolitej znalazła się pod panowaniem Rosji, litewscy nacjonaliści nie pamiętali pięknego utraconego królestwa. Pamiętali zdegenerowanych, spolonizowanych arystokratów, którzy kłócili się i pili, kiedy Rzeczpospolita płonęła. Pamiętali olbrzymie majątki magnackie, prywatne armie i prywatne wojny, ciężkie życie litewskich chłopów, służących polskim panom. Zamiast wiwatować na cześć polskich rewolucjonistów w XIX wieku, wznosili toasty za ludzi uważanych przez Polaków za zdrajców, braci Radziwiłłów, którzy walczyli po stronie wroga podczas najazdu szwedzkiego w nadziei na wskrzeszenie wolnej Litwy. i
Cierpiąc pod rządami carów (którzy zabronili używać nazwy „Litwa", tępili je- j zyk litewski i żądali, by Litwini używali cyrylicy), nacjonaliści litewscy odczuwa-; li tęsknotę za przeszłością, ale tęsknili za okresem wcześniejszym, za epoką wielkiego księcia Yytautasa. To on, prawdziwy Litwin, a nie spolonizowany Władysław Jagiełło, był ich narodowym bohaterem, jeździec na koniu - Pogoń - a nie polski orzeł, był ich godłem narodowym. Litwa, za jaką tęsknili, to Litwa czysta, narodowa, litewska z litewskim Wilnem. Yilnius był pierwotną stolicą pogańskiej Litwy i znów powinien być litewski. f
Roszczenia Litwinów wobec Wilna były na tyle głośne, że dotarły do prezydenta Wilsona. Niemcy, szukając państwa klienckiego na Bałtyku, również poparli Litwę. Polacy jednak stanowczo się sprzeciwili. Na konferencji pokojowej w Paryżu energicznie próbowano wyznaczyć granicę polsko-litewską. Legiony Francuzów przybyły z mapami i arkuszami kartograficznymi, komitety przesiadywały godzinami w dusznych pomieszczeniach, przeglądając setki dokumentów i rozpatrując wzajemne roszczenia. Wilno - to było „około 200 000 mieszkańców i tony memoriałów, not, stenogramów w archiwum Ligi Narodów" - pisał o mieście Miłosz.
Powstał pomysł stworzenia niezależnego Wilna - wolnego miasta, nie należącego do żadnego państwa, wydzielonego terytorium. Ale w 1919 roku marszałek Piłsudski uciął sprawę. Poinstruował jednego ze swoich generałów*, by zainscenn zował „rebelię" i zajął miasto siłą, co ten bezzwłocznie uczynił. l
Z punktu widzenia Piłsudskiego inwazja nie była kradzieżą. Pomysł, że Wilno ma się stać litewskim Yilniusem tylko dlatego, że zostało założone przez Litwinów, wydawał mu się absurdalny. Przez stulecia miasto nazywano Wilnem, poio-wa jego mieszkańców mówiła po polsku, większość pozostałych porozumiewała się w jidysz i tylko bardzo nieliczna mniejszość posługiwała się językiem litewskim. Niemniej jednak od 1920 do 1939 roku Polacy i Litwini pozostawali formalnie w stanie wojny. Przez te lata Litwini pomstowali na intrygi Polaków, a Polacy uskarżali się na litewską perfidię. Co jakiś czas kula przelatywała przez granicę i ktoś padał martwy. W świetle tego, co nastąpiło potem, ta kłótnia wydaje się czymś tak błahym, jak wojna ołowianych żołnierzyków.
Bez względu bowiem na niezłomne przekonanie o własnych racjach, bez wzgle- j du na wzajemne roszczenia terytorialne, i Polacy, i Litwini zakładali, że ich współ-
* Chodzi o generała Lucjana Żeligowskiego (1865-1947); podczas pierwszej wojny światowej był on organizatorem i dowódcą dywizji polskiej w Rosji; 1920 na rozkaz Piłsudskiego zajął Wilno i utworzył tzw. Litwę Środkową; w okresie międzywojennym piastował wysokie stanowiska w wojsku. W okresie drugiej wojny na emigracji; po wojnie opowiedział się za powrotem do kraju (przyp. red).
POLACY i LITWINI • 53
na historia będzie trwała dalej. Tak jak mieszkańcy Kónigsbergu myśleli, że to miasto będzie trwać wiecznie, tak Polacy wierzyli, że ich rodacy na kresach, tym relikcie dawnej Rzeczpospolitej, na zawsze pozostaną w Wilnie oraz na ziemiach na południe i wschód od miasta. Mocarstwa mogą przychodzić i odchodzić, ale na wschodzie wciąż będą polskie kościoły i szkoły, mieszkańcy dworków nadal będą się zwracać po polsku do swojej służby, na cmentarzach pozostaną polskie groby, zawsze też będzie można odwiedzić miejsca opisane przez polskich poetów romantycznych.
W tym samym czasie Litwini wierzyli, że ich powstałe wreszcie małe państwo zawsze będzie wolne, że wraz z niepodległością przekroczyli próg, za który już się nie cofną. Jeżyk litewski stanie się językiem narodowym, nie wiejską gwarą, litewska kultura - kulturą narodową, nie chłopską osobliwością. Nikt nigdy nie odmówi Litwie prawa do istnienia. Ujmując rzecz metaforycznie, raz na zawsze zwrócona zostanie skradziona korona Yytautasa.
Wszystko to jednak nie miało żadnego znaczenia.
Między 1939 a 1945 rokiem wojna przetoczyła się trzykrotnie zarówno przez Litwę, jak i przez polskie kresy - zachodnią Białoruś i zachodnią Ukrainę. Całe wioski zniknęły w płomieniach. W nalotach zniszczone zostały miasta. Szlachtę wymordowano, kiedy Rosjanie, a potem Niemcy i znowu Rosjanie okupowali jej wspaniałe siedziby. Fabryki upadły, pola spłonęły, chłopi stracili domy i stodoły.
Fale nienawiści i odwetu przetaczały się przez region, kiedy Polacy i Litwini -a także Żydzi, Ukraińcy i Białorusini - oskarżali się wzajemnie o napaść. Niektórzy Żydzi, zachęceni radziecką propagandą, kolaborowali z radzieckimi komisarzami, niektórzy Litwini, zachęceni propagandą hitlerowską, witali owacyjnie armię niemiecką i pomagali wysyłać Żydów do obozów zagłady. Potem nikt nie pamiętał, że Armia Czerwona mordowała również Żydów albo że hitlerowcy mordowali też Litwinów.
Litwa i kresy ogarnięte zostały gorączką podejrzeń i oskarżeń. Józef Mackie-wicz opisał później w swojej książce Droga donikąd życie pod okupacją radziecką.
Każdy jeden, kto tylko zechce, może drugiego zgubić. Nie trzeba, jak kiedyś bywało, nożem czy zza węgła albo i w lesie jakim strzelić. Dziś słowem jednym można zgubić. Poszedł z donosem, powiedział co na drugiego i tamten człowiek przepadł. Prawda, że i przedtem można było naszczekać, ale to inna sprawa, za wszystkiem inna rzecz była. Zaraz zapytali, a gdzie dowody? A gdzie świadkowie? A skąd wiesz? A sąd, a tamto i drugie, i trzecie. I jeszcze patrzaj, żeby za swój donos samemu nie przyszło się płacić. A dziś... Powiesz: zapisali i koniec. Ani sądu, ani niczego...
Po wojnie polscy komuniści oskarżyli Mackiewicza o kolaborację z hitlerowcami, nawet przeciętnym Polakom jego opisy życia w okupowanej przez Związek Radziecki Polsce wschodniej wydają się zbyt makabryczne, zbyt przerażające, żeby mogły być prawdziwe.
Często jednak rzeczywistość bywała dużo gorsza od tego, co opisywał. W latach 1939-1941 tak polska, jak i litewska społeczność zostały zdziesiątkowane przez deportacje - na Syberię, pod koło podbiegunowe, do obozów na Dalekim Wschodzie. „Byliśmy tak ciasno stłoczeni - wspominał później jeden z litewskich chłopów - że gdybym kiedyś musiał załadować ludzi, wiedziałbym, jak to zrobić.
54 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM l
Powiedziano nam, żebyśmy siedzieli w ciężarówce z nogami rozłożonymi po bokach osoby przed nami. Ciężarówka jechała potem na stację, gdzie czekało na nas sześćdziesiąt wagonów: po szesnaście rodzin w jednym bydlęcym wagonie. Przez tydzień dawano nam jeść trzy razy dziennie i nie pozwolono opuszczać wagonów. W końcu pociągi nie mogły jechać dalej, tak gruby był lód. Wysiedliśmy więc i ruszyli do obozu na piechotę".
Po wojnie kontynuowano tę politykę: co dziesiąty Litwin został zamordowany lub wysłany za granicę. W tym samym czasie kilka milionów Polaków z Litwy, zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy zostało zabranych z domów i wysłanych na ziemie zachodnie - dawne niemieckie tereny Prus Wschodnich i Śląska, które znalazły się w nowych granicach Polski. l
Słynny polski film Sami swoi ukazuje ten okres. W pierwszej scenie rodzina polskich chłopów ze wschodu - bosa, odziana w samodziały, mieszkająca w kry-, tych słomą chatach - toczy odwieczny spór z sąsiadami. Później obie rodziny zo-| stają wysiedlone i deportowane, załadowane do pociągu razem ze swoimi krowami, drewnianymi widłami i kozami. Podróżują dzień i noc przez nizinne tereny zachodniej Polski, aż w końcu lądują w poniemieckich domach - solidnych, ceglanych (które właściciele opuścili tak niedawno, że woda gotuje się jeszcze w czajnikach na kuchni) - żeby odkryć, iż znów mieszkają obok siebie i wciąż prowadzą ze sobą walkę. Film ma być komedią, ale opowiada prawdziwą historię: oto cala swoista cywilizacja została przetransportowana - materialnie i duchowo - ze wschodu na zachód.
Kiedy operacja została zakończona, wieloetniczne kresy zniknęły na zawsze, Większość Polaków wyjechała, większość Żydów zginęła. Ci, co przeżyli, byli zastraszeni i zdemoralizowani. Yilnius należał do Litwy, ale nie miało to już znaczenia. Polska wciąż istniała, lecz ostatnie pozostałości Rzeczpospolitej zniknęły. Zniknęła również wolna Litwa.
LITEWSKA S.S.R. Vilnius
Przed 1939 r.
Po 1945 r.
YlLNIUS-WlLNO
W Wilnie wciąż panowało lato, choć według kalendarza był wrzesień. Dziewczęta w krótkich spódniczkach przechadzały się po prospekcie Giedymina, dawniej Hitlerstrasse, jeszcze dawniej bulwarze Marszałka Piłsudskiego, zatrzymując się, żeby obejrzeć zachodnie czasopisma o modzie, wystawione na sprzedaż na chodniku. Na otoczonym drzewami placu trzej młodzi, pełni optymizmu mężczyźni wyciskali ostatnie tony ze starego pianina, zniszczonej gitary akustycznej i zardzewiałego puzonu, podczas gdy czwarty śpiewał i obchodził z kapeluszem publiczność. Wszystkie pieśni były litewskie z wyjątkiem, nie wiadomo dlaczego, ballady w stylu reggae, The Harder They Come, śpiewanej w rytmie „umpa-umpa", charakterystycznym dla ulicznych kapel. Gdziekolwiek się znalazłam, zewsząd dochodziły mieszające się ze sobą polskie i litewskie głosy: nowa wolność Litwy oznaczała, że o przeszłości Wilna nie musi się już rozmawiać szeptem. Z niezagojonej rany został zdjęty bandaż.
Do obrazu Matki Boskiej w Ostrej Bramie, wciśniętej w mury Starego Miasta, starsze kobiety polskie wchodziły na kolanach po wytartych schodach, modląc się
0 cud, inne, siedząc na ziemi, żebrały o pieniądze od polskich turystów. Korytarz wiodący do świętego obrazu był ciemny i zatłoczony, w blasku świec połyskiwały setki srebrnych wot, ułożonych w kształcie ludzkich nóg i serc - ofiary od kalek
1 chorych. Na tle jasnych kamieni i złotej ramy twarz Maryi wydawała się ciemna i niewyraźna, jakby zanikała, być może wycofując się w przeszłość.
Przez kontrast katedra wydawała się bardzo czysta i biała. Stała na skraju najstarszej dzielnicy Wilna, ale wysokie doryckie kolumny, neoklasyczna fasada i fronton (efekt osiemnastowiecznej przebudowy) nadawał jej piętno pewnej no-
56 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
woczesności. Tuż przy wejściu polska turystka pokazywała dziecku, jak wrzucić monetę przez kraty: „To po to, żebyśmy tu wrócili" - powiedziała, mając na myśli nie swoją rodzinę, lecz naród. W kościele Świętej Anny napis na drzwiach informował, że msza odprawiana jest co tydzień, po polsku i po litewsku. Dwujęzyczny ksiądz w brązowej sutannie powiedział mi jednak, że Polacy i Litwini popychają się i szarpią podczas przerwy między oboma nabożeństwami.
- Dzieje się to każdej niedzieli - oświadczył, kiwając głową. - Kiedy Polacy zostają w kościele i modlą się za długo, Litwini uważają, że tamci zadzierają nosa.
Wszystkie nazwy ulic zostały zmienione na litewskie, mój polski przewodnik, jeszcze z czasów przedwojennych, okazał się całkowicie bezużyteczny. Na próżno szukałam wymienionych w nim hoteli - Bristolu, Europejskiego - i restauracji Naruszewicza. Ale polskie słowa pozostały w różnych, zapomnianych miejscach. Na latarniach ulicznych i włazach do kanałów. Na zniszczonych drzwiach przy okutych mosiądzem otworach można było przeczytać polski napis „Na listy i przesyłki".
Kolacja w mieszkaniu w starej części miasta; przeszklone gabloty wypełniały porcelana, kryształy, orientalne drobiazgi: mosiężny Budda, chiński papierowy wachlarz. Okno salonu wychodziło na ogród. Gospodarz był ostrożnym litewskim politykiem. Drugi gość - niemieckim profesorem z Frankfurtu, który przyjechał do Wilna na jakąś konferencję.
Niemiec był w wykrochmalonej białej koszuli, ciemnym garniturze z czerwoną kamizelką, wyglansowanych butach i krawacie. Brodę miał krótko przyciętą. Gospodarz ubrany był w podobny strój, ale w radzieckiej wersji: wymięta biała koszula, kiepsko skrojony garnitur, fiołkoworóżowa kamizelka i buty na gumowej podeszwie. Jednak, pozując na człowieka Zachodu, nie nosił brody.
Kolacja była ciężkim, kilkudaniowym posiłkiem, serwowanym przez milczącą żonę gospodarza, w pantoflach na wysokich obcasach. Rozmowa na temat ostatniego kryzysu narodowościowego toczyła się w klimacie północnoeuropejskiej powagi. Polacy, część nielicznej mniejszości, jaka została na tych terenach, demonstrowali tego dnia przed litewskim parlamentem, domagając się polskich szkół.
- Wiemy - powiedział gospodarz, starannie wymawiając angielskie słowa - że za tymi polskimi agitatorami stoją rosyjscy przyjaciele.
Niemiecki profesor skinął głową na znak, że się zgadza.
- Wiemy, że ci polscy agitatorzy nie mogliby sami zorganizować demonstracji. Musiał im pomóc ktoś, kto ma talent do tych rzeczy.
Niemiecki profesor znów kiwnął głową.
Spytałam, czy nie jest możliwe, by Polacy domagali się polskich szkół, uniwersytetów i tak dalej, nie uciekając się do poparcia KGB.
- Nie, nie - odparł gospodarz. - To niemożliwe. Zresztą wiemy, czego chcą tak naprawdę.
Niemiecki profesor skinął głową po raz trzeci.
- Czego? - spytałam.
Gospodarz spojrzał na mnie zdziwiony.
- Oczywiście Wilna. Znowu chcą na nas napaść. Uniosłam brwi.
POLACY i LITWINI • 57
- Jeśli nie, to czemu mówią na Yilnius Wilno? Prawdziwa nazwa miasta brzmi teraz Yilnius. Tylko Polacy używają polskiej nazwy, ponieważ chcą go z powrotem. Szykują się do napaści na nas.
Po raz pierwszy zetknęłam się z chaosem wokół nazw miejscowości na pograniczu: litewski Yilnius nieustannie walczył z polskim Wilnem, ukraiński Lwiw kłócił się z polskim Lwowem.
- Nie wydaje mi się wcale, żeby zagrażała wam napaść na Yilnius - próbowałam oponować. - Polacy w Polsce nieraz nawet nie wiedzą, gdzie go szukać.
- Nie zna ich pani tak, jak my - odparował gospodarz. - Nie wie pani, do czego są zdolni. Zrobili to w roku!920, mogą zrobić i teraz. Zawsze musimy być przygotowani na to, że historia się powtórzy.
Niemiec, zaniepokojony nagle tym stwierdzeniem, zmarszczył brwi. Pochyliliśmy się nad sorbetem i skierowali rozmowę na politykę rosyjską - miły, neutralny temat.
Nazajutrz w szkołach litewskich miał się rozpocząć rok szkolny. Powiedziałam taksówkarzowi, żeby zawiózł mnie do Domu Młodych Pionierów.
- Na Litwie nie ma już pionierów - oświadczył kategorycznie, ale wiedział, dokąd jechać.
W budynku, przemianowanym teraz na Dom Młodzieży Litewskiej, mieściła się polska szkoła. W amfiteatrze na dziedzińcu dziewczynki w czarnych sukienkach z białymi koronkowymi kołnierzykami i chłopcy w granatowych mundurkach stali na baczność, zza ich pleców wyglądali rodzice.
- l września 1939 roku polscy chłopcy i dziewczęta nie mogli pójść do szkoły - zaczął dyrektor swoje przemówienie. - Wilno ma długą tradycję polskich uczniów, którzy zawsze byli wierni ideałom Polski, bez względu na to, kto był okupantem. Pamiętajcie o Mickiewiczu, Lelewelu, Moniuszce, Piłsudskim.
Chór dziewcząt w strojach ludowych - białe fartuszki, kwieciste serdaczki, wianki we włosach - odśpiewał hymn polski, a wysoki blondynek w okularach wstał, żeby wyrecytować nową przysięgę szkolną.
- Powtarzajcie za mną: „Przyrzekam być dobrym Polakiem. Przyrzekam uczyć się dla dobra polskiej ojczyzny"...
Zadzwonił szkolnym dzwonkiem i trzej chłopcy podbiegli do podium, by włożyć białe komże ministrantów.
Rozpoczęła się msza. Poszłam popatrzeć na panoramę miasta na tle nieba. W oddali, za rzeką, rozpościerała się nierówna mozaika wieżowców. Litwini sprawowali jednak uważny nadzór nad wprowadzaniem radzieckiego stylu urbanistycznego, żeby zachować stare budynki w centrum miasta. Tu było zupełnie inaczej niż w Warszawie, doszczętnie spalonej podczas wycofywania się Niemców. Małe narody muszą nauczyć się żyć ze swoimi najeźdźcami, ale duże narody zmuszone są z nimi walczyć.
- Proszę bardzo, niech się pani śmieje, niech się pani śmieje z naszych polskich szkół i pieśni - powiedział tego wieczoru Stanisław.
Stanisław pracował w jednej z polskich gazetek w Wilnie. Bardzo niechętnie zgodził się na rozmowę ze mną i chociaż wolał spotkać się na kolacji, nie chciał
58 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
nic jeść. To restauracja dla cudzoziemców, nie dla niego. Zamówiłam placki ziemniaczane ze śmietaną, to go zdenerwowało. Kiedy powiedziałam mu, że uroczystość w polskiej szkole mnie rozbawiła, jeszcze bardziej się zirytował.
- Jest pani Amerykanką, to wszystko nie ma dla pani żadnego znaczenia. Może pani mieszkać gdziekolwiek, nie robi to pani różnicy. Amerykanie mogą się przenosić co rok, a jeśli chcą, to nawet co tydzień, ziemia nic dla nich nie znaczy. Jesteście wykorzenieni. Gdyby wasi przodkowie czuli to samo do swojej ziemi, co my czujemy do swojej, nigdy by jej nie opuścili. Ale ta ziemia jest wszystkim, co mamy: mieszkali tu nasi pradziadowie, my tu mieszkamy. Nie mamy innego miejsca, do którego moglibyśmy pójść. I nie chcemy go mieć.
Stanisław z wściekłości najchętniej wbiłby zęby w stek albo wychylił z emfazą lampkę wina, ale nic takiego nie było. Musiał zadowolić się dopiciem szklanki wody.
- Litwini? Kłamią, mówią jedno, a robią drugie. Twierdzą, że mamy prawo do polskich szkół, ale niech pani spojrzy, jest tylko jedna w rejonie. Mniej wykształceni rodzice i tak nie posyłają dzieci do polskich szkół, przedtem uważali, że lepiej dla nich będzie, jeśli będą mówiły po rosyjsku, językiem zdobywców, a teraz, że po litewsku, językiem nowej władzy. Dzieci zapominają ojczystej mowy, nie potrafią mówić językiem swoich dziadów. Nie znając języka, nie poznają także rodzimej historii i nic nie będą wiedziały.
Za nami rozległ się nagły hałas: orkiestra, niezupełnie trzeźwe trio w jednakowych smokingach, zaczęło grać Dziewczynę z Ipanemy. Stanisław mówił dalej, ale teraz musiał krzyczeć, żeby się przebić przez tę muzyczną produkcję.
- Lepiej być tym, kim się jest. Znam pewnego człowieka, Polaka z urodzenia, który chodził do szkół rosyjskich i stracił język swojego dzieciństwa. Był już starszym mężczyzną, kiedy go spotkałem, ale wie pani, co się stało, kiedy zaczęliśmy rozmawiać? Zaczął szlochać, płakał i szlochał, i powiedział: „Nie jestem już Polakiem, ale nie jestem też Rosjaninem". Nie miał żadnej narodowości. Rozumie pani, jaka to tragedia dla człowieka? Czy Amerykanka potrafi to zrozumieć?
Przyniesiono placki ziemniaczane. Stanisław mówił dalej.
- Litwini mówią, że my, wileńscy Polacy, opowiedzieliśmy się po stronie komunistów, że broniliśmy Związku Radzieckiego przeciw wolnej Litwie. Jeśli tak, to czy można nas o to winić? Litewski nacjonalizm, zobaczy pani, będzie gorszy od tego, co kiedykolwiek zrobili Rosjanie. Rosjanie nigdy nie próbowali zaprzeczyć naszemu istnieniu, nigdy nie próbowali zabronić nam istnieć. Litwini nas tutaj nie chcą, wiedzą, że nie mają racji, że to nie jest ich, ale nasza ziemia. Wiedzą, że Yilnius jest Wilnem, że Wilno jest naszym, nie ich, miastem.
Orkiestra przeszła szybko na New York, New York. Grupa amerykańskich turystów w głębi sali zaczęła śpiewać razem z muzykami. Stanisław wściekał się coraz bardziej, a jego głos kłócił się ze słowami piosenki.
Start spreading the news...
- Niech się pani rozejrzy. Kto zbudował Wilno? Kto zbudował katedrę? Kto wybrukował ulice?
I'm leaving today...
- Kim byli sławni mieszkańcy Wilna, mężowie stanu i pisarze? / want to be a part of it...
POLACY i LITWINI • 59
- Polakami. Nie Litwinami, Polakami. Kiedy Polacy budowali pałace, Litwini uprawiali ziemię, mówili zapomnianym językiem, którego nikt inny nie mógł zrozumieć!
New York, New York!
- Język polski był w Wilnie językiem kultury, dyplomacji, nauki. These vagabond shoes...
- Bez Rosjan jesteśmy osamotnieni, osamotnieni w walce z Litwinami. ...arę longing to stray...
- Polacy w Polsce zapomnieli o nas, ponieważ Polacy w Polsce nie są wcale prawdziwymi Polakami.
Right through the very heart of it...
- Marzą o wyjeździe na Zachód, pracy w Niemczech, oglądają amerykańskie filmy, nie cenią swojej ojczyzny, bo nie musieli o nią walczyć.
New York, New York!
- My jesteśmy prawdziwymi Polakami, my, tu, na kresach, jesteśmy jedynymi, którzy wierzą w polskość i tradycję.
Przerwał, by zaczerpnąć tchu.
- Ci... koroniarze! - rzucił z pogardą, niemal plując. Koroniarze znaczyło: „mieszkańcy ziem należących do Korony Polskiej", w przeciwieństwie do mieszkańców Wielkiego Księstwa. Tak przed wiekami Polacy z kresów nazywali Polaków z Warszawy.
Stanisław mówił dalej. Dokoła nas wybuchał i cichł śmiech Amerykanów i niemieckich biznesmenów w delegacji.
- Nigdy się nie poddamy, będziemy walczyć, żeby tu zostać.
Stanisław obiecał, że pokaże mi fragmenty polskiego Wilna - „są ukryte pod Wilnem litewskim, nigdy by ich pani sama nie znalazła" - ale, pełen obrzydzenia do Amerykanów, nie stawił się o umówionej godzinie następnego dnia.
Poszłam sama na polski cmentarz*. Na trawie przed główną bramą leżała ogromna płyta z czarnego marmuru z wykutym napisem „Matka i serce syna".
- Dobrze, że Piłsudski nie dożył dnia, żeby wiedzieć, że jego serce zostanie pochowane w obcym kraju.
Przed wielkim grobowcem stała Polka po pięćdziesiątce, w jedwabnej bluzeczce w kropki i zapinanych z przodu niebieskich jedwabnych spodniach. Miała odsłonięty brzuch, a stopy wciśnięte w maleńkie sandałki bez palców, wyszywane koralikami z górskich kryształów. Na paznokciach rąk połyskiwał złoty lakier, na przegubach pobrzękiwały złote bransolety, z uszu zwisały złote kolczyki. Na ustach miała błyszczącą czerwoną szminkę, a na nosie wielkie, okrągłe amerykańskie okulary przeciwsłoneczne. Dziwne, ale była całkiem ładna.
Jej młodszy towarzysz, trzydziestoparoletni kuzyn ze wsi w zakurzonej żółtej koszuli, słuchał jej z tępą miną.
- Powinni byli zabrać je po wojnie do Krakowa i pochować z resztą ciała. Wiesz, Henryku, ciało Piłsudskiego pochowane jest w Krakowie, razem z królami polskimi, musisz pamiętać, że on był niemal jak król. Ale jego serce jest tutaj,
- Chodzi o cmentarz w wileńskiej dzielnicy Rossa (przyp. red.).
60 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
w Wilnie, w polskim Wilnie, i jego matka też tu leży. Popatrz, och, popatrz, jak nędznie wyglądają te kwiaty.
Z okrzykiem bólu schyliła się, żeby poprawić zwiędłe stokrotki i poczerniałe goździki, które leżały rozrzucone na grobie.
Zwróciła się do mnie, nie czyniąc widocznie różnicy między milczącym krewnym a nieznajomą. Zdawała się nawet bardziej zadowolona, że wyleje swoje żale przed cudzoziemką, która może docenić głębię tragedii bardziej niż jeden z tych ciemnych miejscowych Polaków.
- To wstyd, że tak zapomnieli - powiedziała zła, wskazując na swojego kuzyna. Wszystko było inaczej, kiedy była dzieckiem, wtedy jej rodzina przychodziła
co miesiąc na grób Piłsudskiego, wtedy leżały tu stosy róż, orchidei, lilii, goździków i skromnych stokrotek od biedaków. Jej rodzinie nigdy nie brakowało pieniędzy - powinnam wiedzieć, że spędzali wakacje nad morzem - przynosili więc wieniec, wielki kwietny wieniec z szarfą. Podczas świąt przychodziły tu tłumy ludzi, ważnych ludzi: burmistrzowie, generałowie, ministrowie.
- My, Polacy, kochaliśmy Piłsudskiego, nigdy nie pozwolilibyśmy, żeby zaniedbano jego grób.
Wyrzuciła ręce w powietrze, odwróciła się zniechęcona od grobowca i ruszyła jedną z cmentarnych ścieżek. Stawiała małe, drobne kroczki, balansując na obcasikach swoich pantofelków, jak akrobatka na linie. Ani na chwilę nie przestawała mówić, zakładając, że za nią pójdę i dalej będę słuchać. Henryk, miejscowy kuzyn, szedł potulnie pięć kroków z tyłu.
Po wojnie była w Wilnie zaledwie parę razy, mogłaby zliczyć swoje wizyty na palcach jednej ręki. Dawnym mieszkańcom niełatwo tu było przyjeżdżać, nieliczni zresztą chcieli próbować, „niewiele przecież zostało ze starego Wilna, prawda?" - zauważyła. Sowietom i Litwinom („trudno powiedzieć, którzy są gorsi") udało się wspólnymi siłami zniszczyć miasto. Tym razem przyjechała tylko po to, żeby zobaczyć, co się dzieje z grobami dziadków, nic więcej. Czy wciąż jeszcze stoją? Pewnie jacyś Litwini rozbili pomniki, bo, jak twierdziła, Litwini zawsze niszczą polskie groby. Ostatni raz, kiedy je widziała - „och, jakieś pięć lat temu" -wciąż stały na swoim miejscu.
- Co pomyśleliby teraz dziadek i babcia, gdyby zobaczyli Wilno, piękne Wilno? Co powiedzieliby na napisy na ulicach, wszystkie po litewsku?
Jej rodzina, powinnam to wiedzieć, i tak miała dużo szczęścia. Opuściła Wilno w 1945 roku, kiedy Rosjanie powiedzieli, że wszyscy muszą mieć radzieckie dowody osobiste.
- Matka powiedziała: „Nie, nigdy się nie podpiszę pod rosyjskim dokumentem", byliśmy więc jedną z pierwszych rodzin w pociągu do Polski. Nie wiedzieliśmy, co się z nami stanie, czy uda się nam, czy nie, ale zaryzykowaliśmy. Wszystko było lepsze od Związku Radzieckiego.
W końcu im się udało, nie mogła narzekać. Rodzina dostała poniemiecki dom w Sopocie, ona sama dzieciństwo spędziła w pokoju z oknem wychodzącym na morze. Jej rodzina dorobiła się, prowadząc mały prywatny interes nawet w najczarniejszych latach komunizmu. Ona sama była w Paryżu i Ameryce. Raz, zimą, pojechała na Florydę, był tam mężczyzna, który chciał ją zabrać do Nowego Jorku, ale powiedziała: „Nie, to taki cud mieć słońce w zimie, zostanę tutaj, dziękuję".
POLACY i LITWINI • 61
Ścieżka była wyboista. Henryk, mimo młodego wieku, wspinając się po stromym zboczu, wydawał krótki, świszczący oddech. Kobieta przestała mówić i skoncentrowała się na ostrożnym stawianiu stóp między ostrymi kamykami i kępkami chwastów. Mijaliśmy płaczące anioły, przewrócone krzyże, rozbite płyty, dawne nazwiska: Chojewski, Milewski, Rutkiewicz, Paszkiewicz. Zauważyliśmy grób Polaka, który służył w armii napoleońskiej, grób słynnego litewskiego artysty, kolejne groby krewnych Piłsudskiego, rodziny Moniuszki, idealistów minionego stulecia - młodych poetów, pisarzy, naukowców. Zaraz po drugiej stronie cmentarnego muru znajdowały się proste mogiły żołnierzy, którzy zginęli za polskie Wilno w 1920 roku. Ktoś wetknął w każdy z nich małą, biało-czerwoną polską flagę.
Lekko zdyszana kobieta zatrzymała się wreszcie przy niewielkiej figurce Jezusa. Bluszcz wspiął się aż do twarzy posążku, nadając jej dziwny, szyderczy wyraz.
- Zawsze to pamiętam: stanąć przy figurce Jezusa, a potem zejść na dół. Dziadek i babcia leżą u stóp wzgórza - powiedziała, jakby recytowała dziecięcy wierszyk.
Posłusznie zeszliśmy na dół, stąpając po dywanie z chwastów, ostów i potłuczonych kamieni. Na dole kobieta krzyknęła:
- Oj, babciu, dziadku! Wciąż tu jesteście!
Na małym kwadracie ziemi stały dwa identyczne białe nagrobki. Zofia zmarła w 1945 roku, w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat. Rafał w roku!942, mając siedemdziesiąt trzy lata.
Kobieta podbiegła do grobów, i jak na zawołanie, zaczęła głośno i ostentacyjnie szlochać, kończąc łkaniem każde zdanie.
- Babcia była taka młoda, taka młoda! Umarła z powodu wojny, och, spójrzcie, jakie tu chwasty wyrosły, nikt nie dba o groby. Och, co powiem mamie, co ona zrobi, kiedy usłyszy, że pełno tu chwastów i potłuczonych butelek, że nie ma śladu po naszej rodzinie?
Henryk, zakłopotany, stał pokornie kilka metrów dalej.
Nagle kobieta skończyła lamentować, urywając płacz tak nagle, jak go zaczęła. Otarła oczy i odeszła od grobu, lawirując zręcznie pośród chwastów.
- Nie wyobrażasz sobie, jakie mamy teraz w Polsce owoce - zwróciła się do Henryka. - Banany, pomarańcze, grejpfruty, nawet kiwi. Jadłeś kiedyś kiwi, Henryku?
Henryk zaprzeczył.
Pokiwała głową, litując się nad swoimi biednymi krewnymi, pozostałymi w starym kraju.
- Naprawdę nie rozumiem, dlaczego ktokolwiek z was w ogóle chciał tu zostać.
Pewnego popołudnia opowiedziałam profesorowi Uniwersytetu Wileńskiego o Stanisławie, Henryku i wszystkich innych Polakach mieszkających w rejonie Wilna.
- Bzdura - powiedział profesor Z. - W rejonie wileńskim nie ma prawdziwych Polaków. Nigdy ich nie było.
Profesor miał kwadratową szczękę i burzę falujących siwych włosów. Zdradzał wyraźne podobieństwo do podstarzałego już Beethoyena. Ściany jego gabinetu pokrywały mapy, a mapy - czerwone kółka, czarne strzałki i zielone linie. Wyglą-
62 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
dały jak mapy wojenne, ale były to mapy językowe. Ukazywały zgubne rozprze- j strzenianie się języków słowiańskich na północ i wschód w ciągu kilku minionych stuleci. Język litewski bohatersko, lecz bezskutecznie przeciwstawiał się zalewo- i wi tych prymitywnych dialektów. l
Do XVT wieku, powiedział profesor, ludność wschodniej Litwy i zachodniej Bia- ' łorusi mówiła po litewsku. Potem przyszła zaraza i wszystkich zmiotła. Nowi mieszkańcy mówili językiem słowiańskim, protobiałoruskim, ale nie byli Polakami.
- Nie było Polaków ani w Wilnie, ani w rejonie wileńskim. Nie było Polaków w żadnej części terytorium, które teraz jest Litwą i Białorusią, no, może z wyjątkiem paru emigrantów. Polacy w Wilnie uważają się teraz za Polaków, ponieważ są katolikami, a ich babki chodziły do polskich szkół, ale wcale nimi nie są. Są potomkami Litwinów - oświadczył profesor, postukując kijkiem w mapę.
- W wioskach będą próbowali panią nabrać. Są bardzo sprytni. Z panią, cu- i dzoziemką, będą rozmawiać po polsku. Ale między sobą nie mówią nawet po i białorusku, mówią, jak oni to nazywają, „po prostu". Polacy ich rozumieją, ten język jednak nie ma nic wspólnego z polskim. To dialekt białoruskiego, nie poi- l skiego. l
Profesor Z. dużo podróżował po zachodniej Białorusi i wszędzie znajdował • wpływy litewskie. Kiedy zaczai je opisywać, wstał i począł przechadzać się po po- ! koju, a siwe włosy falowały za nim w powietrzu. Nazwy jezior i rzek, nazwy mia- [ steczek - wszystkie okazywały się litewskie. Nazwiska chłopów - litewskie. Tak l zwany folklor białoruski, tak zwany folklor ukrański - w całości był litewski.
Wywód przerwał mu dzwonek telefonu. Profesor spojrzał na aparat i podniósł słuchawkę.
- Da - powiedział po rosyjsku. - Da, da - powtórzył i rzucił słuchawkę na widełki. Wstał i znów zaczai się przechadzać po pokoju. - Wie pani, wszystko to zostało dowiedzione... Och, to naprawdę bardzo długa i bardzo dziwna historia. Nie mam czasu, żeby ją opowiedzieć, ale - westchnął głęboko - czuję, że muszę. Widzi pani, jest książka, która dowodzi, że mówię prawdę. Ale ona już nie istnieje.
Książka ta była dziełem pewnej uczonej. Cichej, brzydkiej i genialnej. Lata międzywojenne spędziła, prowadząc badania nad historią języka polskiego w rejonie wileńskim. Cierpliwie odwiedzała każdą wioskę na tym terenie, rozmawiała z chłopami, spisywała używane przez nich zwroty, wsłuchiwała się w wymowę, systematyzowała gramatykę. Po dwudziestu latach gruntownych badań oznajmiła kolegom, że zamierza napisać kompletną historię języka polskiego na Litwie i Białorusi, skupiając się na rejonie wileńskim. Przez dwa długie lata pisała, zamknięta w barokowych murach bibilioteki Uniwersytetu Wileńskiego. Nikomu nie pokazała wyników swoich badań. W końcu, latem 1939 roku, ukończyła owo wielkie dzieło. Wydawcy czym prędzej zanieśli je do drukarni, ale nie zdążyli wyprzedzić nadciągających oddziałów niemieckich. Pośród bombardowań i chaosu, jaki potem nastąpił, maszynopis zaginął.
- Taka tragedia dla nauki - westchnął profesor Z. - Taka tragedia.
Wiele lat później paru studentów przypadkowo odkryło w magazynie kilka stron tej pracy. Brakowało całej dokumentacji, ale ocalały niektóre fragmenty, dotyczące metodologii i fonetyki. Już na podstawie tych strzępów wileńscy językoznawcy uznali, że książka musiała być arcydziełem, gdyż we wstępie autorka
J.
POLACY i LITWINI • 63
wspomniała o niezwykłym odkryciu: w każdej niemal wiosce znalazła kilku starych ludzi, posługujących się unikatową, archaiczną formą języka litewskiego.
To było rewolucyjne odkrycie. Skoro bowiem litewski okazał się najdawniejszym językiem rejonu, uczona udowodniła, że Wileńszczyzna zawsze była i zawsze będzie częścią Litwy. Histeria ogarnęła mały światek badaczy języka narodowego. Zaczęły krążyć różne plotki. Niektórzy mówili, że maszynopis wciąż istnieje, że został wywieziony do Polski przez przedsiębiorczego studenta filologii. Inni, że został zamknięty w archiwach radzieckiej tajnej policji. Litewscy naukowcy oskarżali Polaków o zniszczenie pracy. Brakujące strony, mówili, stanowiły świadectwo, że w rejonie wileńskim język polski był w powszechnym użyciu zaledwie od początków XX wieku. W odpowiedzi polscy naukowcy oskarżali o to samo Litwinów. Litwini, mówili, zniszczyli książkę, gdyż bali się, że badania polskiej uczonej mogły dowieść dokładnie czegoś wręcz przeciwnego.
Wzajemne podejrzenia przerodziły się w prawdziwą wojnę uczonych. Grupy rywalizujących naukowców wyruszyły do tych samych wiosek. Zerkając na siebie sponad rogowych okularów, niczym groźną broń dzierżyli w dłoniach notatniki i pióra. Przepytywali kobiety w butach z tektury, mężczyzn w słomianych kapeluszach, bosonogie dzieci i nieco lepiej obutych członków nowej klasy pracującej. Rozmawiali z członkami partii komunistycznej i rolnikami, z szoferami ciężarówek i kopaczami na kartofliskach, ale żaden nie znalazł dowodów na to, o czym wspomniała w swoim wstępie uczona. Nikt nie potrafił przedstawić ostatecznych dowodów na to, że ziemia wokół Wilna jest na pewno litewska lub na pewno polska. Badań nie można było powtórzyć: starzy mężczyźni i kobiety, których mowę uczona spisała, już nie żyli.
Wiele lat później profesor Z. na własną rękę rozpoczął poszukiwania autorki pracy. Przeżyła wojnę i wykładała na wydziale filologicznym na jednym z uniwersytetów w zachodniej Polsce. Dochodziły go różne pogłoski, dziwne historie. Uważano ją za osobę trudną i niepopularną wśród kolegów. Utykała i nie pytana milczała. Nie chciała spotkać się z profesorem Z., napisał więc do niej kartkę. Następnego dnia posłaniec przyniósł mu do pokoju hotelowego odpowiedź. Profesor otworzył małą kopertę i wyjął z niej karteczkę tak podniecony, jakby miał odkryć tajemnicę własnej przeszłości. Ale to, co przeczytał, skłoniło go do porzucenia na zawsze poszukiwań. Na kartce nie było daty, pozdrowień, podpisu, widniało tylko jedno zdanie:
„Książka, o którą Pan pyta, nie istniała, nie istnieje i nie będzie już istnieć. Proszę zostawić mnie w spokoju".
Znów zadzwonił telefon. Profesor Z. podniósł słuchawkę i rzucił ją na widełki. Telefon odezwał się raz jeszcze jak skowyczące zwierzę i zamilkł. Profesor opadł na krzesło obok.
- Taka tragedia - westchnął. -Tragedia narodowa. Utracone zostało brakujące ogniwo i może już nigdy nie zostanie odnalezione.
O Poberże
LITWA
POBERŻE
Z Wilna pojechałam na północ do miejscowości Poberże (po litewsku Pa-berze). Z okna samochodu jadącego wolno i ostrożnie po łagodnych pagórkach patrzyłam na przeplatające się z lasami pola. Mniej więcej co kilometr od zieleni odcinała się samotna biała chałupa lub granatowa tafla jeziora. Znajomy Litwin poradził mi, bym przyglądała się uważnie wiejskiemu krajobrazowi, nie zwracając uwagi na miasta: duch Litwy, wyjaśnił, przetrwał na wsi. Nie musiałam się bardzo starać; w tej części kraju było niewiele miast.
Poberże wcale nie przypominały miasteczka, stał tam tylko kościół i parę domów. Przekazałam ojcu Stanislovasowi pozdrowienia od przyjaciół z Wilna, podziękował skinieniem głowy.
Ojciec Stanislovas miał brązowy, przepasany sznurem kapucyński habit - nareszcie, powiedział, po tych wszystkich latach ukrywania się, chodzenia w cywilnych ubraniach - i srebrny krzyż na szyi. Był potężnym mężczyzną o posiwiałych falistych włosach. Mówił wspaniałą polszczyzną przedwojennej arystokracji i popijał niemal czarną herbatę z fajansowego kubka.
- Jak jest w Ameryce? - zapytał. - Litwini żyją tam, tak jak tutaj? Zachowują swój język? Chodzą do kościoła? Czy na podobieństwo wszystkich innych stają się Amerykanami?
Próbowałam mu wytłumaczyć, jak jest w Ameryce, mówiłam, że można zachować swój język, chodzić do kościoła i jednocześnie być Amerykaninem. Wielu Amerykanów, powiedziałam, tak właśnie żyje.
Westchnął.
- Widzę, że jest tak, jak w Związku Radzieckim. Wszyscy są wymieszani, wszystkie narody i rasy. Pewnie poza Indianami nie ma tam prawdziwych Amerykanów?
POLACY i LITWINI • 65
Ojciec Stanislovas urodził się przed rewolucją rosyjską w polskiej rodzinie ziemiańskiej Dobrowolskich w majątku niedaleko Poberż. Na chrzcie otrzymał imię Stanisław i wychowywał się, mówiąc po polsku. Jego ojciec wzbogacił się na Kolei Petersburskiej, a matka uważała, że niesie kaganek kultury i oświaty mieszkańcom tej niecywilizowanej ziemi.
Złudzenie prysło, kiedy ich syn przyjechał pewnego dnia ze szkoły do domu i oświadczył, że nie będzie już mówił po polsku. Chciał być Litwinem.
- W tamtych czasach każdy, kto mieszkał we dworze, uważał się za Polaka -wyjaśnił ojciec Stanislovas. - Ale cóż to byli za Polacy? Ha! Wszyscy byliśmy Litwinami, spolonizowanymi Litwinami. Myśleliśmy, że będziemy bardziej arystokratyczni, jeśli będziemy mówić po polsku. Ale to nic nie znaczyło, zupełnie nic.
Arystokracja litewska mówiła po polsku od XIV wieku. Jednakże po zdobyciu przez Litwę niepodległości w 1917 roku to litewski - język bałtycki, nie słowiański - stał się językiem narodowym. W latach trzydziestych, wielkiej dekadzie nacjonalistów, Litwa głosiła swą wyjątkowość każdemu, kto chciał słuchać. W powietrzu wisiały również inne rewolucje. Opuścić Polaków i złączyć swój los z Litwinami - to było posunięcie radykalne, to była demonstracja poparcia dla litewskich chłopów i klasy robotniczej przeciw zdegenerowanej polskiej arystokracji.
W duchu tamtych czasów ojciec Stanislovas zlituanizował swoje nazwisko, stając się ze Stanisława Dobrowolskiego Stanislovasem Dobrovolskisem. Pociągały go nowe idee, poczuł powołanie. W 1937 roku, ku rozpaczy matki opłakującej jedynaka, przyjął zakonne śluby ubóstwa.
- Byłem taki naiwny. Myślałem, że to będzie ostatnia ważna decyzja w moim życiu - powiedział, klepiąc się w kolano i wstając. Ziewnął i przeciągnął się. -Czas na modlitwę.
Wręczył fajansowy kubek blondynce krającej warzywa na stole za naszymi plecami. Dziewczyna była gospodynią księdza, gotowała i sprzątała na tutejszej ple-banii, a w wolnym czasie tłumaczyła na litewski poezję Rilkego. Zajmowała się też młodymi ludźmi, którzy się zatrzymywali w Poberżach. Przed paru laty, powiedziała mi, nie było tu jednego wolnego łóżka. Ojciec Stanislovas bardzo dobrze opiekował się długowłosymi wyrzutkami i nieszczęśliwymi nastolatkami, którzy dawnymi czasy trafiali do Poberż. Ale teraz, kiedy zamieszkał w zakonie w Dotnuvie (Datnów), parę kilometrów za Poberżami, ulotnił się gdzieś duch tego miejsca.
- Scena - powiedziała później gospodyni, używając slangu rosyjskich hippie-sów - przeniesie się pewnie do Dotnuyy.
Moje oczy przywykły już do mroku panującego w kuchni i dojrzałam dziesiątki miedzianych naczyń na ciemnych drewnianych ścianach: kociołki, talerze, kubki, patelnie, wazy.
- Miedź ludu - powiedział ojciec Stanislovas, przystając na chwilę w drzwiach. Po wojnie, wyjaśnił, nowy reżim próbował zarekwirować miedziane naczynia. Litwa, uznali nowi komisarze, musi spłacić swój dług wobec Rosji. Nikt nie chciał niczego oddawać komunistom, ale posiadanie choćby miedzianego uchwytu od kubka mogło oznaczać Syberię lub coś jeszcze gorszego.
Dajcie te rzeczy mnie, zaproponował ojciec Stanislovas swoim parafianom, dla księży to nie tragedia, kiedy idą do obozów pracy, cierpienie wpisane jest w ich los. Obóz pracy jest tragedią jedynie dla innych.
66 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
W owym czasie miał już za sobą dziewięć lat pobytu w workuckim łagrze, gdzie dostawał codziennie dwadzieścia gramów chleba, sześćdziesiąt gramów ryby, trzy łyżki kaszy i dwie łyżki zupy. Ci, którzy nie pracowali, dostawali mniej. Ludzie umierali w kopalniach, padając na swoje łopaty.
- Po tym wszystkim nie bałem się już komisarzy i ich bzdur o miedzianych naczyniach - zakończył ksiądz, wychodząc z kuchni.
W rzeczywistości miedziane naczynia podsunęły ojcu Stanislovasowi pewien pomysł. Pod radziecką okupacją dawne dwory zostały spalone, kościoły zniszczone, a księża, nauczyciele, intelektualiści, arystokraci i bogaci chłopi wymordowani. Związek Radziecki próbował zniszczyć Litwę, ojciec Stanislovas chciał powstrzymać dzieło zniszczenia. Nie mógł jednak ocalić wielu dusz: miał zakaz publicznych wystąpień, a kościół w Poberżach, oddalony wiele kilometrów od najbliższej wsi, był jego jedyną amboną. Ojciec Stanislovas nie mógł ocalić prawdy: komuniści pisali na nowo historię, dopasowując ją do teraźniejszości. Nie mógł też ocalić języka litewskiego nawet na swojej ojczystej ziemi: językiem urzędowym stał się rosyjski. Ale mógł ocalić przynajmniej rzeczy.
- Proszę, niech się pani rozejrzy po pokojach - zachęciła gospodyni księdza. -Skończę szykować obiad.
Wyszłam z kuchni i odkryłam, że pierwszą izbę ojciec Stanislovas zapełnił żelaznymi krzyżami; krzyżami, jakie litewscy chłopi stawiali niegdyś na każdym rozstaju dróg, przy wejściu do każdego domu, na każdej bramie i na każdym grobie. Niektóre były krzyżami litewskimi - jeden tradycyjny prosty krzyż, położony na drugim, wijącym się niby promień słoneczny. Inne położone były na kołach, a jeszcze inne przyczepione miały u dołu półksiężyce lub gwiazdy: autentyczny litewski krucyfiks łączy chrześcijański krzyż z pogańskimi symbolami słońca, księżyca i gwiazd. Na ścianach wisiały dziesiątki krzyży różnych rozmiarów, tworząc ładny, powtarzalny wzór.
W następnym pokoju znajdowały się fragmenty wyposażenia domów i mebli. Niektóre pochodziły z określonej epoki - neoklasycyzmu, baroku, secesji - inne były dziełem artystów ludowych, ale wszystkie pochodziły sprzed wojny, sprzed nadejścia komunistów, którzy nie robili już takich rzeczy, jak gzymsy, tralki i krzesła z rzeźbionymi oparciami. Na każdej ścianie wisiały płyciny drzwiowe, okiennice, nogi stołowe, narożniki szaf - obok głów aniołów, skrzydeł gargulców, tłustych ramion cherubinów i dziwnych odłamków tynku, które zdawały się pochodzić ze zniszczonego kościoła.
W trzecim pokoju zawieszono wielkie, wymyślne klucze; klucze, które mogłyby być kluczami do zamków i pałaców; klucze z mosiądzu, brązu, stali, zardzewiałego żelaza i blachy wisiały obok zamków, ciężkich, z szerokimi zapadkami i grubymi klamkami, małych zamków od walizek, zardzewiałych zamków stajni. Klucze i zamki umieszczono w ukośnych rzędach.
Ściany czwartego pokoju pokrywały wytwory sztuki ludowej. Niektóre były stare, jak malowany na drzewie, popękany obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem czy wyblakła scena Narodzenia Pańskiego z płaskimi postaciami, skrzywioną perspektywą i zdeformowanymi zwierzętami. Inne były nowe. Kiedy rozeszła się wieść, że ojciec Stanislovas interesuje się takimi rzeczami, starzy mężczyźni przypomnieli sobie, że potrafią malować, i przynieśli mu prezenty: Jezusa, Jana
POLACY i LITWINI • 67
Chrzciciela, świętego Mateusza i świętego Łukasza, wiejskie dziewczęta, niosące chleb i sól, ukwiecone pola, czerwone wiejskie domy.
Ojciec Stanislovas miał pokój z mosiężnymi lampami, pokój ze starymi książkami i pokój z dawnymi przedmiotami kultu religijnego: były tu tacki do komunijnych opłatków, kielichy, dzwonki kościelne - wszystkie rekwizyty potrzebne w obrządku katolickim. Ale najbardziej interesująca była salka obok zakrystii, w której ojciec Stanislovas trzymał swoje ornaty.
Ornaty pochodziły z czasów sprzed produkcji masowej, każdy uszyty był na inną uroczystość i wydawało się też, że dla innej osoby. Były tam czarne aksamitne ornaty z naszytym czerwonym krzyżem dla księdza-eleganta i kwieciste dla mniej wyrafinowanych duszpasterzy. Były bardziej fantazyjne ornaty haftowane i ornaty ze złotogłowiu, wiszące na wieszakach z arystokratyczną sztywnością. Były ornaty z białej koronki na dzień powszedni i ornaty zniszczone, pożółkłe na brzegach. Były ornaty obszyte srebrną taśmą, błękitną satyną i zielonym jedwabnym rypsem, były ornaty na dzień Wszystkich Świętych i na inne święta, ornaty fioletowe, karmazynowe, purpurowe, o barwie sjeny. Było ich tyle, ile nastrojów religijnych.
Przechowując te przedmioty, ojciec Stanislovas prowadził swoją prywatną wojnę z unifikacją, przymusową równością, bezdusznym sowieckim stylem. Ornaty, stuły, kielichy, gzymsy i mosiężne lampy były jego orężem w prywatnej bitwie z oficjalnie usankcjonowanym kultem nowego. Ale było też coś jeszcze. W Pober-żach wyczuwało się atmosferę miejsca świętego, ale niekoniecznie chrześcijańskiego; ojciec Stanislovas nie tyle zachował te przedmioty do celów czysto liturgicznych, ile stworzył pokoje, w których Bóg czułby się dobrze, gdyby odwiedził Litwę. Przechadzając się wśród szeleszczących tkanin i pobrzękujących łańcuchów, zrozumiałam jego szacunek dla Chrystusa, ale czułam się również tak, jak -wyobrażam sobie - czułby się w poganin. W kolekcji było coś z bałwochwalstwa, nabożnej czci dla przedmiotów. Mimo woli nasuwało się pytanie, czy ojciec Stani-slovas nie woli przypadkiem przedmiotów od ludzi.
Na plebanii nie było ołtarza, ale w jednym kącie wisiał, niby mała kapliczka, dziewiętnastowieczny drzeworyt. Przedstawiał mężczyznę z rozwianym włosem, przemawiającego do grupy rozwścieczonych ludzi, uzbrojonych w widły i strzelby. Konie z rozdętymi chrapami napierały na skraj tłumu, targając wędzidła. W tle stał mały drewniany kościółek, ten sam, który widziałam przez okno.
Tym mężczyzną był Antanas Mackevicius, ksiądz i przywódca powstania 1863 roku. Wygłaszał kazania w Poberżach, w kościele ojca Stanislovasa. Mackevicius - rzeźbiarz napisał jego nazwisko po polsku: Mackiewicz - trafił w końcu wraz ze swymi towarzyszami-spiskowcami na szubienicę, a ojciec Stanislovas obrał go sobie za wzór.
Pod drzeworytem wisiał dagerotyp Mackeviciusa. Miał ciemne oczy, dołek w brodzie, cerę barwy kości słoniowej i grzywę czarnych włosów. Pomyślałam, że jest zbyt przystojny, bardziej przypomina romantycznego poetę niż księdza.
- Piękny, prawda?
Odwróciłam się. Do pokoju weszła gospodyni księdza.
- Zawsze tak jest ze starymi fotografiami - westchnęła. - Ludzie wyglądają na nich szlachetniej niż teraz. Kiedyś myślałam, że to dzięki sztuczkom technicznym
68 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
cera wydaje się czystsza, a włosy bujniejsze. Teraz myślę, że dawniej ludzie byli po prostu piękniejsi. Byli lepsi w środku, i to odbijało się w ich twarzach.
Wieczorem pojechałam z Poberż do Dotnuvy na pace ciężarówki. Pszeniczne pola żółciły się w zachodzącym słońcu, a las odcinał się od nich czarno-zieloną barwą. Tu, z dala od głównej drogi, było mniej chałup i nie widziałam żadnych ludzi. Do XIX wieku, kiedy to Rosjanie zamienili go w koszary, a potem w więzienie, klasztor w Dotnuvie należał do zakonu franciszkanów. Po wojnie komuniści zamienili więzienie w szkołę dla upośledzonych umysłowo, a następnie w magazyn. Kiedy upadł Związek Radziecki, klasztor wrócił do franciszkanów. Oni oddali budynek ojcu Stanislovasowi, ponieważ chciał go odnowić.
Wszyscy w klasztorze przyznali, że tylko ktoś równie odważny, jak ojciec Sta-nislovas, mógł porwać się na restaurację takiej budowli, jak ta, z zawalonymi sufitami, przegniłymi ścianami i zapadającymi się podłogami - szczególnie że do pomocy miał tylko czterech innych kapucynów. Jeden z nich liczył ponad dziewięćdziesiąt lat, pozostali trzej wstąpili do zakonu zaledwie rok lub dwa wcześniej.
- Ale brak liczebności nadrabiamy wiarą - powiedział mi brat Franciszek. -Wiarą w Boga i wiarą w naród.
Brat Franciszek był jednym z młodych zakonników; ze śmiertelną powagą oświadczył mi, że do przyjęcia ślubów skłoniła go ciężka sytuacja ojczyzny.
- Dla Litwy. Zrobiłem to dla Litwy.
Chodziliśmy wokół kościelnego dziedzińca. Od czasu do czasu zza murów dobiegał nas dźwięk elektrycznej piły, tnącej drewno, lub stukanie młotka o metal. Poza tym nieruchome wiejskie powietrze przeszywały jedynie głosy budowniczych. Brat Franciszek stawiał bardzo małe kroczki i mówił niezmiernie szybko po rosyjsku:
- Wszystko zaczęło się od prostego pytania. Codziennie budziłem się i pytałem siebie: dlaczego chrześcijaństwo przyszło do naszego ludu tak późno? Przez długi czas obawiałem się, że to dlatego, że byliśmy gorsi w oczach Boga. Martwiłem się, że Litwa nie była tak błogosławiona, jak inne narody. Że nasz naród zgrzeszył jakoś u zarania swych dziejów i że grzech ten nie pozwolił nam się nawrócić aż do czternastego wieku.
Ojciec Franciszek zatrzymał się nagle przed rozłożystym dębem, patrzył przez chwilę na drzwi, po czym przeniósł wzrok na mnie.
- Ale pewnego lata, po długich medytacjach, odgadłem prawdziwy powód. Zrozumiałem, że Duch Boży zawsze gościł głęboko w duszy litewskiej. Widzi pani, nasza pogańska religia łączyła się nie tylko z oddawaniem czci bóstwom, ale z czczeniem drzew. Przemawialiśmy do drzew, wierzyliśmy, że Bóg żyje w drzewach, i wierzę, że poprzez drzewa poznaliśmy Chrystusa. Rozumiemy go poprzez to, co stworzył.
Brat Franciszek znów spojrzał na drzewo i podjął spacer.
- Wierzę, że nasze późne nawrócenie było błogosławieństwem. Dzięki niemu Litwini lepiej rozumieją Chrystusa niż inne narody. Jesteśmy prostszymi ludźmi, jesteśmy bliżej Jego prawd, tak jak Chrystus jest bliżej prostych ludzi niż intelektualistów. Dzień, w którym to zrozumiałem, był dniem, kiedy postanowi-
POLACY i LITWINI • 69
łem przyjąć śluby. Chciałem poświęcić się ludowi bożemu, prostym ludziom: Litwinom.
Wciąż mówił z szaloną szybkością. Widziałam, że zbiera się, żeby powiedzieć mi o tym, co go naprawdę gnębi.
- Weźmy na przykład Polaków. Skinęłam głową.
- Przynieśli chrześcijaństwo na Litwę, prawda? Bóg objawił im boskie prawdy wiele wieków wcześniej, niż objawił je nam, czyż nie? Ale teraz są dumnym narodem, i ta duma czyni ich ludźmi niepełnymi. Cierpią z powodu tej dumy, bo ona nie pozwala im pojąć rzeczy, których my ich możemy nauczyć. Nie mogą zaakceptować tego, że jesteśmy dużo bardziej zaawansowani w sprawach duchowych. Nie chcą pogodzić się z tym, że nasza intuicja, nasza litość dla biednych i uciskanych są dużo ważniejsze niż ich wiedza i tradycja.
Czułam jednak, że brat Franciszek wolałby, żeby Polacy nie otrzymali pierwsi boskiej prawdy. Czułam też, że wolałby, aby to nie oni przynieśli słowo Boże na Litwę. Czy nie mógł to być ktoś inny, chociażby dalecy Francuzi?
Brat Franciszek zatrzymał się w bramie.
- Teraz musi mi pani wybaczyć. Czas na wieczorne modlitwy, a potem rozchodzimy się do swoich cel. Życzę pani szczęścia, ma pani przed sobą ważne zadanie. Jeśli zamierza pani opowiedzieć światu o Litwie, będzie pani mówić o drodze do Boga. Litwa jest drogą do Boga.
Spałam tej nocy w celi nowicjatu. Ściany były jeszcze nieotynkowane, podłoga niedokończona. Za całe umeblowanie służyło zniszczone drewniane biurko, wąskie łóżko i stara lampa. Koło niej leżał egzemplarz Dzieł zebranych Samuela Becketta po angielsku i słownik angielsko-litewski. Na ręcznie robionych półkach Dwudziestowieczni dramatopisarze stali obok broszur liturgicznych. Pokój ogrzewał wysoki kaflowy piec, a nad drzwiami zawieszono końską podkowę na szczęście.
Na śniadanie była cynamonowa grzanka, upieczona przez pogodną, niechlujną dziewczynę w sięgającej ziemi spódnicy i skórzanej opasce, przewiązanej na czole, jak u Indianki. Stała nad kadzią zupy, mieszając w niej powoli, brudne sztućce poniewierały się po całej kuchni. Choć było jeszcze wcześnie, poranne modlitwy się skończyły i zakonnicy byli już przy pracy. Przez okno widziałam brata Tomasza wspinającego się na dach, żeby umocować obluzowaną dachówkę; habit powiewał przed nim niby falujący brązowy kliwer egzotycznego żaglowca. Ojciec Stanislovas stał na dole, krzycząc coś do niego, obchodził plac budowy, jak surowy dziedzic, nadzorujący swoich chłopów.
To, co gospodyni księdza nazwała „sceną", zebrało się już wokół kuchennego stołu - pół tuzina zarośniętych młodych ludzi siedziało, popijając herbatę bez mleka i cukru. Byli tu, ponieważ rzucili szkołę, brali narkotyki albo trudno im było przystosować się do życia w komunistycznej Litwie. Teraz nie mieli dokąd pójść.
Jeden szczególnie wątły młody człowiek chciał poćwiczyć ze mną angielski. Mówił, starannie układając wargi przy każdym słowie, żeby uzyskać prawidłową wymowę. Był rzeźbiarzem, ale jego ojciec nie akceptował artystów. Teraz młodzieniec restaurował posągi stojące w nawie klasztornego kościoła. Były niemal nie
l
70 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
do odnowienia - Maryi odłupano nos, świętemu Józefowi ramię. Trzeba prawdziwego talentu, oświadczył z dumą, żeby dobrze wykonać to zadanie.
Powiedział mi, że kościół wzniósł w XVIII wieku miejscowy polski dziedzic przy użyciu dziwnej techniki budowlanej: cegła przeplatała się tu z wielkimi, niecięty-mi kamieniami. Jego potomkowie łożyli na utrzymanie budynku aż do wojny.
Nie miał pojęcia, skąd przychodziły wówczas pieniądze: „może z Watykanu".
Potem wyczerpały się nam tematy do rozmowy, więc zapytałam go, czy myśli o wstąpieniu do klasztoru. Rzucił mi zdumione spojrzenie.
- Jak pani zgadła, że o tym myślę?
Od miesięcy zmagał się z powołaniem. Niekiedy był już o krok od zwrócenia się do ojca Stanislovasa w sprawie przyjęcia ślubów, lecz coś go powstrzymywało. Pragnął życia wypełnionego pracą i modlitwą, ale jak grzech kusił go miraż podróży. Wiedział, że znaleźć się poza Litwą oznacza znaleźć się poza Kościołem.
- Chcę jednak - wyjąkał z poczuciem winy - zobaczyć Paryż.
Ukłonił się, kiedy się żegnaliśmy. Powiedział, że uważa za szczęście, iż spotkał tego dnia wysłannika z zewnętrznego świata.
PERLOJA
Historia Perloi zaczyna się w 1387 roku, kiedy to wielki książę Yytautas nadal miasteczku prawa miejskie oraz lukratywny przywilej naprawy dróg wiodących na południe od Wilna. Perlojanie, którzy znali brody na rzekach, zostali też posłańcami księcia, a sam Yytautas oświadczył, że żaden mieszkaniec Perloi nigdy nie będzie zobowiązany do służby pańszczyźnianej.
Takie były początki wielkiej i niezwykłej lojalności Perloi. Nie było to uczucie jednostronne: przywódcy Litwy zawsze darzyli pokornych perlojan równym przywiązaniem. Raz, w połowie XVI wieku, wąsaty polski dziedzic z pobliskiego dworu oświadczył, że nie uznaje nadanego im przed wiekami statusu wolnych ludzi, i zażądał od perlojan powinności feudalnych: nakazał im zwieźć swoje siano. Perlojanie posłali wiadomość do króla tak szybko, że żołnierze z Wilna przybyli, zanim zaczęły się sianokosy. Dziedzic musiał zezwolić perlojanom na powrót do ich gospodarstw.
-1 tak to trwało - opowiedziała mi zaprzyjaźniona Litwinka, Daiva. - Jedź i spytaj, co się stało potem.
Z Wilna wybrałam się samochodem do Perloi. Wyjechaliśmy wcześnie rano -kierowca, litewski Polak, który nie mówił po polsku, narzekał po rosyjsku, że się nie wyspał - i ruszyliśmy na południowy zachód. Kiedy przybyliśmy na miejsce, zastaliśmy miasteczko schowane pod wilgotną zasłoną jesiennej mgły. Wydawało się, że kilkuset mieszkańców Perloi gdzieś się ukrywa. Ich małe drewniane domki, każdy położony w bezpiecznej odległości od drugiego, były zamknięte i ciche.
72 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Na rynku stał samotnie pomnik Yytautasa, oba sklepy były zupełnie puste, a brama małego odrapanego kościółka - zamknięta na klucz.
Ksiądz wyjechał, ale w małym domku na obrzeżach miasteczka znalazłam historyka. Zobaczył mnie przez okno, otworzył drzwi i przywitał się ze mną, jednak kiedy dowiedział się, czego chcę, przeprosił, że nie może mi dać niczego na piśmie. Ludzie nazywają go historykiem, powiedział, ale jest już starym człowiekiem i spisanie tego wszystkiego sprawia mu trudność. Ma słaby wzrok - dziedzictwo ślepoty śnieżnej i dzieciństwa spędzonego na Syberii - i ręce mu się trzęsą, kiedy próbuje pisać. Nadal jednak, mimo siwych włosów, zachował rumiane, tryskające zdrowiem policzki i wszystko pamiętał.
- Perloja to bardzo stare miasto, niewiele osób zna jego całą historię. Bardzo stare miasto - powtórzył.
Przeprosił, że nie ma w domu nic do herbaty. Jego żona zmarła przed paroma miesiącami, sam nie potrafi prowadzić domu jak trzeba. Ale cieszył się, że może porozmawiać. Mówił o Yytautasie, średniowieczu, o XVII i XVIII wieku, kiedy Perloja podupadła. Machnięciem ręki zbył wiek XIX i carską Rosję - to był „trudny czas" - i przeszedł do tego okresu historii Perloi, który lubił najbardziej.
- Był rok 1918 - powiedział. -1 panowała anarchia.
Rosjanie się wycofywali. Niemcy napierali z Prus Wschodnich, ale wiedzieli już, że przegrali wojnę. Polacy ze swoją zebraną naprędce armią w niejednolitych mundurach walczyli o wszystko, co dało się zdobyć. Litwini wciąż byli słabi, a najrozmaitsze bandy złodziei grasowały po wsiach wokół Perloi. Wszystkie raporty wskazywały na to, że Perloja znajdzie się w granicach Polski. Przygnębiony tymi prognozami lokalny komitet parafialny wysłał delegata ze skargą do Wilna. Ale Francuz z Ligii Narodów nie przyjął nędznych emisariuszy z litewskiego miasteczka, miał przecież do wytyczenia całą granicę.
Skoro świat nie chciał wysłuchać ich skarg, perlojanie wzięli sprawy w swoje ręce. Zwołali zebranie na placu pod pomnikiem Vytautasa. Różni mówcy opisywali chlubną przeszłość miasteczka, jego służbę odwiecznej sprawie wolności Litwy i patriotyzm. Inni potępiali perfidię Ligii Narodów i niesprawiedliwość Polaków i Rosjan, walczących o to, by włączyć Perloję do swego terytorium.
