Pilch Jerzy Tezy o glupocie, piciu i umiera

Jerzy PILCH

Tezy o głupocie piciu i umieraniu

WYDAWNICTWO LITERACKIE

Ksišżki Jerzego Pilcha w Wydawnictwie Literackim

Bezpowrotnie utracona leworęcznoœć

Pod Mocnym Aniołem Rozpacz z powodu utraty furmanki

Spis cudzołożnic

Tezy o głupocie, piciu i umieraniu

Tysišc spokojnych miast

Upadek człowieka pod Dworcem Centralnym

Wyznania twórcy pokštnej literatury erotycznej


-Tezy o głupocie -piciu i umieraniu


Š


Š Copyright by Jerzy Pilch

Š Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003

Redaktor prowadzšcy Anita Kasperek

Korekta Anna Rudnicka Barbara Wojtanowicz Małgorzata Wójcik

Redaktor techniczny Bożena Korbut

Projekt okładki i stron tytułowych Elżbieta Totoń

Niniejszš edycję oparto na wydaniu:

Tezy o głupocie, piciu i umieraniu, Wydawnictwo Puls, Londyn 1997

Ksišżki Wydawnictwa Literackiego Sp. z o.o. oraz bezpłatny katalog można zamawiać:

ul. Długa 1,31-147 Kraków

bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40

księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl

fax: (+48-12) 430 00 96

tel.: (+48-12) 619 27 70

ISBN 978-83-08042328


Prawdziwa węgierska futbolówka

U schyłku lat pięćdziesištych byłem w mojej rodzinnej miejscowoœci (Wisła-Uzdrowisko, powiat Cieszyn) jedynym dzieckiem, które nosiło okulary. Taki mały, a już w okularach — mawiali na mój widok starsi koledzy i moja œciœle wymierzalna w dioptriach odmiennoœć dawała im oczywisty asumpt do klasycznej represji. Dziewczynki na mój widok chichotały i niewykluczone, że wtedy właœnie przyrzekłem sobie solennie, iż jak tylko dorosnę, zostanę dozgonnym pogromcš tej rozchichotanej zbiorowoœci. W każdym razie dziecinne okularki lokowały mnie wówczas w zgoła nienaturalnych rewirach.

Byłem człowiekiem w okularach, a zatem byłem po stronie staroœci, nie zaœ młodoœci czy dzieciństwa. Byłem po stronie kontemplacji i refleksji, a nie gier czy zabaw na œwieżym powietrzu. Byłem po stronie literatury, nie życia.

U schyłku lat pięćdziesištych w Wiœle okularów używali jedynie starzy ewangelicy i to używali ich wyłšcznie do czytania. U schyłku lat pięćdziesištych starzy wiœlańscy ewangelicy czytali Biblię (gdańskš), Postyllę księdza Trza-nowskiego, Dšbrówkę (kazania księdza Dambrowskiego), kalendarze ewangelickie oraz ewangelickie pismo „Straż-


5


nica”. Ja, mały ewangelik w okularach, czytałem Historie biblijne (adaptowanš na potrzeby małych lutrów wersję Pisma Œwiętego), przeznaczonš dla tych samych czytelników częœć Kalendarza ewangelickiego oraz „Przyjaciela dzieci”, dodatek do „Strażnicy”. Oprócz tego czytałem stare roczniki „Przekroju”, przedwojenne romanse i tak jeszcze niedawno klasyczne utwory jak Zapora wodna (Szaginian), Żniwa (Nikołajewa), Na Uralu (Bek).

Prawdziwe lektury dzieciństwa to sš lektury, do których dociera się samemu. Prawdziwe lektury dzieciństwa to ukryte na strychu szpargały, pożółkłe druki, kruszejšce tomy tajemniczej prozy pozbawionej okładek i kart tytułowych, zakurzone roczniki starych gazet. Prawdziwe lektury dzieciństwa to sš takie lektury, po zaznaniu których człowiek jest niespokojny i nieczysty jak nieboskie stworzenie. Zalegajšce strych starej rzeŸni (która przed wojnš należała do moich dziadków) oceany makulatury były właœnie mieszaninš protestanckich broszur, socrealistycznych powieœci i starych numerów „Przekroju”. Od czasu do czasu z brud-nokremowych fal trawionej wiekuistym kurzem celulozy wyłaniała się bordowa okładka przedwojennej Biblioteki Dzieł Wyborowych. Wszystko to czytane przeze mnie na oœlep pozostawiało w małej duszyczce lepki osad zacnoœci. Protestanckie broszury, socrealistyczne powieœci i odwilżowy „Przekrój” łšczyła aura infantylnej dobrotliwoœci i płytkich rozkoszy duchowych. Kiedy wiele lat póŸniej czytałem Schulza, zorientowałem się bystro, iż ja wówczas, u schyłku lat pięćdziesištych, na strychu starej rzeŸni, poszukiwałem Księgi. Przegrzebywałem sterty ewangelicko-sanacyj-no-stalinowskiej makulatury w poszukiwaniu Autentyku.


W jednym z moich pierwszych opowiadań, w Indyku Beltstille, tak opisywałem te daremne trudy:

Ileż razy przeszukiwałem tutejsze zakamarki, porzšdkowałem sterty kancjonałów, kalendarzy ewangelickich, zeszytów szkolnych i zniszczonych przedmiotów. Jakby w nadziei, iż trafię na pamiętnik któregoœ z mieszkańców, na zapisane lustrzanym pismem czyjeœ intymne notatki, na sztambuch służšcej, dziennik jednego z wynajmujšcych tu pokoje letników. Odnajdywałem jedynie przedwojenne księgi rachunkowe. Zapisane kaligraficznym pismem, zawierajšce litanie nazwisk żydowskich kupców — Gross, Stein, Roth, Im-merghick, Lełlich — sprawiały wrażenie dzieł sztuki, lecz ich autorzy byli dalecy od najprostszych nawet form ekspresji. Nikt nie zdradził się pojedynczym zdaniem zapisanym na marginesie kolumny cyfr, frywol-nym rysunkiem czy bezinteresownym autografem.

Na strychu starej rzeŸni nie było Księgi ani Autentyku. Jedynie w najciemniejszym kšcie spoczywały owinięte w tchnšcy spirytyzmem pergamin dzieła jasnowidzšcej Agnieszki Pilchowej i niebieskawe zeszyty pisma „Hejnał” (miesięcznika poœwięconego wiedzy duchowej). Ale wszystko to (Zmora — powieœć okultystyczna, Umarli mówiš — druga częœć Zmory) były rzeczy zakazane. Omijałem ten kšt strychu, ponieważ tam mieszkały prawdziwe demony. Prawdziwa natomiast Księga leżała przy moim łóżku, na stoliku nocnym i było to — tak jest — masywne, przedwojenne wydanie baœni Andersena. Mojš ulubionš baœniš, którš we wszystkich szczegółach pamiętam do


6


7


dziœ, był Towarzysz podróży. Kiedy teraz myœlę o przesianiu tej baœni, nie jestem w stanie ominšć jej, jak się zdaje, doœć trywialnego aspektu psychoanalitycznego. Otóż z Towarzysza podróży niezbicie wynika, że nawet największy frajer może wejœć w posiadanie najpiękniejszej księżniczki œwiata, byleby działał sprawnie i fachowo. Fakt, iż nie jest od rzeczy przy okazji złoić aksamitnš skórę księżniczki za pomocš rózgi, również, jak się zdaje, sprzyjał mojej œwiadomoœci. Tak było u schyłku lat pięćdziesištych w wielkim sezonie lektur dzieciństwa: przegrzebywałem strych starej rzeŸni w poszukiwaniu Autentyku i zaczytywałem się w baœniach Andersena. Tak było aż do chwili, kiedy w drzwiach mojego pokoju stanšł ojciec, œciskajšc pod pachš prawdziwš węgierskš futbolówkę. Dotknšłem żółtej jak brazylijska plaża piłki i poczułem, że wielkie przeistoczenie bierze mnie w swoje posiadanie. Już nie byłem w mojej rodzinnej miejscowoœci jedynym ofermš w okularach. Teraz byłem także jedynym posiadaczem prawdziwej węgierskiej futbolówki. Starsi koledzy, którzy chcieli grać mojš piłkš, musieli i mnie, gamonia w okularach, dopuszczać do gry. Od strony literatury zbliżałem się do strony piłki nożnej, czyli życia. Ze strychu starej rzeŸni schodziłem na zielonš murawę boiska wiœlańskiego Startu. Składałem się do strzału i piłka lšdowała w bramce. Trzepot siatki był równie ekscytujšcy, jak szelest stron tajemniczej powieœci.


Dawni fałszywi prorocy

Dawni fałszywi prorocy to byli — trzeba powiedzieć — œwięci ludzie. Obiecywali koniec œwiata, i tyle. Krzywdy specjalnej nikomu nie robili; kto chciał, wierzył, kto chciał, nie wierzył. Po dobrym poczęstunku barwnie opisywali nadejœcie Królestwa Sprawiedliwych, ale ich bajania nie miały wiele wspólnego z tzw. praniem mózgów. Ich gawędy nie miały też na celu poddania słuchaczy profesjonalnej obróbce psychologicznej. Może szło im co najwyżej o zwyczajne odwrócenie uwagi, kiedy w stosownej chwili można prawdziwie nadprzyrodzonym gestem œcišgnšć sakiewkę ze stołu. Może szło im o to, by ich ezoteryczne przepowiednie przesłaniały ich wilczy apetyt, kiedy to w trakcie opisywania dramatycznej sceny rozstępowania się złocistych niebios nieodparty wewnętrzny imperatyw zmuszał ich do sięgania po jeszcze jednš porcję ruskich pierogów. Ale chyba i ta prostoduszna odmiana szalbierczej strategii była im obca. Poczęstunek był dla nich ważny, ale w końcu na ten poczęstunek byli gotowi uczciwie zapracować: mogli w zamian przepowiedzieć koniec œwiata, ale mogli też naršbać drew. Można więc powiedzieć, że dawni fałszywi prorocy to byli œwięci ludzie, ponieważ swymi fałszywymi

11


proroctwami zwyczajnie zarabiali na chleb. Nie szło im o władzę, nie szło im o zniewolenie, nie szło im o panowanie nad tłumem, nie szło im o zaspokojenie niejasnych instynktów. Jeœli dawali folgę jakiemuœ instynktowi, był to odwieczny instynkt opowiadania. Mówili i wtedy — tak jest — panowali nad słuchaczami. Ale myœl, żeby przedłużać to panowanie, żeby czynić ze swych słuchaczy œlepo sobie oddane zastępy, była im obca. A już zupełnie nie przychodziło im do głowy, by zamykać się ze swymi słuchaczami w jakimœ odosobnionym miejscu, by zakładać tam dla nich rodzaj obozu czy obozowiska, by zmuszać swych słuchaczy do niewolniczego posłuszeństwa. Jeœli trafiła im się jakaœ wyjštkowo rozpalona słuchaczka, która najwyraŸniej mogłaby ich słuchać bez końca, godzili się z oporami na jej nieco dłuższš obecnoœć, ale przecież nigdy nie mogła to być zbyt daleko idšca, na przykład idšca na œmierć i życie, obecnoœć. Dawni fałszywi prorocy to byli œwięci i przezorni ludzie, ponieważ w stosownym momencie nakłaniali swe słuchaczki, by wróciły do domu, i wiedzieli, co czynili, bo przecież w każdej chwili mogła się pojawić kolejna słuchaczka i co wtedy.

Jeœli zaœ idzie o dzieci, to dzieci dawni fałszywi prorocy wystrzegali się jak ognia. Prostš wiedzę, iż z obecnoœci dzieci wynikajš same kłopoty, mieli dawni fałszywi prorocy opanowanš w najwyższym stopniu. Samotna wędrówka od osady do osady była wystarczajšco ucišżliwa i myœl, że mogłaby im w tej wędrówce towarzyszyć jakaœ dziecięca krucjata, nigdy, przenigdy nie pojawiła się w ich proroczych głowach. Najbardziej zaœ wzruszajšce jest to, że dawni fałszywi prorocy godzili się z niespełnieniem swych fałszywych proroctw. Zapowiadali na pištš po południu wielki ogień na wzgórzu, tršby anielskie i ziemi poruszenie, sami zaœ koło czwartej pakowali się cichcem i umykali między opłotkami. Albo w otoczeniu nielicznych ciekawskich, nielicznych, bo przecież roboty przy obejœciu tyle, że kto by miał czas na koniec œwiata, więc w otoczeniu nielicznej gromady wesołków i obiboków wstępowali na wzgórze i odwlekali sprawę do wiosny albo do jesieni. Z dobrodusz-noœciš prawdziwie œwiętych ludzi przyjmowali docinki i kšœliwe szyderstwa. Dawni fałszywi prorocy nie speszeni stšpali po niewzruszonej ziemi, gdyż nie wiedzieli, że po nich nadejdzie pokolenie fałszywych proroków, które do perfekcji opanuje sztukę spełniania fałszywych proroctw. Nie wiedzieli, że przyjdš ci, którzy głoszšc Zagładę, będš prostš drogš prowadzić do Zagłady. Nie wiedzieli, że ich następcy będš tak małoduszni, iż nie do przeżycia byłaby dla nich fałszywa premiera apokalipsy. Dawni fałszywi prorocy być może wiedzieli, że koniec ich œwiata to jest w ogóle koniec œwiata. Ale przecież oni zapowiadali koniec œwiata nie po to, by umierać. Przepowiadali Zagładę, ponieważ chcieli żyć.


12


Pobożne życzenia

Nasz dramat polega na tym, że od zarania dziejów wszystkie nasze życzenia spełniajš się co do joty. Gorliwoœć naszych życzeń w spełnianiu się jest tak wielka, że spełniały się one (nasze życzenia) już wtedy, kiedy nas samych jeszcze nie było. Bo czegoœmy pragnęli, kiedy nas nie było? Kiedy nas nie było, pragnęliœmy być, rzecz jasna. Gdzieœmy pragnęli być? Pragnęliœmy być nad Wisłš.

I długo nie trwało: przedstawiciele szczepów żyjšcych nad Wisłš zawarli porozumienie w sprawie naszego istnienia i w ten sposób nasz kraj, na nasze życzenie — powstał. Byliœmy. A skoroœmy byli, to i nasze życzenia były tym bardziej. Spełniały się one teraz z zatrważajšcš skwapliwo-œciš. Zapragnęliœmy porzucić pogaństwo — i w okamgnieniu czasy pogańskie przechodziły do przeszłoœci. Pomyœleliœmy, że dobrze by było, jakby bratni Cesarz Otto wpadł do nas i z bliska ujrzawszy naszš europejskoœć, wpadł w dodatku w zachwyt, pomyœleliœmy tak wieczorem, a nazajutrz budzimy się, wyglšdamy przez okno, patrzymy, a tu nasz sšsiad, bratni Cesarz Otto, po majdanie chodzi, nasze dobra kontroluje i siny jest z zachwytu. Pomyœleliœmy, że czemu nie, sami się możemy koronować. I dokonaliœmy

14


koronacji. Zapragnęliœmy odzyskać Pomorze i natychmiast Pomorze z powrotem było nasze. Zachciało się nam Polski dzielnicowej — była Polska dzielnicowa. Zachciało się murowanej, była murowana. Przyszła nam kapryœna ochota, by się połšczyć z Rusiš Halickš, i nawet nie skończyliœmy o tym myœleć, a już Ruœ Halicka sama się z nami łšczyła. Wyraziliœmy życzenie, że dobrze by było sprowadzić Krzyżaków, i Krzyżacy — tak jest — zostali sprowadzeni. Kiedy z kolei zapragnęliœmy ich skarcić, ponieważ sprzykrzyli się nam i dojedli do żywego, i to pragnienie również zostało zaspokojone. Skarciliœmy Krzyżaków.

Spełniały się wszystkie nasze życzenia tak symetrycznie i tak prędko, że nieraz zdawało się nam: słyszymy mlaskanie molocha dziejów, który stoi gdzieœ w pobliżu i mlaszcze, i czeka na nasze zawołanie. Co tu zresztš gadać: moloch dziejów; nasze dzieje nie były molochem, nasze dzieje były złotš rybkš, nasze dzieje były ławicš złotych rybek, z których każda i po tysišc naszych życzeń była gotowa spełnić.

Zapragnęliœmy tronu czeskiego i byliœmy na tronie czeskim. Zapragnęliœmy tronu węgierskiego i, szast-prast, siedzieliœmy na tronie węgierskim. Zachciało się nam czeskiej albo litewskiej księżniczki — dostarczono obie. Chcieliœmy mieć Włoszkę — mieliœmy Włoszkę. Przyszła nam chętka na ruskš kniaziównę — ruska kniaziówna posłusznie moœciła sobie miejsce w naszych dziejach.

Jak nam się podobało — owszem — uprawialiœmy w œredniowieczu kult ascezy. Jak nam się podobało inaczej, to równie wytrwale uprawialiœmy w renesansie wszystko, co nie jest człowiekowi obce. Zapachniały nam przywileje

15


— mieliœmy przywileje. Majšc je, zapałaliœmy chęciš ich łamania i nic nie stanęło na przeszkodzie: łamaliœmy przywileje. Odczuliœmy potrzebę Hołdu Pruskiego — odbył się Hołd Pruski. Przyszła nam chrapka, by sięgnšć po Inflanty

— sięgaliœmy po Inflanty. Zachciało się nam elekcyjnych władców — mieliœmy, jednego po drugim, elekcyjnych władców. Nabraliœmy apetytu na szwedzkiego króla — przyjechał szwedzki król i zaspokajał nasze apetyty. Postanowiliœmy wdać się w wojnę ze Szwedami i wręcz niejedna się odbyła wojna ze Szwedami. Postanowiliœmy sobie dla fantazji zafundować Odsiecz Wiedeńskš i Odsiecz Wiedeńska odbyła się w pełnej gali.

A gdy znużyliœmy się sami sobš, gdy zaczęło nas mierzić, że œwiat bez przerwy się po naszej myœli układa, zapragnęliœmy oddać się pod cudzš opiekę. I oddaliœmy się pod cudzš opiekę. Oddaliœmy się stopniowo, ale w całoœci.

Pod cudzš opiekš dochodziliœmy do przeciekawych, jeœli idzie o tożsamoœć, wniosków. Nie było nas, a przecież byliœmy, a ponieważ nas nie było, mogliœmy być wszystkim. Inna sprawa: kim i czym myœmy nie byli, jakich to metamorfoz i jakich przepoczwarzeń nam się nie zachciewało. Jakby wyliczyć tylko niektóre, najbardziej podstawowe z naszych wcieleń, to wychodzi, że chcieliœmy być naraz i Mesjaszem, i Pawiem, i Papugš, i Zbiorowym Obowišzkiem, i Przedmurzem, i Matkš, i Orłem, i Winkelriedem, i Krajem Przemienionych Kołodziejów. Po odzyskaniu niepodległoœci zaœ byliœmy także — trzeba dodać — obwarzankiem. „Polska jest jak obwarzanek” — powiedział ten, który, tak jak tego życzyliœmy sobie, został naszym Komendantem, i my, spełniajšc jego i nasze życzenie, owszem,


byliœmy obwarzankiem. Bo i to życzenie się spełniło: będšc pod cudzš opiekš, życzyliœmy sobie, by skończyła się cudza opieka, i cudza opieka, może tym razem wolniej niż inne wysuwane przez nas postulaty, ale przecież skończyła się całkiem. Potem do listy naszych cudów dołšczył Cud nad Wisłš i po tym kolejnym spełnionym kaprysie wiedzieliœmy dobrze, że wbrew pozorom XX wiek nie będzie się różnić od minionych wieków.

Przyszła wielka wojna i skończyła się wielka wojna. Za okupacji marzyliœmy o jednym: żeby się skończyła okupacja. Za Bieruta naszym jedynym pragnieniem był koniec Bieruta. Za Gomułki naszym życzeniem był koniec Gomułki. Za Gierka zaczęliœmy z wolna myœleć nie tylko o końcu Gierka, ale i o końcu wszystkiego, co nas otaczało. Przyszła „Solidarnoœć”, upadła „Solidarnoœć” i nasze życzenie, by powróciła „Solidarnoœć”, zostało spełnione. I dalej wszystko według tabeli naszych życzeń zostało zrobione: runęły mury, rozpadły się imperia, rozpierzchli ciemięzcy. Jutrzenka swobody zabłysła księżycowym blaskiem i my w tym blasku stanęliœmy oniemiali własnš mocš. Bo przecież — okazało się i potwierdziło — my możemy wszystko. Wyrazimy życzenie naprawy œwiata — œwiat zostanie po naszej myœli naprawiony. Zwrócimy się z uprzejmš proœbš o przyznanie władzy nad kulš ziemskš — zostanie nam przyznana. Zechcemy, żeby całe serie naszych rodaków obsadziły na stulecia kluczowe stanowiska globu — tak będzie. Zapragniemy corocznie kilku Nagród Nobla — obrodzš laureaci. Zażšdamy, by nastšpiła rewolucja bez rozbitej szyby — ani jedna szyba nie dozna uszczerbku. Będzie wszystko na nasze zawołanie.


16


17


Œwiadomi zatem i własnej omnipotencji, i Twego względem nas posłuszeństwa, Molochu Dziejów, Nasza Złota Rybko, prosimy, by to, do czego za naszš sprawš doszło, przynajmniej jeszcze jeden rok istniało. Stoliczku, na-kryj się nogami.


Dwaj antykomuniœci


Gdy, dajmy na to, dwaj antykomuniœci spotykali się przypadkiem na ulicy za Stalina, udawali, że się nie znajš, ponieważ byli pewni, że to prowokacja. Gdy spotykali się za Bieruta, przystawali na krótko, przekazywali sobie najistotniejsze wiadomoœci, adresy najbliższych, żegnali się i witali mocnym uœciskiem dłoni. Gdy spotykali się za Gomułki, padali sobie na znak jednoœci w ramiona, œciskali się i długo obejmowali, czynišc ze swych objęć i uœcisków politycznš demonstrację. Gdy dwaj antykomuniœci spotykali się przypadkiem na ulicy za Gierka, nie stali długo na ulicy, wstępowali do kawiarni i tam gawędzili, popatrujšc od czasu do czasu przez witrynę na zaparkowany opodal samochód, w którym równie jak oni leniwie godzinami gawędzili sobie kierowca z pasażerem. Gdy dwaj antykomuniœci spotykali się przypadkiem na ulicy za Jaruzelskiego, okazywało się, że nie spotkali się przypadkiem, ponieważ obaj szli na ten sam bankiet do tej samej ambasady. Gdy dwaj antykomuniœci spotkali się w dzień upadku komunizmu, cieszyli się obaj. Gdy spotkali się w rok po upadku komunizmu, cieszył się tylko jeden, drugi był markotny. W dwa lata po upadku komunizmu nie cieszył się już żaden. W trzy

19


lata po upadku komunizmu znów jeden się cieszył, choć drugi aż dygotał z wœciekłoœci i furii. W cztery lata zaœ po upadku komunizmu — nieubłagana logika pointy wymaga by tak to ujšć — było tak jak na poczštku: obaj woleli udawać, że się nie widzš i nie znajš. Nieubłagana logika pointy może tego wymaga, ale brzmi to odrobinę fałszywie. Nie odrobinę i nie tylko pointa — cały wywód jest od poczštku do końca fałszywy. Przecież nie chodzi o to, by pisać, jak zmieniały się powitalne formuły, którymi pozdrawiali się dwaj niezmienni antykomuniœci, ale o to, by powiedzieć, jak oni się zmieniali i czym się różnili. A różnili się zasadniczo — jeden z nich antykomunizm wyssał z mlekiem matki, drugi doszedł do antykomunizmu własnš ciężkš pracš, jeden został antykomunistš, ponieważ był posłuszny swym antykomunistycznym rodzicom, drugi został antykomunistš, ponieważ zbuntował się przeciw swym komuni-zujšcym starym. Jeden już w kołysce był antykomunistš, drugi nim został dopiero po maturze. A zatem ci dwaj antykomuniœci nie mogli się spotkać za Stalina, ponieważ za Stalina tylko jeden z nich byl antykomunistš. Nie spotkali się też za Gomułki, ponieważ za Gomułki jeden z nich, owszem, dalej był antykomunistš, drugi dopiero zaczynał powštpiewać. Na dobre zaczęli się spotykać dopiero za Gierka, ale, prawdę powiedziawszy, i za Gierka nie bardzo się spotykali, ponieważ różnili się wtedy trybem życia — jeden antykomunistš był wtedy domatorem, drugi był nadzwyczaj czynny towarzysko. Jeden był antykomunistš biernym, drugi zaœ aktywnym. Przy czym już wtedy ten bierny twierdził, że lepszy antykomunistš bierny, ale trwały, od aktywnego, ale zmiennego. Natomiast aktywny antykomu-nista nie zabierał głosu, ponieważ bierny byl do tego stopnia bierny, że aktywny w ogóle nie wiedział, iż bierny jest na œwiecie. Dwaj antykomuniœci nie spotkali się i za Jaruzelskiego, ponieważ za Jaruzelskiego jeden z nich siedział w kryminale, drugiemu zaœ nie przyszło do głowy, by starać się o widzenie z tamtym; drugi, prawdę rzekłszy, zawsze się trzymał z dala od kryminału. Na dobre więc i naprawdę jęli się dwaj antykomuniœci spotykać dopiero po upadku komunizmu. Spotkali się, ucieszyli, może uœcisnęli nawet i prawie zaraz zaczęli się na siebie boczyć. O co się boczyli? O to — rzecz jasna — że nie spotkali się wczeœniej. O to, że mijali się uprzednio, majš teraz — spotkaw-szy się — do siebie pretensje. Nie widywałem cię za Stalina, mówi jeden. Nie widywałem cię za Gomułki, powiada drugi. A za Jaruzelskiego czemuœ się ze mnš nie widywał? Nie było cię wtedy. Nie było cię wówczas. I choć zeszli się wreszcie, nie chcš być ze sobš. Czyżby, myœli człowiek, słuchajšc ich nieskończonych sporów, to znaczyło, iż ci, co nie widywali się za Gierka, powinni się i za Wałęsy unikać? Dlaczego, skoro tyle się zmieniło, oni wcišż podsuwajš mi tandetne argumenty, jakoby nic nie uległo zmianie?


20


Dlaczego Chruszczowowi podobał się

Jeden dzień Iwana Denisowicza?

Nikicie Chruszczowowi powieœć Sołżenicyna podobała się zapewne dlatego, iż odczytał on jš jako utwór poœwięcony tematyce pracy. Nie była to przy tym lektura powierzchowna, wyczerpujšca się na spostrzeżeniu, iż tematem tekstu jest praca, co w końcu doœć oczywiste, zważywszy, iż utwór rozpoczyna się scenš wyjœcia do pracy, kończy zaœ powrotem z pracy, wszystko więc, co dzieje się między pierwszš a ostatniš stronš, dzieje się w pracy, jest jej (pracy) opisem. Chruszczow, jak sšdzę, zarejestrował nie tylko ten pierwszoplanowy aspekt, zarejestrował zapewne także fakt, iż akcja utworu toczy się w obozie. Napięcie pomiędzy tymi dwoma wštkami, wštkiem pracy a wštkiem uwi° zienia, wštkiem realizacji samego siebie a wštkiem unicestwienia jednostki, stało się dlań niewštpliwie Ÿródłem przeżycia estetycznego. Przeżycie to musiało być dojmujšce, gdyż zaowocowało zezwoleniem na druk.

Gest ten trzeba docenić. Czytelnicze emocje władców nie prowadzš na ogół do niczego dobrego, historyczny zwyczaj natychmiastowego karania nużšcych autorów istnieje do dziœ i bywa nader spektakularnie — czego dowodem przypadek Salmana Rushdiego — realizowany. Nie-


którzy twierdzš wprawdzie, iż ten właœnie casus komplikuje nikła jakoœć ksišżki, która wzbudziła słuszne zastrzeżenia nieboszczyka Chomeiniego, rację jednak chyba należy przyznać ich oponentom, upierajšcym się przy być może ryzykownej tezie, iż z faktu, że Rushdi nie jest wybitnym pisarzem, nie wynika, by mrukliwy ajatollah był wybitnym krytykiem literackim. Jego być może zasadniczo trafny werdykt krytycznoliteracki był jednak nie dopracowany w szczegółach i sformułowany za pomocš — co tu kryć — topornych œrodków wyrazu.

Rzecz zresztš nie tylko w negatywnych, równie kłopotliwe bywajš reakcje pozytywne, owocujš one niekiedy masowymi edycjami ulubionych pisarzy, co przeważnie zakłóca równowagę rynku księgarskiego lub — co dramatyczniejsze — bywa że rozpłomieniony lekturš przywódca sam sięga po pióro. Klasyczne exemplum ostatniego przypadku stanowi dziœ, niestety już absolutnie nieosišgalna w księgarniach, trylogia Mała Ziemia, niegdysiejszy debiut prozatorski Leonida Breżniewa.

Oczywiœcie okazywanie Chruszczowowi wdzięcznoœci za udzielenie specjalnej zgody na druk Jednego dnia… jest w gruncie rzeczy okazywaniem mu wdzięcznoœci za to, że postšpił normalnie, że druku nie zabronił, że autora nie skazał na kolejnš — jak by to sam Sołżenicyn powiedział — „dychę i pištkę na przytarcie rogów”.

Piwniczny zgoła, by nie powiedzieć infernalny, problem okazywania wdzięcznoœci za to, że nie zamykajš, że nie skazujš, że nie strzelajš, powraca od czasu do czasu, bywa jednym z podstawowych może nie tyle nawet proble-


22


23


mów, co komponentów czy symptomów sytuacji odwilżo-wo-przełomowych.

W powstałym w czasie trwania stanu wojennego poemacie Bronisława Maja Chile znaleŸć można takš frazę: „Nie strzelaj do mnie, mów do mnie”. Po latach, jakie upłynęły od napisania tego wersu, ten, do kogo poeta z uporem godnym lepszej sprawy apelował, zdawał się odpowiadać: „Nie strzelałem do ciebie, czemu mi nie dziękujesz?” Nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż słychać i dziœ jeszcze nad Polskš echo tego dialogu.

Nie okazujšc tedy Chruszczowowi upadlajšcej wdzięcznoœci, można zdobyć się na wielkoduszny wybryk wyobraŸni i przyjšć, iż Nikita Siergiejewicz znał się nie tylko na kukurydzy. Bo przecież, jeœli istotnie odczytał on powieœć Sołżenicyna jako utwór o pracy, to miał œwiętš i subtelnš rację.

Jak wiadomo, strategia literacka Sołżenicyna polega na tym, iż opisuje on jeden dzień udanego obozowego życia, jest to dzień, jak go bilansuje bohater, „niczym nie zmšcony, prawie szczęœliwy”. Wzmocnienie tej dwuznacznie optymistycznej tonacji (Denisowicz nie zachorował, nie poszedł do karceru, zdobył dodatkowš porcję kaszy itd., itd.) wzmacnia rzecz jasna dramaturgię całoœci. Wzmacniajš jš także cechy charakterologiczne bohatera, któremu mimo wieloletniego wyroku udaje się zachować jakiœ rodzaj — bo ja wiem — robociarskiego etosu. Sš w powieœci sceny, w których kontekst obozowy jakby przestaje istnieć, jest tak na przykład wtedy, gdy ogarniętemu zwodniczo normalnym rytmem pracy Iwanowi Denisowiczowi „muruje się dobrze”. Dzień był udany także dlatego, że „dobrze


się murowało”. Godnoœć i człowieczeństwo nie zostajš bynajmniej ocalone przez pracę, jest dokładnie na odwrót, „dobre murowanie”, troska o narzędzia, o to, by œciana wypadła co do milimetra, wszystkie te czynnoœci i przedmioty stajš się rytuałami i rekwizytami absurdu i okrucieństwa, znikajšce niekiedy w oœlepiajšcym blasku czerwonego słońca obozowe baraki i strażnicze wieżyczki istniejš jakby tym bardziej. Denisowicz zresztš nie buntuje się przeciw generalnej zasadzie, sam obóz — zdawać by się mogło — nie budzi jego sprzeciwu, jego sprzeciw mogš budzić — zdawać by się mogło — jakieœ pomniejsze, szczegółowe niedogodnoœci życia w obozie. Sołżenicyn zaœ opisuje w dodatku sytuację jakby tych niedogodnoœci pozbawionš. I dlatego właœnie wielkim pisarzem, wielkim realistš jest. Nie tak wielkim jak Herling w Innym œwiecie, ale wielkim.

Wydany w masowym nakładzie (300 tysięcy egzemplarzy, Iskry, Warszawa 1989) Jeden dzień Iwana Denisowicza bierze się do ręki ze zdziwieniem, z tym samym zdziwieniem, z jakim dalej obcuje się z oficjalnymi edycjami Miłosza, Gombrowicza, Orwella czy Konwickiego… Zdziwienie towarzyszy zresztš teraz wszystkiemu, co samo w sobie jest dziwne, bo przecież jak do tej pory nic nikogo nie było w stanie zdziwić. „Mnie już nic nie dziwi” — powtarzał Polak przez dziesięciolecia, w rozmaitych wersjach stylistycznych wypowiadał to zaklęcie, aż tu okazało się, że jego moc przestała skutkować. Kupujšc powieœć Sołżenicyna, Polak dziwi się, że może jš kupić, dziwi się, że może jš zabrać do domu i przeczytać, dziwi się, że nie musi w tym celu poszukiwać w czytelniach i bibliotekach sta-24


25


rych roczników „Polityki”. Tygodnik ten na przełomie lat 1962/1963 — przypomina o tym okładka — opublikował utwór w całoœci. Ówczesny redaktor „Polityki”, tak szybko i odważnie reagujšc na zgodę Chruszczowa, czuł się zapewne trochę jak sam Chruszczow, mógł też myœleć, że gdyby nie tylko czul się jak Chruszczow, ale gdyby dane mu było po prostu być Chruszczowem albo przynajmniej kimœ w rodzaju Chruszczowa, gdyby dane mu było być pierwszym sekretarzem, krótko mówišc — rzecz bez wštpienia mogłaby się ukazać w wersji ksišżkowej. Niewiele jest marzeń spełniajšcych się z tak oszałamiajšcš symetriš. Były redaktor naczelny jest pierwszym sekretarzem, a Sołżenicyn leży w księgarniach. I jedno z drugim nie ma w dodatku nic wspólnego.

1989


Guzik

Ksišżka Wiesława Górnickiego, zatytułowana Teraz już można, dowodzi, rzecz jasna, iż teraz już nie można. A także, że w żadnym wypadku teraz już nie trzeba. Oraz że teraz już nie należy. A w każdym razie, że teraz już nie powinno się. Już nie można, ponieważ już się nie da. Już nie można czytać ksišżek o sprawowaniu władzy w PRL-u napisanych przez tych, którzy tę władzę sprawowali. Sięganie po kolejne tytuły z tej dziedziny jest gestem jałowym. Unikam wyrażenia, iż nie należy tych ksišżek wydawać, gdyż jest rzeczš bez znaczenia, czy one sš wydane, czy też nie sš wydane, ponieważ w pewnym sensie ich i tak nie ma. Ksišżek, w których nic nie ma, być nie może, ponieważ należš one — powtarzaliœmy to po sto razy — do wielkiego księgozbioru nicoœci.

Ach, oczywiœcie — mówišc, że w ksišżce Górnickiego Teraz już można nic zgoła znaleŸć nie można, krzywdzimy autora, ulegamy zgubnemu, bo pryncypialnemu odruchowi sprzeciwu, i mylimy się grubo, bo w Teraz już można można odnaleŸć na przykład kopalnię anegdot. To jest po prostu przeœmieszna ksišżka, na każdej stronie znaleŸć można coœ œmiesznego, człowiek czyta i myœli, że zaraz pęknie. Na przykład historia o guziku. Ludzie, trzymajcie mnie!


27


Major Górnicki stoi 1 marca 1982 roku na płycie lotniska Wnukowo (już samo to zdanie jest niebywale œmieszne), stoi więc major Górnicki razem z innymi członkami polskiej delegacji (no, nie mogę dalej ze œmiechu opowiadać, a to jest sam poczštek), stoi major Górnicki na płycie, pierwsza częœć ceremonii już się zakończyła, tzn. zakończyły się uœciski z radzieckimi generałami, przy czym trzeba było w trakcie tych uœcisków uważać, ponieważ daszki radzieckich czapek generalskich sš (dajcie wytchnšć, bo nie opowiem, co było dalej), więc daszki radzieckich czapek generalskich sš duże (he, he, he) i trzeba było (he, he) uważać, żeby taki daszek oka nie wyjšł. Œmiejecie się, bo myœlicie, że to koniec, a to się dopiero zaczyna Uœciski zakończyły się bezpiecznie i major Górnicki stoi na płycie. Zaraz zacznš grać hymny. Zaczynajš grać hymny. I co się dzieje, jak zaczynajš grać hymny? Powiem od razu, bo już widzę, że się ze œmiechu za brzuchy trzymacie. Jak zaczęli grać hymny, to Górnickiemu urwał się guzik od szynela. Teraz będzie najlepsze. Górnickiemu 1 marca 1982 roku na lotnisku Wnukowo urwał się guzik od munduru i wiecie co z tym guzikiem? On się gdzieœ podział. A wiecie, co się stało z Górnickim? On stał dalej i słuchał hymnów bez guzika (no bo guzik mu się urwał). A jak się skończyły hymny, to nie uwierzycie, boœcie dawno ze œmiechu przytomnoœć stracili, to nie uwierzycie, co się stało. Jak się skończyły hymny, to Górnicki zaczšł na płycie lotniska Wnukowo szukać guzika. I co? I nie znalazł. A mistrzowska pointa tej historii jest taka, że potem, jak już byli w hotelu kremlowskim, to etażna przyszyła Górnickiemu guzik. I co, doœć macie, złaknieni facecji czytelnicy?


Musicie mieć doœć. A trzeba wam wiedzieć, że na kilkuset stronicach swej ksišżki Wiesław Górnicki opowiada setki takich anegdot. Na przykład opowiada przeœmiesznš historię, jak kupił dla amerykańskiej dziennikarki Barbary Walters (he, he) kwiaty (he, he) za jej (he, he) pienišdze. Albo jak generał Jaruzelski nie miał gdzie zmienić spodni — rzecz się działa na cmentarzu w Brookwood — i musiał się (he, he) przebierać w kostnicy. A już szczytem gawędziarskiej wirtuozerii jest historia o tym, jak major Górnicki, będšc w domu Margaret Thatcher, musiał pójœć za własnš potrzebš. Poszedł więc za własnš potrzebš, a raczej poszedł w œlad za generałem Jaruzelskim, który szedł za własnš potrzebš, przy czym Górnicki, jak zaznacza z poczštku, szedł za Jaruzelskim wiedziony raczej obowišzkiem tłumacza, co nie jest jasne. Nie wiadomo, czy adiutant bał się, że w domu Margaret Thatcher pisuary przemawiajš po angielsku, czy instrukcję jakšœ chciał Szefowi tłumaczyć, czy jak? Wszystko jedno. W każdym razie z poczštku Górnicki szedł za Jaruzelskim, bo wszędzie chodził za Jaruzelskim, a potem szedł za nim, bo i jemu się zachciało. Jaruzelski wszedł na górę (bo i u Thatcher sanitariaty sš na górze) i się zamknšł w œrodku. A Górnicki, wiecie, co zrobił? Wszedł do pomieszczenia obok i też się zamknšł. Natomiast œmieszne jest to, że Górnicki wszedł do prywatnej sypialni Margaret Thatcher, co zauważył, jak subtelnie zaznacza, „przed końcem”. I takich historii po prostu nie do wytrzymania sš w tej ksišżce dziesištki. Ale rzecz nie składa się tylko z gustownych żartów.

Teraz już można to sš przede wszystkim wyznania murzyna, ghostwritera, człowieka, który pisał Jaruzelskie-

*

29


mu przemówienia, toasty, pytania i odpowiedzi, listy, kartki œwišteczne — wszystko. Pisal na ogól bezskutecznie, ponieważ, po pierwsze, Jaruzelski z pisaniny Górnickiego nigdy nie był zadowolony i ten musiał bez końca poprawiać, po drugie zaœ, Wojciech Jaruzelski w wyniku trwajšcego przez ładnych parę lat publicznego ogłaszania tekstów Górnickiego upadł. Wbrew temu, co wydaje się autorowi Ballady hotelowej, jego teksty wkładane w usta Generała nie cieszyły się społecznš akceptacjš. Także katorżnicza praca nad tymi wypowiedziami, opracowywanie setek wersji, nieustanne dokonywanie korekt i poprawek, były to wszystko zajęcia zgoła zbyteczne, bo w odbiorze publicznym ich efekty pozostawały całkowicie niezauważalne. Klinicznym w tej mierze fragmentem jest rozdział zatytułowany Pod Spiżowš Bramš, w którym Górnicki opisuje kulisy wielkiej konspiracji, w jakiej przygotowywał dla Wojciecha Jaruzelskiego przemówienie, którym ten miał powitać Ojca Œwiętego w czasie jego pielgrzymki do ojczyzny w roku 1983. Niewštpliwie zadanie było trudne, ale narracja, jakš w tym fragmencie raczy czytelnika Wiesław Górnicki, dowodzi, iż poważne traktowanie w owych czasach tzw. junty Jaruzelskiego było grubš przesadš. Więcej — Górnicki czarno na białym dowodzi, iż na poczštku lat osiemdziesištych Polskš rzšdziła grupa niedojdów. Owa grupa niedojdów była, jak się okazuje, żywo zainteresowana, co też Generał powie Papieżowi na powitanie. Kolegialne kierownictwo kraju miałoby tu zapewne szereg uwag, sugestii i poprawek. Rzecz jasna, nie można było do tego dopuœcić. I Górnicki zaszył się w ziemiance w podwarszawskich lasach i tam pisał przemówienie, o którym nikt


poza Jaruzelskim nie wiedział. Pod koniec konspiracja szła już tak daleko, że Jaruzelski też nie wiedział. W ostatnich godzinach zaœ przed przybyciem Jana Pawia II Górnicki do tego stopnia pogršżył się w konspiracji, że o mały włos w ogóle nie dostarczyłby Jaruzelskiemu tekstu jego tajnego powitania. Tak się jednak nie stało. Górnicki uchyli! ršbka konspiracji i tajny tekst dotarł na miejsce.

Teraz zaœ, kiedy pisze w swej ksišżce, iż owo tajne przemówienie belwederskie Jaruzelskiego sprawiło z całš pewnoœciš na Polakach większe wrażenie od przemówienia Papieża… całkiem zbytecznie ujawnia sekrety i założenia swej konspiracji. Również wyższoœć przemówienia Jaruzelskiego była tak doskonale zakonspirowana, iż nie tylko nikt jej nie zauważył, lecz nikomu wręcz nie przyszła ona do głowy. Ani wtedy, ani dzisiaj. Doprawdy: już więcej nie można. Ani nie trzeba. Rzecz przecież w tym, że Górnicki nie pisze o plotkach, detalach, anegdotach i tle. On pisze o zasadach. Takie były zasady tego œwiata i takie jego rzšdy. Rzšdzili Polskš faceci wypisujšcy bez końca nikomu niepotrzebne, ale zarazem w pełni konspiracyjne elaboraty, referaty i wytyczne. Na lotnisku Wnukowo garderoba odmawiała im posłuszeństwa. W krytycznej sytuacji nie wiedzieli, gdzie jest łazienka. Kupowali kobiecie kwiaty za jej pienišdze. Wiedzieli, słowem, co znaczy: mniejsze zło wybrać.


30


Wolny czas kierownictwa

Jak powszechnie wiadomo, kwestia rozrywek władzy to jest bardzo krucha i drażliwa kwestia. Władza w zasadzie nie powinna mieć żadnych rozrywek, nie po to w końcu została wybrana, żeby mieć rozrywki. Jeœli w harmonogramie władzy jest nawet przewidziany czas na rozrywki, to na co’ jak na co, ale na rozrywki władza nie powinna mieć czasu. Mowa, rzecz jasna, o władzy demokratycznie wybranej, bo władza, która nie została demokratycznie wybrana, władza, która niedemokratycznie zdobyła władzę, jest w tym! względzie usprawiedliwiona. Wiadomo, że ona niedemokratycznie zdobyła władzę po to, żeby mieć rozrywki. W najlepszej pod tym względem sytuacji jest władza, która nie tylko niedemokratycznie zdobyła władzę, ale która tak-; że w trakcie sprawowania władzy została znienawidzona. Władza znienawidzona może mieć rozrywek bez liku, jest bowiem znienawidzona za to, że ma rozrywek bez liku, rozrywki sš więc wcale nie tak paradoksalnš legitymacjš znienawidzonej władzy. Im jej rozrywki sš bardziej spektakularne, orgie bardziej występne, im jej pałace sš silniej wytapetowane złotem, tym bardziej sprawowanie władzy przez znienawidzonš władzę jest w pewnym sensie wła-


œciwsze, ponieważ sprawowanie władzy przez znienawidzonš władzę polega na mnożeniu rozrywek.

Władza demokratycznie wybrana jest w tym względzie w stokroć, a raczej w nieskończenie gorszej sytuacji. Sporadycznie może ona liczyć na ludzkš wyrozumiałoœć, ale to sš zawsze bardzo ryzykowne i nacišgane sytuacje. Uporczywe wmawianie ludziom, iż władza jest też człowiekiem i przy nieludzkim nawale obowišzków należy się jej chwila odpoczynku, to jest iluzja. Podwójna w dodatku iluzja, bo ludzie i tak nie uwierzš, a władza i tak nie odpocznie. Jakš tu dla władzy formę wypoczynku wybrać, by nie była ona społecznie szkodliwa? Nazbyt bierne formy wypoczynku władzy mogš sugerować jej słaboœć, nazbyt aktywne — pozorowanie zmęczenia i próżniacze cišgoty. Nieludzko zmęczona sprawowaniem władzy władza nie może bez obawy blamażu poleżeć sobie na leżaczku albo polepić w ogrodzie œniegowego ludka, bo te akurat formy wypoczynku sš przez społeczeństwo traktowane jako objawy demencji. Ale nieludzko zmęczona sprawowaniem władzy władza nie może także bez obawy podejrzeń o szalbierstwo ruszyć na polowanie, bo przecież wiadomo, kto zmęczony, nie idzie na polowanie. Na polowanie trzeba wczas wstawać, nieraz kawał iœć w głšb lasu, dŸwigać ciężki sztucer, stać godzinami w œniegu, polowanie wymaga czujnoœci i koncentracji, trzeba uważać, żeby nie postrzelić gajowego, słowem, polowanie to nie jest rozrywka dla ludzi nieludzko zmęczonych i steranych troskš o kraj. Władza demokratycznie wybrana jest zatem, jeœli idzie o rozrywki, w nieludzko trudnej sytuacji. Może ona podejmować ryzyko konspirowania swoich rozrywek, co jest pewnym roz-32


33


wišzaniem, bo wprawdzie ryzyko wielkie, ale i konspiracjš ma u nas mocne tradycje. Demokratycznie wybrana władza może też fasadowo sugerować, iż nie ma żadnych rozrywek, co z kolei grozi, iż postawiony jej zostanie zarzut kontynuowania peerelowskich rytuałów, tamto kierownictwo, jak wiadomo, również nigdy nie miało żadnych rozrywek. Demokratycznie wybrana władza mogłaby wprawdzie powiedzieć sobie, iż na rozrywki będzie czas, jak się skończy władza, ale przecież tych heroicznych zadań nikt nie będzie przed demokratycznie wybranš władzš stawiał — dziećmi nie jesteœmy i wiemy: jak się kończy władza, kończš się rozrywki, oraz że drugiej takiej rozrywki jak władza nie ma.


Tajemna historia sekretnego pensjonatu

Dzieje tajnego i luksusowego pensjonatu wypoczynkowego, przeznaczonego dla œcisłej elity partyjno-rzšdowej, to jest — trzeba przyznać — temat sam w sobie. Zwłaszcza że nie o dzieje jednego budynku tu idzie, a całej skrytej w podolsztyńskich lasach republiki wraz z jej wewnętrznymi obyczajami i rytuałami, wraz z jej zewnętrznymi anek-sjami terytorialnymi, wchłaniajšcymi kolejne wioski i pola uprawne.

Narratorem tej historii mógłby być Komendant oœrodka, człowiek brutalny, żšdny władzy, zajadły antyfeminista borykajšcy się z osobistš tragediš. (Rzekomo zasłonił samym sobš Bolesława Bieruta przed kulš zamachowca, zasłonił skutecznie, tyle że niefortunnie wybranš częœciš ciała). To on, by zaspokoić łowieckie żšdze elity, nieustannie poszerzał terytoria myœliwskie, zabierał ziemię, wysiedlał okolicznych kmieci. Gnębieni włoœcianie protestowali, błagali, słali petycje — nic nie pomagało. Na pociechę wydano im w trybie natychmiastowym paszporty do RFN. Z prawdziwie kmiecš skwapliwoœciš korzystali oni z możliwoœci wyjazdu i trzeba powiedzieć, że niejeden, wyjechawszy, Bogu dziękował. Niejeden był rad, że myœliwski temperament


35


Piotra Jaroszewicza (zwanego pierwszš strzelbš PRL) był tak nieokiełznany, iż przez zabór gospodarstwa skazywał n emigrację. Pech historyczny bywa jednak uporczywy. Nie jeden był rad, ale i niejeden za zbyt pochopny stosunek d ojczyzny został ukarany zjednoczeniem Niemiec.

Wróćmy wszakże do powieœci o dziejach rekreacyjne; republiki. Wiesław Białkowski, autor bańskiego imperium (Alfa, Warszawa 1990), niestety nie zbudował ze zgromadzonych faktów dziejów mitycznego ustronia. Nie napisał faktograficznej powieœci opisujšcej dzieje relaksów Bieruta, Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego, Urbana. Nie spisał historii uczt, polowań, uroczystych ognisk, tajnych narad, or-giastycznych bankietów, monstrualnych kaców głów państw zaprzyjaŸnionych. Nie napisał, bo nie mógł. Gigantyczne płoty otaczajšce Łańsk, kordony wojska, milicji, tysišce znaków zakazu i ostrzegawczych napisów były, sš — jak się okazuje — niczym wobec bariery milczenia. Na podstawowe pytania, jak wypoczywali, jak się bawili, co jedli, co pili nasi byli przywódcy, nikt nie chce odpowiadać. Kult sekretu był jednš z oczywistoœci upadłego systemu^ gdy zaœ szło o ujawnienie kulisów sjesty działaczy central-j nego szczebla, kult ów przybierał histeryczne rozmiary.; Nadal zresztš przybiera, nadal funkcjonuje archetyp szeroko propagowanego wizerunku komunistycznego przywódcy, któremu obca jest jakakolwiek, nawet najbardziej elementarna konsumpcja, który stoi poza konsumpcjš, który wyabstrahowany jest z najdrobniejszych nawet biologicznych atrybutów. Hieratyczny sekretarz KC nie jadał, nie pijał, jeœli zasypiał, to wyłšcznie w garniturze przy biurku z plikiem Tez i Wytycznych pod rozpalonym troskš o kraj


czołem. Byli prominenci łatwiej by się przyznali do osobistego torturowania wrogów politycznych niż do faktu spożycia porcji grzybów w œmietanie. Jest to tym weselsze, że wymienione danie stanowiło jedno z najbardziej wyrafinowanych wtajemniczeń kulinarnych, jakiego dostępowali.