W końcu wysunął się naprzód mężczyzna, który nazywany będzie później prezydentem. Rozejrzał się wokół. Popatrzył na swoich współmieszkańców i zobaczył w nich potomków posłańców wielkiego księcia. Popatrzył na pomnik Vytautasa i dostrzegł patrona Perloi. Popatrzył przed siebie na pola i łąki i ujrzał ziemię, którą od sześciu wieków uprawiali wolni ludzie. Wiedział, co musi zrobić. Uniósł ramiona, odrzucił w tył głowę i oświadczył:
- Ogłaszam dzień dzisiejszy, dwudziestego trzeciego listopada 1918 roku, pierwszym dniem w historii Niepodległej Republiki Perloi!
Mieszkańcy odpowiedzieli mu okrzykami radości.
- To była najpiękniejsza chwila w naszej historii - oświadczył uszczęśliwiony historyk. - Najcudowniejsza chwila.
Wkrótce potem w Perloi przeprowadzono wybory. Miasteczko wybrało premiera, ministra finansów, ministra spraw wewnętrznych i sędziego; ten ostatni zdobył później wielki podziw za siłę swego charakteru, skazując męża, który pobił żonę, na to, by za karę ona go pobiła. Przygotowano plany nowego ratusza, zaprojekto-
POLACY i LITWINI • 73
wano banknoty z portretem Yytautasa, główne urzędy i flagę. Ksiądz podjął się zorganizowania armii.
- Ksiądz - przyznał historyk - lubił zaglądać do kieliszka i nie zagrzał długo miejsca w żadnej parafii, nawet w tutejszej. Ale był szlachetnym człowiekiem i przymknęliśmy oczy na jego nałóg. Szlachetny człowiek ofiarował swój majątek republice, a swój czas jej armii.
Armia, jeśli trzeba było, mogła wystawić trzystu ludzi z Perloi i okolicznych wiosek. Żołnierze mieli broń skradzioną carskiej armii oraz uszyte przez żony mundury, a nawet szpiega. Był kulawy, ale potrafił naśladować głosy ptaków i zwierząt i umiał przebrać się tak, że wyglądał jak stara kobieta. Armia wysyłała go, kiedy chciała zdobyć jakieś informacje. No i, oczywiście, Perloja miała swojego prezydenta, mężczyznę, który wygłosił na rynku proklamację niepodległości.
Historyk odchylił się na krześle. Wspomnienia brały górę nad nauką. Prezydent był częścią jego dzieciństwa.
- Miał dwadzieścia hektarów i opinię dobrego gospodarza. Był odważny, tak, bardzo odważny, i zawsze stawał do walki razem ze swoimi ludźmi. Mój ojciec nie był zbyt wojowniczy, ale jeśli prezydent powiedział, że trzeba walczyć z wrogiem, szedł walczyć. Prezydent wyprowadził się z Perloi po wojnie, pracował na kolei, powiedział, że nie może patrzeć, jak miasteczko się zmieniło, ale przyjechał tu umrzeć. Dożył dziewięćdziesięciu siedmiu lat. Zmarł w zeszłym roku. Wspaniały człowiek. To on przekazał mi wszystko, co wiem...
Historyk przerwał w pół zdania i spojrzał na mnie, żeby upewnić się, że naprawdę mnie to obchodzi; Perloja stanowiła sens jego życia, nie wolno się było z niej śmiać ani jej lekceważyć.
- Co się stało z republiką? - spytałam.
- To smutna historia - odparł historyk, kiwając głową.
W 1920 roku zaczęły się kłopoty z Polakami. Wyglądało na to, że nowa granica, wytyczona w Wersalu, zostawiła część perlojan po jednej, a część po drugiej stronie. Nikt nie chciał uznać niepodległości republiki, dochodziło więc do kłótni, a nawet potyczek. Nikt w tych walkach nie zginął, chociaż polska policja kilkakrotnie okupowała miasto. Zawsze, kiedy wkraczała na główną ulicę, domy były puste: perlojanie uciekali do jaskiń, żeby Polacy nie spalili miasta.
W 1923 roku odbyła się wielka bitwa, największa ze wszystkich. Perlojanie zaatakowali strażników nowej polskiej granicy i napadli na zdumioną francuską komisję demarkacyjną, zakazując jej członkom zbliżania się do Perloi. Nie przerwali walki, nawet kiedy swój oddział wysłali przeciwko nim Litwini. Dopiero gdy schwytali jednego z litewskich żołnierzy, uświadomili sobie, że walczą z rodakami. Od niego dowiedzieli się, jak zdradziła ich Liga Narodów.
- Tragiczne czasy - powiedział historyk i znów pokiwał głową.
Schwytany Litwin wyjaśnił perlojanom, że europejscy dyplomaci już wytyczyli granicę na swoich mapach. Świat nie uznał Niepodległej Republiki Perloi. Nawet Litwa nie mogła jej uznać. Perlojanie ze smutkiem złożyli na placu broń.
W 1924 roku przywódcy republikańscy zgodzili się przestrzegać praw Polski, ale w kościele wmurowali tablicę upamiętniającą istnienie republiki.
W 1944 roku Perloja przyłączyła się do antyradzieckiego ruchu oporu. Sześćdziesięciu perlojan zginęło w lasach, sześćdziesięciu innych, w tym prezydent,
74 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
premier i sędzia, wraz z rodzinami zesłanych zostało na Syberię. W sumie deportowano ponad trzystu ludzi.
W 1957 roku ludzie nowego reżimu próbowali zburzyć pomnik wielkiego księcia Yytautasa, ale się nie udało, mimo użycia po kolei czołgów, palników i materiałów wybuchowych. Przywódcy republikańscy w obawie przed zniszczeniem statui wzmocnili postument i figurę betonem, a od środka stalowymi szynami. Zabiegi komisarzy nie ruszyły stali, materiały wybuchowe odłupały tylko nieznacznie koniuszek miecza Yytautasa. Przez czterdzieści lat był to jedyny pomnik wielkiego księcia stojący w zaanektowanej przez Związek Radziecki Litwie.
- Znów organizuję miejscową milicję - powiedział historyk. - Spotykamy się w czwartki, dwunastu z nas bywa na zebraniach regularnie. Niech pani przyjdzie kiedyś na nasze ćwiczenia, jeśli będzie pani miała okazję.
Ona Baubliene mieszkała po drugiej stronie miasteczka, początkowo myślałam, że, podobnie jak księdza, nie ma jej w domu. Nikt nie odpowiedział, kiedy zapukałam do drzwi małej drewnianej chatki. Zajrzałam do środka, ale zobaczyłam tylko żelazny piecyk, wąskie łóżko i czarnego kota.
Kiedy odnalazłam w końcu One, stała w błotnistym polu z rękami na biodrach i przyglądała się stercie brudnych kartofli, które właśnie wykopała. Zielona kraciasta koszula i gruba, fałdzista brązowa spódnica zwisały na jej ciele, biała chustka nadawała surowy wyraz płaskiej twarzy. Na nogach miała czarne ciężkie buty, jakie zresztą powinno się nosić w kraju tak pełnym wilgoci. Nie brakowało jej ani jednego zęba.
- On żyje, wiem, że żyje, jeśli to pani chce wiedzieć - oświadczyła.
Ona Baubliene była żoną największego bohatera-partyzanta Perloi, nie chciała jednak dać się namówić na filiżankę herbaty. Ziemia wkrótce zamarznie, trzeba wykopać kartofle, po południu ma przyjechać sąsiad z koniem do pomocy. Mgła się podniosła, wyjrzało słońce, szkoda byłoby tracić czas.
- Jeśli chce pani ze mną rozmawiać - powiedziała - musi pani zostać tutaj.
I to był początek historii, jako że kartoflisko Ony Baubliene leżało dokładnie pośrodku tego, co stanowiło niegdyś sporną ziemię.
- Po tamtej stronie była przed wojną Litwa - zaczęła Ona, wskazując rwący strumień, zwany Merkys, który płynął wzdłuż jej pola. - Po tej stronie była Polska.
Teraz perlojanie przechodzili przez strumień po wiszącym sznurowym moście. Kiedyś, wyjaśniła Ona, na tym miejscu stał solidny drewniany most, a po jej stronie na jego końcu - polscy żołnierze. W tamtych czasach perlojanie nie lubili Polaków.
- Nie można lubić kogoś, kto mówi innym językiem i stoi na twoim podwórku z karabinem w ręce.
Polacy zmusili starszego brata Ony i jego przyjaciela Jonasa do służby w polskim wojsku, chłopcy uknuli więc zemstę. Będąc na przepustce, poprosili One, żeby przemyciła tajne dokumenty wojskowe do krewnych po drugiej stronie granicy. W tamtych czasach dziewczęta robiły to, co kazali im starsi bracia, w dodatku Ona zakochana była w Jonasie. Zaszyła dokumenty w spódnicy.
- Bierze pani rąbek, o tak, zawija dwa razy i zszywa wzdłuż brzegu - pokazała mi.
POLACY i LITWINI • 75
Ona pędziła gęsi przez most, kiedy Polacy zatrzymali ją, przeszukali i znaleźli papiery. „Sabotaż, szpiedzy!" - wykrzyknęli. Brat Ony i jego przyjaciel Jonas spędzili przedwojenne lata w podkrakowskim więzieniu. Kiedy ich zabrano, One znużyło czekanie i poślubiła Baublysa.
Los związał ją z bohaterem. Baublys, jak wielu perlojan, był wysokim blondynem. Choć zbyt młody, żeby walczyć za tutejszą republikę, kochał miasteczko, tak jak wszyscy inni. Miał wspaniały tenor i grał na akordeonie, był myśliwym i wyśmienitym strzelcem. Lata później miejscowy działacz partii komunistycznej powiedział Onie, że jej mąż-bandyta strzelał do niego w lesie. Spojrzała na tego człowieka i powiedziała:
- Nie wierzę. Jeśliby w ciebie celował, na pewno by trafił.
Kariera Baublysa jako bohatera wielkich ucieczek zaczęła się w 1940 roku, tuż po radzieckiej okupacji Litwy. Z początku perlojanie cieszyli się ze zmian. Dzięki nowym granicom Perloja razem z Wilnem znalazła się znowu po stronie litewskiej, a polscy strażnicy zniknęli. Ale potem, bardzo szybko, rozeszły się plotki. Rosjanie, którzy chyba nic nie posiadali - bo inaczej czemu by zazdrościli innym ziemi? - zabierali wszystkich chłopów, którzy mieli więcej niż trzydzieści akrów. Krążyły opowieści o bydlęcych wagonach i ciężarówkach, o Syberii i ludziach znikających bez śladu.
Pewnego dnia, kiedy Ona i jej siostry były w polu, usłyszały straszne dudnienie, jakby zbliżało się wojsko: po moście biegł człowiek i krzyczał: „Nadchodzą! Nadchodzą!". Wszystkie kobiety położyły się w ogródkach warzywnych wśród krzaków pomidorów. Baublys z innymi mężczyznami uciekł do stodoły, ale Rosjanie ich zobaczyli. Po chwili wyprowadzili jednego z sąsiadów z dwoma synami, wywieziono ich później na Syberię. Baublys wynurzył się kilka godzin później, pokryty otrębami i owsem, śmiejąc się od ucha do ucha.
Kiedy w 1941 roku weszli Niemcy, nikt nic nie wiedział o hitlerowcach i znów wszyscy myśleli, że to zmiana na lepsze. Perloja wciąż znajdowała się na terytorium Litwy, a przepełniony płomiennym patriotyzmem Baublys został szefem miejscowej policji litewskiej. Wszystko szło bardzo dobrze, aż się popsuło. Niemcy również nabrali podejrzeń wobec Litwinów i zaczęli zamykać tych, w których lojalność wątpili. Krążyły też straszne historie o tym, co robili Żydom. W końcu Niemcy wysłali całą litewską policję, w tym policję z Perloi, na wschodni front. Garstka perlojańskich policjantów podrobiła dokumenty i ukryła się w stodołach i wychodkach, ale zdradził ich pewien Polak. Tylko Baublys wyszedł z piwnicy, w której się ukrywał, i tej nocy wrócił na rowerze do domu.
Podczas drugiej inwazji radzieckiej w 1944 roku perlojanie - tym razem mądrzejsi - nie wierzyli już w zmiany na lepsze. Brat Baublysa, przeklinając nowych okupantów, wycofał się z Niemcami i wyjechał do Australii. Ale Baublys, pomny ideałów Republiki Perloi, nie opuścił swego miasta w potrzebie, lecz uciekł do lasu i przyłączył się do partyzantów. Wkrótce potem zaczęto mówić, że ofiarami jego granatów padły trzy węzły kolejowe, dwie poczty i komisarz.
Teraz Baublys nie był już tylko człowiekiem z talentem do ucieczek, stał się prawdziwym bohaterem. W kuchniach i w ogrodach, przyciszonymi głosami, szeptem, cała Perloja nie mówiła o niczym innym, tylko o Baublysie, nazywając go zawsze partyzanckim pseudonimem Merkys, wziętym od strumienia przepływające-
76 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
go przez kartoflisko Ony. Sąsiedzi przynosili Onie żywność z wdzięczności za wyczyny męża. Mężczyźni na ulicy uchylali na jej widok kapeluszy. Przez dwa lata czuła się tak, jakby poślubiła jedno z drzew-bóstw swoich przodków. W dzień jej mąż żył niewidzialny w lesie, nocami, w przerwach między akcjami sabotażowymi, składał niespodziewane wizyty. Do 1947 roku wydawało się, że jest jeszcze nadzieja. W tym roku komisarze zesłali One na Syberię, gdzie spędziła piętnaście lat. Nigdy więcej nie zobaczyła męża. Dużo później - „och, gdzieś w latach sześćdziesiątych" - jakaś kobieta powiedziała jej, że perlojańscy partyzanci zginęli w 1949 roku, kiedy to ich bunkry otoczyli komisarze. Zostało ich zaledwie dwunastu. Spalili papiery i zastrzelili się. Mówiono jednak, że jeden mężczyzna uciekł, i wszyscy wierzyli, że to był Baublys.
Przez szare lata pięćdziesiąte, ponure sześćdziesiąte, absurdalne siedemdziesiąte, aż do 1989 roku, milicja przesłuchiwała One. Każdej wiosny, niemal zawsze w okresie sadzenia ziemniaków, pukano do jej drzwi, pytając o Baublysa.
- A gdybym go widziała - odpowiadała milicjantom - myślicie, że bym wam powiedziała?
Niczego się nie bała, była już raz na Syberii.
Ona oparła się o ogrodzenie, walący się płot z patyków, starego plastiku i drutu.
- Jestem pewna, że żyje gdzieś tam w lesie - powiedziała. - To nie był człowiek, który by się zabił, a już pewnością nie dałby się złapać. Wkrótce do mnie wróci.
Była pewna, że zechce zobaczyć swoje wnuki, usłyszeć legendy o sobie, popatrzeć na swoją fotografię w stroju partyzanta Merkysa w nowej książce o historii Litwy, która ukazała się w Wilnie.
Robiło się zimno. Chmury przesuwały się szybciej po niebie, pędzone wiejącym za nimi wiatrem, słońce zbladło.
- Czekam - powiedziała Ona. - Jestem pewna, że niedługo, bardzo niedługo, uzna, że może już wyjść z ukrycia.
EjSZYSZKI
ZPerloi wyruszyłam autobusem na południe, na sporne terytorium, tak ukochane przez profesora Z.; to był rejon, w którym Litwini zamieniali się w Polaków, a ci w Białorusinów. Wzgórza i jeziora północnej Litwy ustępowały miejsca bardziej otwartej przestrzeni, bardziej płaskim polom.
Na południe od Wilna wszystkie miasteczka wyglądały jednakowo. W każdym stały kościół katolicki, cerkiew prawosławna i ratusz z portykiem. Każde miasteczko miało rynek otoczony schludnymi, pudełkowatymi domami, których barwy -przedwojenne cytrynowe żółcie i pastelowe zielenie - zdradzały ich wiek, tak jak upodobanie do pewnych strojów zdradza wiek noszącej je kobiety. Niemal każde posiadało przynajmniej jeden duży, piętrowy budynek, w którym znajdował się zwykle magazyn maszyn rolniczych - budynek dawnej synagogi. Choć przed wojną miasteczka w tej części kresów były polskojęzyczne, przynajmniej w połowie były także żydowskie. Po wojnie zostało zaledwie paru Polaków i paru Żydów.
W Ejszyszkach, miasteczku, które wyglądało dokładnie tak jak inne, mieszkało dwoje Żydów: Gellert i jego matka.
Najpierw zobaczyłam matkę Gellerta. Ubrana w długą, wyblakłą suknię, leżała na niskim łóżku w głębi ciemnego pokoju, siwe strąki włosów zwisały wokół jej opuchniętej twarzy. W obwisłych uszach błyszczały złote koła.
- Niech pani spojrzy - powiedziała, wskazując fotografię w kolorze sepii, która wisiała w ramce wysoko na ścianie. - Zmarł piętnaście miesięcy temu. Nie mogę o nim zapomnieć.
Fotografia przedstawiała krępego młodego mężczyznę, stojącego obok niej samej, młodszej, czarnowłosej. Żadne się nie uśmiechało. Poniżej wisiały inne zdję-
78 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
cia: ten sam krępy mężczyzna w mundurze wojskowym, w ubraniu roboczym, w garniturze; ta sama czarnowłosa kobieta z dzieckiem, z dwojgiem, z trojgiem dzieci.
- Wczoraj poszłam na cmentarz i powiedziałam mu, że wyjeżdżamy. Czekałam, żeby usłyszeć, co powie. Ale tym razem się nie odezwał. - Zaczęła cicho łkać. - Cisza, tylko cisza. Kiedy byłam u niego poprzednio, powiedział: „Pamiętaj, będziesz leżeć koło mnie, pamiętaj, wkrótce będziesz ze mną". Powiedział, że na mnie czeka. A tym razem nic, tylko cisza.
Kiedy ona wyjedzie, nikt już nie zostanie, nikt go nie odwiedzi, nie zadba o jego grób.
- Jak jest w Izraelu? Pewnie gorąco, bardzo gorąco. Chyba umrę w tym upale.
Spędziła dzieciństwo w Homlu, w głębi Białorusi, i mówiła po rosyjsku z silnym akcentem białoruskim, wymawiając „g" jak „h". Jej rodzina zawsze była biedna, ale dziadek rabin posiadał całą bibliotekę grubych, oprawnych w skórę hebrajskich ksiąg. Dziś ich nie ma, wszystko pochłonęła wojna. Zginął dziadek, matka, ojciec, zginęły siostry i ciotki, zginęli wujkowie i kuzyni.
- Już nie pamiętam hebrajskiego - powiedziała. - Mogę z nim rozmawiać jedynie w jidysz, a boję się, że umarli mówią tylko po hebrajsku.
Odwróciła twarz do ściany. Zjawił się Gellert.
- Niech pani nie zwraca na nią uwagi - powiedział i zamknął drzwi. Powiedziałam mu, że w Budapeszcie mieszkałam w Hotelu Gellerta, i jego
okrągła twarz rozjaśniła się.
- To chyba znane nazwisko, prawda? Pewnie wielu sławnych ludzi nosi nazwisko Gellert.
Gellert nie zwracał uwagi na płynące wciąż skargi matki, starał się myśleć o przyszłości. Pokazał mi telegram od córki w Izraelu. Zapisała się na kurs języka angielskiego, a jej mąż pracował już na budowie. Podobno izraelski Żyd może zarobić więcej przez miesiąc niż radziecki Żyd przez rok.
- Tu byłby nauczycielem. - Gellert wzruszył ramionami. - Niech pani patrzy, jak żyję z nauczycielskiej pensji. Nikt nie powinien mieszkać w takiej norze. Proszę powiedzieć: czy nauczyciel w Ameryce tak by mieszkał?
Wiedziałam, o co mu chodzi. Mieszkanie było małe i ciemne. Miało tylko dwa pokoje - kiedyś mieszkało w nim pięć osób - a przez cienkie jak papier ściany dochodziły jęki i mamrotanie babki. Spłuczka w ubikacji nie działała od miesięcy. Jako lodówka służyło wystawione za okno pudełko. Nie było kuchenki, w przedpokoju stała jednopalnikowa maszynka.
Gellert interesował się Żydami, ale niewiele o nich wiedział i nie miał dużo czasu, żeby się czegoś nauczyć. Powiedział, że wyjeżdża do Izraela ze względu na dzieci i dlatego, że nie może jechać do Ameryki. Przepisy emigracyjne są bardzo surowe dla ludzi nie posiadających krewnych. Ktoś przekonał go, że w Izraelu będzie dokładnie tak samo, jak w Ameryce.
- To pięćdziesiąty pierwszy stan, prawda? Mówiono mi, że to pięćdziesiąty pierwszy stan - powiedział, otwierając szeroko oczy, pełne nadziei emigranta.
Chciał wiedzieć, czy w Ameryce jest tak, jak w Ejszyszkach.
- Macie rowery? - pytał. - Czy wszyscy jeżdżą samochodami? Czy wasze miasteczka wyglądają tak, jak nasze?
POLACY i LITWINI • 79
Powiedziałam, że nie. Gellert pokręcił głową z podziwem. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak inaczej może wyglądać miasteczko.
- Macie książki, które wyglądają, powiedzmy, tak jak te? - Podniósł Historię ekonomii politycznej.
Odparłam, że mamy takie książki, ale ich zawartość jest inna. Pokiwał ze zrozumieniem głową, ale tak naprawdę nie rozumiał, o co mi chodzi.
Gellert zaofiarował się, że zawiezie mnie do Radunia, jeśli nie odstrasza mnie jazda radzieckim samochodem.
- Jestem pewien, że nie jest tak dobry, jak amerykański, ale co mogę zrobić? -Wzruszył bezradnie ramionami. -W E j szyszkach nie mogę kupić amerykańskiego wozu.
Samochód rzeczywiście był bardzo stary i jechał wolno, podskakując i szarpiąc. Nie miał tłumika. Przekrzykując łoskot charczącego silnika, zapewniłam Gellerta, że to nic nie szkodzi, ale on dalej mnie przepraszał. Wiedział, jakie powinny być samochody, widział je na filmach.
Jechaliśmy po krętych, ocienionych drzewami drogach, jedynych pozostałościach niegdysiejszych wielkich posiadłości. Większość ziem wokół Ejszyszek należała do jednego lub dwóch wielkich właścicieli ziemskich, wyjaśnił z dumą Gellert, i to oni zbudowali te drogi, przyznał jednak, że od tamtej pory ich nie naprawiano. Samochód parskał i jęczał na wybojach i na każdym zakręcie przechylał się na bok. Byliśmy jednak bezpieczni, na drodze nie było prawie żadnego ruchu.
- Wie pani co? - Gellert próbował przekrzyczeć warkot silnika. - Myślę, że Litwa będzie dla Litwinów, Rosja dla Rosjan, Ukraina dla Ukraińców. Państwa będą należeć do narodów. Więc teraz... - Samochód zakasłał i jęknął.
-Co?
Gellert coś powiedział, ale jego słowa zagłuszył charkot wozu.
-Co?
- Izrael będzie dla Żydów, prawda? -Tak!
Żeby dostać się do Radunia, musieliśmy przekroczyć granicę litewsko-białoru-ską, która istniała zaledwie od tygodnia. Gellert pokręcił głową, wydawało mu się dziwne traktowanie Białorusi jako obcego państwa. Kiedy zbliżyliśmy się do granicy, zwolnił.
Po stronie litewskiej przy słupie granicznym posadzono kwiaty na rabacie w kształcie krzyża. Upamiętniały miejsce, w którym radziecki strażnik zastrzelił Litwina - w pierwszych dniach wolnej Litwy obrona granic była obroną samej idei niepodległości. Ci pierwsi strażnicy nie tylko nadzorowali ruch graniczny, ale też strzegli świeżo zdobytej suwerenności kraju.
Granica była nowa. Przez stulecia, aż do 1939 roku, Ejszyszki i Raduń pozostawały po prostu miasteczkami kresowymi, nie należącymi konkretnie do nikogo. W obu życie miejskie zdominowane było przez polskich urzędników i żydowskich sklepikarzy. Do obu miasteczek chłopi mówiący językami słowiańskimi i bałtyckimi przywozili swoje towary na targ, polscy i rosyjscy właściciele ziemscy zarządzali okolicznymi posiadłościami, utrzymywali dwory i fundowali świątynie. Polne drogi zamarzały w zimie, a latem tonęły w błocie.
80 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Po wojnie, holocauście i deportacji Polaków wytyczono nowe granice. Ejszysz-ki i Raduń znalazły się w dwu różnych republikach radzieckich - na Litwie i Białorusi. Z początku nie miało to wielkiego znaczenia, ale z wolna ludzie przekonali się, że ma. Litewski stał się językiem oficjalnym w Ejszyszkach, a chłopi zapominali białoruskiego, podczas gdy w Raduniu niemal nikt już nie mówił po litewsku. Litewskie drogi były lepiej utrzymane niż białoruskie, E j szyszki miały zatem więcej kontaktów z nieco szerszym światem, Raduń pogrążał się tymczasem dalej w prowincjonalnym marazmie.
Teraz oba miasteczka należały do dwóch odrębnych państw. Było tak, jak powiedział Gellert: Litwa będzie dla Litwinów, Białoruś dla Białorusinów, Izrael dla Żydów.
Kiedy mijaliśmy kwietny krzyż, jeden z litewskich strażników, schludny mężczyzna w mundurze, wyszedł na drogę i podniósł rękę, żeby nas zatrzymać.
Gellert pobladł.
Strażnik bez słowa obejrzał samochód. Otworzył bagażnik i zajrzał do środka. Kopnął oponę. Zajrzał na tylne siedzenie, nachylił się groźnie nad kierownicą i przyglądał mi się długo i uważnie. Następnie zbliżył twarz do twarzy Gellerta i spytał cichym, ale surowym tonem, czy po drodze możemy podrzucić go do Lidy.
Gellert skinął głową, strażnik usiadł na tylnym siedzeniu i zamknął oczy.
Po stronie białoruskiej pusta ławka podpierała pusty posterunek graniczny. Przejechaliśmy gładko po opuszczonym sznurze.
- Teraz mogę mówić, że byłem za granicą - rzekł uszczęśliwiony Gellert.
RADUŃ
Mejer Chaimowicz urodził się i wychował w Raduniu i zamierzał tam umrzeć. Nie uznawał nacjonalizmu, wierzył w internacjonalizm. Nie dla niego te bzdury o Izraelu, swego przyjaciela Gellerta uważał za głupca, dlatego że ten chciał tam jechać.
Mejer Chaimowicz był bardzo niski i nieforemny. Jego głowa zdawała się spoczywać wprost na ramionach, ręce miał za długie w stosunku do ciała, a uda dużo grubsze niż łydki. Lewe ramię amputowano mu nad łokciem na skutek rany wojennej - Mejer Chaimowicz walczył w partyzantce.
- Ludzie byli szczęśliwi, kiedy przyjechali tu żołnierze radzieccy - powiedział. -Mówili, że Związek Radziecki będzie lepszy od Polski. I mieli rację. Jest lepszy.
Mejer Chaimowicz był przed wojną komunistą. Polacy trzykrotnie wsadzali go do więzienia za agitację komunistyczną.
- Problem nie w komunizmie - oświadczył - ale w tym, że nikt tutaj nie pracuje. Ludzie myślą, że manna sama spadnie im z nieba, ale manna spada z nieba tylko w Biblii. Gdyby ludzie pracowali, komunizm odniósłby sukces.
Wielki telewizor zdominował jedyny pokój w domku, na szerokim ekranie rosyjski zespół rockowy wyginał się w takt niedosłyszalnej muzyki. Mejer Chaimowicz nie mógł znieść dźwięku, ale nie mógł też wyłączyć odbiornika. Telewizor był znakiem, dowodem, że Związek Radziecki wprowadził do Radunia nowoczesność.
- Za czasów Polski nie było telewizorów, tylko radia - powiedział.
Kiedy Mejer Chaimowicz został ranny podczas wojny, pomogli mu Rosjanie, nie Żydzi. Spędził trzy dni w domu u Rosjan, Rosjanki obmyły mu skrwawioną głowę zmoczonymi ręcznikami. Tymczasem za czasów Polski bogate Żydówki od-
82 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
wracały się od niego na ulicy, ponieważ jego ojciec i dziadek byli kowalami, i gdyby nie wojna, Mejer Chaimowicz też by nim został.
Me j er Chaimowicz ze swego doświadczenia życiowego wysnuł następujące wnioski: Niektórzy Rosjanie są dobrzy, niektórzy Rosjanie są źli. Niektórzy Żydzi są dobrzy, niektórzy Żydzi są źli. W Izraelu niektórzy ludzie są dobrzy, niektórzy ludzie są źli. W Ameryce niektórzy ludzie są dobrzy, niektórzy ludzie są źli. Na Białorusi niektórzy ludzie będą dobrzy, niektórzy ludzie będą źli. Dlatego całe to kręcenie się po świecie nie ma sensu.
- Człowiek powinien umrzeć tam, gdzie się urodził - orzekł Mejer Chaimowicz.
Po południu poszliśmy na cmentarz żydowski. Leżał tuż za miastem, koło drogi. Wszystkie nagrobki zostały usunięte i na pierwszy rzut oka cmentarz wyglądał jak puste pole. Ale teren był nierówny, tam gdzie były mogiły, pozostały muldy, cienko przykryte darnią.
Mejer Chaimowicz kopnął jedną z muld i zaczął wyjaśniać, jak to się stało, że nie został tu pochowany.
Pewnego dnia, zaczai swą opowieść, niedługo po rozpoczęciu okupacji, niemieckie władze wojskowe ogłosiły po prostu, że wszyscy Żydzi z Radunia mają się stawić w synagodze. Ludzie poszli do rabina, a ten powiedział im, że taka jest wola boża. Skoro Bóg chce, żeby Żydzi zebrali się w świątyni, wszyscy muszą to uczynić. Poszli, wiedząc i jednocześnie nie wiedząc, co się zdarzy.
W synagodze Niemcy ustawili Żydów w szyku i kazali im iść na cmentarz. Żydzi znów zwrócili się do rabina, a ten powiedział, że powinni pójść za nim. Za Żydami jechali Niemcy na koniach i szli Litwini z bronią; ci ostatni, jako miejscowi, znienawidzeni byli bardziej od Niemców. Często zabijali i Polaków, i Żydów i w nieprzyjemny sposób okazywali dawnym sąsiadom swoją świeżo zdobytą wyższość. Ale tego szczególnego dnia żaden z Litwinów nie był miejscowy.
- Nie byli z naszego miasteczka - wspominał Mejer Chaimowicz. - Nie rozpoznaliśmy ich.
Kiedy Żydzi dotarli na miejsce, niemieccy żołnierze wskazali im miejsce koło cmentarza i kazali kopać. I znowu Żydzi zwrócili się do rabina, i znów rabin powiedział im, że taka jest wola boża. I znowu Żydzi wiedzieli i jednocześnie nie wiedzieli, co się zdarzy. Zaczęli kopać. Ale Mejer Chaimowicz już wiedział.
- Powiedziałem sobie: Czas uciekać. Nie będę kopał własnego grobu, nie będę. Zobaczyłem, jak jeden z Litwinów wali kogoś po głowie, wiedziałem, że wszyscy Litwini są zdenerwowani. Coś na pewno miało się zdarzyć. Więc uciekłem.
Opowiadał tę historię tyle razy, że nie było w nim już smutku, tylko wspomnienie przypływu adrenaliny, biegu i podniecenia ucieczką. Uśmiechnął się i wskazał odległe drzewo.
- W tym miejscu stała wówczas stodoła, potem spłonęła, pobiegłem i schowałem się za nią, tam nie mogły dosięgnąć mnie ich strzały. Kiedy usłyszałem, że nadchodzą, puściłem się biegiem w stronę lasu. Niemcy ruszyli za mną konno, ale to pole jest pełne kamieni, a konie nie potrafią biec po kamieniach. Kiedy dopadłem lasu, pędziłem dalej i mnie nie złapali.
Mejer Chaimowicz razem z partyzantami radzieckimi przebywał w lesie od maja 1942 do czerwca 1944 roku, kiedy to wyzwolili oni Raduń. Potem wrócił do
POLACY i LITWINI • 83
miasteczka i dowiedział się, że jego ojciec, matka, żona i córka zostali zastrzeleni przez litewską policję i pochowani w rowie koło raduńskiego cmentarza.
Powiedział, że Żydzi z E j szyszek zginęli w ten sam sposób. W ten sam sposób zginęli Żydzi z większości miasteczek koło Radunia. W tej części świata nie było zamkniętych gett, pociągów, obozów. Tu, z dala od cywilizacji, sentymentów miejscowej ludności nie brano w ogóle pod uwagę, nie ukrywano dzieła śmierci. Niemcy mogli liczyć, jeśli nie na współpracę, to przynajmniej na brak sprzeciwu ze strony miejscowej policji. Nie było więc potrzeby wywozić gdzie indziej Żydów na stracenie.
Mejer Chaimowicz uśmiechnął się na wspomnienie swej udanej ucieczki, sprzed lat i podszedł do porośniętego trawą rowu.
Obok stał wysoki pomnik z czerwoną gwiazdą na szczycie. Z gwiazdy obłaziła farba i wyglądało na to, że ktoś odłupywał też gips. Jego kawałki leżały w stertach na ziemi koło rozbitych butelek po piwie, tak że nie można było prawie odczytać napisu:
SPOCZYWA TU 1137 MIŁUJĄCYCH POKÓJ RADZIECKICH OBYWATELI, ZAMORDOWANYCH W 1942 ROKU PRZEZ NIEMIECKICH FASZYSTÓW
Spytałam, czemu nie napisano, że byli Żydami.
- Byli miłującymi pokój radzieckimi obywatelami - odparł Mejer Chaimowicz. - Nimi właśnie byli.
mile
50
BIAŁORUŚ
°Hermaniszki
°Raduń
o Nowogródek
HERMANISZKI
Hermaniszki leżą na wschód od Radunia, po drugiej stronie lasu i bagna. Pojechałam tam w poszukiwaniu ojca Andrzeja, księdza z Lublina. Znalazłam go w chwili, gdy zamiatał chodnik na dziedzińcu kościoła. Ojciec Andrzej pracował, żeby odgonić złe myśli
- Kto próżnuje, tego diabeł kusi - powiedział.
Codziennie ojciec Andrzej uczył polskiego dwie klasy białoruskich Polaków, którzy zapomnieli języka (a może nigdy go znali) i katechizmu. W niedziele odprawiał trzy msze: w Hermaniszkach, Woronowej i Bieniakoniach, oraz prowadził niedzielną szkółkę dla dorosłych. Po czterdziestu pięciu latach bezbożności na Białorusi było mnóstwo pracy dla katolickiego księdza. Interesanci wchodzili i wychodzili ze świeżo odnowionej za pieniądze z Polski plebanii, oczy im się rozszerzały, a usta otwierały szeroko na widok telewizora marki Sony, dywanów, toalet i małych miseczek, napełnionych czekoladkami zawiniętymi w kolorowe sreberka.
Zaledwie parę dni wcześniej ojciec Andrzej odkrył w jednej ze ścian zakrystii księgi parafialne Hermaniszek, ukryte tam pod koniec wojny przez poprzedniego księdza. Najstarszy wpis pochodził z 1801 roku, ksiądz wskazał triumfalnie polskie imiona: Mateusz, Grzegorz, Antoni.
- Zawsze Polska - powiedział z dumą. Księgi stanowiły dla niego dowód, że Hermaniszki, obecnie część Białorusi, były odwiecznie polskie.
Archiwa zawierały również kopię listu wysłanego w 1930 roku do archidiecezji wileńskiej, wzywającego arcybiskupa do wydania dekretu przeciw bolszewikom, „ludziom walczącym przeciw wierze i Bogu".
POLACY i LITWINI • 85
- Proroczy list - skomentował ojciec Andrzej.
Ojciec Andrzej powołanie do pracy misyjnej po raz pierwszy poczuł w dzieciństwie i przygotowywał się do nawracania w Korei Południowej. Bóg zainterweniował jednak poprzez hierarchię kościelną, wysyłając go na zachodnią Białoruś. Okazało się to błogosławieństwem, albowiem tutaj każde nawrócenie na katolicyzm było również nawróceniem na polskość. Państwo radzieckie zabroniło swoim obywatelom Boga i Polski, i jedno, i drugie nieomal stracili. Otwierała się jednak nowa epoka.
- W czternastym wieku przynieśliśmy tu słowo Boże i zachodnią cywilizację -powiedział ojciec Andrzej. - Naszym zadaniem jest zrobić to znowu.
Piliśmy na plebanii herbatę z organistą księdza, który patrzył na mnie i śmiał się. Nie spodziewał się nigdy, że pozna Amerykankę, a już z pewnością nie teraz, pod koniec swojego długiego życia. Gdyby wiedział, podciągnąłby się w angielskim.
Potem ojciec Andrzej pozwolił dwóm swoim polskojęzycznym parafiankom, Hani i Marii, porozmawiać ze mną, zamiast uczestniczyć w porannej mszy.
- Lepiej będzie, jeśli porozmawia pani z nimi niż ze mną - powiedział. - One dużo lepiej ode mnie opowiedzą pani, co przytrafiło się tutejszym Polakom.
Siedzieliśmy wszyscy w drewnianych ławach w zakrystii. Hania zmarszczyła brwi. Nie rozumiałam dlaczego. Pogroziła mi palcem, ale ja dalej nie rozumiałam. W końcu nachyliła się do mnie i szepnęła mi do ucha:
- Nie wolno siedzieć z nogą założoną na nogę przy księdzu. To nie uchodzi. Zdjęłam nogę, ale obie kobiety nie spuszczały mnie z oczu, dopóki ojciec Andrzej nie wyszedł z zakrystii.
Hania i Maria były starszymi kobietami, ubranymi identycznie, poza tym że Hania miała na głowie białą wełnianą chustkę w różowe kropki, a Maria pomarańczową z wystrzępionej bawełny. Obie ubrane były w wypłowiałe sukienki w kwiatki, brudne białe fartuchy i ciężkie, skórzane, wielokrotnie łatane buty. Okrągłe czerwone nosy, pucołowate policzki i wielkie dłonie upodabniały kobiety do postaci z Bruegla. Po polsku mówiły z silnym wschodnim akcentem.
- Ten drugi ksiądz, Pilecki, był tu do roku trzydziestego dziewiątego... - zaczęła Hania.
- Nie, nie, moja droga - przerwała jej Maria. - Do trzydziestego dziewiątego był Romanowski, Pilecki był przed nim.
- Oczywiście, a przedtem Jubiliewicz...
- A Osobski przyjechał tuż przed wojną
- Ale jestem pewna, że Pilecki był tu do trzydziestego dziewiątego...
- Może masz rację, moja droga, pewnie tak, ale czy to nie Hermanowicz był u nas jakiś czas za Niemców?
- Nieważne, bo potem nie było nikogo - powiedziała Hania. - W ogóle żadnego księdza.
Zamilkły.
- Od tamtej pory - spytałam - nie było żadnego księdza?
- Od wojny - odparła Maria. - Nie mieliśmy księdza od wojny, kiedy wyszli Polacy, a przyszli Rosjanie. Nazywali ich Białorusinami, ale my nie jesteśmy głupi. Wiedzieliśmy, że to Rosjanie. Dlatego nas nie lubili. Rosjanie nie lubią Polaków.
86 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Bez księdza mieszkańcy Hermaniszek sami odprawiali nabożeństwa.
- Sami przez dobrych kilka lat - powiedziała Hania. - Sami samiuteńcy. Nie mieliśmy księdza, ale staraliśmy się robić wszystko, jak trzeba.
Wszyscy usiłowali zapamiętać słowa modlitwy i odmawiać mszę najlepiej, jak umieli. Czasami ktoś czytał kazanie.
- Nie było to, oczywiście, tak dobre, jak prawdziwa msza, ale jakoś dawaliśmy sobie radę.
W końcu jednak władze dowiedziały się o nabożeństwach. Fakt, że jedna mała parafia opiera się zarówno ustawie o ateizmie, jak i prawom ustanawiającym rosyjski i białoruski oficjalnymi językami republiki, to było za wiele dla sowieckiego reżimu. Do Hermaniszek przyjechało czterech milicjantów w poszukiwaniu kluczy do kościoła, który mieli zamknąć na zawsze.
- Klucze miała nasza przyjaciółka Masza, świeć Panie nad jej duszą - ciągnęła Hania. - Ale kiedy przyszli do niej milicjanci, spojrzała w oczy najstarszemu rangą oficerowi i powiedziała: „Nie, proszę pana, nie mam żadnych kluczy".
Milicjanci poszli więc do burmistrza miasta i zapytali go o klucze.
- Wiedział, że ma je Masza - powiedziała Maria - ale spojrzał tym Rosjanom prosto w oczy i powiedział: „Nie, nie mam pojęcia, gdzie są klucze".
Milicjanci zaczęli bić burmistrza najpierw u niego w domu, a potem wyciągnęli go na ulicę i bili tak strasznie, że całe miasteczko słyszało, jak krzyczy. W końcu złamali mu obie ręce i zdeptali ogród. Zabili deskami drzwi świątyni, i umocowali na nich wywieszkę „Wejście wzbronione".
Minęło parę tygodni. Mieszkańcy modlili się na dziedzińcu kościoła, a gdy padało, w prywatnych domach. Naraz, pewnego dnia - chyba we Wszystkich Świętych - Maria wpadła na Hanię na ulicy.
- Hania szepnęła: „Mario, przyjechali zburzyć nasz kościół. Przyjechali go zniszczyć!".
Zieloną wojskową ciężarówką przyjechało czterech żołnierzy, zmierzyli szerokość murów, żeby sprawdzić, jakiej trzeba siły, by je zburzyć. Zaszokowani ludzie wybiegli z domów, żeby popatrzeć. Kościół był częścią miasteczka jeszcze przed narodzeniem ich dziadków. Wszyscy zostali tu ochrzczeni, wszyscy brali w nim ślub. Nie wszyscy byli pobożni, ale wszyscy czuli, że rząd radziecki nie ma prawa burzyć świątyni. Tak więc, kiedy żołnierze przywiązali taran do ciężarówki, przygotowując się do rozbicia szesnastowiecznych murów, nadciągnęli mieszkańcy miasteczka i jeden po drugim usiedli przed kościołem.
- Byliśmy tam wszyscy - westchnęła Hania. - Nawet grzesznicy, nawet córka Cybuli, która miała nieślubne dziecko, nawet pijak Jacek, i nawet stara Pawia-kowa, która mieszkała za wzgórzem i nigdy do nikogo się nie odzywała. No i oczywiście ja, Maria i Masza, i burmistrz, i Maciek, i Antoni, i Rutkiewicz, i wszyscy inni. Wszyscy usiedliśmy przed ciężarówką i powiedzieliśmy tym żołnierzom, że się nie ruszymy i nie pozwolimy im zburzyć naszego kościoła.
W końcu żołnierze odjechali.
Potem Masza, Maria i Hania, razem z burmistrzem, Markiem, Maćkiem i jednym czy dwoma innymi pobożnymi ludźmi z Hermaniszek udali się z protestem do miejscowej rady w Woronowej. Nie każdy mógł jechać, tylko ci, którzy nie mię-
POLACY i LITWINI • 87
li emerytury czy pracy do stracenia. Ale to i tak było bez znaczenia, bo rada w Wo-ronowej ich nie przyjęła.
Miesiąc później nieco mniejsza delegacja pojechała z protestem do rady powiatu w Grodnie. Ludzie zaczynali się bać, że grodzieńska rada może ich zamknąć wwiezieniu. Ale nic się nie stało, bo i ta rada ich nie wysłuchała.
W końcu Maria i Hania zapakowały trochę kiełbasy, kilka bochenków chleba i pojechały do Mińska.
- Czekałyśmy całymi dniami. Całymi dniami. Spałyśmy na dworcu. W końcu dopuszczono nas do wysokiego urzędnika, któremu podlegały sprawy wyznań. Popatrzył na nas i powiedział: „Moje drogie, czemu sprawiacie tyle kłopotów? Czemu mnie niepokoicie?". - Hania pokręciła głową.
- Tak naprawdę, moja droga, powiedział, że to nie jego wydział...
- Nie, pamiętam dobrze, mówił, że sprawiamy kłopoty.
- W każdym razie - ciągnęła Maria - z początku nie chciał pomóc. Ale potem spytałyśmy go, czy jest ochrzczonym katolikiem, a on spuścił głowę i przyznał, że tak. Wtedy spytałyśmy, czy mówi po polsku, i znów powiedział: „tak". Wtedy spytałyśmy go, czy nie wstydzi się niszczyć czegoś, co należy do innych katolików, a on się nie odezwał. W końcu podniósł głowę i powiedział: „Możecie korzystać i tego kościoła". I tak zrobiliśmy. Pojechałyśmy do domu i powiedziałyśmy wszystkim, że znowu możemy do niego wejść.
- Och, szkoda, że pani tego nie widziała - dodała Hania. - Okna były powybijane, ołtarz zniszczony. Nie było obrazów ani ksiąg.
- Wszyscy przynieśliśmy kwiaty z ogródków, żeby Bóg się w nim lepiej poczuł - opowiadała Maria - i postanowiliśmy wyremontować kościół.
Umyli posadzkę, pomalowali ściany, naprawili okna. Miejscowy artysta w miejsce skradzionych obrazów namalował nowe na ołtarz.
- To był prawdziwy artysta, prawdziwy - zapewniała mnie Hania.
Zadbali też o cmentarz, poustawiali przewrócone nagrobki i zaplombowali ograbione grobowce.
-1 potem, jakiś rok, temu Bóg przysłał nam polskiego księdza. Maria rozpłakała się.
- Już dobrze, dobrze - uspokajała Hania przyjaciółkę, poklepując ją po ramieniu.
- Przez resztę swojego życia co dzień dziękować będę Bogu za przywrócenie nas kościołowi.
- Szszsz - szepnęła Hania.
- Kochamy naszego księdza, naprawdę, dajemy mu prezenty, jesteśmy tacy szczęśliwi, że tu jest...
- Już dobrze, dobrze - powtarzała Hania.
- Wszystko nam ukradli. To jest Polska, proszę pani, nie Białoruś, naszym prezydentem jest Piłsudski. To nie jest bezbożna Rosja, nie jesteśmy bezbożnymi Rosjanami, proszę pani, jesteśmy katolikami, zawsze staraliśmy się dobrze postępować.
Czując się niezręcznie, weszłam do kościoła, zostawiając obie kobiety same, żeby mogły opanować emocje. Nawa była czysta i niezagracona, a podłogi świeżo wyszorowane. W powietrzu unosił się lekko aseptyczny zapach, zmieszany z wonią
88 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
wilgoci. Ojciec Andrzej kończył właśnie mszę. Pobłogosławił wiernych, po czym zaczai grać organista. Parę nut zabrzmiało fałszywie, ale rozpoznałam dziewiętnastowieczny hymn Boże, coś Polskę:
Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki Otaczał blaskiem potęgi i chwały...
Spojrzałam w górę. Nad głównym ołtarzem Bóg Marii, Hani, Maszy i Maćka, wyobrażony przez „prawdziwego" artystę, wyciągał ręce z chmur w stronę ziemi. Ramiona miał za długie w stosunku do ciała, a twarz zbyt płaską. Ale oczy piękne, w kształcie migdałów - niemal bizantyjskie - i pomalowane na niebiesko. Wokół niego unosiły się w powietrzu jaskrawoczerwone kwiaty o jasnozielonych liściach, takie jak te, które rosły w ogrodach Hermaniszek.
JOl O JP
Cmentarz O D O (z grobowcem Maryli)
TT Wilno
Lasek, w którym Maryla wyrzeźbila krzyż w skale
v którym krywali się powstańcy
Nowogródek
BlENIAKONIE
Wieczorem lunął deszcz i taksówka, którą wynajęłam, żeby zawiozła mnie do Bieniakoni, stawała co chwila, grzęznąc w błocie. Kierowca klął po rosyjsku, czekając, aż koła chwycą podłoże. Kiedy dotarliśmy na miejsce, było prawie ciemno. W centrum miasteczka ołowiane niebo wydawało się napierać z przytłaczającą siłą na małe drewniane domki, niczym metalowa płyta miażdżąca wątłe gałązki. Zapłaciłam kierowcy więcej, niż się umawialiśmy, i pobiegłam do bladozielonych drzwi pana Michała.
W środku dom wydawał się większy niż z zewnątrz.
- Pana Michała jeszcze nie ma - powiedziała pani Teresa. - Bóg wie, dokąd poszedł w taką pogodę.
Pani Teresa była niską kobietą z karminowymi rumieńcami, maleńkim perkatym noskiem i siwymi włosami, ściągniętymi w węzeł na karku. Pod fartuchem miała trzy warstwy ubrania: flanelową i wełnianą halkę oraz bawełnianą spódnicę wierzchnią. Mówiła staroświecką polszczyzną: o nieobecnym mężu mówiła „pan Michał". Do niego zwracała się „panie mężu". Utrzymywała dom w czystości, lecz w kuchni pełno było brudnych naczyń i słoików po zeszłorocznych przetworach.
- Nie lubię ich myć - wyznała. - Nie mam czasu. - Pokręciła się po kuchni i przetarła mokrą ścierką parę szklanek. - Napije się pani pewnie herbaty i zje obiad. Proszę, proszę, niech pani siada. Nie musi mi pani pomagać.
90 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Wróciłam do pokoju. Było w nim bardzo ciepło i pachniało węglem. W oknach wisiały firanki, przy drzwiach do kuchni stał żelazny piec, a na półkach własnej roboty stał w przypadkowym szyku zbiór zniszczonych polskich i radzieckich książek. Naprzeciwko wisiała na ścianie Matka Boska Częstochowska, najcudowniejszy obraz Polski. Widywałam często w Polsce jej czarną twarz - replika obrazu wisiała niemal w każdym kościele, Lech Wałęsa zawsze nosił Matkę Boską Częstochowską w klapie. Znalazłszy ją tutaj, w miejscu, które wydawało się tak od Polski oddalone, poczułam się dziwnie swojsko.
Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie. Rozległ się głośny trzask i na turecki dywan runęła ze ściany półka. Do pokoju wkroczył siwowłosy mężczyzna.
- Pan mąż! - zawołała pani Teresa, wybiegając z kuchni. - Pan mąż!
- Pani żona! - zawołał w odpowiedzi. Podbiegł, by ją uścisnąć, odsuwając nogą książki i papiery, które upadły przed nim na podłogę.
- Panie mężu - odezwała się pani Teresa, zatrzymując go w miejsu. - Mamy gościa. To poetka z Ameryki.
Zaczęłam protestować, że nie jestem poetką, ale pan Michał położył palec na ustach. Kiedy zamilkłam, otworzył szeroko swoje jasnobłękitne oczy, złożył usta w ciup i zaczai deklamować po polsku, doskonale zrymowanym wierszem:
Mówiłem to niegdyś i teraz powtarzam,
nie jestem poetą, nie jestem pisarzem,
mam tylko tak zwaną poetycką duszę,
a piszę dlatego, że to pisać muszę.
Myślę, że to inni, gdy to „coś" usłyszą,
wezmą pióro, papier i także napiszą;
nie jest to cel życia być zjadaczem chleba,
dla swoich potomnych ślad zostawić trzeba.
Jesteśmy świadkami, jak wiele się zmienia,
a więc zapisujmy własne spostrzeżenia.
O legendach swojskich, któż z nas ich nie słyszał,
dziś prawie zginęły, nikt ich nie zapisał.
O, nie pozwalajmy, by zginęło, zgasło
Bogactwo folkloru, a więc głoszę hasło:
Jak byłeś odbiorcą, tak bądźże i dawcą,
według swych zdolności stań się krajoznawcą.
Niech ci obce nie będą słowa wszystkim znane,
o nikim, o niczym nie jest zapomniane.
Wyrzucił w górę ramię i złożył głęboki operetkowy ukłon. Nagrodziłam go brawami.
- Cieszę się na nasze spotkanie, proszę przyjąć moje uszanowanie - powiedział. Rozłożył szeroko ramiona i kilka broszur oraz kawałków papieru wzleciało w powietrze niczym motyle.
- Naprawdę, nie jestem poetką, tylko dziennikarką - zapewniłam.
- Zawszeć to coś miłego spotkać kogoś piszącego - odrzekł pan Michał. Mówiąc, skakał po pokoju jak ptak, podnosząc książki i odkładając je z powrotem, zapinając i rozpinając górny guzik białej koszuli.
- Doprawdy - złajała go pani Teresa, wychodząc z kuchni - nie widzisz, że
POLACY i LITWINI • 91
dziewczyna jest zmęczona? Pozwól jej odpocząć. Nie zamęczaj tymi popisami! Kogo ja poślubiłam! - Odwróciła się do mnie: - Niech się pani napije herbaty, moja droga. Zaraz się pani lepiej poczuje.
- Lepiej, lepiej - mamrotał pan Michał. - Z czym to się rymuje?
Ku ogromnej irytacji żony, wolał mówić wierszem. To była kwestia estetyki: wierzył, że rymowane kuplety są wyższą formą konwersacji, że tylko najbardziej pospolity sposób wymiany zdań nie poddaje się rymom. Do rozmów codziennych używał rymów improwizowanych. Do rozmów na tematy poważniejsze przygotowany miał w pamięci repertuar długich poematów, stworzonych specjalnie na różne konkretne okazje. Większość z tych wierszy dotyczyła miejscowych legend, w niektórych bardziej niż w innych pobrzmiewały nuty prawdy.
Powiedział mi, że jedną z jego ulubionych jest historia o tym, skąd się wzięła nazwa Bieniakonie.
- W najdawniejszych czasach, zanim ludzie nabrali współczesnych zwyczajów, żył jeździec zwany Bień - wyjaśnił. A ponieważ Bień lubił jeździć konno, stąd nazwa Bieniakonie - miejsce, gdzie Bień lubi jeździć konno.
Wydawało się to trochę za proste, żeby mogło być prawdziwe. Zerknęłam na pana Michała. Otworzył szeroko oczy i uniósł w górę brwi, jakby zaprzeczał, że mógł kiedykolwiek wymyślić taką historię.
- Z wieloma tutejszymi nazwiskami wiążą się legendy - wyjaśnił. Spytałam o narodowość tutejszych mieszkańców.
- Ee - machnął ręką z niechęcią. - Tutejsi mieszkańcy nie są Polakami, Rosjanami, Białorusinami, Litwinami czy kimkolwiek innym. Są bieniakonianami. Mówią po bieniakońsku, własnym dialektem, który w ogóle nie ma żadnej gramatyki, - Zastanawiał się chwilę. - Niektórzy byli Polakami, pamiętam ich z tamtych czasów, ale ponieważ zmieniły się ich interesy, zmienili też język i pióro.
Oczywiście nie dotyczyło to jego samego. On bardzo dobrze wiedział, kim jest.
- Coś pani powiem. Wciąż jest tu paru Polaków i nie chcemy być zapomniani. Nie chcemy, aby mówiono, że nie ma nas już na wschodzie.
Ciemne chmury płyną, gonią -cóż, zawiłe sprawy -nam i płakać wnet zabronią nawet ci z Warszawy.
Łudziliśmy się, Polsko, na twoje „objęcia", a dzisiaj czujemy, że bez małej łezki oddajesz nas, „Wilniuków", chyba do połknięcia -w nieznany dla Ciebie „demokratyzm litewski".
Pan Michał jednak nigdy nie był w „Polsce", a raczej na ziemiach na zachód od powojennych granic Polski. Miał wielu znajomych w Warszawie i Krakowie, wydano nawet w Polsce jego wiersze - pokazał mi rozlatującą się broszurkę, zatytułowaną Pieśni ze Wschodu, opublikowaną przez Warszawskie Towarzystwo Kre-sowiaków. Znalazło się w niej kilka jego utworów i krótka nota biograficzna. Pan Michał przeczytał ją na głos:
- Michał Wołosewicz, poeta ludowy, wciąż żyjący na kresach.
92 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Któregoś dnia odwiedzi Warszawę, lecz po co się śpieszyć? Był już znany w Polsce, zdobył swoją cząstkę sławy.
A zresztą Polska to nie miejsce, lecz stan umysłu. Pan Michał nie musiał odwiedzać jej stolicy, nie musiał oglądać jej katedr, nie musiał spędzać dużo czasu z Polakami.
- Polska jest też tutaj - wyjaśnił. - Polska wciąż tu jest.
Spytałam go o źródła tych wierszy. Większość z nich miała swe źródło w latach chłopięcych, wyjaśnił, „kiedy Bieniakonie leżały na polskiej ziemi, kiedy wszystko było naprawdę wspaniałe". A wszystkie zainspirowało jedno przypadkowe spotkanie, które zmieniło jego życie. To rzekłszy, nagle spoważniał. Wyprostował się w swoim kwiecistym fotelu, położył dłonie na kolanach i opowiedział historię.
Pracował wówczas czasami u miejscowego chłopa, żeby zarobić trochę dodatkowych pieniędzy. W sąsiedztwie mieszkała niewidoma staruszka i niekiedy gospodyni posyłała pana Michała, żeby zaniósł staruszce woreczek mąki czy kawałek kiełbasy. Podczas jednej z tych wizyt staruszka - jak zawsze wylewnie mu podziękowawszy - powiedziała, że przeżyła sto dwie wiosny, lata i jesienie, ale nie wie, czy przeżyje sto drugą zimę.
Pan Michał naśladował piskliwy, nienaturalny głos starej kobiety:
- Myślę, że sto jeden zim zupełnie wystarczy!
W dzieciństwie starowina była służącą w majątku Puttkamerów, w Bolcieni-kach, niedaleko Bieniakoni. Pamiętała, jak kiedyś bywało: Przyjęcia w ogrodzie, goście z Wilna, kolacje na tarasie, czterokonne powozy, piwnice z winem, szynki wiszące w spiżarni. Pamiętała też starą hrabinę, której posępna, nieszczęśliwa obecność rzucała cień na posiadłość w ubiegłym stuleciu.
Wzmianka o hrabinie uczyniła pana Michała czujnym.
- Jaka była hrabina? - dopytywał się.
- Och - westchnęła niewidoma staruszka. - Była nieszczęśliwa, wszyscy wiedzieli, że jest nieszczęśliwa. Rzadko kiedy widywano ją z mężem, nawet w kościele. Podobno kochała kogoś innego, wiesz, jak to ludzie gadają.
Wysoka i chuda, stara hrabina zdawała się żyć przeszłością, opowiadała staruszka. W dzień przechadzała się po majątku, zbierając kwiaty i plotąc z nich wianki, niby młoda dziewczyna. Sypialnię umeblowaną miała biało-złotymi sprzętami, tak jak to było w modzie za czasów jej młodości, nosiła muślinowe suknie jeszcze długo po tym, gdy zmieniła się moda. Kiedy palce wykręcił jej artretyzm, kazała pokojówce grać melodie popularne na początku stulecia, zawsze na tym samym starym klawikordzie, który stał w salonie. Zmarła w 1863 roku, uważana od dawna za wielką ekscentryczkę.
Pan Michał znów zaczął naśladować głos staruszki:
- Po śmierci hrabiny ludzie mówili, że jej duch wstaje z grobu i po zapadnięciu zmroku idzie się spotkać w lasku ze swoją prawdziwą miłością.
Starowina opowiedziała mu o niewielkiej kępie drzew, które rosły koło starego dworu w Bolcienikach - parę kilometrów od Bieniakoni - a on jeszcze tego samego dnia poszedł tam na spacer.
To było jak magiczna podróż. Po drodze dotykał każdego drzewa, jakie zobaczył, i zastanawiał się, czy sto dwa lata temu wyglądało tak samo. Zerwał mały biały kwiatek, rosnący przy ścieżce, i dumał nad tym, kto wcześniej mógł wąchać
POLACY i LITWINI • 93
taki sam kwiatuszek. Podnosił garście liści, wyrzucał je w powietrze, patrzył, jak spadają, i wyobrażał sobie, kto mógł oglądać podobne liście, obserwować, jak spadają na ziemię.
Potem natknął się na kamień. Przyjrzał mu się i już wiedział, że to kamień hrabiny - to znaczy Maryli, bohaterki najsławniejszego romansu w polskiej literaturze. Na tym kamieniu Maryla spotkała się z Adamem w wigilię nocy świętojańskiej, na tym kamieniu siadała i czekała na jego powrót.
Pan Michał wyprężył pierś.
-1 właśnie w tamtej chwili stałem się poetą.
Zaczai recytować:
Dziwna legenda krąży między ludem, Że w noc czerwcową przychodzi ta chwila, Którą pobożni ważą się zwać cudem, Gdy wraz z Adamem znowu jest Maryla.
A rzeka Solcza jak dobra matula,
Co w blaskach księżyca srebrzyście błyska,
Mgtą białą leciutko kochanków otula,
Aby nikt nie mógł podpatrzyć ich z bliska...
I tylko nad ranem, przy kamiennym młynie, Gdy ludzie się budzą ze snu i wstają, Ich szept o miłości zacicha i ginie, Bo oni do swoich mogił powracają...
I od tych pagórków leśnych, i tych łąk zielonych Wracają na rozłąkę, jak każą wyroki: Ona na cmentarz bieniakoński, pod znajome klony, A on w krypty wawelskiej historyczne mroki.
I znów biegną chwile, słońce wschodzi, zachodzi, Adam z Marylą cierpliwie czekają Na noc świętojańską - kiedy to znów młodzi -Nad rzeką Solcza z sobą się spotkają.
Skończywszy deklamować, znów się ukłonił, po czym powoli opadł na czerwono obite krzesło i oparł brodę na dłoniach. Siedział tak może minutę, spoglądając przez ciemne okno na padający na dworze deszcz.
- Adam i Maryla cierpliwie czekają na noc świętojańską, gdy znów będą młodzi - powtórzył.
Pani Teresa wróciła do pokoju.
- A teraz - zwróciła się do mnie - herbata z miodem i kropelką czegoś specjalnego.
Cokolwiek to było, uśpiło mnie natychmiast.
Kim był Adam Mickiewicz?
Z jego oficjalnej biografii (tej, którą można znaleźć w polskich książkach czy podręcznikach) wynika, że był największym polskim poetą i bojownikiem o wól-
94 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
ność, urodził się koło starego polskiego miasta Nowogródek w dzień wigilijny 1798 roku, zaledwie trzy lata po ostatnim rozbiorze Polski. Los sprawił, że Nowogródek w tym szczególnym momencie historii znalazł się pod rządami rosyjskich carów, ale rodzice Mickiewicza (tak twierdzą warszawscy uczeni) byli gorącymi polskimi patriotami i wpoili swemu synowi poczucie silnej dumy narodowej. Kiedy zaczai pisać, jego najwcześniejsze wiersze wyrażały naturalnie tęsknotę za wolną Polską:
Witaj, jutrzenko swobody! Zbawienia za tobą słońce.
Carska policja nie doceniła poetyckiej wartości Ody do młodości, ale uznała, że jej treść może być wywrotowa, i dwudziestoczteroletniego autora uwięziono. Mickiewicz był na najlepszej drodze do zostania jeszcze za swego życia wieszczem narodowym.
Dostosowując do ogólnych oczekiwań swe pióro i ambicję, Mickiewicz przebywał potem przez jakiś czas w Moskwie, Odessie i Sankt Petersburgu, odwiedzając ówczesne salony literackie i układając swe wiersze tak, by przeszły przez czujne oko cenzora. W tym czasie stworzył poetycką postać Konrada Wallenroda, średniowiecznego Litwina, który ukrył swe prawdziwe pochodzenie i podawał się za Niemca. U szczytu kariery, kiedy został wielkim mistrzem krzyżackim, odsłonił w końcu swą prawdziwą tożsamość i zdradził Niemców, żeby uratować Litwę przez zniszczeniem.
Trafiłem w serce stugłowej poczwary... Strawione skarby, źródła ich potęgi, Zgorzały miasta, morze krwi wyciekło... Jam to uczynił, dopełnił przysięgi!
Kiedy polscy powstańcy wznosili barykady w 1830 roku, powoływali się na Wallenroda, kiedy w 1981 roku generał Jaruzelski bronił swej decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego, powoływał się na ideę wallenrodyzmu - Mickiewicz stworzył mit narodowy.
Później poeta opuścił Rosję, gdzie wszędobylscy szpiedzy zbytnio utrudniali mu życie. Podróżował - do Szwajcarii, Czech, Włoch, Francji - i żył wśród innych polskich wygnańców, doświadczając wraz z nimi nagłego przypływu nadziei na wieść o wybuchu powstania w ojczyźnie i nagłej fali smutku po jego upadku. W tym czasie napisał Pana Tadeusza, poemat pełen wspaniale naszkicowanych postaci polskiego kresowego życia, które zaludniały mityczną Polskę jego młodości: biednych szlachciurów i bogatych dziedziców, pięknych młodych dziewcząt, rosyjskich szpiegów, milczących księży i przystojnych, odważnych młodzieńców. Dla pokoleń Polaków Pan Tadeusz był ucieleśnieniem ich marzeń, Mickiewicz stworzył epopeję narodową.
Pod koniec życia dostał się pod wpływ mistyka Andrzeja Towiańskiego i uwierzył, że sam może uratować Polskę z rąk zaborców. Pojechał do Konstantynopola, gdzie miał nadzieję zorganizować armię. Tam w 1855 roku zmarł na cholerę. Czczony w kanonie polskiej literatury jej największy poeta, Mickiewicz, zmarł jako męczennik sprawy narodowej.
POLACY i LITWINI • 95
Na pewno?
Białoruscy naukowcy przeanalizowali tę biografię, tak prosto i pewnie głoszoną przez Polaków, i wyciągnęli inne wnioski. Jeden zespół badaczy w Mińsku odkrył fakt, być może niepodważalny: Mikołaj Mickiewicz, ojciec Adama, był spolonizowanym Białorusinem. Zatem Adama Mickiewicza uważać należy za Białorusina, nie Polaka.
Geografia dostarcza dalszych argumentów białoruskim uczonym. Nawagra-dak, podkreślają całkiem słusznie, nie był polskim miastem, Nowogródkiem, lecz placówką dawnej Rusi Kijowskiej, państwa, z którego wywodzą się wszyscy Białorusini. Choć przez dwa wieki rządzony przez Polaków i na krótko w okresie międzywojennym należący do Polski, Nawagradak leży na terenach białoruskojęzycz-nych, słusznie nazywanych teraz Białorusią. Rodzina Mickiewiczów mówiła w domu po białorusku, używając polskiego tylko z konieczności. Żeby dostać się na uniwersytet czy otrzymać jakikolwiek urząd, ludzie musieli mówić po polsku, choćby tego nie chcieli.
Mickiewicz (twierdzą uczeni z Mińska) mężnie walczył z tymi ograniczeniami. W młodości swoje najważniejsze wiersze pisał po białorusku. Większość z nich, niestety, zaginęła, może nawet została zniszczona (jak napomykają) przez polskich nacjonalistów, którzy podają w wątpliwość samo ich istnienie.
Z całą pewnością wiele z publikowanych utworów poety opiera się na białoruskich legendach. Na przykład temat swego wielkiego dramatu epickiego Dziady zaczerpnął autor z lokalnych opowieści o pogańskiej ofierze, składanej przodkom dwa razy w roku. Grażyna, historia o kobiecie, która poświęciła życie dla swego ludu, toczy się w „zamku na barkach nowogródzkiej góry", nieopodal miejsca, gdzie mieszkał poeta. Legendy o rusałkach zamieszkujących pobliskie piękne, błękitne jezioro Świteź zainspirowały go do napisania wiersza o mężczyźnie, który zakochał się w jednej z takich nimf wodnych.
Twierdzenie, że Adam Mickiewicz uważał się za Polaka, i fakt, że Polacy niesłusznie uznali go za swojego wielkiego wieszcza i bohatera, to zwykłe błędy historyczne, rezultat imperialistycznego kolonializmu, którego ofiarami przez ostatnie osiemset lat byli Białorusini. Dopiero teraz, kiedy naród białoruski odważnie zrzuca swoje pęta, obywatele Białorusi mogą rościć sobie prawo do Adama Mickiewicza jako swojego bohatera narodowego. Gdyby żył dzisiaj (zapewniają mińscy uczeni), bez wątpienia podjąłby ich walkę z taką samą żarliwością, z jaką przez pomyłkę bronił polskiej sprawy w XIX stuleciu. Na pewno?
Zanim wyciągniemy ostateczne wnioski, musimy wysłuchać argumentów kolejnego zespołu badaczy Mickiewicza, tym razem z Wilna. Twierdzą oni, że udowodnili ponad wszelką wątpliwość, iż Adomas Mickevićius, gdyby spytano go dziś o narodowość, spojrzałby rozmówcy w oczy i bez najmniejszego wahania odparł: „Jestem Litwinem".