Biesiady minionych epok bywały równie siermiężne jak rzšdy. Na umieszczonej w ksišżce fotografii Gomułka i Breżniew siedzš przy stole, na którym widać kiełbasę, boczek, ogórki, chleb i piwo. Skšdinšd wiadomo, że ulubionym daniem towarzysza Wiesława były placki ziemniaczane. Autor bańskiego imperium, by zdobyć tę informację, odbył setki rozmów i przemierzył Polskę wzdłuż i wszerz. Za człowieka o wyjštkowo subtelnym podniebieniu i wykwintnych manierach uchodził w kręgach minionych establishmentów Józef Cyrankiewicz. Istotnie — na kolejnej fotografii widać, iż spożywa on salceson nożem i widelcem. Sztućce siedzšcego obok marszałka Rodiona Malinowskiego leżš nietknięte na obrusie.

Równie osławione łańskie polowania przebiegały w mniej sensacyjnej, niż niesie wieœć gminna, aranżacji. Obywało się bez przywišzywania niedŸwiedzia do myœliwskich stanowisk, bez wypuszczania wilków z pobliskich klatek. Sekret polegał na tym, że wszystkie zwierzęta w Łańsku były zwierzętami do granic wytrzymałoœci oswojonymi. Była ich przy tym taka ciżba, iż gdziekolwiek i o ja-kiejkowiek porze oddało się strzał, w coœ się trafiało. Jeœli nie jeleń, to jakiœ skretyniały i zapasiony importowanš marchewkš zajšc zawsze się napatoczył. Dlatego też polowania w Łańsku były szybkie, krótkie i przebiegały według minutowego harmonogramu. Na przykład z harmonogra-36


37


mu wynikało, że Szach Iranu ma oddać strzał o dziewiętna stej. I faktycznie, o dziewiętnastej wychodził z zaroœli ody nieć i zbliżał się do Szacha na pożšdanš, a nawet bliższš, b wynoszšcš piętnaœcie metrów, odległoœć. Szach jednak ni trafia. Zawiedziony odyniec oddalał się; po chwili jedna wracał. Szach tym razem trafiał. Podobnie wyglšdało rybo łówstwo. Marian Spychalski złowił szeœciokilogramoweg szczupaka, wbijajšc mu haczyk w brzuch. Jezioro tamtejsz kipiało od rybostanu i jeœli dziecko prominenta rzuciło d wody kamień, zawsze jakaœ ryba wypływała na wierzch. Takie były gry i zabawy tamtych minionych sezonów.

Nawet z tej garœci anegdot, faktów, epizodów, jakie udało się autorowi ksišżki zebrać, jasno wynika, iż jeœli ktoœ ten prosty pomysł napisania powieœci o dziejach partyjnego pensjonatu zrealizuje, jeœli tę powieœć napisze, nie będzie to powieœć realistyczna.

Twórcš Łańska był Bierut. Szwankowało mu zdrowie i na poczštku lat pięćdziesištych poszukiwano dlań korzystnego klimatycznie miejsca. Wybór padł na podolsz-j tyńskie lasy. Bierut w lasach tych wypoczywał, polowali jednak niechętnie. Obawiał się, że Naród będzie go mylil| z Moœcickim.

Bolesław Bierut miał obiekcje, czy prezydentowi państwa demokracji ludowej w ogóle wypada polować, czy powinien się godzić na istnienie leœnej rezydencji. Bierutowi wcišż bowiem stał przed oczami upowszechniany przez prasę wizerunek przedwojennego prezydenta Ignacego Moœcickiego z dubeltówkš na ramieniu.


Obiekcje Bieruta były zbyteczne. Naród nie mylił go z Moœcickim. (Podobnie jak odróżnia Lecha Wałęsę od poprzednich przywódców. Toteż zbytecznie autor podkreœla, iż „jesieniš 89 w Łańsku Lech Wałęsa i Tadeusz Mazowiecki spotkali się bez rozgłosu”. Wszystkie poprzednie spotkania w Łańsku również odbywały się bez rozgłosu).

1991


38


Biedny Charlie

W „Czasie Krakowskim” (nr 126, 1995) Krzysztof Kškolewski chwali Lecha Wałęsę za to, iż poznał on swojš żonę Danutę nie „po socjalistycznemu w zakładzie pracy”, ale w okolicznoœciach bardziej romantyczno-opozycyjnych,; w kwiaciarni mianowicie. Jednoczeœnie Kškolewskiemu! nasuwa się ryzykowna analogia pomiędzy Wałęsš a Chaplinem. „Zapytałem, jak się poznali z Danusiš — snuje Kškolewski — usłyszałem odpowiedŸ jak ze Œwiateł wielkiego miasta Chaplina, z pewnymi modyfikacjami. Młody człowiek nie przyszedł kupić kwiatów, bo go nie było stać —•] prawdopodobnie był równie biedny jak włóczęga Charliel — tylko rozmienić pienišdze, i zobaczywszy Danusię, po-j myœlał, że jeœli warto kupić kwiaty, to tylko, by zaraz wrę-j czyć je tej, która je sprzedała. Ona zaœ nie była œlepa. I Ludzie, którzy nie poznali się po socjalistycznemu w Ťza-kładzie pracyť i mieli odwagę wœród wielkich zagrożeń mieć tak wiele dzieci”.

Fragment powyższy dobitnie ilustruje, w jaki to sposób polityczna hagiografia uwalnia się spod kontroli rozumu. Kškolewski jest tak zachwycony zauważonym przez siebie podobieństwem pomiędzy Wałęsš i Chaplinem, iż

40


całkowicie abstrahuje od elementarnej logiki. Otóż w tezie, iż biedny Charlie Wałęsa udał się do kwiaciarni nie po to, by kupić kwiaty, ponieważ nie miał pieniędzy, ale po to, by rozmienić pienišdze, które miał, tkwi sprzecznoœć doœć łatwa do zauważenia. Skoro Lech Wałęsa chciał rozmienić pienišdze, to znaczy, że miał pienišdze i były to w dodatku grube pienišdze, ponieważ przeważnie rozmienia się grube na drobne, a nie na odwrót. Można się zgodzić z hipotezš, iż nie były to zbyt grube pienišdze, ale były one jednak doœć grube, by je rozmieniać. Podstawowym banknotem, który rozmieniało się w PRL-u, był banknot stuzłotowy i zapewne przyszły prezydent wszedł do kwiaciarni, by rozmienić sto złotych właœnie.

— Czy może mi pani rozmienić sto złotych? — zapytał Lech Wałęsa kwiaciarkę i poczuł, że przebija go strzała Amora. — Mogę — odparła kwiaciarka, która, jak elegancko pisze Kškolewski, „nie była œlepa” i wydała klientowi dwa razy po pięćdziesišt. Jeœli tak właœnie było, to warto zauważyć, iż pierwsze zbliżenie pomiędzy Danutš i Lechem Wałęsami polegało na tym, iż on wręczył jej banknot z wizerunkiem Ludwika Waryńskiego, ona zaœ zrewanżowała mu się dwoma konterfektami Karola Œwierczewskiego. Zawarcie znajomoœci za poœrednictwem takich właœnie bilecików wydatnie osłabia tezę Kškolewskiego, iż państwo młodzi poznali się nie po socjalistycznemu. Gęœli poznali się wczeœniej, w epoce starych banknotów, i on jej wręczył na przykład czerwonego robotnika za sto złotych, ona jemu zaœ dwóch zielonych rybaków po pięćdziesišt złotych, to totalitarnego aspektu pierwszego wejrzenia fakt nie zmienia).

4.


A kwiatki, które sprzedawała urocza kwiaciarka? Przecież to były kwiatki socjalistyczne. One nie wyrosły przed wojnš. One nawet inaczej niż te przedwojenne pachniały. O ile można się zgodzić z obecnš w podtekœcie felietonu Kškolewskiego tezš, iż wszystkie peerelowskie małżeństwa, będšce rezultatem znajomoœci zawartej w miejscu; pracy, sš organizacjami zbrodniczymi, o tyle nie sposób też’ nie zauważyć, iż Wałęsowie zawarli znajomoœć wœród reżimowego kwiecia. Wœród róż się poznali, ale te róże — co tu! kryć — materializmem dialektycznym zalatywały.

Dalej Kškolewski snuje o dzieciach Wałęsów i, rzecz, jasna, wyrzšdza tym dzieciom bolesnš krzywdę. Już sama generalna teza, iż dzieci Lecha Wałęsy zawdzięczajš swe istnienie „odwadze rodziców”, jest przykra. Dziecko raczej-powinno być owocem miłoœci, a nie odwagi, odwagi w każ-‘ dym razie w mniejszym stopniu. Różne rzeczy można Lechowi Wałęsie zarzucać, ale imputować mu, iż przebywa on w towarzystwie własnej żony ponieważ jest z natury! odważny, to jest gruba nieprzyzwoitoœć. Kškolewski na| tym wszakże nie poprzestaje. W swym felietonie, nazbyt; chyba familiarnie zatytułowanym Lechu, Danuœka i PrzeĽ mku, twierdzi on z całš kategorycznoœciš, iż nie ma na œwiecie gorszej rzeczy, niż być dzieckiem Lecha Wałęsy. Wedle Kškolewskiego życie małych Wałęsów to było jedno wielkie pasmo udręk, upokorzeń i boleœci. Najpierw ich dom rodzinny nękany był przez UB i milicję, potem nachodzili go cudzoziemscy dyplomaci, potem w stanie wojen- [ nym pastwiła się nad nim propaganda, na końcu zaœ tata został prezydentem, co było — zdaniem Kškolewskiego — gwoŸdziem do trumny ich dzieciństwa. Z Przemysława


Wałęsy robi Kškolewski w swym tekœcie człowieka niespełna rozumu, twierdzšc, iż Przemek na skutek urazów doznanych w dzieciństwie wyrobił w sobie odruch œlepej nienawiœci do niebieskiego munduru, czy to milicyjnego, czy to policyjnego. „Poza tym doszło Ÿle pojęte wyrównywanie tych krzywd z dzieciństwa przez przesłanianie przeżyć kupowaniem mu przez ojca drogich Ťzabawekť, by były rekompensatš, z których jedna okazała się zgubna”.

Doœć jasno z tej, co prawda raczej ciemnej, stylistyki wynika, iż urazami doznanymi w dzieciństwie były — zdaniem Kškolewskiego — zarówno aresztowania ojca, jak i kupowane przez ojca prezenty. Okazuje się, że jak Lech Wałęsa zrobi dziecku prezent, to dziecko doznaje tak głębokiego psychicznego stresu, iż aby ten stres rozładować, musi ono strzelić w mordę jakiegoœ policjanta. Ponieważ Przemek od taty dostał specjalnie wiele i specjalnie drogich prezentów, był on na niebieskich specjalnie nabuzowa-ny. Toteż „gdy dostał się w ich ręce, cała tłumiona rozpacz i nienawiœć z dawnego okresu wybuchła. Gotów jestem nawet uwierzyć — powiada Kškolewski — że chciałby, jak krzyczał, by go zabili jak księdza Jerzego Popiełuszkę, choć zarazem doskonale wiedział, że tego nie zrobiš”. Otóż tłumaczenie pijackiego wybryku młodego człowieka za pomocš głębinnej psychologii jest rzeczš zgubnš. Być może autorowi felietonu wydaje się, iż szlachetniej jest zrobić z Przemysława W. psychicznego kalekę, niż przyznać wprost, iż był on nawalony jak zeppelin i rzęził bez sensu. Ale to sš typowe złudzenia nieporadnego hagiografa. Nieporadnego i w dodatku głuchego na rzeczywistoœć. W Polsce wszakże darzy się szacunkiem jeżdżšcych po pijanemu


42


4o


i wszczynajšcych burdy na komisariatach twardzieli. Mięczaków, którzy czynnoœci powyższe wszczynajš skutkiem doznanych w dzieciństwie urazów, otacza pogarda. Rzecz jasna, być dzieckiem wielkiego człowieka, to jest przeważnie wielkie nieszczęœcie. Dzieci na przykład Charliego Chaplina nieszczęœliwe były niesłychanie.


Pępek felietonisty


„Polityka” zmieniła szatę graficznš, format i układ, zmianie uległ cały wyglšd zewnętrzny pisma. Wszystkie te daleko idšce, choć kosmetyczne, przeistoczenia majš jednš przyczynę: kierownictwo tygodnika postanowiło zlikwidować ostatniš stronę. To znaczy: nie tyle zlikwidować, co ukryć, przesłonić innymi materiałami, rozsadzić siedzšcych tam autorów, uczynić ich obecnoœć mniej rażšcš.

Kierownictwo „Polityki” postanowiło wreszcie wysłuchać głosu opinii publicznej, postanowiło ulec jednobrzmišcej opinii swych czytelników raz po raz domagajšcych się zmian na odcinku ostatniej strony. „ŤPolitykať pismo sensowne i dorzeczne, ale ostatniš stronę majš fatalnš”. Zdanie to w rozmaitych, to ostrzejszych, to łagodniejszych wersjach słyszało się przecież bez przerwy. Osobiœcie musiałem ustawicznie nie tylko rozmaitych wariacji tej wypowiedzi wysłuchiwać, ale i polemizować z nimi. Wysłuchiwałem — ponieważ jako do znanego w œrodowisku sympatyka „Polityki” bardzo często zwracano się do mnie z Pytaniem, jak mogę regularnie z sympatiš i zapałem czytać pismo, które ma tak rozpaczliwie słabš ostatniš stronę. Polemizowałem z tymi opiniami, ponieważ kierowała mnš

45


cechowa solidarnoœć i lojalnoœć, które winny obowišzywać w każdym cechu, w cechu felietonistów również.

Tłumaczyłem zatem i objaœniałem cierpliwie, że z ostatniš stronš „Polityki” nie zawsze było tak kiepsko jak teraz, kiedy pisuje tam Stomma. Samego Stommy broniłem zresztš również, zgoda, mówiłem, Stomma nie ma pojęcia o pisaniu felietonów, ale nie ma on też mózgu felietonisty, a nie mieć mózgu felietonisty przy pisaniu felietonów to jest zaleta, nie wada… Moi antagoniœci kiwali z powštpiewaniem głowami, tam jest przepaœć, mówili, pomiędzy resztš a ostatniš stronš, mówili, tam jest otchłań, pomiędzy, dajmy na to, takim Władykš i Mroziewiczem z jednej strony a Stommš i Passentem z drugiej strony jest otchłań wielka jak Pacyfik. Przecież Passent też jest kiepski, a nie da się o nim powiedzieć, że nie ma mózgu felietonisty, więc jak…? Zgoda! — i tu się zgadzałem — ale głos z wolna zaczynałem podnosić, bo mi nerwy puszczały, zgoda, Passent, owszem, ma mózg felietonisty, ale to jest właœnie dramat tego człowieka, on ma nie tylko mózg felietonisty, on ma także serce felietonisty, żołšdek felietonisty, trzustkę felietonisty i wštrobę felietonisty, on jest; na wskroœ felietonistš, to jest przypadek felietonisty, który nigdy nie przestanie być felietonistš, i trzeba ten dramat rozumieć, starać się, przynajmniej starać się zrozumieć, schyłek Passenta to jest schyłek felietonisty, czyli prócz tego, że schyłek sam w sobie, jest to w tym przypadku wyjštkowo tragiczny schyłek, mówić bowiem o schyłku felietonisty, to tak jakby mówić o schyłku klowna czy błazna, każdy z nas, felietonistów, jest po częœci (i to po znacznej częœci) klownem czy błaznem, upadki zaœ klownów czy błaznów, ich schyłkowe fazy, kiedy nie sš tak sprawni jak dawniej, kiedy nikogo już nie œmieszš i nie wychodzš im stare sztuczki, to jest tragedia po prostu. Współczuć wtedy trzeba, a nie szydzić, przypominać dawne zasługi, bronić człowieka, a nie pastwić się nad jego słaboœciš, były przecież sezony, kiedy Passent był dobry, na przykład w czasach, kiedy podpisywał swoje felietony jako Bywalec, to ho, ho, ho, co to było…

I widzšc, że dalej moje argumenty u zacietrzewionych zwolenników wysokiej jakoœci nie znajdujš posłuchu, rzucałem wszystko na jednš szalę i zaczynałem rozwodzić się nad historycznymi zasługami „Polityki”. Przecież to pismo — mówiłem — zawsze miało swoje oblicze, a w tamtych czasach to było prawie niemożliwe. Sołżenicyna, darłem się na całe gardło, Sołżenicyna oni jako pierwsi z narażeniem drukowali! Puzyna tam pisał i Koniecpolski! Zagajewski prozę im dawał i Anderman! Drewnowski z Mentz-lem działem kultury inteligentnie kierowali! Sam tam — mało, bo mało — ale pisałem. Stawiałem desperacko na samego siebie, bo czułem, że chaotycznie mówię. A Rakowski? Co z Rakowskim? — hamowali mnie coraz bardziej zniesmaczeni pryncypialiœci. — Przecież Rakowski wszystkim kierował, ten komuch zajadły. I dochodziło do tego, że ja i Rakowskiego zaczynałem bronić. Zaczynałem mgliœcie snuć o dramacie tego działacza, który przecież chciał byc reformatorem, który stawiał się bolszewikom, który wprawdzie w rozsšdnych granicach, ale próbował niezależnoœci, i któremu w rezultacie bardzo dla niego niefortunnych historycznych zbiegów okolicznoœci przyrosła gęba zażartego komucha. O najgorszych stalinowskich stu-46


47


pajkach nie mówi się tak przykrych rzeczy, jak o Rakowskim — przecież jest w tym jakaœ potworna niesprawiedliwoœć dziejowa, sam się w swoim obiektywizmie rozgrzewałem i przytaczałem kolejne argumenty, i dalej wywodziłem, i kiedy w swoich dalszych wywodach na temat „Polityki” dochodziłem do punktu, w którym starałem się przekonać moich adwersarzy, że Jerzy Urban był swego czasu wybitnym felietonistš, oni (moi adwersarze) odwracali się na pięcie i odchodzili bez słowa.

Pozostawałem sam i głowę mojš wypełniał godny felietonu aforyzm: Nie ma takiej historycznej zasługi, której nie dałoby się w czasie teraŸniejszym spieprzyć — szeptałem sam do siebie.

Toteż z osobistš ulgš i głębokim zadowoleniem przy jšłem zmianę zewnętrznego wystroju „Polityki”. Ostatni strona przestała kłuć w oczy, Passent ze Stommš umiesz czeni gdzieœ pod koniec (ale nie na końcu) składu dosta na pociechę po legitymacyjnej fotce, jest OK — myœlałe sobie — nie będzie już zaczynajšcych się od ostatniej stro4 ny „Polityki”, a prowadzšcych nie wiadomo dokšd sporów*. Spokój. Wreszcie spokój. Ale gdzie tam spokój! Jaki tar spokój. Minęły ze dwa, trzy tygodnie, otwieram kolorów „Politykę”, patrzę i oczom nie wierzę. Passent dalej (eh już nie na ostatniej stronie) z uporem godnym lepsz sprawy poziom gazety obniża. To, że poziom obniża, to pestka, ale on w dodatku „Polityce” komuszš gębę przyprawia. Oto w felietonie Organ szatana („Polityka” nr 44,, 1995) Daniel Passent, rzekomo bronišc „Polityki” przed zarzutem komunistycznoœci, bezlitoœnie i z jadowitym uœmiechem spycha swojš gazetę w czerwone bagno. Przecięż ta rzekoma notatka służbowa dla Sekretarza Ideologicznego ocieka nostalgiš za epokš Sekretarzy Ideologicznych. Pomysł, aby oczyœcić „Politykę” z zarzutu rzekomej bolszewickoœci, analizujšc jej zawartoœć rzekomym okiem bolszewickiego cenzora, nie jest niczym innym jak słodkš wycieczkš wyobraŸni w sielankowš przeszłoœć Peerelu. Bezsensowne jest udowadnianie nieobecnoœci komunizmu racjami historycznymi, czyli poprzez triumfalne głoszenie tezy, że komunizm wraz ze swoimi cenzorami przeminšł. A może przetrwał on w jakichœ innych formach? Może na przykład w zakamarkach mózgu przetrwały jakieœ osobliwe mechanizmy, nawyki, tęsknoty? To, że ówczesnym cenzorom nie podobałaby się dzisiejsza „Polityka” — jest przecież jasne, zdumiewajšce jest natomiast to, że dzisiejszy redaktor Passent zachowuje się tak, jakby podobali mu się ówczeœni cenzorzy. Mówi on o cenzurze tonem głodomora rozprawiajšcego o jedzeniu. Dziwne. Cała redakcja „Polityki” staje na głowie, żeby odeprzeć ewentualne zarzuty rzekomej obecnoœci na łamach jakichœ reliktów ko-muszej œwiadomoœci, a zagubiony felietonista funduje skonfundowanym kolegom i czytelnikom jakiœ napisany nowomowa, zupełnie nie œmieszny raport, który ma rzekomo udowodnić, że nowomowa nie istnieje. Otóż istnieje ona i, jak się okazuje, nie da się jej usunšć wyłšcznie za pomocš zmian kosmetycznych.


48


Babina z Peerelu

Parę tygodni temu („Tygodnik Powszechny” nr 47, 1995) w tekœcie zatytułowanym Pępek felietonisty dokonałem interpretacji generalnych zmian zewnętrznych, jakim uległ niedawno tygodnik „Polityka”. Nie będę ukrywał: teza główna mojej interpretacji mogła być w pewnym sensie przykra dla Ludwika Stommy i Daniela Passenta, ponieważ głosiła ona (moja teza), iż „Polityka” przeistoczyła się głównie z powodu zakłopotania, jakie w kierownictwie pisma wywołujš ci dwaj autorzy. „Polityka” — wysunšłe” hipotezę — przepoczwarzyła się, ponieważ postanowi ukryć, przesłonić innymi materiałami, rozsadzić siedzšcych na ostatniej i eksponowanej stronie autorów, uczyń’ ich obecnoœć mniej rażšcš.

Na tekst mój zareagował zarówno Ludwik Storni jak i Daniel Passent. OdpowiedŸ Stommy oceniam wyże Passenta niżej. W ogóle, gdy czytam Passenta („Polityka” nr 49,1995, tekst Cyganeria polityczna), ogarnia mnie doœć obezwładniajšce poczucie niższoœci. Felietonista „Polityki” twierdzi mianowicie, iż ja, Pilch, nie mam prawa usuwać go z ostatniej strony „Polityki”, ponieważ jest autorem poczytnym. I na dowód przytacza badania ankietowe opraco-wane przez Uniwersytet Jagielloński oraz oœrodek Gallupa. Wedle badań tegorocznych felietony redaktora Passenta czyta regularnie 89,1 procent badanych, przeglšda je 7,7 procent, czyli razem 96,8 procent. Z poglšdami autora „Polityki” — wedle tychże badań — również zgadza się czy wręcz utożsamia zdecydowana większoœć. Nie ma zatem żadnych merytorycznych podstaw — dowodzi poprzez przytoczenie swych wysokich notowań Daniel Passent — do wszczęcia postępowania dyscyplinarnego przeciw niemu. Okazuje się, iż felietonista „Polityki” na serio uważa, iż ja osobiœcie wpadnę niebawem do „Polityki” i polecę redaktora Passenta zwolnić. Jestem wszak, jak pisze Passent, „typowym przedstawicielem cyganerii politycznej, któremu nie smakujš demokratyczne reguły gry”. Reprezentuję przy tym, zdaniem Passenta, jakiœ mroczny salon „Tygodnika Powszechnego”, salon zarazem całkowicie pozbawiony znaczenia i niesłychanie wpływowy, i na wyraŸne polecenie tego salonu, zwanego też przez Passenta „œmietankš”, przeprowadziłem w „Polityce” inspekcję, po jej przeprowadzeniu zaœ napisałem raport, którego konkluzja brzmi: „Zwolnić Passenta, ponieważ coraz bardziej zawadza na drodze do monopolu”.

W gruncie rzeczy nie ma się czemu dziwić ani nad czym wydziwiać. Wywody Passenta to typowy symptom (bo przecież nie relikt) żywego peerelowskiego rozumu, kiedy to nie tekst się liczył, ale stojšce za tym tekstem siły sprawcze. A już praktycznie każdy tekst operujšcy nazwiskami, lokujšcy te nazwiska w jakichœ najbardziej nawet beztroskich kontekstach negatywnych, nie był


50


51


wówczas niczym innym, jak przejawem egzekucyjnej woli okreœlonych sił politycznych.

Powiem szczerze i z rękš na sercu: ja nie chcę Passenta zwolnić z „Polityki”, ja sobie robię z Passenta zwyczajne jaja. Ja sobie robię z Passenta jaja, na co on reaguje przytaczaniem danych o sobie opracowanych przez Uniwersytet Jagielloński i oœrodek Gallupa! Naprawdę: mój tekst nie był notatkš redaktora sporzšdzonš na użytek wydziału prasy Komitetu Centralnego. Wstyd powiedzieć: mój tekst był konstrukcjš literackš.

Swojš drogš — jakże niezwykły kompleks niepewnoœci własnego pisarskiego istnienia musi mieć ktoœ, kto reaguje tak histerycznie. Wiedziałem, że jest kiepsko, ale, prawdę powiedziawszy, przypuszczałem, że jest ciut lepiej. Być może doœć naiwnie wyobrażałem sobie, że redaktor Passent to jest stary remiecha, który niejedno widział, z niejednego żarł pieca, wyobrażałem sobie, że jak odpowie na mój felieton, to odpowie z jakimœ rechotem, przytupem (jak Stomma choćby). Ale gdzie tam. On mi w odpowiedzi papierami potwierdzajšcymi jego zawodowš przydatnoœć zaczyna przed nosem machać. Jaki Passent’ jest, taki jest, myœlałem, ale w końcu to nie baba, to chłop jest. A tymczasem on ci się nie jak chłop, ale jak baba zachowuje, i to jak baba z Peerelu. Œciœlej, zachowuje się identycznie jak pewna babina, kierowniczka małego sklepu papierniczego w głębokim mroku tamtych czasów. Opowiem tę historyjkę.

Byłem wtedy uczniem może szóstej, może siódmej klasy szkoły powszechnej, byłem uczniakiem i razem z moimi kolegami (również uczniakami) każdego dnia


w drodze do szkoły i w drodze powrotnej mijaliœmy wiecznie nieczynny sklepik papierniczy. Zawsze wisiały tam jakieœ pożółkłe strzępy manuskryptów: „Zaraz wracam”, „Wyszłam do banku”, „Zamknięte z powodu choroby personelu”. Niezmiernie zaaferowana kierowniczka, jak już udało się jš zastać, albo właœnie wróciła, albo właœnie wychodziła. Albo wkładała, albo zdejmowała płaszcz, to było rytualne, sprzedawała szesnastokartkowe zeszyty bez-drzewne w zadyszanym poœpiechu i zawsze jakoœ osobliwie połowicznie spowita w swoje wyliniałe paletko. Słowem, była to klasyczna, podwójnie niedostępna warownia peerelowskiego handlu: wiecznie zamknięta i pusta w œrodku, bo przecież tych szesnastokartkowych zeszytów przeważnie nie było.

I któregoœ dnia my, uczniacy, wiedzeni chęciš spłatania sztubackiego figla umieœciliœmy na drzwiach tego nędznego sklepiku jakiœ rodzaj imitacji pisma służbowego: „Z dniem tym a tym zwalniam paniš w trybie natychmiastowym. Dyrektor zarzšdu”. I zaczailiœmy się za rogiem, czekajšc na reakcję niesumiennej sprzedawczyni. Nadeszła niebawem, wyjęła zza masywnej zielonej kraty nasze „Wypowiedzenie stosunku służbowego”, zaczęła czytać i zaraz jakoœ œwiat poszarzał i niesporo się zrobiło. Bo myœmy liczyli, że babina rzuci jakimœ przekleństwem, splunie z pogardš, dostrzeże nas i pogoni, a jej zwyczajnie zaczęły trzšœć się ręce. Ona patrzyła na nasze nieporadne uczniowskie kulfony i miała œmierć w oczach. Ja nie chcę przez to powiedzieć, że to, co napisałem o redaktorze Passencie, to sš nieporadne uczniowskie kulfony. Ja chcę powiedzieć, że redaktor Passent patrzy na swoje rzekome „wypowiedze-52


53


nie” i reaguje œciœle jak babina z Peerelu. Trzęsš mu się ręce i ma œmierć w oczach. „Kto namaœcił publicystę ŤTygodnikať do redagowania ŤPolitykiť?” — pyta Passent. I zno-wuż — jak mawia Lech Wałęsa — pytanie w stylu dawnych nadużyć stylistycznych, niestety. (Kto wam dał prawo, towarzysze?)

Otóż ja nie redaguję „Polityki”. Ja piszę o „Polityce”.] A kto mi dał prawo pisania o „Polityce”? Otóż wolnoœć i demokracja dały mi takie prawo. Wy, redaktorze Passent, po staremu sšdzicie, że ja was zwalczam, a ja nie walczę, ja gram i stosuję w dodatku demokratyczne reguły gry. Wolnoœć człowieka piszšcego polega na tym, że pisze on, o czym chce. Chce mi się pisać o was, redaktorze Passent, i ja folguję sobie. Czasy teraz takie, że ja mogę o was, redaktorze Passent, pisać spokojnie, bo wiem, że wam od mojego pisania włos z głowy nie spadnie. Co najwyżej zostaniecie przywróceni na ostatniš stronę. Poza tym, jeœli ja dobrze rozumiem wywody redaktora, jest on w sumie zaszczycony faktem, iż pisze się o nim na łamach „Tygodnika Powszechnego”. „Nigdy nie byłem dobry” — powiadaj z desperacjš w zakończeniu swego felietonu redaktor Da-j niel Passent. A dowodem na to, iż nigdy nie był dobry, jest j fakt, iż „Tygodnik Powszechny” pomijał jego twórczoœć: milczeniem. „Pisuję felietony prawie trzydzieœci lat i w tym czasie ani razu, nigdy przenigdy nie przeczytałem w ŤTygodniku Powszechnym* ani jednego o tych felietonach słowa”.

O co więc w sumie chodzi? Okazuje się: Daniel Passent doczekał. I faktycznie było czego. Gdybym przykładowo sam po trzydziestu latach czekania, po trzydziestu la-


tach marzeń ujrzał wreszcie swe nazwisko na łamach TP”, na miejscu redaktora Passenta nie marudziłbym wszakże, napić bym się poszedł niezwłocznie. Następna taka okazja, kto wie, kiedy się trafi.

Jeœli idzie natomiast o tyczšcš tej samej sprawy reakcję Ludwika Stommy („Polityka” nr 48,1995) to —jak powiadam — oceniam jš wyżej. Jest to odpowiedŸ krótka, ale zawiera za to tylko jeden błšd merytoryczny. Stomma twierdzi mianowicie, iż jestem katolikiem, w zwišzku z czym domaga się ode mnie miłosierdzia. Otóż ja jestem luter, i to spod Cieszyna, i pastwię się nad Stommš z luter-sko-cieszyńskš zajadłoœciš.

„Brzydkš jest rzeczš, redaktorze Pilch, opluwać słabszych, głupszych i niedorozwiniętych” — powiada Stomma. Tak jest. Godzę się z tym, boleję nad tym, próbowałem nawet daremnie walczyć z tš przypadłoœciš, ale to jest silniejsze ode mnie. Ja po prostu muszę od czasu do czasu boleœnie walnšć słabszego.


54


Jola jest jak Jacšueline

Aby stać się normalnym prezydentem, Kwaœniewski mul siałby stać się niezwykłym prezydentem. Jego jedynš rze-l czywistš szansš jest postawienie na własnš indywidual-j noœć i spektakularne udowodnienie tej indywidualnoœci.

Musiałby on zatem na przykład w trybie błyskawicz-1 nym oderwać się od własnego zaplecza, porzucić niedawnych współpracowników, obłożyć anatemš, a może i jakšœ ] leninowskš fatwš cały SLD, zapowiedzieć zasadniczš akcję ] porzšdkowš (wietrzenie albo wyršb), nie reagować na tele-i fony premiera, zagrozić rozwišzaniem ciał rozwišzywał-1 nych. Prócz wszystkich tych rytualnych gestów (o spra-1 wach tak banalnych jak kilkakrotna, ale za to brutalna! zmiana kancelarii, tkliwy flirt z ZChN czy reaktywowanie 1 się w prawach studenta nie warto wspominać), otóż prócz 1 wszystkich tych rytualnych gestów przydałby się też prezydentowi Kwaœniewskiemu jakiœ gest specjalnie wyrazi-j sty na dobry poczštek. Na przykład gestem takim mogłoby być ze wszech miar korzystne politycznie zapuszkowanie Jaskierni. Tak jest. Kwaœniewski powinien wnieœć oskarżenie przeciwko Jaskierni, oskarżajšc go o to, iż ten nie oskarżył się w porę. Następnie powinien on wytoczyć proces Jaskierni, doprowadzić do skazania Jaskierni oraz -nie baczšc na liczne protesty społeczne bronišce Jaskierni — zamknšć Jaskiernię.

Gdyby prezydent tak postšpił, zamknšłby on nie tylko Jaskiernię. Zamknšłby on też usta tym wszystkim niedowiarkom, którzy powiadajš, iż to nie interesujšcy i dynamiczny prezydent rzšdzi teraz Polskš, ale że rzšdzi niš mdły i nudny I sekretarz. Dramat prezydentury Kwaœniewskiego w ogóle będzie polegał na tym, że będšc prezydentem, będzie on przez cały czas musiał udowadniać, iż nie jest I sekretarzem, co nie będzie łatwe. W końcu — zaznaczmy z mocš — Kwaœniewski nie jest I sekretarzem. W sytuacji gdy się czymœ lub kimœ nie jest, udowadnianie tego właœnie jest o wiele trudniejsze, niż gdyby się było. A tu dochodzš jeszcze kuszšce okolicznoœci dodatkowe. Już teraz przecież pochlebcy sšczš mu do ucha pierwsze takty kultowego hymnu jednostki, ty jesteœ jak Kennedy, szepcš mu przymilnie, a Jola jest jak Jacšueline. I jak tu się oprzeć takim analogiom? Przecież każdy z dawnych I sekretarzy chciał być dokładnie takim samym I sekretarzem jak Kennedy właœnie. Każdy. Nawet Kania.

Toteż gdyby Kwaœniewski zrobił, co mu radzę, tzn. gdyby tak przykładowo wlepił Jaskierni dychę i pištkę na przytarcie rogów, udowodniłby w całej rozcišgłoœci, iż nie jest żadnym I sekretarzem, ale że jest prezydentem jak się Patrzy, zupełnie nowoczesnym. Choć też nie za bardzo, a prawdę powiedziawszy, całkiem na odwrót. Przecież gdyby tak właœnie Kwaœniewski uczynił, w ogóle uczyniłby którškolwiek z wymienionych rzeczy, gdyby w jakikolwiek sposób odcišł się od swych korzeni, przekreœlił przeszłoœć,


56


57


.? jjP

I

rozstał z najbardziej nawet komunistycznymi kumplami -œ I co by on udowodnił? On by udowodnił, że nie jest żadnym nowoczesnym prezydentem, ale że jest I sekretarzem, i ti starej daty. Udowodniłby, że jest I sekretarzem pełnš gębš, że jest pełnokrwistym i zajadle rewolucyjnym I sekretarzem. Bo tylko pełnokrwiœci i zajadle rewolucyjni I sekretarze likwidowali sojuszników i zamykali (okresy histo-i rycznie zamknięte) przeszłoœć. A gdyby tak, nie daj Panie Boże, Jaskierni choć jeden włos spadł z głowy, okazałoby, się wręcz, że Kwaœniewski jest jak sama rewolucja, co pożera własne dzieci.

Czyli sytuacja jest absolutnie bez wyjœcia. Aby udowodnić własnš prezydenckoœć, prezydent musi być jak I sekretarz, choć cały czas musi udowadniać, iż nie jest I sekre-i tarzem. Nie będšc I sekretarzem, prezydent będzie; nieuchronnie stawał się I sekretarzem, by udowodnić, że-nim nie jest, czyli że jest prezydentem, gdy zaœ będzie to czynić z powodzeniem, tzn. gdy w istocie będzie prezydent tem, nie zaœ I sekretarzem, nawet najżyczliwszych dziwić* będzie jego wysiłek. Cóż on się tak wysila, jakby c udowodnić, że nie jest I sekretarzem, będš pytać jednia Chce udowodnić, że jest normalnym prezydentem, uzupeł-j niš drudzy.


Gest Oniegina

Z ciężkim sercem zabieram się kolejny już raz do pisania o Oleksym, ale przecież dziœ nie sposób nie pisać o Oleksym, pisanie o Oleksym stało się rodzajem społecznej powinnoœci, wszyscy piszš o Oleksym, poeci układajš o Oleksym wiersze, bajarze o Oleksym bajš i trudno się temu dziwić, romantyczna postać Oleksego, który może zdradził, a może nie zdradził, wręcz zmusza do jej opiewania. „Nie o każdym — jak pisa! Broniewski — nie o każdym œpiewajš pieœni”. Oleksy niczym księżyc albo niczym zachodzšce słońce stal się obecnie kanonicznš realnoœciš kultury.

„Olin już wzeszedl, psy się uœpiły, KGB klaszcze za borem” — nucš zwolennicy interpretacji nokturalnej, czyli dionizyjskiej. „Słońce Józefa ostatnich kresów nieba dochodziło/Mniej silnie, ale szerzej niż we dnie œwieciło” — polemizujš z nimi wyznawcy wersji solarnej, czyli apoliń-skiej. Bez względu na zasadnicze spory, jedno wydaje się nie ulegać wštpliwoœci — na obecnym etapie Oleksy jest rozpatrywany jako Ÿródło informacji, przy czym zasadnicze pytanie brzmi: czy było to Ÿródło œwiadome, czy nieœwiadome? To znaczy, czy to Ÿródło kablowało, bo chciało, czy też kablowało, bo po prostu — jak to Ÿródło — szemrało


59


nieustannie. W słynnym już wierszu Bezradnoœć Zbigniew Herbert stawia między innymi diagnozę neurotycznego, słowotoku. „Może Premier ma logoreę/to znaczy bez^ ustanku mówi/sam nie wiedzšc do kogo to bardzo przykra neurozanie wolno karać chorego”. Otóż nie da się wykluczyć jeszcze szczególniejszego przypadku, być może mianowicie Premier miał logoreę okresowš, być może miał logoreę okolicznoœciowš, być może dostawał logorei w okreœlonych warunkach, w warunkach mianowicie bliskiego kontaktu z towarzyszami radzieckimi.

Zależnoœci, jakie istniały pomiędzy peerelowskimi: aparatczykami a „radzieckimi”, były bowiem zależnoœciami wielopłaszczyznowymi i zawierały one w swym skompliko-i waniu także aspekt, w pewnym sensie, zmysłowy. W towarzystwie radzieckim nasi towarzysze pocili się bšdŸ marzli, bledli bšdŸ czerwienieli, głos im zaczynał się łamać lub przeciwnie, nabierał specjalnie wibrujšcych głębi, spojrzenie ich gasło bšdŸ nabierało blasku, nie byli w stanie wydusić słowa lub na odwrót, perorowali kwieciœcie. Być może przypadek naszego — jak powiada Herbert — „Premia o dobrodusznej twarzy /opata dochodowego klasztoru” jest właœnie ten ostatni przypadek. Jeœliby tak właœnie ło, to ewentualna agenturalna działalnoœć Premiera nie laby istotnie œwiadomš działalnoœciš agenturalna se largo, byłaby ona pochodnš psychofizycznego i trudno czalnego uzależnienia od radzieckich.

W poprzednim numerze „Tygodnika Powszechnego’ (nr 2, 1996) Krzysztof Kozłowski, precyzyjnie analizujšc „sprawę Oleksego”, podkreœla, iż Oleksy — podobnie jak jego inni koledzy z byłej PZPR — jakby nie zauważył, że


w 1989 roku Polska stała się krajem niepodległym i tym samym zmieniły swój charakter kontakty między „polskimi” a „radzieckimi”. To, co w PRL-u mogło uchodzić za „normalny” kontakt pomiędzy-towarzyski, w wolnej Polsce mogło nabierać agenturalno-szpiegowskiego wymiaru. Otóż nie jest wykluczone, iż byli towarzysze z byłej PZPR dziejowš zmianę może i zauważyli, cóż z tego wszakże, kiedy nie byli w stanie opanować prostego odruchu œlinienia się na sam widok radzieckich. Może oni i zarejestrowali odzyskanie niepodległoœci — cóż z tego wszakże, skoro nie byli w stanie okiełznać wieloletniego nawyku czynienia radzieckim dobrze.

Posiadanie poza tym własnego prywatnego łšcznika moskiewskiego dawało dawniej immunitet nietykalnoœci, mieć osobistych przyjaciół radzieckich, nawet poœledniejszego partyjnego szczebla, to był o wiele mocniejszy i bezpieczniejszy układ, niż mieć nawet w rodzinnym biurze politycznym… I Olinowi wydawało się, że jest jak dawniej: słodko i bezpiecznie… Olin spotykał się ze swym sšsiadem z KGB i jak zawsze doznawał podniecenia, i całym swym jestestwem, rysami twarzy i blaskiem łysiny wyrażał oddanie. I dopiero teraz Olin zauważa, że nie jest tak jak dawniej, by teraz, kiedy jest cienko, zwrócić się do radzieckich z proœbš o udzielenie bratniej pomocy.

Tak mogło być. I to mogło starczyć. Być może istotnie obyło się bez działania w złej wierze. Bo jeœli Premier działał w złej wierze, trzeba by go wyzwać — powiada Herbert — na ubitš ziemię. „W przypadku jeœli działał/ w złej wierze/mogę go wyzwać na ubitš ziemię/ale tutaj nigdzie/nie ma ubitej ziemi//trudno wykonać/patetyczny


60


61


gest/Eugeniusza Oniegina/zapadajšc się/po kolana/po, szyję/w bioto”. Ciemne i pesymistyczne zakończenie tego wiersza jest też ciemne w sensie elementarnym. Boi w gruncie rzeczy: co znaczy „wykonać patetyczny gest Eu-; geniusza Oniegina”? O jaki gest tu chodzi? Z kontekstu! mogłoby wynikać, iż idzie tu o wyzwanie kogoœ na pojedy-i nek, ale przecież w poemacie Puszkina Oniegin nikogo nie wyzywa na pojedynek. To on zostaje wyzwany, to on wcale nie patetycznie, ale doœć płasko prowokuje swego przyja-;. cielš Leńskiego, to Leński wykonuje pochopnie i chyba; jednak fałszywie patetyczny gest i wyzywa Oniegina, i zo>| staje przez Oniegina zabity, co również i w żadnym wypadku nie jest „patetycznym gestem Oniegina”.

Zabicie Leńskiego, choć zdarza się w pojedynku, jest! w końcu nie zamierzone i przypadkowe. Tragizm tej œmiercij nie jest patetyczny O jaki więc „patetyczny gest Oniegina”! chodzi Herbertowi? Prawdę powiedziawszy, w całym poemacie Puszkina Eugeniusz Oniegin wykonuje jeden tylko gestj prawdziwie patetyczny i szlachetny: znosi mianowicie s chłopom pańszczyznę i zastępuje jš lekkim czynszem. Je” o ten właœnie gest idzie Herbertowi, to czyni on interpre cję wiersza Bezradnoœć nieco karkołomnš, ale dalej możli1 przecież. Jeœli bowiem Oleksy jest jak pańszczyzna, to ist nie trzeba go znieœć po prostu i zastšpić czymœ mniej pr krym dla ludnoœci. Co wszakże — zdaje się twierdzić Her bert — jest niemożliwe, ponieważ wkoło jedno i to samo! bagno. Jak widać — tak czy inaczej — zasadnicza wymowa5 wiersza nie ulega zmianie. To znaczy, bez względu na to, jaki był gest Oniegina — ruch Oleksego może być tylko jeden.


Mordercza spirala porozumienia rozkręca się

Mordercza spirala porozumienia rozkręca się coraz bardziej. Raz uruchomiony mechanizm porozumienia nie daje się zatrzymać, porozumienie wymyka się spod kontroli rozumu i zaczyna rzšdzić się własnš nieokiełzanš logikš, tryby porozumienia wirujš, ostrze porozumienia wisi w powietrzu. Tor i bieg porozumienia jest torem i biegiem toczšcej się ze zbocza œniegowej kuli, porozumienie staje się coraz większe i pędzi coraz prędzej. Rosnšca prędkoœć porozumienia połšczona ze wzrastajšcš masš porozumienia sprawia, iż energia porozumienia staje się energiš gigantycznego tarami. Taran porozumienia rozbija drzwi i okna, miażdży czaszki, nieustanne brzęczenie porozumienia rozprasza myœli, łzawišcy gaz porozumienia wyciska łzy. Szerzy się epidemia porozumienia. Widmo porozumienia kršży nad naszymi głowami. Zjawisko to jest tak nieogarnione, iż dziejš się rzeczy trudne do pojęcia. Kat porozumiewa się z ofiarš, więzień ze strażnikiem, strukturalista z psychoanalitykiem. Najzagorzalsi wrogowie, którym słowo porozumienie nigdy nawet do głowy przyjœć nie powinno, porozumiewajš się ze sobš. Porozumienie w dodatku działa jak narkotyk — kto raz zaznał słodyczy porozumienia, ten już


63


będzie do końca życia szukał porozumienia. Będzie w poszukiwaniu porozumienia staczał się coraz niżej, będzie się porozumiewał z coraz bardziej przypadkowymi kompanami, I ostatni grosz wyda na porozumienie, w imię porozumienia I wyprze się i zdradzi, i w końcu znajdzie się — tak jest ~M w rynsztoku porozumienia. Człowiek uzależniony od porozumienia ma wszelkie cechy ofiary nałogu, nie jest w sta-i nie ani pracować, ani próżnować, jeœli przedtem nie zawrze jakiegoœ porozumienia. Ludzie upojeni porozumieniem mu-i szš nazajutrz strzelić sobie porozumiewawczego klina, po-1 nieważ kac po nadmiernym porozumieniu bywa straszny.

Klęska żywiołowa porozumienia prowadzi do nieobli-1 czalnych skutków i nieprzewidywalnych strat. Monstrual-1 ne, dotknięte elephantiasis porozumienie staje się jakoœciš samš w sobie, pół biedy, jeœli staje się tylko sztukš dla i sztuki, porozumieniem dla porozumienia, ale cała bieda 1 w tym, iż nadmiernym porozumieniem zaczynajš rzšdzić I sprzeczne z porozumieniem zasady. Logikš porozumienia! zaczyna rzšdzić na przykład logika odwetu. Co czyni \ nek, widzšc, iż owieczka, z którš zawarł porozumienie, zffl wiera znienacka porozumienie z wilkiem? Otóż baranesjH w odwecie zawiera porozumienie z panterš. Gdyby na tyiiB się skończyło, to znaczy, gdyby w rezultacie tych porozł mień stało się to, co stać się powinno, to znaczy, gdyby I wilk zjadł owieczkę oraz gdyby pantera zeżarła baranka,! byłoby OK. Ale gdzie tam, oni trwajš w swych opacznych i porozumieniach i, co więcej, próbujš zawierać, teraz już | nie w odwecie, ale wiedzeni czystš nienawiœciš, dalsze, 1 równie niestosowne porozumienia, a to z żabš, a to z papu-1 gš. I tak się w odwecie porozumiewajš, i tak się w niechę-:]


ci dogadujš, i tak się w niechęci bratajš, że zatracajš się

w sobie.

Nie ten wilk ma owczš skórę na sobie i nie ten baranek kły szczerzy. Jak bowiem, może nie bardzo powszechnie, wiadomo, nadmierne porozumiewanie prowadzi do utraty tożsamoœci. Porozumienie za wszelkš, czyli także za cenę samego siebie, nie jest porozumieniem, jest ono zagładš. W każdym razie — może prowadzić do zagłady. Inaczej jeszcze: fałszywe porozumienia stajš się łatwym i mocnym argumentem w rękach tych, którzy, jak twierdzš, od samego poczštku twierdzili, że żadnych porozumień zawierać nie będš. Czyli fałszywe porozumienia wzmacniajš argumentację rzeczników prawdziwego konfliktu. Na szczęœcie nie jest prawdš, iż jedynym sposobem powœcišgajšcym fałszywe porozumienia jest prawdziwy konflikt. Jeœli Polska tonie w bełkocie porozumienia, to niekoniecznie trzeba rezygnować z prób porozumienia. Wystarczy powstrzymać bełkot.


64


::.:’,_ ?::..:.-..-…:…,?.. … ‘TSSSIŒ §§?


Pochwała kłamstwa

Jak powszechnie wiadomo, w dekalogu nie ma przykazania „Nie kłam”. Ósme przykazanie, które brzmi: „Nie mów fałszywego œwiadectwa przeciw bliŸniemu twemu”, da się od biedy tak znaczeniowo rozcišgnšć, aby oznaczało ono zakaz wszelkiego kłamstwa, ale raczej idzie tu o zakaz oszczerstwa, obmowy, potwarzy czy fałszywego zeznania.

W znaczeniu historycznym, w kontekœcie dziejowym Księgi Wyjœcia, szło przede wszystkim o zadoœćuczynienie sprawiedliwoœci społecznej. Nie będziesz mówił przeciw bliŸniemu twemu kłamstwa jako œwiadek — tak brzmiał, jeœli można tak powiedzieć, „prawniczy oryginał ósmego przykazania”.

Wychodzi na to, że Pan Bóg w stanowczy sposób nie zakazał ludzkoœci kłamać. A jeœli tak, to może wychodzić i na to, iż Pan Bóg dał wręcz przyzwolenie na kłamstwo. Dlaczego? Czyżby wiedział w swej nieskończonej roztropnoœci, iż stworzony przezeń człowiek jest tak naznaczony kłamstwem, tak łakomy nieprawdy, iż stawianie przed nim tego rodzaju zakazu to jest zwyczajna strata czasu i energii? Wyliczył On, iż wprawdzie wszystkie przykazania będš klasowo łamane, ale przecież znajdš się tacy, którzy będš

69


żyć i nie będš kraœć, albo tacy, którzy będš żyć i nie będš zabijać, albo tacy, którzy będš żyć i nie będš cudzołożyć, ale takich, którzy będš żyć i nie będš kłamać — nie będzie? W zwišzku z czym powœcišganie kłamstwa nie ma sensu, ponieważ jest ono tak naturalnym atrybutem ludzkoœci, iż nie może się ona bez niego, bez kłamstwa, obejœć? A może brak przykazania „Nie kłam” na kamiennych tablicach wzišł się zwyczajnie z nerwów, z roztargnienia, z niedopatrzenia Bożego?