Z pewnością (twierdzą uczeni z Wilna) Naugardukas, miejsce narodzin Mic-kevićiusa, jest miastem litewskim, dawną stolicą jednego z jedenastu palaty-natów, z których składało się Wielkie Księstwo Litewskie, i starą siedzibą Men-doga, jednego z największych władców Litwy. Niestety, przed narodzinami Mickevićiusa napierający Słowianie zepchnęli na północ etnicznych Litwinów,
96 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
ograbiając rodzinę poety z ojczystego języka. Słowiańska agresja pozostawiła jedynie skąpą wiedzę o jej prawdziwym pochodzeniu.
Jednak i tego było dość, by pchnąć młodego Adomasa we właściwym kierunku, bowiem argument przemawiający za litewskim pochodzeniem poety opiera się na czymś więcej niż geografii i genealogii. Wymaga również inteligentnej interpretacji poezji Mickeyićiusa. Weźmy, na przykład, pierwsze wersy Pana Tadeusza, które zna na pamięć każdy uczeń w Polsce i na Litwie:
Litwo! Ojczyzna moja! ty jesteś jak zdrowie. Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.
Polscy agresorzy dawno uznali, że „Litwa" w tym kontekście odnosi się do prowincji Polski. Niektórzy ośmielali się nawet twierdzić, że ta „Litwa" pozostaje w takim samym stosunku do Polski, jak Walia do Wielkiej Brytanii. Podobnie białoruscy nacjonaliści upierają się, że „Litwa" odnosi się nie do etnicznej Litwy, ale do ziem, które znalazły się pod panowaniem Wielkiego Księstwa Litewskiego, w tym całej Białorusi. Tymczasem Pan Tadeusz, wykazują słusznie wileńscy uczeni, nie jest ani epopeją o Polsce, ani nie ma nic wspólnego z tym narodem, który uczeni z Mińska nazywają „białoruskim". Doprawdy, kiedy w 1834 roku książka znalazła się na półkach, jej pełny tytuł dawał nader jasną wskazówkę: Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie.
Oczywiście, Mickevićius zamierzał opisać w swoim poemacie powrót litewskiego szlachcica do ojczyzny po wielu latach spędzonych za granicą. Aluzja jest przejrzysta: poeta nawołuje litewską szlachtę do „powrotu" do ojczystego języka i kultury po latach spędzonych na „pustkowiu" dominującej kultury polskiej.
Uważna analiza wykazuje, że ukryte sympatie Mickeyićiusa zawiera wiele jego utworów. Przyjrzyjmy się, na przykład, Konradowi Wallenrodowi, wielkiemu rewolucyjnemu poematowi epickiemu, który jakże mylnie interpretowali polscy powstańcy. Poemat jest bezsprzecznie opowieścią etnicznego Litwina. Konrad, gdy wypije za dużo, często mamrocze w tajemniczym języku, którego nie rozumieją jego krzyżaccy towarzysze. Więzi z przeszłością utrzymuje poprzez osobę litewskiego barda.
I znów wymowa utworu jest zupełnie jasna: Jeśli nie możesz walczyć z wrogiem, przyłącz się do jego armii, tak jak Litwini przyłączyli się do Polaków. Naucz się jego języka, tak jak litewscy książęta nauczyli się polskiego. Zemstę odłóż na później.
W tym punkcie w każdej dyskusji dotyczącej Mickiewicza uczeni warszawscy, mińscy i wileńscy rzuciliby się na siebie z pięściami, gdyby kiedykolwiek się ze sobą spotkali, ale się nie spotykają. Co jakiś czas pojawia się jednak inna grupa badaczy czy nawet pojedynczy uczony (może z Tel Awiwu lub Nowego Jorku), ogłaszając czwarte, wysoce dyskusyjne wyjaśnienie, dotyczące pochodzenia narodowego poety. Kiedy do tego dochodzi, wszyscy inni uczeni biegną z notatkami, starymi papierami, cytatami i interpretacjami, aby udowodnić ostatecznie, że Mickiewicz nie był Żydem.
To prawda (przyznają wszyscy), za życia poety krążyły takie pogłoski. Jego petersburscy znajomi mówili o tym z typowo rosyjską mieszaniną przerażenia i sza-
POLACY i LITWINI • 97
cunku dla żydowskich przodków, a jedna z odtrąconych moskiewskich kochanek Mickiewicza powtórzyła to w dniu jego śmierci. W istocie te naukowe debaty dotyczą nie tyle poety, co jego matki. Tak się składa, że jej panieńskie nazwisko, Ma-jewska, było jednym z częściej przyjmowanych przez wielu żydowskich konwerty-tów, przystępujących do Kościoła rzymskokatolickiego. Pod sam koniec XVIII wieku nastąpiła wielka fala takich nawróceń; wiele z nich inspirowanych było me-sjanistycznymi naukami Jakuba Franka. W owym czasie wszystkim konwertytom nadawano status szlachecki i herb. Rodzina Majewskich mogła być wśród nich.
Gdyby chodziło jedynie o nazwisko matki, teoria żydowskiego pochodzenia Mickiewicza mogłaby być łatwo odrzucona. Jednak w późniejszym swoim życiu poeta okazywał niezwykłą sympatię ochrzczonym Żydom, utrzymując bliskie stosunki z kilkoma frankistowskimi rodzinami w Warszawie, a co najbardziej znaczące, żeniąc się z córką jednej z nich: żona Mickiewicza, która urodziła mu pięcioro dzieci, również była potomkinią frankistów.
Teoria ta, zapomniana po śmierci Mickiewicza, według polsko-litewskiego poety, Czesława Miłosza, ożyła w 1953 roku za sprawą pewnego izraelskiego badacza. Odwołuje się on głównie do hebrajskiej broszury, opublikowanej w 1879 roku, która wkłada w usta Mickiewicza następujące zdanie: „Mój ojciec był Mazurem, a matka przechrztą". Choć broszurę tę pamiętają też inni autorzy, nie zachował się żaden jej egzemplarz. Niektórzy spekulują, że została celowo zniszczona przez tych, którzy chcieli chronić polskość narodowego poety Polski.
Oczywiście, wszystkie te teorie zostały usunięte w cień w epoce sowieckiej, kiedy Mickiewicza, nagle i zupełnie niespodziewanie, uznano za wielkiego inter-nacjonalistę. Po napaści armii radzieckiej na wschodnią Polskę w 1939 roku, redaktor świeżo założonego Czerwonego Sztandaru oświadczył, że patriotyzm Mickiewicza wywodził się nie z jego polskości, ale ze wspólnej polsko-rosyjskiej walki z caratem. Przygotowano relacje o moskiewskich przyjaciołach Mickiewicza, w jego twórczości odkryto antyklerykalny symbolizm. Oda do młodości interpretowana była jako komunistyczny traktat rewolucyjny, a student zwiedzający nowo otwarte muzeum Mickiewicza w Nowogródku napisał, iż poeta „nie mógł przewidzieć, że Polska stanie się ciemięzcą, więzieniem dla ludu pracującego. Gdyby Mickiewicz to wiedział, na pewno pękłoby mu serce".
Latem 1940 roku miasto Lwów uczciło pamięć poety. Wszyscy lwowscy badacze literatury oraz tłumacz, który przełożył Mickiewicza na jidysz, i tłumacz, który przełożył go na rosyjski, zebrali się, żeby złożyć wieniec pod pomnikiem poety. Wygłosili marksistowskie interpretacje poezji Mickiewicza, na koniec zaś wstała aktorka, żeby przeczytać fragmenty Pana Tadeusza. Zdarzenie to nie wywarło jednak zamierzonego przez najeźdźców efektu. Wiele lat potem jeden z jego uczestników wspominał:
„W pewnej chwili głos aktorki się załamał i łzy spłynęły jej po twarzy. Publiczność nie wstydziła się swoich emocji, czuła, że Mickiewicz cierpi z narodem i swoją poezją wysyła jasny promień nadziei"...
Oczywiście istnieje kilka bezspornych faktów, dotyczących Adama Mickiewicza, których nie da się dowolnie interpretować.
Wiemy z autentycznych zapisów, że wychował się w Nowogródku. Wiemy, że widział, jak armia napoleońska i jej polskie oddziały przemaszerowały przez Nowo-
98 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
grodek w drodze do Moskwy. Wiemy, że w 1815 roku zapisał się na Uniwersytet Wileński, na wydział filologii. Wiemy też, że wraz z grupką przyjaciół stworzył w 1818 roku kółko literackie, zwane Towarzystwem Filomatów, które przysięgło propagować „rozum, wolność i postęp ludzkości".
Wiemy również, że w 1819 roku Adam - który zaczynał cieszyć się opinią utalentowanego młodego poety - poznał podczas pobytu w domu jej rodziców w Tu-hanowiczach miejscową arystokratkę, Marylę Wereszczakównę.
Podczas pierwszego spotkania nie zrobiła na nim wielkiego wrażenia ani nie oczarowała go urodą. Miała skłonność do omdleń i ataków neurastenii, które w owym czasie uważano za oznakę poetyckiej natury. Mówiła po francusku i niemiecku, ale w swych lekturach skłaniała się do powieści sentymentalnej, w sposobie bycia zaś była czasem nazbyt afektowana. W stosunku do Adama zachowywała całkowity chłód. Jako panna z arystokratycznej rodziny znajdowała się poza zasięgiem jego westchnień, a zresztą była już zaręczona. Jej przyszły mąż, hrabia Puttkamer, był właścicielem majątku Bolcieniki, jednego ze znaczniejszych w okręgu. Adam wyjechał z Tuhanowicz, doceniwszy inteligencję i niewielki talent muzyczny Maryli - grała na pianinie i miała całkiem dobry głos - i więcej
0 niej nie myślał.
Ale podczas zimy, która nastąpiła, zaczął zagłębiać się w twórczość cudzoziemskich poetów romantycznych; ich nazwiska dopiero niedawno stały się znane mieszkańcom Wilna. Wersy, frazy, całe strofy nowej poezji rozbrzmiewały mu w głowie, kiedy patrzył na sypiący za oknem śnieg. Obracał je ciągle w myślach
1 przyłapał się na tym, że porzucił swoje oświeceniowe zasady. Uległ zauroczeniu lordem Byronem, człowiekiem, który łączył w sobie dwie role: wielkiego poety i bohatera.
Latem 1829 roku Adam wrócił do Tuhanowicz i znowu spotkał Marylę. Tym razem opętany ideą przeznaczenia i przekonany, że irracjonalna miłość może zatriumfować nad chłodnym rozsądkiem, dostrzegł coś, co mu wcześniej umknęło. W Panu Tadeuszu opisuje wrażenia z tego pierwszego spotkania:
Przypadkiem oczy podniósł, i tuż na parkanie Stała młoda dziewczyna. - Białe jej ubranie Wysmukłą postać tylko aż do piersi kryje, Odsłaniając ramiona i łabędzią szyję. W takiem Litwinka tylko chodzić zwykła z rana, W takiem nigdy nie bywa od mężczyzn widziana...
Nagle sentymentalizm Maryli, jej upodobanie do białych sukien i długich powieści, rozmiłowanie w drzewach i kwiatach - wszystko to, co rok wcześniej wydawało mu się niemądre i afektowane - nabrało nowych uroków. Zakochał się beznadziejnie. Rodzice Maryli nie mogli jednak pozwolić, żeby córka rzuciła hrabiego Puttkamera po to, by poślubić biednego poetę. Długie spacery po lesie, recytowanie poezji, dyskusje o Bogu, sztuce i muzyce - wszystko to nie miało znaczenia wobec wielkich posiadłości hrabiego, jego lasów, pól, chłopów. Maryla chętnie flirtowała z Adamem, nawet po ślubie. Tradycja mówi, że o północy w noc świętojańską spotkali się raz przy kamieniu w lasku koło domu jej męża. Ale ani spotkania o północy, ani wiersze dedykowane jej czarowi i wdziękowi nie mogły odciągnąć
POLACY i LITWINI • 99
Maryli od życia, jakie wybrali dla niej rodzice. Adam wrócił do Wilna pogrążony w głębokiej depresji. Przez jakiś czas nie chciał nic jeść, a później kłócił się z przyjaciółmi, oskarżając ich o wyszydzanie jego najczystszych uczuć, kiedy próbowali wyperswadować mu beznadziejną, a nawet nieco śmieszną miłość do Maryli.
Potem, w nocy 23 października, romans się zakończył. Carscy żołnierze aresztowali Adama i popędzili do Rosji. Nigdy nie wrócił do Wilna, Tuhanowicz, Bolcie-nik czy Nowogródka i nigdy nie zobaczył Maryli.
Ale wspomnienie o niej uwiecznił w swojej twórczości, w wierszach dedykowanych „M...", w opisach młodych dziewcząt w poezji. Gorąca, romantyczna wyobraźnia banity łączyła myśli o Maryli z utraconym domem. Po latach niemożność zdobycia ukochanej i niemożność zdobycia wolności dla Polski wydawały się poecie jednym i tym samym. Dużo później, przebywając z przyjaciółmi w Szwajcarii, wspominał Marylę:
Niewdzięczna! Gdy ja dzisiaj w tych podniebnych górach,
Spadający w otchłanie i niknący w chmurach,
Wstrzymuję krok, wiecznemi utrudzony lody
I, oczy przecierając z lejącej się wody,
Szukam północnej gwiazdy na zamglonym niebie,
Szukam Litwy, i domku twojego, i ciebie...
Ale o uczuciach Maryli do Adama, o jej późniejszym życiu, o jej małżeństwie, o kobiecie, która była natchnieniem dla najwspanialszych romantycznych wierszy, napisanych w języku polskim - o tym wszystkim nie wiemy niemal nic.
Rankiem słońce świeciło jasno i mocno. Domy w wiosce nabrały bardziej realnych kształtów, jakby były częścią samej ziemi. Ich bladozielone i bladoniebie-skie fasady harmonizowały z barwami trawy i nieba.
Pani Teresa pokazała mi swój kwadratowy ogródek warzywny („grządka szpinaku, grządka pomidorów, grządka kapusty, grządka cebuli, grządka porów, kilka rzędów ziemniaków i przetrwamy zimę") oraz mały drewniany kurnik za nim. Wydoiła krowę, nakarmiła drób i wyrzuciła trochę ziarna w zarośla dla wron („to trzyma je z dala od moich pomidorów"). ,,
Po śniadaniu do pokoju wtoczył się pan Michał. |
- Gotowa? - zapytał.
Nie mógł pohamować radości na myśl o towarzystwie. Jego żona od lat z nim nigdzie nie chodziła, a znużyło go już samotne odwiedzanie miejscowych zabytków.
- Gotowa? - spytał mnie ponownie. - Gotowa?
To długa podróż, wyjaśnił, mamy przed sobą co najmniej godzinę drogi. Powiedziałam, że jestem gotowa.
- Dobrze - rzekł z powagą. - Ruszajmy.
Najpierw udaliśmy się na cmentarz przy kościele w Bieniakoniach. Choć zachowało się parę nagrobków, cmentarz wydawał się dziwnie pusty, jak ograbiony. Ale grób Maryli wciąż tam był, obok grobów jej córek. Hrabia Puttkamer, jako protestant, pochowany został gdzie indziej. Pan Michał ze czcią przesunął palcem po napisie.
100 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Marya z Wereszczaków
Hr. Puttkammerowa
Ur. 1799 r. Grudnia 24
Urn. 1863 r. Grudnia 28
Wieczne odpocznienie racz Jej dać Panie
- Adam i Maryla urodzili się tego samego dnia - powiedział. - W wigilię Bożego Narodzenia. - Wyprostował się i zadeklamował:
Dziś skromna mogiła wśród cmentarza zieleni, Gości liczne wycieczki - wśród lata -Bo rzucił na nią snop swych jasnych promieni Jeden z większych geniuszy świata.
Kiedy skończył recytować, pochylił się i wzruszył ziemię wokół kwiatów. Kwiaty były świeże, podejrzewam, że za jego sprawą.
- Niech się pani nie boi niczego, pokażę pani wszystko, co mi jest drogiego -zapewnił do rymu.
Zaczai szukać czegoś w kieszeni. Wyciągnął jakiś dokument, rozejrzał się czujnie dokoła i wręczył mi go.
- Niech pani nikomu nie mówi - szepnął.
Było to świadectwo zgonu Karoliny, najmłodszej córki Maryli, nosiło datę: 1921 rok. Pan Michał nie chciał powiedzieć, jak wszedł w jego posiadanie. Po prostu ktoś wiedział, że się tym interesuje, i zdobył je dla niego. Archiwa i biblioteki plądrowane były tyle razy w ciągu ostatnich czterdziestu lat, że nikt nie odkrył braku dokumentu.
- To pierwsza z wielu dziwnych rzeczy, na płycie jest bowiem rok dwudziesty trzeci. - Pokręcił głową. To prawda, na grobowcu i na świadectwie zgonu widniały dwie różne daty. Pan Michał kontemplował przez chwilę tę tajemnicę, po czym wzruszył ramionami. - Musimy ruszać - rzucił. - Wiele jeszcze przed nami.
Żeby dostać się do Bolcienik, domu, w którym Maryla spędziła swoje małżeńskie lata, musieliśmy zawrócić, przejść przez miasteczko i zagłębić się w ciemny las. W tym lesie pan Michał przesiedział dużą część wojny, nie bardzo jednak chciał o tym mówić. To były ciężkie czasy, oświadczył tylko, ciężkie czasy. Wielu ludzi tutaj zginęło, rzekł, ale nie wchodził w szczegóły. Wolał myśleć o tym, jak wyglądały te lasy w innej epoce.
- Tą drogą szedł Adam, kiedy tu przybył z Wilna. Szedł pieszo, bo nie stać go było na wynajęcie powozu, chociaż miał ochotę.
Może stąpał nawet po tych samych ziarenkach piasku. Drogi nigdy nie wybrukowano i musieliśmy omijać głębokie kałuże, które zostawiła nocna burza. Las wyglądał na zapuszczony, może nie miał się nim kto zająć, wywieźć połamanych gałęzi. Kiedy zbliżyliśmy się do majątku, drzewa ustąpiły miejsca równie zapuszczonym polom. Dawny majątek Puttkamera został zamieniony w kołchoz.
- Z każdym rokiem jest coraz gorzej - westchnął pan Michał. - Niszczeją zabytki, rozpadają się domy i walą kościoły. Ale niebawem ujrzy pani dwór wspaniały. Ach, Bolcieniki, te jeszcze przetrwały.
Dwór w Bolcienikach też jednak przyniósł rozczarowanie. Kołchoz usunął wieże i pokrył go płaskim dachem. W głównej części budynku mieścił się klub
POLACY i LITWINI • l O l
pracowniczy, w bocznych skrzydłach - biura. Nikt nawet nie próbował pielęgnować parku. Stodoły - stare, osiemnastowieczne, kamienne stodoły z kominami i dachami krytymi słomą - stały puste. Kilku posępnych robotników zwoziło końmi siano z pól, ale nie było tu żadnych śladów prawdziwej gospodarskiej działalności.
Kołchoz nazwano imieniem Jurija Gagarina, pierwszego radzieckiego kosmonauty. Pan Michał napisał o nim wiersz:
Chociaż już Maryla śpi dawno pod ziemią, Te miejsca srogiej wojny się ustrzegły, Złączone Jej imię z Adama kamieniem I z tym pałacem z czerwonej cegły. Tylko że tablica żadna nie wspomina, Od kiedy tu klub i zarząd kołchozu zrobili, A szkoda, że w kołchodzie Jurija Gagarina Tak mało wiedzą o Mickiewiczu i Maryli.
- Szekspir wymyślił Romea i Julię. - Westchnął. - I Romeo, i Julia są sławni. Historia Adama i Maryli jest prawdziwa, a jednak nikt tu, gdzie mieszkamy, jej nie zna. - Obszedł dwór i nie przestając mówić, zajrzał do środka przez dziurę wybitą w okiennej szybie. - Nikt tu nawet nie wie o Mickiewiczu. Wspomniałem
0 nim pewnej tutejszej kobiecie, powiedziałem, że był przyjacielem Puszkina. Wiedziała naturalnie o Puszkinie, Rosjanie wszystkich uczyli o Puszkinie, ale nawet się nie zająknęli o Mickiewiczu. Odpowiedziała mi, że gdyby był przyjacielem Puszkina, toby o nim słyszała. A ponieważ nie słyszała, więc mi nie uwierzyła. Wtedy przełożyłem swoje wiersze nie na białoruski, ale na bieniakoński, żeby wyjaśnić ludziom, kim byli ci dwoje, a zwłaszcza kim była ona.
Poszliśmy na tyły domu, w słońcu błyszczały rozbite szyby cieplarni. Od ganku prowadziła ścieżka, porządna, oczyszczona z zielska, i stromym zboczem schodziła do lasku, gdzie w noc świętojańską spotkali się Adam i Maryla. Pan Michał znał oczywiście drogę, był tu więcej razy, niż mógłby zliczyć. „Może sześćdziesiąt, może więcej. Kto wie?". Nucił pod nosem, kiedy szliśmy przez las, i co jakiś czas zatrzymywał się, żeby pokazać mi niezwykłe drzewa. Znał ich nazwy. Hrabia Putt-kamer sprowadził je z zagranicy. Pan Michał pokazał mi korę jednego z nich
1 wyjaśnił, że można używać jej zamiast korka. Podniósł liść innego i powiedział, że łatwo z niego zaparzyć bardzo smaczną herbatę.
Potem skręciliśmy przy olbrzymim dębie i natknęliśmy się na kamień.
Nie był wcale niezwykły - po prostu duży, dość płaski granitowy głaz, leżący na małej polance, okolonej niskimi krzakami i omszałymi kamieniami. Wokół niego rosły chwasty, a na powierzchni leżały suche, brązowe sosnowe igły. Nie było w nim nic szczególnego, poza tym, że na samym środku jego płaskiej powierzchni ktoś wyrył znak krzyża. Czy może raczej ten ktoś siadywał tu dzień po dniu i używając mniejszego kamienia lub nawet scyzoryka, mozolnie wyrzynał znak krzyża. Miesiące, może nawet lata spędził tu, ryjąc cierpliwie w granicie dwie głębokie linie.
To było umówione miejsce spotkań kochanków, i tu właśnie po latach Maryla przychodziła opłakiwać swą utraconą miłość. Pan Michał z czcią zdjął czapkę z głowy i gestem zachęcił mnie, żebym usiadła.
102 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
- Proszę, proszę, niechaj pani siada, gdzie Maryla siadała przez te wszystkie lata. Niech pani usiądzie i poczuje to, co ona czuła, kiedy los zadał jej tak okrutny cios.
Usiadłam. Las wydał mi się nagle pusty. Nie słyszałam nic prócz poruszającego wierzchołki sosen wiatru i urywanego śpiewu ptaków. Po chwili pan Michał znów zaczął recytować:
Tyle lat minęło, wiele jeszcze minie, w naszej ojczyźnie i wszędzie, gdzie mowa polska - imię Maryla jak klejnot zawsze lśnić będzie.
Urwał na moment i myślałam, że zacznie szlochać, tak jak to niemal zrobił poprzedniego wieczoru. Ale pan Michał znów zaczął mówić, raczej ze złością, jakby toczył w myślach jakiś spór.
- Widzi pani, muszę wziąć jej stronę - zaczął. - Historia potraktowała ją niesprawiedliwie. - Przestał już rymować. - Kobiety jej zazdrościły i traktowały ją bezwzględnie. Mówiono, że była nieczuła, bo nie poślubiła Adama, albo że była interesowna, ponieważ wyszła za mąż dla pieniędzy. Ale widzi pani, w tamtych czasach wybór naprawdę należał do rodziców. Nie mogła nic na to poradzić, że nie pozwolono jej poślubić Adama. A później - przetarł ręką kamień - wiodło jej się w życiu bardzo źle. Miała kłopoty z mężem, kłopoty z dziećmi. Za jej życia Polska nie odzyskała wolności, i to też ją unieszczęśliwiało. Ale o tym wszystkim zapomnieliśmy. Historia nie interesowała się jej późniejszym życiem. - Ze czcią pocałował koniuszki palców i dotknął kamienia. - Historia się nią nie interesowała -powtórzył ze smutkiem - ale jak długo ja żyję, nie będzie zapomniana.
Popatrzyłam na niego i ujrzałam twarz zakochanego młodzieńca.
NOWOGRÓDEK
Po obu stronach drogi wiodącej na południe z Bieniakoni do Nowogródka, miejsca narodzin Mickiewicza, rozpościerała się otwarta przestrzeń. Gospodarstwa stawały się większe, pola szersze, lasy zostały w tyle. Kiedy zmrużyłam oczy, widziałam jedną linię: miejsce, gdzie płaska brunatna ziemia styka się z płaskim błękitnym niebem.
Sam Nowogródek był smutnym małym miasteczkiem, ciężko doświadczonym przez carat, komunizm i biedę, większym od Bieniakoni, ale nie tak schludnym. Jego kościoły niszczały, rynek porastały chwasty, a na ratuszu wciąż widniał znak sierpa i młota, którego nikomu nie chciało się zdjąć. Ludzie chodzili powoli, jeździli powoli i powoli pili herbatę, jakby wiedzieli, że nic ważnego się nie zdarzy. O lepszych czasach świadczył jedynie zamek z jego omszałymi, zwieńczonymi blankami wieżami i wąskimi ambrazurami dla łuczników.
Koło baszty stał kopiec, pomnik jedynego sławnego mieszkańca Nowogródka. Tuż przed wojną, kiedy Nowogródek znajdował się jeszcze na terenie Polski, wielbiciele Mickiewicza zebrali garstki ziemi ze wszystkich miast, które odwiedził ich bohater - Moskwy, Konstantynopola, Odessy, Paryża i Rzymu - i przywieźli tę ziemię do Nowogródka. W owym czasie jego zwłoki, podobnie jak zwłoki Piłsudskie-go, spoczywały już obok królów polskich w Krakowie na Wawelu, niektórzy uważali jednak, że wygnańcza dusza Mickiewicza tylko w jego rodzinnym mieście może zaznać prawdziwego spokoju. Zupełnie niedawno ktoś zatknął na szczycie kopca białoruską flagę.
W katolickim kościele wmurowano płytę upamiętniającą wielką bitwę pod Chocimiem w 1620 roku, kiedy Polacy stoczyli zaciętą bitwę z niewiernymi Turkami. Zwyciężyła polska armia, ale dziewięciu wspaniałych wojowników, niektórzy z Nowogródka, zginęło, żeby ocalić chrześcijaństwo. Na płycie stoi w kole dziewięciu bezgłowych mężczyzn, obok nich na ziemi leżą odcięte głowy. „Niech spoczywają w spokoju" - wyrył pod spodem rzeźbiarz.
104 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Obok tej płyty jest jeszcze jedna, niedawno przywrócona na miejsce. Wysławia odwagę polskich mieszkańców Nowogródka, którzy walczyli z bolszewikami podczas wojny 1920 roku. Zupełnie niedawno odnowiono w kościele jedną z kaplic i poświęcono pamięci miejscowych zakonnic, zamordowanych przez żołnierzy niemieckich w 1941 roku. Tak to już jest z przygranicznymi miasteczkami - niemal zawsze przetaczają się przez nie jakieś wojny.
Dom Mickiewicza łatwo było znaleźć. Na tle odrapanego sąsiedztwa odznaczał się świeżą farbą, zielone ściany i białe framugi zachęcały, by się zbliżyć. Wewnątrz lśniły wypastowane podłogi i błyszczały wypucowane okna. W sieni stało na baczność pięć przewodniczek, miejscowe dziewczęta w granatowych kostiumach. Pensje wypłacał im jakiś filantrop z Polski, a z tego, jak ostrożnie poruszały się po pokojach, rozmawiając przyciszonymi głosami, można było wnosić, że tu, w głębi Białorusi, „Polska" oznaczała kulturę, cywilizację i nową farbę. Kiedy weszłam, spojrzały na mnie zaciekawione i szybko naradziły się szeptem, która mnie oprowadzi. Byłam pierwszą zwiedzającą w tym tygodniu i chciały zrobić dobre wrażenie.
Zwycięzczynią, ze względu na znajomość podstaw angielskiego (co kwalifikowało ją do oprowadzania cudzoziemców), została tleniona blondynka o niebieskich oczach. Balansowała i kołysała się na białych szpilkach i niosła w ręce długą wskazówkę z mosiężnym końcem.
W pierwszym pokoju wskazała nią stół.
- Ten stół, on nie jest oryginalny - powiedziała.
W drugim pokoju wskazała kunsztowną replikę secesyjnego zegara ściennego.
- Ten zegar, on nie jest oryginalny - usłyszałam znowu.
W trzecim pokoju (był pusty), przewodniczka wygłosiła krótką mowę:
- To był gabinet ojca Mickiewicza. To jest obraz ojca Mickiewicza. Ojciec Mickiewicza był prawnikiem. Pisał również wiersze.
W czwartym pokoju wskazała grupę niskich, zniszczonych krzeseł. Jednemu brakowało nogi, z innych oblazła farba.
- To pokój dzieci. To są krzesła z tamtych czasów - oznajmiła z dumą.
- Oryginalne? - spytałam.
- Oryginalne - potwierdziła stanowczo.
Na ścianie wisiał rysunek przedstawiający szkołę.
- Ta szkoła, to w niej uczył się Mickiewicz. Ona nie istnieje.
Wyszłyśmy na korytarz, przewodniczka wskazała miejsce, gdzie wybrzuszyła się drewniana podłoga.
- Ten garb, to jest błąd budowniczych.
Patrzyłam na blondynkę, szukając odrobiny humoru w jej starannie umalowanej twarzy. Bezskutecznie. Nie nauczono jej opowiadać zabawnych anegdot. Była jednak ciekawa. Omiatała mnie wzrokiem od stóp do głów. Kiedy odwróciłyśmy się, żeby wejść na schody, ciekawość wzięła górę nad profesjonalnym wyszkoleniem.
- Skąd pani jest? - spytała.
- Z Ameryki - odparłam.
- Och. - Zasłoniła ręką usta. - Pierwszy raz rozmawiam po angielsku z angielskojęzyczną osobą. Myślałam, że jest pani Polką. Przepraszam, przepraszam za błędy!
Wyciągnęła dłoń i przedstawiła się oficjalnie:
- Mam na imię Świetlana. Miło mi.
POLACY i LITWINI • 105
- Anna. - Z powagą uścisnęłyśmy sobie ręce.
- Słyszałaś wcześniej o Mickiewiczu? - Nie wydawało jej się to możliwe. -Tak.
- Skąd się o nim dowiedziałaś?
- Nie pamiętam. Jest sławny. Uśmiechnęła się uszczęśliwiona.
- Tak, mówię ludziom, że jest sławny, ale nikt nie wierzy. Tylko Polacy go znają.
- A ty skąd się dowiedziałaś o Mickiewiczu?
- Nie ze szkoły, w szkole był zakazany. Z książek. I babka mi trochę o nim mówiła, ona jest Polką. Była polską szlachcianką. Mój ojciec też był Polakiem.
- A ty jesteś Polką?
- Nie - odparła. - Jestem obywatelką radziecką. To znaczy Rosjanką. Odwróciła się w stronę obrazu na ścianie.
- To jest dom, w którym urodził się Mickiewicz. On nie istnieje.
Skinęłam głową. Ale zwiedzanie przestało być interesujące, nawet dla przewodniczki. Znów zwróciła się do mnie.
- Przyjechałaś na czytanie? - spytała.
- Jakie czytanie?
Okazało się, że prawdziwa aktorka z Warszawy przyjechała deklamować wiersze Mickiewicza w jego muzeum. To wielkie wydarzenie, goście z dalekiego świata bardzo rzadko zaglądali do Nowogródka.
- Obawiam się, że nie mogę zostać na noc.
- Ale to wstyd przejechać taki kawał drogi tu, do rodzinnego miasta Mickiewicza, i nie być na recytacji jego wierszy! - Uderzyła wskazówką o podłogę. - Czemu nie przenocujesz? Możesz zostać u mnie.
- Nie chcę się narzucać. Wyprostowała się.
- Nie narzucasz się. To... będzie zaszczyt, jeśli zostaniesz. Możesz przenocować w domu mojej babki.
Zawahałam się.
Świetlana chwyciła mnie za ramię, rozejrzała się szybko wokoło, żeby sprawdzić, czy nikogo nie ma, i zniżyła głos do błagalnego szeptu.
- Musisz zostać. Musisz. Musisz zrozumieć, czytam teraz codziennie Mickiewicza. Próbuję poznać ten język, ten polski. Próbuję go lepiej poznać, żebym mogła go zrozumieć. Ale tu nie ma książek o nim, tylko jedna, jego rosyjska biografia, wypożyczyłam jaz biblioteki. Muszę, chcę porozmawiać z kimś, kto o nim wie. Musisz zostać. Jesteś pierwszą osobą ze świata, jaką znam, która wie o Mickiewiczu, pierwszą osobą, z którą mogę o nim porozmawiać. - Uścisk Świetlany zacieśnił się. -Musisz zrozumieć. Moi rodzice, moja rodzina, oni mieszkają poza Nowogródkiem. W kołchozie. Na wsi. Całe życie chcę wyjechać. I wyjechałam, pojechałam do pracy w Wilnie. Ale żona mojego brata, ona umiera. Jednego dnia tańczy na weselu przyjaciółki, a następnego dnia nie żyje. To się czasami zdarza tutejszym kobietom, nikt nie wie czemu. Zostawia dwoje małych dzieci. Mój brat, on nie może się nimi zajmować. Muszę wracać. Muszę robić wszystko dla tych dzieci. Nawet dziś muszę wracać do domu po tych recytacjach, żeby je nakarmić, żeby je uśpić. Z początku byłam bardzo nieszczęśliwa - ciągnęła. - Myślę, Nowogródek nie jest inte-
106 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
resujący. Bardzo nieinteresujący. Ale powoli, powoli zmieniam się. Powoli dowiaduję się o Mickiewiczu, dowiaduję się, że on też pochodzi z Nowogródka. On jest stąd i ja jestem stąd. I on jest wielkim poetą. Więc Nowogródek musi być interesujący. Zaczynam się o nim dowiadywać i teraz chcę dowiedzieć się więcej. Idę, zeszłego roku idę na pielgrzymkę do Polski. Do sanktuarium w Częstochowie. To było coś wspaniałego, to było inne. Ludzie stamtąd są inni niż ludzie stąd, nawet inni niż Polacy tutaj. Polacy tutaj, oni nienawidzą innych, nienawidzą Białorusinów, nienawidzą nas, Rosjan. Ale Polacy w Polsce nie są tacy jak oni. Są bardziej otwarci, są przyjaźni, nie są zamknięci i twardzi, jak ludzie stąd. Wiedzą o Zachodzie, wiedzą o Bogu. Więc teraz chodzę do kościoła katolickiego. Jestem tam jedyną Rosjanką. Kiedyś byłam dumna, że jestem ze Związku Radzieckiego, ale teraz nie ma już Związku Radzieckiego. Teraz chcę być z nimi. Chcę być jedną z nich. Chcę być Polką. Polką. - Puściła moje ramię. - Chcę być Polką - powtórzyła cicho. Zgodziłam się zostać na noc.
Występ miał się zacząć o szóstej, ale już o piątej miejscowi wielbiciele poezji zebrali się w salonie domu Mickiewicza. Stąpali delikatnie po nowej drewnianej podłodze, starając się jej nie porysować, podczas gdy przewodniczki robiły dużo zamieszania, przenosząc krzesła z jednego pokoju do drugiego i rozmawiając miedzy sobą głośno i z przejęciem. Starsze panie patrzyły na nie z wielkim podziwem; nachyliłam się, próbując podsłuchać, co mówią.
- Wiesz, tamta to wnuczka Krystyny. Wciąż jeszcze nie wyszła za mąż, co za wstyd. A ta druga, ta mała brunetka, jest spowinowacona z Paszkowskim. W zeszłym roku wydała się za jego kuzyna...
Kiedy weszła aktorka, rozstąpiły się, żeby zrobić jej przejście.
- Taka dystyngowana, taka piękna! - szeptały.
Aktorka była kobietą w dojrzałym wieku. Miała na sobie czarną długą spódnicę, czarną jedwabną bluzkę i czarny szal na ramionach. Oczy obrysowała czarną kreską, a długie czarne włosy, przetykane gdzieniegdzie siwizną, opadały jej na ramiona. Teatralnym gestem uniosła spódnicę, poprawiła szal, weszła na podium w małej czytelni i ogarnęła wzrokiem publiczność. W pomieszczeniu było może dwadzieścia osób.
- To dla mnie wielka radość - zaczęła - zobaczyć, że w mieście Mickiewicza, w głębi Białorusi, są jeszcze ludzie, którzy czczą jego imię.
Pochyliła głowę jak do modlitwy. Ten gest oznaczać miał wielki smutek, jakby ubolewała nad nieobecnością polskości na tych świętych polach i miasteczkach. Po chwili milczenia podniosła głowę i zaczęła recytować pierwszą księgę Pana Tadeusza:
Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie, fle cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.
Ilekroć pojawiała się nowa postać, aktorka przyjmowała nowy ton: wysoki i śpiewny dla Zosi, mocny dla Tadeusza, głęboki i powolny dla hrabiego. Mówiła bardzo wolno i każde nowe zdarzenie podkreślała szerokimi wymachami ramion
POLACY i LITWINI • 107
i zgrzytaniem zębów. To było wielkie przedstawienie, dokładnie takie, jakie miejscowi wielbiciele poezji spodziewali się zobaczyć.
Ale Pan Tadeusz to długi utwór i publiczność, z początku uważna, zaczęła tracić początkowy entuzjazm. Kiedy aktorka dotarła do słynnego opisu grzybobrania, jedna ze starszych pań zaczęła cicho pochrapywać. Gdy Tadeusz zaczai flirtować z Telimeną, niektóre przewodniczki ziewały, grzecznie osłaniając usta. Żadna nie znała na tyle polskiego, żeby zrozumieć dziewiętnastowieczny język epopei.
- Widzę senne twarze - powiedziała aktorka, grożąc żartobliwie palcem pod koniec księgi czwartej. - Może powiem teraz kilka ballad.
Ktokolwiek będziesz w nowogródzkiej stronie,
Do Płużyn ciemnego boru Wjechawszy, pomnij zatrzymać twe konie,
Byś się przypatrzył jezioru.
Świteź tam jasne rozprzestrzenia łona
W wielkiego kształcie obwodu, Gęstą po bokach puszczą oczerniona,
A gładka jak szyba lodu.
Aktorka przyśpieszyła tempo. Udrapowała z szala całun śmierci, a potem flagę, jej twarz wyrażała to miłosną tęsknotę Adama i Maryli, to znów płomienny patriotyzm człowieka, którego ojczyzna znalazła się pod obcą okupacją. Pod koniec przedstawienia była zlana potem, choć wieczór był chłodny. Tusz czarnymi strużkami spływał jej po twarzy.
Publiczność, teraz w pełni rozbudzona, mruczała i wzdychała na zakończenie każdej zwrotki. Ale to nie treść poezji przykuła jej uwagę. Zainteresowanie budziły raczej nazwy miejsc: Nowogródek, Świteź, Niemen, oraz opisy kościołów i białych dworów. Poznawali tutejsze okolice, widoki, miejsca i zwyczaje. To, że aktorka recytowała wiersze o nich, czyniło ich kimś wyjątkowym, znaczyło, że ich zapomniane miasteczko jest częścią szerszego świata.
Po zakończeniu występu aktorka złożyła głęboki ukłon. Jedna z przewodniczek podbiegła i wręczyła jej bukiet, a wtedy artystka skłoniła się raz jeszcze.
- Cała przyjemność po mojej stronie - oświadczyła. Publiczność uprzejmie klaskała. Aktorka znów się ukłoniła.
- Dziękuję wam wszystkim - powiedziała bardzo wolno, jakby mówiła do dzieci. - Dziękuję wam wszystkim. Dziękuję za uczczenie imienia Mickiewicza, dziękuję za podtrzymywanie polskości. Dziękuję za obronę polskiej ziemi przed białoruskim zalewem.
Poczułam dłoń na ramieniu.
- Czyż nie była cudowna? - szepnęła Świetlana. - Nie widziałam nigdy dotąd takiej piękności. Nie wiedziałam, że można mówić takim głosem.
Cywilizacja zawitała tego dnia do Nowogródka.
Kiedy wyszłyśmy z muzeum Mickiewicza, błyszczące oczy Świetlany zgasły, stały się szkliste, a wokół jej ust pojawiły się bruzdy zmęczenia. Zaczęła przepraszać. Jej babka, wyjaśniła, naprawdę nie mieszka we własnym domu. Mieszka w jednym z betonowych bloków w centrum miasta.
108 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
- Może to nie jest to, do czego przywykłaś. Może to nie jest dość dobre, może spodziewasz się czegoś lepszego - martwiła się.
Powiedziałam jej, że to nieważne, choć czułam się zmęczona. Jazda z Bieniako-ni była długa i nużąca. Kiedy weszłyśmy do budynku, wiedziałam, że popełniłam błąd. Klatka schodowa śmierdziała skisłym mlekiem i odchodami. Nie było światła i nie działała winda. Drzwi otworzyły się po naciśnięciu klamki, zamek dawno się zepsuł. W środku wyglądało jeszcze gorzej.
Babka Świetlany miała ponad dziewięćdziesiąt lat. Jej wielkie ciało było groteskowo opuchnięte, nogi miała grube i okrągłe jak pnie drzew, trzęsące się fałdy brzucha zwisały aż do kolan. Brudna, pożółkła ze starości szmata spowijała niekształtną głowę. Podłogę jedynego pokoju pokrywały śmieci i kurz: stare skórki arbuza, spleśniały chleb, stopiony wosk ze świecy, torebki herbaty. Pożółkłe gazety leżały na stole i krześle, które poza dwoma łóżkami były jedynymi sprzętami w mieszkaniu. W pokoju czuć było woń biedy i starości, ale dużo gorszy smród dochodził z łazienki. Ściany pokrywała tam pleśń i nie było gorącej wody.
Stara kobieta narzekała po polsku, że od trzech dni nikt jej nie odwiedził.
- Wiesz, że muszę opiekować się dziećmi Michaiła - odpowiedziała po rosyjsku Świetlana.
- To co? I tak za dużo pracujesz - odparowała babka, nadal po polsku. - Żaden mężczyzna nie ożeni się z kobietą o takich czerwonych rękach.
Świetlana zarumieniła się, wymamrotała przeprosiny i obiecała wrócić rano, żeby „porządnie wysprzątać". Kręciła się chwilę po pokoju, próbując trochę ogarnąć bałagan, i rozścieliła pościel na dodatkowym łóżku, unikając mojego wzroku.
- Przepraszam, bardzo przepraszam - powtarzała. - Tu jest tak brudno, tak okropnie brudno. To dlatego, że nikt nie ma czasu sprzątać...
- Nie przejmuj się, nie przejmuj się - uspokajałam ją. Ale kiedy drzwi się za nią zamknęły, żałowałam, że jej usłuchałam i nie postarałam się wyjechać.
Poczułam przypływ klaustrofobii. Sięgnęłam do klamki, żeby otworzyć okno.
- Nie da rady - odezwała się babka. - Od piętnastu lat nikt go nie otwierał. Byłam w pułapce.
Stara kobieta chciała rozmawiać. Urodziła się w polskiej rodzinie szlacheckiej i tak o niej mówiła: „szlachecka rodzina". Mieszkali w wielkim domu na wsi, mieli duży majątek - ziemię i chłopów. Podczas pierwszej wojny światowej ojciec zmuszony był jednak sprzedać inwentarz i rodzina przeniosła się do Nowogródka. Nowy dom miał czternaście pokoi, ogród i stał w środku miasta. Podczas drugiej wojny światowej został jednak doszczętnie spalony, matka i ojciec zamordowani, a bolszewicy ukradli zamknięte w kufrze srebra.
Potem mieszkała z synem w kołchozie i przez jakiś czas w Mińsku z córką.
- To wszystko, co teraz mam - powiedziała.
Jej dwaj bracia wyjechali do Polski, ale mąż odmówił opuszczenia Białorusi. Miał romans z miejscową kobietą, i właśnie ona nie chciała wyjechać. To, zdaje się, była jedna z wersji tej historii. Niektórzy twierdzili, że to nie upór, lecz pijaństwo przeszkodziło mu w wyjeździe. W każdym razie kiedy pełne Polaków i polskiego dobytku pociągi wyjeżdżały z Nowogródka, spał w rynsztoku i żadna siła nie mogła go stąd ruszyć.
WSTĘP • 109
- Teraz nie żyje - ciągnęła staruszka - ale my wciąż tu mieszkamy. Wciąż odczuwam straszliwą krzywdę, jaką mi wyrządził.
Zamilkła. Próbowałam jakoś się ułożyć na zapadającym się łóżku, ale przy najmniejszym poruszeniu skrzypiało i jęczało. Usiłowałam czytać książkę, lecz przeszkadzał mi ciężki oddech starej kobiety - odgłos przypominający wypuszczanie powietrza z opony. Po chwili po prostu gapiłam się w sufit, szukając wzorów w pęknięciach tynku, i starałam się nie dopuścić do tego, żeby zemdlił mnie smród.
Wtedy znów się odezwała.
- Lepiej nam się wiodło za Polski - oświadczyła. - Tyle że było za dużo Żydów. Usiadłam na łóżku.
- Było za dużo Żydów. Nawet Piłsudski, nasz wielki marszałek, miał żonę Żydówkę. Byli wszędzie. I nic nie robili. Nigdy nie pracowali uczciwie. Umieli tylko handlować i targować się. Nie lubię Białorusinów i nie lubię Rosjan, to nie są cywilizowani ludzie, niczego nie potrafią, ale dzięki Bogu, nie rządzą mną już Żydzi.
Patrzyłam na nią. W żółtym świetle jedynej żarówki jej twarz wyglądała, jakby była zrobiona z gumy lub plastiku.
- Co się z nimi stało? - spytałam. - Dokąd wyjechali?
Kołysząc swoje groteskowe cielsko na krześle w przód i w tył, spojrzała na mnie z ukosa.
- Hitler się ich pozbył - powiedziała cicho. - Hitler wykończył ich wszystkich. Hitler robił straszne rzeczy, zamordował te zakonnice z naszego klasztoru, ale wyświadczył nam przysługę, bo pozbył się wszystkich Żydów.
- Wszystkich?
- Nie wszystkich. W tym domu mieszkała Żydówka. Och, to była sprytna kobieta. Dwa lata temu, kiedy bolszewicy pozwolili wykupywać mieszkania, wykupiła swoje za dwa tysiące rubli, a teraz sprzedała je za dwadzieścia i wyjechała do Izraela. Och, ci Żydzi, oni wiedzą, jak robić interesy, jak oszukiwać uczciwych ludzi.
Tego już było za wiele.
- Myśli pani, że panią oszukam?
Stara kobieta spojrzała na mnie przestraszona.
- Pytałam, czy myśli pani, że panią oszukam? Cisza. Popatrzyła na mnie bystro, uważnie.
- Nie jesteś... jedną z nich, co? - spytała po dłuższej chwili.
Kiedy nie usłyszała odpowiedzi, na jej twarzy pojawił się wyraz zmieszania i nagle zrobiło mi się tej kobiety żal. Była niewykształcona, biedna i brudna, jej życie było jednym pasmem nieszczęść. Świat, w którym się urodziła, odszedł na dobre, umarł na jej oczach. Nowogródek nie był już polskim miastem - sławnym, gdyż przyszedł tu na świat największy polski poeta. Stał się miasteczkiem białoruskim, pełnym ludzi, którzy nic nie wiedzieli o tym, co tu było przedtem, a ona, stara kobieta stanowiła tylko śmieszny relikt, ciężar dla dzieci i wnuków. Po co się z nią spierać?
Po chwili dźwignęła się z krzesła, odwróciła do stojącej w kącie pokoju małej plastikowej figurki Matki Boskiej i z ogromnym wysiłkiem uklękła do modlitwy.
- Boże - modliła się - przebacz mi to, co powiedziałam tej dziewczynie. Modliła się, mamrocząc Ojcze nasz, Wierzę w Boga i Zdrowaś Mario, modliła się
za Polskę, za siebie, za mnie. Odwróciłam się twarzą do ściany.
Część trzecia
ROSJANIE, BIAŁORUSINI UKRAIŃCY
Wbrew pragnieniom patriotycznych rosyjskich historyków, kiedy Bóg stworzył ludzkość, nie umieścił Rosjan tam, gdzie dziś się znajdują.
Richard Pipes, Russia Under the Old Regime
Pieścił tę mapę jak wybrankę swego serca. Przedstawiała dla niego cudowny żywy ideał, służbie któremu poświęcił swoje życie. Mógł
0 niej rozprawiać godzinami, omawiając ten czy tamten punkt, przywołując wydarzenia historyczne, folklor, nazwy miejsc i bohaterów przeszłości. Tu się urodził. Tu urodziła się jego żona. Tu stoczono bitwę.
1 tak dalej... Delektował się granicami i wziąwszy pióro, zaczął rysować ich dużo więcej...
A. MacCullum Scott, opis białoruskiego nacjonalisty, 1925
Gdzie podziało się kozactwo,
Czerwoneżupany?
Gdzie zniknęła nasza wolność,
Buńczuki, hetmani?
Gdzie to wszystko? Poszło z dymem?
Czy też zatopiły
Sine fale twoje góry
Kurhany-mogiły ?
Taras Szewczenko, 1839
Dyskutując o Rosjanach, myśląc o Ukraińcach, przyglądając się Białorusinom czy zastanawiając się nad wszystkimi Słowianami wschodnimi, najlepiej cofnąć się do samego początku, a początkiem jest Ruś Kijowska. Zgodnie z jedenastowieczną Powieścią minionych lat, najstarszą istniejącą historią wschodnich Słowian, Ruś Kijowska powstała w 862 roku. Był to, jak mówią kroniki, czas wielkich sporów między nieustannie wojującymi pogańskimi plemionami, które żyły wzdłuż Dniepru na terenach obecnej Ukrainy, Białorusi i zachodniej Rosji. Nie wiemy czemu, może z powodu serii szczególnie ostrych waśni, może na skutek szczególnie krwawego najazdu, niepokoje zmusiły w końcu przywódców regionu do szukania jakichś rozwiązań.
I rzekli sobie: „Poszukajmy sobie kniazia, który by nami władał i sądził nas wedle prawa". I poszli za morze... Rzekli Rusi Czudowie, Słowienie, Krywicze i Wesowie: „Ziemia nasza wielka jest i obfita, a ładu w niej nie ma. Przychodźcie więc rządzić i władać nami". I wybrali się trzej bracia z rodami swoimi, i wzięli ze sobą wszystką Ruś...*
Ludzie, których kroniki zwą Rusami, to Skandynawowie, znani gdzie indziej jako Waregowie, Normanowie lub wikingowie, a kraj, który zwą Rusią, to prawdopodobnie Szwecja. Dynastia Rusów, znana później jako Rurykowicze, przypuszczalnie zgodziła się „rządzić i władać" ziemiami Słowian ze względów finansowych. Odkryto właśnie nowy szlak wodny - od Bałtyku przez Morze Białe, Dniepr do Morza Czarnego - a oni natychmiast dostrzegli otwierające się przed nimi możliwości handlowe. Kontrolując szlak wodny, Rusowie kontrolowaliby także lukratywny handel między Skandynawią a Konstantynopolem, dostarczając do Bizancjum niewolników, futra i wosk w zamian za złoto i klejnoty.
Wydawało się to szczytem ich ambicji. Zamiast narzucać wschodnim Słowianom obcą skandynawską kulturę (jak zrobiliby to Krzyżacy) lub używać subtel-niejszych metod perswazji kulturalnej (jak zrobili to Polacy), Rurykowicze z biegiem czasu przyswoili sobie język i zwyczaje tych, którymi rządzili. W przeciągu paru pokoleń przyjęli słowiańskie imiona (Helga stała się Olgą, Waldemar Wła-dimirem) i wżenili w miejscowe rodziny. Kijów rósł w siłę dzięki swemu położeniu w pół drogi szlaków handlowych między Bałtykiem a Morzem Czarnym, ale stosunki z odleglejszymi miastami Rusi pozostały luźne i nieokreślone. Ruś nie była wcale imperium we współczesnym sensie tego słowa: historyk Richard Pipes
* Przełożył Franciszek Sielicki.
114 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
porównał ją do wielkich brytyjskich kompanii handlowych z XVII i XVIII wieku - Hudson Bay czy East India Company.
Powstała w ten sposób Ruś Kijowska rozwijała się bardzo szybko. Handel między Bizancjum i Skandynawią wzbogacił ją, nasilały się kontakty z Europą Zachodnią. W 988 roku, kiedy książę Włodzimierz, wódz Rurykowiczów, postanowił przyjąć chrześcijaństwo, Ruś rozwinęła się dalej. Według wczesnych kronik, książę Włodzimierz odrzucił islam, ponieważ zabraniał on alkoholu, i przedłożył bizantyjski obrządek chrześcijański nad jego rzymską wersję ze względu na przepych mszy. Prawda to czy nie, faktem jest, że mieszkańcy Kijowa zostali masowo ochrzczeni w Dnieprze, w mieście i otaczających go wsiach wyrosły świątynie zwieńczone cebulowa tymi kopułami, zdobne w złote mozaiki w bizantyjskim stylu.
W 1037 roku Ruś była w zenicie swego rozkwitu. W tym roku książę Jarosław Mądry zaczął budować Sobór Sofijski, który miał być prawosławnym odpowiednikiem Bazyliki Świętego Piotra w Rzymie. Wzorowana na Hagia Sophia w Konstantynopolu, świątynia posiadała trzynaście kopuł i kolumny z marmuru, greccy i bizantyjscy artyści zapełnili apsydy nad ołtarzem majestatycznymi świętymi, udrapowanymi w togi, Najświętszymi Panienkami o migdałowych oczach i aniołami. W tym samym czasie książę Jarosław przyjął również biskupa Saveraux, który przybył, by prosić go w imieniu króla Francji Henryka I o rękę jego córki Anny. „Ten kraj - napisał biskup Saveraux po powrocie z Rusi - jest bardziej zjednoczony, szczęśliwszy, silniejszy i lepiej ucywilizowany niż sama Francja". Dysputy między katolikami i prawosławnymi miały się jeszcze toczyć w przyszłości, a starania biskupa zakończyły się sukcesem. Anna była pierwszą i ostatnią księżniczką kijowską, która została królową Francji. Dwie inne córki księcia Jarosława również poślubiły królów: Węgier i Norwegii. Jedna z jego sióstr wyszła za króla polskiego, a jeszcze inna poślubiła bizantyjskiego księcia. Z tego powodu książę pamiętany jest czasem jako „teść Europy".
Ale tak jak Ruś Kijowska szybko powstała, tak szybko upadła. Z biegiem czasu kupcy włoscy wytyczyli bardziej bezpośrednie, omijające Kijów szlaki między Konstantynopolem a Europą Zachodnią. Ruscy książęta zaczęli walczyć między sobą i odrębne księstwa jęły ustanawiać własne prawa i ustalać cła. Na początku XIII wieku król Mongołów nazywający siebie Czyngis-chanem, czyli chanem chanów - zmobilizował swój lud do ataku na Europę i Azję. W 1240 roku wnuk Czyn-gis-chana dotarł do Kijowa. Po doszczętnym spaleniu stolicy, zamordowaniu dowódców, splądrowaniu kościołów przez najeźdźców i rozpierzchnięciu się po wsiach mieszkańców miasta, dynastia Rurykowiczów przestała istnieć. Ruś Kijowska przetrwała zaledwie czterysta lat.
Niemal natychmiast rozgorzały spory, gdyż mimo swego krótkiego żywota Ruś zrodziła niezwykle wielką liczbę historycznych dysput: przedmiotem wielkiego sporu, na przykład, jest to, dlaczego Rurykowicze zwani byli Rusami. Niektórzy twierdzą, że wyraz ten pochodzi od Ruotsi, fińskiej nazwy Szwedów. Inni, że od rzek Ruś i Rusna na środkowej Ukrainie. Jeszcze inni mówią o Roslagen, szwedzkim wybrzeżu na północ od Sztokholmu, lub rhos, perskim słowie oznaczającym „światło". W XX wieku ci z obozu Ruotsi - wśród nich Hitler - twierdzili, że Ruś Kijowska powstała tylko dzięki germańskiemu geniuszowi Skandynawów, którzy zjednoczyli grupę różnorodnych plemion i stworzyli imperium handlowe. Ci
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 115
z obozu rzek Ruś i Rusna - włączając historyków radzieckich, jak również nacjonalistów rosyjskich i ukraińskich - utrzymywali, że choć plemiona ruskie mogły współpracować trochę ze Skandynawami, to w utworzeniu Rusi Kijowskiej o wiele ważniejszą rolę odegrali wschodni Słowianie. Sugerując coś przeciwnego, pisał jeden z radzieckich uczonych, „odmawia się narodom słowiańskim zdolności utworzenia niezależnego państwa".
Ruś i Rusna, Ruotsi i rhos: wszystko to na pierwszy rzut oka może wydawać się śmieszne i naiwne. Albowiem Ruś Kijowska - bez względu na jej krótką historię, i fakt, że wiele zapożyczyła od innych - była niezwykłym osiągnięciem średniowiecznych wschodnich Słowian. Wszystkie trzy państwa, które powstały z Rusi Kijowskiej - Rosja, Ukraina i Białoruś - mogą słusznie zgłaszać pretensje do jej duchowej, geograficznej czy kulturowej spuścizny. Jednak bardzo mało wiadomo o Rusi Kijowskiej, wiele śladów jej istnienia zostało bezpowrotnie straconych. Tak trudno, gdy chodzi o odległą przeszłość, rozstrzygnąć, co jest prawdą, a co fałszem. Zapisy są nieliczne, trzeba zgadywać na podstawie fragmentów, ikon i złotych kopuł świątyń. Popełniono też mnóstwo błędów, gdyż tylko niewielu może mieć wyobrażenie o tym, co się naprawdę zdarzyło.
Najlepszym sposobem czytania historii Rosji jest studiowanie map; są one dokładniejsze od jakichkolwiek oficjalnych dokumentów, ciekawsze od historycznych analiz, wymowniejsze niż literatura. Oczywiście studiowanie map nie nowych, lecz starych, pożółkłych, na których wciąż jeszcze widać nazwy miejsc, albo takich, gdzie wiele odcieni barwy obrazuje cal po calu rozprzestrzenianie się władzy rosyjskiej. Na wszystkich tych historycznych mapach Rosja zaczyna się od małego państewka Moskwy, jednego z wielu sukcesorów Rusi Kijowskiej. W roku 1300 Wielkie Księstwo Moskiewskie zajmowało dwadzieścia tysięcy kilometrów kwadratowych, obszar, który łatwo zmieściłby się w jednym z niniejszych współczesnych państw europejskich, Portugalii czy, powiedzmy, Belgii. Podczas gdy państwa na północ od Kijowa dostały się pod łagodniejsze rządy Litwy, a potem Polski, Moskwa - od czasu podboju mongolskiego aż do końca XV wieku - rządzona była surowo przez Mongołów i Tatarów Złotej Ordy; ślady ich tyranii pozostały w języku rosyjskim. Tak, na przykład, rosyjskie słowa oznaczające knut i łańcuchy są pochodzenia mongolskiego.
Niemniej, jak pokazują mapy, po odwrocie Mongołów Moskwa od końca XIV wieku ze swej maleńkiej bazy (i stanu skrajnego poddaństwa) rozrasta się niemal bezładnie. Kierując się może głodem ziemi, a może żądzą władzy, najpierw plądruje i niszczy powiązane z niemieckojęzycznym Bałtykiem kupieckie państwo Nowogrodu, wykopując nawet fundamenty budynków, żeby nie mogły zostać odbudowane. Później podobny cios zadaje Moskwa chanatowi kazańskiemu i Inflantom na Bałtyku. Ze stulecia na stulecie mapy pokazują, jak Moskwa rozrasta się, jak zataczając koncentryczne koła, urywa najpierw kawałek Azji, potem płat Europy, tu i tam skrawek ziemi na Kaukazie. Wielkość dodaje jej pewności siebie, więc rusza na podbój z większą energią. Jedne po drugich znikają w państwie moskiewskim słabsze ludy zza wschodnich i zachodnich, północnych i południowych jego granic. Mocarstwa zachodnioeuropejskie powstawały z ukonstytuowanych już państw, imperium rosyjskie natomiast rosło razem z Rosją - do tego stopnia, że, jak pisze Richard Pipes, sami Rosjanie nie potrafili już rozróżnić między
116 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
swym własnym krajem a ziemiami należącymi do narodów, które podbili. Dopiero po upadku Związku Radzieckiego Rosjanie spostrzegli, że żyją w „nienaturalnej" sytuacji. Granice ich kraju, Rosji postradzieckiej, nie korespondowały z żadnymi historycznymi granicami poprzedniej „Rosji".
W XVII wieku Rosjanie - bo tak teraz siebie nazywali - przypuścili atak na rejon zwany okraina, to znaczy tereny przygraniczne, wschodnie obrzeża Rzeczpospolitej, ziemie, które należały kiedyś do Rusi Kijowskiej, lecz uniknęły władzy Mongołów. W XVII stuleciu rosyjscy carowie zaczęli kawałek po kawałku odcinać terytorium zachodniej Ukrainy. Pod koniec wieku XVIII skupili wysiłki: najpierw na ziemiach na zachód od Smoleńska, na Mińsku, potem na reszcie Ukrainy, następnie na Brześciu i Wilnie, a w końcu na samej Warszawie. Był to szczególny rodzaj inwazji: dużo bardziej niż cokolwiek innego, podbój tych terenów zmienić miał samą Rosję, tak jak podbój kresów zmienił Polskę.
Część zmian była natury geograficznej: ponieważ Rosja miała teraz wspólne granice z Prusami i Austro-Węgrami, stawała się poważnym uczestnikiem polityki europejskiej. Ale dokonywały się też przemiany intelektualne. Po raz pierwszy Rosja okupowała wielkie terytorium, które było od niej znacznie bardziej zaawansowane cywilizacyjnie. Biedne, wedle standardów Europy Zachodniej, ziemie Rzeczpospolitej były wysoko rozwinięte w porównaniu z Rosją. Zdobywając je, Rosja zyskała niezliczone skarby sztuki, barokowe kościoły, posiadłości we włoskim stylu, jak również uniwersytety, biblioteki i uczonych. Zyskała też wykształconych ludzi - zwłaszcza na ziemiach należących obecnie do Estonii i Łotwy; stamtąd właśnie, z elit tych narodów, pochodzić będzie w przyszłości trzecia część rosyjskich urzędników. Polska arystokracja, choć mniej wpływowa w Sankt Petersburgu niż niemieckojęzyczni Bałtowie, również pod koniec istnienia imperium zdominuje kresową biurokrację. Aż do połowy XIX wieku w większości zachodniej Rosji polski pozostał językiem nauki, uniwersytetów.
Co może najważniejsze, Rosja otrzymała też stosunkowo dobrze wykształconą, głównie katolicką, ludność. Chociaż rządziła również muzułmanami, protestantami i koczowniczymi plemionami pogańskimi, katolicyzm był na tyle bliski prawosławiu, że mógł stanowić dla niego wyzwanie. Katolicy nie przechodzili bowiem na prawosławie, jak inne narody, i nie uważali prawosławia za coś lepszego. Co więcej, wielu katolików upierało się, że ich religia jest światlejsza, dojrzalsza intelektualnie, wyśmiewało przepych prawosławnego ceremoniału, wyniosłość prawosławnych księży, ciemnotę prawosławnych chłopów.
W tym czasie Rosjanie, których państwo rozrosło się nagle do wielkich, trudnych do ogarnięcia rozmiarów, zaczęli po raz pierwszy zastanawiać się nad swą naturą. Postawieni naprzeciw bardziej cywilizowanych, pewnych siebie narodów Zachodu - nie tylko Polaków i Litwinów, ale również Niemców i Francuzów - zaczęli zadawać sobie pytania: Kim jesteśmy? Jakim jesteśmy narodem? Jakie mamy prawo porównywać się z narodami zachodnimi? A oto jak sobie na nie odpowiedzieli: Jesteśmy spadkobiercami Rusi Kijowskiej. Nasi carowie są potomkami książąt ruskich, mamy historyczne prawo podbijać narody na południe i zachód od Moskwy, ponieważ ich ziemia jest dawną ojcowizną Rusi Kijowskiej. Nawet jeśli Słowianie z tych regionów różnią się od nas, nawet jeśli są lepiej wykształceni, mamy prawo nimi rządzić, ponieważ historycznie jesteśmy spadkobiercami ich przodków.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 117
Oficjalnie, podbite okrainy nazywano „ziemiami odzyskanymi". Oficjalnie Rosja wyzwalała tradycyjnie prawosławne ziemie spod szkodliwych polsko-kato-lickich wpływów, uwalniała historycznie prawosławny lud spod dominacji Rzeczpospolitej. Oficjalnie nie było żadnego podboju, jedynie „naprawianie" tradycyjnego zła. Kiedy Katarzyna Wielka wybiła w 1793 roku medal upamiętniający drugi rozbiór Polski - ten, który dał jej wielką połać Ukrainy - napis na nim brzmiał: „Odzyskałam to, co było oderwane".
Tak się złożyło, że oficjalna doktryna bardzo dobrze współgrała z prądami intelektualnymi XIX wieku. W 1830 roku pośród rodzącej się inteligencji rosyjskiej powstał odłam filozofów, określanych mianem słowianofilów. Twierdzili oni, między innymi, że rosyjski jest ojcem pozostałych języków słowiańskich, że kultura rosyjska przewyższa wszelkie inne kultury słowiańskie, że Rosja, która w przeszłości włożyła tak niewielki wkład w sztukę i kulturę światową, odgrywać będzie w przyszłości wiodącą rolę, że Moskwa, potomkini Bizancjum, stanie się nowym Rzymem. Narody słowiańskie, które kwestionowały pretensje Rosji do jej historycznej wyższości - stanowiącej podstawę ideologiczną rosyjskiej ekspansji - powinny zostać zgniecione. Iwan Aksakow, jeden z najsłynniejszych dziewiętnastowiecznych rosyjskich filozofów, nazywał Polaków nieszczęsnym, wyniosłym, aroganckim i bezmyślnym plemieniem, które w dodatku jest na wskroś przesiąknięte jezuicką moralnością. Ludzie pokroju Ak-sakowa jeszcze gorzej myśleli i mówili o Ukraińcach - uważających się również za potomków Rusi Kijowskiej - odrzucając ich roszczenia i nazywając Ukrainę Małą Rosją.
Ale nawet pisarze i artyści, którzy nie nazwaliby siebie słowianofilami, nawet ci, którzy walczyli z despotycznym charakterem rosyjskiego państwa, nawet oni dołączyli do chóru szyderców wyrażających pogardę dla kultur pogranicza. Dosto-jewski, który trafił do więzienia za konspirację przeciw carskim rządom, wyśmiewał pretensje Polski do państwowości i umieścił w swoich powieściach dziesiątki postaci antypatycznych Polaków, w tym szachrujących w grze w karty głupawych arystokratów z Braci Karamazow, wznoszących toasty na cześć Polski „w granicach z 1772 roku", czy udającego hrabiego oszusta, którego poślubia Agłaja pod koniec Idioty. Nawet Puszkin - podobnie jak Dostojewski, liberalny krytyk carów - pisał o „słowiańskich rzekach wlewających się w rosyjskie morze" i złościła go sympatia Zachodu dla polsko-litewskiego powstania 1830 roku. Po jego stłumieniu napisał wiersz zatytułowany Oszczercom Rosji:
O co ten krzyk, trybuni ludu? Czemu Grozicie Rosji anatemą? Co tak wzburzyło was? Litewski bunt i kaźń? To Słowian spór, rodzinny spór domowy, Nie rozwiążecie go krasomówczymi słowy. Przesądził dawno los tę naszą starą waśń...*
W końcu nienawiść podsycana przez rządową propagandę i wspierana przez poetów sprawiła, że prześladowano każdego Polaka czy Ukraińca, który przejawił
* Przełożył Julian Tuwim.
118 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
talent literacki, i każdego, kto przemawiał własnym głosem, jak również każdego, kto chciał mówić o niepodległości lub suwerenności swojego kraju. W dwóch odrębnych edyktach carska Rosja zakazała używania języka ukraińskiego.