Ogólna sytuacja ludzkoœci (reprezentowanej jak zwykle przez lud Izraela) w chwili formułowania i ogłaszania dziesięciu przykazań była wszak niejasna i pełna zamętu. Przede wszystkim ludzie dalej żyli w okresie predekalogo-wym i każdy, niejako z natury rzeczy, robił, co chciał, i nie przestrzegał niczego, bo przecież nie było czego przestrzegać. Pobyt Mojżesza na górze Synaj, zapowiadany jako krótki, przedłużał się w nieskończonoœć. Mojżesz słuchał, co mówi doń Bóg na górze, i słuchajšc Boga, zapomniał; o bożym œwiecie. Lud zapomniał zaœ i o Bogu, i o Mojżeszu j i uczynił sobie złotego cielca, co w oczywisty sposób roze Ÿliło i Boga, i Mojżesza.

Opisane przez biblijnego pisarza psychologiczne pe petie Bożej i Mojżeszowej furii sš absolutnie natchnio Oto Bóg, widzšc bałwochwalstwo ludu, wpada w gni i prosi Mojżesza, by ten zezwolił mu na swobodne rozwinięcie gniewu, by on, Bóg, mógł przykładnie ukarać (co znaczy: zgładzić) ten lud „twardego karku”. Zarazem ze sprytem wytrawnego negocjatora daje Pan Bóg Mojżeszowi do zrozumienia, iż — jeœli Mojżesz wyrazi zgodę — cała operacja słusznego karcenia społeczeństwa karš głównš


będzie korzystna i dla samego Mojżesza. „Puœć mię — powiada Bóg — żeby się rozgniewała zapalczywoœć moja na nich i bym wygładził ich, a ciebie uczynił ludem wielkim” (Ex 32,10). Mojżesz wszakże głuchy jest na własne korzyœci, twardo stoi po stronie zagubionego ludu, miarkuje gniew Pana i Pan, faktycznie, wysłuchuje jego błagań i modlitw, powœcišga gniew swój i nie tylko nie czyni nic złego ludowi swemu, ale zawiera z nim przymierze, którego widomym znakiem sš wręczone Mojżeszowi dwie kamienne tablice prawa.

To, co dalej się dzieje w Księdze Wyjœcia, jest absolutnym majstersztykiem dramaturgicznym. Oczywiœcie, nie jestem ja aż tak głuchy, by z kacerskš głuchotš piać nad literš i abstrahować od Ducha, twierdzę jedynie, iż Boży narrator, dyktujšcy w natchnieniu dzieje Exodusu, mieć musiał też do dyspozycji wyjštkowo inteligentnego, wrażliwego i co najmniej tak sprawnego, jak w „Tygodniku Powszechnym” Terenia Skoczyńska, sekretarza. Oto Mojżesz, ukoiwszy furię Pańskš i zawarłszy przymierze, schodzi z góry, niosšc ludowi uczynione przez Boga kamienne tablice. SnadŸ furia, którš udało mu się ukoić w Bogu, teraz i jemu się udziela, bo w nagłym ataku szewskiej pasji roztrzaskuje kamienne tablice i (jeszcze przed chwilš powstrzymawszy Pana od dokonania rzezi) gromadzi wokół siebie wiernych synów Lewiego i nakazuje im dokonanie rzezi: „Niech każdy przypasze miecz do biódr swoich. IdŸcież i wracajcie się od bramy do bramy przez poœrodek obozu, a zabijajcie każdy brata i przyjaciela, i bliŸniego swego! I uczynili synowie Lewiego według słowa Mojżesza, i poległo w ów dzień dwudziestu trzech tysięcy ludzi”


70


71


(Ex 32, 27-28). Rzecz jasna, liczby w Biblii miewajš przeważnie mniej lub bardziej metaforyczne znaczenie, bez względu wszakże na to, wielu ich było, kilkadziesišt czy tylko kilka tysięcy, wszyscy ci zabici — w chwili gdy na skutek fatalnej porywczoœci Mojżesza przykazania, wraz z przykazaniem „Nie zabijaj”, zostały chwilowo zawieszone czy raczej rozproszone — mieli pecha. Partnerski układ pomiędzy Bogiem a Mojżeszem, ich wzajemne proœby i błagania, wspólne przedsięwzięcia i spory, przechodzenie to gniewu, to spokoju z jednego na drugiego, może być Ÿródłem i zachwytu, i zamętu. Wszystko, jak wiemy, koń-1 czy się dobrze. Mojżesz wyciosuje z kamienia nowe tablice j (to również jest dobre: Bóg zawišzuje ponowne przymie-f rze z ludem, odmawia pracy fizycznej, kamieniarskš robotę ] poleca tym razem wykonać Mojżeszowi, sam jedynie — ni-czym typowy Inteligent Biała Ršczka — pisze).

Jak wynika z zamętu wokół materialno-duchowychj okolicznoœci formowania dekalogu przypuszczenie, iż w ca-1 łym tym zamęcie Pan zapomniał wpisać: jedenaste „Niej kłam” — jest uprawnione. Jest także po ludzku sympa-f tyczne, bo przypisywanie Wszechmogšcemu ludzkich! słaboœci jest zawsze sympatyczne. Bóg, jak wiadomo, winien mieć oprócz niezliczonej iloœci niepojętych at butów kosmicznych przynajmniej ze dwie, trzy cechy rafialne.

Mogło też być wszakże absolutnie na odwrót, otć Bóg mógł z absolutnš precyzjš intelektualnš ustalić, iż je denaste „Nie kłam” jest zbyteczne, ponieważ ten, kto kor sekwentnie przestrzegać będzie pozostałych dziesięć i tak kłamać — niejako automatycznie — nie będzie. WiŤ


domo, jeœli będziesz czcił ojca i matkę, nie będziesz ich okłamywał, jeœli nie będziesz kradł, nie będziesz też kłamał, że nie ukradłeœ, nie łamišc szóstego przykazania, nie pogršżysz się w oceanie kłamstwa, jakie towarzyszy temu występkowi itd., itp. A zatem œcisła Boska ekonomia, a nie mšcšcy w Boskiej głowie rozgardiasz, wzniecony przez Izraelitów, był powodem nieuwzględnienia kłamstwa. Ale co zrobić z kłamstwem bezinteresownym? Co zrobić z dzieckiem okłamujšcym rodziców najprawdziwszym zmyœleniem, nie narażajšcym wszakże ich czci na szwank? Co zrobić z krawczykiem Michela de Montaigne’a, który tak pisze w rozdziale o kłamstwach: „Spotyka się ludzi, skšdinšd godnych, skażonych i nasiškniętych tš wadš. Mam u siebie krawczyka, poczciwego chłopca, którego nie słyszałem nigdy mówišcego prawdę, nawet kiedy mogła mu wyjœć na pożytek”. Co zrobić z Literaturš i Sztukami Pięknymi, dziedzinami nafaszerowanymi nieprawdš, fikcjš, zmyœleniem? Co zrobić z dwuznacznymi teoriami estetycznymi, relatywnie bronišcymi kłamstw autentycznych wszelkiego kalibru? Co zrobić z filozofami, kwestionujšcymi pojęcie prawdy, ergo niekoniecznymi gloryfikatorami kłamstwa? Co zrobić z następujšcymi zdaniami Friedricha Nietzschego: „Czym więc jest prawda? Ruchliwš armiš metafor, metonimii, antropomorfizmów, krótko, sumš ludzkich stosunków, które zostały poetycko i retorycznie wzmożone, przetransponowane i upiększone, a po długim użytkowaniu wydajš się ludowi kanoniczne i obowišzujšce: prawdy sš złudami”. Co zrobić z tym wszystkim? Co zrobić? Zrobić to, co Pan Bóg zrobił: nie wypisywać na żadnej tablicy arbitralnego zakazu kłamstwa, choć w miarę możli-72


73


woœci starać się żyć w prawdzie. Bo nie sposób nie pomyœleć, iż brak przykazania „Nie kłam” nie wzišł się z Boskiego poparcia udzielonego kłamstwu, ale z Boskiego lęku przed wyznawcami jedynie słusznej prawdy. Z Boskiej znajomoœci natury ludzkiej, która to natura jest prawdziwie groŸna nie wtedy, gdy kłamie, ale wtedy, gdy wchodzi w posiadanie jedynej i niepodważalnej prawdy. Z obawy przed tymi, co znajš prawdę i co gorsza sš w rozpowszech-j nianiu tej prawdy konsekwentni. „Konsekwencja zupełna jest identyczna z praktycznym fanatyzmem, niekonsekwencja jest Ÿródłem tolerancji”, napisał swego czasu Leszek Kołakowski w eseju Pochwała niekonsekwencji. I sš:jj jeszcze w tym tekœcie zdania, z którymi wiadomo, co robić, i Przeczytać je trzeba uważnie i zapamiętać trzeba:

Wolno nam zauważyć, iż tylko dzięki niekonsekwen-1 cji ludzkoœć przetrwała jeszcze na ziemi (…) Rasaj chwiejnych i miękkich, rasa niekonsekwentnych, tych! właœnie, którzy z łatwoœciš jedzš na obiad kotlety, alei dla których zarżnięcie kury jest wyzwaniem absolutŤ| nie niewykonalnym, którzy nie chcš się zachować nie lojalnie wobec ustaw państwowych, ale nie piszš nosów do tajnej policji, którzy udajš się również wojnę, ale w sytuacji beznadziejnej idš raczej do nie woli, niż ginš na pozycji utrzymanej do końca, którz ceniš prawdomównoœć, ale bynajmniej nie mówiš zna jomemu malarzowi, że namalował kicz, lecz przecie nie, wypowiadajš niepewnym głosem pochwały w które nie bardzo wierzš; słowem — rasa ludzi nie konsekwentnych jest nadal jednym z głównych Ÿróde


nadziei na to, że być może gatunek ludzki zdoła się jeszcze utrzymać przy życiu.

Oczywiœcie, zawsze się znajdš tacy, co powiedzš, że lepsza konsekwentna zagłada niż życie w niekonsekwencji, ale niechże pamiętajš oni, iż Pan Bóg, niekonsekwentnie wypełniajšc rubryki dekalogu, opowiedział się generalnie — jak to się obecnie mówi — za życiem. Bez przykazania „Nie kłam” dekalog bowiem jest zbiorem reguł życiowo wykonalnych.


74


Za dużo much

Zacnoœć i dobrotliwoœć to sš bardzo zgubne kategorie literackie. Jeœli dodać do nich równie szlachetne ambicje dokumentalne, powstać mogš zabójcze w swej słodyczy mieszaniny. W Dzienniku 1976-1977 Mariana Brandysa sš na dobrš; sprawę dwa godne uwagi fragmenty. Jeden to anegdota o Ja—nie Parandowskim, który sparaliżowany i rzeczywistym paraliżem, i starczym lenistwem definitywnie odmawiał chodzenia i był w stanie o własnych siłach, a nawet z pewnym zapałem, dojœć jedynie do ukrytej w kšcie pokoju butelki ko-i niaku. (Osišgnšwszy cel, odmawiał wszakże powrotu). Drugi zaœ fragment to pozornie banalna, w istocie zaœ mickiewjjj czowska z ducha, refleksja o oborskich muchach.

Piekielnie mi dokuczajš muchy — pisze Marian dys. — Te słynne ze złoœliwoœci oborskie muchy, ktM rych wylęgarniš sš pobliskie cielętniki, stajnie i chle-j wy, stanowiš prawdziwš plagę tutejszych miesięcy! letnich. Dobrze, że w tym roku naloty ich rozpoczęły* się nieco wczeœniej niż zazwyczaj. Ułatwi mi to roz^ stanie z Oborami.

I pisarz rozstaje sj<? z Oborami, by wrócić do pozbawi<| nego wprawdzie uprzykrzonych much, ale w zamian bogato

76


obfitujšcego w innego rodzaju udręki warszawskiego piekła. Bo istotnie życie Brandysów w połowie lat siedemdziesištych było piekłem i to piekłem demonstrujšcym całš pełnię swej nicoœci. Dziennik w znacznej częœci jest kronikš banalnie podłych szykan, jakimi nękano założycieli KOR-u. Totalitarny system atakował swych przeciwników za pomocš licznych obelżywych anonimów, głuchych lub obraŸliwych telefonów, fałszywych depesz, nieustannego podsłuchu, ostentacyjnego œledzenia, cišgłych wezwań na przesłuchania, czterdziestooœmiogodzinnych zatrzymań, rewizji itd.

Jeœli coœ œwiadczy o absolutnej nędzy reżimu (okreœlenie „banalnoœć zła” brzmiałoby tu stanowczo zbyt patetycznie), to wystarczy dodać, iż nękajšcym Mikołajskš i Brandysa służbom specjalnym nieobce też były metody takie, jak: odstraszanie sprzštaczek, wrzucanie jajek do mieszkania, wsypywanie żelaznych opiłków do zamków drzwi wejœciowych, umieszczanie w samochodzie naczyń z cuchnšcymi substancjami oraz przebijanie opon w tymże samochodzie. Młode pokolenia — które, jak wiadomo, sš przedmiotem naszej nieustannej troski — gotowe wręcz w trakcie lektury Dziennika pomyœleć, iż to nie krwawy system był przeciwnikiem rodzšcego się demokratycznego oporu, ale banda dokuczliwych urwisów. Banda dokuczliwych urwisów może wprawdzie swymi nieustannymi, przeistaczajšcymi życie codzienne w koszmar, bolesnymi facecjami doprowadzić ofiary do samobójstwa (Mikołajska takš próbę podjęła), niemniej pozostanie bandš dokuczliwych urwisów. I tu leży sedno literackiego fiaska zapisków Mariana Brandysa.

Bo o ile z jednej strony opisuje on nikczemnoœć reżimowych przeciwników z realistycznym nerwem, o tyle pi—

77


szšc o bojownikach słusznej sprawy, popada w patriotycz-no-ojczyŸniano-pomnikowy patos. Z jednej strony opiłki w zamku, z drugiej grottgerowskie oblicze Chojeckiego. Z jednej strony zepsute jajka, z drugiej strony nie lękajšcy się męczeństwa KOR-owcy. Z jednej strony obelżywy anonim, z drugiej strony Niepodległoœć Polski. To jest wszystko prawda oczywiœcie, ale optyka literackiego ujęcia tej prawdy jest niewłaœciwa. Nikczemnoœć pokazana (zapisana) jest tu w naturalistycznym detalu, szlachetnoœć natomiast ujęta w metaforycznym uogólnieniu. Nic na to nie poradzę, ale kiedy czytam zdanie: „Był u Haliny Jacek Kuroń. Ma cišgłe kłopoty z odchyleniem prawicowym w łonie KOR-u”, zdanie to wydaje mi się nieco komiczne. Na stro* nie 140 kolejny opis wizyty Kuronia u Haliny.

Warszawa. Czwartek 10 marca. Kuroń u Haliny. Wji glšda strasznie. Twarz obrzmiała, przekrwiona, zaro-< piałe, spuchnięte oczy. Jest wyraŸnie przygnębiony, <Ľ u niego rzadko się zdarza. Mówi zdartym głosem.

Otóż z powyższego opisu niekoniecznie musi kać, iż wszystkie dolegliwoœci fizyczne herosów podzieira| wywoływane były rozpaczliwš kondycjš ojczyzny. Mo przykład poprzedniego dnia, czyli 9 marca, Jacek ? zjadł coœ, co mu zaszkodziło? Może popełnił jakiœ błšd die-| tetyczny? Tego my nie wiemy.

Dobrze rozumiem i z całego serca popieram zacnoœć Mariana Brandysa, widzšcego i opisujšcego swych przyjšć ciół wyłšcznie w heroicznych kategoriach, ale przecież w oczywisty sposób zacnoœć ta prowadzi autora do szla-i chętnej, bo szlachetnej, ale jednak tendencyjnoœci. A także^ do pewnej — delikatnie mówišc — pochopnoœci ocen.]


W pištek 22 kwietnia Brandys uskarża się w swym dzienniku na złš pogodę, kiepskie samopoczucie oraz dochodzšcy zza œciany (rzecz dzieje się również w Oborach) stukot maszyny do pisania. „To mój sšsiad prozaik K. pisze nowš powieœć”. Idzie, rzecz jasna, o Andrzeja Kuœniewicza, którego wyrazisty i kšœliwy wizerunek kreœli dalej autor Końca œwiata szwoleżerów. I jest ten wizerunek tak mistrzowsko zresztš zrobiony, że stukot Kuœniewiczowskiej maszyny do pisania nieuniknienie brzmi jeœli nie antydemokratycznie, to z pewnoœciš antykorowsko:

Obory, sobota 30 kwietnia. Przyłšcza się do mnie na spacerze mój sšsiad przez œcianę, prozaik K. Informuje mnie, że pisze nowš powieœć o… kolaboracji na tle okupowanej Francji. Z trudem zachowujšc powagę, pytam, czy rzecz będzie tylko o kolaboracji francuskiej? Odpowiada, że nie, że o kolaboracji w ogóle, o kolaboracji jako problemie ogólnoludzkim. No cóż, materiału mu do tego z pewnoœciš nie zabraknie chociażby z własnego doœwiadczenia.

Otóż nie sposób nie zauważyć, iż bez względu na własne doœwiadczenia prozaika K. oraz bez względu na pełne goryczy doœwiadczenia prozaika B., a także bez względu na trudne doœwiadczenia narodu p., prozaik K. miał prawo w kwietniu 1977 roku pisać powieœć o problemie kolaboracji francuskiej osnutej na problemie kolaboracji w ogóle. Prozaik B. miał też prawo fakt ten w wybranej przez siebie szyderczej tonacji odnotować, my zaœ, czytelnicy, mamy pełne prawo to wszystko odczytać wedle własnego widzi nam się. Bo gdy czytam Dziennik Brandysa, to widzi mi się, ze ostatnie lata historii Polski polegały na tym, iż roz-78


79


sypujšcy się system został obalony przez zwaœnionš opozycję, co stało się ku najwyższemu zdumieniu całkowicie podzielonego narodu. Nie powœcišgajšc ani na moment patetycznej tonacji, Brandys skrupulatnie zauważa też bowiem, iż ów romantyczno-heroiczny okres był od samego zarania okresem jakichœ mniej lub bardziej nonsensownych sporów, podziałów i waœni. Niejednolitoœć w takich momentach dziejowych jest, jak się wydaje, zjawiskiem naturalnym, tu wszakże niejednolitoœć była zasadš. Każdy wadził się z każdym. Michnik z Moczulskim, Moczulski z Ziembińskim (?), Ziembiński z Kuroniem, KOR z Rop-ciem, rodzice z dziećmi. Wizerunek Załuskiego wypadał korzystniej od wizerunku Kuœniewicza, Bratny zaœ nie był o wiele gorszy od Iwaszkiewicza. Sam Marian Brandys dręczy się nieustannie myœlš, czy aby nie jest podżegaczem. „Męczy mnie do obłędu myœl, że mogę zostać uznany za podżegacza młodzieży do akcji, która w rezultacie przeszkadza jej w nauce i naraża jš na represje” — notuje na stronie 163. Kilkadziesišt stron dalej zaœ wydaje mu sffl wręcz, że i fatalna pogoda działa ramię w ramię z polu^H

Obory, poniedziałek 25 kwietnia. Pada deszcz. Budjfl się z przykrš œwiadomoœciš, że stało się coœ złego, cfl bardzo złego. (…) Z wydarzeń ostatnich dni widać, że policja znalazła sposób na opozycję.

Pomimo zacnoœci, a może przez tę zacnoœć, jest| w tym wszystkim za dużo szaleństwa. Za dużo much. Toteż, jak powiadam: jedynie pomykajšcy w kierunku flaszki Jan Parandowski sprawia w całym tym nikczemnie apokaliptycznym obrazie w miarę normalne wrażenie.


Zielone zęby Przewodniczšcego Mao (1)

Prywatne życie Przewodniczšcego Mao (wydawnictwo Philip Wilson, Warszawa 1996) to jest rzecz bardzo przyjemna w lekturze. Od dawna wszyscy w ogólnych zarysach wiedzieliœmy, że Mao był jednym z największych potworów stulecia, i proszę, oto potwór oglšdany z bardzo bliska istotnie okazuje się potworem. Przyjemnie jest, kiedy to, co się wie tylko w ogólnych zarysach, zyskuje konkretne potwierdzenia. W ogóle jest przyjemnie, kiedy lektura potwierdza to, co się wie. W Prywatnym życiu Przewodniczšcy Mao opisywany jest z bardzo bliskiej perspektywy, ponieważ autorem dzieła jest dr Li Zhisui, pełnišcy przez ponad trzydzieœci lat funkcję osobistego lekarza Mao. Z bardzo bliska oglšdamy zatem życie codzienne, obyczaje i nawyki Przewodniczšcego, z bardzo bliska — bo w końcu okiem badajšcego lekarza — możemy też obejrzeć ciało Przewodniczšcego, a nawet od czasu do czasu — tak jest — zajrzeć do œrodka ciała Przewodniczšcego.

Jego zatoki i nos były w porzšdku — pisze dr Li — zajrzałem do jego jamy ustnej. Mao nigdy nie mył zębów. Tak jak wielu chłopów z południowych rejonów Chin, po prostu płukał jamę ustnš herbatš, kiedy się budził, zjadajšc liœcie po wypiciu wody. Opierał się

81


wszelkiego rodzaju próbom nakłonienia go do pójœcia j do dentysty. Peng Dehuai, wyrażajšcy się dosadnie! dygnitarz wojskowy, który tak często otwarcie mówił Mao, co myœli, namawiał mnie, żebym zachęcił Prze-| wodniczšcego do poprawy higieny jego jamy ustnej. „Zęby Przewodniczšcego wyglšdajš, jakby były po-1 wleczone zielonš farbš”, powiedział mi, a gdy zajrzałem do jamy ustnej Mao, zobaczyłem, że sš pokryte obfitym zielonkawym kożuchem. Niektóre z nich zdawały się być rozchwiane. Lekko dotknšłem dzišseł i wypłynęło trochę ropy.

Warto podkreœlić, iż od razu widać w tym fragmencie pewien — że tak powiem — azjatycki rozmach, którym azjatycki potwór różnił się od swych europejskich czy guasim -europejskich wspóibraci-potworów. Jakiekolwiek bowiem mieli zęby Stalin i Hitler, czy były to zęby białe, czy były to f zęby żółte, czy był to brak zębów, z całš pewnoœciš nie ba ły to zęby zielone.

Mao, potworny za życia, był równie potworny, a i jeszcze potworniejszy po œmierci. Kiedy zapadła decyzja biura politycznego, by ciało zmarłego PrzewodniczšcJH zostało „zakonserwowane trwale”, i tego zabiegu (pole|H jšcego na wstrzykiwaniu do nieboszczyka formaldehyd™ dokonano z dalekowschodniš okazałoœciš.

Powiedziałem im — wydaje komendę dr Li — by zaŤ częli wstrzykiwać formaldehyd. W sumie wstrzyknęli-1 œmy go dwadzieœcia dwa litry, o szeœć więcej, niż ww magała tego formuła, majšc nadzieję, że zagwarantuje! to powodzenie operacji. (…) Rezultaty były szokujšce.!


Twarz Mao rozdęła się, wyglšdała jak okršgły balon, a szyja miała œrednicę głowy. Skóra zmarłego błyszczała, z jej porów sšczył się formaldehyd, co sprawiało wrażenie, że nieboszczyk się poci. Jego uszy również napęczniały, odstajšc od głowy pod kštem prostym. Tułów wyglšdał cudacznie. Strażnicy i inni pracownicy nie ukrywali przerażenia.

I tak jest w relacji doktora Li, i tak było w życiu i zgonie Mao Zedonga ze wszystkim. Wszystko, czego tknšł Przewodniczšcy, nabierało, przyjemnie przez nas zresztš oczekiwanego, monumentalnego w swej potwornoœci rozmiaru i posmaku. Pełne potwornego rozpasania było życie seksualne Przewodniczšcego. (Dysponował on czymœ w rodzaju haremu, noszšcego w kontekœcie podstawowych zadań, jakim miały sprostać zatrudniane tam młode i atrakcyjne dziewczęta, doœć zabawnš nazwę: Zespołu Działalnoœci Artystycznej Korpusu Garnizonu Centralnego). Pełne potwornego nieokiełznania były nieustajšce podróże Przewodniczšcego. Dobry doktor Li wspomina:

Mao stale (…) jeŸdził po kraju swym prywatnym, elegancko urzšdzonym pocišgiem, złożonym z jedenastu wagonów (…) Nie podróżował według jakiegoœ okreœlonego rozkładu jazdy, gdyż pocišg jechał tylko wtedy, gdy on nie spał, a zatrzymywał się, gdy spał. Ponieważ rytm snu Przewodniczšcego był zmienny (był — dodajmy — potwornie zmienny), do tego rytmu dostosowywano ruch jego pocišgu. Kiedy Mao spał, pocišg tkwił w murowanych pomieszczeniach lotnisk wojskowych, bocznic dworców przetokowych lub fabryk.


82


83


W ten sposób łatwiej było go chronić, a fabryki zawsze opróżniano przed jego przybyciem. (…) Na czas po-1 droży Mao ruch na całej linii był wstrzymywany, a ruch pocišgów na terenie całego kraju tak się gmatwał, że zwykle dopiero po tygodniu zaczynał funkcjonować według rozkładu jazdy. Na stacjach kolejowych, na których zazwyczaj roiło się od rozgoršczkowanych podróżnych i przekupniów zachwalajšcych swoje smakołyki, nie było nikogo poza funkcjonariuszami bezpieczeństwa. Mijanie pustych dworców i widok uzbrojonych straży na peronach były zawsze przygnębiajšcym przeżyciem. Gdy wraz z innymi członkami personelu zwróciłem Wang Dong Xingowi (szefowi bezpieczeństwa) uwagę, iż brak sprzedawców na dworcach jest I rzeczš nienaturalnš, ten uznał nasze racje i nakazał I agentom bezpieczeństwa udawać przekupniów.

I cóż można tu dodać? Jak skomentować? Tu nawet ii pióro Maršueza niczego by nie dodało. Czytajšc takie frajfl menty, demonstrować można jedynie własnš, potwon^| (podszytš przyjemnoœciš) bezradnoœć. Potworna była nęfl rastenia Przewodniczšcego Mao, potworna była jego befl sennoœć, swoistš potwornoœciš cechowała się też je^H z jego ulubionych rozrywek — pływanie (Mao zwykł prz^B pływać wpław i po kilkadziesišt kilometrów, unoszšc się flfH nurtach potwornie niebezpiecznych chińskich rzek, w œlad za nim płynęło kilkudziesięciu funkcjonariuszy, sunęła fldfl tylla pancernych łodzi).

Potworny był obyczaj wiekuistego przebywania Prze-jl wodniczšcego Mao w łóżku („Po posiedzeniu Mao położ^H

84


się do łóżka — notuje na poczštku roku 1957 doktor Li — i pozostawał w nim przez całe miesišce, co zwykł czynić, gdy zaplštał się w rozgrywki polityczne, których wyniku nie można było przewidzieć. Wstawał tylko po to, żeby skorzystać z łazienki lub od czasu do czasu wygłosić mowę”)- Potworne było wreszcie — jakżeby inaczej — i samo łóżko Przewodniczšcego:

Mao leżał na ogromnym drewnianym łożu, półtora ra-za większym niż zwykłe łóżko dwuosobowe, zrobionym specjalnie dla niego. Dwie trzecie potężnego mebla zawalały stosy ksišżek.

I to w gruncie rzeczy w całej tej potwornoœci jest najpotworniejsze. Otóż Mao Zedong potwornie dużo czytał. Jeden z największych potworów ludzkoœci nie rozstawał się z ksišżkš. Czytał zawsze. Czytał, gdy wypoczywał, czytał, gdy pracował, czytał, gdy podróżował, czytał, gdy przyjmował goœci. Czytał u fryzjera.

Mao siedział na wiklinowym krzeœle w jadalni, a wokół jego szyi owinięte było białe płótno. Przewodniczšcy trzymał w rękach powišzany sznurkiem starodruk i czytał go, przechylajšc się to w jednš, to w drugš stronę, nie zwracajšc najmniejszej uwagi na trudnoœci, jakich przysparzał Wielkiej Brodzie Wango-wi. (…) Cišgłe zmienianie pozycji przez Mao zmuszało fryzjera do stałego ruchu. Pot lał się strumieniami.

Co tak zajadle i przez całe życie czytał Mao? Jakie ksišżki? Jakie manuskrypty? Jakš literaturę? Przeważnie czytywał chińskich klasyków. Czyżby zatem klasyka chiń-

85


ska to była literatura, która nie ocala? A może nie potrafiła ocalać, ponieważ wpadła w łapy potwornego czytelnika? Tak. To jest niewštpliwie temat na ewentualne potworne cišgi dalsze.


Zielone zęby Przewodniczšcego (2)


Z ciężkim sercem zabieram się do relacjonowania dalszych wrażeń z lektury Prywatnego życia Przewodniczšcego Mao. Z ciężkim sercem, ponieważ im bardziej wstępuję w głšb spisanego przez dobrego doktora Li opasłego tomu, tym œwiat tam przedstawiony staje się cięższy i mroczniejszy, ironiczny cudzysłów czy komiczny dystans stajš się całkowicie bezużytecznymi technikami, potworna bezradnoœć roœnie.

Akademickie rozważania, jaki wpływ miała na Mao klasyczna literatura chińska, stajš się grubš nieprzyzwoito-œciš w kontekœcie milionów trupów, na których œmierć ten zajadły czytelnik miał wpływ zasadniczy. Klasyczna wersja totalizmu, wedle której z jednej strony trwały nieustanne obrady biura politycznego, z drugiej zaœ strony rzeczywistoœć szła swojš drogš, w Chinach miała bowiem demonicznie azjatycki wymiar. Chińskie biuro polityczne nieustannie obradowało w Pałacu Wędrujšcych Mgieł albo w Pałacu Pachnšcego Lotosu, albo w jakimœ jeszcze innym Pałacu, za oknami tych pałaców zaœ ludzie zdychali z głodu. Powszechna, trudna do pojęcia paranoja przybierała potworne rozmiary. Kierownictwo karmiło się księżycowymi danymi o permanentnym wzroœcie produkcji rolnej i prze-87


myœlowej, tworzono komuny ludowe, wysiedlano ludzi z miasta na wieœ i na odwrót, organizowano nieustanne (klasycznie Orwellowskie) wiece walki, trwał orgiastyczny kolektywizm, Mao jeŸdził swoim pocišgiem wzdłuż i wszerz kraju, za dnia formułował absurdalne idee, wieczorem oddawał się zachłannej rozpuœcie.

Jednš z powszechnie znanych i klasycznie paranoidal-; nych idei Mao była idea przeœcignięcia Wielkiej Brytanii w produkcji stali. Cel ten postanowiono osišgnšć drogš chałupniczego wytopu stali w przyzagrodowych, również chałupniczo stawianych dymarkach. Latem 1958 roku dobry doktor Li notuje:

Zaraz po paŸdziernikowych uroczystoœciach znowuj wsiedliœmy do pocišgu, kierujšc się na południe. Wido-j ki zapierały dech w piersiach. Zbliżał się czas żniwf i uprawy kwitły. Pola zaludniły się pracujšcymi rolnika-j mi; pracowały tylko kobiety i młode dziewczyny ubra-J ne na czerwono i zielono, siwowłosi starcy i nastolat-J kowie. Krzepcy mężczyŸni, zwykle wykonujšcy więksi szoœć prac, zostali oderwani od roli, żeby obsługiw dymarki. Prymitywne piece przeobraziły krajob chińskiej wsi. Wszędzie było ich pełno. Z okien poc’ gu mogliœmy widzieć chłopów ogarniętych szaleni działania, przenoszšcych opał i surowce, pilnujšcych,; żeby ogień nie wygasł. W nocy cały widnokršg, tam gdzie ludzki wzrok sięgał, był upstrzony piecami, palš-] cy się w nich ogień oœwietlał horyzont. Każda z komun, które odwiedziliœmy, dawała œwiadectwo, że podczas żniw zostanie zebrany obfity plon. Dane statystyczne dotyczšce produkcji rolnej i wytopu stali wprawiały w zdumienie. (…) Powiewały czerwone flagi, uderzano w gongi, bito w bębny — padały coraz wyższe, astronomiczne liczby. Wczeœniejszy sceptycyzm, od którego Mao nie był całkowicie wolny, rozwiał się. Opuœcił go zdrowy rozsšdek. Zachowywał się, jakby wierzył w horrendalne dane dotyczšce produkcji rolnej. Jego entuzjazm byl zaraŸliwy, dotknšł także i mnie. Nie mogłem się nadziwić, jak chińska wieœ mogła ulec tak szybkim przeobrażeniom. (…) Pewnego wieczoru w pocišgu Lin Ke próbował wyprowadzić mnie z błędu. (…) To, co widzimy przez okno, to obejmujšca cały kraj, wystawiona specjalnie dla Mao, wieloaktowa opera. Sekretarze partii nakazali budować piece wszędzie wzdłuż trasy pocišgu Mao w pasie obejmujšcym po 10 li z każdej strony. Kobiety sš ubrane tak kolorowo, ponieważ polecono im się tak ubrać. W prowincji Hubei sekretarz partii (…) rozkazał chłopom wyrywać ryż z dalej położonych pól i przesadzić go na pola wzdłuż trasy, którš przejeżdżał Przewodniczšcy, aby w ten sposób zrobić wrażenie, że żniwo będzie szalenie obfite. Ryż posadzono tak blisko siebie, że trzeba było ustawić wentylatory elektryczne. Przepływ powietrza miał chronić roœliny przed gniciem. Scenš tej przeznaczonej specjalnie dla Mao ekstrawagancji był cały kraj, aktorami wszyscy pracujšcy na polach i przy piecach ludzie.

Oglšdajšcy z okien pocišgu tę farsę Mao ogłasza, iż Chiny znajdujš się u progu komunizmu. Potem wszakże rozmyœla się, pracuje intelektualnie, studiuje klasyków


88


89


i twierdzi, iż komunizm nie został jeszcze osišgnięty. Każda z jego wypowiedzi jest bardzo dobrze uzasadniona, ceJ chuje jš niezwykle szczelna argumentacja. Do wszelkiego rodzaju uzasadnień intelektualnych Chińczycy przywišzujš niesłychanš wagę, chwilami nie sposób nie pomyœleć, iż ten naród godzi się na paranoję, nędzę i œmierć głodowš, ponieważ wszystkie te zjawiska zostały mu (narodowi) przez Mao po marksistowsku wyperswadowane. Marksistowska czy też <7MŤsz’-marksistowska perswazja jest tak wyrazista, iż rzeczywistoœć po wprowadzeniu absurdalnych zaleceń w gruncie rzeczy przestaje znaczyć i istnieć.

Prymitywne piece okazały się katastrofalne. Ponie-; waż nacisk na produkcję stali przybierał na sile, zmuszano ludzi do przynoszenia należšcych do nich garn-| ków i rondli, klamek do drzwi, furtek z kutego żelaza,-łopat i szpadli. Brakowało węgla do palenia w tych; piecach, więc płomienie pochłaniały drewniane meble| wieœniaków, stoły, krzesła, tapczany. To, co wycišgano! z pieców, było bezużyteczne, nic innego jak stopione! noże, garnki i rondle.

W pewnym sensie można zresztš powiedzieć, iż œwiat! układał się po myœli Mao Zedonga, ponieważ myœl ta była coraz bardziej szalona. Psychiczne dolegliwoœci Mao pogłębiajš się z wiekiem, a niektóre z zapisanych przez dobrego doktora Li objawów sš jeszcze drastyczniejsze niż opis sta-1 nu uzębienia Przewodniczšcego. Drugi człowiek w pań-; stwie, Lin Biao, to jest również wariat w sensie œcisłym. Ta para paranoików rzšdzi potężnym państwem, w którym nie słychać ani jednego głosu sprzeciwu. To w pewnym


sensie jest zrozumiale. Strach, terror, wszechobecna służba bezpieczeństwa — robiš swoje. Ale aplauz, z jakim Chińczycy przyjmujš dokonywane na nich samych systemowe zabójstwo, jest niepojęty. Kult Mao przybiera prawdziwie boskie (potworne) rozmiary. Oto w czasie rewolucji kulturalnej Przewodniczšcy, zachwycony aktywnoœciš fabryki tekstylnej w Pekinie, przekazuje na znak poparcia zatrudnionym tam robotnikom odręczny œwistek, na którym pisze: Tongzhimen, nimen hao? Towarzysze, jak się macie? Dobry doktor Li pisze:

Przekazałem notatkę Wang Dong Xingowi, który z kolei oddał jš ludziom z nowo powstałego komitetu rewolucyjnego w fabryce tekstylnej w Pekinie. Członków tego ciała ogarnęła taka ekstaza, że natychmiast zwołali zebranie całej załogi, aby zaprezentować jej przesłanie Przewodniczšcego Mao. (…) Kiedy pracownicy dowiedzieli się, że sam Przewodniczšcy Mao napisał do nich notatkę — Towarzysze, jak się macie? — oszaleli z radoœci, okrzykom i burzliwym oklaskom nie było końca. Notatka Mao została umieszczona na tablicy ogłoszeń na dziedzińcu fabryki, gdzie każdy przychodził, żeby na niš popatrzeć. Potem kierujšcy zakładem pracy sfotografowali notatkę i powiększyli zdjęcie sto razy. Inskrypcja stała się wielka jak œciana. Powiększone zdjęcie zawieszono nad wejœciem do fabryki, żeby każdy, ilekroć przychodził do pracy, mógł się jej przyglšdać.

Oto Mao symbolicznym gestem kończy rewolucję kulturalnš. Gestem tym jest ofiarowanie pekińskim robot-


90


91


nikom kilku owoców mango. Gest ten oznacza odwrócenie się Przewodniczšcego od zrewoltowanych studentów (którzy w celach reedukacyjnych zostanš wysiani na wieœ) i je-‘ go (Przewodniczšcego) powrót do klasy robotniczej.

Chcšc uczcić otrzymanie owoców mango, robotnicy zorganizowali wielkie uroczystoœci, podczas których gęsto cytowano słowa Przewodniczšcego. Następnie’ zalano owoce woskiem, liczšc, że w ten sposób zostanš one zakonserwowane dla potomnoœci. Mango stały się relikwiš, obiektem kultu. Pokryte woskiem owoce wystawiono na ołtarzu w fabrycznym audytorium,.; a robotnicy ustawili się w kolejce, żeby przemaszero-1 wać koło nich. Przechodzšc obok, z wielkš powagš się kłaniali. Jednakże nikt nie pomyœlał o sterylizacji man-;< go, zanim zalano je woskiem, i po kilku dniach, jakie upłynęły od ich uroczystego wystawienia, zaczęły? zdradzać objawy gnicia. Komitet rewolucyjny fabryki? odratował owoce, obrał je, a potem ugotował ichf mišższ w ogromnym garnku wypełnionym goršcš w< dš. Odbyła się jeszcze jedna ceremonia, równie ur< czysta jak poprzednia. Znowu złożono wyrazy głębi kiej czci wobec Mao, a podarowane przez niego owoc6| wystawiono jako dowód wielkiej troski okazywanej przez Mao robotnikom. Potem wszyscy pracownicyj przeszli w szeregu i każdy wypił po łyżce wody, w której ugotowano uœwięcone owoce mango. Potem korni-1 tet rewolucyjny polecił wykonać woskowš kopię podał rowanego przez Mao owocu. Replika została należycie wykonana i umieszczona na ołtarzu, gdzie zastšpiła


prawdziwe owoce, a robotnicy nadal przechodzili w szeregu obok; czeœć, jakš odczuwali wobec obiektu kultu, zdawała się w żaden sposób nie słabnšć.

Tak. Bez względu na dystans kulturowy, kontekst historyczny, intelektualno-moralne skutki terroru i rozmaite przejawy zbiorowych szaleństw, pewnych rzeczy zrozumieć nie sposób. Być może Prywatne życie Przewodniczšcego Mao jest lekturš przyjemnš, być może jest lekturš potwornš. Przede wszystkim jednak jest to lektura trudna.


92


Zielone zęby Przewodniczšcego (3)

Po zakwalifikowaniu do druku moich felietonów o Mao Ze-dongu Redaktor Tomasz Lektor Fiałkowski (Chińczycy z pewnoœciš obdarzyliby go mianem Redaktor Czytajšce Słońce) wręczył mi chińskš powieœć pt. Dzikie łabędzie, twierdzšc, iż jest to konieczne pendant do relacji dobrego doktora Li. Znajomoœć literatury chińskiej, której m pierwszy zresztš dowód złożył Czytajšce Słońce Fiałkow ski, nie zadziwiła mnie, wiadomo powszechnie, że zwłasz; cza klasyka chińska słynie z wyuzdanej i szczegółowo refe rowanej przez jej narratorów erotyki, jeszcze powszdB niej też wiadomo, iż Czytajšce Słońce Fiałkowski czyj wszystko, on czytał nawet więcej od Czytajšcej Pełni jH życa, Mariana Stali.

Istotnie, Dzikie łabędzie (przekład z angielskie-Bożena Umińska, Wydawnictwo Œwiat Ksišżki, Warsza” 1995) sš ciekawym dopełnieniem opisywanego w Prywat nym życiu Przewodniczšcego Mao obrazu komunistycznyc Chin. O ile relacja osobistego lekarza Mao jest relacjš i szczytów władzy (doktor Li przeważnie jednak oglš œwiat przez kryształowe szyby luksusowej salonki Prz^ wodniczšcego), o tyle Dzikie łabędzie dajš perspektyw

94


tzw. szarego człowieka, a także naiwnš i przez to w swym prawdopodobieństwie skutecznš perspektywę dziecinnego spojrzenia. Autorka Dzikich łabędzi, Jung Chang, urodziła się w roku 1952 i znacznej częœci maoistowskiego czasu i przestrzeni doznawała jako dziecko, jako bardzo młoda osoba w każdym razie. Nie wiem, czy Jung Chang napisała coœ jeszcze oprócz Dzikich łabędzi, raczej wštpię, wszystko wskazuje, iż jest to tzw. księga życia, którš, jak wiadomo, napisać może, a i powinien każdy; inna sprawa, iż księga życia spisywana w XX wieku w Chinach dostarcza materii na kilkadziesišt, a może kilkaset bujnych życiorysów.

O ile doktor Li z bliska dostrzegał na dobrš sprawę jedynie zwalistš postać Przewodniczšcego Mao, o tyle Jung Chang z bliska oglšda konsekwencje wszystkich szalonych przedsięwzięć Przywódcy. Odbywa ona oczywiœcie rytualnš pielgrzymkę do Pekinu celem zobaczenia samego Przewodniczšcego, ale w szalejšcym tłumie, chora, półprzytomna po całonocnym czuwaniu na Tienanmen zdoła dostrzec jedynie dalekie już boskie plecy Przewodniczšcego, który przed chwilš przemknšł w otwartej limuzynie. Niedostępnoœć Mao była jednš ze strategii kreujšcych jego boskoœć. Jung Chang bystro to zresztš, bystrzej niż doktor Li, zauważa, co mnie nie dziwi także, zawsze twierdziłem, iż kobiety rozumiejš więcej.

Przez dwa tysišce lat — pisze Jung Chang — Chiny miały cesarzy. W tę postać wlewała się potęga państwa i autorytet duchowy. Uczucia religijne, które gdzie indziej kierowano ku postaci lub pojęciu Boga, w Chinach kierowano bezpoœrednio do cesarza. (…)

95


Mao jeszcze bardziej wciela! się w postać Boga, pozostajšc w cieniu tajemnicy — zawsze wydawał się odległy, poza ludzkim zasięgiem. Unikał radia, a telewizji jeszcze nie było. Bardzo niewielu ludzi poza jego œcisłym dworem miało z nim kontakt. Nawet jego koledzy z samego szczytu władzy spotykali go na czymœ w rodzaju formalnych audiencji. (…) Po fiasku Wielkiego Skoku Mao zniknšł prawie zupełnie.

Natomiast, jak powiadam, konsekwencje działań społecznych Niewidzialnego Mao sš widzialne, i to bardzo. Akcja chałupniczego wytopu stali pod piórem Jung Chang traci swój niewiarygodnie abstrakcyjny wymiar i staje się równie niewiarygodnym konkretem.

W szkolnej kuchni, na wielkich piecach, w miejscu kilku rondli z uchwytami do gotowania, zwanymi kokami, stanęły podobne do tygli kadzie. Wrzucano do nich każdy kawałek żelaza, także stare rondle połamane na:<| kawałki. W kuchniach palono bez przerwy — dopjH się nie stopiły. Nauczyciele dyżurowali, podkia^^H opał przez całš dobę i mieszali kawałki metalu ogroaB nš łyżkš. Ponieważ nauczyciele byli tym zajęci, I odbywały się rzadko. (…) Rondle rodzinne powędro-1 wały do pieca, a razem z nimi wszelkie metalowe! utensylia kuchenne. Nie cierpieliœmy z powodu straty, bo ich już nie potrzebowaliœmy. Nie wolno było goto-1 wać prywatnie i wszyscy znowu musieli jadać w kan-| tynach. Piec był nienasycony. Zniknęło łóżko rodziców,! wygodne, miękkie, z żelaznymi sprężynami. Zniknęły poręcze odgradzajšce miejskie chodniki od jezdni


i w ogóle wszystko, co było zrobione z żelaza. Miesišcami nie widywałam rodziców. Często nie wracali na noc do domu, ponieważ musieli pilnować, aby w piecach w miejscach ich pracy nie opadała temperatura.

Równie intensywnie Jung Chang opisuje inne fiksacje Mao Zedonga — akcję likwidacji wróbli i akcję wyrywania trawy. Charakterystyczne, że obu tych silnie w swej paranoi spektakularnych narodowych przedsięwzięć osobisty lekarz Mao, dobry doktor Li, w ogóle nie zauważył. Oto Mao „powzišł niechęć do wróbli — wyjadały ziarna. Zmobilizowano wszystkie rodziny. Siedzieliœmy na dworze, walšc zapamiętale we wszelkie metalowe przedmioty — od cymbałków po garnek — żeby wypłoszyć wróble z drzew, tak że w końcu padały na ziemię martwe z wyczerpania”. Oto równie ciekawa akcja — wyrywania trawy:

Pewnego dnia, było to w 1965 roku, powiedziano nam znienacka, że mamy pójœć usuwać trawę z trawników. Mao wydał rozporzšdzenie, w którym oœwiadczył, że hodowanie trawy, kwiatów i domowych zwierzšt to burżuazyjne nawyki, które powinny zostać wyeliminowane.

I po wielkiej wojnie Chińczyków z wróblami rozpoczęła się wielka wojna Chińczyków z trawš, przy czym chińska trawa stawiała Chińczykom o wiele poważniejszy opór niż chińskie wróble. Chińska trawa bowiem „pełzała po gruncie i wypuszczała setki korzeni, które wbijały się w ziemię i przenikały w głšb jak stalowe obcęgi, chwytajšc grunt. Pod ziemiš wypuszczała kolejne korzenie rozpełzajšce się


97


we wszystkie strony. W jednej chwili tworzyła sieć naziemnš i podziemnš, splatała się i przywierała do ziemi jak skręcone obcęgami zakończenie drutu kolczastego”. Nic dziwnego, iż wojnę z trawš Mao przegrał i była to jedna z jego pierwszych klęsk wiodšcych do klęski ostatecznej.

Dzikie łabędzie sš w gruncie rzeczy ksišżkš budujšcš, jest to bowiem ksišżka opowiadajšca o drodze do wolnoœci. Jung Chang udaje się w końcu wyjechać z Chin, po kilku zaœ latach decyduje się pozostać na Zachodzie. Fotografia autorki uczyniona w Pekinie w 1978 roku przed wyjazdem z Chin do Anglii przedstawia typowš, pozbawionš indywidualnego wyrazu Chinkę w niekształtnym wojskowym mundurze, włosy splecione w warkocz, na twarzy nic nie znaczšcy uœmiech człowieka Wschodu. Na następnej foto-; grafii, zrobionej we Włoszech dwanaœcie lat póŸniej, widać niezwykłš pięknoœć w fantazyjnym kapeluszu, białej, jedwabnej bluzce, z kokieteryjnie zawieszonymi na rozpięciu okularami słonecznymi. Jung Chang należy bowiem, jak się zdaje, do tych kobiet, które ewentualnie mogš się zgodził’ że mordowanie wróbli czy wyrywanie trawy może mie (w pewnych okolicznoœciach historycznych) jakiœ sens, n tomiast niezbicie wiedzš, iż œwiat bez jedwabnych bluz nie ma żadnego sensu. Należy zatem budować œwi w którym będš istnieć jedwabne bluzki. Albo należy jec tam, gdzie noszenie jedwabnych bluzek nie jest karane bytem w obozie pracy.


Piosenka podróżnego

Ponieważ jesteœ weteranem międzynarodowych tras autokarowych, swoje już wiesz, wiesz zatem, że jeœli w gazecie widnieje ogłoszenie biura podróży oferujšcego swe usługi na trasie, dajmy na to: Kraków-Paryż, fuli sernice, mercedes, barek, WC, klimatyzacja, wideo, znaczy to, iż wyposażenie autokaru będzie o dwa, a może tylko o jedno oczko wyższe od wyposażenia mitycznej stodziewiętnastki, którš za Gierka jeŸdziłeœ do pracy. Ponieważ wiesz swoje, siedzisz na swoim miejscu spokojnie, siedzisz nie przy oknie, rzecz jasna, tylko małe dzieci i wielcy frajerzy siadajš przy oknie, ponieważ wydaje im się, iż będš podczas podróży umilać sobie czas widokami Europy, w istocie nie ma nic rozpaczliwszego niż pobocza europejskich autostrad, a przy oknie się w ogóle ruszyć nie można, to znaczy ruszyć się nie można w ogóle i tak, ale przy oknie zwłaszcza. A poza tym, gdy siedzisz przy oknie, próba każdorazowego wyjœcia skazuje cię na łaskę lub niełaskę towarzysza podróży, a towarzysze podróży sš na ogół niełaskawi, i to bardzo. Siedzisz więc spokojnie, choć nagle twój spokój pierzcha, bo czujesz na sobie nienawistne spojrzenie zażywnej brunecicy, która właœnie się zbliża i która — nie ma wštpliwoœci —


99


będzie twojš towarzyszkš podróży. Brunecica ma miejsce za tobš. Czujesz na karku jej fanatyczny oddech, czujesz żelazny uchwyt jej palców, gdy ujmuje krawędŸ twojego fotela i słyszysz tuż przy uchu jej zwierzęcy skowyt:

— Co to, rozłożone te fotele, czy jak, rozłożone, za:

dnia rozłożone, niech natychmiast złoży fotel, bo mi nogi

połamie!

—Jak rozłożone, jak złożone — rozpoczynasz starannie przemyœlanš polemikę — jak rozłożone, jak złożone, dopiero będš rozłożone, na razie sš złożone, pani ma swój złożony, niech pani swój rozłoży, to pani będzie miękcej.

— Rozłożył się! Rozłożył się! Jak w domu na łóżku! się rozłożył! — ryczy brunecica, a ty kulisz się w sobie, bo pojmujesz, że nie masz najmniejszych szans, co najwyżej lada chwila runie na ciebie lawina ciosów nie do obrony.

— Panie kierowco! — spazmuje brunecica. — Panie kierowco, proszę interweniować!