Chociaż Rosjanie zniszczyli tyle, ile się dało, z pozostałych kultur słowiańskich, niepewność stworzona przez dominację Rosji nad narodami wokół jej granic pozostała i co pewien czas odżywa w rosyjskiej literaturze. Pod koniec Anny Kareniny, Karenin, Piescow i Koznyszew dyskutują o rusyfikacji pogranicza. Podczas gdy Karenin, wysoki urzędnik państwowy, popiera ten proces, inni są nim zaniepokojeni:
- Nigdy nie miałem na myśli - zwrócił się [Piescow] przy zupie do Karenina - że decyduje wyłącznie gęstość zaludnienia w połączeniu z pewnymi założeniami, a nie z zasadami, którymi będzie się kierowała administracja.
- Zdaje mi się - bez pośpiechu, apatycznie odrzekł Karenin - że to na jedno wychodzi. Według mego zdania, oddziaływać na inny naród może tylko ten, kto stoi na wyższym stopniu rozwoju, kto...
- Ale chodzi właśnie o to - przerwał mu swym basem Piescow, któremu zawsze było pilno się wypowiedzieć i który zdawał się zawsze całą duszę kłaść w to, co mówił - na czym ma polegać ów wyższy rozwój?*
Rozmowa nie przynosi rozstrzygnięcia, kwestia „wyższego rozwoju" - tego, czy Rosja go osiągnęła, czy nie - pozostaje bez odpowiedzi.
Co jakiś czas odzywał się głos odbiegający od powszechnej opinii. W 1836 roku Piotr Czaadajew, jeden z wielkich intelektualistów Rosji, przyjrzał się mapom i historii ekspansji rosyjskiej i doszedł do wniosków innych niż zaciekłość Puszkina i pogarda Dostojewskiego.
Uważał, że wbrew wszelkim prawom wspólnoty ludzkiej Rosja zmierza wyłącznie w kierunku własnego zniewolenia i zniewolenia wszystkich sąsiadujących narodów. Dlatego też byłoby w interesie nie tylko innych narodów, ale również jej własnym, by wstąpiła na nową drogę.
Na polecenie cara Czaadajew uznany został za chorego umysłowo.
Polacy utrzymują, że Niemcy użyli podstępu, fałszując akt kruszwicki i oszukując samego papieża po to, by zdobyć kontrolę nad Prusami Wschodnimi. Litwini natomiast są przekonani, że Polacy uciekli się do podstępu, żeby zdobyć kontrolę nad Litwą, i ukradli koronę, by zapobiec koronacji ich wielkiego księcia. Może zatem nie ma się co dziwić, że również Ukraińcy wierzą, iż Rosjanie podstępem zdobyli kontrolę nad Ukrainą.
Historia zaczyna się w 1648 roku, kiedy to ukraińscy Kozacy zbuntowali się przeciw rządom Polski. Ich przywódcą był Bohdan Chmielnicki. W Trylogii Henryk Sienkiewicz opisuje go tak, jak przechowany został w polskiej pamięci ludowej:
Było przy tym w twarzy tego męża coś szczególnego - jakaś moc utajona, która tak biła z oblicza, jak żar od płomienia, jakaś wola nieugięta, znamionująca, że człek ten przed nikim i niczym się nie cofnie.
Przełożyła Kazimiera Iłłakowiczówna.
,
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 119
Urodzony jako polski szlachcic, Chmielnicki miał dość siły i charyzmy, by poprowadzić Kozaków przeciw polskim władcom, ale nie posiadał zdolności politycznych, żeby zjednoczyć ich potem w niepodległe państwo. Po chwalebnym roku 1648 nastąpiły miesiące chaosu, zapamiętane w ukraińskiej historii jako „czas ruiny". Kozaccy przywódcy kłócili się między sobą, obawiano się inwazji tatarskiej, Ukraina, uznano, potrzebuje silnego protektora. W 1653 roku Chmielnicki spotkał się z wysłannikiem cara w Perejasławiu i postanowił sprzymierzyć Kozaków z Rosjanami. W styczniu następnego roku spisano traktat, zaplanowano ceremonię. Chmielnicki złożył carowi przysięgę lojalności i oczekiwał, że taką samą przysięgę złoży Kozakom poseł carski.
Ten jednak w ostatniej chwili odmówił. Oświadczył, że car nikomu nie składa przysięgi. Chmielnicki wyszedł z kościoła, potem wrócił. Złożył przysięgę. Nie minęło dziesięć lat, a większość Ukrainy znajdowała się we władaniu Rosji. Przez trzy kolejne wieki Ukraina nie miała drugiej szansy wybicia się na niepodległość.
Ukraina: samo to słowo w większości języków słowiańskich oznacza „ziemie przygraniczne". Bliskie jest rosyjskiemu wyrazowi okraina. Po polsku „u" znaczy „przy", podczas gdy „kraina" jest starą, nieco archaiczną nazwą kraju lub regionu.
Do XX wieku Ukraińcy, podobnie jak Białorusini, nazywani byli Rusinami lub Ruskimi - wyrazy te pochodzą oczywiście od „Rusi", a nie od „Rosji". Ruś Czerwona jest starą nazwą zachodniej Ukrainy, rejonu wokół Lwowa, Ruś Biała - lub też Białoruś - nazwą, która przylgnęła do Białorusi. Dawna wschodnia część Czechosłowacji, która leży teraz na Ukrainie, wciąż zwie się Rusią Zakarpacką (dla odróżnienia od reszty Ukrainy), ale poza tym nazwa „Rusini" w odniesieniu do Ukraińców przetrwała jedynie w starych książkach i wyrażeniach. Spolonizowani szlachcice ukraińscy, na przykład, nazywali siebie po łacinie Rusinami narodowości polskiej, gente Rutheni natione Poloni.
Rusini, lecz nie Rosjanie: od najwcześniejszych dni zwierzchnictwa rosyjskiego większość ukraińskiej elity uważała, że różni się wyraźnie od swoich północnych sąsiadów. Po zniszczeniu Kijowa Złota Orda rządziła Moskwą, ale Ukraina znalazła się pod łagodniejszymi rządami Polaków i Litwinów. Może dzięki temu zrządzeniu losu, a może dlatego, że leżała bliżej Zachodu, rozwinęła inny rodzaj wrażliwości estetycznej i inne zwyczaje niż Moskwa, inny język i inną pamięć historyczną. Przez wiele stuleci podróżnicy odwiedzający Ukrainę byli pod wrażeniem silnego poczucia własnej tożsamości tego regionu. Już Maksymilian Emanuel, książę Wirtembergii, który podróżował po Ukrainie w XVIII wieku, mógł napisać o Ukraińcach, że „chcą być ludźmi wolnymi, niepoddanymi ani Polsce, ani Moskwie, dlatego zawsze walczą o swoje prawa i przywileje".
Różnice uderzyły nawet Rosjan odwiedzających ten region w tamtym czasie i później. W 1803 roku rosyjski sędzia odwiedził Ukrainę i zapisał w dzienniku: „Tu są inne twarze, inne zwyczaje, inne ubiory, inny system, słyszę też inny język. Czy tu jest granica imperium? Czy wkraczamy do innego państwa?".
Choć było oczywiste, że Ukraina różni się od Rosji, to jednak z punktu widzenia dziewiętnastowiecznych Rosjan (i niektórych Ukraińców) nie była aż tak inna, jak Anglia czy Francja. Zarówno Rosja, jak i Ukraina miały te same korzenie -wschodniosłowiańskie i prawosławne; oba narody mówiły zrozumiałymi dla siebie
120 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
językami. Ukraińcy - w opinii Rosjan - nie posiadali też tak rozwiniętej kultury, jak oni. Ponieważ Rosjanie byli zdobywcami, rosyjski dużo wcześniej stał się językiem literackim. W połowie XIX wieku językiem literackim dla Ukraińców był język polski, a sam ukraiński miał status chłopskiej gwary. W tym czasie pierwsze utwory literackie w języku ukraińskim często były satyrami i w równym stopniu miały wyśmiewać język, co go celebrować. Aż do epoki poetów odrodzenia narodowego Ukraińcy, którzy pragnęli większego uznania, pisali często po rosyjsku; najlepszym tego przykładem jest chyba Mikołaj Gogol. Istniały, oczywiście, ukraińskie pieśni ludowe, podania i legendy, bardzo lubiane i spisywane w XIX stuleciu, ale te, w przekonaniu Rosjan nie wystarczały, żeby podtrzymać tożsamość narodową: żadne nie wydawały się im na tyle wartościowe czy na tyle ukraińskie, żeby uznać Ukrainę za niezależny kraj. Tak uważali Rosjanie, a niekiedy i sami Ukraińcy.
To prawda, że zachodnia Ukraina miała własną religię: kościół greckokatolicki, hybrydę stworzoną przez unię brzeską 1596 roku. Grekokatolicy, zwani niekiedy unitami, stanowili doskonałą mieszankę ludów pogranicza, byli lojalni wobec papieża, lecz przestrzegali obrządku prawosławnego. Prawdą również było to, że zachodni Ukraińcy pod łagodniejszymi rządami austriackimi w XIX wieku i pod rządami Polski w wieku XX rozwinęli się bardzo jako społeczeństwo i zyskali większą świado- f mość narodową. Ale jakkolwiek może wydawać się to dziwne, kościół greckokatolic- | ki nie reprezentował całej kultury ukraińskiej, a świadomość narodowa zachodniej Ukrainy nie rozprzestrzeniała się szybko na wschód. Większość Ukraińców, na dobre lub złe, była w XIX wieku prawosławna i większość pozostawała we władaniu Rosji.
Ale nawet jeśli Ukraińcom brakowało języka literackiego i jedności religijnej, nawet jeśli wydawali się obserwatorom z zewnątrz narodem chłopskim, nawet jeśli byli podbici, to i tak dużo większą przeszkodą dla tych, którzy chcieli dać Ukrainie tożsamość narodową, był brak pewności historycznej. Skoro bowiem Rosjanie byli kulturowymi spadkobiercami Rusi Kijowskiej, „drugim etapem" w linii cywilizacyjnej zapoczątkowanej przez Ruś, kim byli Ukraińcy? Skoro Rosjanie - jak twierdził historyk nacjonalista Michaił Pogodin - są etnicznymi potomkami Kijowian, którzy wywędrowali na północ, kim są Ukraińcy? Rosyjscy carowie podporządkowali sobie część Rzeczpospolitej w imię przywrócenia jedności Rusi Kijowskiej. Jeśli zatem Ruś jest teraz zjednoczona pod rządami rosyjskimi, czemu Ukraińcy mieliby się przeciw temu buntować?
Wiele było dyskusji i sporów wokół tych kwestii. Jedni Ukraińcy zgadzali się z rosyjskim poglądem, że oba te narody są tak naprawdę jednym, inni się nie zgadzali. Ale pod koniec XIX stulecia nowe pokolenie ukraińskich historyków i poetów wysunęło teorię, która odpowiadała na wszystkie te pytania: Rosjanie, twierdzili, skradli Ukrainie historię.
W 1842 roku Taras Szewczenko pisał:
Cichy świecie, kraju miły, Moja Ukraino! Za co ciebie zrujnowano, Za co, rnatko, giniesz?*
* Przełożył Jerzy Jędrzejewicz.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 121
Grabież była grabieżą przeszłości: Rosja kłaniała, Rosja próbowała pozbawić Ukrainę spuścizny Kijowa, Rosja przemianowała Ukrainę na „Małą Rosję" i przywłaszczyła sobie chwałę Kijowa, Sobór Sofijski, mozaiki i ikony. Ale przeszłość można zrewidować. W 1906 roku ukraiński historyk Mychajło Hruszewśkyj postanowił udowodnić, że mieszkańcy Rusi Kijowskiej nie wywędrowali na północ, lecz pozostali tam, gdzie byli: znaczyło to, że byli oni etnicznymi przodkami współczesnych Ukraińców. Rosjanie, twierdził, byli całkiem innym plemieniem, tylko daleko spokrewnionym z władcami Rusi. Moskwa importowała kulturę z Rusi, tak jak Galowie importowali ją z Rzymu, tymczasem to Ukraina była bezpośrednim potomkiem Rusi. Zatem Ukraińcy są „starszymi braćmi" Rosjan, a nie odwrotnie.
Niepewność pozostała. Podobnie jak Rosjanie nie byli nigdy całkiem pewni, czy mają prawo rządzić narodami o wyższym stopniu cywilizacji, tak i Ukraińcy nigdy nie mieli pewności, czy naprawdę wystarczająco różnią się od Rosjan, żeby usprawiedliwić swoje pragnienie posiadania odrębnego państwa. Zbyt często pozwalali, by inni, obcy, mówili im, kim są. Jak pisze Szewczenko:
Rzeknie Szwab: „Wyście Mongoli".
„Mongolii Mongoli!
Złocistego Tamerlana
Wnukowie my goli".
Rzeknie Szwab: „Wyście Słowianie".
„Słowianie zaiste!
Sławnych dziadów myśmy nędzne
Potomstwo bezkrwiste!"
A przy tym:
Mowę wszystkich już słowiańskich
Narodów umiecie,
Nie zdążywszy jeno własnej
Poznać!*
Ruś Kijowska wydała jeszcze trzecią grupę potomków; niełatwo jest jednak powiedzieć, kim oni są. O ile bowiem Ukraińcy zmagali się z problemem niepewnej tożsamości narodowej, o tyle Białorusinów niepewność ta właśnie określa.
W roku 1636 patriarcha rosyjskiego kościoła prawosławnego powrócił z podróży do ziem wokół Mińska. Był wstrząśnięty:
W domach białoruskich ojcowie i synowie, mężowie i żony, nawet państwo i służący często podzieleni są na trzy, a nawet cztery wyznania. Co najmniej jeden jest zwykle chrześcijaninem. Pozostali wyznają albo wiarę papieża, albo wiarę lutrów, arianów czy żydów. I wspólnie zasiadają przy stole, jedzą, piją, żenią się między sobą. A niektórzy nawet wspólnie się modlą.
Białoruś - albo, jak zwano jaw przeszłości, Biała Rosja - to inaczej Biała Ruś. Nie jest jasne, dlaczego lud na południe od Ukrainy i na zachód od Moskwy nazwany został „białym". Niektórzy, zauważając, że Białorusini nie musieli płacić haraczu Złotej Ordzie, zgadują, że kolor biały kojarzy się z wolnością, tak jak
* Przełożył Jerzy Jędrzejewicz.
122 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
w wielu językach środkowoazjatyckich, inni mówią, że „biały" w jakimś dawniejszym języku oznaczał „zachód". Jeszcze inni wskazują na odzianych na biało białoruskich chłopów. W 1826 roku uczeni twierdzili, że nazwa pochodzi nie od koloru białego, ale od słowiańskiego bóstwa, Biel-boha. Podobnie jak Ukraińcy, Białorusini nazywani byli kiedyś Rusinami, ale tak jak carska Rosja ukuła na Ukrainę nazwę „Mała Rosja", tak też przemianowała „Białą Ruś" na „Białą Rosję" (Biełorossija), żeby oba narody wyglądały na ściśle ze sobą spokrewnione. Od tamtej pory nazwa ta była dla białoruskich nacjonalistów źródłem prawdziwych utrapień. Podczas odrodzenia narodowego 1920 roku białoruscy naukowcy próbowali zastąpić „Białorusinów" „Krywiczanami", wywodząc tę nazwę od wczesnosłowiańskiego plemienia Krywiczów, zamieszkującego niegdyś ten rejon. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku ich duchowi spadkobiercy powrócili do nazwy „Białoruś", jako że słowo „Biełorossija" zbyt przypominało Rosję i w dodatku okazało się mylące za granicą.
Mieli rację, obawiając się zamieszania, albowiem dla cudzoziemców samo istnienie Białorusi często okazywało się niespodzianką. W 1826 roku E. Henderson, który opublikował bardzo poważną książkę podróżniczą - Biblijne studia i podróże po Rosji - natknął się na przykłady języka białoruskiego, lecz nie potrafił zgłębić jego źródeł. Uznał, że białoruski jest dialektem rosyjskiego, i sformułował własne wyjaśnienie w tej sprawie:
Na początku XVI wieku, w konsekwencji stosunków między Rosją i Polską, postępu Polaków w gramatyce i leksykografii oraz z innych poważnych przyczyn, do języka rosyjskiego wprowadzone zostały znaczące zmiany, w których wyniku ukształtował się szczególny polsko-rosyjski dialekt, jakim po dziś dzień mówią prości ludzie zamieszkujący prowincje znane pod nazwą Białej Rosji.
W. R. Morfill, którego traktat o wczesnych literaturach słowiańskich ukazał się w 1883 roku, narzekał na trudności w badaniu języka, jak go nazywał, białorosyj-skiego:
Często bardzo trudno jest filologowi na podstawie analizy kilku książek religijnych i innych wydanych na terytorium Białej Rosji powiedzieć dokładnie, jaki jest ten dialekt. Tak jak to zawsze bywa, gdy język jest tylko trochę kultywowany, istnieje ogromna różnorodność form. Podstawa języka większości tych książek jest paleosłowiańska, ale mnóstwo w nich polonizmów...
Wszystkim „odkrywcom" Białorusi zawsze łatwo było powiedzieć, kim Białorusini nie są: Polakami, Rosjanami, Ukraińcami. Dużo trudniej przychodziło zdefiniować, kim są. Ponieważ nie stworzyli państwa, nie mieli władców. Nie posiadając szlachty, nigdy nie wyłonili nawet przywódców powstańczych, takich jak ukraińscy Kozacy. Nie mając ani królów, ani wodzów, mieli za sobą historię okupacji. Nigdy nie zasmakowali niepodległości, ale, co gorsza, nigdy - do początków XX wieku - nie próbowali, w przeciwieństwie do Ukraińców, jej zdobyć.
Analizując ich historię, począwszy od XIX stulecia, kiedy to tyle innych narodów wschodnioeuropejskich odkrywało swoje pochodzenie, zobaczymy, że na Białorusi problem ten zainteresował jedynie garstkę nacjonalistów. Nie wchodząc w rosyjsko-ukraiński spór o to, kto ma prawo zgłaszać pretensje do spuścizny Rusi Kijowskiej, Białorusini zdecydowali włączyć się w polsko-litewski spór o dzie-
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 123
dzictwo Rzeczpospolitej. Wykazali, że język ruski, który narodził się jako język dyplomatyczny przywódców Polski i Litwy, był formą protobiałoruskiego. Twierdzili, że symbole Rzeczpospolitej - na przykład litewska Pogoń - powinny być także ich symbolami. Uważali, że przyczynili się do chwały polsko-litewskiego oręża, że oddziały białoruskie miały swój udział w wielkim zwycięstwie nad Krzyżakami w bitwie pod Grunwaldem. Wszystko to było prawdą, ale ani Polacy, ani Litwini nie byli zbytnio zainteresowani w uznaniu roli Białorusi. Czesław Miłosz napisał później:
Przyznam się, że Białorusini są dla mnie dotychczas zagadką. Wielki obszar, zamieszkany przez masę stale uciśnioną, mówiącą językiem, który można by określić jako pomost pomiędzy polskim i rosyjskim, z poczuciem narodowym jako najpóźniejszym produktem nacjonalistycznych ruchów w Europie, z gramatyką ułożoną dopiero w XX wieku. Natykamy się tutaj na płynność wszystkich definicji i taka masa łatwo, zamiast być podmiotem, może stać się przedmiotem w rękach obcych...
Cokolwiek powiedzieliby o tym nacjonaliści, termin „białoruski" zawsze był terminem rozciągliwym. Być Białorusinem znaczyło móc wybrać swoją tożsamość, pozwolić nawet, żeby tożsamość ta z czasem się zmieniła. Na ziemi, która często stawała się obiektem napaści, dobrze było mieć czasem tę, czasem inną narodowość. Mówienie po polsku zbliżało do Europy, ale rosyjski przez wiele stuleci pozostawał językiem władzy. Polscy księża mogli przywozić prezenty - polskie książki, polskie Biblie, polskie gazety - ale rosyjscy urzędnicy rozdawali pracę i przywileje. Tylko od czasu do czasu, zwykle w przerwach między rządami jednego i drugiego władcy, albo w okresach anarchii, bycie Białorusinem okazywało się korzystne.
Nie zawsze musiało tak być. „Od ludzi, nawet od tych, którzy nie są naszymi wrogami, często usłyszeć można, że ideałem białoruskiej niepodległości jest marzenie, które nigdy nie może się zmaterializować - napisał A. Stankiewicz, jeden z wybitnych białoruskich nacjonalistów. - Nie ma się czym martwić. Ideały narodowe wielu innych narodów uważano za utopię. Z czasem nawet utopie stały się historycznymi faktami"...
W wieku XX zarówno Ukraina, jak i Białoruś próbowały zdobyć niepodległość.
Szansa pojawiła się pod koniec pierwszej wojny światowej. Był rok 1917, państwo rosyjskie rozpadło się, grupa ukraińskich socjalistów i liberałów założyła Centralną Radę, która poświęciła się pracy na rzecz „federacji wolnych i równych narodów" pośród narodów byłego imperium rosyjskiego. Rada szukała pomocy u walczących z bolszewikami białych Rosjan i poparcia mocarstw zachodnich. Żadna pomoc nie nadeszła. Parę miesięcy później armia niemiecka rozwiązała Centralną Radę. Następna próba ustanowienia Republiki Zachodniej Ukrainy trwała tylko tyle, ile potrzebowała armia polska, żeby przybyć na miejsce. Suwerenna Białoruska Republika Radziecka powołana została do życia 14 grudnia, a zgnieciona cztery dni później, kiedy Armia Czerwona wkroczyła na salę, w której odbywała się narada konstytucyjna, i po prostu ją zamknęła. Kilka innych prób podejmowanych przez różne armie (w 1918 roku na Ukrainie działało ich aż jedenaście) zakończyło się fiaskiem, podobnie jak próba zainte-
124 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
resowania konferencji pokojowej w Paryżu. W 1920 roku zarówno wschodnia Ukraina, jak i wschodnia Białoruś włączone już były do Związku Radzieckiego, podczas gdy zachodnia Ukraina i zachodnia Białoruś stały się częścią Polski.
Druga szansa dla Ukrainy i Białorusi pojawiła się, o dziwo, w 1920 roku. Biali Rosjanie, Polacy i mocarstwa zachodnie nie poparli w Wersalu ani Ukrainy, ani Białorusi, chociaż zrobili to - na chwilę - bolszewicy poprzez tak zwaną koreniza-cję*, politykę, która miała zdjąć z bolszewizmu odium obcości. W latach koreni-zacji rosyjskich i żydowskich komisarzy zastąpili komisarze ukraińscy i białoruscy, powołano narodowe uniwersytety, popierano narodową literaturę i po raz pierwszy na masową skalę drukowano książki po ukraińsku i białorusku. Wielko-ruski szowinizm potępiony został przez samego Lenina. W następnych latach pamięć o erze korenizacji pomogła Ukraińcom podtrzymać walkę narodową, kore-nizacja na Białorusi ocaliła prawdopodobnie Białorusinów od rozpłynięcia się na zawsze w Rosji. Okresy radzieckiej liberalizacji przynosiły ze sobą nieuchronnie fale wzrostu białoruskiego, a zwłaszcza ukraińskiego, nacjonalizmu.
Po Leninie przyszedł jednak Stalin, po rozkwicie kulturalnym - eksterminacja. Pod koniec lat dwudziestych Stalin ogłosił, że konsolidacja dyktatury proletariatu wymaga porzucenia narodowego samowładztwa na rzecz bezpośrednich rządów Moskwy. Na Ukrainie i Białorusi język rosyjski przywrócony został jako język „urzędowy", literatura rosyjska uznana została za „wyższą" od literatur narodowych, a żeby ukazać korzyści płynące z rosyjskich rządów, wprowadzono z powrotem rosyjską historiografię. Nocami znikać zaczęli ukraińscy i białoruscy intelektualiści, a po pewnym czasie również nauczyciele, księża, wszyscy, których można by uznać za część elity narodowej. W imię dyktatury proletariatu ukraińscy kułacy - bogaci, a czasem nie tak znowu bogaci chłopi (wreszcie zaś każdy, kto opierał się kolektywizacji) - również zostali przymusowo wcieleni do kołchozów. Kołchoźnicy zostali następnie skazani na powolną śmierć głodową gdyż ziarno konfiskowano, by rozdawać w miastach. Chłopi uważani byli za serce, nawet duszę ukraińskiego narodu. Niszcząc ich, Stalin liczył, że zniszczy wszelką nadzieję na ukraińską suwerenność.
Dla Białorusi, a przede wszystkim dla Ukrainy, czystki, głód i kolektywizacja lat trzydziestych były odpowiednikiem holocaustu, choć świat nigdy ich zań nie uznał. Stalin rozstrzelał urzędników przeprowadzających spis ludności, ale Walter Duranty, reporter „New York Timesa", który nigdy nie napisał o głodzie (zależało mu na względach Stalina, by utrzymać wizę; w końcu zdobył nagrodę Pulitze-ra), szacował prywatnie, że zginęło wówczas dziesięć milionów ludzi. Historyk Robert Conąuest ocenia, że jedenaście milionów zmarło w okresie głodu na Ukrainie, a trzy i pół wskutek czystek i terroru, jakie nastąpiły potem; w sumie około czternastu i pół miliona ludzi.
Biali Rosjanie, Polacy i mocarstwa zachodnie nie poparli w Wersalu Białorusi i Ukrainy, bolszewicy próbowali je zniszczyć. Może pomoże to zrozumieć, co się stało, kiedy w 1941 roku wojska Hitlera wraz z grupą zwaną Ligą Ukraińskich Narodowców wkroczyły do zachodniej Ukrainy, może wyjaśni, skąd fotografie ukraińskich kobiet o pucołowatych policzkach, kobiet witających niemieckich żołnie-
* Od roś. koriennyje ludi - rdzenna ludność (przyp. tłum.).
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 125
rży bochnami chleba i solą, oraz pośpiech młodych Ukraińców zaciągających się do wojska. Postawieni wobec wyboru - dwóch dyktatorów, z których jeden już wymordował tysiące, a drugi był jeszcze nieznany - wielu Ukraińców i niemało Białorusinów wybrało Hitlera. Dla narodów przygranicznych ta trzecia próba wybicia się na niepodległość w XX stuleciu zakończyła się, podobnie jak pozostałe, chaosem i katastrofą. Po niej partyzanci musieli się kryć w lasach albo znaleźli się w obozach uchodźców w Niemczech. Niektórzy Ukraińcy walczyli, choć na próżno, aż do wczesnych lat pięćdziesiątych. Potem raz jeszcze na j energiczniejsi, najinteligentniejsi i najbardziej ambitni z nich wyemigrowali na Zachód.
Po tym wszystkim wydawało się niemal, że już nigdy nie będzie następnej szansy. Po wojnie radzieccy przywódcy przyjęli wobec Ukrainy nową politykę, w myśl której miała ona być „drugą między równymi", stać ponad wszystkimi republikami radzieckimi - oczywiście oprócz Rosji. Prestiż Ukrainy zależeć miał od jej stosunków z Rosją, wskrzeszono relację duży-mały brat, znaną z epoki carskiej. Otwarcie ery nowych stosunków nastąpiło w roku 1954, w rocznicę zagarnięcia Ukrainy przez carską Rosję, znaczyły ten moment przemówienia, publikacje, festyny i parady. Od Chruszczowa Ukraina otrzymała prezent - Krym, „znak przyjaźni od narodu rosyjskiego"; podobnie jak w latach caratu, Rosja próbowała raz jeszcze zagrabić historię Ukrainy. Taras Szewczenko obwołany został poetą narodowym - jego antyrosyjska twórczość zreinterpretowana została jako anty-carska, a przez to promarksistowska - chociaż najbardziej wywrotowe wiersze Szewczenki były zakazane. Dom poety zamieniono w muzeum, w którym jego popiersie ustawiono obok popiersi Puszkina i Lermontowa na dowód, że Szewczenko tkwi korzeniami w tradycji rosyjskiej. Ukraińskie symbole narodowe zostały wypaczone i zaprzęgnięte w służbę państwa sowieckiego. Nagrodę Szewczenki, jedną z najbardziej pestiżowych nagród literackich Związku Radzieckiego, przyznawano corocznie pisarzom, którzy tworzyli w duchu realizmu socjalistycznego, wychwalając szczęśliwe życie społeczeństwa pod rządami sowieckimi.
Aspiracje narodowe Białorusinów spotkał jeszcze gorszy los. Jeśli Ukrainę zachęcano do budowy własnej tożsamości w ramach Związku Radzieckiego, to w Mińsku tępiono wszelkie formy „nihilistycznego nacjonalizmu". Nie uczono literatury białoruskiej. Białoruscy pisarze byli lekceważeni, ponieważ, jak twierdzono, ich twórczość jest „niepolityczna i ahistoryczna, i właściwie mogliby pisać kiedykolwiek, nawet przed rewolucją"...
Mieszkańcy miast wstydzili się posługiwać językiem białoruskim, który uważany był za wiejską gwarę; rosyjski stał się językiem nauki, prasy, literatury. Ambitni Białorusini posyłali swoje dzieci do szkół rosyjskich, w pracy mówili po rosyjsku, czytali rosyjskie gazety. Mimo miejsca w ONZ-ecie Białoruś prawie w ogóle nie miała własnego, niezależnego bytu politycznego. W 1989 roku nie było w Mińsku ani jednej białoruskiej szkoły.
Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy nastąpił okres fundamentalnych przemian, Ukraina i Białoruś otrzymały czwartą szansę. Tym razem - przynajmniej na początek - zdane wyłącznie na siebie.
Przed 1939 r.
Po 1945 r.
MIŃSK
Po barokowych ekstrawagancjach Wilna, ciszy wiejskich ustroni i niespiesznym rytmie pastelowych miasteczek przedmieścia Mińska stanowiły dla mnie szok: stojące po obu stronach jezdni brudne betonowe bloki, tonące w błocie podwórka, stare tramwaje, ludzie poruszający się w długich cieniach wysokich budynków.
Centrum miasta nie było wcale lepsze. Rankiem, kiedy tam przybyłam, zdawało mi się, że Mińsk dusi się we własnym brudzie. W powietrzu fruwały płaty sadzy, budynki i chodniki pokrywała warstwa czarnej mazi. Kłęby fioletowego dymu wydobywały się z samochodów, fabryk, kominów bloków mieszkalnych, papierosów w ustach przechodniów. Wszędzie kłębiły się tłumy: tłumy stały w kolejkach po chleb, tłumy czekały na rozklekotane autobusy, tłumy waliły szerokimi ulicami.
Umówiłam się na spotkanie, ale żeby dostać się na miejsce, musiałam wsiąść do zatłoczonego metra, a potem do wlokącego się autobusu. Idąc chodnikiem, lawirowałam między kałużami i połamanymi płytami, mijałam sklepy z pustymi półkami, plakaty z ubiegłorocznego festiwalu muzyki ludowej, kioski, w których można było dostać drukowane kiepską farbą gazety, tandentne plastikowe breloczki do kluczy, radzieckie słodycze (szaroróżowe cukierki, wyblakłe tabliczki czekolady) i dziwną zbieraninę „ludowych"ozdóbek: drewniane łyżki, haftowane maszynowo chusteczki, rosyjskie matrioszki. Wiatr roznosił gorzki zapach węgla, w metrze czuło się przytłaczającą woń niemytych ciał i dymu papierosowego.
Trudno było połapać się w tym mieście, jego szare płaszczyzny zaczynały mnie denerwować. Kiedy tak szłam przed siebie, po głowie wciąż chodził mi początek znanego starego dowcipu: „Dwaj rabini jadą pociągiem z Mińska do Pińska i je-
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 127
den mówi do drugiego"... Widziałam gdzieś czarno-białą reprodukcję starego Mińska: drewniane domy, stojące ciasno wzdłuż rzeki, konne powozy, Żydzi z długimi pejsami - prawdopodobnie była to ilustracja z książki o dawnej Rzeczpospolitej, której Mińsk był częścią, albo z jakiejś pracy o wschodnioeuropejskich Żydach. Nie sposób było jednak pogodzić dowcipu i reprodukcji z miastem, które rozciągało się wokół mnie, nie mogłam też dostrzec, co Mińsk ma wspólnego z panem Michałem, Nowogródkiem i duchem Adama Mickiewicza. Poza jednym czy dwoma kościołami żaden z budynków w Mińsku w niczym nie przypominał domów z miasteczek, które zostawiłam za sobą. Wyglądało to tak, jakby zbiór betonowych bloków wyrwano z Rosji Radzieckiej i przeniesiono na siłę do prowincjonalnej twierdzy Białorusi.
Mińsk był jednak kiedyś taki, jakim go sobie wyobrażałam: drewnianym miasteczkiem, zamieszkanym głównie przez Żydów, nielicznych Polaków, paru białoruskich chłopów. Tak było zapewne aż do 1919 roku, kiedy to Białoruś przyłączono do Związku Radzieckiego i miasto wybrano na stolicę republiki. Przyszły czystki i przedstawiciele dawnej polskojęzycznej klasy rządzącej zostali wymordowani. Potem druga wojna światowa zniszczyła większość starych budynków i ulic w mieście wraz z większością jego mieszkańców.
Mińsk musiał zostać odbudowany w skali odpowiedniej dla stolicy republiki, która zasiada w ONZ-ecie i której obszar - dzięki przyłączeniu części ziem polskich - nieco się powiększył. Ale tak jak w innych miastach radzieckich, a także w powojennych miastach Europy Wschodniej, rozwój Mińska zaplanowany został zgodnie z kryteriami ideologicznymi: Mińsk nie tylko miał się stać zupełnie nowym miastem, ale też ośrodkiem nowego, radzieckiego stylu życia.
Była to epoka hut, zakładów mechanicznych, elektrowni, i Mińsk miał je wszystkie: duże, ponure gmaszyska, wydmuchujące kłęby czarnego dymu, niekończące się linie produkcyjne, posadzki fabryczne, zasłane kawałkami stalowych kabli i gumowych opon, autobusy wiozące robotników na popołudniową zmianę. Chłopi ściągali tłumnie ze wsi, by do nich dołączyć i, tak jak chłopi w Krakowie czy Kijowie, wraz ze swymi kuzynami, przyjaciółmi sąsiadów, bratankami i siostrzeńcami zapełniali nowe betonowe bloki. W ciągu jednej dekady Mińsk przeżył rewolucję przemysłową, rewolucję socjalistyczną, proletaryzację chłopstwa, uświadomienie proletariatu, następnie uświadomienie awangardy proletariatu, rusyfikację zarówno proletariatu, jak i jego awangardy, oraz rewolucję komunistyczną; rezultatem było stworzenie homo sovieticus, radzieckiego człowieka, który nie zna ani historii, ani kultury.
Mieszkańcy Mińska byli odcięci nawet od języka swoich dziadów: w 1989 roku w mieście nie było żadnej szkoły z białoruskim językiem wykładowym. Jeśli chodzi o „prehistorię" Mińska - żarty o rabinach w pociągu z Mińska do Pińska, jowialne spory między katolickimi i prawosławnymi księżmi, rywalizację między polską burżuazją i ormiańskimi kupcami - wszystko to zostało zapomniane i nikt za tym nie tęsknił. Zresztą niemal żaden z mieszkańców miasta nie mieszkał w Mińsku przed wojną.
Nowy Mińsk miał robotników, fabryki i świetlaną przyszłość. Ale ponieważ nie miał historii, nie miał duszy. Zamiast dawnej barokowej zabudowy miał zrekonstruowane stare miasto, którego wszystkie kościoły zamieniono na restauracje,
128 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
zamiast małych sklepików - brzydkie domy towarowe, gdzie wszystkie produkty pakowano w ten sam papier w odcieniu fiołkoworóżowego beżu. Zamiast starego rynku miał Mińsk imitację moskiewskiego placu Czerwonego, szeroką, otwartą przestrzeń, wymierzoną tak, by pomieścić odpowiednią liczbę dygnitarzy i czołgów na święto l Maja i rocznice rewolucji październikowej. W wielkich, monotonnych, bezosobowych budowlach mieściły się urzędy publiczne; przed każdym stał pomnik lub popiersie Lenina z brązu. Wszystko było za duże, jakby architekci chcieli przypomnieć mieszkańcom Mińska o ich własnym nikłym znaczeniu wobec potężnych sił historii, które gmachy te reprezentowały. Wszystko było brzydkie, jakby nikt nie troszczył się o wygląd miasta, jakby nikt nie czul się z nim związany.
W Mińsku triumfowała kultura radziecka, chociaż niezupełnie. Jeśli w Wilnie rozbrzmiewał donośny gwar rywalizujących ze sobą języków, to odgłos Mińska był cichszy: brzmiał jak niski pomruk ludzi odkrywających, a może wymyślających na nowo swoją historię.
- Jesteśmy postmodernistami - powiedział cicho Igor. Jego czarne włosy zaczesane były do tyłu. Oczy łzawiły mu od zbyt długiego ślęczenia nad książkami. Miał bladą cerę, charakterystyczną dla człowieka, który za dużo czasu spędza w zamkniętych pomieszczeniach. - Czytałaś Heideggera?
Powiedziałam, że tak.
- Czytałaś Foucaulta? Znów przytaknęłam.
- Więc rozumiesz, że Białoruś jest doskonałym przykładem kraju postmodernistycznego - Igor mówił to z poważną miną, od czasu do czasu lekko mrugając powiekami.
- Nie jestem pewna...
- Posłuchaj tylko, postmodernizm to przecież przywłaszczanie przeszłości, przekuwanie fałszywej świadomości w prawdziwą, przewartościowywanie wartości. Do tej pory żyliśmy tu w fałszywej kulturze, otoczeni produkowanym masowo... - szukał odpowiedniego słowa - ...kiczem. Teraz nadszedł czas, żeby odrzucić kicz i zastąpić go czymś prawdziwym.
Igor był poetą i studentem filologii angielskiej. Większość jego słownictwa zdawała się pochodzić z trzech źródeł: angielskich przekładów niemieckiej filozofii, amerykańskiej poezji beatników i piosenek Beatlesów.
- Kicz - powtórzył. - Wciskali nam fałszywą kulturę ludową: masowo produkowane matrioszki dla turystów, tandetne drewniane łyżki. I cały czas niszczyli prawdziwą kulturę chłopską, zamykali warsztaty, namawiali ludzi, żeby przestali rzeźbić i wstąpili do partii.
Kiedy Igor nie czytał książek, wraz z przyjaciółmi wyjeżdżał na wieś, próbując odnaleźć prawdziwych rzemieślników, prawdziwych Białorusinów, uprawiających prawdziwą sztukę ludową. Od czasu do czasu im się to udawało: Igor miał na dowód zdjęcia starych ludzi, którzy wyrabiali jeszcze drewniane meble i samodziałowe tkaniny. Większość z nich śmiała się z Igora i nie wierzyła mu, gdy mówił, że to, co robią, ma jakąkolwiek wartość. Większość oddałaby wszystkie swoje wyroby za grosze.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 129
Igor twierdził, że odrodzenie kultury białoruskiej zależy teraz od mieszkańców miast.
- Na spotkaniach intelektualnych musimy śpiewać pieśni ludowe, czytać ludową poezję. Jeśli to konieczne - stworzyć nową, świeżą tradycję w miejsce tej, która została zapomniana - powiedział.
Żony przyjaciół Igora również uczestniczyły w tym przewartościowywaniu wartości. Nosiły zgrzebne fartuchy i gotowały tradycyjne dania, ubierały dzieci w stroje ludowe i uczyły się białoruskiego. Igor pochwalał takie starania. Z drugiej strony, nie pochwalał Białorusinów, którzy wyemigrowali.
- Dlaczego miałbym emigrować? Dlaczego miałbym jechać do Nowego Jorku i zostać tam taksówkarzem? Moje życie może być interesujące tutaj. My, młodzi Białorusini, możemy być jak bogowie, możemy tworzyć świat, nadając rzeczom nowe nazwy. Gdzie indziej na świecie mogę dokonać pierwszych przekładów Der-ridy czy opublikować znaczącą pracę o Heglu? Tu mamy szansę stworzyć tradycję literacką i wpłynąć na kierunek myślenia wielu przyszłych pokoleń.
Są też inni, którzy czują tak samo, zapewnił Igor. Jeden z jego przyjaciół przetłumaczył na białoruski Ulissesa po to tylko, żeby przekonać się, czy da się to zrobić, inny pracował nad Ziemią jałową. Kiedyś była moda na uczenie się obcych języków. Teraz wszyscy - wszyscy - uczyli się białoruskiego.
Mieszkanie, w którym rozmawiałam z Igorem, było bardzo małe - jeden malutki pokój dzienny, pół sypialni, pół kuchni - całe urządzone w tandetnym radzieckim stylu: linoleum na podłodze, rozkładana tapicerowana kanapa, filiżanki do kawy, aluminiowe łyżeczki. Ale mieszkanie białoruskiego nacjonalisty jest również kapliczką białoruskiego narodu. A więc była tam czerwono-biała flaga Białorusi, półka z białoruskimi książkami - historia, literatura - oraz fotografie znaczących pomników białoruskiej architektury. Kiedy jednak przyjrzałam się bliżej, spostrzegłam, że na emblemacie pośrodku flagi znajduje się jeździec na koniu, który widnieje również w godle Litwy, wśród książek znalazłam historię Polski, historię Rosji, historię Żydów litewskich, fotografie zaś przedstawiały pałace Radziwiłłów i Czartoryskich, rodów znanych lepiej z ról, jakie odegrały w dziejach Polski. Wszystko - litewskie godło, pisarze, nawet turecki dywan na ścianie - zostało od kogoś zapożyczone.
Igor nie zaprzeczał.
- To właśnie mam na myśli, mówiąc o postmodernizmie - powiedział ucieszony.
- Pożyczamy z przeszłości innych. Byliśmy częścią Litwy, częścią Polski, częścią Rosji. Nasza historia jest ich historią. Ich symbole - naszymi. - Wzruszył ramionami.
- Jak powstała Anglia? Jak powstała Francja? Tak samo. - W każdym razie - perorował dalej - stare narody wymyślały już wcześniej nowe państwa. Weźmy Izrael. Popatrz, z jakim powodzeniem Żydzi wcielili swoją starą kulturę w nowe państwo. Świat już zapomniał, że kiedyś, tak jak my, nie posiadali własnego państwa.
Zwróciłam mu uwagę, że Żydzi mieli trochę więcej pisanej literatury i historii niż Białorusini.
- To prawda - przyznał Igor, lecz wcale się tym nie przejął. - Musimy po prostu napisać naszą brakującą historię.
I zaczął wypytywać mnie bardzo szczegółowo o współczesną poezję w języku angielskim. Chciał być na bieżąco, poznać nowości.
130 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
- Ted Hughes?
- Nie, nie - powiedział Igor. - Wszyscy go znają.
- Philip Larkin?
- To też staroć. - Popatrzył na mnie zdziwiony. - Nie znasz nikogo więcej? A w muzyce? - Wymienił mnóstwo nieznanych mi zespołów jazzowych.
Wzruszyłam ramionami. Igor westchnął. Odegrałam się jednak, gdy przyszło do współczesnej powieści: termin „realizm magiczny" był dla niego nowością.
- Realizm magiczny - zamyślił się, tłumacząc ten termin dosłownie: - prawda wymyślona. Tak właśnie określiłbym Białoruś: wymyślona, lecz prawdziwa.
- Proszę spojrzeć - powiedział uczony i otworzył książkę,
Był to reprint Biblii, Starego i Nowego Testamentu, przetłumaczonej i ilustrowanej przez niejakiego Franciszka Skaryne. Uczony pokazał mi datę druku: 1519.
Franciszek Skaryna, wyjaśnił, urodził się w Połocku, we wschodniej połowie tego, co teraz zwie się Białorusią - a co wówczas należało do Rzeczpospolitej Obojga Narodów - w 1490 roku. Kształcił się w Wilnie, Krakowie, Pradze i Padwie. Znał króla Polski Zygmunta i obecny był podczas zawierania układu wiedeńskiego w 1515 roku, kiedy Habsburgowie, władcy środkowej Europy, wydawali swoje dzieci za Jagiellonów, królów Polski i Litwy. To był skuteczny sposób na utrzymanie pokoju: „Zawieraj małżeństwa, zamiast czynić wojnę" - mogłoby brzmieć motto Habsburgów.
Skaryna był doktorem medycyny, biegłym drukarzem, teologiem, językoznawcą, specjalistą nauk okultystycznych, w tym żydowskiej kabały, popularnej wówczas wśród rabinów Pragi. Człowiekiem zarówno Wschodu, jak i Zachodu. Jego język, wówczas zwany ruskim, był językiem pogranicza: ani polskim, ani rosyjskim, bliższym raczej językowi słowiańskiemu, używanemu przez litewskich królów, z wtrąconymi słowami łacińskimi, czeskimi i niemieckimi. Również jego ilustracje stanowiły osobliwą mieszaninę wpływów.
- Skaryna wziął bizantyjski porządek świętych i słowiańskie nauki greckokatolickiego kościoła unickiego - wyjaśniał uczony - i przedstawił je w tradycyjnej formie gotyckiej i kabalistycznej alegorii.
Kiedy mówił, poprawiał palcem spadające z nosa okulary i pocierał pozbawioną zarostu brodę: były to gesty człowieka, który większą część życia spędził w otoczeniu pożółkłych manuskryptów i starych nut. Skaryna był miłością jego życia.
- Nic w tej Biblii nie jest tym, czym się na pierwszy rzut oka wydaje - powiedział. - Skaryna miał własne sposoby przekazywania słowa Bożego, ale, powtarzam, nic nie jest takie, jakim się z początku zdaje.
Na jednym ze sztychów Skaryny Jehowa koronuje Matkę Boską.
- No tak, ale dlaczego Skaryna nazwał tę rycinę Zaślubiny Panny i Pana Młodego? - spytał uczony. - Rozsiadł się wygodniej, zadowolony, że nigdy nie zgadnę. Po chwili ciągnął: - Długo myślałem, zanim odkryłem tę tajemnicę. W kabale Bóg ma zarówno cechy męskie, jak i kobiece. Na tej ilustracji może pani zobaczyć, że Matka Boska czyni znak żydowskiego błogosławieństwa, jej palce - środkowy i serdeczny - są rozstawione, co kieruje naszą uwagę ku alegorii kabalistycznej. Tak więc, w istocie, rycina ta przedstawia zarówno koronację Matki Boskiej, jak i, alegorycznie, zaślubiny: zaślubiny męskiego i kobiecego pierwiastka boskiego.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 131
Kolejny sztych przedstawiał Arkę Przymierza niesioną przez dwanaście plemion Izraela.
- Ale niech pani spojrzy na flagi. To nie są flagi dwunastu plemion, lecz trzech dynastii: Habsburgów, Jagiellonów i królów Danii, oraz herby najznamienitszych rodów Rzeczpospolitej. Alegorycznie jest to dwanaście plemion, ale dosłownie -Habsburgowie, Jagiellonowie i północna unia Skandynawów, którzy uzgodnili, że nie będą walczyć ze sobą, i wracają, by zażądać zwrotu zagrabionych przez Turków terenów.
Wszędzie, powiedział uczony, znajdują się liczne odniesienia do teologii chrześcijańskiej i żydowskiej magii. Wśród umieszczonych przez Skarynę na ilustracjach postaci są: Golem, postać ludzka ulepiona z gliny, ożywiona przez pewnego rabina z Pragi, różne diabły i wiele symbolicznych zwierząt.
Uczony chciał, żebym dostrzegła w tym coś więcej niż mieszaninę wyobrażeń, dziwaczną kombinację zachodniej, greckokatolickiej i żydowskiej alegorii.
- Ten styl - oświadczył - jest rozpoznawalny dla każdego Białorusina. Niech pani pokaże tę książkę Białorusinowi, a natychmiast ją zrozumie. Niech jakikolwiek Białorusin zobaczy te rysunki, a zaraz poczuje, że należą do niego. Skary-na jest poetą Białorusinów, ich artystą, ich wieszczem, od razu go rozpoznają. Oni sami są jak ryby, które pływały pod lodem. Wojska maszerowały nad nimi tam i z powrotem. Polacy i Rosjanie okupowali ich, kolonizowali, nauczyli mówić innymi językami i doprowadzili do tego, że Białorusini zapomnieli swojej historii. Ale pod lodem zachowali pamięć rzeczy dawniejszych. Jedną z nich jest Skaryna.
Uczony uważał, że w tej szczególnej mieszance gotyckich i bizantyjskich, chrześcijańskich i żydowskich, katolickich i prawosławnych elementów, w używanym przez Skarynę dawnym języku terenów przygranicznych odkrył o Białorusi prawdę, która czyni ją niepowtarzalną, dostrzegł szczególną, mistyczną jakość, przesądzającą o tym, że Białorusini są narodem.
Musiałam wyglądać na nieprzekonaną. Białorusi brakowało tak wielu rzeczy: pisanej historii i tradycji narodowych, słowników i nauczycieli języka, choćby cienia suwerenności; gdy tylko Rosja chciała, żeby Białoruś podpisała jakiś traktat, Białoruś go podpisywała. Jak Białorusini mogą nazywać siebie narodem?
- Bóg, nie ludzie, tworzy narody - odparł uczony.
Otworzył kolejne wydanie Biblii Skaryny - tym razem w języku rosyjskim - na stronie z ilustracją przedstawiającą Arkę Przymierza.
- Proszę porównać te dwie ryciny. O tu, widzi pani tę flagą w rogu? Nic na niej nie ma. Po prostu flaga. A tutaj - wskazał na wydanie białoruskie - widzi pani, że na fladze coś jest. Co? Gwiazda Dawida, Magen Dawid. Skaryna włączył Żydów w swoją procesję narodów. Radzieckim historykom się to nie spodobało, więc gwiazdę usunęli. Nic w tym nowego.
Tak jak czynili to przed nimi carowie, radzieccy władcy fałszowali historię Białorusi, cenzurowali nawet reprinty renesansowej Biblii, żeby pasowały do obowiązującej ideologii. Tak jak carowie, zmienili historię Białorusi, żeby nikt nie znał prawdy.
Cudzoziemcy, powiedział uczony, wskazując mnie palcem, tacy jak pani, zawsze nabierali się na te sztuczki.
132 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
- Widzę po pani pytaniach, że dała pani wiarę ich kłamstwom. Uważa pani, że Białorusini nie są narodem. Nabrała się pani na fałszerstwa i palenie książek. Nie rozumie pani, że przeszłość została zmieniona, że prawda o Białorusi nigdy nie została powiedziana.
Wzburzony zebrał pożółkłe manuskrypty i pożegnał mnie.
Na jednym z najodleglejszych przedmieść Mińska mieszkał człowiek, który kochał Żydów.
- Ale nie was, Żydów współczesnych - powiedział Witalij, wskazując mnie palcem. - Pani mnie nie interesuje. Naprawdę, niczym się pani nie różni od innych.
Witalij nie był Żydem, ale mówił zarówno po hebrajsku, jak i po żydowsku lepiej niż ktokolwiek w Mińsku. Uczył nawet hebrajskiego paru Żydów, którzy jeszcze zostali w mieście, i teraz niemal wszyscy szykowali się do wyjazdu do Izraela. Ale oni, przyznał Witalij, też go nie interesują. Witalij kochał Żydów z przeszłości: Żydów w jarmułkach i z pejsami, Żydów w długich czarnych chałatach, żydowskie kobiety w perukach, żydowskie dzieci, studiujące przy świecy Talmud i Torę, Żydów, których kultura przeważała niegdyś w Mińsku. Potrafił wyrecytować listę nazwisk wielkich rabinów, kładąc zawsze akcent we właściwym miejscu.
- Dla nich było ważne, żeby prawidłowo wymawiać ich imiona, więc powinno to być ważne i dla nas - wyjaśnił.
Wiedział, gdzie mieszkali, i wskazywał miejsca po nieistniejących już domach, chyląc czoło z szacunkiem znawcy. Pokazał mi porośnięte trawą pole w centrum Mińska, gdzie byli pochowani, odczytał wyblakłe hebrajskie napisy z paru ocalałych nagrobków. Miał nawet kilka hebrajskich książek, jako że wyjeżdżający do Izraela Żydzi sprzedawali Biblie swoich dziadków, modlitewniki i dzieła uczonych.
Witalij wiedział o Żydach, odkąd sięga pamięcią, chociaż nie zawsze ich kochał. W dzieciństwie babka opowiadała mu, że Żydzi składają ofiarę z chrześcijańskich dzieci, używając ich krwi na macę. Potem, kiedy spotkał pierwszą Żydówkę - małą blondynkę w szkole podstawowej - pociągnął ją za włosy i przezwał gudłajką. Dziewczynka rozpłakała się. Zrobiło mu się przykro. Ale incydent pozostał w pamięci. Czemu to zrobił? Co znaczyło słowo „gudłaj"? Dlaczego ludzie nie lubili „gudłajów"?
Jako młody człowiek Witalij zaczai czytać o Żydach. Jedynymi książkami, jakie mógł o nich znaleźć, były książki radzieckie: antysyjonistyczne traktaty, historie o perfidnym, imperialistycznym państwie Izrael. Najpierw wierzył w to, co w nich wypisywano. Książki to książki; to, co zawierają, musi być prawdą. Ale odkrył również, że wielu imperialistycznych założycieli Izraela pochodzi z Białorusi - niektórzy nawet z Mińska. Wydedukował z tego, że w Mińsku musiało być wielu Żydów. Co się z nimi stało? Dokąd wszyscy wyjechali?
Żeby dowiedzieć się więcej, musiał więcej czytać. Ale niewiele było książek o Żydach po rosyjsku, a przynajmniej on nie mógł ich znaleźć. Witalij zaczął uczyć się angielskiego i hebrajskiego - oba języki w tamtym czasie były źle widziane przez władze. Dzięki nauce hebrajskiego zaczął spotykać Żydów i dysydentów. Dzięki nauce angielskiego poznał ludzi wyśmiewających książki, które on uważał za głoszące prawdę; ludzi, którzy znali inne wersje historii, którzy mieli dostęp do zachodniej literatury i czasopism, którzy inaczej patrzyli na prze-
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 133
szłość. Z początku nie miał do tych ludzi zaufania, ale potem zrozumiał, że to oni mają rację, a mylą się uznawane dotąd przez niego autorytety - w tym jego dziadkowie i rodzice.
Żydzi Mińska: gdyby żyli, nie byłoby kłamstwa. Gdyby żyli, Mińsk byłby innym, lepszym miastem, miastem modlitwy i nauki, nie fabryk i smogu. Dawni Żydzi byli wartościowymi, bardziej moralnymi ludźmi. Tak Witalij to rozumiał, i dlatego nauczył się nazwisk ich rabinów i melodii ich modlitewnego zaśpiewu.
Pewnego popołudnia zabrał mnie do nowo otwartej synagogi, małego budynku z cegły, z oknami zabitymi deskami i z czymś, co wyglądało na prowizoryczną przybudówkę. Przybudówka okazała się symbolicznym szałasem, tradycyjnie stawianym przez religijnych Żydów na święto Sukkot, przypadające w porze zbiorów. Budowla nie była jeszcze ukończona i gromadka chłopców zręcznie wbijała gwoździe w jej ściany. Potężny mężczyzna z pejsami, w czarnym garniturze i jar-mułce, przypatrywał się im, nadzorując budowę.
- Nigdy wcześniej go nie widziałem - szepnął Witalij z okrągłymi ze zdziwienia oczami.
Mężczyzna nazywał się Lubavitcher i był z Brooklynu. Przyjechał zaledwie przed paroma dniami. Przedstawiłam mu się. Nie ucieszył się specjalnie na mój widok.
- Amerykanka? Co pani tu robi? Jest pani Żydówką? Powiedziałam, że tak.
- Ale niezupełnie, co? Kiedy pani rodzina przestała chodzić do synagogi? Patrzyłam na niego zdumiona.
- Kto powiedział, że przestała?
- A nie? - spytał Lubavitcher, przyglądając mi się krytycznie. - Żydowskie dziewczęta nie ubierają się tak, jak pani.
Odwrócił się do Witalija, który nie przestawał się w niego wpatrywać. Luba-yitcher zmrużył oczy.
- Jest pan Żydem? - zapytał po angielsku.
Witalij pokręcił głową, ale odpowiedział coś w jidysz.
- Gdzie pan się nauczył tak mówić? - chciał wiedzieć Lubavitcher; znów odezwał się po angielsku.
Witalij wyjaśnił, że studiował jidysz i że uczy się również hebrajskiego. Zaczai recytować modlitwę: „Słuchaj, Izraelu"...
Lubavitcher słuchał przez chwilę, po czym przerwał:
- Jest pan szpiegiem?
- Nie. - Witalij był zaszokowany.
- Ostrzegano nas, że w Rosji są szpiedzy, że będą czytać nasze listy, podsłuchiwać rozmowy telefoniczne. Może jest pan jednym z nich? Skąd pan zna jidysz, jeśli nie jest pan szpiegiem?
Witalij spuścił wzrok.
- To nie Rosja - powiedział. - Tu jest Białoruś.
- Rosja, Białoruś, wszystko jedno. W Mińsku były pogromy, to wszystko, co wiem. - Lubavitcher zwrócił się do mnie: - Wie pani, czego mi tu brak? Koszer-nych hot dogów, oto za czym tęsknię. - Pokiwał głową. - Musimy przywozić całą naszą żywność w wielkich skrzyniach. Nie możemy jeść nic miejscowego.
134 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Witalij, tym razem po angielsku, zadał Lubavitcherowi skomplikowane pytanie o wiek świata: jak go obliczono?
- Nie ma problemu. Niech pan przeczyta, co mówi Biblia, tam jest prawda. Nie musi pan czytać żadnych innych książek, żeby się tego dowiedzieć. Nauka - machnął ręką w powietrzu - to nonsens.
Chciałam już iść i pociągnęłam Witalija za ramię, ale on miał ochotę dalej rozmawiać.
- Co tu robicie? - spytał.
- Próbujemy trochę oświecić tutejszych ludzi. Nauczyć ich paru rzeczy, zanim wyjadą do Izraela. Nie jesteśmy misjonarzami. - Wskazał gestem synagogę. - Nie chcemy nikogo nawracać. Obchodzą nas tylko nasi ludzie.
- Czy wie pan, że mieszkało tu kilku słynnych rabinów? - Witalij wymienił nazwiska paru z nich, dumny ze swej wymowy. - Byłem na ich grobach.
- Ach tak? - Lubavitcher wzruszył ramionami. Odwrócił się do nas tyłem i zaczął głośno instruować grupę chłopców.
Odeszliśmy.
- To żywe wykopalisko - powiedział do mnie uszczęśliwiony Witalij. -Ten człowiek to żywy relikt mojej przeszłości.
Przed 1939 r.
Po 1945 r.
BRZEŚĆ
Z Mińska para Rosjan zawiozła mnie do oddalonego o trzysta kilometrów Brześcia. Mężczyzna miał złote pierścienie na większości palców, kobieta chwiała się niebezpiecznie na cieniutkich jak ołówki szpilkach. Oboje byli Ibardzo grubi, gruby był też ich pies. Siedział na przednim siedzeniu, wąchając l drzewko zapachowe, wiszące na lusterku.
- Boję się zostawiać go w domu - wyjaśniła kobieta, ujmując pieszczotliwie w dłoń czarny nos psa. - Ci dzisiejsi złodzieje wszystko potrafią ukraść.
Na południe od Mińska teren był płaski, ziemia sucha. Samochody zostawiały za sobą na szosie długie welony kurzu, nie rosły żadne drzewa. Wjeżdżając do Brześcia, ujrzeliśmy ogromne tablice:
LENINGRAD - MIASTO-BOHATER WOŁGOGRAD - MIASTO-BOHATER SEWASTOPOL - MIASTO-BOHATER MURMAŃSK - MIASTO-BOHATER
i wreszcie:
BRZEŚĆ - MIASTO-BOHATER
- Wielka Wojna Ojczyźniana wciąż nam towarzyszy - powiedziała kobieta, kładąc rękę na sercu. - Żyje w nas na co dzień.
ZWYCIĘSTWO LUDU WIECZNIE ŻYWE! NIECH ŻYJE ZWYCIĘSTWO LUDU!
136 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
- Nie wyobraża sobie pani, co to wciąż znaczy. - Zasłoniła dłonią oczy.
Jak się okazało, druga wojna światowa jej nie dotknęła. Ojciec, dyrektor fabryki, wywiózł rodzinę bezpiecznie za Ural.
- Uczyliśmy się o tym w szkole - powiedziała z dumą. - Mieliśmy więcej ofiar niż wszyscy alianci razem wzięci: więcej niż Anglia, więcej niż Francja.
Wciąż podaje się liczbę dwudziestu milionów zabitych Rosjan. Nie sposób jednak stwierdzić, czy było to dwadzieścia, czy dziesięć milionów, czy zginęli w wyniku napaści Hitlera, czy na skutek głupoty Stalina, czy zginęli na froncie, czy w łagrach na Syberii. W każdym razie liczba ta z pewnością obejmuje Polaków, Litwinów i Ukraińców z terytoriów okupowanych, którzy walczyli przeciw Armii Czerwonej. Tak naprawdę to głównie narody przygraniczne, nie Rosjanie, zginęli, żeby ocalić Związek Radziecki.
- Świat nie wynagrodził nam jeszcze tego, cośmy wycierpieli - dodała kobieta. Skinęłam uprzejmie głową.
Zatrzymaliśmy się pod twierdzą.
- Musi pani tam wejść, zanim obejrzy pani w Brześciu cokolwiek innego. - Kobieta kazała mi przyrzec, że tak zrobię. -To było miejsce naszego męczeństwa.
Trudno byłoby uniknąć zwiedzania twierdzy: dominowała nad miastem. Wejście znaczyła wyryta w kamiennej płycie ogromna, pięcioramienna, czerwona gwiazda. Z ukrytych głośników sączyła się posępna muzyka wojskowa. Ludzie wchodzili przez bramę na palcach i wewnątrz mówili szeptem, zachowywali się tak, jakby odwiedzali święte miejsce, co w pewnym sensie zresztą czynili. Długie, imponujące podejście prowadziło od bramy do ogromnej rzeźby udręczonej ludzkiej głowy i płonącego znicza.
Zewnętrzne mury z czerwonej cegły pokrywał mech. Kiedyś twierdza brzeska związana była z siecią carskich fortec, wzniesionych na początku XIX wieku na nowo zdobytych przez Rosję terenach zachodnich. Fortece te służyły jednak do rusyfikacji tubylców, a nie obrony przed wrogami. W twierdzy brzeskiej mieścił się garnizon rosyjskich wojsk okupacyjnych, a zarazem więzienie dla miejscowych nacjonalistów. Podobną funkcję pełnił Caernarvon, angielski zamek, wzniesiony po to, żeby łatwiej zanglicyzować Walijczyków.
Ale twierdza brzeska odegrała również inną rolę w konflikcie między Rosją i narodami pogranicza: to tu, zimą 1917 roku, Trocki wygłosił przed generałami niemieckiego cesarza wykład o zasadach socjalizmu, a następnie wynegocjował z nimi swój „odrębny pokój", kończąc tym samym udział Rosji w pierwszej wojnie światowej. Będący wynikiem tych negocjacji traktat brzeski - wielki cios dla bolszewików - odrywał od Rosji państwa bałtyckie, Polskę, Białoruś i Ukrainę. Jak wiele innych traktatów, podpisanych w latach po pierwszej wojnie światowej, nie przetrwał długo. Ale częściowo dzięki niemu Brześć pozostał w Polsce, dopóki kolejna wojna i kolejny traktat nie przesunęły miasta i twierdzy z powrotem do Związku Radzieckiego. Teraz Brześć znajduje się na granicy polsko-białoruskiej.
Minęło mnie dwóch żołnierzy, ich podkute podeszwy stukały o kamienny bruk. Weszłam za nimi do sali wystawowej. Nad wejściem królował portret Lenina, a jego duch wciąż był obecny; bilety kosztowały zaledwie dziesięć kopiejek. Dzięki hiperinflacji dziesięć kopiejek było teraz warte ułamek ułamka centa, ale nikt się nie kwapił, żeby podnieść cenę.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 137
Salę wypełniały carskie pamiątki wojenne, miecze i mundury. Nigdzie nie znalazłam choćby wzmianki o Polsce, Trockim czy traktacie brzeskim. Nie było słowa
0 latach, kiedy to Brześć leżał po drugiej strony granicy. Wystawa ukazująca dzieje twierdzy brzeskiej przeskakiwała szybko z epoki carskiej do Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i patriotów białoruskich, którzy poświęcili życie, żeby ocalić Brześć dla Związku Radzieckiego.
Była to wystawa oszałamiających rozmiarów. Znajdowały się na niej portrety bohaterów, ich żon, makieta pokazująca, gdzie i jak chowali się w piwnicach twierdzy, napisy odkryte rzekomo potem na ścianach („Umieram za Stalina"
1 „Umieram za bolszewików"), autentyczna ziemia z lochów, wygrzebana po wojnie, relacja z bitwy, opisująca wypadki dzień po dniu, resztki flagi radzieckiej, która powiewała nad twierdzą. Eksponowano makiety pola bitwy z miniaturowymi żołnierzykami i czołgami, noże i widelce używane przez radzieckich żołnierzy oraz plakaty wojenne, przedstawiające piersiastą kobietę, zagrzewającą do walki. Była to Rodina-Mat': uosobienie matki-ojczyzny.
Wyświetlano nawet film z niemiecką ścieżką dźwiękową. Kiedy padły w końcu umocnienia i obrońcy zagłodzili się na śmierć, oddziały hitlerowskie wkroczyły do twierdzy. Powiewały za nimi flagi ze swastyką, a z ekranu płynęły słowa komentarza: „Bohaterowie nie zginęli na próżno". Siedziałam z tyłu sali, tuż za grupą francuskich turystów, którzy cały czas narzekali: przewodnik zmusił ich, by wyjechali wcześnie z Moskwy, żeby zobaczyć Brześć, i wcale im się to nie podobało. C'etait un peu... de trop, skomentował jeden z nich film, kręcąc obiektywem aparatu.
Ale dopiero w następnej sali wystawa osiągnęła ideologiczną kulminację. Ta sala niewiele miała wspólnego z Brześciem czy twierdzą. Poświęcono ją w najbardziej bezpośredni sposób chwale Związku Radzieckiego i rozlicznym korzyściom, jakie Białorusi daje przynależność do niego. Jedna gablota zawierała próbki żywności, którą kosmonauci zabrali w kosmos. W innej rozłożono medale i świadectwa odwagi nadane mieszkańcom Brześcia - miasta-bohatera. W jeszcze innej wystawiono dary przywiezione do twierdzy przez pełnych podziwu dla odwagi obrońców cudzoziemców: kryształowy wazon z Polski, medal z Jugosławii, model wiatraka z Holandii, odznaki rozbrojenia nuklearnego z Ameryki, szklanego byka z Hiszpanii. W ostatniej gablocie leżały bez ładu i składu różne elementy radzieckiego kiczu: muszelki z cytatami z Lenina, czerwona szklana waza z namalowaną na niej datą przyłączenia się Białorusi do Związku Radzieckiego i plastikowe modele terytorium Białorusi, oznaczone czerwonymi gwiazdami.
Na ostatniej ścianie wisiała wielka mapa świata. W mrocznym świetle sali wystawowej zdawała się mienić i błyszczeć, a kiedy się do niej zbliżyłam, zobaczyłam, że dziesiątki miast - w Europie, Ameryce, Afryce i na Dalekim Wschodzie -oświetlone są maleńkimi żaróweczkami. To, wyjaśniał dumnie podpis, są zaprzyjaźnione miasta, miasta, których mieszkańcy przesłali dary do twierdzy brzeskiej. Z Tokio i Sydney, Londynu i Nowego Jorku, czytałam dalej, płynęły do Brześcia wyrazy uznania, w Ałma Acie, Meksyku i Paryżu ludzie podziwiali heroizm mieszkańców bohaterskiego miasta.
W żadnym miejscu wystawy nie wspomniano, że Armia Czerwona odebrała najpierw Brześć Polakom. Nigdzie też nie było wzmianki o tym, że utrzymywała
I
138 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
twierdzę zaledwie przez parę miesięcy, zanim zmuszona była bronić jej przed Niemcami. Żaden eksponat nie wskazywał na to, że obrona twierdzy brzeskiej nie miała w gruncie rzeczy żadnego znaczenia militarnego: kiedy żołnierze radzieccy umierali z głodu w jej piwnicach, Niemcy byli już daleko na wschodzie. Ale prawda nie była ważna dla tych, którzy projektowali wystawę. Twierdza brzeska znakomicie przysłużyła się radzieckiej propagandzie do upowszechnienia mitu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, której logicznym, uprawomocnionym rezultatem miało być przyłączenie zachodniej Białorusi.
Zawróciłam do wyjścia z wystawy, gdzie kobieta na klęczkach szorowała brudną ścierką podłogę. Na dziedzińcu słońce zachodziło za mury z czerwonej cegły, zabarwiając je na ciemnopomarańczowo. Muzyka przeszła z marszowej w chóralną. Grupa weselników - panna młoda drobna, pryszczata, pan młody, wąsaty i otyły - wchodziła po schodach prowadzących do znicza. To był radziecki zwyczaj: odwiedzanie w dniu ślubu pomników wojennych. W Leningradzie widziałam kiedyś kolejkę młodych par, czekających, żeby zrobić sobie zdjęcie przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Ale ten zwyczaj miał swój sens. Urzędowa ceremonia, która zastąpiła śluby kościelne, była mało podniosła i wzruszająca i nowo poślubione pary starały się po prostu odczuć, że coś mistycznego, coś potężniejszego od biurokratycznego państwa wiąże je ze sobą, nawet jeśli była to wiecznie żywa śmierć poległych na wojnie zamiast wiecznie żywego Boga.
- Taniu! - zawołał jeden z mężczyzn. - Chodź, stańcie teraz tutaj. - Wskazał płytę z wyrytymi nazwiskami tych, którzy zginęli w obronie Brześcia.
Panna młoda, przyciskając bukiet do piersi, przesunęła się w stronę płyty. Tren jej ślubnej sukni ciągnął się po błocie. Pan młody potknął się lekko, wciąż stremowany, kiedy odwracał się twarzą do aparatu. Nachylili ku sobie głowy i mąż delikatnie objął dłonią plecy nowo poślubionej żony.
- Cheese - rzucił po angielsku mężczyzna przy aparacie. Nikt się nie uśmiechnął.
Wasyl Ptaszyc bez wątpienia był myśliwym. Ściany jego mieszkania zdobiły truchła zwierząt. W jednym kącie wisiała sowa, jej szklane oczy, wytrzeszczone głupkowato, patrzyły z objedzonej przez mole głowy, na stole w jadalni stał lis z mocno zaciśniętymi szczękami.
Wasyla ogarnęła postradziecka gorączka i wierzył głęboko w prawo każdego narodu do posiadania własnego państwa. Dokładniej zaś, że własne państwo mają prawo mieć również mieszkańcy Polesia. Polesie, wyjaśnił, przypadło Ukrainie i Białorusi, Brześć i Pińsk są jego głównymi miastami.
- Mieszkańcy Brześcia to Poleszucy - obwieścił mi - ale jeszcze o tym nie wiedzą. Powiedział, że mowa Poleszuków brzmi jak zukraińszczony białoruski lub zbia-
łoruszczony ukraiński z lekko niemieckim brzmieniem. Poleszucy są wszak potomkami Jadźwingów, dawnego prusko-litewskiego plemienia, które panowało na tych ziemiach aż do IX wieku.
Z dumą wygłosił do mnie kilka słów w tym języku.
- Słyszy pani?
Pokręciłam głową przecząco. Dla mnie brzmiało to jak białoruski. Szeroka twarz Wasyla zasępiła się.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 139
- Proszę posłuchać jeszcze raz - powiedział i powtórzył kilka słów.
Żeby mu zrobić przyjemność, powiedziałam, że słyszę, choć nieznacznie, niemieckie brzmienie.
Uśmiechnął się. To dowodzi, powiedział, że Poleszucy nie są Słowianami i wciąż posiadają wiele germańskich cech: zapobiegliwość, umiłowanie ciężkiej pracy, skuteczność, oraz że pozbawieni są wad Słowian: lenistwa, pijaństwa, niechlujstwa.
- Jesteśmy lepiej zorganizowani niż Ukraińcy i Białorusini. Jeśli dadzą nam niepodległość, dzięki naszym reformom gospodarczym pozostawimy ich daleko w tyle.
Powiedziałam mu, że mówi tak samo, jak Litwini. Litwini lubią podkreślać swoją odrębność od Słowian.
- Tak, oczywiście - zgodził się. - Mamy z nimi wiele wspólnego. Litwini są blisko spokrewnieni z Jadźwingami.
Wasyl próbował ściągnąć do Brześcia któregoś z litewskich naukowców, żeby wygłosił wykład o Jadźwingach, ale wszyscy odmówili, wyznał, ciężko wzdychając.
Istniał bowiem pewien problem. Ludziom dość trudno było uwierzyć w istnienie Białorusi, a niemal niemożliwością było przekonać ich, by uwierzyli w Polesie. Wasyl miał tylko jednego towarzysza walki o wolność - w Pińsku, jedynego człowieka, który również uwierzył. Chciał, żebym z nim porozmawiała. Czekałam, podczas gdy on dzwonił do Pińska.
- Halo - odezwał się daleki głos po drugiej stronie linii. - Halo, jeśli chce pani dowiedzieć się o Poleszukach, mogę pani podać dokładne dane dotyczące naszego języka. W czterdziestu procentach jest to język ukraiński, w pięciu białoruski, w pięciu polski i w pięćdziesięciu poleski. I mogę pani powiedzieć, że kultura Polesia jest w trzydziestu procentach ukraińska, w trzech białoruska, w dwóch polska i w sześćdziesięciu pięciu czysto poleska. Chciałbym jeszcze dodać, że propagowanie języka i kultury Polesia jest zjawiskiem zdrowym: bolszewicy kazali wszystkim mówić po rosyjsku i proszę tylko zobaczyć, co się stało. Teraz Ukraińcy i Białorusini każą wszystkim mówić po ukraińsku i białorusku. Rezultat będzie znacznie gorszy.
Powiedziałam, że to brzmi rozsądnie, i zapytałam, czym polityka gospodarcza niepodległego Polesia będzie się różnić od polityki Białorusi i Ukrainy. Mój rozmówca podniecił się i zaczął mówić o joint ventures.
- Chcemy mieć na Polesiu zachodni bank, a także kulturalne powiązania z Zachodem. Chcemy wolnego rynku i kapitalizmu. Polesie jest bogatsze od wschodniej Białorusi i wschodniej Ukrainy, my mieliśmy komunizm tylko czterdzieści lat i dużo szybciej możemy się rozwinąć.
Połączenie z trzaskiem zostało przerwane. Poleskie linie telefoniczne między Brześciem a Pińskiem wciąż były słabe.
- To geniusz - szepnął Wasyl. - To nasz narodowy geniusz. Gdyby tylko znało go więcej ludzi!
Nie martwił się tym, że czeka go wielkie i trudne zadanie.
- Wydaje mi się, że jest biologiczny program napisany przez Boga, który każe nam robić pewne rzeczy. Bóg chce, żebym tu był, Bóg chce, żebym walczył o stworzenie niepodległego Polesia.
140 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
A na końcu tej walki będzie nagroda: Wasyl pokazał mi zdjęcie swoich kuzynów z Ameryki. Z twarzami o ziemistej cerze stali przed pomalowanym na biało parkanem i uśmiechali się do obiektywu. Kuzyni przysłali mu również fotografie supermarketu, baru Kentucky Fried Chicken i Statui Wolności. Wasyli miał je wszystkie w albumie.
- Ale myślę, że Polesie nigdy nie będzie tak wspaniałe jak Ameryka. - Pokiwał głową ze smutkiem. - Wyprzedziliście nas. Byliście lepsi na starcie.
Wcześnie rano ktoś zapukał do drzwi mojego pokoju hotelowego.
- Polski? Polski? Nie reagowałam.
- Polka? Jest pani Polką? Ma pani coś do sprzedania?
Ciężkie kroki oddaliły się. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam mężczyznę chodzącego od drzwi do drzwi z grubym plikiem dolarowych banknotów w dłoni. Od mieszkańców jednego pokoju kupił skórzaną kurtkę, od innych małe radio.
Dzień przed moim przyjazdem władze Brześcia zakazały handlu ulicznego, nazywając go „centrum przestępczości". Handlarze musieli więc przenieść się ze swoją działalnością gdzie indziej. Legalny czy nie, handel był niemożliwy do zastopowania: Brześć, kilkusettysięczne miasto, siedzące okrakiem na granicy, stanowił doskonały punkt przerzutowy dla obcej waluty, alkoholi, zachodnich ubrań i perfum. W drugą stronę płynęły tanie artykuły elektryczne, tanie zabawki, ser i masło. Handel zakłócał ruch kołowy na trasach przelotowych przez miasto. Tuż, na południu, znajdowało się jedno z kilku polsko-białoruskich przejść granicznych i wyładowane szmuglowanym towarem samochody czekały tygodniami, żeby przez nie przejechać, blokując drogi wokół Brześcia. Ponieważ większość pociągów jadących na wschód do Moskwy lub na zachód do Warszawy musiała przejeżdżać przez Brześć, stacja kolejowa również zatłoczona była handlarzami dźwigającymi plecaki i kartonowe pudła. Handel wylewał się nawet na główną ulicę Brześcia, blokując ruch w centrum miasta. Idąc w tamtą stronę, koło cerkwi i pomnika Lenina spotykało się grupy naganiaczy, niektórzy kupowali dolary, inni sprzedawali bursztynowe naszyjniki, jeszcze inni chcieli tylko pogadać, a wszyscy, lepiej lub gorzej, mówili po polsku.
Brześć zawsze był miastem handlowym, ale nie zawsze Polacy parali się tu handlem. Przeciwnie: przed wojną ludność Brześcia była głównie żydowska. Brześć, miejsce narodzin Menachema Begina, był największym miastem żydowskim w Europie, Polacy stanowili tu mniejszość.
Teraz Polacy i osoby podające się za Polaków są wszędzie. W miasteczkach na południe od Wilna spotkałam ludzi, dla których Polska i polskość stanowią atrakcję kulturalną, mają niemal mistyczną moc przyciągania. Tu, w Brześciu, Polska była źródłem bogactwa, a polskość szansą. Kilka tygodni pracy na czarno w Polsce, gdzie gospodarka stała dużo lepiej, wystarczało, żeby kupić dom w Brześciu. Polscy kuzyni i polscy przyjaciele, którzy mogliby pomóc Białorusinom otrzymać wizy, byli w związku z tym bardzo poszukiwani. Polacy zastąpili Żydów w roli handlarzy regionu i rosła liczba Białorusinów, którzy mogliby twierdzić, że są Polakami.
W Brześciu działała polska siatka, przez którą odnalazł mnie Dobrynin. Dobry-nin był oficjalnym przywódcą lokalnej społeczności polskiej i ktoś doniósł mu, że
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 141
do miasta przyjechała amerykańska dziennikarka, mówiąca po polsku. Gdy tylko odkrył mój hotel, numer pokoju i telefonu, nie sposób go było uniknąć.
- Zjedzmy lunch - zaproponował przez telefon.
Próbowałam się z tego wymigać, mamrocząc coś o innych planach.
- Tak, tak, lunch w pani hotelu. Najlepsza restauracja w mieście. Ale przedtem niech mi pani powie: Czego pani potrzeba? Co mogę dla pani zrobić tu, w Brześciu? Co mogę pani załatwić?
- Nic - odpowiedziałam.
- Och, ale my wszystko zrobimy. Niech pani tylko powie. Zapewniłam, że nic mi nie trzeba. Dam sobie radę.
- Może, gdyby mi pani wyjaśniła, co dokładnie pani tu robi, mógłbym pani udzielić jakichś wskazówek?
Mruknęłam coś o oglądaniu zabytkowych domów i Dobrynin poddał się, najwyraźniej nieusatysfakc jonowany.
- Proszę mi tylko dać znać, proszę dać znać, a wszystko będzie załatwione. Mamy do naszej dyspozycji samochody, nawet mercedesa, no i swoich kierowców. Wszędzie też mamy wejścia. Proszę mi tylko dać znać - powtórzył i ociągając się, odłożył słuchawkę.
Rano zjawił się w markowych okularach słonecznych Porsche, szarym garniturze, czarnej koszuli i zielonym krawacie. Faliste włosy zaczesane do tyłu tworzyły wysoki czub. Cmoknął w dłoń recepcjonistkę, poklepał po plecach kierownika restauracji, mrugnął na kelnerkę i dostał najlepszy stolik, chociaż wszystkie były „zarezerwowane". Zamówił najdroższe dania: wędzonego łososia, stek, wino, chociaż w karcie napisane było przy nich: „nie ma".
- Dobre życie, co? - Mrugnął i roześmiał się trochę za głośno. Zatopił zęby w łososiu i zaczai mówić. Na wiele tematów. Opowiadał ze swadą o dumnej historii Organizacji Polskiej Wspólnoty Etnicznej w Brześciu, o wielkiej przyjaźni między Polakami, Rosjanami i Białorusinami. Ale jeszcze bardziej interesowały go moje opinie.
- Kogo pani zna w Brześciu? - zapytał niewinnie.
- W zasadzie nikogo - odparłam.
Parę minut później znów się zainteresował:
- Co panią tu sprowadza?
- Och, przypadek, traf - odpowiedziałam. Spytałam go o rodzinę, a on od razu zaczai się plątać:
- Matka wychowała się w prawosławiu, wie pani, ale dziadek był polskim szlachcicem...
Zmienił temat. Z zazdrością skarżył się na Polaków urodzonych w Brześciu, którzy wyjechali na studia do Polski i nigdy nie wrócili. Organizacja Polskiej Wspólnoty Etnicznej pomogła im załatwić wyjazd.
- Ich miesięczne stypendium wynosi sto dolarów - powiedział. - Aż tyle dla jednego studenta.
Powiedziałam mu, że niełatwo im będzie utrzymać się z tego w Warszawie.
- To więcej niż dostaje tu dyrektor fabryki - wyrzekał.
W końcu Dobrynin zrezygnował z podpytywania i przystąpił do rzeczy. Ma świetny pomysł na zrobienie interesu, powiedział, i chce, żebym wzięła w nim
142 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
udział. Po miesiącach rozmyślań wykombinował sobie, jak zarobić pieniądze na tym, że jest Polakiem, prawdziwe pieniądze, więcej niż dostają ci tak zwani studenci. Postanowił otworzyć biuro odszukiwania przodków Polaków, których rodziny pochodziły z okolic Brześcia. Nad talerzem kawioru wręczył mi stertę ulotek reklamujących ten pomysł.
- A teraz, moja droga, jeśli tylko opublikowałaby to pani w swojej gazecie, wyświadczyłaby mi pani wielką przysługę. W Ameryce musi być mnóstwo, doprawdy mnóstwo Polaków, którzy zapłaciliby trochę zielonych, żeby szef tutejszej Polskiej Wspólnoty przeprowadził dla nich małe dochodzenie. - Chwycił kelnerkę za pulchny łokieć. Pisnęła. - Co pani powie na kawę? - zwrócił się do mnie.
Potem, na niedokończonej, nieumeblowanej plebanii, opowiedziałam miejscowemu polskiemu księdzu o spotkaniu z Dobryninem. Przewrócił oczami.
- A więc poznała pani naszego przyjaciela.
W ostatnich dniach radzieckiego imperium, powiedział, rosyjscy agenci, wyszkoleni w Moskwie, w tajemniczy sposób zaczęli pojawiać się w różnych częściach Związku Radzieckiego, mówiąc płynnie miejscowymi językami i próbując tworzyć organizacje etniczne. Tak z pewnością było na Litwie, gdzie miejscowi Polacy sprzeciwiali się litewskiej niepodległości, tak prawdopodobnie, z tego, co ksiądz wiedział, było też na Ukrainie i w Uzbekistanie. Moskwa nie próbowała powstrzymać różnych ruchów odrodzenia narodowego, ale Rosjanie woleli wiedzieć, co się dzieje, postawić swojego człowieka jako miejscowego przywódcę, wykorzystać nowo powstałe organizacje etniczne do własnych celów.
- Nie martwi mnie to, co Dobrynin robi, ale to, czego nie robi. Kiedy mieliśmy tutaj polską konferencję, „zapomniał" powiedzieć ludziom o okolicznościowej uroczystości na polskim cmentarzu. Obchodzimy polskie rocznice, a on „zapomina" rozkleić plakaty. A teraz tylko jedno mu w głowie: pieniądze, pieniądze, pieniądze. Może ten ktoś, kto mu w przeszłości płacił, już tego zaprzestał.
Ksiądz popijał koniak. Był niskim, ciemnowłosym mężczyzną o piwnych oczach. Miał w twarzy dziwną zmysłowość, gdy się uśmiechał, warga lekko mu się wywijała. Wiedział, że żyje na krańcach cywilizacji, i lubił przytaczać opowieści „z linii frontu". Tu, na granicy, prowadził swoją prywatną wojnę z kanciarzami, oszustami i opryszkami, a przede wszystkim z chamstwem i złym wychowaniem.
- Zobaczyłem grupę nastolatków stojących na stopniach kościoła i palących papierosy. I zwróciłem im uwagę: „Co sobie ludzie pomyślą? Nie wiecie, że to niegrzecznie stać tu i palić?". A oni odpowiedzieli: „Mamy to gdzieś, jesteśmy Rosjanami". A ja na to: „Czy Rosjanie nie są też ludźmi?". Oni wzruszyli tylko ramionami i powtórzyli: „Jesteśmy Rosjanami". I to był koniec rozmowy. - Pokiwał głową. - Wiem jedno, że bez względu na to, co pani powiedzą w Mińsku, nikt tutaj nie wie, czy jest Białorusinem, Polakiem, Rosjaninem, tutejszym czy kimkolwiek innym. Powoli ludzie zaczynają do mnie przychodzić, ponieważ daję im język, a z nim poezję i gramatykę, i daję im wiarę, która niesie prawdziwe wartości.
Przez chwilę sączył tani koniak z miną konesera.
- Ale to idzie powoli, bardzo, bardzo, bardzo powoli.
WSTĘP • 143
Morze
Bałtyckie ll\ LITEWSKA S.S.R
Przed 1939 r.
Po 1945 r.
KOBRYŃ
Była sobota rano i jeszcze ciemno, kiedy autobus ruszył z Brześcia do Kobry-nia. Musiałam stać: wszystkie miejsca zajęli handlarze zmierzający na wiejskie targowiska, ich pudła wypchane były stęchłą gumą do żucia, napojami w puszkach, podróbkami dżinsów i częściami samochodowymi. Przez okno widziałam szpileczki światła sączącego się z wiejskich zagród i zarys drzew.
Jak wszyscy w polskojęzycznych prowincjach zachodniej Rosji, dziewiętnastowieczni mieszkańcy Kobrynia zmuszani byli do służby w carskiej armii. Życie rekruta było okropne: długie marsze, brak jedzenia, snu, bicie i więzienie dla nieposłusznych. Ludzie robili wszystko, żeby się z tego wyrwać: przestrzeliwali sobie stopy, łykali truciznę, żeby się rozchorować, łamali sobie ręce i nogi.
Zamiast się okaleczyć, mój pradziadek ze strony ojca, urodzony w Kobryniu pod koniec XIX wieku za panowania cara Aleksandra III, uciekł do Ameryki. Przeszedł przez zieloną granicę do Prus, wsiadł na statek płynący do Nowego Jorku i przybył na Ellis Island w pierwszej dekadzie XX stulecia. Z Nowego Jorku, być może za radą jednej z żydowskich organizacji charytatywnych, a może na własne życzenie, udał się do Ensleigh w Alabamie, a potem do Bessemer, gdzie otworzył sklep z obuwiem. W Bessemer ożenił się z moją prababką, która (jak mówiono) również pochodziła z Kobrynia.
Potem mój pradziadek rzadko napomykał o miejscu swoich narodzin. Od czasu do czasu wspominał „Polskę" - tak większość mieszkańców zachodniej Rosji nazywała swój kraj - ale nigdy Kobryń. Mój ojciec nie pamięta, żeby w ogóle słyszał tę nazwę, a dziadkowi przypomnienie jej sobie zajęło kilka miesięcy. Może pradziadek nie miał stamtąd dobrych wspomnień? A może Kobryń należał po prostu do przeszłości i dlatego najlepiej było go zapomnieć? Tak większość jego po-
144 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
kolenia pojmowała emigrację. Skoro przyjechali do Ameryki, chcieli być Amerykanami i stracili zainteresowanie tym, co zdarzyło się wcześniej. Kiedy wie się, co jest najlepsze, nie mówi się dzieciom nic o przeszłości, żeby przypadkiem nie wyrosły na obcych.
Było jeszcze wcześnie, gdy przyjechałam do Kobrynia, rosa właśnie podniosła się z ziemi, spowijając domy grubym bandażem mgły. Autobus zatrzymał się najpierw nieopodal nowej części miasteczka, gdzie niskie betonowe domy tłoczyły się w kupie jakby dla ciepła. Większość handlarzy wysiadła, targ odbywał się widocznie na parkingu dworca autobusowego. Po chwili autobus dziurawymi ulicami potoczył się dalej, w kierunku starszej części miasta. Wysiadłam na czymś, co mogło być kiedyś rynkiem, i natychmiast uderzyła mnie fala silnych zapachów: pleśni z domów, chleba z piekarni, stęchłego piwa i benzyny.
Z jednego ze sklepów wyszła kobieta w średnim wieku. Zatrzymałam ją i spytałam o synagogę. Spojrzała na mnie zdziwiona.
- Synagoga? - Pokręciła głową i poszła dalej.
Zatrzymałam mężczyznę w płóciennej czapce i zadałam mu to samo pytanie. Pomyślał chwilę.
- To tam. - Wskazał ulicę z niskimi drewnianymi domami. Skierowałam się w tamtą stronę, ale nie zobaczyłam nic, co przypominałoby
synagogę. Na końcu drogi stał kościół katolicki, może o to mu chodziło. Starsza kobieta szorowała stopnie świątyni.
- Synagoga? - Ona też musiała pomyśleć, zanim odpowiedziała. - Nie jestem stąd. Musi pani zapytać księdza.
- A gdzie on jest?
- Przyjedzie jutro.
Wróciła do szorowania, ale po chwili podniosła wzrok.
- Może pani spytać Borysa Nikołajewicza, Borys Nikołajewicz wie wszystko o Kobryniu.
Ruszyłam kolejną ulicą. Na budynku kina wisiał kolorowy afisz z kowbojem w za dużym kapeluszu. Znalazłam dom Borysa Nikołajewicza pośród grupy innych drewnianych domków; otworzył mi dystyngowany siwowłosy mężczyzna w okularach.
Borys Nikołajewicz był potomkiem rosyjskich urzędników, którzy przyjechali do Kobrynia z polecenia cara. Umiał czytać po francusku i w Kobryniu cieszył się opinią człowieka znającego świat. Z dumą opowiedział mi o swojej kolekcji francuskich znaczków.
- Nikt inny nie ma czegoś takiego - oświadczył.
Zapytałam go o archiwum miejskie: świadectwa narodzin, zgonów i tak dalej.
- Oczywiście że mamy. Od 1945 roku.
Z wcześniejszych lat trudno będzie coś znaleźć, powiedział. Wszystko spłonęło podczas wojny. Kiedy rozmawialiśmy, czyścił sobie paznokcie scyzorykiem i narzekał na ceny ziemniaków.
- W zeszłym roku nieduży worek kosztował piętnaście kopiejek, teraz półtora rubla.
Ziemniaki, powiedział, stały się formą pieniądza. Ludzie wymieniają ziemniaki - worki, pudła ziemniaków - za tak trudno dostępne towary, jak cukier i papier.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • l45
Za czasów Polski życie nie było o wiele łatwiejsze. Przed wojną panowało bezrobocie i najlepsze posady dostawali Polacy, nie Rosjanie. To dlatego jego brat wyemigrował do Francji w 1932 roku.
- Ja też omal nie wyjechałem, ale byłem wtedy na głodówce, nie czułem się dobrze. - Wspomniał nazwisko słynnego lekarza. Czy czytałam jego książkę o dobrodziejstwach głodówki? - Nawet teraz głoduję jeden dzień w tygodniu, a w zeszłym miesiącu głodowałem po dwa dni. W całym swoim życiu przegłodowałem ponad tysiąc dni. Dlatego jestem taki zdrowy. Uwierzyłaby pani, że mam osiemdziesiąt siedem lat?
To prawda, wyglądał dużo młodziej. Obliczyłam szybko, że musiał się urodzić w 1904 roku. W dzieciństwie mógł spotkać na ulicy mojego pradziadka. Zapytałam go o Żydów w Kobryniu.
- Tak, pamiętam ich. - Borys Nikołajewicz usiadł wygodniej na krześle. Przed 1939 rokiem, powiedział, ponad połowę z jedenastu tysięcy mieszkańców Kobry-nia stanowili Żydzi. Żydzi prowadzili większość sklepów. Lekarze co do jednego byli Żydami. W centrum miasta wszystkie budynki należały do Żydów. Ich własność stanowiły też domy przy tej ulicy.
- Byli dobrymi sąsiadami - westchnął.
- Proszę mówić dalej - poprosiłam.
- 23 czerwca 1941 roku - zaczął - Niemcy weszli do Kobrynia. 24 czerwca złapali stu pięćdziesięciu Żydów, wywieźli ich z miasta i rozstrzelali. Potem powtórzyli to jeszcze w lipcu i w sierpniu: za każdym razem zabijali stu pięćdziesięciu Żydów wziętych po prostu z ulicy. Ale wtedy polscy partyzanci pojawili się w lasach wokół Kobrynia i Niemcy musieli zastosować inne metody. W październiku i listopadzie zaczęli organizować getta. Były dwa: getto A dla bogatszych Żydów i getto B dla biednych.
- Pracowałem w bibliotece miejskiej - powiedział Borys Nikołajewicz, kiwając głową. - Przed wojną większość moich kolegów była Żydami. Powiedziałem im, żeby uciekali, poszli do lasu, do partyzantów, ale nie chcieli mnie słuchać. Nie usłuchali i wszyscy poszli do getta A. Kiedy Niemcy wysłali Żydów z getta B do Babiego Jaru, jeden z nich, który przez lata siedział koło mnie, oblał się benzyną i podpalił.
Rodzina Borysa Nikołajewicza znała również człowieka nazwiskiem Goldberg. Goldberg wraz z przyjaciółmi ukrył się w stodole u jego matki. Przez parę tygodni wszystko szło dobrze, ale Goldberg i jego przyjaciele zapomnieli, że muszą rozmawiać szeptem.
- Pewnej nocy nasi sąsiedzi usłyszeli ich kłótnię. Ukrywający się wiedzieli, że muszą odejść, zrobiło się zbyt niebezpiecznie. Goldberg miał sześć złotych monet. Powiedział mi, że jeśli Niemcy go złapią, to się wykupi. Do tej pory nie wiemy, co się z nim stało.
Borys Nikołajewicz wzruszył ramionami. Nie chciał jednak, żebym myślała, że nikt w Kobryniu nie walczył z Niemcami. Podczas wojny hitlerowcy zburzyli cmentarz żydowski i postawili na jego terenie stajnie.
- Jeden z chłopów, który pracował u hitlerowców jako stajenny, poprosił mnie, żebym pomógł mu zdobyć truciznę: chciał otruć konie. Byłem w tym czasie zaprzyjaźniony z farmaceutą, więc zdobyłem to, o co prosił, i truliśmy konie. Niemcy nie
146 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
mogli się nadziwić, czemu ich konie zdychają. Przyprowadzili weterynarzy, żeby stwierdzili, co się dzieje. Weterynarze zrobili jakieś badania, trwało to cały dzień, i w końcu oświadczyli Niemcom, że konie nie zostały otrute. Ale Niemcy nadal coś podejrzewali i sprowadzili kolejny zespół weterynarzy. Ci orzekli, że konie otruto. Okazało się, że lekarze z pierwszego zespołu byli Czechami, dlatego Niemcy nie mieli do nich zaufania. Potem ten chłop, mój przyjaciel, uciekł do lasu i przystał do partyzantów. Mnie nikt nie podejrzewał.
Jeden czy dwóch Żydów wróciło do Kobrynia po wojnie, ale teraz w miasteczku mieszkają różni ludzie. Kilku Polaków, kilku Rosjan. Tutejszą mową jest naprawdę dialekt ukraiński, nie białoruski. Kobryń, powiedział Borys Nikołajewicz, jest białoruski tylko przez przypadek. Ale co za różnica? Ukraina, Białoruś - jakie to ma znaczenie?
Zapytałam go o Applebaumów lub Apfelbaumów, jak mogli się wcześniej nazywać.
Pokręcił głową. Nie pamiętał nikogo o takim nazwisku. Może, może Różę Ap-felbaum ze szkoły podstawowej, ale poza tym nikogo. Mój wzrok powędrował do reprodukcji na ścianie, za plecami Borysa Nikołajewicza. Pobiegł wzrokiem za moim spojrzeniem.
- To Goya, zna go pani? Bardzo lubię Goyę.
Na ścianie wisiała reprodukcja obrazu Gdy rozum śpi, budzą się upiory. Pożegnałam się z gospodarzem.
- Synagogę znajdzie pani na tej ulicy. - Wskazał mi drogę. - Musiała ją pani minąć po drodze tutaj.
Ruszyłam z powrotem. Tym razem szłam dużo wolniej, zatrzymywałam się i przyglądałam dokładnie każdemu z drewnianych domów. Minęłam ogród, w którym młoda kobieta, klęcząc, grzebała w ziemi i dom pomalowany na zaskakujący odcień różu. Te domy niczego nie zdradzały, nie opowiadały żadnych historii. Nie podsuwały klucza do prawdziwej przeszłości bardziej niż Lubavitcher w Mińsku czy twierdza w Brześciu.
W końcu odnalazłam synagogę. Był to duży żółty budynek, otoczony wybujałymi krzewami i odsunięty nieco od drogi. Długi kabel sięgał do okrągłego okna, gdzie była niegdyś Gwiazda Dawida, metalowe beczki po piwie, drewniane skrzynki, elementy wyposażenia ciężarówek poniewierały się po podwórzu. Wejście było zamknięte i zagrodzone drutem kolczastym. Na bramie wisiała tablica z napisem: BROWAR.
Zaczęłam się wspinać na ogrodzenie, lecz po namyśle zrezygnowałam.
UKRAINA ZACHODNIA
o Lwów oKijów
UKRAINA WSCHODNIA
PAMIĘĆ
Jednego z długich dni pod koniec lata, jakie spędziłam w Wilnie, trafiłam przypadkowo na ukraińskiego językoznawcę. Był niskim, śniadym mężczyzną, tak naładowanym energią, że kiedy mówił, to aż podskakiwał na krześle. Mieszkał w mieście Czerniwci i Mińsku, Użhorodzie i Kijowie, ożenił się z Litwinką, a głowę wypełnioną miał językami pogranicza: ukraińskim, rosyjskim, białoruskim, polskim, litewskim, różnymi narzeczami Rusi i Bukowiny, a także rumuńskim, niemieckim, trochę tureckim, teraz zaś jeszcze angielskim.
- Pierwszy raz w życiu rozmawiam po angielsku z osobą, dla której jest to rodzimy język - powiedział. - Wypijmy za to. - Nalał słodkawego armaniaku do dwóch kieliszków i uśmiechnął się.
Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, o Polakach i Litwinach, wzajemnej niechęci między Bałtami i Słowianami, o Białorusinach i ich świeżym jeszcze poczuciu tożsamości narodowej:
- Wydają się trochę pijani, bez prawdziwej orientacji latają w powietrzu, w przestrzeni, w przestrzeni, gdzie rzeczy nie są skończone. Poprawnie się wyraziłem?
Powiedziałam, że tak.
- Wypijmy i za to - zaproponował i małymi łykami znów zaczął sączyć koniak.
148 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Był wykształcony, rozmowny i z entuzjazmem podejmował niemal każdy temat, na każde pytanie miał szybko gotową odpowiedź, znał żarty i anegdoty
0 każdym narodzie pogranicza. Dopiero gdy poruszyłam temat Ukrainy, jego narodu, zaczął się jakby lekko zacinać, mówić wolniej, z wahaniem, a w końcu w ogóle zamilkł.
- Proszę mówić - poprosiłam. - Co z Ukrainą?
- Cóż, z Ukrainą istnieje pewien problem. Tak, problem, czy tak się mówi -„problem"? Widzi pani, nie wiadomo, co ludzie mają na myśli, wypowiadając słowo „Ukraina". Jest wiele Ukrain. Jest Kijów, Ukraina centralna, serce Rusi Kijowskiej, skąd się wywodzimy. Och, w Kijowie ludzie mówią najpiękniejszym, najczystszym ukraińskim. Jest też wschodnia Ukraina - Donieck, Charków, Dnie-propietrowsk - która, niestety, tak długo była rosyjska, że zupełnie zatraciła język, mówią tam jakimś skundlonym rosyjskim, rodzajem slangu. Dalej rozciąga się wybrzeże Morza Czarnego: Krym, Odessa, tereny podbite przez Katarzynę Wielką, zasiedlone przez jej dworzan i nazwane przez nią Noworosją. Tam również ludzie mówią po rosyjsku, ale historycznie i prawnie Krym należy do Ukrainy, mamy z nim bardzo wiele związków, wielu z nas jest potomkami krymskich Tatarów.
Znów zaczął przyśpieszać.
- Potem jest północna Bukowina i piękne miasto Czerniowce, teraz zwane Czerniwci, jest południowa Besarabia, ziemia Gagauzów, Turków. Te tereny pod koniec ostatniej wojny odebrane zostały Rumunii, mówi się tam po ukraińsku
1 po mołdawsku, a także mieszanką obu języków. Co za język, co za ciekawy język! No i wreszcie zachodnia Ukraina - mam na myśli Lwów, oczywiście Lwów, który kiedyś był polski, dlatego zapewne bez problemu dogada się tam pani po polsku, nikt nawet nie zauważy, że mówi pani innym językiem. Nikt nie zauważy! I, oczywiście, Ruś Zakarpacka, tak długo pozostająca pod rządami Węgier, a potem Czechosłowacji. Jak mam pani opowiedzieć o Rusi? Jak mogę to wyrazić? Musi się pani sama tego dowiedzieć, musi pani się tam wybrać i zatrzymać w jednej z tych rusińskich wiosek, które ciągną się aż do gór, niech pani jedzie, zobaczy pani, że tam jest inaczej. Niech pani posłucha tamtejszego języka, to nie jest mój ukraiński, to nie jest ukraiński z Kijowa, niech pani go tylko posłucha. To jest ukraiński zakarpacki! Całą tę rozmaitość, całą tę różnorodność próbowano z nas wytrząsnąć - ciągnął. - Wszyscy jesteśmy teraz ludźmi sowieckimi, homo sovieticus. Scementowali nas, dobrze powiedziałem? „Scementowali"? A więc scementowali nas i nakazali, żebyśmy mówili po rosyjsku. Marksistowska ideologia musiała być zupełnie prosta, absolutnie prymitywna i całkowicie przeciwna wszystkiemu, co działo się w przeszłości. Ciach, odrzucają to wszystko i wmawiają nam, że jesteśmy tacy sami, mówią Ukraińcom, że radziecki Ukrainiec jest radzieckim Ukraińcem, i koniec, kropka. Uczą nas rosyjskiego, uczą nas zapominać tych głupich dialektów, uczą być Ukraińcami na sowiecką modłę. A teraz mamy demokratyzację, a wraz z demokratyzacją nadchodzi nowa fala nacjonalizmu, to nieuniknione. Jesteśmy społeczeństwem, które zostało do tego stopnia zniszczone, że potrzebne są najprostsze sposoby, żeby wciągnąć ludzi w proces budowy państwa, a najprostszym sposobem jest odrodzenie narodowe. Ale boję się... - wstał i zaczął się przechadzać po pokoju - ...boję się, że ten nacjonalizm
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 149
zjednoczy nas w niedobry sposób. Nasi ludzie nie docenią wartości różnic, które ich dzielą. Wszyscy będą chcieli być tacy sami, będą chcieli, żeby Ukraińcy byli jednakowi. I wtedy niektórzy się temu sprzeciwią, niektórzy będą czuli, że ukra-inizacja jest złą rzeczą. Ale Ukraińcy znają tylko jeden model, sowiecki, a u podstaw tego modelu leżało przekonanie, że siła jest w jedności. Tymczasem siła tkwi właśnie w różnicach. Różnorodność - oto piękno Ukrainy. Różnorodność to nasz skarb.
Językoznawca osiągnął szczyt podniecenia i naraz się poddał. Wyrzucił ręce w powietrze.
- Wszystko, co mówię... Staram się wyrażać jak najjaśniej... ale ten angielski... to nie jest mój ojczysty język, rozumie pani, to nie mój język. - Sfrustrowany opadł na krzesło.
Powiedziałam, że doskonale go rozumiem. Westchnął i nalał sobie kolejny kieliszek koniaku.
- To bardzo trudno, tak, bardzo trudno to zrozumieć. Widzi pani, nie jesteśmy nowym narodem, takim jak Białoruś, ale narodem bardzo starym. Jesteśmy bardzo starym narodem, a nigdy w naszej historii nie mieliśmy własnego państwa. Taki już był nas los, że zawsze żyliśmy pod rządami innych. I taki już był nasz los, że to inni nas opisywali. Obawiam się, że dlatego pozwolimy na to, by obcy powiedzieli nam, że jesteśmy zjednoczeni, że przyjmiemy sowiecką ideę jedności, ponieważ nie znamy samych siebie. Prawdziwi Ukraińcy nie mają wizji tego, jacy powinni być, więc nie będziemy się czuli dość pewni siebie, żeby zaakceptować te różnice, żeby pozwolić rozwijać się różnym dialektom. Nawet ja, nawet ja czasami jestem w kropce, kiedy mnie proszą, żebym opowiedział o swoim kraju, opisał, jak wygląda, jaki jest.
Widzi pani, czasami mówię najbliższym mi ludziom, moim litewskim przyjaciołom, czasami mówię im: nie znacie świata, z którego pochodzę. Nie znacie tego ukraińskiego kurzu, tego błota, jakie było w wiosce, w której się wychowałem, i nie znacie ukraińskich kwiatów, ukraińskich zapachów. Ale nie potrafię tego przekazać, nie da się ich opisać. Poprosiłem kiedyś przyjaciela, artystę, żeby pomógł mi to zrobić, a on tylko powiedział: „Ukraińska wioska pachnie... inaczej". Nie mogę nawet nic więcej teraz dodać, bo to wymaga innego nastroju, innego rodzaju rozmowy, mniej uczonej. To jednak prawda, to prawda, że jestem trochę outsiderem. Tak, jestem Ukraińcem, ale jestem również na Ukrainie obcy.
Spytałam go, co ma na myśli.
- To przez moje nazwisko. Widzi pani, noszę tureckie nazwisko. To nie jest nazwisko ukraińskie. I mam w sobie trochę tureckiej krwi. Stąd ta ciemna cera, widzi pani, podczas wojny moja ciotka i wuj ukryli mnie i brata w piwnicy. Ukryli nas, ponieważ sąsiedzi mogli pomyśleć, z powodu naszego tureckiego nazwiska i ciemnej cery, że jesteśmy Żydami. Więc czuję się jak Żyd w swoim własnym kraju. Od czasu mojego żydowskiego dzieciństwa postrzegam swój kraj, jakbym był w nim obcy.
I to, powiedział, jest najbardziej ukraińskie ze wszystkiego: czytać historię swojego kraju, jakby się ją czytało oczami outsidera. Już taki los narodów pogranicza, że poznają siebie zawsze poprzez opowieści innych, że realizują się tylko przy pomocy innych.
Austro-Węgry •"' przed 1918 r.
o Kijów O Lwów
UKRAIŃSKA S.S.R
Przed 1939 r.
Po 1945 r.
Lwi w- Lwów- Lwów
Niech inni se jadą, gdzie mogą, gdzie chcą, Do Wiednia, Paryża, Londynu, A ja się ze Lwowa nie ruszam za próg, Ta mamciu, ta skarż mnie Bóg!
Bo gdzie jest na świecie tak dobrze, jak tu? Tylko we Lwowie! Gdzie budzi piosenka i tuli do snu? Tylko we Lwowie!
Po drodze do Lwowa zatrzymałam się w Kowlu i kupiłam od gruzińskiego sprzedawcy słodkie czarne winogrona. Twarz zasłaniał mu rój os. Odganiał je miarowym ruchem dłoni poplamionej fioletowym sokiem, jakby w rytm niesłyszalnej muzyki.
Granicy między Białorusią a Ukrainą nie strzegli żadni wartownicy, nie stały też na niej żadne szlabany, kiedy jednak z ziem pozostających w XIX wieku we władaniu Rosji wjechaliśmy do Galicji, która w tym samym czasie znajdowała się pod panowaniem Austro-Węgier, drogi zaczęły się poprawiać. Odkąd Polska odzyskała państwowość w 1918 roku, dawna granica między Rosją a Galicją przestała istnieć, a odkąd cały region przypadł w 1945 roku Związkowi Radzieckiemu, w ogóle o niej zapomniano. Ale i tak łatwiej ją było zauważyć niźli nową granicę między niepodległą Białorusią a niepodległą Ukrainą; ta granica wciąż pozostawała nieoznaczona. W miarę jak autobus toczył się po drodze, drzewa stawały się
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 151
wyższe, pola szersze, domy solidniejsze. Austro-Węgry gospodarowały na swoich ziemiach lepiej niż Rosja, i nadal było to widać.
Pozostawiły też inną spuściznę architektoniczną. Przyjazd do Lwiwa, Lwowa, Lembergu (czyli Lwiej Góry) był jak powrót do cywilizacji. Zniknęły betonowe szarości i błotniste brązy Białorusi, zastąpiła je biel marmurowych schodów, jasna żółć kościołów, czerwona cegła bibliotek i muzeów. Latarnie jarzyły się wieczorem brązowawym blaskiem, rzucając czekoladowe cienie na kocie łby jezdni. Gmach opery górował nad miastem niczym bogata wdowa, która żyła kiedyś w lepszej epoce, a obecnie znosi - choć z trudem - zniewagi teraźniejszości.
Austro-Węgry: mieszanka narodów utrzymywana razem jedwabnymi nićmi obyczaju, portretem cesarza, solidnymi domami i przysadzistymi kościołami o pozłacanych ołtarzach. Za czasów cesarstwa uważano Habsburgów za ciemiężycieli. Byli jednak jedynymi władcami zachodniej Ukrainy, którzy wciąż budzą tęsknotę. Polacy pamiętani są tu jako drobni dyktatorzy, Rosjanie jako tyrani, ale Lwów epoki Habsburgów wciąż wspominany jest z sympatią. Może dlatego, że Habsburgowie rozbudzili ukraińskie ambicje narodowe: próbując osłabić polskie wpływy w regionie, popierali ukraińskie partie polityczne, ukraińskich posłów, ukraińskie gazety. Może dlatego, że z perspektywy czasu cesarstwo Habsburgów nie wydaje się już tak straszliwie poważne. Jakiekolwiek ambicje terytorialne żywili kiedyś Habsburgowie, teraz nie ma to żadnego znaczenia, wszelkie okrucieństwa, jakim poddało cesarstwo podległe mu narody, wyglądają łagodnie w świetle tego, co nadeszło potem. Austro-Węgry nigdy nie były obwiniane o okropności drugiej wojny światowej czy o jej następstwa. W porównaniu z rządami radzieckimi spuścizna Habsburgów wydaje się niegroźna.
Ale we Lwowie znaleźć można wiele innych narodowych spuścizn. Podczas mojej pierwszej krótkiej wyprawy do tego miasta w odległej epoce Breżniewa i stałego kursu rubla, czas i pogoda nie pozwoliły mi - prócz Cmentarza Łyczakowskiego - zobaczyć wiele ze Lwowa. Teraz, w ostrym jesiennym słońcu, ujrzałam, że przeszłość - przeszłość Habsburgów i przeszłość Polaków - wciąż jest bardzo widoczna. Znaleźć ją można w niemieckich napisach, wybitych na pokrywach włazów do kanałów, w wyblakłej farbie na starym polskim banku, w potrzaskanych oknach synagogi, we włoskiej glazurze kafelków w podwórkach wielkich rodzinnych domów i w łuszczących się złoceniach kościelnych ołtarzy. Widoczna jest na śródmiejskim bulwarze, gdzie mężczyźni w brązowych garniturach i filcowych kapeluszach siedzą na ławkach pod wysokimi drzewami i rozmawiają ze sobą półgłosem lub przystają, żeby przyjrzeć się partii szachów, w które gra się tu cały dzień, a także całą noc, jeśli dopisuje pogoda. Przeszłość obecna jest na starym lwowskim rynku, w poczerniałych ze starości barokowych kamienicach, które spoglądają pogardliwie na dziewiętnastowiecznego parweniusza - stojący pośrodku nieciekawy ratusz. Nad bramą kamienicy numer czternaście, dawnego konsulatu weneckiego, wyrzeźbiono lwa świętego Marka. Kamienica numer sześć należała kiedyś do króla Jana Sobieskiego, który zwyciężył Turków pod Wiedniem i ocalił przed niewiernymi świat chrześcijański. Inny król, nieudolny Michał Wiśniowiec-ki, zmarł pod numerem dziewiątym.
W katedrze płyty i marmurowe wazony dedykowane są Hoffmanom i Tarnowskim. Kolorowe kafelki, ułożone we wzór orientalnego dywanu, pokrywają posadź-
152* MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
kę i ściany nawy. Na jednym z grobowców mężczyzna w stroju polskiego szlachcica (szarawary, kontusz i karabela) śpi na kamiennej poduszce, z kamienną klepsydrą u boku. Na innym, wsparłszy na dłoni osłoniętą przyłbicą głowę, leży rycerz w zbroi. Kwiatowe trompe l'oeil zdobi kolumny, a przez okna wlewają się strumienie światła. Dalej, za rogiem, stoi prywatna kaplica zbudowana w XVII wieku, gdyż w katedrze zabrakło miejsca dla wszystkich bogatych ludzi, którzy chcieli wznieść w niej wieczne pomniki. Ściany zdobią bursztynowe kasetony, a płaskorzeźba Ostatniej Wieczerzy przedstawia Jezusa łamiącego się chlebem w lwowskim salonie. Jak głosi umieszczony na kaplicy napis, została ona wzniesiona ku czci bogatego węgierskiego kupca nazwiskiem Boym. Nieopodal promienie słońca padają na płyty nagrobne na dziedzińcu ormiańskiego kościoła. Pajęczy, ciemny napis błyszczy na białym kamieniu niczym odkryty nagle sekretny szyfr.
Ślady przeszłości można było znaleźć nawet w moim hotelu, który różnił się całkowicie od koszmarów Inturistu, na jakie trafiałam w większości radzieckich miast. Zbudowany na przełomie wieków przez Anglika Hotel George wciąż nosi ślady dawnej świetności. Mój pokój był wysoki, miał duże okna balkonowe, podniszczony perski chodnik i umywalkę z napisem: „Manchester 1903". Mosiężne tabliczki: „Toaleta dla panów" i „Toaleta dla pań", wisiały nad drzwiami do ogólnych toalet. Cuchnącą lekko nieczystościami główną klatkę schodową zdobiły popękane lustra i greckie kolumny. U szczytu schodów siedziała niechlujna pokojówka i ilekroć ktoś wchodził lub wychodził, zapisywała coś w małym czarnym notesie. To był już obrazek typowo sowiecki, ale miał też coś z epoki habsburskiej.
Z początku zachwyciło mnie to świadectwo zagubionej cywilizacji, tak jak w Wilnie i na ziemiach wokół Nowogródka zachwyciły mnie świadectwa przeszłości, ale już po chwili zaczęło mnie męczyć. Lwów był częścią pogranicza i dotknęły go te same przemiany historyczne, te same masowe mordy, to samo przesuwanie narodów przez granice to w jedną, to w drugą stronę, co wszystkie inne przygraniczne miasta. Choć dzięki zachowaniu zabytków dawnej architektury nie odczuwało się tu z początku tak bardzo braku historycznej ciągłości, leniwy wdzięk miasta był mylący. Kiedy ginie mięczak, zostaje muszla, piękna, lecz martwa. Zamieszkać ją może jedynie inne zwierzę, ale ono nic nie wie o jej poprzednim właścicielu. Być może Lwów był właśnie taką muszlą.
Choć przeszłość miasta mogła być różna - polska, habsburska lub po prostu pograniczna - jej teraźniejszość okazała się zdecydowanie ukraińska. Rano w autobusach widziało się ukraińskie twarze, na sklepowych szyldach ukraińskie napisy. Ukraiński nie był przed wojną głównym językiem w mieście - plasował się na trzecim miejscu po polskim i jidysz - ale teraz jest. Kiedy chodziłam po Lwowie, na poły wyobrażając sobie jego przeszłość, na poły ją widząc, próbowałam wsłuchać się w odgłosy nowej Ukrainy.
SKANDAL! - krzyczały tytuły gazet.
- Słyszałaś o naszym ostatnim skandalu? - spytali Irena i Władek, moi przyjaciele Polacy.
- Powinna pani napisać o naszym skandalu - doradził mi miejscowy polityk. -To największy skandal na Ukrainie - dodał niemal z dumą.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 153
Przy obiedzie w restauracji Grand Hotelu - paręset metrów od mojego Geor-ge'a - Marta opowiedziała mi swoją wersję historii. Restauracja była nowa: ściany świeżo pomalowane, czyste białe obrusy, niepopękane i niewyszczerbione filiżanki i sosjerki. Była również pusta i obsługujący nas kelner chodził po sali na palcach, wylękniony jak gość, który boi się, że nie jest dobrze widziany. Kiedy Marta poprosiła go o kartę win, jąkał się i zapominał, które są białe, a które czerwone.
- Bułgarskie czerwone - rzuciła w końcu szorstko i oddała mu kartę.
- Nie wyobraża sobie pani - powiedziała, zwracając się do mnie - ile wysiłku kosztowała odbudowa tego hotelu. Wyszkolenie tych ludzi. I widzi pani, jak dużo jeszcze zostało do zrobienia! - Potrząsnęła energicznie głową. Ani jedno pasemko jej blond włosów nie drgnęło. Włosy, podobnie jak długie czerwone paznokcie, zostały potraktowane grubą warstwą lakieru.
Marta urodziła się tuż po wojnie w obozie dla uchodźców pod Lwowem. Niemal zaraz potem jej rodzina wyjechała do Ameryki, jak wiele innych rodzin. Ci z powojennej ukraińskiej diaspory byli szczególnym gatunkiem: w odróżnieniu do swych rodaków, którzy wcześniej przekroczyli Atlantyk, mieli świeższe wspomnienia o niemal wolnej Ukrainie, więcej optymizmu i doświadczenie walk partyzanckich z Armią Czerwoną. Za granicą, w Ameryce i Kanadzie, świetnie prosperowali, mówili swoim językiem, budowali swoje kościoły i wydawali pisemka pełne nostalgicznej poezji i przepełnionej gniewem prozy, zachowując wersję ukraińskiej historii całkiem różną od tej, której uczono w Związku Radzieckim. Marta wychowała się wśród pieśni i legend kraju, którego nigdy nie znała, i zawsze marzyła, żeby do niego wrócić. Powiedziała mi, że prowadziła ukraińsko--amerykańskie biuro podróży i przywoziła wycieczki Amerykanów ukraińskiego pochodzenia do miejsc takich, jak Lwów.
- Taki sobie niewielki biznes - wyznała, strzepując niewidzialny pyłek ze swego nieskazitelnie białego kostiumu.
Ale kiedy w 1989 roku wszystko zaczęło się zmieniać, zaczęła myśleć o interesach na większą skalę. Mniej więcej w tym czasie w jej polu widzenia pojawił się człowiek nazwiskiem Giennadij Genschaft.
Genschaft robił wrażenie człowieka, który ma układy. Rozumiał zawiły świat przepisów dewizowych, zezwoleń i znikających rezerwacji teleksowych, nękających radziecką biurokrację turystyczną. Potrafił załatwić pokoje hotelowe, zarezerwować autobusy, zorganizować posiłki. Jeśli ja nie potrafię tego zrobić, mówił Marcie, nikt tego nie zrobi. Czując się pewniej na Ukrainie, Marta zaczęła snuć plany.
- Powiedziałam sobie: Moje dzieci są dorosłe, mam ładny dom, wygodne życie. Osiągnęłam większość tego, co chciałam. Czemu nie miałabym zrobić teraz czegoś dla innych? Czemu nie miałabym zrobić czegoś dla Ukrainy?
Kelner trzęsącymi się lekko rękoma ostrożnie postawił przed nami dwie filiżanki jasnoróżowego barszczu, po czym. odwrócił się i odszedł, ściskając dwie łyżki, które zapomniał nam podać.
- Ten hotel - powiedziała Maria - nie miał być po prostu jakąś tam inwestycją w starym stylu.
Zachodnia Ukraina została kiedyś pokonana, ale teraz mogła rozpocząć się jej odbudowa. To, czego potrzebuje Lwów, powiedziała sobie Marta, to hotel, jeden
154 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
piękny hotel, w którym mogliby zatrzymywać się biznesmeni i turyści; jeden hotel, który poprawiłby wizerunek miasta i uczynił je miejscem, do którego chcieliby przyjeżdżać ludzie.
Ważne, żeby Lwów odzyskał swoją chwałę, ciągnęła. Lwów odgrywał szczególną rolę w ukraińskim ruchu niepodległościowym. Postsowiecki nacjonalizm ukraiński nie narodził się wszak w Kijowie, lecz na zachodzie, na ziemiach, które były polskie przed wojną, a wcześniej należały do Austro-Węgier. Pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy zaczęła się głasnost', to właśnie zachodnia Ukraina pierwsza wspierała wolną prasę i to zachodnia Ukraina wybrała byłych dysydentów do parlamentu i samorządów lokalnych. Błękitno-żółta flaga ukraińska powiewała w miasteczkach zachodniej Ukrainy na długo przedtem, zanim pojawiła się na wschodzie, a tutejsi politycy zawsze byli najżarliwszymi orędownikami niepodległości. Lwów to stolica zachodniej Ukrainy, i właśnie tu, we Lwowie, Marta pragnęła zrealizować swoje projekty. Razem z Genschaftem przygotowała plan. Ona miała być dyrektorem, on głównym wspólnikiem, a Halicz Inc., ich nowa firma -miała odrestaurować stary Grand Hotel w centrum Lwowa, naprzeciwko gmachu opery.
Rozpoczęła się praca. Marta dała Genschaftowi upoważnienie notarialne, pozwalające mu zawierać w jej imieniu transakcje firmy, wypłacała mu też pensję. Co miesiąc przyjeżdżała sprawdzać, jak postępują prace, a jej wspólnik załatwiał murarzy, stolarzy, farbę i dywany, kandelabry i meble, pilnował, żeby gzymsy na suficie i tynki wokół drzwi były prawidłowo położone i żeby odnowiono parkiety, a dach pokryto staroświecką dachówką. Kiedy skończono prace renowacyjne, Grand Hotel był małym cudem. Każdy pokój miał nowe meble, nowe wyposażenie i telewizję satelitarną. Na parterze mieściła się restauracja, bar i sala konferencyjna. Hotel miał czystą wodę w kranach i własny generator na wypadek przerw w dostawie prądu. Podobnego standardu nie można było znaleźć nigdzie indziej na Ukrainie, grupy turystów amerykańskich ukraińskiego pochodzenia z agencji Marty wprost nie mogły się nadziwić.
Kelner wrócił z łyżkami, mamrocząc przeprosiny. Marta zignorowała go, pochłonięta opowiadaniem swojej historii. Kelner wsunął łyżki pod filiżanki z zupą i czmychnął.
- Ludzie mówią, że to wspaniałe, co zrobiłam dla Ukrainy - powiedziała Marta. Po paru miesiącach wspólnik oświadczył jej, że tak naprawdę firma powinna
utworzyć joint venture: spółkom tego typu przysługuje pięcioletnia ulga podatkowa. Marta zgodziła się napisać list do burmistrza Lwowa z prośbą o pozwolenie założenia spółki joint yenture, ale nie złożyła formalnego podania. Kiedy jednak przyjechała następnym razem, odkryła, że spółka została już założona, a Gen-schaft jest jej głównym udziałowcem.
- Mój podpis figurował na dokumencie - powiedziała. - Mój podpis figurował na dokumencie, a mnie tam nawet nie było!
Zaczęła jeść barszcz. Wtedy zjawił się kelner z drugim daniem. Przyniósł gotowanego kurczaka z ryżem.
- Proszę postawić to tutaj - zwróciła się Marta do niego, wskazując stolik obok, pusty jak wszystkie inne.
- Tymczasem - powiedziała - Genschaft otrzymał azyl polityczny w Ameryce.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 155
- Azyl polityczny?
- Tak, tak. - Odsunęła na bok filiżankę z barszczem. - On, wie pani, jest Żydem. Żydzi dostają pozwolenie na emigrację. Ma rodzinę w Ameryce.
Nie było sensu dyskutować z Genschaftem we Lwowie, skoro znalazł się w Ameryce, Marta zabrała więc kopię statutu joint venture z powrotem do Stanów. Tam amerykański prawnik, Ukrainiec z pochodzenia, powiedział jej, że dokument może być nieważny. Marta zadzwoniła do Genschafta do Filadelfii i umówiła się z nim na spotkanie. Nie zjawił się. Zamiast tego poleciał do Lwowa, Marta poleciała więc za nim.
Na miejscu zastała swego wspólnika siedzącego w biurze dyrektora hotelu. Próbowała go tam później nie dopuścić, zmieniając zamek, ale Genschaft go wyłamał. Zagroziła procesem.
- Proszę bardzo - powiedział jej. - Przekonajmy się, które z nas wygra proces w tym mieście.
Marta poszła do burmistrza, krzycząc o korupcji, skandalu w prasie, ambasadzie amerykańskiej, społeczności ukraińsko-amerykańskiej. Burmistrz też się uniósł. Czemu weszła w interes z Genschaftem? Mówiła wszystkim, że Halicz Inc. jest amerykańska firmą. A tymczasem ten rosyjski Żyd wszystkim zarządza]
Marta podniosła wzrok znad kurczaka.
- Jeśli wszyscy uważali, że to zły pomysł wchodzić w interes z Genschaftem, czemu nikt mi tego nie powiedział?
Uspokoiwszy się, burmistrz obiecał, że zrobi, co w jego mocy, żeby Genschaft nie przejął kontroli nad hotelem. Zawiesił na trzydzieści dni działalność joint yenture i wszczął śledztwo. Genschaft proponował Marcie trzysta tysięcy dolarów za wycofanie się ze spółki. Odmówiła. W takim razie, oświadczył, on sam się wycofa, jeśli ona zapłaci mu dziewięćset. Znów odmówiła.
- Nikt - powiedziała Marta - nikt nie może mnie wykupić. Nie jestem tu po to, żeby po prostu zarabiać pieniądze. Jestem tu, żeby tworzyć legalny ukraiński biznes. Chcę, żeby ten hotel był prowadzony uczciwie. Chcę, żeby ludzie pracowali tu porządnie, tak jak w Ameryce. Ukraińcy chcą być uczciwi. Mają dość korupcji i oszustw. Niech pani spyta personel. Wszyscy modlą się, żebym się nie wycofała.
Marta chwyciła za ramię kelnera, który przyszedł dolać nam wina.
- Cieszysz się, że tu pracujesz?
Kelner wyglądał na zmieszanego. Marta powtórzyła pytanie po ukraińsku. Mężczyzna uśmiechnął się zakłopotany.
- Tak, tak, cieszę się - wybąkał. Odwróciła się do mnie
- No i wiadomość z ostatniej chwili: w zeszłym tygodniu Genschaft został aresztowany za porwanie syna burmistrza. Razem ze swymi przyjaciółmi przetrzymywał go kilkanaście godzin, próbując wymusić na burmistrzu zmianę decyzji. - Spojrzała na mnie. - Prawo musi zwyciężyć. Dopilnuję tego. Prawo musi być prawem.
Udałam się na poszukiwanie Genschafta. Ukrywał się w dyrektorskim gabinecie na zapleczu hotelu i usłyszawszy imię Marty, aż się skrzywił.
- Szalona kobieta - oświadczył po rosyjsku. - Szalona. Próbowała wyrzucić mnie z mojego biura.
156 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Genschaft był przystojnym mężczyzną, modnie ostrzyżonym, dobrze odżywionym i śliskim jak wąż. Miał złoty zegarek i złotą bransoletę, kaszmirowy sweter i szare flanelowe spodnie. Spojrzałam na jego stopy i zobaczyłam, że nosi eleganckie skórzane półbuty, pierwsze, jakie zobaczyłam w byłym Związku Radzieckim.
- Proszę, proszę, niech pani siada - zaprosił mnie. - Czego się pani napije? Kawy? Herbaty? Brandy? Whisky? Mam też armaniak, gdyby miała pani ochotę.
- Herbaty - odparłam.
Wyglądał na rozczarowanego, ale nacisnął guzik pod stołem. Dziewczyna w stroju kelnerki, jedna z pracownic hotelowej restauracji, otworzyła drzwi i wsunęła do środka głowę.
- Dwie herbaty - rzucił Genschaft i usłyszałam, jak kelnerka oddala się korytarzem.
- Widzi pani - zwrócił się do mnie - Marta włożyła w ten hotel pieniądze. Pomogła ruszyć z miejsca całą sprawę. Ale czyj był sam pomysł? Mój. Dzięki czyim znajomościom dostaliśmy dzierżawę? Moim. Kto załatwił drewno, glazurę, dywany, meble? Ja. Myśli pani, że w tym kraju można wejść do sklepu i to wszystko kupić? Trzeba wiedzieć, jak co zdobyć.
Wróciła kelnerka z herbatą. Genschaft wsypał dwie kopiaste łyżeczki cukru do swojej i zatoczył ramieniem łuk.
- Ja zbudowałem ten hotel - oświadczył. - Beze mnie by nie istniał. Twierdził, że spółka joint venture była zupełnie legalna, nie zrobił nic złego.
Marta dała mu akt notarialny, pozwalający podpisywać kontrakty w jej imieniu. Dała mu nawet kartki, podpisane in blanco. Teraz protestuje tylko dlatego, że chce dla siebie większych zysków.
- Jest jak dziecko, które coś zbroiło i teraz chce to odwrócić. Popełniła błąd i chce zacząć wszystko od nowa. A w tej chwili nastawia przeciwko nam władze.
Spytałam Genschafta o jego amerykańskie obywatelstwo. Jak to możliwe, żeby wyemigrować, a zaraz potem wrócić? Myślałam, że ktoś, kto otrzymał azyl polityczny, nie może tak szybko wyjechać do kraju swojego pochodzenia, nie tracąc prawa powrotu do Stanów.
Zbył pytanie machnięciem ręki.
- Dostałem pozwolenie na emigrację ze Związku Radzieckiego, gdzie byłem prześladowany za swoje żydostwo. Teraz wróciłem na Ukrainę, która jest innym państwem, więc, jak pani widzi, nie wróciłem do tego samego kraju... - Urwał.
Popatrzyłam na niego i zrobiło mi się żal wszystkich prawdziwie prześladowanych ludzi na świecie, którym nie udałoby się dostać wiz amerykańskich. Genschaft musiał czytać w moich myślach. Nachylił się do mnie.
- Rozumie pani, oczywiście, że Marta i jej zaufani zwrócili się przeciwko mnie, ponieważ jestem Żydem i mówię po rosyjsku. Myślą, że mogą wywołać powszechną niechęć wobec mojej osoby. Ukraina dla Ukraińców, mówią, ale to wszystko nonsens: ci ukraińscy nacjonaliści są po prostu wściekli, że ludzie sprytniejsi od nich robią w tym mieście pieniądze, i chcą nas powstrzymać.
Swoim nacjonalizmem, powiedział Genschaft, Marta zaraziła miejscowe władze, przeciągając je na swoją stronę.
- Burmistrz zamraża konta bankowe mojego hotelu, ale nie chce mnie przyjąć. Więc co mam robić? Dzwonię do niego, nie chce rozmawiać. Piszę do niego, nie
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 157
odpisuje. W zeszłym tygodniu przyprowadziliśmy tu jego syna, Nazara, żeby nam pomógł. Nazar pracuje u mojego przyjaciela, Lewona Enokiana, wspaniałego biznesmena, swoją drogą, powinna go pan poznać. Tak więc Lewon i ja sadzamy Nazara przy tym stole, dajemy mu trochę brandy, nakłaniamy do zatelefonowania do ojca. Ale ani się obejrzeliśmy, jak zjawiła się policja. Ani się obejrzeliśmy, jak oskarżono nas o porwanie!
Oczy Genschafta zwęziły się, kiedy mówił o burmistrzu i jego pomocnikach.
- Ci mali ludzie - powiedział. - Potrafią tylko wykrzykiwać hasła, nigdy nie prowadzili interesów, nigdy nie zarządzali firmą. Są niekompetentni. Na niczym się nie znają. Powinni zostawić prowadzenie interesu tym z nas, którzy to potrafią. Ludzie, którzy spędzili życie w syberyjskich łagrach, nie powinni rządzić. Jeśli złamią swoje własne prawo po to, żeby oddać hotel Marcie, pożałują.
Zupełnie nieooczekiwanie Genschaft uśmiechnął się.
- Policjanci z Miami to moje marzenie - westchnął Jarosław.
Jarosław był reporterem lwowskiej gazety. Znał wszystkich w lwowskiej mafii i wielu znało jego. Wielu myślało nawet, że jest jednym z nich.
- Mówią mi, kiedy wiedzą, że rywalizująca z nimi grupa ma wykonać jakiś numer, chcą, żebym dał cynk policji.
Jarosław znał inny Lwów niż ten, który ja znałam, i pokazał mi nowe miejsca. Zabrał mnie najpierw pod pomnik Adama Mickiewicza. Na brudnym chodniku sterczała tam grupka mężczyzn w wiatrówkach i podróbkach adidasów, opierająca się o uliczne ławki. Co jakiś czas jeden z nich podchodził do drugiego, coś mu szeptał albo coś podawał, a potem odchodził. Była to wymiana przestępcza, zupełnie inna od wymiany handlowej, która odbywała się na skwerze koło opery.
- Za pięćdziesiąt dolarów można tu zamówić morderstwo - wyjaśnił Jarosław. - Kradzież za trzydzieści. Ale większość tych ludzi organizuje po prostu wymianę towarów, których nie wolno eksportować.
Należały do nich dobra całkiem pospolite - na przykład drewno i dachówki -a także olej, metale szlachetne i tajemnicza substancja, zwana czerwoną rtęcią; tak, według Jarosława, w żargonie przestępczym nazywano pluton. Nielegalne towary przewożono przez Ukrainę w konwoju dziesięciu samochodów, ochranianych przez karabiny maszynowe.
Jarosław oprowadził mnie także po czymś, co wyglądało na przedwojenne przedmieście, dzielnicę otynkowanych domków o kwadratowych fasadach, w stylu, jaki upodobała sobie kiedyś polska klasa średnia - przywodziły mi one na pamięć dawne przedmieścia Warszawy. Minęliśmy jeden dom, otoczony wysokim ogrodzeniem z drutu; przed domem na długim łańcuchu uwiązany był owczarek niemiecki. To, wyjaśnił mi Jarosław, jest dom Lewona Enokiana, prezesa LV Holding, największej firmy we Lwowie.
- Znasz go?
- Jeszcze nie - odparł. - Ale to najlepszy biznesmen w mieście. - Jarosław był pełen podziwu. - Jedyny Ormianin, który się tu przebił.
Staliśmy przed bramą, słuchając ujadania psa. Po chwili w progu zjawił się mężczyzna w ciemnych okularach i powoli ruszył w naszą stronę.
- Chodźmy - powiedział Jarosław. - To ochroniarz.
158 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Odeszliśmy szybko, mijając blondynkę w nowym mercedesie.
- Jego druga żona - wyjaśnił Jarosław.
Po drodze do miasta opowiedział mi, że zaproszono go na przyjęcie, jakie firma LV Holding wydawała, żeby uczcić swój pierwszy rok w biznesie. Nic podobnego nie widziano wcześniej w mieście. Może ludzie urządzali coś takiego w Moskwie, ale nie we Lwowie.
- Ściągnęli z Moskwy gwiazdy rocka, sławnego rosyjskiego piłkarza, mistrza olimpijskiego, i przytransportowali ich tutaj prywatnym samolotem.
Prywatny samolot w dawnym Związku Radzieckim jest niemal niewyobrażalnym luksusem.
- Potem przywieźli ich z lotniska prywatnym autobusem. Posiadanie prywatnego autobusu uważa się za podobny przywilej losu.
- Podawali kawior, jesiotra, półmiski szynek i serów, różne rodzaje wina, więcej jedzenia, niż kiedykolwiek tu widziano. Zaproszono wszystkie władze miejskie: burmistrza, przedstawiciela prezydenta, radnych. Widziałem, jak tam siedzieli, rozmawiali ze sobą po ukraińsku, oglądali rosyjskich artystów z Moskwy i wzbierała w nich coraz większa zazdrość: oczywiste było, że LV Holding ma więcej władzy niż oni wszyscy razem wzięci.