Ale pan kierowca nie może interweniować, ponieważ! znajduje się akurat w trakcie pojedynku bokserskiej z pewnym (jak by powiedział Marek Skwarnicki) zapale^ wym dziadkiem w baseballowej czapce z napisem „OxforM Pojedynek ma charakter jednostronny, pan kierowca Ľ muskularny trzydziestolatek — ledwo się trzyma na nŤ gach po serii wyprowadzonych z obu ršk sierpowych zapalczywego dziadka, sekundujšca panu kierowcy pani pilotka przerywa nierównš walkę i poddaje swego zawodnika. Zapalczywy dziadek może teraz robić, co zechce. Niczym rozjuszony buhaj pędzi pomiędzy fotelami i szuka dogodnego miejsca dla siebie i towarzyszšcej mu szparkiej babuleńki. Podręczny bagaż, torby ważšce nieraz i po kilkadziesišt kilogramów fruwajš po autobusie, przerażeni nadludzkš siłš tytanicznego dziadka pasażerowie bez słowa zmieniajš miejsca, dziadek też bez słowa, niedbałymi gestami kieruje ruchem, czapka z napisem „Oxford” figlarnie przekrzywiła mu się na bakier, szparka babuleńka patrzy na swego mężczyznę z zachwytem i faktycznie trudno powstrzymać odruch sympatii wobec tej pary, która teraz wreszcie — gdy dzieci pomarły ze staroœci — znalazła trochę czasu dla siebie.

Ale oto słychać miarowy krok, radosny œmiech, butelek brzęk, to nadcišga piechota, ta nasza gastarbeiterska piechota. Czteroosobowy oddział umundurowanych w fioletowo-seledynowe dresy mężczyzn lokuje się w bezpoœrednim sšsiedztwie. Drzyj, Europo! Z plastikowych reklamówek z napisem „Dior” sterczš butelki brzoskwiniowej Premium, rozchodzi się narkotyczny zapach wiejskiej kiełbasy. Tak jest. Sš przygotowani do akcji niczym brygada antyterrorystyczna. Tylko najwytrawniejsi globtroterzy wiedzš, iż nie ma lepszego zestawu podróżnego niż brzoskwiniowa Premium z wiejskš kiełbasš. Na razie po łyku. Na razie po kęsie. Wszystko przed nami. Na ekranie telewizora pojawia się Louis de Funes, robi œmiesznš minę i w całym autobusie słychać szmer uznania. Pan kierowca zapala silnik.

— Kto z państwa chce skorzystać z toalety, bardzo proszę lewym kolanem — mówi melodyjnym głosem pani Pilotka.

Ruszamy. Łakomie rzucasz się na „Gazetę Wyborczš” bo przecież tam, gdzie jedziesz, nie ma „Gazety Wyborczej” i kto wie, kiedy znów będziesz miał w ręku „Gazetę


100


101


Wyborczš”, może dopiero za tydzień, a może nawet dopiero za cale dwa tygodnie. Louis de Funes tańczy na ekranie, Waldemar Pawlak na fotografii w gazecie nabiera pozorów życia, usypia cię szmer rozmów, œwiatło na horyzoncie powoli zmienia stan skupienia.

Budzisz się w zupełnych ciemnoœciach niedaleko granicy. Autobus stoi na wymarłym parkingu. Wokół gęste po-radzieckie lasy, w których porzucony przez czerwonoarmistów oręż zarasta czarnš paprociš. Słychać podniesione głosy, to ci czterej w fioletowo-seledynowych dresach wykryli braki w aprowizacji. Dziwne. Wydawali się przygotowani do wędrówki w sposób absolutnie perfekcyjny. Spierajš się teraz w coraz większym podnieceniu.

— Ale chyba obowišzuje jakaœ cisza nocna w tym au

tobusie, chyba jakaœ cisza obowišzuje, prawda? — słyszysz

zza pleców wibrujšcy furiš głos brunecicy.

Tamci milknš. Po chwili jeden z nich — najstarszy wiekiem, rangš i autorytetem — podnosi się, poprawia spodnie i mówi:

— Laleczko, ne t’enerves pas, zaraz wracam.

I idzie w kierunku drzwi, i widzisz przez ciemnš szy-1 bę, jak podchodzi do pobocza i kocim susem przeskakuje rów, i znika za czarnš œcianš podżagańskiej dżungli. Teraz możesz podziwiać nieskończone możliwoœci i siły drzemišce w twoim narodzie. Przecież wiem, że mój towarzysz podróży ruszył w najdziksze ostępy, w których nie stanęła jeszcze stopa ludzka. Przecież wiem, że nie ma tam œladu człowieczych sadyb, obozowisk, że nawet smolarze ani niedŸwiednicy nie majš tam swoich legowisk. A jednak wiem także, że odziany w fioletowo-seledynowy dres syn


twojego narodu poradzi sobie. I nie mylę się. Po kilku minutach on wraca zwycięski. W jednej ręce dzierży œwieżo upieczonego kurczaka, w drugiej trzy butelki ginu Bombay Sapphire. Podwładni witajš go pomrukami przyjaznej dezaprobaty, w końcu kurczak z ginem Bombay Sapphire to nie to samo, co wiejska kiełbasa z brzoskwiniowš Premium, ale niech będzie. Ruszamy. W dali rozbłyskujš œwiatła przygranicznych strażnic. W autokarze zapada cisza, oddechy stajš się płytsze, demony odwiecznego lęku dajš znać o sobie. Za chwilę wkroczymy na terytoria zamieszkane przez obce plemiona.


102


Polska Eliot

Kasi Nosowskiej, wokalistce znanej grupy rockandrollowej Hey zdarzyła się następujšca przygoda. Kasia napisała słowa i skomponowała muzykę do pewnej smutnej piosenki. Œpiewała tę piosenkę. Nagrała jš na płytę. Przypadkiem zupełnym wysłuchał tej piosenki jakiœ kompletny erudyta ijj jak to erudyta, zaczšł kojarzyć. Erudyta skojarzył mianowicie, że napisane przez Kasię słowa piosenki przypominajš wiersz pewnego amerykańskiego poety nazwiskiem Thomas Stearns Eliot. Przy bliższym badaniu okazało się, że słowa napisane przez Kasię przypominajš wiersz Eliota do tego stopnia, że sš całkiem identyczne jak ten wiersz. Zrodził się ciekawy problem prawny. Thomas Stearns napisał słowa piosenki Kasi Nosowskiej przed kilkudziesięciu laty, ale przecież przez cały ten czas piosenki rzekomo przez siebie napisanej ani razu nie zaœpiewał. Nawet w 1948, kiedy miał dobrš okazję i mógł w trakcie wręczania mu Nagrody Nobla wykonać przebój grupy Hey, nie uczynił tego. Z kolei autorka wiersza Eliota, Kasia Nosowska, nigdy nie używała nazwiska ani pseudonimu Eliot. Owszem, mówi się o niej czasem per „polska Joplin”, ale per „polska Eliot” — w ogóle nie. Jak to wyjaœnić? Zapyta-na przez dziennikarza Nosowska odparła, iż po pierwsze jest jej smutno, po drugie zaœ tekstu piosenki w zasadzie nie napisała własnoręcznie, ale otrzymała ów tekst w darze od przyjaciela. Nazwiska tajemniczego darczyńcy nie może niestety ujawnić, co pozwala domniemywać, iż szczodry ów człowiek nie nosi nazwiska Eliot. A zatem logika wydarzeń zdaje się zmierzać w kierunku ordynarnego plagiatu. Ktoœ ukradł wiersz Eliota, ktoœ go przepisał i z całym spokojem przypisał sobie autorstwo. Jeœli tak by było, nie byłoby — prawdę rzekłszy — o czym mówić. Sztuka popełniania plagiatu jest interesujšca tylko wtedy, jeœli nie towarzyszy jej dobra wola. A przecież dobra wola jest jednym z podstawowych komponentów duszy plagiatora. Żaden szanujšcy się plagiator nie powie: popełniłem plagiat, jestem plagiatorem, przepisałem cudze, sprzedałem czy też ofiarowałem jako własne. Prawdziwie szanujšcy się plagiator zawsze powie: jestem autorem, to jest mój utwór, być może sš w nim jakieœ podobieństwa do rzeczy już istniejšcych, być może sš to daleko idšce podobieństwa, ale skšd się wzięły — nie wiem, doprawdy nie wiem. Może to nieporozumienie stšd wynika, że w moich notatkach panuje pewien rozgardiasz — mówi dalej rasowy plagiator — klasyczne utwory, które mi się podobajš, lubię przepisywać własnš rękš, potem po latach, kiedy przeglšdam archiwa, nieraz sam nie wiem, co moje, co nie moje. Tak się zresztš składa, że mam charakter pisma podobny do pisma pana Eliota. I to jest — trzeba przyznać — jakieœ wyjaœnienie. Człowiek przeglšda po latach swoje rękopisy, trafia na jakiœ utwór, to ja aż tak dobry byłem? — dziwi się przez chwilę, ale tylko przez chwilę, ponieważ wie, że w ogóle i przez


104


105


cały czas jest dobry, i daje to, co ma najlepszego — czyli swojego na przykład Eliota w prezencie naszej na przykład Joplin.

Morał wynikajšcy z tej historii jest taki, że należy we własnych manuskryptach zachować ład jaki taki, zwłaszcza jak się ma charakter pisma podobny do klasyków. Klasyków ów morał także dotyczy, dotyczy on także Thomasa Stearnsa Eliota, który miał, jak się okazuje, pismo podobne do pisma własnej żony, i dziœ wœród naukowców szerzy się koncepcja, że niektóre wiersze Eliota nie pan Eliot, ale pani Eliotowa napisała. Jak donosi gazeta „La Stampa” (cytuję za tygodnikiem „Forum”, nr 19,1994):

Niektóre fragmenty pierwszego ważnego dzieła T. S. Eliota Jałowa ziemia podobno nie wyszły spod pióra tego poety lecz jego pierwszej żony, która zmarła w zakładzie dla psychicznie chorych. (…) Jak było naprawdę, tego na podstawie pozostałych rękopisów nie da się dziœ jednoznacznie ustalić, bo małżeństwo miało podobne charaktery pisma.

Czyli mogło być tak: Eliot uznał wiersze własnej żonjj za własne, które z kolei za własne uznała Kasia Nosow^H W takim układzie wszyscy sš w gruncie rzeczy usprawiedliwieni. Eliotowi pomyliły się charaktery pisma, a Kasia Nosowska, grabišc Eliotowi to, co on zagrabił Eliotowej, po pierwsze wystšpiła w obronie godnoœci ograbianych kobiet, po drugie postšpiła w myœl znanej z historii zasady: grab zagrabione! Jeœli wszystko odbyło się przy nikłym udziale jej œwiadomoœci — tym lepiej.


Koledzy po rapie

Wiadomo powszechnie, iż nie wszystkie fakty kulturowe należy upowszechniać, odnotowywać czy nawet zauważać. Grafomania jest na przykład faktem kulturowym, ale nie wynika z tego, iż należy grafomanię publikować czy wszczynać wokół tego faktu kulturowego nadmierne dysputy. Poezja klozetowa to jest niezbicie fakt kulturowy, ale nie należy dopuszczać, by nakłady tej twórczoœci były wyższe, niż gwarantujš jej to œciany klozetów. Plugawa pieœń biesiadna to jest realnoœć kulturowa majšca nawet swe klasyczne ucieleœnienia (na przykład utwory Na wysokiej górze czy też A może byœ chciała Hiszpana), ale przecież i tu należy dbać, by i te wielokrotnie w końcu wykonywane utwory nie dostępowały nobilitacji centralnych i milionowych kolportaży. Czynić tak należy z rozmaitych powodów. Między innymi dla dobra naszych dzieci.

Toteż gdy „Gazeta Wyborcza” (nr 228,1996) wiedziona troskš o dobro naszych dzieci („Co majš robić rodzice, gdy dziecko słucha takiej kasety?”) publikuje na pierwszej stronie plugawy tekst piosenki œpiewanej przez poznański zespół rapowy Nagły Atak Spawacza, to zbyteczny, zgoła Marginalny fakt kulturowy nagłaœnia. „Ktoœ zarzuci, że po-


107


pułaryzujemy takš twórczoœć. Ale sprawa jest poważniejsza” — pisze w komentarzu Piotr Bratkowski, co œwiadczy, iż redakcja ma œwiadomoœć ryzykownoœci wykonywanego gestu, ale w przypadku gestu wykonanego œwiadomoœć to mało. Owszem: „ktoœ zarzuci”. Owszem: „popularyzujemy”. Owszem: „sprawa jest poważniejsza”. Niezbicie natomiast, do całkiem niedawna, o Nagłym Ataku Spawacza nie wiedział pies z kulawš nogš, teraz zaœ wie o nim — tak jest — każde dziecko. Nie głoszę bynajmniej wychowawczej koniecznoœci zatajania faktu istnienia zespołu Nagły Atak Spawacza, byłby to błšd wychowawczy. Głoszę jedynie koniecznoœć zachowania należytych proporcji odróżniania spraw poważnych od niepoważnych oraz problemów fałszywych od prawdziwych. Fałszywoœć problemu postawionego przez „Gazetę Wyborczš” polega zaœ na tym, iż „Gazeta” zapytuje nas, rodziców, czy my chcemy, by nasze dzieci słuchały utworów ohydnych, napisanych plugawym językiem i zachęcajšcych w swym przesłaniu myœlowym do zabijania ewentualnych polemistów Tak jest — polemi-? stów, ponieważ cytowany przez „Gazetę Wyborczš” tefl poznańskiej grupy rapowej Nagły Atak Spawacza jest polemikš z innym (kieleckim) rapowym wykonawcš, Liroyem. j Raperzy z Poznania zarzucajš mianowicie swemu kole-J dze po rapie z Kielc, iż nie jest prawdziwym raperem, a jedynie niezręcznym imitatorem. Artystyczna nieuczciwoœć Liroya budzi w prawdziwych ludziach sztuki z Poznania sprzeciw i słusznš chęć wymierzenia kary: „Za te profanacje, które odp…sz. Spotka Cię solidna k…a kara”. Potem następuje szczegółowy opis zawodowych konsekwencji, jakie poniesie Liroy oraz członkowie jego rodziny, ale nie

108


o szczegóły tu chodzi, nie chodzi tu też o to, iż opis niechybnej egzekucji Liroya jest zbudowany za pomocš słownictwa wulgarnego (zabili człowieka, a na domiar złego wyrażali się okropnie). Chodzi tu wcišż o fundamentalne pytanie „Gazety Wyborczej”, czy my, rodzice, chcemy, by nasze dzieci, gdy dorosnš, zabijały swych polemistów oraz na domiar złego miały okropne słownictwo. No tak. Bo wiadomo, najpierw słuchajš, potem mordujš, od rzemyczka do koniczka, czym skorupka i kogo Jaœ nie skaleczył w paluszek, temu Jan poderżnie gardziołko. Czy my, rodzice, tego chcemy? „Gazeta Wyborcza” czuje, iż jest to pytanie niełatwe, kontrowersyjne i wymagajšce poważnego namysłu, na który, nawiasem mówišc, nas, rodziców, wiecznie zabieganych, żeby było co do garnka włożyć, nie zawsze stać. „Gazeta Wyborcza” to czuje i w charakterze pomocy służy nam wypowiedziami uczonych ekspertów. I na łamach „Gazety” wypowiadajš się w wiadomej sprawie socjologowie, psychologowie, językoznawcy i prawnicy. Stanisław Mika, psycholog społeczny, radzi na przykład nam, rodzicom, „by zwrócić uwagę młodego człowieka na inne rzeczy”, na muzykę, nie tekst na przykład. To jest dobra rada. Dziecko nasze przychodzi, puszcza sobie pełnš słownej ohydy kasetę, a my do dziecka z przypochlebnym uœmiechem mówimy:

— Co tam słowa, dziecko, muzyka, dziecko, muzyka! Muzyka była wczeœniej niż słowo.

— Na poczštku było słowo — mówi do nas krnšbrnie nasze dziecko i jeœli faktycznie ono tak się wyrazi, nie pozostaje nic innego, jak sprać gnojowi zadek.

Ireneusz Krzemiński, socjolog, radzi, by pójœć dalej i nie tyle odwracać uwagę dziecka od tekstu za pomocš

109


muzyki, ale jednš kasetš odwracać uwagę od drugiej kasety. „Radziłbym rodzicom, by podsunęli dziecku inne kasety” — powiada Ireneusz Krzemiński. Dobra i odważna rada. Przychodzi dziecko, puszcza sobie Liroya, a my, rodzice, wpadamy tanecznym krokiem do dziecinnego pokoju i wołamy:

— Co tam Liroy, dziecko, chodŸ, posłuchamy sobie ABBY!

Profesorowie językoznawcy nie tylko radzš nam, co robić, ale też dajš merytoryczne analizy językowego bagna, w którym tonie nasze dziecko. Profesor Bralczyk na przykład informuje nas, iż tekst zespołu Nagły Atak Spawacza to nie tylko polemika z Liroyem, to także „pastisz Liroya”, ale „nawet w pastiszu nie powinno się przekraczać pewnych granic”, które tu wszakże zostały przekroczone. „Przy takim natłoku wulgaryzmów zamiast efektu oœmieszenia mamy wezwanie do agresji” — powiada roztropnie profesor Bralczyk. My wszakże nie bardzo wiemy, jak tę œwiatłš uwagę przełożyć na codziennoœć, i radzi byœmy œciœle wiedzieć, ile razy nasze dziecko może powie^H „wuju”, by, zanim stanie się to straszne, było to jedynie œmieszne. Inne jeszcze rady i oœwiaty naszych ekspertów padajš na łamach „Gazety” i jest ich, szczerze mówišc, tw le, że nie bardzo wiadomo, od czego zaczšć. Osobiœcie radziłbym zaczšć od sprawy doœć elementarnej. Radziłbym mianowicie zaczšć od ustalenia wieku naszego dziecka. Nie jest to wbrew pozorom łatwe, ponieważ nam, rodzicom, wystarcza prosta wiedza, iż nasze dziecko jest małe, a ponieważ nasze dziecko jest małe zawsze, kto by tafli metrykalnej prawdy dochodził. Nieraz jest to po prostu

110


niemożliwe. Niekiedy można wszakże drogš obserwacji zabaw i zainteresowań dziecka ustalić jego przybliżony wiek. Otóż jeœli nasze dziecko jest w takim wieku, iż chodzi ono (bez nas, rodziców) na koncerty kapel rapowych, można z pewnš dozš ryzyka stwierdzić, iż nasze dziecko ma raczej piętnaœcie lat — niż pięć, raczej szesnaœcie — niż szeœć, raczej siedemnaœcie — niż siedem. Czyli jest ono — mniejsza o œcisłš œcisłoœć — człowiekiem kilkunastoletnim. A na zdrowy rozum człowiek kilkunastoletni to jest taki człowiek, któremu już nie trzeba tłumaczyć, co jest be, a co jest cacy, który powinien wiedzieć, co to jest kwiatuszek, a co kupka, który powinien wiedzieć, jakich słów można użyć podczas zabawy w berka na podwórku, a jakich u cioci na imieninach, który nawet jeœli nie całkiem odróżnia rzeczy złe od dobrych, powinien przynajmniej z grubsza wiedzieć, iż zabijanie kolegów i gwałcenie koleżanek jest rzeczš niedobrš. Nawet jeœli się ma na to silnš ochotę. Słowem, chciałoby się przypuœcić, iż jeœli nasze dziecko wybiera się na koncert rapowy — jest ono tak przygotowane do życia, iż sprosta koncertowi rapowemu i stawianym przez ‘ten’fakt kulturowy wyzwaniom. Oczywiœcie najbardziej by się chciało, by nasze dziecko było tak dojrzałe, by wybierajšc się na koncert rapowy, trochę posiedziało w domu z ksišżkš w ręku. Niestety, doœwiadczenia pokoleń sš nieprzekazywalne, a ludzkoœć od zarania powtarza stare błędy. Nasze dziecko nie tylko wybiera się na koncert ra-Powy, ale idzie na koncert rapowy. Potem wraca grubo po dwudziestej drugiej, jest dziwnie niespokojne i pobudzone 1 patrzy na nas tak, jakby zaraz chciało nam — jak mówiš Jego aktualni przewodnicy duchowi — spuœcić wpierdol.


órczoœć, ć, ć, ć…

Miesięcznik „Twórczoœć” czytuję regularnie od dwudziestu pięciu lat. Znam też wczeœniejszš historię tego pisma, wiem, jacy byli kolejni redaktorzy naczelni, jak zmieniała się szata graficzna. Ponieważ zdobycie „Twórczoœci” na przykład w latach siedemdziesištych nie było rzeczš łatwš, istnienie tego pisma okreœlało też na pewien sposób topografię życiowej przestrzeni. Ważne były te punkty miasta, w których można było trafić na kolejne, ukazujšce się zawsze z prawdziwie epickimi opóŸnieniami numery mie-i sięcznika. Ważne więc były kioski Ruchu na rogu Ujejskiego i Syrokomli, na placu Wolnoœci, na osiedlu Kozi czy na Dworcu Głównym. (Ten ostatni punkt grzeszy nfl stety brakiem oryginalnoœci — wszyscy wiemy, że da na dworcu nie tylko „Twórczoœć” była, dawniej na dworcu było wszystko).

Po nabyciu „Twórczoœci” zapoznawałem się z treœciš numeru i czyniłem to na ogół sumiennie. Czytywałem zatem prozę i eseistykę, czytywałem wiersze, zapoznawałem się z tekstami autorów polskich i obcych, studiowałem dział recenzji i przeglšd zagraniczny. Czytałem „Kroniki Dedala”, „Na widnokręgu” oraz „Ksišżkę miesišca”. Z cza-


sem iloœć tekstów czytywanych przeze mnie w „Twórczoœci” jęła maleć. Kioski Ruchu, w których można było nabyć „Twórczoœć”, przestały mieć aż takie znaczenie, a zresztš i sama „Twórczoœć” przestała do tych kiosków docierać. W ostatnich zaœ latach moja lektura „Twórczoœci” uległa całkowitej modyfikacji. Otóż w ostatnich latach w całoœci od poczštku do końca i regularnie czytuję w „Twórczoœci” jednš tylko rubrykę, czytuję tam mianowicie autorskš rubrykę Henryka Berezy „Czytane w maszynopisie”. Owszem, niekiedy przeczytam jakiœ esej, pomęczę się nad stroniczkš prozy, liznę trochę poezji, przejrzę recenzję, ale porzšdnie od poczštku do końca czytuję tylko teksty Henryka Berezy. I może dodam dla jasnoœci: czytuję Henryka Berezę i nie boleję nad tym, nie cierpię z tego powodu ani też nie doznaję z powodu lektury tekstów Berezy przypływów kabaretowej wesołoœci. Przeciwnie, lektura niektórych tekstów autora Pryncypiów bywa Ÿródłem poważnego namysłu.

Nie ironizuję w tym miejscu, choć zdaję sobie sprawę, iż jest to tak osobliwe miejsce felietonu, w którym doprawdy trudno się wykazać brakiem ironii. No bo jakże to tak? Ktoœ powiada, że wychował się na „Twórczoœci”, ktoœ powiada, że w zwišzku z trwajšcš przez dziesięciolecia lekturš „Twórczoœci” ukształtował swój gust literacki i teraz z tym swoim ukształtowaniem czytuje Berezę i nie doznaje przykroœci? Żadnych sprzecznoœci tu nie ma, żadnych pustek ani braków? Ani œladu ironii? Na tego rodzaju wštpliwoœci najpoważniej w œwiecie sam sobie odpowiadam: ani œladu ironii. Ani œladu ironii, co najwyżej nostalgia. Nostalgia za bezpowrotnie minionš młodoœciš, której istot-112


113


nym elementem były mityczne numery „Twórczoœci”. Numery, w których ukazywały się eseje Kołakowskiego {Kapłan i błazen czy Epistemologia stnptizu), Trójkšt kulinarny Levi-Straussa, Wstęp do metody Leonarda da Vinci Paula Valery’ego, tęsknota za „Twórczoœciš”, w której ukazywały się nowe opowiadania Iwaszkiewicza, proza Stryjkowskie-go, fragmenty Miazgi Andrzejewskiego, Robaki czy też Ksišżę Nocy Marka Nowakowskiego, żal za bezpowrotnie utraconš „Twórczoœciš”, w której pisywali Jerzy Kwiatkowski, Andrzej Kijowski, smutek z powodu utraconej „Twórczoœci”, w której publikowali Błoński, Barańczak, Herbert czy Krynicki, bo tyle zostało z dawnej „Twórczoœci”. Tęsknota, smutek, żal.

Ale bynajmniej tych właœnie kategorii tęsknoty, smutku i żalu nie kieruję pod adresem Henryka Berezy. Dalej czytujšc „Twórczoœć” i teraz czytujšc w tej samej, choć nie takiej samej „Twórczoœci” wyłšcznie Berezę, nie mam bynajmniej doń absurdalnej pretensji, iż nie jest on całš dawnš „Twórczoœciš”. Czytuję Berezę i nie chowam doń urazy, iż nie zastępuje mi on Kołakowskiego, Iwaszkiewicza, Sar-tre’a, Joyce’a, Becketta i Nowakowskiego razem wziętych. Tyle że im bardziej się weń wczytuję, tym bardziej czuję, i” to on sam, Henryk Bereza, ma do siebie pretensje, iż n-zastępuje tamtych klasyków. Nie trzeba dodawać, że sš pretensje raczej nieuzasadnione. W ogóle wszyscy pisar skupieni obecnie wokół „Twórczoœci” i Henryka Berę zdajš się mieć powikłane pretensje do siebie, do Berę i do „Twórczoœci” z tego powodu, iż „Twórczoœć” nie jest już dawnš „Twórczoœciš”, iż Bereza nie jest dawnym zespołem redakcyjnym „Twórczoœci”, iż obecnie debiut


w „Twórczoœci” nie jest dawnym debiutem w dawnej „Twórczoœci”. Dawniej powiadało się: debiut w „Twórczoœci” to jest pasowanie na pisarza, tekst ogłoszony w „Twórczoœci” istotniejszy jest od wydanej ksišżki, „Twórczoœć” publikujšcemu na jej łamach młodemu człowiekowi daje pisarskie uprawnienia itd.