Rozmowa wróciła do przestępstw, przestępców i reporterów rubryki kryminalnej.
- Chyba tylko na Sycylii - powiedział Jarosław. - Chyba tylko na Sycylii można by usłyszeć ciekawsze historie niż te, które ja znam stąd.
W wyłożonym boazerią gabinecie na najwyższym piętrze tego, co było kiedyś senatem galicyjskim, Iwan Hel, jeden z radnych miejskich Lwowa, próbował najpierw mówić po polsku, potem po rosyjsku. Był to silny mężczyzna o szerokich ramionach, siwej brodzie i długich, również siwych włosach. Jego gorejące oczy ocieniały siwe brwi. Gruby krzyż, który nosił na szyi, zwisał aż do wielkiego brzucha. Iwan był imponującą postacią, a jednak jego twarz traciła coś z niezłomno-ści granitu, kiedy dukał i zacinał się w językach dawnych władców Ukrainy. W końcu się poddał.
- Musi pani po prostu uważnie słuchać. To język podobny do polskiego.
Kiedy przeszedł na ukraiński - galicyjski ukraiński - jego głos stał się czystszy i wróciła mu godność. Ilekroć czegoś nie rozumiałam, jego asystent delikatnie interweniował.
Ojciec Hela urodził się ociemniały, ale Matka Boska Kalwaryjska przywróciła mu wzrok, kiedy miał trzy lata. Cudu doświadczył również Iwan: podczas służby w Armii Radzieckiej nosił pod mundurem krzyżyk ojca. Krzyżyk mógł zostać odkryty w tym bezbożnym miejscu, ale Matka Boska miała Iwana w swojej opiece i nikt nie zauważył krzyżyka.
Potem Hel postanowił poświęcić się dla niej i dla jej przybranego dziecka -Ukrainy - i nigdy nie zdejmować z szyi znaku jej łaski. Tak więc krzyżyk powędrował z nim do piwnic, w których trzymali tajne drukarnie, na komisariaty, gdzie rosyjscy oficerowie obrzucali go wyzwiskami, na spotkania przy grobie Szewczen-ki, gdzie narodził się ukraiński ruch narodowy. Krzyżyk powędrował z nim do obozu pracy za Breżniewa, kiedy to fala aresztowań wymiotła większość ukraińskiej
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 159
inteligencji na Syberię. W końcu krzyżyk trafił z nim na wolne wybory: Matka Boska oddała Ukrainę Ukraińcom i Hel był dumny, że może powiedzieć, iż to zachodnia Ukraina, a zwłaszcza Lwów, wiodła prym od początku.
Jednakże historia Marty i Grand Hotelu smuciła go, bardzo smuciła. Pokazywała, jak niedojrzała jest wciąż Ukraina, a Ukraińcy nie są prawdziwym narodem.
- Kiedy Mojżesz wyprowadził Żydów z Egiptu, kazał im czterdzieści lat włóczyć się po pustyni, żeby wyzbyli się mentalności niewolników. Minęły pokolenia, nim ludzie znów poczuli się wolni. My również potrzebujemy pokoleń, żeby poczuć się wolnymi ludźmi - wyjaśnił.
Żeby Ukraina dojrzała, przywódcy narodu muszą podjąć program ukrainizacji, tłumaczył. Dzieci muszą być uczone ukraińskiej historii, Ukraińcy muszą zajmować wyższe stanowiska rządowe, ukraińska literatura musi być czytana i czczona.
- Przypomina mi to - zauważyłam - korenizację z lat dwudziestych, kiedy Związek Radziecki popierał podobne programy.
- Nie, nie - zaprzeczył energicznie Hel. - To coś zupełnie innego.
Program ukrainizacji miał zawierać także element gospodarczy. Muszą powstać różne instytucje: bank centralny, poczta, służba dyplomatyczna, armia. Handel z Rosją musi zostać zmodyfikowany. Wraz ze szkołami i uniwersytetami unarodowione zostaną fabryki i przedsiębiorstwa państwowe. Będą musiały nauczyć się kupować wszystkie surowce na Ukrainie, nie w Rosji, będą musiały nauczyć się sprzedawać swoje produkty nie Rosji, lecz na Ukrainie.
Powiedziałam mu, że wiele fabryk w Ameryce kupuje surowce i sprzedaje swoje produkty w innych krajach.
- Ale to jest dla Ameryki bardzo korzystne. Wy mieliście już swoje czterdzieści lat na pustyni.
Walka z mafią też jest częścią ukrainizacji, wyjaśnił Hel. Dobre, czyste ukraińskie państwo nie może tolerować przestępców, którzy pojawili się nie wiadomo skąd w ciągu ostatnich kilku lat istnienia Związku Radzieckiego.
- W nowych strukturach z powodu złego prawa ci ludzie wypływają na powierzchnię. To dla nas bardzo niebezpieczny okres. Nie możemy dopuścić do tego, żeby zdobyli władzę.
Ale ci na wpół skorumpowani biznesmeni byli jedynymi, jacy tu istnieli. Zwróciłam Helowi uwagę, że zablokowanie ich działań oznacza zahamowanie całej wolnej przedsiębiorczości. Zaprotestował, i to dość gwałtownie.
- Wolna przedsiębiorczość? Tym ludziom nie zależy wcale na interesie państwa ukraińskiego. Oni nie są nawet Ukraińcami. - Ściszył głos. - Wszyscy wiedzą, że w mafii są Rosjanie i Żydzi. Dawny KGB i mafia są - splótł dłonie - o, tak, ze sobą powiązane. I wszystkich kontroluje Moskwa. Sprzedadzą nas znowu Rosji, jeśli nie będziemy ostrożni, jeśli ich nie powstrzymamy, zwiążą naszą gospodarkę z gospodarką rosyjską i zniszczą nasze państwo.
Kiedy wyszłam z gabinetu Hela, podszedł do mnie jakiś mężczyzna, bardzo podniecony.
- Zna pani korespondenta Agencji Reutera? - zapytał.
- Słucham?
- Czy zna pani korepondenta Reutera? - powtórzył i wymienił nazwisko. - Słyszałem, jak mówiła pani sekretarce burmistrza, że jest pani dziennikarką. Pomy-
160 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
siałem, że może go pani zna. Mieszka w Moskwie, kiedy tu był, zostawił magnetofon. Chcę mu go oddać.
Spojrzałam na niego, a on uciekł wzrokiem.
- Magnetofon?
- Tak - powiedział szybko i zmienił temat. - Widzę, że rozmawiała pani z panem Helem.
- Owszem.
- Traci pani czas. Pan Hel nie może pani pomóc. Nic nie wie o mieście. Jeśli chce je pani poznać, powinna pani porozmawiać z ważnymi ludźmi, ważnymi biznesmenami. Tak naprawdę to powinna się pani spotkać z szefem mojej firmy -ściszył głos do szeptu - Lewonem Enokianem. To najważniejszy ormiański biznesmen we Lwowie.
Powiedziałam, że chętnie poznam pana Enokiana.
- Ale jak to się stało, że znalazł się pan tutaj właśnie teraz? - spytałam. Przez chwilę wydawał się zaskoczony moim pytaniem, ale już po chwili zbył je
machnięciem ręki.
- Staram się zdobyć zezwolenie na eksport - wyjaśnił. - Ci ludzie to amatorzy, co tydzień zmieniają przepisy, rzecz zabójcza dla interesów. W zeszłym tygodniu miałem pozwolenie na eksport, w tym tygodniu mi je zabrano. Teraz muszę się o nie powtórnie ubiegać.
Podziękowałam i zapisałam numer jego telefonu. Kiedy opowiedziałam o tym później Jarosławowi, roześmiał się.
- Aha! Interesują się tobą. Myślą, że możesz mieć jakieś wpływy, liczą, że opiszesz ich wersję różnych historii. Ale nie bój się: nie zrobią nic złego cudzoziemce. Nigdy nie skrzywdzą Marty ani ciebie. Wiedzą, że zamiast miejscowej policji, którą mogą przekupić, ściągnęliby sobie na kark policję z Kijowa.
Jechałam do LV Holding na tylnym siedzeniu białego mercedesa. Kierowca, który zabrał mnie z centrum miasta, przepraszał za spóźnienie.
- Chcemy dobrze traktować przyjaciół Lewona - wyjaśnił.
Z zewnątrz siedziba firmy nie wyglądała imponująco. Biura znajdowały się na czwartym piętrze odrapanego biurowca na przedmieściach Lwowa. Istniał jednak po temu powód: wszystkie nieruchomości w mieście wciąż trzeba było wynajmować od władz miejskich. Wziąwszy pod uwagę fakt, że firma LV Holding nie cieszyła się względami, ten biurowiec był najlepszym lokalem, jaki mogła dostać.
Wewnątrz od razu czuło się różnicę między prywatną firmą a radzieckim przedsiębiorstwem państwowym. Aż trzech ogolonych zbirów w krawatach czekało przy drzwiach, żeby przeszukać moją torbę.
- Wymóg bezpieczeństwa - mruknął jeden z nich.
Skoro zadawali sobie tyle trudu, należało zakładać, że mają co chronić. Kobieta ubrana w coś, co przypominało biały strój tenisowy, poprowadziła mnie wąskimi korytarzami do sekretariatu, w którym nieustannie dzwoniły telefony. Po drodze mijaliśmy ludzi biegnących, żeby zdążyć na kolejne spotkanie. Nigdzie ani śladu znudzonych sekretarek, bezczynnych urzędników i pustych biurek, tak charakterystycznych dla radzieckich instytucji państwowych. Wszedł jakiś mężczyzna, zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów i wyciągnął rękę.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 161
- Awierkow - rzucił krótko.
- Anna - odpowiedziałam. Skinął głową i wyszedł.
Po paru minutach wróciła kobieta w białej sukience.
- Pan Enokian czeka - oznajmiła po angielsku i wprowadziła mnie do wielkiego pokoju, wysłanego tureckimi dywanami. Przy ścianie stał olbrzymi czarny sejf, ormiańska Biblia zdobiła jeden ze stolików. Prezes siedział przy wielkim dębowym biurku i rozmawiał przez telefon. Miał drogi garnitur, ciężki złoty zegarek, złote bransolety, a na nogach parę eleganckich półbutów, drugą, jaką tu widziałam. Kiedy weszłam, odłożył słuchawkę.
- Mafia! Nienawidzę tego słowa! - krzyknął Enokian w odpowiedzi na moje pierwsze pytanie. - Mafia! Jak tylko coś się w tym kraju nie wiedzie, ci nacjonaliści muszą mieć na kogo zrzucić winę. Najpierw obwiniali komunistów. Potem komuniści odeszli. Teraz obwiniają nas, nowych biznesmenów. Czy to ja jestem odpowiedzialny za kolejki po chleb? Nie. Czy to ja jestem odpowiedzialny za brak sera? Nie. Kto jest za to odpowiedzialny? Ci mali Ukraińcy!
Znów zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę, warknął rozkaz i odłożył ją na widełki.
- Czym jeszcze mogę pani służyć? - zapytał nagle uprzejmie. - Kawa? Herbata? Koniak?
Enokian urodził się w Armenii, do Lwowa przybył w latach siedemdziesiątych, jak twierdził, „na studia". Nigdy jednak nie skończył uniwersytetu. Zamiast tego, mówił, zaczai robić interesy w ówczesnej szarej strefie. W czasie gdy zabroniony był wszelki prywatny biznes, zajmował się „podziemną produkcją i handlem". Chociaż szło się za to do więzienia, niewielu Ukraińców uważało taką działalność za przestępstwo. Podziemni przedsiębiorcy stanowili filary radzieckiego systemu, dostarczali towary tam, gdzie zawodziło państwo. Gdy tylko stało się to możliwe - po wydaniu przez Gorbaczowa nowego prawa o „przedsiębiorstwach spółdzielczych" - Enokian i jego wspólnik otworzyli restaurację i komis. Interes rozkwitał.
Ale rozkwitał - przynajmniej w opinii niektórych - podejrzanie szybko. LV Holding, grupa dwunastu przedsiębiorstw, osiągała miesięcznie obroty wysokości ponad dwu milionów dolarów, mnóstwo pieniędzy w mieście, gdzie przeciętna miesięczna pensja wynosiła około dziesięciu. Również źródła gotówki zdawały się osobliwie różnorodne: firma LV Holding kupowała towary za granicą i sprzedawała je na Ukrainie, handlowała stalą i tekstyliami na obszarze byłego Związku Radzieckiego, miała udziały w sklepach dolarowych, kasynach i hotelach. Enokian powiedział mi, że rozmawia z Amerykanami o butelkowaniu napojów chłodzących i montażu samochodów, a z Izraelczykami o produkcji chemikaliów.
Rozmowa o tym, czy LV Holding działa legalnie, nie miała jednak sensu: prawodawstwo na Ukrainie było tak pogmatwane, że każdy, kto prowadził działalność gospodarczą na taką skalę, musiał je w jakimś punkcie łamać, podatki zaś tak wysokie (75% zysku przedsiębiorstw handlowych), że niemal każdy, kto je płacił, musiał zbankrutować. Przepisy służyły państwu, nie biznesmenom: każde pozwolenie było pretekstem do przyjęcia łapówki, każdy podatek miał na celu niedopuszczenie do tego, by biznesmeni zarobili za dużo pieniędzy. Ale choć nie-
l
162 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
sprawiedliwie byłoby krytykować biznesmenów za łamanie złych praw, to jednak Enokian oskarżany był niezupełnie o to.
- Mafia! - powtórzył Enokian. - Zwykłe oszczerstwo rzucone przez Ukraińców. Znaczy to, że stanowimy dla nich konkurencję, a oni tego nie lubią.
Konkurencja to odpowiednie słowo. Niedawno szefowie okręgu lwowskiego zaproponowali powracającemu do kraju ukraińsko-kanadyjskiemu emigrantowi, którego interesy miasto chciało promować, założenie spółki joint venture. Firma LV Holding przesłała kontrofertę, która, wedle jej oceny, była bardziej opłacalna dla miasta. Zakłopotane władze miejskie wycofały planowane pozwolenie na projekt i LV Holding natrafił raptem na niespodziewane przeszkody w staraniach o uzyskanie zezwoleń na eksport.
Incydent z Nazarem, synem burmistrza, również stanowił element tej rywalizacji, wyjaśnił Enokian.
- Nazar to zero, zupełne nic.
- Więc czemu go pan zatrudnił? Enokian wzruszył ramionami.
- Było mi go żal. Genschaft poprosił mnie, żebym poprosił Nazara, żeby pomógł nam skontaktować się ze swoim ojcem. Genschaft jest moim przyjacielem, a ja zawsze pomagam przyjaciołom. Naraz dowiaduję się, że jesteśmy oskarżeni o porwanie. Porwanie! Ja! Praworządny obywatel! Nie spałem cztery noce, ze zdenerwowania nie mogłem zasnąć.
Enokian wstał od biurka i zaczai przechadzać się po pokoju. Dopiero teraz zobaczyłam, że jest niski: niski i barczysty.
- Andriej Sacharow powiedział kiedyś, że głupota rodzi zło. Tu, we Lwowie głupota rodzi zło. Proszę, niech pani spojrzy. - Wziął z biurka gazetę. - Niech pani tylko zobaczy, co piszą: „Lewon Enokian zawstydził władze hojnymi dotacjami na cele dobroczynne". Dałem setki, tysiące rubli na sierocińce, domy starców, domy weteranów. A co oni zrobili dla biednych w tym mieście? Nic.
Rzucił gazetę na biurko.
- Chce pani o korupcji? Opowiem pani o korupcji. Każdy z tych tak zwanych narodowców, każdy z tych małych gubernatorów, burmistrzów i radnych miejskich, każdy z nich kradnie tyle, ile się da, i tak szybko, jak się da, bo żaden z nich nie wie, co przyniosą kolejne wybory. Dostają śmieszne pensje, ich żony chcą, żeby przynosili do domu jedzenie dla dzieci. Co mogą robić, jeśli nie kraść? Przykłady? Mogę podać setki.
Znów usiadł.
- Wybaczy pani? Nie czuję się dobrze. - Połknął pigułkę i gestem dłoni dał znak, że chciałby zostać sam.
Mercedes odwiózł mnie z powrotem do centrum miasta. Po drodze kierowca zatrzymał się, żeby pokazać mi prywatny hotel firmy LV Holding, przeznaczony wyłącznie dla klientów. Hotel mieścił się w przedwojennej willi; do niedawna funkcjonowało tu coś w rodzaju partyjnego pensjonatu dla ważniejszych gości. Kierowca nie wiedział, jak firmie LV Holding udało się wejść w jego posiadanie. Pokoje miały doskonałe wyposażenie, a hotel, podobnie jak Grand, podłączony był do telewizji satelitarnej. Rzeczywiście, meble i łazienki wyglądały dokładnie jak w Grand Hotelu, a na podłogach ułożono taki sam parkiet.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 163
Przyszło mi do głowy, że nigdy nie spytałam Genschafta o to, jakie interesy prowadzi z Enokianem.
Przed wyjazdem raz jeszcze spotkałam się z Martą i wysłuchałam najnowszego odcinka jej opowieści: Sprawę skomplikowała dodatkowo możliwość wyborów. Ktoś kolportował w mieście ulotki określające Genschafta, Enokiana i innych lokalnych biznesmenów o żydowskich i obco brzmiących nazwiskach jako „anty-ukraiński element".
Tymczasem Grand Hotel świecił pustkami. Zachodnie inwestycje we Lwowie utrzymywały się wciąż na niskim poziomie. Z tygodnia na tydzień rosła inflacja, a jakość usług komunalnych się pogarszała. Z powodu konfliktu z Rosją szły w górę ceny energii. W śródmieściu woda płynęła z kranów tylko od szóstej do dziewiątej rano i od szóstej do dziewiątej wieczór. Pewnego popołudnia zastałam moją przyjaciółkę Irenę zalaną łzami; rano nie było wody i obawiała się, że tego dnia w ogóle jej nie będzie, ciągnęła Marta. Urzędnik miejski powiedział, że, niestety, nie może zwiększyć dostaw wody, ponieważ chłopi na wsi nie chcą podporządkować się dekretom rządu i nie pozwalają zbudować na swojej ziemi nowego zbiornika. Czy to prawda? Czy też ktoś mający na tym terenie interesy handlowe przekupił urzędnika, żeby nie zwiększał dostaw wody?
Kiedy nazajutrz poszłam na spotkanie z burmistrzem, powiedział, że jego syn Nazar wrócił do domu ze słynnego spotkania z Enokianem i Genschaftem bardzo zmartwiony. Zapytałam go, czy policja będzie mogła udowodnić, że to było porwanie.
- Nie wiem - odparł po prostu.
Następnego dnia ktoś mi powiedział, że Nazar pracuje teraz w innej firmie, która w tajemniczy sposób zwolniona została z cła od eksportu.
Dużo później usłyszałam, że inwestycje Marty we Lwowie doprowadziły co najmniej do jednej tragedii. Marta wróciła do Ameryki, zostawiając swoje lwowskie interesy w rękach pewnego starszego mężczyzny, jednego ze swoich ukraińskich krewnych. W czasie jej nieobecności zastrzelono go na ulicy. Zabójca nigdy nie został schwytany.
Po wielu miesiącach natknęłam się na Martę w restauracji w Kijowie.
- Wciąż walczę o Grand Hotel - powiedziała. - Nie zawiodę ukraińskiego narodu.
mile 50
POLSKA
° Lwów
° Woroniaki
° Drohobycz
UKRAINA
<
RUMUNIA
WORONIAKI
Przez ostatnie trzy kilometry samochód jechał polną drogą, która powoli zamieniała się w błoto. Deszcz lał coraz mocniej i za każdym razem, gdy zjeżdżaliśmy ze wzgórza, pojawiały się głębokie kałuże brudnej wody. W końcu ciągnąca się wzdłuż drogi wioska skończyła się: nie było już domów, tylko drzewa. Nie mogliśmy jechać dalej, drogę zagradzały wielkie błotniste kałuże, sterty suchych gałęzi i kamieni.
- A więc - oświadczyła Ludmiła - stąd pójdziemy pieszo.
Władek, syn Ludmiły, jęknął głośno. Przykrył głowę kawałkiem gazety i pokazał mi, żebym zrobiła to samo. Był mężczyzną o łagodnej twarzy, jasnej cerze i sentymentalnym spojrzeniu. Z jego oczu wyzierało lekkie zakłopotanie: było mu przykro, że mnie tu ściągnął. Woroniaki leżą niecałe sto pięćdziesiąt kilometrów od Lwowa, ale miało się wrażenie, że są daleko od cywilizacji.
- Irena skrzyczy mnie, że cię tu przywiozłem. - Pokręcił głową na myśl o swojej żonie.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 165
Ludmiła nie słyszała syna, a zresztą nie obchodziły jej jego zmartwienia. Była w swoim żywiole. Mimo zimnego deszczu pod czarną spódnicą nie miała pończoch, gołe stopy wsunęła w proste brązowe buty. Włosy, niezwykle ciemne, jak na kobietę po siedemdziesiątce, spływały jej luźno na plecy. Stanowiła szczególny typ Ukrainki: ni to wieśniaczka, ni to kobieta z miasta, godziła w sobie przesądy przeszłości ze współczesnym sceptycyzmem. Studiowała kiedyś medycynę, a wróżyła z kart. Słuchała zachodniego radia i wiedziała to i owo o obcych krajach, a żegnała się szybko na wszelki wypadek, kiedy spotykała cudzoziemców, żeby odpędzić urok. Jej dzieci mieszkały w mieście, uczyły się muzyki i czytały książki, podczas gdy ona zaopatrywała je w domowe konfitury, własne jabłka, ziemniaki i kapustę.
- W górę - powiedziała. - Tędy, na to wzgórze. To droga do gospodarstwa. Ludmiła po raz pierwszy znalazła się w Woroniakach z powodu głupiego kawału, jaki wyciął ojciec Władka.
Było to na samym początku wojny, kiedy ludzie jeszcze nie zdawali sobie sprawy, jak źle sprawy się potoczą. W tym początkowym okresie, kiedy Polacy uważali opór za akt odwagi, ojciec Władka wraz z grupą piętnastoletnich sabotażystów zatrzymał pociąg i zrabował żywność przeznaczoną dla niemieckich oficerów. Sprawców napadu złapano nazajutrz, opitych rieslingiem i przejedzonych belgijską czekoladą. Gestapo wsadziło ich do więzienia.
Ojciec Władka miał szczęście. Zamiast zastrzelić chłopaka na miejscu, Niemcy wysłali go na roboty do Austrii, do gospodarstwa niedaleko Grazu. Pracował ciężko, ale dostawał dobre jedzenie i nigdy wcześniej nie widział tak starannie uprawianych pól i porządnie utrzymanych domów. Los zetknął go z Ludmiłą, Ukrainką pracującą w sąsiednim gospodarstwie. Urzekły go jej wydatne kości policzkowe i szare oczy, śpiewna wymowa zmiękczonych spółgłosek i długie, wiotkie kończyny: wszystko to kojarzyło mu się ze Wschodem i domem.
Czas szybko mijał, a ich wojna przebiegała spokojnie. Tylko pod koniec słyszeli ryk bombowców i odgłosy dalekiej strzelaniny. Wtedy to ojciec Władka uznał, że czas wracać do domu.
Inni zostali w Austrii, wystraszeni przerażającymi opowieściami o tragedii na Wschodzie. Ale siła przyciągania Galicji była wielka i ojciec Władka oszołomił Ludmiłę historiami o bogactwie i dobrobycie Polski. Ruszyli więc razem długą, okrężną drogą, podróżowali wlokącymi się pociągami towarowymi przez łagodne wzgórza Chorwacji, furmankami przez czarne lasy Rumunii, a potem znowu pociągiem na północ, do Galicji, do maleńkiej wioski Woroniaki. Po drodze zatrzymywali się w obozach uchodźców, zapełnionych takimi jak oni uchodźcami, próbującymi dostać się do domu, lub przeciwnie, nie chcącymi tam wracać, niedobitkami Żydów o ogromnych oczach, zdezorientowanymi Polakami i Rosjanami, obawiającymi się, że trafią do stalinowskich łagrów. Kiedy dotarli na miejsce, Woroniaki nie były już Polską. Woroniaki, podobnie jak Lwów, zostały na zawsze oddane Ukrainie.
Pierwszy zobaczył ojca Władka wraz z Ludmiłą jego najmłodszy brat. Kiedy ujrzał Ludmiłę i usłyszał, jak mówi, oczy otwarły mu się szeroko.
- Ona nie jest Polką! - zawołał i pobiegł polną drogą do domu na szczycie wzgórza, wykrzykując po drodze nowinę.
- To była ta droga, ta tutaj - powiedziała Ludmiła. Zatrzymała się pod dębem. - Tu nas zobaczył.
166 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Pierwszej nocy w Woroniakach Ludmiła i ojciec Władka spali na słomie w otoczeniu nowych krewnych. Kryta strzechą chałupa o grubych kamiennych ścianach była mała i wilgotna. Różniła się od drewnianych domów, które Ludmiła pamiętała ze swego dzieciństwa w Doniecku. Ludzie okazali się też inni. Byli żarliwymi katolikami, podczas gdy jej rodzina, znękana latami głodu i radzieckich represji, straciła swoją prawosławną wiarę. Ci Polacy mamrotali modlitwy do świętych, których portrety wisiały w rogach chałupy, chwytali za strzelby, kiedy Ukraińcy czy Rosjanie wkraczali na ich maleńkie poletka, a latem chodzili boso. Wieczorem w dniu przybycia Ludmiła próbowała umyć włosy, ale była niedziela i rodzina Władka krzywo na nią patrzyła.
Za jej namową wyprowadzili się oboje domu. Ludmiła dostała posadę w Za-błocku, miasteczku w pobliżu Woroniak. Ojciec Władka zaczai pracować w młynie. Pobrali się w urzędzie stanu cywilnego. Katolicki ksiądz nie chciał udzielić ślubu wyznawczyni prawosławia, żyjącej, chociaż czas wojny mógł to usprawiedliwiać, z mężczyzną, który nie był jej mężem.
- Mały hipokryta - parsknęła Ludmiła. - Prawie co dzień pociągał z butelki.
Niedługo potem Polacy zaczęli wyjeżdżać z Woroniak przyłączonych do Ukrainy. Wyjechali bracia ojca Władka, jego wujowie i kuzyni: wszyscy zostali skierowani na bogate, nowe ziemie Śląska, niemieckie tereny przekazane Polsce w zamian za utracone ziemie na wschodzie. Ale Ludmiła nie chciała wyjeżdżać. Woroniaki, co prawda, nie należały już do Polski, lecz do Ukrainy, ale ona była Ukrainką. Będzie im tu dobrze, jeśli zostaną, powiedziała mężowi. Z jej czysto ukraińskim pochodzeniem i radzieckim dzieciństwem łatwiej sobie poradzą w Woroniakach niż miejscowi mieszańcy, pół-Polacy o podejrzanej przeszłości politycznej. Tak też się stało.
- I to największy błąd, jaki popełnił mój ojciec - wtrącił się Władek. - Bylibyśmy teraz w Polsce, gdyby wtedy nie został.
Wspięliśmy się na szczyt wzgórza. Przestało padać, ale niebo wciąż było oło-wianoszare. Maleńki domek, w którym Ludmiła spędziła swoją pierwszą noc w Woroniakach nadal tam stał, przykryty teraz dachówką zamiast słomy. Na podwórku przed domem zobaczyliśmy dziewczynkę w chustce na głowie.
- Mama w domu? - spytała Ludmiła. - Powiedz jej, że jesteśmy z rodziny, która tu kiedyś mieszkała.
Dziewczyna spojrzała najpierw na Ludmiłę, potem na mnie, i nie odezwawszy się słowem, wbiegła do środka. Chwilę później z niskich drewnianych drzwi wynurzyła się starsza kobieta.
- Nie zwracajcie na nią uwagi - powiedziała po ukraińsku. - Moja wnuczka jest głuchoniema. Wejdźcie.
Dom był mały i ciemny. Na środku stał kaflowy piec, nad wielkim łóżkiem w głównej izbie wisiał ckliwy obraz Jezusa z oczami zwróconymi ku niebu. Przy łóżku, w rozpiętej bluzce, siedziała młoda kobieta, karmiąc niemowlę piersią. Spojrzała na nas bez zawstydzenia i uśmiechnęła się ustami pełnymi złotych zębów. Władek odwrócił głowę.
Mężczyźni, wyjaśniła, pracują w mieście, kobiety - babka, matka i głuchoniema córka - prowadzą gospodarstwo. Karmią gęsi, wybierają jajka i czekają na powrót mężczyzn.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 167
Byli Ukraińcami z wioski nad Sanem w południowo-wschodniej Polsce. Podczas wojny spłonął wielki dom w majątku, w którym mieszkali. Starsza kobieta powiedziała, że pamięta, jak w dzieciństwie patrzyła na płomienie.
- Były takie wysokie, takie wysokie. - Kręciła głową na wspomnienie pożaru.
Potem przyszli partyzanci. Jednej nocy byli Niemcy, następnej Polacy, kolejnej Ukraińcy z oddziałów Bandery. Myśleli już, że walki nigdy się nie skończą. Kiedy więc powiedziano im, żeby wyjechali do Woroniak - polscy komuniści chcieli, żeby wszyscy Ukraińcy wrócili na Ukrainę - usłuchali. Komisarze przydzielili im dom ojca Władka, jako że ten zamieszkał z Ludmiłą w miasteczku, a reszta jego rodziny wyjechała.
Najpierw nie było co jeść.
- Musieliśmy gotować zupę z trawy - wspominała stara kobieta. Myśleli, że zostaną tu rok lub dwa, a zostali czterdzieści.
Przez cały ten czas nie przestawali myśleć o powrocie. Z czasem się poprawiło, ale nigdy nie było tak dobrze, jak w Polsce. Byli Ukraińcami, to prawda, ale mała chata nad Sanem była ich prawdziwym domem i każdej wiosny, kiedy była ładna pogoda, myśleli o swoim starym ogrodzie. Nie mieli jednak jak się dowiedzieć, czy gospodarstwo jeszcze istnieje, czy mieszkają tam inni ludzie.
- Polska - powiedziała karmiąca matka. - Polska. Czy jest tak bogata i piękna, jak mówią?
Odjęła dziecko od piersi i ostrożnie położyła na łóżku. Bez pośpiechu zapięła bluzkę na wszystkie guziki i poprawiła sweter narzucony na ramiona i chustkę. Nigdy nie była w Polsce, ale matka wciąż opowiadała jej historię wyjazdu z Polski po wojnie i przybyciu tutaj. Teraz była to legenda, opowieść o wygnaniu z raju.
- Ludzie z tego domu kiedyś już tu byli - powiedziała babka. Miała na myśli szwagra Ludmiły.
- Mężczyzna mówił nam, jak bardzo chce wrócić. Powiedział, że ma nadzieję, że kupi nam kiedyś dom w Sanoku, żeby móc przyjechać i żyć tutaj. Mamy nadzieję, że to zrobi.
Ludmiła pokręciła głową.
- Mają chyba największy dom na Śląsku. Murowany, ozdobny.
- Ale to nie jest ich dom - powiedziała kobieta. - Ich dom jest tu, a mój dom jest w Sanoku. Chcę wrócić do Sanoka.
Powiedziała, że czeka na to czterdzieści lat. Czterdzieści lat czeka, żeby wrócić do domu.
Także krewni Władka, mieszkający na Śląsku Polacy z Woroniak, czterdzieści lat czekali na powrót do domu.
Młoda matka wróciła, trzymając w ręce butelkę bez etykietki. Ostrożnie rozlała różowawy płyn do pięciu ciemnozielonych kieliszków. Małą izbę wypełnił zapach kwiatów.
- Robimy ją z róż - wyjaśniła.
POLSKA
° LWÓW
° Woroniaki
mile 50
UKRMNA
DROHOBYCZ
Ze Lwowa wyruszyłam na południe na tylnym siedzeniu nowego samochodu; jechaliśmy przez drewniane wioski i opuszczone uzdrowiska, rozsiane na niskich wzniesieniach pogórza Karpat. Po pewnym czasie pojawiły się góry, wyraźne, choć dalekie. Miasteczko Drohobycz przycupnęło jak akolita, wpatrzone w ich fioletową sylwetę na horyzoncie.
Wysiadłam przy kościele Matki Boskiej. Był maleńki - z zewnątrz wyglądał jak zabawka, a nie prawdziwy kościół - miał jednak doskonałe proporcje. Cebulowa-te kopuły wieńczyły każdą z jego czterech wież. Na drzwiach wyrzeźbiono zawiły wzór z drewnianych liści i kwiatów, a dach i boki pokrywały równo ułożone gonty. Każda deszczułka zachodziła gładko na następną, nie użyto ani jednego gwoździa. Budowniczy, niczym średniowieczni mnisi, iluminujący pergaminowe manuskrypty, musieli wznieść mały kościółek w akcie oddania, a żmudny proces łączenia deseczek traktować jako żarliwą modlitwę.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 169
Kustosz, młody mężczyzna z sięgającą piersi brodą, z ostentacyjnym wysiłkiem obracał długo ciężki żelazny klucz w grubych drewnianych odrzwiach, aż wreszcie się otwarły. Wewnątrz zapach starego drewna i ziemi mieszał się z wonią kadzidła.
Kiedy drzwi się zamknęły, kustosz uniósł w górę lampę.
Niewidoczne wcześniej freski pojawiły się na ciemnym drewnianym suficie, niby gwiazdy wschodzące na wieczornym niebie: diabły i smoki z Apokalipsy cieszyły się na rychły koniec świata. Jeździec na koniu dął w trąbę, obwieszczając nadejście Sądu Ostatecznego. Święci gotowali się w oleju, wisieli na drzewach, umierali przeszyci strzałami. Z jednej strony lamentujący grzesznicy stali zbici w kupkę przed płomieniami piekielnymi. Z drugiej dobrzy i sprawiedliwi stali pod drabiną, czekając, aż otworzą się przed nim bramy nieba. Ponad nimi wszystkimi, w złotej aureoli na głowie, siedział na tronie nieprzejednanie sprawiedliwy Chrystus. Obok niego, patrząc wprost przed siebie, siedzieli uczniowie o płaskich twarzach.
Freski były dziełem profesjonalisty, artysty zainteresowanego różnymi możliwościami ukazania ludzkiego ciała. Nie były to jednak masywne, ciężkie wytwory barokowej wyobraźni spotykane zwykle w tej części świata. Skomponowano je przy użyciu subtelnych linii, pastelowych kolorów, delikatnych cieni. Chrystus był istotą eteryczną, w każdej chwili mógł odpłynąć, zabierając ze sobą swoich uczniów, świętych i prawdy objawione. Wyglądał jak tymczasowy bóg jakiegoś nieokreślonego miejsca.
Artyści i budowniczowie kościoła zeszli do Drohobycza z gór w średniowieczu, kiedy ta część Galicji wzbogaciła się na handlu solą. Gdy bogactwo zniknęło, oni odeszli. Brodaty kustosz uniósł lampę wyżej - spojrzeliśmy po raz ostatni na freski - a potem zdmuchnął płomień.
- Teraz znikają w drzewie - powiedział. - Znikają na powrót w drzewie, a wkrótce cały kościół wraz z nimi zniknie w lesie.
Cywilizacja niejeden raz zawiodła w Drohobyczu. Bruno Schulz pisał:
Powiedzmy bez ogródek, fatalnością tej ulicy jest, że nic w niej nie dochodzi do skutku, nic nie dobiega do swego definitirom, wszystkie ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu, wszystkie gesty wyczerpują się przedwcześnie i nie mogą przekroczyć pewnego martwego punktu. Mogliśmy już zauważyć wielką bujność i rozrzutność - w intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje tę dzielnicę. Cala ona nie jest niczym innym jak fermentacją pragnień przedwcześnie wybujałą i dlatego bezsilną i pustą...
Urodzony w Drohobyczu w 1892 roku Bruno Schulz był drobny i chorowity. Oczy miał głęboko osadzone, cerę za bladą, członki za chude, a głowę zbyt dużą w stosunku do ciała. Był Żydem w czasach, kiedy stanowiło to dla pisarza przeszkodę, a jego talenty, szczególnie jemu samemu, wydawały się pośledniego gatunku. Jako niedorostek przesiadywał osowiały w cieniu przysadzistego rodzinnego domu lub wygrzewał się na nasłonecznionych połaciach zarośniętego ogrodu. Patrzył na przechodzące obok dziewczęta, ale bał się do nich odezwać. Medytował nad kolekcją znaczków („Otworzyłem ją i zajaśniało przede mną kolorami świa-
170 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
tów, wiatrem nieobjętych przestrzeni"), pogodą („Ich futra, nasiąkłe wiatrem, pachniały teraz powietrzem") i porami roku („Każda wiosna tak się zaczyna, od tych horoskopów ogromnych i oszałamiających, nie na miarę jednej pory roku"). Przez większość życia uczył rysunków w męskim gimnazjum i robił po cichu karykatury mieszkańców miasta: nienaturalnych mężczyzn w pretensjonalnych melonikach, czołgających się przed kobietami w futrach i na wysokich obcasach. Przetłumaczył też Proces Kafki i opublikował dwa zbiory opowiadań oraz krótką powieść.
W swojej prozie Schulz pisał o mieszkańcach Drohobycza. Pisał o swoim ojcu, mężczyźnie, który „zaczai z dnia na dzień maleć jak orzech, który zsycha się wewnątrz łupiny", aż skurczył się w końcu do rozmiarów karakona. Pisał o Adeli, pięknej służącej, która rządziła jak dyktator w domu i w sklepie. Pisał o Edziu, grubym sąsiedzie, o Dodo, krewnym idiocie, i o sklepach cynamonowych, gdzie można było znaleźć „ognie bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych, chińskie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów egzotycznych, papug, tukanów, żywe salamandry i bazyliszki, korzeń mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach, mikroskopy i lunety", i wszystkie inne tajemnicze przedmioty, które dotarły do Drohobycza z dalekiego świata.
Schulz pisał również o samym mieście, zmieniających się w nim porach roku, gąszczu ulic, w których nocą zagubić się może dziecko, o jego surowych regułach i tajemnicach. Drohobycz dotknął wówczas kryzys gospodarczy, który przyszedł w ślad za wielkim galicyjskim boomem naftowym, wybuchu dobrobytu, jaki zaczął się pod koniec XIX stulecia, kiedy to poszukiwacze odkryli ropę naftową na pastwisku. Gorączka ropy pozostawiła po sobie masywne domy o ciężkich fasadach, z szerokimi werandami i dużymi ogrodami, siedziby wielkich rodzin, mężczyzn z pokaźnymi kontami w banku, noszących solidne wełniane marynarki, kobiety w długich sukniach i modnych kapeluszach. Ludzie ci czytywali wiedeńskie gazety i książki wydawane w Londynie i Paryżu i czuli się częścią szerszego świata.
Boom przyszedł jednak zbyt łatwo. Gdy przeminął, miasteczko zaczęło prześladować poczucie własnej nierealności. Drohobycz leżał za daleko od wszystkiego, żeby być czegokolwiek pewnym. W opowiadaniach Schulza miasto rozpływa się zawsze w bujności swych ogrodów, rzeczy i ludzie znikają w sposób niewyjaśniony. Nawet świeże bogactwo miasteczka zdaje się błahą imitacją, jest „dwuznaczne i wątpliwe": „W tym mieście taniego materiału ludzkiego brak także wybujałości instynktu, brak niezwykłych i ciemnych namiętności"...
Schulz przeżył w Drohobyczu radziecką okupację lat 1939-1941, ale nie przeżył okupacji niemieckiej. Chronił go pewien oficer gestapo, bo spodobały mu się jego rysunki, ale to z kolei nie podobało się innemu oficerowi gestapo, który nienawidził pierwszego, i w 1942 roku zastrzelił Schulza na ulicy, kiedy pisarz niósł do domu bochenek chleba z targu.
Po wojnie Drohobycz znalazł się po radzieckiej stronie granicy. Zamożni ludzie i ich wielkie, liczne rodziny zniknęli bezpowrotnie, nie przychodziły już z Wiednia gazety, szerszy świat odsunął się w dal. Bluszcz piął się po ścianach solidnych domów, z każdym rokiem wżerając się głębiej w kamień. W drewnianych belkach za-
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 171
gnieździły się korniki. Pleśń toczyła fundamenty, alejki zarastały powoli chwastami. Ulice popękały, poobtłukiwały się kocie łby. Miasto zapadało się, tak jak przepowiedział Schulz, w warzywną bujność swych ogrodów. Żydowski cmentarz zniknął pod zabudową nowej dzielnicy mieszkaniowej.
Odnalazłam dom Schulza. Był to prosty, drewniany dom, jeden „z tych ciemnych domów o pustych i ślepych fasadach, które tak trudno od siebie odróżnić".
Nie będąc pewna numeru, spytałam kobietę o smutnej twarzy, która stanęła w drzwiach, czy to dom Brunona Schulza.
- Nigdy o nim nie słyszałam - odparła, kręcąc głową.
„Nasze miasto - pisał Schulz - popadało coraz bardziej w chroniczną szarość zmierzchu"...
Przed kościołem katolickim spotkałam Polaka. Był niski, miał krótkie ręce, krótkie nogi i płaską, ogorzałą chłopską twarz. Nosił za dużą marynarkę z tandetnego brązowego materiału, zakurzone buty i czarne spodnie bez kantów. Był podniecony, nie potrafił się jasno wysłowić, połykał końcówki zdań. Plątały mu się czasy, zatracił też poczucie własnego czasu.
- Powinna pani pójść i zobaczyć - powtarzał. - Tam, tam. Wszyscy to widzieli. Krew płynęła strugą aż do naszej ulicy, gdzie mieszkaliśmy. Pełno jej było w naszym ogrodzie. Teraz ich wykopali, znaleźli ich, musi pani iść zobaczyć. Nie powinienem tam pani zabierać, och, straszne, straszne, powinna to pani zobaczyć. - Kiedy mówił, przeszłość i teraźniejszość mieszały się ze sobą bez żadnej logiki, opisy i nalegania zlewały się bez sensu, chciał mi coś pokazać, ale nie umiał wyjaśnić co.
- Krew w ogrodzie - powiedział. - Krew spłynęła do naszego ogrodu. Zaczai iść, niemal biec.
- Niech pani idzie, niech pani idzie, wykopali ich - powtarzał. - Znowu ich wyciągnęli.
Poprowadził mnie jedną z długich ulic, które wiodły na przedmieścia, skręcił w prawo, potem w lewo i znowu w prawo. Po chwili znaleźliśmy się niedaleko miejsca, z którego wyruszyliśmy. Ale mały mężczyzna nie ustawał, szedł dalej alejką na tyłach domów, stąpając ostrożnie pośród jesiennych dyń, rosnących w przydomowych ogródkach. Zatrzymał się w końcu przy drewnianym płocie.
- Są tam - powiedział. - To stamtąd płynęła krew.
Wdrapałam się na drewniane sztachety, przeskoczyłam bez trudu na drugą stronę parkanu i zobaczyłam to, na co patrzyli ludzie.
W ziemi była jama, głęboki wykop, kilku mężczyzn kopało w niej zwykłymi łopatami. Co parę minut któryś wydobywał kość, kawałek materiału, mosiężny guzik i wołał coś do innej grupy mężczyzn stojących wokół rowu. Gapie, w większości dzieci, wyciągali głowy, żeby zobaczyć znalezisko, a mężczyźni nad rowem rozkładali szeroko ramiona, żeby ich powstrzymać, po czym któryś z nich niebezpiecznie nachylał się nad rowem, żeby wziąć przedmiot, wycierał go chusteczką i zanosił ostrożnie na długi stół, prowizorycznie zbity z desek.
Na stole owoce tych wykopalisk poddano makabrycznym zabiegom porządkowym. Pożółkłe ludzkie czaszki ułożone zostały w stosy: większe po lewej stronie, mniejsze - być może dziecięce - po prawej. Kilka z dziurami od kuł w kości czołowej i jedna z ostrzem metalowej siekiery, wciąż tkwiącym w potylicy - leżały
172 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
osobno, z przodu. Także kości nóg i rąk posegregowano i ułożono ostrożnie, jedne na drugich, jak dziecinne klocki. Koło kości leżały stosy wyschniętych organów wewnętrznych, wątroby i płuca, serca i szczątki mięśni, również starannie posor-towane. Obok nich - mosiężne guziki, guziki od mundurów, damskie pantofle i guziczki od sukienek, dalej skórzane trzewiki, buty do konnej jazdy, srebrne krzyżyki, szlacheckie szable i mnóstwo monet: z Trzeciej Rzeszy, z drugiej Rzeczpospolitej, Związku Radzieckiego - świadectwo chaosu tamtych lat.
Rów znajdował się w centrum miasta, tuż za budynkiem dawnego austriackiego sądu. Jesienią 1939 roku i zimą 1940 był on siedzibą NKWD. NKWD chciał mieć pewność, że komunizm w Galicji zwycięży. Zaczęto więc systematycznie wyławiać pewne grupy ludzi: bogatych i dobrze urodzonych, właścicieli dużych gospodarstw i gospodarstw niewiele większych od przydomowych ogródków, oficerów i księży, panie prowadzące chóry kościelne, młodych nauczycieli. Zabierano ich do budynku sądu, zabijano strzałem lub uderzeniem siekiery w tył głowy i wrzucano do wykopanego obok rowu. Większość ofiar stanowili Polacy. Droho-byckich Żydów ten sam los spotkał dwa lata później.
Ponurą wystawę skomentował stojący za stołem miejscowy nauczyciel biologii w białym kitlu.
- To jest podejście naukowe - powiedział. - Dzięki temu będziemy mogli dokładnie zbadać to, co odkryliśmy. Wszyscy wiedzieliśmy, co tu znajdziemy. Teraz musimy przeanalizować cały materiał.
Przyznał skromnie, że sam obmyślił tę metodę porządkowania znalezisk, brał niedbale do ręki różne kości i przenosił je z jednego stosu na drugi. Widomy brak strachu i obrzydzenia przydawał mu pewnego autorytetu. Ludzie wokół wykopaliska, zarówno przypadkowi gapie, jak i kopacze, rozstępowali się na boki, żeby zrobić mu przejście. Ponieważ wydawało się, że wie, co począć z tym straszliwym skarbem, pozwalali mu składać kości w uporządkowane stosy; po paru minutach spostrzegłam, że się boją. Nie wiedzieli, co może znaczyć odkrycie w ziemi rowu z ludzkimi szczątkami, nie sposób było odgadnąć, jakie przyniesie skutki. Cywilizacja dopiero niedawno wróciła do Drohobycza i całkiem prawdopodobne - naprawdę całkiem prawdopodobne - że miasto raz jeszcze może z powrotem zniknąć w ziemi.
POLSKA
Granica Czechosłowacka *V/ przed 1938 rokiem
miłe
100
UKRAINA
o Kołomyj a
o Chocim o Czerniowce
RUMUNIA
PRZEZ KARPATY
ZDrohobycza wyruszyłam autostopem. Żołnierz w zielonej wojskowej ciężarówce przewiózł mnie przez góry. Droga wiodła wzdłuż rurociągu naftowego, zwanego Rurociągiem Przyjaźni. „Przyjaźń" to po rosyjsku drużba.
- Drużba, drużba, jak ja i ty - powtarzał żołnierz.
Uważał, że to bardzo zabawne. Wysiadłam na najbliższym skrzyżowaniu. Dalej zabrał mnie dyrektor fabryki w poobijanej ładzie.
Dyrektor nazywał się Markus, urodził się w Użhorodzie w latach trzydziestych, kiedy Użhorod był częścią Czechosłowacji. Dorastał podczas wojny, gdy miasto okupowali Węgrzy. Tutejsza mowa była językiem jego dzieciństwa, ale w szkole nauczył się czytać po węgiersku i modlić w staro-cerkiewno-słowiań-skim. Znał słowa w wielu językach. Tutaj „tak" to ejno, po rosyjsku da, po ukraińsku tak, po słowacku ano. To świadczy o tym, że Rusini bliżsi są Słowakom niż wschodnim Słowianom.
Twierdził, że Markus to imię włoskie, a jego rodzina wywodzi się od rzymskich legionistów. Miał pięciu braci.
Najstarszy ożenił się przed wojną, przeniósł do Budapesztu i słuch o nim zaginął.
174 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Drugi brat wstąpił do armii czechosłowackiej i po wyzwoleniu Pragi wyjechał do Kanady. Nikt nie mógł do niego pisać przez długie, trudne lata władzy radzieckiej, ale niedawno Markus dostał od brata list. Może będzie mógł go odwiedzić.
Trzeci brat był kapitanem czechosłowackiej policji, lecz podczas wojny wcielono go do armii faszystowskich Węgier. Zginął, walcząc z aliantami, rodzina nie wie, gdzie szukać jego grobu.
Czwarty brat wstąpił do Armii Czerwonej, brał udział w wyzwalaniu Pragi i wrócił jako bohater i komunista. Teraz mieszka w Kijowie.
Markus, najmłodszy, urodził się chorowity i wojna go ominęła. Ale zaśpiewał mi rusińską piosenkę o mewie, która zabłądziła w górach:
Och, mewo, jesteś daleko od domu, a Ruś tak daleko od morza...
Nigdy nie widział mewy.
W Użhorodzie domy przypominały zgrabne wiejskie domki wschodnich Węgier, każdy miał tu własny ogródek warzywny, własną krowę, własne kury i własną winorośl, uginającą się pod ciężkimi jasnymi gronami. Na wzgórzu stał węgierski zamek ze zniszczonymi wieżyczkami i kościół ufundowany przez Marię Teresę, o której mówiono, że kocha swoich Rusinów ponad wszystkie inne narody.
Markus zaprosił mnie na obiad. Powiedział, że Ukraińcy nigdy nie okazują takiej gościności. Ukraińcy, powiedział, są jak wilki, zbierają się w stada, gromadę, tłum. Nigdy nie zapraszają się wzajemnie na obiad. Na całym świecie, ciągnął, dobre narody umieszczono koło złych. I tak Ruś - mała, dobra, zapomniana Ruś -umieszczona została obok złej Ukrainy.
Rolnik o poczerniałej twarzy zawiózł mnie na górę do Mukaczewa (zwanego po ukraińsku Mukaczewe). Opowiedział mi po drodze historię o rosyjskim carze Piotrze.
Nie zaczął się jeszcze wiek XVIII, a car Rosji Piotr nie był jeszcze znany jako Piotr Wielki, kiedy po raz pierwszy wkroczył do Mukaczewa. Był już wszakże człowiekiem, z którym należało się liczyć, i przybył z wielką świtą: bojarzy i wojownicy, dziewczyny do noszenia wody i prostytutki, konie, muły i psy. Węgierscy arystokraci - oni to bowiem w owym czasie rządzili Mukaczewem - zakrzątnęli się wokół gości. Rosyjskiemu dworowi należało zapewnić odpowiednie schronienie, więc największa rodzina magnacka oddała gościom swój zamek. Rosyjski dwór musiał być dobrze nakarmiony, więc chłopi dostarczyli koźlęta i zające, miód i świeży chleb. Rosyjski dwór musiał dostać coś do picia, więc szlachta nakazała przynieść mnichom flasze mocnego, klarownego białego wina, które ci przechowywali w piwnicach pod Mukaczewem.
Na carze Piotrze zrobiło to wielkie wrażenie. Wyjeżdżając, oświadczył, że jest więcej niż zadowolony, i rozkazał swym sługom dostarczać mu co miesiąc flaszkę rusińskiego wina. Miała ona być wysyłana specjalnym kurierem do tymczasowego dworu w nowym mieście Sankt Petersburg, żeby car mógł sobie przypomnieć smak trunku z dojrzewających w tutejszym słońcu owoców.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 175
Powtórzyłam tę historię dozorcy piwnicy z winami w Mukaczewie. Wzruszył ramionami. Nie wiedział, czy to prawda. Może tak, może nie. Pewnie to tylko legenda.
Dozorca był bladym mężczyzną o zwiędłej twarzy i zmęczonych oczach, Rusi-nem - „cokolwiek to znaczy", powiedział, wzruszając ponownie ramionami - a po rosyjsku mówił z miękkim akcentem, potykając się o trudniejsze wyrazy. Okazał się podejrzliwy. Nie chciał oprowadzić mnie po piwnicy. Jest sobota, oświadczył, nie wolno mu wpuszczać cudzoziemców. Powiedziałam, że zamierzam importować tutejsze wino do Polski. Zapaliły mu się oczy. „Eksport" był słowem magicznym.
Zeszliśmy długimi, wąskimi schodami. Wyciągnęłam rękę, żeby dotknąć ścian, okazały się wilgotne, jakby w podziemiach padało. Powietrze było słodkawe, przesycone słabym zapachem gnijących winogron.
Na dole rzędy olbrzymich drewnianych beczek, każda wyższa od człowieka, ciągnęły się daleko, jak okiem sięgnąć. Ciągną się tak przez dwa kilometry, objaśnił dozorca, ale nie ma ich tyle, co kiedyś. Beczki, wykonane z tutejszego drewna brzozowego, miały przetrwać dwadzieścia lat. Większości nie wymieniano od czasu wojny. Niektóre wytrzymały trzydzieści lat, inne pięćdziesiąt. Przeciekały, przepuszczały powietrze, wino nie miało już takiego smaku, jak powinno.
Tak czy owak, tylko jedna na dziesięć beczek była pełna; każdego roku zmniejszały się zbiory winogron. Zaczęło się od kampanii antyalkoholowej, Gorbaczow nakazał ludziom zmniejszyć obszar winnic, a oni go posłuchali. Potem nie było już centralnego planowania i żadnego powodu, by cokolwiek uprawiać. Wkrótce w ogóle nie będzie wina.
Gdy dotarliśmy na sam dół, dozorca wyjął zapalniczkę, zapalił i przysunął do ściany, żeby pokazać mi wyryte na ścianie prymitywne litery, wyglądające niemal jak runy. Rzymskimi cyframi wyryta była data 1557, poniżej zaś widniały dwa podpisy: ojciec Stefan i Dominik. Reszty napisu, powiedział dozorca, nikt nie potrafi odczytać. Zniżył głos do szeptu:
- To tajemnica. Jakiś starożytny język. Nikt nie umie go odcyfrować. Przyjrzałam się uważniej i stwierdziłam, że napis jest łaciński.
Dawno, dawno temu między Użhorodem, stolicą rusińskiej prowincji Austro--Węgier, a Czerniowcami, stolicą Bukowiny, także należącej do cesarstwa Habsburgów, kursowały pociągi parowe, pokonując odległość zaledwie kilkuset kilometrów. Pociąg jeździł nawet po 1918 roku, kiedy to Użhorod stał się stolicą prowincji Czechosłowacji, a Czerniowce (Cernau^i) zostały stolicą Bukowiny, ówczesnej prowincji Rumunii. Jednakże odkąd w 1945 roku Użhorod i Czerniowce (Czerniwci) znalazły się na terenie radzieckiej Ukrainy, pociągi między nimi przestały kursować.
W Użhorodzie mówi się, że winę za to ponoszą dwaj stalinowscy generałowie. W 1945 roku, po wkroczeniu do wschodniej Czechosłowacji i Rumunii, czcili zwycięstwo, wytyczając na mapie granicę między tymi krajami a Ukrainą. Była ciemna noc. W lesie panowała głucha cisza. Na stole leżała mapa i stała butelka wódki.
- Na zdrowie - wzniósł toast jeden generał.
- Na zdrowie - odpowiedział drugi.
Zaczęli pić i rysować. Kiedy nadszedł świt, wciąż pili, ale mapa była gotowa.
176 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
I to dobra mapa. Czechosłowacja miała nową granicę, już bez Rusi, wschodniego krańca swojego dotychczasowego terytorium. Rumunia też miała nową granicę, bez Bukowiny, swojego terenu na północy. Granica Ukrainy wydłużyła się tak, że opierała się teraz o drugą stronę Karpat. Wszystko na mapie było doskonałe, wszystko, oprócz granicy ukraińsko-rumuńskiej, która trochę - a nawet bardzo -kręciła, raz po raz przecinając stare austriackie tory. Ponieważ tory leżały po obu stronach granicy, linia kolejowa okazała się bezużyteczna. Tak w każdym razie mieszkańcy Użhorodu tłumaczyli brak połączenia z Czerniowcami. Mówili, że podróż między Użhorodem a Czerniowcami, dwoma ukraińskimi miastami, które kiedyś należały do monarchii habsburskiej, jest niemożliwa. Nikt nie ośmieliłby się jechać kiepskimi drogami, wiodącymi przez Karpaty. Nikt poza dwoma Węgrami: Kalmanem i Istvanem.
Kalman i Istvan: lustrzane okulary słoneczne i skórzane kurtki. Kalman: szczupły i wąski w biodrach, z długimi blond włosami dandysa z belle epoąue. Istvan: bardzo wysoki, bardzo śniady, o szerokich barach i wielkich dłoniach. Powiedzieli mi, że muszą jechać we dwóch, ponieważ na drodze można spotkać bandytów. Przed wyruszeniem zainkasowali opłatę: pięćdziesiąt dolarów gotówką. Było to więcej, niż wydałam przez cały poprzedni miesiąc. Ale podróż będzie warta każdego centa, zapewnił mnie Kalman, z dumą pokazując swojego forda.
Był tylko jeden problem: brak benzyny. Nigdzie nie można było jej dostać. Ani legalnej, ani czarnorynkowej - żadnej. Nie martw się, pocieszył mnie Kalman, jesteśmy Węgrami, wiemy, jak to załatwić. W sowieckim reżimie radzieccy Węgrzy potrafią załatwić wszystko, jesteśmy jedynym narodem, któremu się to udało. Tuż za miastem Istvan zatrzymał forda koło obozowiska Cyganów - małego skupiska drewnianych bud, wozów i namiotów wojskowych. Nieopodal, na błotnistej łące, pasły się konie o oszalałych oczach i zapadłych bokach. W powietrzu unosiła się całkiem przyjemna woń dymu z ogniska i pieczonego mięsiwa.
- Ten smród! - rzucił z obrzydzeniem Istvan, udając, że się krztusi. - Nienawidzę tego smrodu.
Kalman wysiadł z samochodu, podszedł do jednej z bud, uderzył pięścią w metalowe drzwi i zniknął w środku. Parę minut później wyszedł stamtąd z małym, ciemnym mężczyzną.
- Zanieś to - powiedział, wręczając mężczyźnie dwa wielkie metalowe kanistry, po czym znów zniknął w budzie, tym razem z Istvanem.
Mężczyzna zaniósł kanistry do wozu. Popatrzył na mnie, zmrużył oczy, zapalił papierosa, ale nic nie powiedział. Po chwili wyjął z ust niedopałek, wyrzucił go i przydeptał. Potem podniósł jeden z kanistrów i przelał jego zawartość do zbiornika samochodu.
Kalman i Istvan pojawili się znowu.
- Możesz już iść - powiedział Kalman do mężczyzny.
Mężczyzna znów na mnie spojrzał, odwrócił się i odszedł z pustym kanistrem w ręce. Kalman położył drugi, pełny, na tylnym siedzeniu wozu. Ruszyliśmy.
- Zażądał kaucji za kanister - powiedział Istvan. - Cholerni Cyganie.
- Cholerni Cyganie - zgodził się Kalman.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 177
Przez chwilę mamrotali obaj przekleństwa po węgiersku.
Za Mukaczewem droga pięła się w górę przez brązowe wzgórza i zielone łąki. Błoto podmyło asfalt, który obsunął się w dół po zboczu. Ford podskakiwał na wybojach, bryzgając wokół błotem, a po chwili droga wydała się zatracać wszelką logikę. Kręciła się i wiła bez widocznego powodu, mijając wioski i małe gospodarstwa. Chwilę wiodła przez winnice, a potem, gdy wspięła się wyżej, winnice zostały z tyłu. Zastąpiły je schludne sady o drzewach obsypanymi twardymi zielonymi jabłkami, małymi gruszkami i ciemniejącymi śliwkami. Pudełkowate węgierskie chałupy o surowych liniach ustąpiły miejsca nieregularnym, drewnianym góralskim chatom.
Wysoko w Karpatach w każdej dolinie mówi się innym dialektem, każda wioska ma własną architekturę. Przejeżdżaliśmy przez region, gdzie mieszkańcy malowali na ścianach domów obrazy. Za każdym zakrętem na stodole lub szopie widnieli namalowani podstawowymi kolorami: dziewczyna z chłopakiem, chłopiec z krową lub wieśniak, prawdopodobnie gospodarz. Parę kilometrów dalej mieszkańcy nie malowali już obrazów, lecz przykrywali swoje domy wysokimi, spiczastymi dachami, ochraniającymi przed zalegającym śniegiem. Następnie pojawiła się wioska, w której każdy centymetr domów pokrywały rzeźby: liście, płatki śniegu, geometryczne wzory. Każda chata zdawała się rywalizować z następną, każdy chciał mieć wzór bardziej wyszukany niż sąsiad. Jeden dom stał samotnie na wzgórzu nad wioską i cały pokryty był małymi lusterkami, które wychwytywały promienie słońca, błyszcząc i migocząc, niczym misternie szlifowany kamień.
- To granica - powiedział Istvan, przechodząc nagle z powrotem na rosyjski. -Popatrz, możesz przez nią przejść.
Wzdłuż drogi biegło cienkie ogrodzenie z drutu. Nigdzie nie było widać strażnika ani zasieków.
- Po co? - spytał Kalman. - Nikt nie chce iść do Rumunii. Tam jest jeszcze gorzej niż tu.
Znowu zapadła cisza. Minęliśmy dom, którego ściany, drzwi i dach pokrywało coś jakby folia aluminiowa.
- Czym się zajmujesz? - spytałam Kalmana.
- Handluję. - Wybuchnął gardłowym śmiechem.
- Ja obracam dewizami - uśmiechnął się Istvan. - Kupuję i sprzedaję zachodnią walutę.
Handlowali na czarnym rynku. Obaj wielokrotnie przekraczali granicę między Użhorodem a Węgrami.
- Ale to się już nie opłaca - wyjaśnił Kalman. - Robiło się kiedyś dobry interes, przywożąc wideo, części do maszyn. Ale teraz pociągi zdrożały, handlarze tracą robotę.
Na Węgrzech było ciężko. Zarobki niskie, ceny wysokie, trudności ze znalezieniem pracy. Wszyscy Węgrzy radzieccy - zostało ich jeszcze parę tysięcy - starali się wyemigrować, lecz niełatwo się było urządzić w ojczyźnie. W Użhorodzie wciąż jakoś udawało się żyć za niewielkie pieniądze. Jeśli miało się parę dolarów, można było żyć nawet całkiem dobrze.
Teraz dopiero zauważyłam, że Kalman ma podbite oko.
178 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
- Co się stało?
- Ich było dwóch - odparł i znów się roześmiał.
Co pewien czas droga przecinała tory kolejowe. Choć pasażerowie nie mogli korzystać z pociągu Użhorod-Czerniowce, mogły to robić przedsiębiorstwa państwowe, importujące węgierskie produkty na Ukrainę. Cztery razy musieliśmy się zatrzymać i przepuścić pociąg, cztery razy Istvan opadł na kierownicę.
- Cholerni Sowieci - zaklął.
- Cholerni Sowieci - zgodził się Kalman.
Minęliśmy Chust - po węgiersku wymawia się to „Huszt" - miasteczko, które zyskało na krótko sławę, wkrótce po tym, jak w 1938 roku Hitler dokonał w Monachium rozbioru Czechosłowacji. W tym czasie Sudety włączone zostały do Niemiec. Czechy i Morawy stały się protektoratem niemieckim. Słowacja pozostała niezależna, ale z prohitlerowskim rządem.
Ruś, najdalej na wschód wysunięty kraniec Czechosłowacji, stał się autonomiczną prowincją, rządzoną przez unickiego księdza, prałata Wołoszyna, a rusiń-skie miasto Chust - ośrodkiem wielkiej i ekspansywnej propagandy. Z Chustu Hitler miał nadzieję podburzyć do powstania ukraińską ludność Polski. Nauczyciele kształceni w berlińskich szkołach w duchu faszyzmu i nacjonalizmu przybywali tłumnie do Chustu z wykładami o wielkiej ukraińskiej ojczyźnie. Wystawiono ukraińskie i hitlerowskie symbole, zorganizowano pułk lokalnej kawalerii szturmowej, zwany Sicz, powiewały flagi, wykrzykiwano hasła i nawoływano do chwycenia za broń.
Jednak w marcu 1939 roku całe to przedsięwzięcie znudziło Hitlera. Miał szersze plany, oddał więc Ruś Węgrom. W 1939 roku wkroczyła tam armia węgierska, a chłopi z Chustu wrócili do pasienia owiec.
Przejeżdżaliśmy koło wioski Mikowa, w której na początku XX wieku mieszkali Andrej Warhola i Julia Zawacka. Andrej był rolnikiem, bogatym, jak na miejscowe standardy, miał dom, konia i własne pastwisko. Pewnego dnia Andrej zobaczył Julię, kiedy znosiła zboże z pól swojego ojca, i uderzyła go jej uroda.
- Kim jest ta dziewczyna? - spytał stojącą obok kobietę.
- To moja córka, Julia. Zostanie kiedyś twoją żoną - odparła kobieta.
Nikt nie pytał Julii o zdanie, ale duży dom Andreja, jego koń i pastwisko zjednały dla niego matkę dziewczyny. To wystarczyło: Andrej i Julia pobrali się niebawem, gdzieś koło 1908 roku. Parę lat później Andrej przeszedł przez polską granicę i wyjechał do Ameryki, obiecując przysłać Julii pieniądze na podróż.
Minęło dziewięć lat. Andrej dostał pracę w kopalni węgla w Pensylwanii, a potem jako robotnik budowlany mieszkał w części Pittsburgha, zwanej Ruską Doliną. Miał przesłać Julii pieniądze na podróż, ale te nigdy nie dotarły. W 1921 roku Julia, żeby wreszcie połączyć się z mężem, pożyczyła pieniądze od księdza.
Ich ponowne połączenie było zadziwiająco radosne; w jego wyniku przyszło na świat trzech synów. Wszyscy trzej odnieśli sukces. Paul zarabiał na życie sprzedażą złomu. John był urzędnikiem u Searsa w Roebuck. Andrew, choć w dzieciństwie chorował, skończył szkołę, a potem studiował grafikę. Julia nigdy nie nauczyła się dobrze angielskiego, ale wspomagała budżet rodzinny, robiąc sztuczne kwiaty z marszczonej bibułki i puszek po zupie.
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 179
Później Andrew zmienił imię na Andy i wyrzucił samogłoskę z końcówki nazwiska.
- Pochodzę znikąd - lubił mawiać Andy Warhol.
Przejechaliśmy przez Slatinski Doły, wioskę, w której w 1923 roku urodził się Jan Ludwik Hoch. Według legendy, Slatinski Doły były tak biedne, że jego mieszkańcy nie mogli sobie pozwolić na pochówek: albo emigrowali, albo ich zwłoki zjadały ptaki. Młody Hoch robił, co mógł, żeby związać koniec z końcem. Studiował w miejscowej jesziwie, pracował w ogródku matki, a przy pełni księżyca pomagał dziadkowi szmuglować do Rumunii konie i bydło. Był jednak zbyt bystry i ambitny, żeby zostać w Slatinskich Dolach i kiedy w 1939 roku Ruś dostała się Węgrom, on udał się do Budapesztu i tam zniknął.
Zgodnie z jedną wersją, spotkał grupę czeskich żołnierzy, zmierzających do Francji, i ruszył z nimi przez Zagrzeb i Palestynę.
Zgodnie z drugą, wstąpił do czeskiej armii, walczył z Niemcami i Rosjanami w Europie Wschodniej, a następnie wycofał się przez Bułgarię i Grecję.
Zgodnie z kolejną, prowadził czeskich ochotników przez Węgry do Jugosławii, gdzie, aresztowany przez hitlerowców, był torturowany i bity i gdzie uniknął śmierci dzięki interwencji francuskiego ambasadora.
W każdym razie Hoch wyszedł z wojny z nowym nazwiskiem: Robert Maxwell. Czterdzieści pięć lat później stworzył wielkie imperium medialne: kanadyjskie gazety, brytyjskie brukowce, nowojorski „Daily News", prasa izraelska, prasa węgierska, wydawnictwa naukowe i niezliczone medialne trusty, jak również dług w wysokości trzech miliardów dolarów, którego nie miał nadziei spłacić. Spróbowawszy wszystkiego, by się ratować - okradł nawet swoich pracowników z funduszu emerytalnego - wyskoczył z jachtu i został pochowany z honorami na Górze Oliwnej w Izraelu.
Wjechaliśmy do kolejnej wioski, w której domy zrobiły się nagle większe. Miały szerokie pięciokątne dachy i wysokie drzwi.
- Niemcy - powiedział Istvan. - To niemiecka wioska.
Nie było to niemożliwe, koloniści z Saksonii osiedlali się w tej części Europy już w średniowieczu. Po zakończeniu ostatniej wojny rząd zachodnioniemiecki pomagał im w powrocie do ojczyzny.
Od tej chwili Kalman i Istvan przestali rozmawiać. Sosny rzucały coraz dłuższe cienie, aż w końcu nie przepuszczały już wcale światła. Droga ciągnęła się bez końca, zdawało się, że samochód nigdy nie przestanie podskakiwać. Co jakiś czas Istvan raptownie skręcał kierownicę, żeby uniknąć zderzenia ze starcem na rowerze lub z psem.
- Cholerni chłopi - zaklął po rosyjsku.
- Cholerni chłopi - zgodził się Kalman.
Jechaliśmy tak kiepską drogą przez wiele godzin, powoli i w milczeniu. Dopiero po zmroku, kiedy zniknęły w oddali góry, ziemia stała się bardziej płaska i zostawiliśmy w tyle pstrokate wioski, Istvan i Kalman rozpogodzili się. W Kołomyi, kiedyś jednym z większych miast żydowskich na wschodzie Europy, ogromna synagoga górowała nad centrum miasta.
180 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
- Cholerni Żydzi - zaklął Kalman.
- Cholerni Żydzi - zgodził się Istvan i zgasił silnik. - Tu się zatrzymamy -oświadczył.
- Nie jesteśmy jeszcze na miejscu - zauważyłam.
- Ale skończyła się nam benzyna - powiedział Kalman. - Zatrzymamy się tu i prześpimy. Albo prześpisz się z nami, albo znajdziesz nocleg gdzie indziej.
W Kołomyi nie było hoteli, a północ już dawno minęła, w szesnaście godzin przejechaliśmy dwieście czterdzieści kilometrów.
- Dobrze - zgodziłam się i ułożyłam do snu na tylnym siedzeniu.
Kołomyja leżała w sercu tego, co Polacy nazwaliby Polską B, to jest gorszą, słabo rozwiniętą Polską. Rano weszłam do jakiegoś baru i poprosiłam o kawę. Właściciel dziwnie na mnie popatrzył i podał herbatę.
- Kofe niet - oznajmił.
O dziwo, na centralnym placu stały dziesiątki taksówek. Zostawiłam Kalmana i Istvana zajętych polowaniem na benzynę i umówiłam się z jednym z kierowców, że zawiezie mnie do Czerniowiec. Kiedy dobiliśmy targu, szybko wyjechał z miasta.
Opuściliśmy wysokie Karpaty, ale okolica wciąż była pagórkowata i dużo bardziej pusta niż dalej na północy. Przez jakąś godzinę wyglądałam przez okno: ziemia wydawała się piaszczysta i jałowa. Zostawiłam za sobą czarnoziem Ukrainy.
Naraz, zupełnie niespodzianie, kierowca zwolnił.
- Czerniowce są daleko, bardzo daleko - powiedział. Nie wiedział, czy wystarczy mu benzyny, żeby tam dojechać. Pokręcił głową, zjechał na pobocze i zgasił silnik. Nagie pola otaczały nas jak pustynia.
- Myślałam, że się umówiliśmy...
Spojrzałam na kierowcę, a on na mnie. Był bardzo brudny, miał czarne placki za uszami, czarne smugi na kołnierzyku, czarne brzegi rękawów. Jego łysa głowa lśniła od tłuszczu. Powoli przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zawył głucho w odpowiedzi. Przekręcił kluczyk ponownie i oparł się o drzwiczki. Otworzył szeroko oczy.
- Jeśli pani nie zapłaci, może pani wysiąść i iść pieszo. - Wskazał puste pola za oknem, ale kiedy sięgnęłam po portfel, chwycił mnie za rękę i przytrzymał.
- Tylko żartowałem - powiedział i zaczął się śmiać jak szaleniec. Przekręcił kluczyk jeszcze raz i samochód, stary mercedes, zarzęził, czknął i po
chwili nabrał prędkości. Zauważyłam, że kierowca ma wytatuowane na knykciach cyfry: 7-8-4-6.
- To z więzienia - wyjaśnił. - Byłem młody i głupi. - Nie rozwinął tematu. Był Ukraińcem, ale z dumą oświadczył, że nie zna słowa w tym języku.
- Tylko rosyjski, tylko rosyjski - powtarzał. - A pani kim jest? - zapytał. Ostrożnie, w obawie, żeby nie wydać się za bogatą albo nazbyt obcą, odparłam:
- Polką.
- Polka! Myślałem, że jest pani Amerykanką.
Ameryka to porządny kraj. Wielki, postępowy, interesujący, nie to, co Ukraina. Ukraina jest powolna i zacofana. Uczenie się ukraińskiego to strata czasu. On ma ważniejsze rzeczy do roboty, na przykład starać się o emigrację do Niemiec. Raz
ROSJANIE, BIAŁORUSINI i UKRAIŃCY • 181
już tam był. W Niemczech każdy ma mercedesa, ale nie takiego grata, jak on - nowego i lśniącego mercedesa.
- Sklepy są pełne towarów - powiedział i rozłożył szeroko ręce, pozwalając, by wóz stoczył się na pasmo dla przeciwległego ruchu. -Tylko żartuję! - zawołał i roześmiał się znowu.
Szarpał kierownicą w przód i w tył, w lewo i w prawo, aż wóz jęczał z bólu.
0 mały włos nie wpadliśmy na drzewo. Żeby mi to wynagrodzić, nadłożył drogi
1 zboczył do Chocimia.
- Polskie miasto - rzucił, trzaskając drzwiczkami.
Widziałam bitwę pod Chocimiem upamiętnioną w małym kościele parafialnym w Nowogródku: dziewięciu mężczyzn z uciętymi głowami, leżącymi obok na ziemi. Ale o zamku nic nie wiedziałam.
Aż tu nagle wyrósł wysoki i cichy nad brzegiem rzeki, nieoczekiwana zjawa, jak z bajki. Chocimski zamek był wysoki i biały, miał grube mury, masywne wieże i szerokie blanki. Pośród rozpadających się chałup wydawał się dziwnie nie na miejscu, jak wysoko urodzona dama, której przyszło żyć w slumsach. Zamek był tak solidnie zbudowany, że nie naruszyły go kres Rzeczpospolitej, rozpad imperium osmańskiego, upadek Austro-Węgier i śmierć cara. Z okien wieży szeroki Dniestr zdawał się leżeć wśród zielonych pól jak wąska błękitna wstążka.
Niezaznaczony na mapach i niepamiętany zamek chocimski wciąż stał na straży dawnej granicy między Polską a imperium tureckim. Byłam na samym skraju dawnych kresów, najdalej wysuniętych rubieży niegdysiejszego pogranicza.
- Rozwalę go - powiedział mój kierowca. Kopnął w mur ciężkim czarnym buciorem. - Rozwalę go, a cegły sprzedam. Po co on teraz komu?
Część czwarta
MIASTA-WYSPY
l
Austro-Węgry przed 1918 r.
Przed 1939 r.
Po 1945 r.
CZERNIWCI-CZERNIOWCE-CERNAUTI
Jeśli chodzi o Bukowinę, to był to odcięty od wszystkiego, nic nieznaczący skrawek terytorium, którego istnienia niepodobna racjonalnie wytłumaczyć.
A.J.P. Taylor
Prawdę mówiąc, ziemie Bukowiny należą nie do Europy Środkowej, lecz do Bałkanów. W Czerniowcach, stolicy regionu, fasady domów były habsburskie, ale barwy i ciepłe wiatry świadczyły o czymś innym: rankiem czułam się tak, jakbym przekroczyła niewidoczną linię i znalazła się na południu.
W powietrzu unosiła się woń gnijących owoców i przejrzałych warzyw. Wierzby płaczące zwieszały długie gałęzie na ulice, kwitnące winorośle obwijały się wokół drutów telefonicznych i włoskich balkonów, pięły w górę przez szpary w murze i wciskały we framugi drzwi. Nawet twarze ludzi się zmieniły. Dziewczęta były małe i ciemne jak Sycylijki i farbowały sobie włosy na miedzianorudo albo miały opadające na plecy, długie, czarne warkocze. Niektórzy mężczyźni nosili brązowe skóry i koszule rozpięte przy szyi, inni sztywne garnitury i szare kapelusze. W rękach trzymali laski, butelki ciemnego czerwonego wina albo ciastka zapakowane w obwiązane sznurkiem pudełka. Kobiety wychylały się z okien na podwórka z rozwieszoną na sznurach bielizną i wołały do swoich dzieci, a te odkrzykiwały im w odpowiedzi. Po ulicach prawie nic nie jeździło. Wszyscy tu chodzili pieszo, jakby Czerniowce były dużą wioską, a nie kilkusettysięcznym miastem.
W Czerniowcach ludzie poruszali się i myśleli powoli. Przed starym Deutsches Haus, centrum dawnej niemieckiej wspólnoty, jakaś kobieta powiedziała mi, że
186 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Czerniowiec nic nie obchodzi cała ta nowa polityka, hałas i zamieszanie, docierające niekiedy raz z Moskwy, raz z Kijowa, to znów z Bukaresztu.
- Tutaj - powiedziała - wolimy, żeby zostawiono w spokoju.
W mieszkaniu w bloku, przy jednej z cichszych ulic miasta, jadłam obiad u pewnego nauczyciela, który był znajomym znajomego. Jego pulchna żona podała do posiłku miejscowe wino. Wyglądaliśmy na podwórze, gdzie w cieniu spały gołębie.
Nauczyciel wzruszył ramionami, kiedy spytałam go o narodowość.
- Matka była Żydówką, ojciec Ukraińcem, a ja mówię i piszę po rosyjsku.
W Czerniowcach narodowość nie ma znaczenia, powiedział. Jak dotąd, nikt jeszcze nie stał się tu ofiarą nacjonalizmu. Przyznał, że zastanawiali się nad wyjazdem, ale się rozmyślili.
- Tutaj jest spokojnie, a dla nas już za późno na wyjazd. Będziemy za to czytać książki o świecie. Teraz możemy sprowadzać z Zachodu dobrą literaturę. Czemu mielibyśmy stąd wyjeżdżać?
Jego żona skinęła głową.
- Za późno, żebyśmy się zmienili - przytaknęła.
Miasto zdawało się schwytane w próżnię, niechętne ruchowi, zmianom - a może zawsze takie było. W średniowieczu księstwo Bukowiny było odległą i niezbyt dobrze zarządzaną prowincją Polski (polscy magnaci bezskutecznie próbowali zniewolić mołdawskich chłopów), jednakże spośród wczesnych zdobywców Bukowiny - i jej stolicy, Czerniowiec - dużo bardziej godni uwagi są osmańscy Turko-wie. Choć odeszli dawno temu, ich wpływ pozostał, tworząc jakby podziemny nurt, egzotyczną podświadomość miasta. Turecka obecność przejawiała się w łukach i kopułach architektury, we wzorach kafelkowej posadzki w kościołach prawosławnych, w orgii kolorowych marmurów i kamieni, pokrywających mury uniwersytetu - ogromnego gmachu zaprojektowanego przez architekta Josefa Hlavka, twórcy gmachu opery wiedeńskiej - w śniadej cerze ludzi, a może również w ich letargu.
Od tamtej pory miasto wpadało jeszcze kilkakrotnie w obce ręce, nigdy jednak w pełni do nikogo nie należało i nigdy nie straciło swojego sennego, prowincjonalnego charakteru. W 1775 roku imperium osmańskie przekazało Bukowinę Habsburgom jako rekompensatę za mediację cesarza w wojnie rosyjsko-turec-kiej. W swoim nowym wcieleniu Czerniowce (Czernowitz) stały się jednym z legendarnych niemieckojęzycznych miast wschodu, wysuniętą placówką imperium, zawsze nieco osobliwą i podejrzaną. Przyciągały kryminalistów i przekupniów, ludzi, którzy gdzie indziej nie znajdowali sobie miejsca. Poczucie humoru zawsze było tu zabarwione cynizmem i sceptycyzmem. Mieszkańcy Czerniowiec nigdy nie ulegli imperialnej pompatyczności.
Lojalność miasta wobec Wiednia nieustannie poddawana była próbom. Austriacy, którzy przyjeżdżali, by się tu osiedlić, często upodabniali się do tubylców i zaszywali w dzikich pustkowiach swych wiejskich posiadłości, żeby łowić ryby i polować, zapuszczali długie włosy i szwargotali ukraińskim lub rumuńskim dialektem swoich chłopów. Żydzi, którzy zamieszkali w Czerniowcach, wyśmiewani byli przez innych Żydów za swój prowincjonalizm i gardłową wymowę jidysz. Polaków i Węgrów, którzy tu przywędrowali, posądzano zawsze o kryminalne skłon-
MlASTA-WYSPY • l 87
ności. Rzekomo brudne, kołtuńskie i zadufane w sobie, tak jak bywają często prowincjonalne stolice, Czerniowce stały się przedmiotem galicyjskich dowcipów. Jeden mieszkaniec Czerniowiec pyta drugiego:
- Gdzie kupiłeś taki ładny płaszcz?
- W Paryżu.
- Naprawdę? A jak daleko leży Paryż od Czerniowiec?
- Jakieś półtora tysiąca kilometrów.
- Popatrz, taka prowincja, a robią tam takie porządne rzeczy!
W 1919 roku Czerniowce znowu przeszły w inne ręce. Przemianowane na Cernauti stały się stolicą prowincji Bukowiny w Królestwie Rumunii. Zgodnie z rumuńskim mitem, to stąd pochodzili przodkowie Rumunów - starożytni Dako-wie: Bukowina uważana była za kolebkę kultury rumuńskiej, miejsce narodzin rumuńskiego narodu. Ale same Cernauti nadal mówiły po niemiecku, aż do drugiej wojny światowej, i pogardzały zuchwałym nacjonalizmem rumuńskich przywódców, tak jak arystokratka pogardzałaby zalotami nuworysza. Przez dwadzieścia lat miasto nie pofatygowało się, żeby habsburskiego dwugłowego orła na budynkach publicznych zamienić na godło rumuńskie. Powieściopisarz Gregor von Rezzori, który wychował się w Czerniowcach, konstatuje:
W rzeczywistości rumuńskie interludium nie było niczym więcej jak kolejną zmianą kostiumu w operetkowej scenerii. Mundury austriackich lansjerów uzupełnione zostały przez mundury rumuńskich rosiori, piechota i tak niewarta była uwagi, a do całej przemiany nie przywiązywano większego znaczenia niż do zmiany dekoracji w teatrze miejskim między Hrabiną Maricą i Baronem cygańskim a Studentem-żebrakiem.
Dla celów swojej prozy von Rezzori wymyślił fikcyjną wersję Czerniowiec, którą nazwał Czernopolem: było to miejsce stałej fluktuacji narodowości i narodów. Podobnie jak Czerniowce-Cernau^i, Czernopol był zmienny. Bez względu na to, jak często zmieniały się jego barwy narodowe, bez względu na to, czy poddawano go germanizacji, czy romanizacji, czy flagi na ratuszu były wciągnięte, czy opuszczone, czy znaczki, monety i mundury policyjne ulegały aktualizacji, rumuńsko-wę-giersko-ukraińsko-polsko-żydowsko-niemiecka esencja miasta - von Rezzori nazywa ją „demoniczną" - przetrwała imperium. Czerniowce pozostały miastem, gdzie różne narody mogą żyć obok siebie bez względu na to, który sprawuje władzę. Czerniowce, mówili sobie ludzie, zawsze będą umiały wchłonąć swoich zdobywców.
Po drugiej wojnie światowej znowu przyszła zmiana. Armia Radziecka zajęła Bukowinę i przyłączyła ją do Ukrainy. Cernauti przechrzczone zostały na Czer-niowcy, po ukraińsku Czerniwci. Miejsce romanizacji, która zastąpiła wcześniej germanizację i rządy osmańskie, zajęła rusyfikacja i ukrainizacja. Tak jak poprzednio, narzucono surowe przepisy, używanie języka rumuńskiego zostało zabronione. Ale tym razem miasto zostało też izolowane. Odcięto połączenia kolejowe z Wiedniem i Bukaresztem (a nawet Użhorodem). Deportowano Niemców. Deportowano Rumunów. Sprowadzono z odległych terenów Ukraińców i Rosjan, żeby nadać miastu bardziej radziecki charakter.
Zawsze oddalone Czerniowce stały się niemal nieosiągalne dla zewnętrznego świata. Drogi z Kijowa i Moskwy, rzadko używane w przeszłości, były kiepskie
188 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
i nie nadawały się do podróżowania. Lwów i Kiszyniów, najbliższe duże miasta, stały się nie mniej prowincjonalne, a równie odległe. Niczym pogrążone w zimowym śnie zwierzę, Czerniowce zniknęły z pola widzenia.
Wieczorem żona profesora, do którego wybrałam się z wizytą, nalała herbaty z popękanego angielskiego imbryka i zapaliła świece na kominku, tuż pod portretem teścia. Jej okrągła różowa twarz błyszczała w świetle.
- To był prawdziwy dżentelmen - powiedziała.
- I prawdziwy Rosjanin - dodał mąż. - Mój ojciec wychowany został w miłości do języka rosyjskiego.
Oboje zamilkli. Spojrzeliśmy na portret. Patrzył z niego na nas siwiejący, szczupły mężczyzna w czarnym garniturze i okularach w grubych czarnych oprawkach. Jego twarz nie miała żadnego wyrazu, oczy nic nie mówiły. Urodzony w Sankt Petesrburgu ojciec profesora należał do ostatniego pokolenia prawdziwych rosyjskich intelektualistów, był przyjacielem poetów i pisarzy, zapełniających na przełomie wieków petersburskie salony. W młodości studiował na uniwersytecie, interesował się teozofią, dyskutował o sztuce dla sztuki i przedstawiony został poetce Annie Achmatowej. Jego krótkie wiersze ukazały się w niewielkim piśmie literackim. Kiedy nadeszła rewolucja, uznał bolszewików za nieokrzesanych prostaków, ale nie potrafił się zmusić do opuszczenia ziemi, na której mówiono po rosyjsku. Żeby ustrzec się przed kłopotami, porzucił studia nad literaturą współczesną na rzecz literatury starosłowiańskiej, a potem przeniósł się do Moskwy i zaczął wykładać na uniwersytecie historię gramatyki rosyjskiej. Podobnie jak inni, przestał publikować, później pisać, a w końcu nawet recytować poezję.
Nie był w tym odosobniony. Gdy zaczęły się czystki, sama wielka Achmatowa przestała przelewać na papier swoje wiersze. Zamiast tego uczyła się ich na pamięć i prosiła przyjaciół, żeby także przechowywali je w pamięci. Ojciec profesora był jeszcze ostrożnie j szy: układał swoje wiersze w głowie i nikomu ich nie powtarzał. Żeby ustrzec się przed wypowiedzeniem wszelkich niebezpiecznych słów, zamilkł, i dzięki temu przeżył okres czystek i lata wojny.
Władze oczywiście, podejrzewały profesora, o ukrywanie prywatnych poglądów i postanowiły go sprawdzić. Pod koniec lat czterdziestych nalegano, by złożył donos na pewnego żydowskiego językoznawcę, krytykowanego za kosmopolityczny charakter jego prac. Ojciec profesora odmówił. Wydobył za to swój talent literacki z ukrycia i wygłosił krótką wzruszającą mowę. Rosyjski profesor, powiedział, może nie mieć asystentów, książek, papieru, pióra, ale jedną rzecz ma na pewno. Wyprostował się.
- Rosyjski profesor wciąż jeszcze ma trochę dumy - oświadczył i odmówił za-denuncjowania kolegi.
Trzech członków władz uniwersyteckich, którzy słyszeli jego mowę, złożyło na niego donos jako na wroga ludu. Wkrótce potem okazało się, że w Czerniowcach, które niedawno zostały odebrane Rumunii, wakuje katedra języka i literatury rosyjskiej. Władze planowały zasiedlenie miasta Słowianami i wyplenienie zeń rumuńskich wpływów. Pomożecie nam, oświadczono ojcu profesora, przywrócić Bukowinie jej słowiańskie korzenie. Milczący jak zawsze profesor spakował walizki i wyjechał.
MlASTA-WYSPY • l 89
Czerniowce nie mogły bardziej różnić się od Moskwy. Uniwersytet był prawie pusty. Niemieccy profesorowie uciekli lub zginęli w obozach. Rumuńscy przenieśli się do Kiszyniowa, gdzie wciąż wolno było czytać i pisać po rumuńsku. Miejscowi Rosjanie byli przeważnie oficerami i inżynierami. Przez kilka lat ojciec profesora był jedynym wykładowcą literatury na całym uniwersytecie. W lekturach ograniczał się do Tołstoja, Dostojewskiego i Puszkina i po pewnym czasie władze zostawiły go w spokoju. Nic nie pisał, nie układał wierszy nawet w myślach. Wspomniane przemówienie było jego ostatnim wyczynem literackim.
Wygnanie zabiło w nim chęć pisania.
Nikt nie odwiedzał ojca profesora - ludzie bali się człowieka, który został wygnany. Nikt do niego nie przychodził, nikt nie pisał, nie dzwonił, nikt nie bawił się w szkole z jego dziećmi. Dopiero po wielu latach rodzina profesora zaczęła w Czerniowcach mieć jakichś znajomych, ale nigdy nie miała przyjaciół.
- Moja piękna matka - westchnął profesor - nie była szczęśliwa.
Matka profesora, była potomkini szwedzkich kupców, którzy przybyli do Sankt Petersburga na żądanie cara, miała w swym drzewie genealogicznym również polskie i ukraińskie szlacheckie parantele. Nigdy nie pracowała - twierdziła, że to nie wypada - i w popołudniowym upale bałkańskiego lata siadywała z zamkniętymi oczami, twarzą do ściany, marząc o chłodzie i śniegu.
Od czasu do czasu docierały do nich wieści ze świata.
Dowiedzieli się, że dwaj petersburscy koledzy profesora zostali zamordowani w swoich łóżkach przez KGB. Kuzyn wysłany na koszt państwa do Ameryki, żeby studiować tam inżynierię, po powrocie wywieziony został do łagru i rozstrzelany jako szpieg, stryj - oskarżony o ukraiński nacjonalizm i wyrzucony z kraju. Jego dzieci zmarły na Syberii.
W latach pięćdziesiątych wrócił z łagru przyjaciel z petersburskich czasów. Początkowo skazano go na dziesięć lat. W noc przed wypuszczeniem strażnicy dali mu suty posiłek i butelkę wódki. Kiedy, zataczając się i potykając, wrócił do swojego baraku, krzyczał, że jak tylko wyjdzie na wolność, zabije towarzysza Stalina. Następnego dnia jeden ze współwięźniów doniósł na niego do władz obozowych. W rezultacie nie wypuszczono go i odsiedział kolejne piętnaście lat.
- Nikomu nie można ufać - przestrzegał, opowiedziawszy tę historię pewnego wieczoru przy filiżance herbaty ojcu profesora.
Ojciec profesora zgodził się z nim i pod koniec życia mówił coraz mniej. Przestał recytować wiersze innych autorów, przestał powtarzać, nawet w myślach, strofy Achmatowej i Mandelsztama. Nigdy nie wspominał o Sankt Petersburgu czy Moskwie. Do końca życia bał się korzystać z telefonu. Nigdy nie powiedział synowi, że gdyby historia potoczyła się inaczej, nosiłby tytuł księcia, uważał bowiem, że temat arystokracji w ogóle, a tytułów w szczególności, jest zbyt ryzykowny, żeby go poruszać. Ale wpoił swojemu synowi miłość do języka rosyjskiego i gdy przeszedł na emeryturę, syn objął po nim katedrę uniwersytecką.
Profesor znów spojrzał na portret. Jego żona dotknęła złotej broszki w kształcie motyla na swoim żakiecie.
- Dwa tygodnie przed śmiercią - powiedział profesor - przyłapałem ojca na paleniu książek. Byłem przerażony. Chwyciłem go za ramię, prosiłem, żeby przestał, ale on powiedział, że to tomiki poezji, których już nie potrzebuje.
190 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Dla Rosjanina z Sankt Petersburga Bukowina była wygnaniem. Tego miejsca nie opisał nigdy żaden wielki rosyjski pisarz. Nie znajdowało się poezji w cudzoziemskich fasadach tutejszych domów ani piękna w ludziach mówiących na ulicach dziwnymi językami. A jednak dla profesora i jego żony, również córki wygnańców - pary wojskowych skierowanych do miasta wbrew swojej woli -Czerniowce były czymś zupełnie innym.
- Tu jest inaczej - powiedział profesor. - Panuje wyższy poziom cywilizacji niż w Rosji.
Dla niego Bukowina była rubieżą, ale rubieżą europejską. Architektura miasta, uważana kiedyś przez Galicjan za prowincjonalną, wydawała się rosyjskiej parze świadectwem cywilizowanej przeszłości. Niemieckie i żydowskie tradycje Czerniowiec, które w przeszłości Austriacy uważali za podejrzane, oni uznali za wyrafinowane. Czerniowce leżały daleko od Moskwy, daleko od Kijowa, daleko od wszystkiego, ale można było tutaj dobrze żyć.
- Niech pani spojrzy na to mieszkanie - powiedziała żona profesora. - W Rosji nikt tak nie mieszka.
To była prawda. Mieli trzy duże pokoje, marmurowy kominek, prawdziwe gdańskie meble - ciemne drewno z misternymi rzeźbieniami - i biedermeierow-ską sofę. Woda z kranu płynęła tylko kilka razy dziennie i elektryczność często bywała wyłączana, ale mieszkanie było przestronne, miało parkiet i duże okna. Kiedy rozmawialiśmy, syn gospodarzy siedział w pokoju obok, mógł tam spokojnie czytać, nie słysząc nas. Mieszkanie było prawdziwym miejscem do życia, a nie ciasną dziuplą, jak w zatłoczonych betonowych blokach Moskwy.
A jednak bali się przyszłości. Bali się ukraińskiego i rumuńskiego nacjonalizmu, bali się wypędzenia.
Nie znamy Rosji, mówili. Nie mamy już tam rodziny, wszyscy zginęli albo znik-nęli. Nasze korzenie są tutaj, tu urodził się nasz syn - nigdy nie był w Rosji. W szkole mówi po ukraińsku. My też mówiliśmy w szkole po ukraińsku. Nie czujemy się zdobywcami.
- Wierzymy w niepodległą Ukrainę. Ukraina musi być niepodległa, nie chcemy, żeby została w Rosji - oświadczył profesor z emfazą. - Uważamy, że Rumuni powinni tu mieć swoje prawa. Wierzą, że to dawna Dacja, że stąd wzięła początek, niech więc mają w Dacji swój dom.
- My też jesteśmy ofiarami - dodała żona profesora. - W Związku Radzieckim cierpiały wszystkie narody, ale Rosjanie także cierpieli. - Oboje popijali herbatę. - Nie jesteśmy prześladowcami - odezwała się znowu. -Teraz jesteśmy już tubylcami.
Bukowina po raz kolejny wchłonęła swoich zdobywców.
IMPERIUM OSMAŃSKIE
Kamieniec Podolski na początku XVIII w. Kamieniec Podolski dziś
KAMIENIEC PODOLSKI
- Kto go zbudował? - spytał sułtan Osman, przywódca oddziałów tureckich, kiedy po raz pierwszy zobaczył Kamieniec Podolski.
- Bóg, za pomocą cudownych sił natury - odparł jeden z jego żołnierzy.
- To niech Bóg go zdobywa - rzekł sułtan i nakazał swoim ludziom odwrót.
Z dziewiętnastowiecznego polskiego przewodnika
Wędrując z Karpat do Morza Czarnego, Dniestr zasila wiele dopływów. Większość z nich to nieciekawe strumienie, ale Smotrycz jest wyjątkiem. Po drodze do Dniestru Smotrycz wpada do otoczonego wysokimi skałami jaru, gdzie jego nurt rozdwaja się, okalając z obu stron wyspę. Na tej wyspie, wysoko nad wodą, leży wspaniałe miasto: Kamieniec Podolski.
Ujrzałam Kamieniec po raz pierwszy, tak jak od stuleci oglądała go większość ludzi - z mostu Tureckiego, jednego z dwóch wzniesionych przez Polaków mostów, łączących wyspę ze stałym lądem. Kamieniec uważano niegdyś za twierdzę doskonałą; z mostu od razu widać dlaczego. Rzeka poniżej była wartka i kamienista, a most wąski, łatwy do obrony. Z murów miasta lano wrzący olej na głowy szturmujących, którzy usiłowali wspiąć się na skały. Z zamku można było strzelać z łuków do oblegających twierdzę wojsk.
Nieznana jest data założenia Kamieńca. Wyspa prawdopodobnie zamieszkana była od najdawniejszych czasów: w pobliżu znaleziono groty strzał z brązu i kości słowiańskich plemion koczowniczych, a podobno w warstwach kamieni leżących pod samym miastem znajdują się jeszcze starsze przedmioty. Pierwsze pisane
192 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
wzmianki o Kamieńcu pojawiają się w relacji o najeździe Mongołów w XIII wieku, kiedy to wszystkie miasta Rusi Kijowskiej - ale nie Kamieniec - zdobyte zostały przez mongolskie hordy. Twierdza przeszła pod panowanie polskie w 1369 roku, w XV i XVI wieku Kamieniec znalazł się na pierwszej linii obrony przed Turkami, Tatarami, zbuntowanymi Kozakami. Niemal wszystkie polskie miasta zostały splądrowane podczas najazdu szwedzkiego, ale nie Kamieniec. Twierdza była niczym przynosząca szczęście maskotka: naród, który ją posiadał, wiedział, że ma co najmniej jedno miasto, które zawsze będzie bezpieczne.
W annałach Polski i Litwy Kamieniec tak właśnie jest opisywany. Uważany za niezdobyty zamek był sceną wspaniałych balów. Kamieniecki rynek, niedostępny dla łupieżców, zapełniały towary z Persji, Armenii, Turcji, Moskwy, a nawet Chin. Kamieniec był miastem przygranicznym, placówką cywilizacji na dzikich wschodnich terenach. Misjonarze i księża przybywali gromadnie do miasta w nadziei na zdobycie nowych wyznawców prawdziwej wiary, a także by nie dopuścić do zaniedbania się w wierze mieszkańców. W połowie XVII wieku wokół głównego placu stało aż jedenaście kościołów.
Ale nawet doskonała twierdza musi się bronić i w miarę jak Rzeczpospolitą ogarniała coraz większa anarchia, upadał też duch walki. W 1672 roku, za panowania króla Michała Wiśniowieckiego, jednego z najbardziej nieudolnych władców, jacy kiedykolwiek rządzili Rzeczpospolitą, sułtan Mehmed IV zdobył Kamieniec. Do obrony cytadeli mogło stanąć zaledwie dwustu żołnierzy piechoty. Ciężka artyleria była bezużyteczna: brakowało prochu. Turcy przeprawili się przez rzekę, wdrapali na skały, przez nikogo niepowstrzymywani sforsowali mury i po raz pierwszy w historii miasta splądrowali je.
Utrata Kamieńca stanowiła szok dla polskiej arystokracji: to był znak ostrzegawczy, wskazówka, że z państwem dzieje się coś bardzo niedobrego.
„Kościoły, o Panie, zmienią na meczety i Koran śpiewać będą tam, gdzieśmy dotychczas Ewangelię śpiewali" - lamentuje ksiądz w Sienkiewiczowskiej wersji katastrofy. Przerażeni upadkiem Kamieńca Polacy wołają do bohatera, Jana So-bieskiego: „Salwator!", i obierają go królem. Sobieski gromadzi polskie rycerstwo i pod murami Wiednia pokonuje potężną armię turecką. To była wspaniała chwila. W Watykanie jest obraz zwycięskiego Sobieskiego, szeroka panorama zwycięskiej bitwy. Parę lat później odbity został Kamieniec.
Ale szkoda została wyrządzona. Polskę śmiertelnie osłabiły najazdy Turków, Szwedów, Rosjan. Sobieski zmarł, wróciła anarchia, zaczęły się rozbiory, Kamieniec znów upadł i w 1793 roku przeszedł w ręce Rosji.
Potem coś dziwnego stało się z miastem. Kamieniec zawsze leżał na ważnej granicy między Wschodem a Zachodem, a teraz zepchnięty został w nieważny południowy zakątek rosyjskiego imperium. Był też prawdziwym rajem dla kupców, lecz obecnie rosyjscy biurokraci odcięli szlaki handlowe. Jaki pożytek z doskonałej fortecy, jeśli nie ma czego bronić? Jaki pożytek z miasta na wyspie, jeśli nie trzeba chronić wyspiarzy przed atakami? Polacy pomału opuszczali miasto. Żydzi zostali z niego wypędzeni, potem znowu wpuszczeni i ponownie wypędzeni. Mała grupka Ormian została, by dbać o ormiańską katedrę z jej zbiorem trzynastowiecznych ksiąg liturgicznych. Ale Kamieniec stracił rację bytu. Kruszyły się mury, powiększały wyłomy, rozpadały domostwa. Dziewiętnastowieczny prze-
MlASTA-WYSPY • 1 93
wodnik odnotowuje, że w zamku znajdują się „piekarnia, magazyn ubrań i łaźnia parowa".
Gdy nastał Związek Radziecki, nic się nie zmieniło poza tym, że Stalin zamknął zarówno świątynie prawosławne, jak i katolickie. W 1941 roku woda i skały, które przez stulecia ratowały Kamieniec, nie uchroniły miasta przed niemieckimi bombami, które obróciły w ruinę wąskie kamienice w centrum miasta. Potem władze miejskie beskutecznie próbowały zasadzić drzewa na głównym placu: pod spodem zalegało tyle wieków gruzu, że nic prócz chuderlawych krzaczków nie chciało rosnąć. Plac pozostał ziejącą dziurą w centrum starego miasta.
Kamieniec leżał na wyspie, i to, co kiedyś było jego atutem, teraz zdawało się przekleństwem. Może dlatego przywodził mi na myśl Wenecję. Oba miasta, Kamieniec i Wenecja, wyrosły w średniowieczu na wielkie ośrodki kupieckie; oba w XVIII wieku utraciły znaczenie. Teraz wenecjanie - przedkładając nowoczesne wygody stałego lądu - opuszczają powoli swoje kanały, również mieszkańcy Kamieńca wycofują się z wyspiarskiego serca miasta na ziemie wokół. Tak jak mierzy się rok po roku i centymetr po centymetrze stopniowe zatapianie się Wenecji, tak powinno się mierzyć miesiąc po miesiącu i tydzień po tygodniu niszczenie Kamieńca, tempo, w jakim kruszą się jego pomniki, murszenie kamieni, erozję ulic.
Podobnie jak Wenecja, Kamieniec to dziwaczne, niewygodne do zwiedzania miasto. Ulice i kamienice były suche i zakurzone, prawie nie widziałam drzew. W jednym z bocznych zaułków kobieta o żółtej, pergaminowej cerze na mój widok szybko schowała się w domu. Mężczyzna siedzący pod obrośniętą winem ścianą gapił się na mnie, kiedy przechodziłam, lecz nie zareagował, gdy powiedziałam mu „dzień dobry". Na starych murach wisiało pranie, na ulicach leżały śmieci. Większość mieszkańców miasta wycofała się jakby w głąb siebie: może świadomość częstego niegdyś zagrożenia miasta przez obcych napełniała mieszkańców podejrzliwością wobec zewnętrznego świata.
Każdy z jedenastu kościołów podupadł na własny sposób. Wszystkie straciły obrazy, malowidła, ołtarze i drewniane ławki, większość - księgi parafialne, kielichy komunijne i witraże. Niektóre, pozbawione wież, drewnianych odrzwi i rzeźbień, wcale nie przypominały kościołów. Ktoś potajemnie pochował przemieszane szczątki ofiar czystki w krypcie kościoła Dominikanów. Kościół Świętej Trójcy, odarty z drewnianych boazerii, stał się archiwum państwowym. Kościół Franciszkanów stracił dach, a zdobiący niegdyś portal posąg świętego Franciszka został wyrzucony na dziedziniec, gdzie wciąż leży twarzą w błocie. Jednak kościoły nadal stały, niczym pomniki innej epoki.
Chyba tylko katedra kamieniecka wydawała się tu na swoim miejscu. Jest to osobliwy budynek, niezwykły pomnik dawnego liberalizmu miasta. E. Hender-son, przewodniczący ekspedycji Towarzystwa Biblijnego na Ukrainę w połowie XIX wieku, zanotował swoje pierwsze wrażenia:
Napełniło nas niemałe zdumienie, kiedy na drzwiach nad schodami zobaczyliśmy następujący arabski napis:
BÓG JEST JEDEN, A MAHOMET JEST JEGO PROROKIEM. Zachodziliśmy w głowę, jaka może być zgodność między nauczaniem Kościoła chrześcijańskiego a zawołaniem islamu, ale biskup wyjaśnił wkrótce tę tajemnicę, informując nas, że kościół był uprzednio meczetem...
194 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Napisu już nie ma i zamalowano freski, pozostawiając dziwnie nagie ściany. Ale minaret wzniesiony przez Turków podczas ich krótkiej okupacji nadal stoi, na jego szczycie zaś, na islamskim półksiężycu, wciąż widać Najświętszą Panienkę.
W Kamieńcu zatrzymałam się u Święty i Jeleny. Święta była studentką instytutu pedagogicznego, jedynej wyższej uczelni w mieście, a Jelena jej wykładow-czynią. Dzieliły mieszkanie zagracone zakurzonymi meblami i dziełami pomniejszych rosyjskich pisarzy.
Święta miała wynędzniałą szczurzą twarzyczkę i nerwowy, nieszczęśliwy śmiech. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia parę lat, ale wyglądała starzej. Trudno było ją sobie wyobrazić jako dorosłą osobę, matkę czy kogokolwiek innego niż czyjąś asystentkę. Wydawało się, że zatrzymała się na zawsze w wieku dojrzewania.
- Nigdy nigdzie nie byłam - wyznała mi. - I chyba nigdy nie wyjadę. -Uśmiechnęła się i zamrugała oczami.
W zamian za mieszkanie i wyżywienie sprzątała, pomagała robić zakupy i gotować oraz gapiła się przez okno. Rzadko robiła coś innego, gdyż w Kamieńcu trudno o książki, a dobrych gazet w ogóle nie można dostać. Nie było kin, teatrów, restauracji. Zresztą Święta bała się wychodzić sama z domu wieczorami i bała się jeździć pociągiem. Jej rodzina mieszkała na wsi, więc Święta rzadko widywała krewnych. Miała tylko paru przyjaciół, a zatem całą swoją potrzebę miłości i towarzystwa przelała na małego Marsika, antypatycznego czarnego teriera o piskliwym głosie.
- Marsik! - wołała, opadając na czworaki, żeby z nim porozmawiać. - Marsik! Cześć, Marsik! Jak się masz?
Czasami pies w odpowiedzi podnosił oczy na Święte i głośno skowyczał.
- Co chcesz, Marsik? Powiedz mi, co chcesz - pytała Święta, po czym kręciła głową, wyprowadzała psa na dwór, dawała mu kość lub kawałek sera.
Rano Marsik budził się, skakał na Święte - spała w pokoju na kanapie w salonie - i zaczynał ujadać. Święta odpowiadała, uszczęśliwiona, okrzykami na to powitanie. Potem szybko się myła, ubierała po ciemku i biegła wyprowadzić Marsika.
- Chodź, Marsik. Chcesz pójść na spacerek, prawda, Marsik? Chodź! - Jej metaliczny głos dźwięczał mi w uszach.
Raz, gdy instynktownie przycisnęłam dłonie do uszu, żeby stłumić ostre szczekanie, Święta zgromiła mnie wzrokiem.
- Jest głodny - powiedziała w obronie psa. Tego dnia nie odezwała się do mnie więcej.
Jelena była fizycznym przeciwieństwem Święty, miała wystające kości policzkowe, niebieskie oczy, siwiuteńkie włosy i szerokie ramiona. Podczas gdy Święta miotała się nerwowo, Jelena poruszała się ospale jak wielkie zwierzę. Lata nauczania wyrobiły w niej nawyki wiecznego wykładowcy. Rzadko kończyła zdanie bez powtórzenia ostatnich paru słów co najmniej dwa razy i zawsze mówiła nieco podniesionym głosem.
- Da, i eto wsio. Tak, i to wszystko - dodawała na koniec każdej opowieści. Jelena była Ukrainką, chociaż miała polskie nazwisko, a rodzina od czterech
pokoleń mówiła po rosyjsku. Matka mieszkała kiedyś w miejskiej rezydencji
MlASTA-WYSPY • l 95
w centrum Kijowa, ale rodzina straciła wszystko podczas rewolucji. Jelena, podobnie jak Nabokow, wychowała się na Krymie, gdyż i jej rodzina uciekła na południe.
Teraz nie przynależała nigdzie - Kamieniec był równie dobry lub równie zły, jak każde inne miejsce. Podczas gdy młody rosyjski profesor w Czerniowcach widział w swoim wygnaniu zbawczą łaskę, sposób na ocalenie własnej idei cywilizacji, Jelena nie dostrzegła w swoim żadnego sensu.
- Po mnie zostanie jeszcze Święta, ale po Świecie nie będzie nikogo. Żyjemy na wyspie i jesteśmy wyspą, Święta i ja.
Spytana o pracę, Jelena przymknęła oczy w grymasie znudzenia.
- Nasz instytut - powiedziała - jest złą uczelnią. Bardzo złą uczelnią. Szkolimy przyszłe nauczycielki, tak żeby w razie wojny mogły być pielęgniarkami. Nauczamy je marksizmu-leninizmu, ale nie tego, jak uczyć. Profesor od ateizmu przemianował się właśnie na specjalistę od religioznawstwa i wygłasza dalej te same wykłady. Tak, i to wszystko.
Spytana o studentki, skrzywiła się.
- Nasze studentki źle się uczą - powiedziała. - To głupie dziewczyny ze wsi, które przyjechały do Kamieńca, żeby się wydać za mąż. Nie umieją nic, kiedy tu przyjeżdżają, i niczego się nie uczą, kiedy tu są. Oblewają egzaminy, przychodzą do mnie i błagają: Proszę mi dać dyplom. Bardzo proszę, jestem w ciąży. Muszę mieć dyplom, żeby dostać pracę. Jeśli obleję, będę musiała wrócić na wieś.
- Niektóre ciężko pracują - zaoponowała Święta.
- Jedna czy dwie takie, jak ty, nie zmienią systemu - burknęła Jelena. - Idź, zaparz herbaty.
- Myślę, że można coś zrobić - sprzeciwiła jej się Święta. Kiedy mówiła, ręce lekko jej drżały. - Możemy się przecież starać ze wszystkich sił. Możemy się starać i studiować, uczyć się i doskonalić.
Jelena spiorunowała ją wzrokiem.
- Głupia jesteś - ucięła krótko. - Jak myślisz, co się stanie, kiedy będziesz się starała lepiej nauczać, lepiej kształcić swoich studentów? Co się stanie, jeśli będziesz ciężko pracować i uczyć się po godzinach? Twoi koledzy będą zazdrośni i zniszczą cię. Wygryzą z pracy. Nikomu nie wolno być lepszym od innych. Nikomu nie wolno być lepszym od innych - powtórzyła. - Tak, i to wszystko.
Święta wbiła wzrok w podłogę. Jelena zwróciła się do mnie.
- Nasze miasto - ciągnęła swój wykład - nasze miasto jest skazane. Nasze miasto zatonie w rzece pod ciężarem własnej głupoty. Widziałaś, żeby ktoś tu dbał o kościoły? Żeby ktoś naprawiał drogę? W zeszłym roku trzy zabytkowe domy osunęły się po skałach do wody. Czy ktoś próbuje zapobiec temu, by się to nie powtórzyło w przyszłości?
Święta wybiegła z pokoju.
Dziwne, tu, w mieście wzniesionym przez Polaków, a rządzonym przez Ukraińców, żywy był problem rosyjski. Zbyt wyrafinowane, jak na swoje otoczenie, Święta i Jelena nie były dość wyrafinowane, żeby się stąd wyrwać; zbyt wykształcone, żeby dobrze się czuć w towarzystwie miejscowych, nie były dość wykształcone, by znaleźć drogę wyjścia ze swojej izolacji.
196 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
„Gdybyśmy tylko mogły wyjechać do Moskwy" - wzdycha Irina w Trzech siostrach Czechowa.
- Gdybyśmy tylko mogły zobaczyć Paryż lub Londyn - westchnęła Jelena.
To wszystko zostało jednak przepowiedziane: upadek Kamieńca, rusyfikacja, koniec cywilizacji. Przewidział to Zygmunt Krasiński. Sceneria jego słynnej Nie--Boskiej komedii niedwuznacznie nawiązuje do Kamieńca.
Na wyspie granitowej, nagiej, stoją wieże zamku wbite w skałę pracą dawnych ludzi i rosłe ze skał, jak pierś ludzka z grzbietem u Centaura. Ponad niemi sztandar się wznosi, najwyższy i sam jeden wśród szarych błękitów...
Skoro zamek Krasińskiego jest zamkiem kamienieckim, również fabuła sztuki jest historią Kamieńca. W osobliwie premarksistowskiej wizji dziejów utwór ukazuje arystokratę, Hrabiego Henryka, broniącego się na murach kamienieckiego zamku przed bezbożnym rewolucjonistą Pankracym.
Tymczasem trwają poklaski i wrzaski. -„Chleba nam, chleba, chleba! - Śmierć panom, Śmierć kupcom - chleba, chleba!"
Pod koniec Nie-Boskiej komedii tłum plądruje zamek i morduje Hrabiego Henryka. Krasiński w niezbyt zakamuflowany sposób daje do zrozumienia, że sztuka mówi naprawdę o upadku Polski, zwycięstwie Rosji, śmierci starej europejskiej cywilizacji i nastaniu nowej.
Czechów opisał nastrój, Krasiński dał wyjaśnienie.
- Ludzie tacy, jak ty i ja, Święto, nie są już potrzebni - oświadczyła Jelena. -Ludzi takich, jak ty i ja, nikt już nie słucha.
W ciszy trzeszczało radio.
- Marsik - odezwała się w końcu Święta. - Chodź tu, Marsik. Tak, Marsik, tak. Chciałbyś wyjść na spacer? Chciałbyś, co?
Pies zamerdał krótkim ogonkiem.
- Tak, pójdziemy na spacer - oświadczyła Jelena, podnosząc się powoli. -Chodź, Święto, chodź, Aniu. - Jej ton stał się rozkazujący. - Czas iść na spacer. Czas iść na spacer. Tak, i to wszystko.
Wyszłyśmy z mieszkania i przez most skierowałyśmy się w stronę parku założonego dawno temu przez polskiego księcia. Drzewa chyliły się na boki, jęcząc ze starości. Jelena i ja szłyśmy przodem. Święta za nami, ciągnąc na smyczy Marsi-ka. Na dworze chłodne powietrze ostudziło wzburzenie obu kobiet. Zeszłyśmy ścieżką w dół, a potem wspięłyśmy się pod górę stromym zboczem. Święta spuściła Marsika ze smyczy i pies biegł przed nami, szczekając na wiewiórkę. Odwróciłyśmy się, żeby spojrzeć na panoramę miasta.
Ze wzgórza Kamieniec wydawał się nierealny, jak plan filmowy, stworzony po to, by oddać reżyserską wizję średniowiecznego miasta-twierdzy. Usadowiony na skale, wysoko nad wodą, czarny minaret katedry odcinał się na tle szarego nieba.
- Tak - westchnęła Jelena. - Tak, i to wszystko.
--------Rumunia do 1914 r. ..........Besarabia
_ L
Przed 1939 r.
Po 1945 r.
KlSZYNIÓW-CHI§INAU
Cierpienia, jakie z powodu podziału znosi ten biedny kraj, wciąż będą trwać, ponieważ operacja nie jest jeszcze zakończona.
J.G. Kohl o Mołdawii, Reisen in Siidrussland, 1846
Mołdawia jest krajem wina. Z tylnego okna starego autobusu patrzyłam, jak kobiety w chustkach i mężczyźni w szerokich kapeluszach rozsypani po niskich wzgórzach przycinali swoją winorośl i zbierali winogrona. Niedaleko Kiszyniowa autobus przejechał przez wioskę, w której wszystkie domy pomalowane były na niebiesko. To dziwne, zaledwie parę lat wcześniej przejeżdżałam przez inną wioskę, w której wszystkie domy również pomalowano na niebiesko. Ta wioska też była w Mołdawii, ale w rumuńskiej, tuż po drugiej stronie granicy, w pobliżu miasta Jassy.
W owym czasie Związek Radziecki trwał jeszcze niewzruszenie. Ceau§escu wciąż był przy władzy i Jassy wydawały się odległe i dziwaczne, jak koniec świata. Zatrzymałam się w ogromnym hotelu, w którym nie było żadnych innych gości. Personel wciąż przenosił mnie i mojego towarzysza z pokoju do pokoju, żeby lepiej nagrywać nasze rozmowy. Wymieniliśmy pieniądze u arabskiego studenta na placu, ale potem dowiedzieliśmy się, że najlepszą walutą są nie rumuńskie leje, lecz papierosy marki Kent. Nikt nie wiedział, dlaczego akurat kenty, a nie, powiedzmy, marlboro albo camele, ale one właśnie najlepiej szły w Jassach. Raz, kiedy próbowaliśmy odwiedzić Rumuna, którego nazwisko znane było na Zachodzie, z krzaków wyskoczyli tajniacy i zrobili nam zdjęcia wielkim czarnym apara-
198 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
tem. Potem szpiedzy jak z komiksu, w prochowcach i ciemnych okularach, chodzili za nami wszędzie, dokąd szliśmy. Żeby ich zmylić, krążyliśmy jakiś czas po mieście, a potem wyjechaliśmy z Jass najszybciej, jak się dało, w kierunku granicy radzieckiej. Zatrzymaliśmy się z piskiem opon koło błękitnej wioski i urządziliśmy sobie piknik na świeżym powietrzu, podczas gdy mężczyźni w prochowcach i ciemnych okularach tkwili ponuro w zaparkowanym w pobliżu wozie.
Teraz znów byłam w błękitnej wiosce przy mołdawsko-rumuńskiej granicy, ale po drugiej stronie, na terenie niegdyś radzieckiej, a teraz niepodległej Mołdawii. Wedle moich obliczeń, Kiszyniów leży o jedną granicę powyżej najdziwniejszego miejsca, w jakim kiedykolwiek byłam.
Podobnie jak Czerniowce i Kamieniec Podolski, Kiszyniów zawsze znajdował się na skraju imperium, lecz w przeciwieństwie do nich żaden z jego władców nie troszczył się nigdy o miasto na tyle, żeby je upiększyć. Czerniowce miały swoje piękne place, Kamieniec zachwycający zamek, Kiszyniów nie miał nic. Kiedy jechaliśmy przez miasto, wypatrywałam czegoś, co nadałoby Kiszyniowowi jakiś określony charakter: ciekawej budowli, rynku, godnej uwagi ulicy. Ale większość budynków niczym się nie wyróżniała. Ot, prowincjonalne, odległe repliki ważniejszych gmachów w ważniejszych miastach.
Carska Rosja władała Kiszyniowem i całą północną Mołdawią, regionem zwanym przez Rosjan Besarabią, od 1812 roku aż do pierwszej wojny światowej. Nie przekazała jednak miastu niczego prócz kiepskiej imitacji Newskiego Prospektu z Sankt Petersburga: jednej długiej ulicy, paru sklepów z pretensjami do elegancji, banku z posągiem-alegorią Handlu na frontonie. Również długie rządy osmańskie nie pozostawiły po sobie wiele poza paroma tureckimi ozdobami w kościele prawosławnym, budynku niczym się poza tym niewyróżniającym i przypominającym kształtem ogromną stodołę. Zamieniono go kiedyś na muzeum partii komunistycznej, teraz miał być zwrócony Kościołowi, ale nigdy nie był i nie będzie wielkim zabytkiem religijnym.
W Kiszyniowie istniała niegdyś mołdawska arystokracja. Pewien dziewiętnastowieczny podróżnik, który odwiedził miasto, opisuje kolację, podczas której ogromne wrażenie zrobiły na nim „bogactwo i przepych ich wschodnich strojów. Bojarzy, czy szlachta, żyją w wielkiej pompie i sprawują - w granicach swoich wpływów - surową i despotyczną władzę, w stopniu niewiele mniejszym od tej, jaką okazują tureccy paszowie"...
Ale i oni nie pozostawili po sobie niemal niczego w architekturze miasta.
To prawda, że Kiszyniów został zniszczony podczas wojny, że wiele z jego ciekawszych budowli padło ofiarą niemieckich lub rosyjskich bomb. Ale nawet nowym, powojennym domom brakowało tu jakiegokolwiek stylu. Mińsk przecież także był zniszczony, ale został starannie i gruntownie odbudowany. Któż mógłby zapomnieć tamtejsze ohydne gmaszyska, ogromne, wietrzne place, niebotyczne pomniki chwały Stalina? Kiszyniów tymczasem nie był nawet szczególnie brzydki, a już z pewnością nie tak potwornie brzydki, jak Mińsk. Od czasów wojny sowieccy władcy Kiszyniowa zrobili niewiele więcej oprócz wyjęcia z rąk alegorycznej figury Handlu na banku worka z pieniędzmi i wzniesienia paru standardowych betonowych wieżowców. Długo trzeba było szukać prawdziwej ohydy w Kiszyniowie.
MlASTA-WYSPY • l 99
Jedynymi budynkami, które rzucały się tam w oczy, były stojące w paru rzędach resztki parterowych, pastelowych domków, identycznych z tymi, które widziałam w Wilnie, we Lwowie i w Drohobyczu: były to domy żydowskie. Chyba jedynie Żydzi troszczyli się kiedykolwiek o Kiszyniów. Jidysz wciąż ma własny besarabski dialekt, a w żydowskiej literaturze istnieje odrębny besarabski genre. Kiszyniów zachował się w żydowskiej pamięci, jak w żadnej innej, ale miłość Żydów do Kiszyniowa pozostała nieodwzajemniona. Miasto wspominane jest często w książkach historycznych z powodu antysemickich pogromów.
Być może brak wyrazistego stylu w Kiszyniowie wziął się stąd, że miasto tak wiele razy przechodziło z rąk do rąk. W poprzednich stuleciach Kiszyniów bywał mołdawski, ale również polski, turecki, a niekiedy rosyjski. W wieku XX na mocy traktatu wersalskiego Kiszyniów i cała Besarabia przypadły Rumunii, w 1940 roku na Besarabię napadł Związek Radziecki, w 1942 najechała ją armia niemiecka, a w 1945 roku powrócił tu Związek Radziecki. W tej części świata takie dzieje nie są jednak wcale czymś niezwykłym.
Może rzeczywiście brak charakteru jest jakoś właściwy temu miejscu, może sięga czasów Stefana III Wielkiego, najbardziej czczonego ze wszystkich mołdawskich władców. W czasach swego panowania, na przełomie XV i XVI wieku, Stefan znalazł się w kleszczach - między imperium osmańskim a Rzeczpospolitą. Oba państwa żądały od niego złożenia hołdu, oba chciały jego ziemi. Stefan Wielki rozwiązał ten problem, nieustannie zmieniając front. Niekiedy przyłączał się do Polaków, żeby walczyć przeciw Turkom, a kiedy indziej trzymał się od Polaków z dala i słał posłańców do Stambułu. Raz spalił obsiane zbożem pola swoich poddanych, żeby zatrzymać Turków.
Niestałość była najbardziej rzucającą się w oczy cechą Stefana Wielkiego, zmienność i niestałość są też narodowymi cechami Mołdawian. Podczas gdy kolejne rządy nie zmieniły nigdy prawdziwej natury Czerniowiec - miasto po prostu ignorowało swoich władców - Kiszyniów skwapliwie przystosowywał się do każdego nowego przywódcy. Z każdym nowym reżimem zmieniał charakter, powtarzał nowe hasła i robił to, co mu kazano.
Stalin musiał wiedzieć o tej cesze mieszkańców Besarabii, ponieważ to właśnie on próbował raz na zawsze przeciąć etniczne i językowe więzy prowincji z Rumunią. Z jego rozkazu region przemianowany został na Mołdawską Socjalistyczną Republikę Radziecką. Z jego rozkazu alfabet łaciński, którym posługują się Rumuni, uznany został za nielegalny, a na jego miejsce wprowadzono cyrylicę. Z jego rozkazu w nowych słownikach znalazły się świeżo ukute mołdawskie słowa, niesłyszane nigdy wcześniej w języku rumuńskim. Z jego rozkazu napisano od nowa historię, żeby podkreślić historyczną odrębność Mołdawii od reszty Rumunii, jej bliskość z Rosją i słowiańskie związki. W latach pięćdziesiątych radzieccy komisarze usunęli miecz z dłoni pomnika Stefana Wielkiego, który od dawna stał przy wejściu do kiszyniowskiego parku, a później usunęli stamtąd nawet sam pomnik i przenieśli go na tyły parku.
Działania te omal nie zakończyły się sukcesem. Mołdawia mimo wszystko miała inną tożsamość i samoświadomość niż Wielka Rumunia, a jej historia różniła się od historii innych prowincji rumuńskich. Sowiecka edukacja bazowała na tej odrębnej tożsamości: całe pokolenie uczniów wyrosło, pisząc cyrylicą i mając
200 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
w pogardzie Rumunię. Ten stan rzeczy spotykał się w istocie z niewielkim oporem. Wielu Mołdawian po prostu współpracowało z nowym reżimem, tak jak w przeszłości z Rosjanami i Turkami. Wyglądało na to, że za jedno lub dwa pokolenia pamięć o Rumunii wśród nich zaginie.
Jednakże zmienność Mołdawian pokrzyżowała nawet plany Stalina.
W 1990 roku, gdy tylko stało się to możliwe, Mołdawianie, najpierw niewielu, a potem coraz liczniejsi, zaczęli agitować za zmianami. Uchwalono nowe prawa, unieważniono stare przepisy. Niemal z dnia na dzień Mołdawia powróciła do alfabetu łacińskiego, a afisze z łacińskimi literami pojawiły się w całym Kiszyniowie. Po paru miesiącach przed wejściem do parku znów stanął pomnik Stefana Wielkiego z mieczem w dłoni.
Niestałość, zmienność, nawet koniunkturalność odniosły w końcu zwycięstwo. Niektórym wydawało się, że czterdziestu lat Mołdawskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej w ogóle nigdy nie było, dla innych nie stanowiło zaskoczenia, kiedy parę lat później wiatr powiał w inną stronę i Mołdawianie zaczęli raz jeszcze skłaniać się w stronę Rosjan.
- Typowy Rumun? - Nico chwilę się zastanawiał. - Typowy Rumun kocha dzieci. Typowy Rumun nienawidzi przemocy, uwielbia muzykę i ciężko pracuje. Jest bardzo inteligentny. Lubi kwiaty. Jest uprzejmy dla kobiet.
- To wszystko?
Nico znowu pomyślał.
- No i, oczywiście, jest bardzo dumny z tego, że jest Rumunem. Duma to jedna z naszych cech narodowych, oczywiście obok uczciwości i hojności.
Nico pochodził z Bukaresztu. Nauczono go widocznie tylu kłamstw, że przyjął własną wersję prawdy. Wierzył, że Rumuni są narodem pełnym cnót, zupełnie pozbawionym takich cech, jak przebiegłość. To inni - komuniści, Ceau§escu, Rosjanie, Węgrzy - nieustannie wykorzystują rumuńską naturę. Mieszkańcy Besarabii, wedle jego teorii, byli najbardziej niewinnymi ze wszystkich niewinnych jak baranki Rumunów. Wyjaśniało to, dlaczego Rosjanie mogli przyłączyć Besarabię -wbrew jej woli - do Związku Radzieckiego.
Szczególne połączenie histerycznego patriotyzmu i słusznego gniewu ściągnęło Nica do Kiszyniowa, gdzie - jak powiedział - najpiękniejsza część najpiękniejszego narodu świata wciąż tkwił w jarzmie ucisku. Pracował jako dziennikarz agencyjny, ale to - według jego słów - była tylko praca. Naprawdę miał nadzieję doczekać zjednoczenia Mołdawii i Rumunii - odtworzenia Wielkiej Rumunii.
- Cholerni Rosjanie - mówił, niemal plując.
Kiedy indziej rozwodził się nad chwałą Bukowiny i Besarabii, starorumuńskim charakterem Odessy, ekscesami Węgrów w Siedmiogrodzie i niesprawiedliwym potraktowaniem Rumunii po drugiej wojnie światowej.
Jednakże radykalne opinie, wygłaszane ze wzburzeniem przez Nica, i jego duma narodowa miały w sobie coś dziwnego. Nie pasowały jakoś do reszty jego osobowości, którą najlepiej określić można słowami „subtelnie kobieca". Nico stawiał drobne kroczki i lekko seplenił. Wąskie biodra opinały mu ciasne niebieskie francuskie dżinsy, zegarek pobrzękiwał wokół jego nadgarstka jak bransoletka. Notatniki i aparat fotograficzny nosił w skórzanej torbie, przewieszonej po dam-
MlASTA-WYSPY • 201
sku przez ramię. Śmiał się za głośno, otwierając za szeroko usta, a potem zbyt szybko je zamykał w obawie, że ktoś zauważy jego krzywe i poczerniałe zęby. Nawet nienawiść Nica do Rosjan zdawała się sztuczna i afektowana.
- Przeklęci komuniści - rzekł, wywijając wargę i lekko sepleniąc.
Nico przyczepił się do mnie, obiecując, że oprowadzi mnie po mieście i przedstawi ważnym osobistościom w Kiszyniowie. Przez dzień czy dwa chodziliśmy po głównych ulicach miasta, ale, co dosyć dziwne, okazało się, że Nico bardzo niewiele wie o historii stojących przy nich budynków.
- Wszystkie nasze największe zabytki zostały zniszczono podczas wojny - wyjaśnił. - Kiszyniów jest jej prawdziwą ofiarą. Był znacznie bardziej zniszczony niż jakiekolwiek inne miasto.
- A Warszawa, Berlin, czy choćby Mińsk? - spytałam.
- W porównaniu z Kiszyniowem - odparł - te miasta nic nie wiedzą o wojnie.
Nie bardzo jednak potrafił odpowiedzieć na pytanie, jak wyglądała przedwojenna zabudowa. Pokazał mi pomnik Stefana Wielkiego. Szeroko otwarte kamienne oczy monarchy patrzyły wprost przed siebie, brwi były gęste i wygięte w łuk. Władca miał zakończoną w szpic koronę i futro niczym król z bajki. Spytałam Nica o chwalebne czyny Stefana.
- Był bardzo ważny - odpowiedział wymijająco. - Żył... - pochylił się nad wmurowaną obok posągu tablicą i przeczytał - ...w piętnastym wieku.
Poszliśmy do prawosławnego kościoła, gdzie małe, energiczne staruszki szorowały podłogi i wieszały na ścianach nowe ikony.
- Cholerni komuniści ukradli stare ikony - wyjaśnił Nico, ale został przy wejściu i wyglądał na zdenerwowanego, jakby bał się wejść do środka. Może nigdy nie nauczył się modlić.
Spytałam go o żydowskich pisarzy, którzy mieszkali w Kiszyniowie, i znów otrzymałam wymijającą odpowiedź.
- Nie liczą się. Tu liczą się tylko Rumuni - zapewnił.
Ale nie znał również Rumunów. Obiecał zorganizować mi spotkanie z przyjaciółmi, jednak tego nie zrobił. Umówił mnie na obiad ze znanym nacjonalistą, który nie stawił się na spotkanie. Dzwonił w różne miejsca i był ogromnie pomocny przy załatwianiu wiz, ale żadna z nich nie nadeszła na czas. Wypytywał mnie jednak ostrożnie, z kim się widuję, gdzie mieszkam, co chcę robić w Kiszyniowie. A kiedy powiedziałam, że jadę do Tyraspola, stolicy Naddniestrza, ochoczo zgodził się mi towarzyszyć.
Naddniestrze jest wąskim pasem ziemi, liczącym w najszerszym miejscu zaledwie kilka kilometrów. Od czasów rewolucji należało do Związku Radzieckiego i nigdy nie było częścią współczesnej Rumunii. Tyraspol w latach 1924-1940 był stolicą Mołdawskiej Autonomicznej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Mołdawia jednak wciąż pozostawała częścią Rumunii; w ZSRR sądzono wszakże, że samo istnienie symbolicznej republiki radzieckiej przyciągnie innych Mołda-wian, a może też pozostałych Rumunów, do Związku Radzieckiego.
Po drugiej wojnie światowej - kiedy już cała Mołdawia została wcielona do Związku Radzieckiego - Naddniestrze, rosyjskojęzyczne i zdominowane przez Rosjan, było w istocie rosyjską kolonią w Mołdawii: istniało po to, by zachęcić resztę do pójścia wytyczoną przez Stalina drogą rusyfikacji. Kiedy zatem sowiec-
202 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
ka Mołdawia ogłosiła w 1990 roku chęć oderwania się od Związku Radzieckiego, dla nikogo nie stanowiło zaskoczenia, że przywódcy Naddniestrza ogłosili chęć odłączenia się od Mołdawii i przyłączenia do Rosji. Nie było również niczym dziwnym, że agitowali za nimi rosyjscy nacjonaliści. Naddniestrze stworzone przez Związek Radziecki, by irytować i prowokować Rumunów, spełniało tę funkcję, nawet kiedy Związek Radziecki przestał już istnieć.
Nico i ja wyruszyliśmy z Kiszyniowa wcześnie. Minęliśmy ogromną twierdzę, w której szwedzki król Karol XII schronił się po druzgocącej klęsce, jaką w 1709 roku poniósł z rąk Piotra Wielkiego.
- To były czasy, kiedy Mołdawia naprawdę coś znaczyła - westchnął Nico. -Kiedy Rumuni mieli prawdziwą władzę.
Z równą dumą rzekł na widok grupki wieśniaczek ciągnących belę siana po wyboistym polu:
- Nikt nie może się równać z naszymi mołdawskimi chłopami - oświadczył. Ale dobry humor Nica zepsuł się nieco, kiedy dotarliśmy do Dniestru: szeroki
i niebieski pod Chocimiem, tu kurczył się do rozmiarów wąskiego brunatnego strumyka. Radziecka flaga powiewała z wysokiego masztu na posterunku granicznym, chociaż Mołdawia ogłosiła rok wcześniej niepodległość. Dwaj młodzieńcy z karabinami maszynowymi strzegli przejścia, mimo że niezależność Naddniestrza od Mołdawii nie została jeszcze uznana.
Po naddniestrzańskiej stronie krajobraz był już inny. Naddniestrze czterdzieści lat dłużej niż reszta Mołdawii należało do Związku Radzieckiego i jego pola były bardziej zniszczone, domy bardziej zaniedbane, drogi bardziej kamieniste niż w Mołdawii właściwej. Minęliśmy napis: „Nasza siła w jedności". I inny: „Cześć pracy". Oba hasła, podobnie jak wszystkie nazwy sklepów i ulic, napisano w języku rosyjskim. Nico zacisnął karykaturalnie usta w wyrazie posępnej determinacji i zaczął mruczeć pod nosem złowieszcze przekleństwa.
- Popatrz - warknął. - Komuchy. Mówiłem ci, że to komuchy.
Miał rację: w Tyraspolu, stolicy Naddniestrza, Związek Radziecki był ciągle żywy. Ogromny pomnik Lenina z brązu stał przed ratuszem. Czerwone flagi, krzepiące hasła, sierpy i młoty zdobiły inne budynki publiczne, ulice wciąż nosiły nazwy Rewolucji Październikowej, Planu Pięcioletniego i Zwycięstwa nad Faszyzmem, ludzie nosili swe twarze bez wyrazu jak maski, i, jak dawniej, stali w kolejkach po chleb. To było niczym wejście na plan filmowy. Komunistyczne symbole nabierały niemal waloru oryginalności, wydawały się czymś retro, przywodziły na myśl gazowe latarnie czy ciągnione przez konie wozy strażackie - właśnie czegoś takiego można było się spodziewać w mieście, które uchroniło się przed upływem czasu.
W siedzibie naddniestrzańskiego rządu gromadka młodych ludzi - właściwie chłopców - ubrana w jakieś dziwne mundury kręciła się przy wejściu. Jeden z nich miał na sobie kurtkę polową armii amerykańskiej, drugi nosił ordynarną podróbkę kozackich butów z cholewami i ciemne okulary. Trzeci trzymał karabin maszynowy, czwarty siedział przy prowizorycznym biurku i zapisywał nazwiska gości w małym czarnym notesie. Łatwo było odgadnąć, co nimi kieruje: fajnie przecież tak się przebrać i stanąć przed urzędowym budynkiem. Bez wątpienia lepsze to od codziennego chodzenia do szkoły czy pracy. No i daje poczucie, że uczestniczy się w czymś ważnym, że ma się władzę.
MlASTA-WYSPY • 203
Niedoszły Kozak zagrodził nam drogę. Wyjaśniłam, że jesteśmy umówieni z prezydentem Naddniestrza.
- Niemożliwe.
- Dlaczego niemożliwe?
- Prezydenta Naddniestrza tu nie ma.
- To cudzoziemka - wtrącił się Nico. - Ma spotkanie z prezydentem Naddniestrza.
Kozak zmieszał się, odwrócił i skonsultował z kolegami. W końcu ten z karabinem maszynowym odwrócił się na pięcie i wbiegł po schodach, mijając po drodze ogromny posąg Lenina i radziecką flagę. Zniknął w ciemnym pokoju na górze. Pozostali siedzieli, spoglądając w bok.
Czekaliśmy chwilę.
- Papierosa? - Kozak zapalił amerykańską zapalniczkę.
- Chętnie, dziękuję - odparł Nico z wymuszonym uśmiechem.
Oczekiwanie przeciągało się. Kozacy wbili wzrok w podłogę, zawstydzeni brakiem wojskowego porządku. W końcu chłopiec z karabinem maszynowym zdyszany zbiegł na dół.
- Przyjmie panią rzecznik prasowy - oznajmił.
Wspięliśmy się za nim po schodach na górę, potem ruszyliśmy długim korytarzem i przemaszerowaliśmy przez serię przechodnich pokoi. Bywałam w dziesiątkach takich urzędów, jak ten - było ich mnóstwo we wszystkich krajach komunistycznych. W każdym pokoju wisiał na ścianie portret Lenina, przy masywnym biurku siedziała obstawiona telefonami sekretarka, okno wychodziło na identyczny budynek po drugiej stronie ulicy. W Związku Radzieckim najważniejsi urzędnicy zawsze mieli najwięcej telefonów, z tego samego powodu, z jakiego posiadali często w swoich biurach faksy i kserokopiarki, mimo że ich sekretarki nie potrafiły ich obsługiwać. Równocześnie na półkach nie było żadnych książek, papierów czy segregatorów. Technika oznaczała władzę, ale wszelka aktywność była przejawem słabości.
Chłopiec z karabinem maszynowym posadził nas koło sekretarki, która nie wyglądała na zachwyconą naszym widokiem. Zerknęła na nas znad przeglądanego czasopisma, westchnęła głęboko i podniosła słuchawkę czerwonego telefonu.
- Przyszli do was goście - mruknęła do słuchawki i wróciła do lektury. Czekaliśmy jeszcze parę minut. Sekretarka złożyła czasopismo i odwróciła się
na krześle twarzą do okna. Przez jej ramię dostrzegłam, że piłuje sobie długie czerwone paznokcie. W końcu zza wysokich drewnianych drzwi dobiegł jakiś głos. Nico zerwał się na równe nogi.
- Wejść - usłyszeliśmy.
Otworzyliśmy drzwi, a tam, przy najdalszym końcu długiego stołu siedział jeden z czynowników Gogola: rosyjski biurokrata. Miał bezkształtną twarz, niewyraźnie zarysowany podbródek, rzadkie włosy, oczy jak paciorki i bezbarwne ubranie. Jak Horodniczy w Rewizorze, nie mówił ani za głośno, ani za cicho, ani za dużo, ani za mało.
- Prezydent - oświadczył - obchodzi właśnie urodziny. Niestety, uroczysty obiad przeciągnie się do popołudnia i obawiam się - uśmiechnął się lekko - że nie będzie w odpowiednim nastroju do przyjmowania gości.
204 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Jakby na potwierdzenie tych słów, dotarły do nas odgłosy z jakiegoś odległego pokoju: oklaski, wiwaty, brzęk kieliszków. Rzecznik znów się uśmiechnął.
- Tło, tylko tło. Mogę pani tylko zarysować tło - powiedział i wygłosił krótką, ogólnikową mowę o celach nowego niepodległego państwa naddniestrzańskiego.
- Pragniemy niezawisłości i pokoju - zadeklarował. - Pokoju ze wszystkimi naszymi sąsiadami. Ale nie chcemy być częścią Mołdawii. Nie jesteśmy Mołdawia-nami. To nie jest i nigdy nie była ziemia mołdawska.
Nico odchylił się na krześle i patrzył na niego z nieskrywaną wrogością.
Tyraspol, ciągnął rzecznik, założony został przez Rosjan z nakazu Katarzyny Wielkiej w 1792 roku, wkrótce po zwycięstwie Rosji nad Turkami. Był starannie zaprojektowanym miastem-twierdzą zbudowanym przez żołnierzy, nawet dziś jego ulice krzyżują się ze sobą pod kątem prostym, jak ulice Manhattanu.
- Przed Tyraspolem - powiedział - nie było tu nic, zupełnie nic. Żadnych ludzi, kultury, historii. To Rosja założyła Naddniestrze.
Nico westchnął ostentacyjnie. Rzecznik spojrzał na niego.
- Skąd pan jest, jeśli wolno wiedzieć? - zapytał.
- Z Bukaresztu - odparł Nico.
- Ach - westchnął rzecznik, odwrócił się od niego i dalej przemawiał do mnie. Cały region, mówił, nazywał się Noworosją. Kiedyś Noworosja ciągnęła się od
Tyraspola po Chersoń, aż do Odessy i Morza Czarnego. Była kolonią rosyjską, taką, jak kolonie rosyjskie na Alasce i w Kalifornii. Sama Katarzyna Wielka interesowała się Noworosją, mianowała paru swoich ulubionych dworzan tutejszymi gubernatorami. Rosyjscy arystokraci przyjechali tu i założyli wielkie majątki ziemskie, rosyjscy kupcy przybywali tutaj handlować. Rosjanie stworzyli całą gospodarkę od podstaw.
- Przed Rosją nie było tu nic, żadnej kultury, historii - powtórzył. Tego było już dla Nica za wiele.
- Byli tu Rumuni - oświadczył głosem kipiącym wściekłością. - Mołdawscy książęta. Starożytna cywilizacja. Starożytny język.
Rzecznik powiedział, westchnąwszy ze znużeniem:
- Ach, ci Rumunii, ci zagorzali nacjonaliści! Zawsze wszystko źle rozumieją. -Zwrócił się do Nica. - Paru chłopów w kilku biednych chatach nie czyni jeszcze kultury - rzekł. - Kiedy konkwistadorzy przypłynęli do Ameryki, zastali czerwo-noskórych. Kiedy przybyli tu Rosjanie, zastali Mołdawian.
- Urodził się pan na terenie Naddniestrza? - spytałam rzecznika. Zapadła długa cisza.
- Nie, niezupełnie. - Wyjaśnił dość nieprzekonywająco, że jego ojciec był kapitanem marynarki i rodzina przenosiła się z miejsca na miejsce.
- A co pan robił, zanim pan tu przyjechał?
Rzecznik zaczai coś mamrotać. Przyznał, że jego poprzednia praca poważnie różniła się od obecnej. Do niedawna był specjalistą od Ameryki Łacińskiej. Studiował hiszpański w Moskwie i uczył historii Kubańczyków i Nikaraguańczyków na uniwersytecie w Kiszyniowie, dopóki władze miasta nie zamknęły wydziału dla studentów zagranicznych.
- Głupcy! - prychnął. - Można by teraz zarabiać na nich w dewizach.
- A od jak dawna mieszka pan tu, w Tyraspolu?
MlASTA-WYSPY • 205
- Och - zawahał się - już dość długo.
- Ale kiedy dokładnie pan przyjechał? Znowu zapadła cisza.
- Dwa lata temu - wyznał po chwili.
Mętna opowieść rzecznika od razu zaczęła mi się układać w całość. Jak Do-brynin, ten dziwny Polak, którego spotkałam w Brześciu, rzecznik prezydenta Naddniestrza niemal na pewno był kimś, kto został wysłany do Tyraspola, żeby działać na szkodę niepodległej Mołdawii. Może przybył tu na czyjeś polecenie, może on i jego przyjaciele po stracie posad wykładowców Kubańczyków i Nika-raguańczyków przyjechali tu z własnej woli. Trudno powiedzieć - tak wielu ludzi mogło być zainteresowanych w szkodzeniu Mołdawii. Potyczka między miejscowymi Rosjanami a miejscowymi Mołdawianami z pewnością zdziałałaby cuda dla morale stacjonującej w pobliżu 14. Armii Rosyjskiej, mała rozróba pomogłaby sprawie rosyjskich nacjonalistów w Moskwie. Mogłaby nawet dać nowemu rządowi mołdawskiemu w Kiszyniowie pretekst do wystąpienia zbrojnego, poderwania ludności do walki.
Z odległego pokoju doszedł nas znowu brzęk szkła.
- A jak długo mieszka tu prezydent?
- Tak długo, jak ja - odparł rzecznik. - Dwa lata.
- Dziękuję - powiedziałam.
Opuściliśmy budynek urzędu i zeszliśmy schodami na plac, na którym stał Lenin. Zanim wróciliśmy do Kiszyniowa, zatrzymaliśmy się w obskurnym, zadymionym barze i wypiliśmy rosyjski zimny napój. Smakował jak brudna woda z rozpuszczonym barwnikiem spożywczym.
Przez kilka minut Nico rozprawiał gorączkowo o nikczemności Rosji i głośno bronił mołdawskiego charakteru Naddniestrza:
- Naddniestrze, nasze Naddniestrze, kiedyś będzie należało do Rumunii. -Walnął pięścią w stół.
Brudny, brzydki Tyraspol zdawał się wzbudzać zbyt wiele emocji. Zerknęłam na Nica, pamiętając, że nie tylko Rosjanie mają agentów, i zastanawiałam się, kto jego przysłał do Kiszyniowa.
ODESSA
A ja w tym czasie pył Odessy Wdychałem... Dni tam długo trwają, Tam wrą handlowe interesy l żagle w porcie napinają;
Przechodzień nieraz tam usłyszy Mowę Italii, tam Słowianin Z dumą spogląda na swój brzeg, Tam stąpa ciężki Mołdawianin, Francuz, Ormianin, Hiszpan, Grek, Przy nich Egiptu syn - Morali, Pirat w spoczynku... l tak dalej...*
Puszkin, Eugeniusz Oniegin
Z okna pociągu patrzyłam na znikające w oddali niskie mołdawskie wzgórza. Winnice ustąpiły miejsca bagnom i mokradłom, zamiast wiosek pojawiła się zubożała podmiejska zabudowa. Po chwili ukazało się miasto. Wysiadając na dworcu w Odessie, ujrzałam marynarza w granatowym mundurze i czapce, obejmującego ramieniem zielonooką dziewczynę. Nagle rozpłynęły się gdzieś przygnębiająca tragedia Naddniestrza, dziwaczna nijakość Kiszyniowa, klaustro-
* Przełożył Adam Ważyk.
MlASTA-WYSPY • 207
fobia Czerniowiec i Kamieńca: dotarłam do morza. Wczesnolistopadowe światło było zimne i jasne, wiatr pachniał solą.
W centrum miasta ludzie chodzili szybko, a ruch samochodów spowolniony był przez pokruszoną kostkę i dziury w jezdni. Historię miasta opowiadały nazwy ulic: Italjanskaja, Jewriejskaja, Bułgarskaja, Grieczeskaja. Był Bulwar Francuski i dzielnica Mołdawska, uliczka o nazwie byłej albańskiej kolonii Odessy i inna, nazwana po Ukraińcach ulicą Małych Rosjan. Odessę zawsze zamieszkiwała dziwna ludność. Oto jak dziewiętnastowieczny podróżnik, A. Kuprin, opisał port:
Ze statków do doków i magazynów po trzęsących się trapach tam i z powrotem biegali tragarze, rosyjscy włóczędzy w łachmanach, prawie nadzy, z opitymi, napuchniętymi twarzami; smagli Turcy w brudnych turbanach i obszernych, luźnych do kolan, a potem opiętych do kostek szarawarach; muskularni Persowie z włosami i paznokciami zabarwionymi chinowcem na marchewkową czerwień...
Wzdłuż ulic stały wysokie, eleganckie kamienice. Fasada każdej różniła się od sąsiedniej, wszystkie wzniesiono w eklektycznej manierze carskiej Rosji, w stylu, który tak naprawdę nie był stylem. Jeden dom miał kolumnę jońską, bizantyjski łuk, a na drzwiach kołatki z brązu, następny wysokie gotyckie okna, okrągłą wieżę ze spiczastym dachem i imponujące schody. Klasycyzm zmieszany z bogactwem i kolorytem osmańskiej Turcji stworzył galimatias kształtów i proporcji. Powstałe budynki były niespójne, nieproporcjonalne, niekiedy wręcz brzydkie, lecz w Odessie zdawały się na swoim miejscu.
Było to właściwie pierwsze piękne rosyjskie miasto, jakie kiedykolwiek widziałam. Chociaż Odessa porównywana jest często na niekorzyść z Sankt Petersburgiem, zdecydowanie wolę Odessę. Podczas gdy Sankt Petersburg wystroił się przesadnie w pałace, bulwary i ogromne pomniki cara, kupcy Odessy zbudowali miasto na ludzką skalę. Sankt Petersburg świadomie walczył o to, by zostać wielką europejską stolicą, Odessa nigdy nie udawała, że jest czymś więcej niż nouveau riche. Sankt Petersburg zbudowali niewolniczą pracą robotnicy, którzy marli tysiącami. Odessę - czarnomorscy kupcy.
Mark Twain przybył do Odessy w XIX wieku i powiedział, że czuje się tam jak w domu. „Wyglądała dokładnie jak amerykańskie miasto" - napisał.
Ładne, szerokie i proste ulice... znajomy nowy wygląd domów i wszystkiego; tak, i pędzący, duszący tuman kurzu, który był niczym posłanie z naszego ukochanego rodzinnego kraju, tak że nie mogliśmy powstrzymać się, by nie uronić paru łez wdzięczności i nie wymamrotać paru złorzeczeń w stary uświęcony amerykański sposób. Czy spojrzeliśmy w górę, czy w dół ulicy, w tę, czy w tamtą stronę, widzieliśmy tylko Amerykę. Nie było niczego, co przypominałaby nam Rosję...
Twain miał rację: w Odessie nie było nic szczególnie rosyjskiego. Aż do końca XVIII wieku stał tutaj mały turecki fort, zwany Hadżibej. W 1791 najemnik Don Joseph de Ribas - urodzony w Neapolu z hiszpańsko-irlandzkich rodziców - zdobył fort dla Katarzyny Wielkiej. Ze względu na głęboki port Hadżibeju, caryca kazała przemianować go na Odessę - tak zwała się w starożytności wioska rybacka, znajdująca się w pobliżu - i uczyniła miasto stolicą Noworosji, swojej nowej rosyjskiej kolonii na Morzu Czarnym. Przy pomocy holenderskiego architekta, Franza de Yolanda, de Ribas rozpoczął budowę.
208 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Cudzoziemcy założyli miasto i cudzoziemcy je rozbudowali. Pierwszym znanym gubernatorem Odessy był Armand Emmanuel, książę de Richelieu, syn bratanka wielkiego kardynała i wygnaniec z rewolucyjnej Francji. Zbudował kościoły, szkoły i szerokie paryskie bulwary, później wrócił do Francji i dwukrotnie sprawował funkcję premiera. Następnym gubernatorem był książę Michał Woron-cow, rosyjski anglofil, który studiował w Cambridge, miał angielskiego sekretarza i lokaja, wydawał polecenia po angielsku i żył, jak mu się zdawało, w angielskim splendorze. Za jego rządów ulice Odessy wybrukowano płytami importowanym z Triestu.
Odessa rozbudowywała się w XIX wieku w tym samym czasie, co miasta amerykańskie, i tak jak Amerykę, Odessę zasiedlili emigranci: Francuzi, Hiszpanie, polscy uchodźcy, włoscy i greccy marynarze, tureccy handlarze i Żydzi - wszyscy oni chcieli żyć w jedynym wolnym porcie Rosji. Niektórzy zbiegli rosyjscy chłopi pańszczyźniani, zwani „nic niewiedzącymi" (kiedy pytano ich o pochodzenie, wzruszali ramionami i mówili: „nie wiem"), wyrośli na największych kupców miasta. Odessa była anarchiczna i wolna i zyskała ten rodzaj ryzykownej reputacji, jakim cieszyły się takie porty rzeczne, jak Mississippi czy Hannibal w Missouri. Duża i brudna, z pewnością nie była miejscem, w którym chciałaby zamieszkać szacowna rodzina. Przedmieścia okupowali szmuglerzy i kryminaliści, marynarze i handlarze zapełniali tanie hotele. Rosyjscy pisarze i poeci przyjeżdżali do Odessy, gdy zaostrzały się zbytnio ograniczenia swobód i cenzura w Sankt Petersburgu i Moskwie. Część swojego rosyjskiego wygnania spędził w Odessie Mickiewicz, Puszkin służył tu jako urzędnik państwowy, póki jego romans z księżną Woroncową, żoną gubernatora generalnego, nie stał się zbyt kłopotliwy dla miejscowej socjety. Po rewolucji miasto stało się czymś na kształt raju. W obawie przed czystkami w Moskwie i Leningradzie rosyjska inteligencja -filmowcy, pisarze, poeci, akademicy - uciekli do Odessy. Uchowało się ich dość, by dać miastu najlepsze studio komediowe w Związku Radzieckim, najlepszych poetów i najlepszych muzyków.
Kiedy już tu przybyli, rzadko który z Odessy wyjeżdżał. Życie było tutaj łatwiejsze. Miejskie targowiska zawsze pełne owoców i warzyw. Nawet w najcięższych czasach turyści z Moskwy wracali stąd do domu z koszami pełnymi winogron i granatów, słodkich melonów i rumianych gruszek. Mieszkańcy Odessy pozwalali winorośli piąć się na dachy domów i pędzili z owoców wino. Latem siadywali na bulwarze naddmorskim, a zimą podziwiali śnieg na pięknym gmachu opery.
Gdy włóczyłam się po ulicach Odessy, przyczepił się do mnie frazes: „wiatr wolności". W Odessie coś takiego, jak wiatr wolności, naprawdę czuło się w powietrzu. Może dzięki bliskości morza widzianego z nadbrzeżnego bulwaru, długiej, obsadzonej drzewami promenady. A może dlatego, że Odessa, w odróżnieniu od tylu innych rosyjskich miast, nie została zbudowana z powodów ideologicznych.
Piotr Wielki zbudował Sankt Petersburg, żeby wcisnąć Rosję do Europy, żeby zaś pokazać światu bezmiar swojej władzy, nafaszerował grube mury Ermitażu ciałami budowniczych pałacu. Stalin odbudował Kónigsberg jako Kaliningrad, żeby wymazać pamięć o Niemczech, i żeby zniechęcić Niemców do powrotu, zbombardował ich zabytki i zmienił nazwy ulic. Tymczasem za starannie wytyczone uli-
MlASTA-WYSPY • 209
ce i dobrze utrzymane parki Odessy zapłacono pieniędzmi - z handlu, szmuglu, przewozu towarów.
Wszelki nacjonalizm był po prostu w Odessie nie do pomyślenia. Działacze ukraińskiego ruchu narodowego próbowali organizować demonstracje na głównym placu, ale ich wyśmiano. Kto w Odessie mówi po ukraińsku? Także kiedy Rosjanie agitowali za odtworzeniem Noworosji, nikt się nie przejął. Wszyscy w Odessie mówią po rosyjsku, ale czy to coś znaczy? Czy można być w Odessie kimś innym niż tylko jej mieszkańcem?
- Mów do mnie Stan - powiedział Stanisław. - Większość anglojęzycznych osób tak mnie nazywa.
W nowiutkiej, oświetlonej płomieniami świec restauracji w podziemiach Stan zamówił kawior, wędzoną rybę i białe wino. Stoliki i krzesła wykonano z lśniącego amerykańskiego plastiku, ściany błyszczały świeżą farbą, ale kelner nie śpieszył się z realizacją zamówienia.
Stan był ostatnim potomkiem długiej linii bawarskich piekarzy. Jego przodkowie o kwadratowych szczękach przybyli do Odessy w 1804 roku, znęceni wysokimi zarobkami, niskimi podatkami i koncesją na wypiek wszystkich rodzajów chleba dla nowo powstałego miasta. Przyłączyli się do pozostałych Niemców z niemieckiej dzielnicy: browarników, rzeźników, blacharzy, kupców żelaznych. Wspólnie budowali kościoły z czerwonej cegły i masywne szkoły, w których ich dzieci uczyły się Goethego. Było tak aż do lat trzydziestych, kiedy to Niemcy z Odessy wsadzeni zostali do wagonów i wywiezieni do Kazachstanu. Dziadek Staną resztę życia spędził budując drogę z Taszkentu do Teheranu.
W Kazachstanie matka Staną wyszła za mąż za innego Niemca z Odessy. Kiedy jednak przyszło do ochrzczenia syna, poczuła przypływ słowiańskiego sentymentu. Jej pierwszy kochanek, Stanisław, był Polakiem.
- Ale moim ojcem jest mój ojciec - zapewnił mnie Stan. Widać było, że to prawda: jego kanciasta niemiecka twarz nie miała w sobie nic słowiańskiego.
Po śmierci Stalina powrót do Odessy wydawał się rodzicom Staną czymś naturalnym. Teraz mieszkali za miastem, przy drodze wiodącej ku morzu, i Stan wraz z ojcem prowadzili jakieś mętne interesy. Ich firma miała tylko numer skrytki pocztowej i konto w zagranicznym banku.
- Zajmujemy się importem i eksportem - wyjaśnił Stan.
Biznes ten ułatwiał podróżowanie. Kiedy Stan wyjeżdżał za granicę, nie musiał wieźć ze sobą gotówki czy towarów na handel, ponieważ po przyjeździe na miejsce mógł pójść do każdego banku i podjąć pieniądze. Celnicy zawsze go rewidowali, szukając niezadeklarowanych dewiz lub woreczków ze złotem, których każdy wyjeżdżający za granicę Rosjanin potrzebuje, by przeżyć.
Pewnego razu Stan wybrał się do Bawarii odwiedzić ludzi, których uważał za swoich krewnych. Kiedy jego bawarska rodzina i zobaczyła w drzwiach Staną, zdziwiła się. Gdy krewni się dowiedzieli, za kogo się podaje, stali się ostrożni w obawie, że może chce ich pieniędzy. Porównawszy jednak drzewa genealogiczne, metryki i rodzinne legendy, przekonali się, że więzy pokrewieństwa są prawdziwe, i mieli łzy w oczach.
Wciąż byli piekarzami.
210 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Niemieccy krewni Staną błagali go, żeby wrócił. Powiedzieli mu o prawie do powrotu: każdy, kto wykaże się posiadaniem niemieckich przodków, może uzyskać niemieckie obywatelstwo. Zaofiarowali mu pomoc. Ale Stan pokręcił głową.
- Kocham Odessę - oświadczył mi. - Nie jestem już Niemcem, jestem obywatelem Odessy.
Odessa, powiedział mi Stan, jest miastem otwartym, wciąż jeszcze ma wszystko przed sobą. Bawaria to zamknięty rozdział, jej historia została już napisana. Staną nie interesowała Bawaria. Wydawała mu się krokiem wstecz.
Uśmiechnął się i zatoczył muskularnym ramieniem łuk, obejmując tym gestem śniadych mężczyzn, gwarzących nad zielonymi butelkami, wymalowane kobiety, wpatrzone w swoich wystrojonych partnerów, gnuśnych kelnerów, kopiaste talerze jedzenia, lśniące kieliszki, napełnione winem.
- Kto mógłby to porzucić?
Wieczorem poszłam odwiedzić Larysę. Larysa nosiła nazwisko słynnego polskiego generała Władysława Sikorskiego, lecz historia obu rodzin nie była zbieżna. Rodzina generała pochodziła z Mazowsza, spod Warszawy, rodzina Larysy z Kujaw w zachodniej Polsce, mimo to Larysa była pewna łączącego ich pokrewieństwa.
- Kiedy byłam dzieckiem - opowiadała - ojciec wziął mnie na bok, posadził na krześle i narysował nasz herb. Kazał mi się dobrze przyjrzeć i go zapamiętać. Powiedział, że taki sam herb ma generał. Potem podarł kartkę na strzępy i zabronił mi komukolwiek o tym mówić. - Roześmiała się.
Larysa mówiła po rosyjsku, językiem swojej matki, a nie po polsku, językiem ojca, ale cieszyła ją możliwość dalekiego pokrewieństwa ze sławnym polskim generałem. Nigdy nic nie wiadomo. Może któregoś dnia zjawi się jakiś krewny z garncem złota i wybawi ich z wszystkich kłopotów.
Larysa i jej mąż kilkanaście dni wcześniej przeprowadzili się do nowego mieszkania, ale jeszcze się na dobre nie urządzili. Antyczne meble - zniszczone krzesła, obłupany kredens, horrendalnie ciężkie biurko - stały stłoczone bezładnie, jakby niepewne swoich nowych relacji. Między nimi poniewierały się niedokończone płótna, pokryte wściekle jaskrawymi kolorami. Mąż Larysy był malarzem i muzykiem. Nosił długie włosy i długie wąsy. Pisał piosenki i grał je na gitarze. Czasami grał dla przyjaciół, lecz nigdy za pieniądze, twierdził, że nie potrzebuje pieniędzy. Powiedział mi, że wielki pieśniarz rosyjski, Włodzimierz Wy-socki, skradł styl i melodie z Odessy.
- Wysocki śpiewał pieśni marynarzy i ballady więzienne - oświadczył. - Pieśni Odessy.
Larysa wykładała architekturę na uniwersytecie. Mówiła, że jej kolegów ogarnęła panika.
- Uniwersytet ma być teraz ukraiński, ale nikt nie zna ukraińskiego. - Opisywała, jak stary rektor biegał po uczelni, rwał włosy z głowy i żebrał, żeby ktoś przetłumaczył mu listy do Kijowa. - Odchodził od zmysłów - opowiadała ze śmiechem. - O Boże - westchnęła, ocierając oczy - to było takie zabawne!
Ziewnęła i przeprosiła, wyjaśniając, że rano musiała zerwać się wcześnie na zajęcia ze studentami, ale za to nazajutrz sobie dłużej pośpi.
- Lenistwo - wyznała - jest przekleństwem naszej rodziny.
MlASTA-WYSPY • 2 1 l
Jako młoda dziewczyna była bardzo ambitna. Chciała projektować domy, przebudowywać ulice i odnosić sukcesy naukowe. Ale teraz niczym się nie przejmuje. Ma mnóstwo przyjaciół, ma co jeść i pić. Przez większość czasu pogoda w Odessie jest dobra.
Nie rozumiała polityki.
- Jestem Polką, on jest Żydem i żyjemy ze sobą już trzydzieści lat - powiedziała, wskazując na męża. - Przez cały ten czas nie zauważyłam nic, co by nas od siebie różniło.
Iwan mieszkał w Odessie i mówił doskonałym, pozbawionym akcentu angielskim ze środkowego zachodu Stanów Zjednoczonych.
Niewiele jednak sobie robił z tego osiągnięcia. Twierdził, że języków łatwo można się nauczyć, nawet dziecko może mówić po rosyjsku, polsku czy ukraińsku. Naciskany, przyznał jednak, że niewiele osób w Odessie potrafi dorównać mu w wymowie.
- Te głupki na politechnice uczą teoretycznej fonetyki, teoretycznej gramatyki, historii językoznawstwa i materializmu dialektycznego, a nie znają słowa po angielsku. Musiałem rzucić studia.
Naciskany przyznał, że angielskiego nauczył się, słuchając co noc Radia Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych, gdy znalazł się w Wietnamie Północnym jako „radziecki asystent techniczny". Godziny spędzone nad odbiornikiem (z trudem można byłoby nazwać aparat radiem) były jedynymi przyjemnymi chwilami podczas służby wojskowej.
Sam Wietnam wydawał mu się okropny. W ramach wypełniania internacjona-listycznego obowiązku musiał skoczyć raz na spadochronie z samolotu. Był tak przerażony, że stracił przytomność jeszcze w powietrzu i obudził się nazajutrz w szpitalu. Pielęgniarka powiedziała mu, że znaleziono go wiszącego na drzewie.
Innym razem spotkał amerykańskich jeńców wojennych, którzy błagali go, żeby napisał list do prezydenta Stanów Zjednoczonych. Przestali już marzyć o wolności, chcieli tylko, żeby Iwan poprosił w liście prezydenta, by ten nakłonił Wietnamczyków, aby dawali im więcej jedzenia.
Teraz Iwan aktualizował swój amerykański angielski przy pomocy Franka i Idy, z którymi korespondował. Frank i Idą byli właścicielami sklepu spożywczego gdzieś w Pensylwanii i co tydzień pisywali do niego listy. Iwan zdobył też za duże pieniądze książkę Amerykańskie kolokwializmy. Z niej nauczył się takich wyrażeń, jak cool dudę, którymi ubarwiał swój język.
Od niedawna przestał odbierać telefony, chociaż aparat dzwonił bez przerwy. Ostatnimi czasy każdy w Odessie chciał, żeby mu coś przetłumaczyć - pracę naukową albo, jeszcze częściej, podanie o wizę. I w całej Odessie, kilkusettysięcz-nym mieście, nikt nie mógł dorównać Iwanowi w znajomości angielskiego.
- Wiesz, znam chyba wszystkie żydowskie rodziny w Odessie. Tłumaczyłem ich podania o wizy.
Iwan, gdyby chciał, mógłby być bogatym człowiekiem. Klienci proponowali mu łapówki, żeby przyśpieszył tłumaczenie podań o wizy: pieniądze, szynkę, kiełbasy, nawet własne córki. Ale on wolał być uczciwy. Nie przyjmował nikogo poza kolejnością i od każdego pobierał tę samą opłatę. Nie potrzebował pieniędzy.
212* MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
- Nie przesiaduję specjalnie po restauracjach - wyjaśnił.
Stosy podań o wizę do Ameryki piętrzyły się w kącie pokoju. We wszystkich było to samo: „dokuczają dziecku w szkole z powodu żydostwa" lub „wygłaszają w pracy wrogie komentarze na temat Żydów". Przed wpuszczeniem do Ameryki składający podania musieli udowodnić, że są ofiarami antysemickich prześladowań.
- Kto w Związku Radzieckim nie jest ofiarą prześladowań? - parsknął Iwan. -Mój ojciec był ofiarą, bo posiadał za dużo ziemi, więc Stalin zesłał go na Syberię. Ja jestem ofiarą, ponieważ mówię za dobrze po angielsku i moi znajomi mnie nienawidzą. Moja żona jest ofiarą, ponieważ jej mąż żyje z prywatnych tłumaczeń, więc koledzy nienawidzą jej.
Przedtem bycie Żydem nie wiązało się z niczym więcej, niż z przynależnością do jakiejś liczniejszej, bardziej rozgałęzionej rodziny czy kręgu towarzyskiego. Teraz zaczęło być czymś, co można wykorzystać. Iwan był cyniczny.
- Tak czy siak, Amerykanie zresztą mają gdzieś, czy jakiś łajdak antysemita rzuca kamieniami w twoje dziecko. Chcą tylko wiedzieć, ilu masz krewnych w Brighton Beach, i jeśli twoi krewni mają duży szmal, dostaniesz wizę.
Ameryka nudziła go. Wszyscy palą się, żeby tam wyjechać, a potem co?...
- Jadą i osiedlają się w części Nowego Jorku zwanego Małą Odessą - zakończył Iwan. - I starają się, żeby wszystko wyglądało tam tak samo, jak tutaj.
Nagle uświadomiłam sobie, że zmieniła się pogoda. Zaledwie parę dni wcześniej wiał ciepły południowy wiatr, typowa morska bryza. W nocy przyszła fala zimnego powietrza i rano nie można już było spacerować po ulicy. Po ochłodzeniu trudniej było o taksówkę i stres związany z jej znalezieniem przewyższał znacznie satysfakcję z jej złapania. Autobusy były zatłoczone, w tramwajach panował kwaśny zaduch i śmierdziało nadjedzonym przez mole futrem. Kurz i upał zastąpił gryzący zapach palonego węgla i wczesny zmrok. Przyłapałam się na tym, że kiedy ktoś przeklinał Związek Radziecki lub mówił: „Prawda, że w Ameryce jest lepiej?", nie miałam dłużej siły udawać, że się nie zgadzam.
Czas było wracać do domu.
W biurze Inturistu oświadczono mi, że z Odessy właściwie nie sposób wyjechać.
- Oczywiście, jest pociąg do Bukaresztu - poinformowała mnie kobieta o wargach umalowanych jaskrawoczerwoną szminką i włosach ufarbowanych na taki sam kolor. Była pogodna, chętna do udzielania rad i całkowicie niekompetentna.
- Zobaczmy. - Zajrzała do starego rozkładu jazdy. - Ten pociąg kursuje tylko we wtorki i czwartki, najbliższy odchodzi więc za trzy dni. Musi pani być na dworcu o trzeciej rano. Na granicy trzeba czekać czternaście godzin, nie opuszczając stacji. Z Bukaresztu pociąg jedzie do Przemyśla w południowej Polsce. Tam musi pani czekać, niech sprawdzę... cztery i pół godziny, aż zmienią koła. - Na wypadek nagłej inwazji radzieckie pociągi jeździły dla bezpieczeństwa po szerszych torach niż kolej na Zachodzie. - Potem pociąg jedzie do Warszawy, ale, niestety, już jako osobowy - ciągnęła dalej kobieta, upajając się komplikacjami. Związek Radziecki się skończył, ale nie sowiecka mordęga podróżowania. - Dotrze pani do Warszawy następnego dnia rano. Jest jeszcze inny pociąg, pośpieszny, ale musiałaby pani czekać na niego w Przemyślu całą noc. I mogę pani sprzedać bilet tylko stąd do Bukaresztu. Nie dalej.
MlASTA-WYSPY • 2 l 3
Trasa Bukareszt-Warszawa, dodała jeszcze, słynie z grasujących w pociągach band sprytnych młodych złodziejaszków.
- Może jest jakiś samolot?
Wzięła inną zniszczoną broszurę, tym razem z ledwie widoczną naklejką AEROFŁOT. Sprawdziła coś na końcu, potem na początku i znowu na końcu. Nikt wcześniej nie pytał jej o samoloty. W końcu oświadczyła:
- Z Odessy nie ma żadnych lotów międzynarodowych. Może chce pani polecieć do Moskwy?
Pokręciłam głową przecząco.
Znów wzięła rozkład jazdy pociągów i przejrzała go jeszcze raz.
- Chwileczkę, niech spojrzę... może pojedzie pani do Warszawy? Z Odessy codziennie odjeżdża bezpośredni pociąg do Warszawy i Berlina. Jedna noc i jest pani na miejscu.
- Może mi pani sprzedać bilet? Westchnęła.
- Przykro mi, nie mogę. Nasza pula biletów od pół roku jest już wyprzedana. Może spróbuje pani na dworcu?
Ale na dworcu kolejka po bilety międzynarodowe wiła się przez całą główną halę. Ludzie przynieśli ze sobą poduszki i koce, żeby móc się przespać podczas dwu-, trzy-, czterodniowego oczekiwania w kolejce.
Trzykrotnie w ciągu trzech godzin powiedziałam trzem różnym urzędnikom, że muszę kupić bilet do Warszawy i natychmiast wracać do domu. Władze w Moskwie i Kijowie chcą, żebym wyjechała, moja wiza zaraz się skończy i odpowiedzialność za to spadnie na zarząd odeskich kolei.
Pierwszy urzędnik miał smutne, psie oczy i zapewnił mnie, że chciałby, bardzo chciałby mi pomóc, ale nie może.
Drugi nosił wąsy; ten oświadczył, że nie należy to do jego obowiązków.
Trzeci wydawał się autentycznie przestraszony groźbą władz w Moskwie i Kijowie, ale po godzinie telefonowania nie udało mu się załatwić biletu. Po ostatniej rozmowie telefonicznej nachylił się do mnie i coś wyszeptał.
- Słucham?
- Mafia - powtórzył. - Nie dostanie pani biletu, choćby nie wiem co pani zrobiła.
Powiedział, że nie pozostaje mi nic innego, jak zaczekać do wieczora i spróbować po prostu kogoś przekupić. Pięćdziesiąt dolarów powinno wystarczyć, a jeśli jednego dnia nic nie wskóram, może uda mi się następnego. Muszę próbować.
Wściekła wyszłam z dworca, przepychając się przez wielkie drzwi frontowe, i wróciłam po brukowanych kocimi łbami ulicach, mijając targ, ratusz i pomnik Puszkina, do portu.
Morze było zimne i szare, tej samej barwy co niebo, mewy wykrzykiwały wiatrowi swoją samotność. Przy pochyłych pomostach stado chudych lodzi rybackich tuliło się do siebie, jakby dla ciepła.
Łodzie. Oczywiście - była inna droga do domu.
EPILOG
Plącząc, szlochając, zawodząc, kobieta w kolejce do punktu kontroli celnej błagała o litość. Tuż za barierką stał statek, widziała go, niemal mogła dotknąć, lecz strażnik nie chciał jej wpuścić.
- Niet! - wrzasnął po raz trzeci.
Odkrył zaszyte w jednej z jej toreb dolary.
Kobieta znów zaszlochała, otwierając szeroko usta i ukazując swój jedyny ząb. Jej dobytek leżał wokół niej w małych kupkach, niczym wyrzucone na brzeg przez fale szczątki radzieckiego życia. Miała ze sobą kartonowe pudła, obwiązane postrzępionym starym sznurkiem, i walizki tak wypchane starymi ubraniami, że musiały być dodatkowo ściągnięte grubymi rzemieniami, żeby nie pękły w szwach. W jednej ręce trzymała zardzewiałą klatkę, w której siedziały trzy nastroszone papugi. Drugą trzymała za rączkę dziewczynkę, nie mniej wystraszoną od ptaków. Wokół szyi kobiety wiła się postrzępiona chustka, druga zamotana była wokół jej szerokiej talii. Nieszczęśnica miała ciemne włosy i obrysowane czarną kredką oczy. Wszyscy w kolejce patrzyli na nią z obrzydzeniem.
- Cyganka - szepnął ktoś za mną.
Po dłuższym czasie kobieta przestała zawodzić i przeszyła strażnika wściekłym spojrzeniem. Odwzajemnił się jej tym samym. W końcu doszli do porozumienia: on zabrał jej dolary, ona otrzymała pozwolenie wejścia na pokład. Powoli, jakby chciała doprowadzić do wściekłości jego i wszystkich pozostałych, pozbierała pstrokate manatki i z podniesioną głową poczłapała po trapie, ciągnąc za sobą dziecko i klatkę z papugami.
Ja byłam następna. Strażnik zmierzył mnie od stóp do głów.
- Dokąd? Do Jałty?
- Do Stambułu.
Bez pytania wyjął mi paszport z ręki. Odwrócił go, zobaczył, że jest amerykański, i natychmiast stracił zainteresowanie.
- Co pani ma ze sobą? Jedną torbę? Proszę przechodzić.
Wszelkie problemy, jakich przysparzali niegdyś cudzoziemcy radzieckiej straży granicznej, dawno się skończyły. Wraz z głasnostią zniesiono zakaz posiadania literatury wywrotowej, obcokrajowcy nie mieli też już ograniczeń w przewozie waluty, nie mogli więc być oskarżeni o przekroczenie limitowanej sumy i zmu-
EPILOG • 215
szani do oddania pieniędzy celnikom. Za to Ukraińców można było zmusić do zapłacenia haraczu.
Zrównałam się z obszarpaną kobietą. Nim wkroczyła na pokład, wymamrotała modlitwę, przeżegnała się i kazała zrobić to samo córce. Potem zwróciła się w stronę celnika, znów coś zamruczała - inną modlitwę? przekleństwo? -i splunęła.
Jakiś optymista nazwał statek „Junost", czyli „Młodość". Fotografie w hali biletowej ukazywały lśniący biały dziób, wypolerowaną armaturę z brązu, wesołe czerwone flagi, gwiazdy, sierpy i młoty.
- Doskonały statek, o bardzo wysokim standardzie - zachwalała bileterka. -Podróżuje nim wielu cudzoziemców. Dam pani kajutę dla pań, jest w niej mnóstwo miejsca, mnóstwo światła.
Ale „Młodość" dawno miała za sobą swoje najlepsze lata. Jej korytarze były ciemne i wilgotne, na pokładzie cuchnęło wodorostami i starą rybą. Ściany pokrywała pleśń, a toalety zielony szlam i czarne błoto. W mojej kajucie znajdowały się jedynie dwie koje, bo na nic innego nie było miejsca. Powietrze śmierdziało stęchlizną.
Położyłam swoje rzeczy na dolnej koi i spróbowałam otworzyć świetlik. Kiedy się z nim mocowałam, w drzwiach stanęli niechlujna kobieta i cuchnący alkoholem mężczyzna.
- Ej, ty - odezwała się kobieta. - Zabieraj się z tej koi.
Odwróciłam się, żeby na nich spojrzeć. Jej olbrzymie cielsko wylewało się znad paska elastycznych spodni, a jego chude ręce trzęsły się z przepicia. Oboje palili tanie papierosy. Twarze przesłaniały im kłęby gęstego niebieskiego dymu.
- Czemuż to? - Odezwała się we mnie duma.
- Należy do nas. - Kobieta przeszyła mnie wściekłym spojrzeniem, małe świńskie oczka zwęziły się w nalanej twarzy. - Powiedziałam, że należy do nas -powtórzyła.
Jej mąż już wciągał do kajuty bagaże: siedem ogromnych płóciennych toreb, wypchanych towarem na handel w Stambule. Zrozumiałam, dlaczego chcą dolną koję, było pod nią więcej miejsca na bagaże. Ale na górną trudniej się wdrapać, poza tym przyszłam pierwsza.
- O nie - powiedziałam, patrząc na męża. - To jest kajuta dla pań.
- Mylisz się - odparła kobieta i rozwinęła długą opowieść o numerach biletów. - Parzyste numery oznaczają dolne koje, a nieparzyste górne.
To absurd, na żadnej z koi nie było numerów. Jej mąż zaklął i zapalił nowego papierosa.
- Nie - zaoponowałam powtórnie, czując się przy tym jak bezradne dziecko.
- Cholerna cudzoziemka! - zaklęła kobieta i zaczęła rzucać swoje bagaże na moje łóżko.
Ściągnęłam je z powrotem na ziemię.
Ona znowu rzuciła je na koję.
Tego już było za wiele. Nieważne, wygram czy przegram, nie mogę przecież spędzić w jej towarzystwie dwóch dni. Wstałam, wzięłam swoją torbę i ruszyłam korytarzem, pukając do wszystkich drzwi w poszukiwaniu wolnej koi.
216 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Znalazłam jedną na dolnym pokładzie. Kajuta okazała się jeszcze mniejsza niż poprzednia, koje bardziej ścieśnione, i nie było nawet krzesła. Ale trzy Litwinki, które ją zajmowały, były czyste, dobrze ubrane i krytycznie nastawione wobec pozostałych pasażerów.
- Rosjanie! - prychnęły, kiedy opowiedziałam im o poprzednich współpasażerach.
Ale one też szmuglowały. Wszyscy na statku coś szmuglowali oprócz dwóch prostytutek. Litwinki powiedziały mi, że w ich kraju jest coraz ciężej, wszystko drożeje. Rejsy takie, jak ten, wciąż jeszcze są tanie, nadal można płacić za nie w rublach. Cmoknęły ze zgrozą, gdy powiedziałam im, że zapłaciłam za bilet trzydzieści dolarów. Cała podróż - pociąg do Odessy i statek do Turcji - kosztowały je równowartość niecałych dziesięciu dolarów.
Wieczorem jadłyśmy we cztery kolację w jadalni, niskim pomieszczeniu bez okien. Pięćdziesięciu pasażerów obsługiwała jedna posępna kelnerka. Po długim oczekiwaniu przyniosła nam cztery miseczki kwaśnej zupy. Litwinki skosztowały jej, skrzywiły się i odłożyły łyżki. Wszystkie trzy narzekały na chorobę morską.
- Och, mój żołądek.
- Och, co za okropne jedzenie.
Po długiej przerwie kelnerka podała nam cztery kawałki wychudzonego kurczaka. Litwinki westchnęły, podłubały w mięsie i odłożyły widelce.
- Niejadalne - orzekła jedna z nich.
- Niejadalne - zgodziła się inna.
Po jeszcze dłuższej chwili kelnerka przyniosła butelkę wina. Litwinki wydawały się oburzone.
- Na waszym miejscu wypiłabym - poradziła kelnerka. - Drugiej nie dostaniecie.
W końcu jedna z Litwinek poddała się i zjadła kurczaka. Pozostałe patrzyły na nią.
- Jestem głodna - usprawiedliwiła się żałośnie. I zjadła również porcje swoich towarzyszek.
Dookoła nas inni pasażerowie bawili się głośno i wesoło, jak to mają w zwyczaju Rosjanie, kiedy wyrwą się z domu. Przy jednym ze stolików otwarto butelkę szampana i śmiano się, kiedy opryskał pasażerów przy sąsiednich stołach. Nieopodal dwie prostytutki siedziały z nogą założoną na nogę i chichotały, gdy mężczyźni obok nich opowiadali ordynarne dowcipy. Starsza kobieta z córką, obie w identycznych różowych sukniach wieczorowych, siedziały samotnie, zamyślone. Z uszu zwisały im połyskliwe plastikowe kolczyki, powieki miały umalowane ja-snobłękitnym cieniem, usta i policzki - błyszczącą ciemnoczerwoną szminką.
- Powiedziano nam, że będą tańce - poskarżyła się zawiedziona córka.
Całą noc statek jęczał. Jęczał, kiedy wznosił się na fale. Jęczał, kiedy wiał wiatr. O spaniu nie było mowy.
Rankiem powietrze było zimne, niebo szare, a horyzont spowiła mgła. Mimo to na zewnątrz było lepiej niż w dusznych kajutach. Litwinki otuliły się kocami i siedziały na pokładzie na starych krzesłach. Przyłączyłam się do nich, a po paru minutach podeszła do nas jeszcze jedna kobieta.
EPILOG • 217
- Mogę?
- Tak, tak - zgodziły się Litwinki, lecz patrzyły na nią podejrzliwie.
Szybko je jednak zjednała. Mieszkała w miejscu, o którym nigdy nie słyszałam: w maleńkiej autonomicznej republice na Kaukazie. Była Rosjanką, ale wyszła za miejscowego. Wyjęła kawałek papieru i naszkicowała portret męża.
- Wygląda, o, tak - powiedziała, dodając dwie ukośne linie. Potem narysowała ich dom. Przypominał chińską pagodę.
Litwinki wydawały z siebie ochy i achy.
Kobieta wybierała się do Stambułu kupić płaszcz dla córki. Na Kaukazie nie było żadnych płaszczy, a w Odessie za drogie. Postanowiła popłynąć do Stambułu, kupić płaszcz, a potem wrócić statkiem.
Rozmawiała z Litwinkami o handlu w Stambule. Żadna z nich nie była tam wcześniej. Kobieta z maleńkiej autonomicznej republiki była całkowicie pewna sukcesu, ponieważ wiozła kawior i złoto. Jej donośny głos niósł się po wodzie.
- Kawior i złoto wszędzie się dobrze sprzedadzą.
Litwinki patrzyły w morze. One wiozły tylko zabawki, artykuły gospodarstwa domowego, i nie były tak pewne siebie.
Dzień wcześniej jedna z nich oglądała telewizję.
- Litwa ogłosiła niepodległość - powiedziała.
Nikt się nie odezwał. Po chwili wszystkie wstały i weszły do środka.
- Za zimno - orzekły zgodnie.
Ja zostałam, owinęłam się ciaśniej kocami i próbowałam czytać. Po chwili ogarnęła mnie senność i zasnęłam we mgle.
Obudził mnie dotyk wilgotnej dłoni na ramieniu. Myślałam, że to jakiś owad, trzepnęłam go ręką i spojrzałam w górę. Uśmiechał się do mnie wysoki, młody mężczyzna. Rozpoznałam go, to on otworzył butelkę szampana w jadalni.
- Przysiądź się do nas - powiedział. - Musi ci tu być nudno samej.
Na imię miał Arkadij. On i jego wspólnik, Nikołaj, jeździli co miesiąc z Odessy do Stambułu, byli przemytnikami.
Poszłam za nim do baru na górnym pokładzie. Wyglądało na to, że prócz zawodowców nikomu nie wolno tu przebywać. Siedzieli ciasno przy jedynym okrągłym stole.
- Aniu, poznaj Nikołaja, Dimę, Wanię, Aleksieja, Mitię.
Cała szóstka ubrana była w drogie bawełniane swetry w pastelowych barwach, takie, jakie zobaczyć można na bogatych blond bostończykach z reklam, i włoskie buty. Wszyscy mieli starannie ostrzyżone włosy i czyste skarpetki, co zdawało się stanowić część umundurowania. W Odessie, jeśli byłeś sprytny i chciałeś się dorobić, zostawałeś przemytnikiem.
Na środku stołu stała butelka wódki, ale Arkadij zapewnił mnie, że mogą tu dostać wszystko.
- Wszystko, wszystko, co chcesz. Chcesz irlandzką whisky, dostaniesz irlandzką whisky. Chcesz francuską brandy, dostaniesz francuską brandy.
Zaczęłam się wykręcać, że rano nie piję, ale Nikołaj mi przerwał.
- Jesteś Polką - powiedział oskarżycielskim tonem. - Mówisz po rosyjsku z polskim akcentem. Nie jesteś Amerykanką.
Na czole miał długą bliznę po nożu. Pokazałam mu paszport.
218* MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
- Fałszywy - rzucił krótko. Oczy zamglił mu już alkohol.
Kelnerka przyniosła na tacy kolejną butelkę wódki dla chłopców, butelkę francuskiej brandy dla mnie.
- Widzisz, mówiłem ci - triumfował Arkadij. - Na tym statku możemy ci załatwić wszystko. Wszystko. Idź, poproś o to na dole, usłyszysz, że nie mają. Idź, poproś kapitana, też nie ma. Poproś nas, a zaraz ci załatwimy.
Dima usiadł na oparciu fotela. Lekko się chwiał i miał rozszerzone źrenice. Nie podobałam mu się. Nie lubił Amerykanów. A jeszcze bardziej nie spodobało mu się, gdy usłyszał, gdzie byłam.
- Wilno? Mińsk? Lwów? To nie są prawdziwe miasta. - Splunął przez reling. -Wilno... bez nas Wilno byłoby niczym. Wilno jest miastem rosyjskim, rosyjskim. Zbudowali go rosyjscy architekci. Nie ma w nim nic litewskiego.
Był rozwścieczony litewską deklaracją niepodległości.
- Co to jest Litwa? Rosyjska kolonia. Myśmy ją stworzyli. To nie było żadne państwo, nikt nigdy wcześniej o nim nie słyszał.
Dimie nie spodobał się również pomysł napisania książki o mojej podróży.
- Co ty wiesz o Rosji? Nie możesz napisać książki o Rosji. Czemu nie pojedziesz do Nowogrodu? Swierdłowska? Wołgogradu? To są prawdziwe rosyjskie miasta. Nie możesz napisać książki o Rosji, skoro tam nie byłaś. Nic o niej nie wiesz.
Powiedziałam, że książka nie będzie o Rosji.
- Co? Piszesz o Litwie? O Ukrainie? To nie są prawdziwe kraje, to myśmy je stworzyli. Rosjanie zbudowali Litwę, Rosjanie zbudowali Ukrainę. Czemu nie pojedziesz do Leningradu? Do naszego Leningradu, do naszego Sankt Petersburga? To było największe miasto na świecie, zanim zniszczyli je bolszewicy. Londyn, Paryż są niczym przy Sankt Petersburgu. Ludzie przyjeżdżali do Sankt Petersburga, żeby nauczyć się, jak żyć. Nasza literatura była największą literaturą na świecie, a nasz rubel najmocniejszą walutą, mocniejszą od waszego dolara - oświadczył. -Dolar się wtedy nie liczył.
Dima oświadczył, że, owszem, podziwia Zachód, ale nic tam nie znajduje dla siebie.
- Zachód. Nonsens! Wiesz, kto zbudował uniwersytet w Oksfordzie? Rosyjski książę! Kto zapłacił za uniwersytet w Heidelbergu i za Sorbonę? Rosjanie! Wszystko Rosjanie! Rosjanie byli waszymi największymi mecenasami, tam, na Zachodzie. Pomogliśmy wam stworzyć waszą cywilizację, jesteście nam winni wielkie podziękowania za naszą wiedzę i pieniądze. Wiesz, kto zbudował wasz wahadłowiec? Wiesz? Rosyjscy naukowcy! Reagan tak powiedział, a może to był Bush. Rosyjscy naukowcy!
- Pewnie dlatego się rozbił - wtrącił Nikołaj.
Wszyscy się roześmieli poza Dima, który opadł wściekły na krzesło. Przyszła kelnerka z kawą.
- Chcesz się czegoś dowiedzieć o naszym kraju, Annuszka? - spytał Arkadij. Znajdowaliśmy się w rosyjskim gronie, więc nie tylko byliśmy na ty, ale używaliśmy już zdrobnień. - Widzisz, na tym statku nie ma kawy. Wszyscy prosili o kawę, kawy nie ma. Kapitan nie może dostać kawy. Załoga nie może dostać kawy. Ale my możemy! Taki jest właśnie nasz system, oto jak on działa!
EPILOG • 219
O osobliwościach swojego kraju mówił z sympatią, jak o ekscentrycznych wyskokach przyjaciela.
- Mój kolega przeniósł się do Nowego Jorku. Pisze mi dziwne rzeczy. Na przykład, że kiedy próbuje odezwać się do ładnej dziewczyny na ulicy, ta obraża się i mówi mu, żeby się odczepił. W Odessie możesz podejść do dziewczyny i poprosić, żeby poszła z tobą na kawę. Jeśli spodobasz się jej, pójdzie, jeśli nie, to ci to powie. Ale się nie obrazi. Oto jak działa nasz system.
Po drugiej stronie stołu pozostali przemytnicy wymieniali między sobą nazwy różnych sklepów w Stambule.
- Nie idź do tego, tam cię oszukają - ostrzegał Mitia.
- Uważaj na celnika w porcie, tego ze złotymi pierścieniami - zrewanżował się Wania. - Ostatnim razem ukradł mi pieniądze.
- Wejdź do jego biura i wypij herbatę - radził Mitia. - W Stambule pij z każdym herbatę. Jeśli wypiją z tobą herbatę, to cię tak bardzo nie oskubią.
- Nieprawda, nieprawda - zaprzeczył Wania. - Jeżeli wypijesz z nimi herbatę, to jeszcze gorzej cię oszukają.
Spytałam Arkadija o jego pobyty w Stambule. Był tam trzydzieści dwa razy.
- Hagia Sophia? - wymówił z trudem nazwę. - Co to takiego?
Słyszał coś mgliście o cesarstwie rzymskim, nie wiedział jednak, gdzie było -może w Grecji? - ani kiedy istniało i czemu upadło. Znał też nazwę Konstantynopol, ale nie miał pojęcia o jakimkolwiek jej związku ze Stambułem.
- To jest w piosence - powiedziałam mu.
- Nie uczyli nas tego - odparł. - Uczyliśmy się o Leninie, rewolucji i Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Nie uczyliśmy się o Rzymie ani o Konstantynopolu. - Wzruszył ramionami.
Odrzucił komunistyczny świat dzieciństwa, a kiedy ten zniknął, nic nie zostało.
- Czasami tak bardzo się nudzę - wyznał mi później - tak bardzo się nudzę, że chcę umrzeć. Nie wyobrażasz sobie tej nudy. Nie ma co czytać, co robić, o czym myśleć. Cały czas muszę myśleć, gdzie co kupić, jak kupić, jak sprzedać. W końcu to też staje się nudne.
Statek przechylił się. Kieliszki wódki zsunęły się ze stołu. Wania i Mitia złapali je i zaproponowali toast za udany handel w Stambule. Wszyscy wypiliśmy.
- Annuszka, chcesz kupić skórzany płaszcz? - zapytał Nikołaj. - Naprawdę ładny skórzany płaszcz? W Stambule trzymaj się nas, a załatwimy ci skórzany płaszcz po bardzo dobrej, okazyjnej cenie. Znamy najlepsze miejsca. Wszyscy w Stambule chcą teraz rozmawiać z Rosjanami, tylu nas jest, oni wiedzą, że przez wiele lat będą z nami robić interesy.
- Annuszka, jak jest w Kanadzie? - spytał Arkadij. - Moja siostra wyszła za mąż i wyjechała do Kanady. Czy Kanada jest taka sama, jak Ameryka?
Rozmowa o Konstantynopolu i Hagia Sophia rozbudziła w nim nagle apetyt na podróże.
- Idiota! - rzucił Nikołaj. - Kanada nie jest taka sama, jak Ameryka. Jest dużo mniejsza.
- Naprawdę - powiedziałam - to Kanada jest większa.
220 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Rozmowa na chwilę zamarła, przemytnicy kontemplowali przez moment nową informację: Kanada większa od Ameryki. Czy to znaczy, że jest od niej potężniejsza? Uczono ich, że wielkość oznacza potęgę.
Arkadij i Nikolaj zaczęli rozmawiać o dwóch płynących statkiem prostytutkach. Zgodzili się, że są one inteligentnymi, dobrze wychowanymi dziewczętami, które próbują zarobić na życie.
- Blondynka wypróbowała mężczyzn każdej narodowości. Dosłownie każdej. Mówi, że najgorsi są Turcy. A najlepsi Rosjanie. Wciąż lubi Rosjan bardziej niż innych - poinformował Arkadij nie bez dumy.
Zainspirowany tym stwierdzeniem Dima dźwignął się z krzesła. Wstał, postawił twardo stopy na ziemi i podniósł kieliszek, żeby wznieść toast. Wszyscy patrzyli na niego, czekając.
- Za Rosję - powiedział. - Rosja jest najbardziej cywilizowanym narodem świata. Nikt nie jest bardziej cywilizowany od nas, Rosjan. Za Rosję. - Podniósł kieliszek wyżej: - Za Rosję!
I znów opadł na krzesło.
- Jesteśmy niczym - rozżalił się. - Niczym. Jesteśmy niczym wobec tego, czym byliśmy. - Zamilkł.
- Dima ma rację - potwierdził w zamyśleniu Nikołaj. - Jaka jest różnica między chłopem znad Wołgi a mieszkańcem afrykańskiej dżungli? Absolutnie żadnej poza tą, że Afrykańczyk ma słońce, świeże powietrze, czystą wodę i nie marznie w zimie.
Rankiem statek wciąż płynął, lecz ryk silnika przeszedł w niskie buczenie. Przez maleńki świetlik przedarł się krzyk mew. Jedna z Litwinek przewróciła się na posłaniu i zamamrotała coś niezrozumiale. Zsunęłam się z górnej koi, pośpiesznie ubrałam i wyszłam na pokład. Deszcz przestał padać, zostawiliśmy za sobą falę zimnego powietrza.
Wpłynęliśmy w cieśninę - Bosfor.
- Priekrasno - powiedział Nikołaj. - Pięknie.
Stał samotnie na dziobie. Białka oczu przecinała mu siateczka drobnych żyłek i wyglądało na to, że spał w ubraniu. Blizna na czole czerwieniła się złowieszczo, ale Nikołaj się uśmiechał.
- Nigdy tego nie przegapiam. Płynąłem tędy może pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt razy, ale nigdy nie darowałem sobie tego widoku.
Przepłynęliśmy cicho koło zamku krzyżowców, koło willi, cyprysów i wioski rybackiej. Wszystko zdawało się zrobione z kosztownych, luksusowych materiałów i lśniło kolorami: biel domów, zieleń traw i błękit nieba były tak jaskrawe, że wyglądały jak z pocztówki. Po tylu miesiącach burej szarości trudno było uwierzyć, że są prawdziwe. Obok nas przepływały większe jednostki, powiewając flagami Wielkiej Brytanii, Niemiec, Stanów Zjednoczonych i Francji, emisariuszy z szerokiego świata. Wyposażenie statków było bogate i lśniące, namalowane na burtach litery - świeże i czyste.
„Junost" przepłynęła pod mostem i miasto przybliżyło się do nas.
- Priekrasno - powtórzył Nikołaj.
Przed nami lśniły minarety Stambułu. Byłam z powrotem na Zachodzie.
NOTA o ŹRÓDŁACH
W zrozumieniu pogranicza pomogły mi dziesiątki książek, opracowań i esejów. Wymieniani te, z których czerpałam najwięcej. W pisaniu o historii Prus Wschodnich szczególnie pomocny okazał się esej Michaela Burleigha The Knights, Nationalists and the Historians: Images of Medieval Prussia from the Enlightenment to 1945 („European History Quarterly", styczeń 1987) oraz jego książka Germany Tums Eastward (Cambridge University Press, Cambridge 1988). Korzystałam także z Lithuania Minor Martina Brakasa (Lithuanian Research Institute, Nowy Jork 1976). Zacytowałam fragmenty z East Pmssian Diary Hansa von Lehndorffa (Oswald Wolff, Ltd., Londyn 1963), Documents on the Expulsion of the German Population From the Territories East of the Oder--Neisse Linę (tom I, red. Theodore Scheider, przeł. dr Vivian Stranders, Federalne Ministerstwo d/s Wypędzonych, Uchodźców i Ofiar Wojny, Bonn, 1958-61) oraz z Pmssian Nights (Prusskije no-czi) Aleksandra Solżenicyna (przeł. Robert Conąuest, Farrar, Straus & Giroux, Nowy Jork 1974).
Pisząc o historii Polski i Litwy, polegałam na dwutomowej historii Polski God's Playground (wyd. poi. Boże igrzysko) Normana Daviesa (Colorado University Press, Boulder, Colorado 1982), The Polish Way (Po polsku) Adama Zamoyskiego (Hippocrene Books, Nowy Jork 1993) i Natwe Realm (Rodzinna Europa) Czesława Miłosza (University of California Press, Berkeley, California 1981). Po napisaniu rozdziału o Adamie Mickiewiczu natknęłam się na esej Miłosza zamieszczony w „Kulturze" w numerze z września 1991 roku, który potwierdził wiele historii, jakie słyszałam o Mickiewiczu, i dorzucił parę nowych. Bardzo pomocny był również zbiór esejów The Soviet Takeover of the Polish Eastern Provinces pod redakcją Keitha Sworda (St. Martin's Press, Nowy Jork 1991).
Pisząc o Rosji i Ukrainie, oparłam się głównie na książce Ukrainę: A History Oresta Subtelnego (University of Toronto Press, Toronto 1988), Russia Under the Old Regime Richarda Pipesa (Scribners, Nowy Jork 1988), The Russian Empire Hugh Seton-Watsona (Oxford History of Modern Europę Series, Nowy Jork 1967) i The Harvest of Sorrow Roberta Conąuesta (Oxford Uni-yersity Press, Nowy Jork 1987). Przytoczyłam fragmenty z Empire of Tzar markiza de Custi-ne'a (Doubleday, Nowy Jork 1989) oraz z Trylogii Henryka Sienkiewicza. Wiersze Tarasa Szewczenki pochodzą z tomiku Song Out of Darkness w znakomitym tłumaczeniu Very Rich (Shevchenko Centenary Committee, London 1961).
Jeśli chodzi o rozdziały dotyczące Białorusi, winna jestem specjalne podziękowania właścicielom biblioteki Francisa Skaryny w Londynie, którzy służyli mi radą i pomocą. Znalazłam tam różne książki religijne, w tym Travels in Poland, Russia, Sweden and Denmark Williama Coxe'a (Cadell and W. Davies in the Strand, Londyn 1784), Biblical Researches and Travels in Russia E. Hendersona (James Nisbet, Londyn 1826). Slavonic Literaturę W. R. Morfilla (Society for Promoting Christian Knowledge, Londyn 1883), jak również Beyong the Baltic A. MacCulluma Scotta (Thornton Butterworth, Ltd., Londyn 1925). Najbardziej pomocną pracą historyczną o Białorusi okazała się książka Bielorussia: The Making of a Nation Nicholasa Yakara (Harvard University Press, Cambridge, Massachusetts 1956).
PODZIĘKOWANIA
Podczas moich podróży po Litwie, Białorusi, Ukrainie i Mołdawii pomogło mi na różne sposoby wiele osób, niektóre z nich zasługują jednak na szczególne podziękowania.
Za pomoc na Litwie podziękować pragnę Czesławowi Okińczycowi, Januszowi Obłaczyńskiemu i Dajvie Nilkelyte, a także Edicie Pukelyte za świetne tłumaczenia, zaś Edwardowi Lucasowi za rady udzielane mi zarówno wtedy, jak i później. W Bieniakoniach wspaniale podejmował mnie Michał Wołosewicz, od którego także otrzymałam pozwolenie na wykorzystanie jego poezji. W Mińsku w wielu sprawach pomógł mi Witalij Zaika, szczególnie jednak chcę mu podziękować za cudowne popołudnie w pałacu Radziwiłłów, które, niestety, nie zostało opisane w tej książce. We Lwowie, jak zawsze, ogromnie gościnni byli Władek i Irena Hre-chorowiczowie, a Iliusza, tydzień przed swoim wyjazdem stamtąd na zawsze, oprowadził mnie po mieście. Dziękuję Andriejowi Markusowi, ojcu Andrzejowi Witkowi, Dmitrijowi i Jelenie Apetrimom oraz Stanisławowi Kislewiczowi.
David Mehnert, Malcolm Gladwell, Terry Martin i Paul Forty czytali wczesne wersje rękopisu, profesorowie Norman Davies i Norman Stone wnieśli doń później trafne uwagi, podobnie jak Mark Almond, Adam Zamoyski, Timothy Garton Ash, Chrystia Freeland i Taras Kuzio. Linda Healey była świetną redaktorką, a Michael Carlisle pomocnym agentem. Fundusz Charlesa Douglasa-Home'a pomógł mi wrócić na Ukrainę. Moi teściowie, Jan i Teresa Sikorscy, tolerowali długie okresy milczenia, kiedy pisałam w Chobielinie. Dziękuję Harveyowi i Eliza-beth Applebaumom za moralne wsparcie, udzielane mi przez tak wiele lat, jak również Julie i Kathy Applebaum. Wyrażam wdzięczność Danielowi Franklinowi i Peterowi Davidowi za udawanie, że nie mają mi za złe długich nieobecności w redakcji pisma „Economist". Dziękuję Dominicowi Lawsonowi i Simonowi Heffe-rowi za tygodnie i weekendy, które spędziłam poza „Specta torem". Oczywiście, za wszelkie błędy sama ponoszę winę.
SPIS TREŚCI
Wstęp............................................................................ 7
Preludium ........................................................................ 15
CZĘŚĆ PIERWSZA. NIEMCY ........................................................... 21
Kaliningrad-Kónigsberg ............................................................. 29
CZĘŚĆ DRUGA. POLACY l LITWINI....................................................... 45
Yilnius-Wilno..................................................................... 55
Poberże........................................................................... 64
Perloja ........................................................................... 71
Ejszyszki.......................................................................... 77
Raduń............................................................................ 81
Hermaniszki....................................................................... 84
Bieniakonie ....................................................................... 89
Nowogródek....................................................................... 103
CZĘŚĆ TRZECIA. ROSJANIE, BIAŁORUSINI l UKRAIŃCY..........................................111
Mińsk............................................................................126
Brześć ............................................................................ 135
Kobryń...........................................................................143
Pamięć ...........................................................................147
Lwiw-Lwów-Lwów.................................................................150
Woroniaki.........................................................................164
Drohobycz ........................................................................ 168
Przez Karpaty .....................................................................173
CZĘŚĆ CZWARTA. MIASTA-WYSPY.......................................................183
Czerniwci-Czerniowce-Cernau^i......................................................185
Kamieniec Podolski.................................................................191
Kiszyniów-Chis.inau ................................................................197
Odessa ...........................................................................206
Epilog............................................................................214
Nota o źródłach ....................................................................221
Podziękowania.....................................................................222
Strona
|