Tak było i ja, wierny czytelnik „Twórczoœci” od ćwierćwiecza, niekoniecznie muszę uważać, że powyższe zasady uległy zmianie. Nie muszę tak uważać, mogę udawać, że nic się nie zmieniło, mogę udawać, iż nie zauważyłem zamiany dawnej zasady elitarnego druku w tym miesięczniku na zasadę nowš, mówišcš, iż należy drukować wszystkich, kwestia moich upodobań jest kwestiš moich upodobań, być może mój gust uległ zmianie, emocje z upływem lat zmalały, to jest w końcu tylko moja sprawa, że obecnie w „Twórczoœci” jedynie Bereza mnie zajmuje. Ale skšd taka rozpacz i niepewnoœć w was, Panowie, publikujšcy w „Twórczoœci”? Skšd kompleks oblężonej twierdzy? Skšd frustracje wszystkich obecnie zwišzanych z „Twórczoœciš”? Skšd grobowy smutek i poczucie osaczenia u samego Henryka Berezy? Przecież Panowie publikujecie w najlepszym piœmie literackim w Polsce. Przecież Panowie debiutujecie w piœmie, w którym debiut pasuje na Pisarza. Przecież Panowie macie w osobie Henryka Berezy Opiekuna, Nauczyciela i Eg-zegetę, który mówi wam wystarczajšco często, że jesteœcie wielcy. Przecież już się zaczęła ukazywać biblioteka waszych utworów (z oczywistym nagłówkiem: „Ksišżka dla konesera”). Czegóż można chcieć więcej?

Dlatego lektura tekstów Henryka Berezy w „Twórczoœci” jest lekturš tak frapujšcš. Otóż jest to lektura wy-


114


115


znań człowieka, którego marzenia i cele ziœciły się, a który jest przy tym ogarnięty niepojętš wprost rozpaczš. Ma swoje pismo (i to pismo nie byle jakie: „Twórczoœć”), ma swoich uczniów (i to bardzo licznych), ma swych czytelników (i to tak jak ja wiernych), przyznaje swoje nagrody, ruszyło jego wydawnictwo. Czego na tym padole literackim można pragnšć więcej?

Dlatego w tak osobliwym napięciu sięgam po kolejny numer „Twórczoœci” i pochylam się nad kolejnym opisem snu Henryka Berezy. Może wykładnia tego snu przyniesie wyjaœnienie?


Reszta jest biznesem

Gdyby zapytać o najoczywistszš, najbardziej rzucajšcš się w oczy manierę językowš nowej polskiej rzeczywistoœci, to zapewne okazałoby się, że manierš tš jest niesłychana wszechobecnoœć słowa „biznes”.

Przyczyny tej maniery sš zarazem porażajšco proste do wytłumaczenia. Oto Polska staje się krajem biznesu. Do Polski wkracza obcy biznes. Aby żyć, trzeba rozkręcić jakiœ własny biznes, bo przecież samo życie nie jest niczym innym jak biznesem i trzeba jakoœ pchać ten biznes. Listy najbogatszych ludzi ogłaszane w poczytnych pismach to sš listy ludzi biznesu. Ludzie biznesu sš to ludzie otoczeni powszechnš czciš i zawiœciš, co oznacza, że sš to ludzie stojšcy najwyżej na drabinie prestiżu społecznego. Być człowiekiem biznesu to znaczy być człowiekiem bezpiecznym. Poczucie bezpieczeństwa jest, jak się zdaje, obecnie jednš z najwyżej cenionych wartoœci. Być człowiekiem wielkiego biznesu to znaczy być człowiekiem bezpiecznym i wszechmocnym. Jeœli ci się zdarzy taki biznes, że cię zamknš, to ty zrobisz taki biznes, że wyjdziesz z tego biznesu.

Czy nadmiernoœć tej maniery można tłumaczyć skłonnoœciš Polaków do nadmiernoœci? Zapewne tak. Moż-


117


na też zjawisko to objaœniać za pomocš totalitarnej przeszłoœci. Dawniej wszędzie był Lenin, obecnie wszędzie jest Biznes. W każdym razie większoœć polskich stereotypów da się teraz ulokować w biznesowych kontekstach. Jaka jest obecnie jedna z rytualnych scen polskiego życia publicznego? Jest to scena, w której przedstawiciel władz najwyższego szczebla spotyka się z przedstawicielami obcego biznesu. W trakcie tej sceny przedstawiciel władz wygłasza kwieciste przemówienie, którego celem jest nakłonienie przedstawicieli obcego biznesu do rozwijania biznesu w Polsce. Polska jest waszš szansš, mówi przedstawiciel władz, nasz rynek otwiera przed wami niesłychane możliwoœci, lokujcie tutaj wasze kapitały, zakładajcie filie waszych banków i przedsiębiorstw, wkraczajcie na nowe tereny, które proszš się, by je korzystnie zagospodarować, inwestujta, a nie pożałujeta. Wpisany jest, rzecz jasna, w tę scenę jeden z podstawowych polskich stereotypów. Dawniej ojczyzna nasza miała być Winkelriedem narodów, obecnie pragnie uchodzić za Biznes narodów. Jest też, rzecz jasna, Przedmurzem Biznesu. Słowem: ojczyzna je^H wielki zbiorowy biznes, co znaczy, że biznes jest nai^H wielkim zbiorowym obowišzkiem. Biznes istotnie jest wszędzie. Mam do ciebie biznes, tak się przecież zaczyna każda rozmowa, biznes oznacza wszelkie urzšdzenia techniczne proste i skomplikowane. Zreperowałem ten biznes — to znaczy zreperowałem zepsutš spłuczkę. Kupiłem nowy biznes — kupiłem nowe auto. Kupiłem nowy biznes z bajerami — kupiłem kosztowny samochód z klimatyzacjš. Biznes oznacza wszelkie sytuacje życiowe: nie wiem, co zrobić z tym biznesem — to znaczy nie wiem, jak prze-zwyciężyć trudnoœci małżeńskie; na końcu zrobili taki biznes, iż myœlałem, że pęknę ze œmiechu, czyli pointa utworu była zabawna. Czy ktoœ z państwa ma przy sobie biznes do otwierania butelek? Miej serce i patrzaj w biznes! Młodoœci, podaj mi biznes! Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie, bom wszędzie czšstkę mego biznesu zostawił. Głęboki biznes, głęboko kopany, a przy nim Kasieńka jak wymalowana. Hej, idem w las — biznes mi się migoce.


118


Pochwała zapasionego pinczera

Wypowiadajšcy się w „Gazecie Wyborczej” (nr 104, 1995) obrońcy zwierzšt majš œwiętš rację. Zwierzšt mianowicie nie należy dręczyć pod żadnym, także naukowym, pozorem. Jeœli przyczynš udręki zwierzęcia nie jest naukowy pozór, ale naukowy powód, udrękę zwierzęcia należy minimalizować. To jasne.

Rzecz wszakże w tym, iż bronišcy ludzkich praw zwierzęcia autorzy (Andrzej Szczypiorski, Irena Lewandowska oraz Hanna Kaltenberg) popadajš w histerycznš przesadę i, chcšc nie chcšc, bronionym przez siebie zwierzętom wyœwiadczajš — tak jest — niedŸwiedziš przysługę. Taka otóż obrona zwierzšt, która prowadzi do udowodnienia tezy, iż zwierzęta pod względem moralnym stojš o wiele wyżej niż ludzie, może paradoksalnie produkować w ludziach niechęć do zwierzšt. „Nie trzeba zabijać setek psów, wy-: starczy zatelefonować do instytutu Maxa Plancka” — powiada na przykład Andrzej Szczypiorski, dajšc jasno do zrozumienia, iż typowy pies jest o wiele doskonalszy od typowego biologa. Biolodzy w tym równaniu to jest zbiór zwyrodniałych hyclów, których w dodatku nie stać na parę żetonów. Pieski sš zaœ zbiorem niewinnych ofiar, które je-120


dynie na skutek niewybaczalnego lapsusu ewolucji nie sš w stanie same zatelefonować do instytutu Maxa Plancka.

W tym samym bloku materiałów Hanna Kaltenberg przytacza następujšce podobieństwo œwiadczšce o wyższoœci zwierzšt:

Zimš tego roku pewien mieszkaniec Ursusa szedł torami. Był pijany i wpadł pod pocišg. Towarzyszšcy panu owczarek alzacki rzucił się pod koła i wywlókł ofiarę. Karetka pogotowia zabrała pana do szpitala i wkrótce odwiozła do domu: obrażenia nie były groŸne. Pies leżał pod krzakiem ciężko ranny, po częœci odarty ze skóry. Działało wtedy jeszcze pogotowie Animals i ktoœ je w końcu wezwał. Poddano psa kilku operacjom. Wyżył. Właœciciel odszukał go, odwiedzał, a kiedy się dało — zabrał. Kogo? Co? Zdolnš do poœwięcenia istotę czy rzecz?

- pyta z dramatyzmem Hanna Kaltenberg.

Jest sprawš oczywistš, iż właœciciel zabrał nie rzecz, nie istotę zdolnš do poœwięcenia, ale istotę o wiele wyżej stojšcš od człowieka. W opowieœci Hanny Kaltenberg człowieka od psa dzieli przepaœć wypełniona etykš i wartoœciami. Po pierwsze: w historii tej człowiek jest pijany, pies zaœ trzeŸwy, co w zaraniu lokalizuje psa wyżej. Po drugie: pies ma silniejszš od człowieka wolę, ponieważ towarzyszšc mu, odmówił (zapewne bezpardonowo nakłaniany) wspólnej konsumpcji alkoholu. Po trzecie: to niezręczny człowiek, a nie sprawny pies wpadł pod pocišg. Po czwarte: pies wycišgnšł człowieka spod kół pocišgu i uratował mu życie. Po pište: pies doznał poważnych obrażeń, człowiek

121


natomiast lekkich, wiadomo zaœ, kto zaznał większych cierpień, zawsze wyżej stoi od lekko skaleczonego. Po szóste: nie tylko pan, ale w ogóle ludzkoœć jako taka nie spieszyła zranionemu psu z pomocš (w końcu ktoœ wezwał pogotowie). Po siódme: pies przeszedł kilka operacji, a pan żadnej. Po ósme wreszcie: bohater tej historii jest psem rasowym.

W sumie wychodzi na to, że to nie jest pies, to jest człowiek, jak mawia moja matka o swym ulubionym kundlu imieniem Raxi. Chętnie się z tym godzę, chętnie się godzę z opiniš, iż psy sš jak ludzie albo że wręcz sš one małomównš (kolejna cecha œwiadczšca o wyższoœci) częœciš populacji ludzkiej. Natomiast z pewnym trudem przychodzi mi akceptacja stanowiska, wedle którego psy stojš wyżej. Nie o sobie myœlę w tym wypadku, mam bowiem œwiadomoœć swych wad i wiem, że nigdy nie udałoby mi się za pomocš węchu wytropić przestępcy, odnaleŸć kogoœ pod stertami gruzu, wykopać samymi łapami nierozważnego turystę spod wielometrowej lawiny. Myœlę wszakże o wszystkich tych zwierzętach, które istotnie sš jak lii^H Myœlę o zapasionych pinczerach i leniwych kanapowcach. Myœlę o złoœliwych ratlerkach i zdemoralizowanych dobermanach. Myœlę o wszystkich tych pieskach, których szczytem możliwoœci intelektualnych jest jakie takie władanie własnš fizjologiš. Przecież cały ten ciemny, leniwy i przekarmiony zwierzęcy ludek jest ubóstwiany przez swych właœcicieli. Jest przez nich kochany, uwielbiany, darzony najgłębszym uczuciem. I teraz co? Właœciciel leżšcego ćfl łymi dniami na kanapie zapasionego pinczera czyta „Gazetę Wyborczš”, czyta historię o psie przodowniku, o psie


bohaterze i zaczyna podejrzliwie przyglšdać się swojemu pinczerowi. Przyglšda się swojemu ukochanemu, leżšcemu obok pieskowi z rosnšcym niesmakiem, ponieważ uœwiadamia sobie, że jego ukochany Bryœ, któremu już nawet ogonem merdać się nie chce, nie odmówi poczęstunku, nie rzuci się pod pocišg, nie uratuje nikomu życia, w ogóle nie zrobi w swym psim życiu nic wielkiego.

— Co tak leżysz, Brysiek — mówi pan do swego psa. — Leżenie to za mało, żeby udowodnić własne człowieczeństwo. Zrób coœ. Popatrz się, w „Gazecie Wyborczej” jest opisany twój kolega, który swemu panu życie uratował, a ty co, jak mi złodzieje auto z ogrodu wyprowadzali, nawet żeœ się nie zajšknšł.

I nagle zły pan postanawia wzišć swego psa do galopu, nie daje mu na kolację kabanosa w koreczkach, a jedynie kaszę gryczanš. Biedny Bryœ nie wie, skšd taka straszna kara, pan się sroży i zapowiada od jutra tresurę. Straszne słowo „kolczatka” wisi w powietrzu.

Ale nagle straszliwa myœl przychodzi panu do głowy, pan uœwiadamia sobie mianowicie, iż biolodzy-zabójcy psów tak pryncypialnie zgromieni przez „Gazetę Wyborczš” wezmš sobie do serca wszystkie uwagi obrońców psów i nie będš odtšd zabijać wszystkich psów jak leci, ale będš zabijać tylko niektóre. Bo przecież o tym, żeby biolodzy-rakarze w ogóle zaprzestali eksterminacji zwierzšt, nawet mowy nie ma, za bardzo oni sš zdegenerowani, zbyt nisko upadli. Z haniebnego i krwawego procederu biolodzy-rakarze nie zrezygnujš, ale mogš, dotknięci miażdżšcymi racjami Szczypiorskiego, Lewandowskiej i Kaltenberg, zaczšć stosować selekcję. A jak przyjdzie selekcja,


122


123


myœli ogarnięty panikš pan, to kto pójdzie na pierwszy ogień: mšdre pieski czy głupie? Wiadomo, że na pierwszy ogień pójdš pieski nieroztropne. Psy-bohatery, psy-meda-liœci i w ogóle wszystkie psy górujšce nad człowiekiem nie będš brane pod uwagę, czujne oko badaczy-oprawców spocznie natomiast na wszystkich tych pieskach, które poprzez swe słaboœci istotnie sš podobne do ludzi.

Głowę pana wypełnia straszliwa wizja: ciężarowe auto pełne niezbyt mšdrych kundelków, które nie sprostały testowi, jeŸdzi po osiedlu, pilnujš go biolodzy w ohydnych kitlach, za kierownicš siedzi naczelny biolog o wyglšdzie płatnego zabójcy, już podjeżdżajš, już stojš pod domem, wchodzš do ogrodu, podchodzš do Brysia i każš mu wypełnić test… i nagły szloch wydobywa się z krtani pana, i zabiera on rozwœcieczonemu Brysiowi kaszę gryczanš i pan bierze Brysia w ramiona, i daje mu potrójnš porcję kabanosa, łzy się lejš, pies się znaczšco stuka łapš w czoło, rozpacz i zgrzytanie zębów, Sodoma i Gomora!

Sceny takie po lekturze materiału Zwierzęta ustaw nk[ piszš dziejš się w milionach polskich domów. Obrońcy zwierzšt z „Gazety Wyborczej”, słusznie bronišc zwierzšt przed grasujšcymi po Polsce watahami biologów-sadystów, bezwiednie mšcš zarazem zwykłš ludzkš miłoœć, jaka łšczy nierasowych panów z nierasowymi zwierzakami. Zwykła ludzka miłoœć polega bowiem na tym, iż kocha się kogoœ, kto jest tak miły w dotyku, że ewentualne jego wady sš już nieważne. Mam na myœli miłoœć do piesków — rzecz jasna.


Podróż sentymentalna

Jadę pocišgiem do Paryża. Jadę do Paryża spotkać się z mojš ukochanš kobietš. Oddalam się od kraju. Oddalam się od tych pól zielonych. Oddalam się od tych miejsc ojczystych, w których niebawem postawione zostanš urny wyborcze. Oddalam się od tych œcieżyn wšskich i chodników krzywych, którymi niebawem zaaferowani wyborcy poœpieszš do lokali wyborczych. Oddalam się od szemrzšcych jak Wisła liczebników czarnoleskich, którymi za tydzień z wirtuozeriš operować będš członkowie komisji skrutacyjnych. Oddalam się, oddalam.

Zajadły wyborca usypia we mnie z goryczš i złoœciš, on nie chce spać, on chce glos zabierać, brać aktywny udział w przedwyborczych festynach, chce œledzić bezpardonowš walkę kandydatów o fotel. Uciszam go, usypiam, koję jego nerwy, oderwij się, człowieku, od politycznego zgiełku — mówię doń wyrozumiale, pomyœl o rzeczach naprawdę ważnych. Popatrz przez okno na zachodniš Europę. Patrzę. On patrzy. Ja patrzę z entuzjazmem podróżnika. On patrzy ze sceptycyzmem zajadłego wyborcy. Za oknem faktycznie nic ciekawego: zachodnia Europa jak zwykle omdlewa od stabilizacji. Monotonia. Od półwiecza co naj-125


mniej wszyscy tę przysłowiowš obfitoœć opisujš i opisywali. Wszyscy, z Gombrowiczem na czele. I nic tu najwyraŸniej nie uległo zmianie. Myœmy komunizm znieœli, a u nich dalej to samo. Zastój — można powiedzieć. Jakkolwiek na nich patrzeć — stojš w miejscu. Wiadomo — kto stoi w miejscu, ten się cofa.

Widok istotnie nieruchomy i sielski jak na widokówce. Żółtawe œwiatło zachodu, domy i zabudowania, pola symetryczne jak na dziecięcych rysunkach. Oho, ktoœ na koniu jedzie przez symetryczne i zielone jak francuska sałata pole. Jakiœ człowiek Zachodu konno sobie o zachodzie cwałuje. Może dla relaksu, a może, kto wie, stabilizacja go gniecie i stabilizacjš oczadziały konia każe siodłać i gdzie oczy poniosš, w męce strasznej cwałuje co wieczór. Może tak, a może tak, cwał jego analizuję, ale do prawdy nie dochodzę i analizę cwału przerywam, bo i w samym pocišgu ruch się jakiœ wszczyna. Paryż już niedaleko i brygady antyterrorystyczne zaczynajš pocišg przeczesywać. Najprzód trzech idzie w podkoszulkach, w szelkach i dżinsach, idš jak gdyby nigdy nic, tak sobie idš. Za chwilę za nimi dr^H idš, ci już w mundurach i już w żadnym wypadku jak g^H nigdy nic, ale coœ, bardzo coœ, bez żadnego pozorowania dyskrecji, fundamentalistów wypatrujš. Co za szczęœcie, myœlę sobie, że czego jak czego, ale wyglšdu fundamentalisty to ja nie mam. Rysy niewyraŸne, podbródek cofnięty, okulary zamglone. Na fundamentalistę nie wyglšdam w żadnym wypadku. Ale — niestety, niestety — na kolaborujšcego z fundamentalistami sprzedawczyka wyglšdam, i to bardzo. I bagaż mam fundamentalny. A oni fundamentalne bagaże bez litoœci prujš.


Mój bagaż jest fundamentalny, ponieważ wiozę w walizce poczštek traktatu, w którym raz na zawsze wytyczam granicę pomiędzy życiem a literaturš. „Być może istnieje czysta literatura, z pewnoœciš natomiast nie ma czystej biografii” — tak się ten tekst zaczyna i nie tylko to zdanie jest w nim jak ładunek wybuchowy. Toteż nie dziwi mnie, że zbliżajš się do mnie. Ci w szelkach i podkoszulkach i ci w mundurach otaczajš mnie ciasnym kręgiem. I kiedy wiem, że zaraz polegnę w nierównym boju i wszystko, co mam najœwiętszego (łšcznie z traktatem wyznaczajšcym granicę między życiem a literaturš), utracę, kiedy głowę kornie chylę i karku nadstawiam, zajadły wyborca nagle budzi się we mnie. Bierze mnie we władanie i strasznym głosem na otaczajšcych mnie antyfundamentalistów krzyczy: Lechu, va battre Kwachu! Lechu, va battre Kwachu! — i oni, słyszšc ten pełen zwierzęcej determinacji ryk, ca va — mówiš — ca va, Lechu, ca va, i rozstępujš się, i puszczajš mnie, i ja spokojnie i zwycięsko na paryski peron (bo pocišg już w Paryżu stanšł) wstępuję i ukochanš mojš kobietę, co mnie na paryskim dworcu czeka, w ramiona biorę i oddalam się od całego œwiata, bo jej boskš kruchoœć czuję i jej narkotyczny zapach wdycham, ona omdlewa z czułoœci, jej spojrzenie mgła szału miłosnego zasnuwa, i słyszę jej szept zduszony przy uchu, jak Lechu, powiedz, jak Lechu, pyta mnie rzeczowo.


126


Nie być wcale

Nie być bokserem to jest nie być wcale

Wisława Szymborska

Kiedy walka na pięœci ci zbrzydła,

Poezji rozwiń skrzydła

Edmund Niziurski

Nie przepadam za boksem, ale silniej jeszcze nie przepadam za przeciwnikami boksu. Wiadomo: kto dzisiaj jest przeciwko życiu, jutro nie będzie miał nic przeciwko eutanazji. Kto jest dzisiaj przeciwnikiem boksu, jutro będzie przeciwnikiem piłki nożnej. Od rzemyczka do koniczka m przepowiadam sobie sekwencje popularnych rozumowań nie do obalenia i z uwagš œledzę konsekwencje intelektualne ostatniej walki Andrzeja Gołoty. Mówišc o konsekwencjach intelektualnych, mam na myœli rzeczywiste konse* kwencje intelektualne, nie zaœ na przykład ryz^^^H metaforykę Adama Michnika brawurowo porównujšcego* los Polski z losem Andrzeja Gołoty („Gazeta Wyborcza”^ nr 297,1996).

Porównywanie Polski z Gołota jest myœlowym i metodologicznym nonsensem, ponieważ Gołota to jest wielki bokser, który ma wielkie problemy, natomiast Polska to jest œredni kraj, który i problemy ma œrednie. Po walce z Riddickiem Bowe tak właœnie (wielki bokser z wielkimi problemami) okreœlił Andrzeja Gołotę inny wielki bokser — co prawda nie z tak wielkimi jak Gołota problemami -i


George Foreman. I dodał: „Bicie poniżej pasa staje się dla Andrzeja narkotykiem”.

Otóż jeœli zawierzenie pierwszej częœci wypowiedzi Foremana jest inspirujšce intelektualnie (wielkoœć zawsze inspiruje), o tyle częœć druga tej wypowiedzi, objaœniajšca fenomen Gołoty w kategoriach uzależnienia, nie zadowala. Takie objaœnienie fenomenu pięœciarza, wedle którego wali on przeciwnika w przyrodzenie, ponieważ taki ma nałóg i w ogóle jest to silniejsze od niego, razi powierzchownš mechanicznoœciš ujęcia. Jeœli istotnie ma on taki nałóg, to nie należy zadowalać się odpowiedziš, iż ma on taki nałóg, ale należy zadać pytanie: dlaczego ma on taki nałóg? Co się z nim dzieje? Co się z nim działo? Co go przywiodło do tego nałogu? Ach, oczywiœcie, zapewne przywiódł go do tego nałogu jakiœ gen, jakiœ jeszcze nie wykryty gen ciosu poniżej pasa, i gen ten, tak jak inne wykryte i nie wykryte geny (gen leworęcznoœci, gen alkoholizmu, gen grafomanii, gen władzy), objaœniajšc wszystko, niczego nie objaœnia.

„Nie boję się Bowe’a, boję się boksu, boks jest straszny” — być może w tym wypowiedzianym jeszcze przed walkš zdaniu Andrzeja Gołoty kryje się klucz do ciemnoœci. W każdym razie — jak powiada mój przyjaciel Zbigniew M. — to jest zdanie, które można by pocišgnšć. Bo w samej rzeczy — jeœli bokser tej klasy, jeœli człowiek, dla którego boks jest sposobem życia i samym życiem po prostu, wyznaje, iż boi się boksu, bo boks jest straszny, to co to właœciwie oznacza? W planie ogólnym to oznacza recydywę interpretacji uzależnieniowej. Bokser, który wyłšcznie boksuje i równoczeœnie twierdzi, iż boi się boksowania, Jest œciœle jak pijak, który wyłšcznie pije i zarazem twier-128


129


dzi, iż boi się picia. Tak jak alkohol ma władzę nad alkoholikiem, tak boks ma władzę nad uzależnionym odeń bokserem. A to oznaczš że nie bokser kieruje boksem, ale boks kieruje bokserem, boks włada bokserem, boks robi z bokserem, co chce. A to oznacza, iż boks może też czynić z bokserem coœ strasznego, coœ straszniejszego niż nokaut, coœ, czego ten olbrzymi mężczyzna o sile rozjuszonego bawołu bać się będzie jak dziecko.

Co takiego strasznego boks robi z bokserem? Najlapidar-niej rzecz ujmujšc — boks zmienia boksera. Bokser przed boksem i bokser po boksie to sš przeważnie dwaj zupełnie różni ludzie. Bokser przed boksem jest cały, wypoczęty, wypucowany, napięty, jego spojrzenie jest ostre, słuch doskonały, ruchy zborne, stoi na nogach. Bokser po boksie jest uszkodzony, zmordowany, zakrwawiony, spocony, wzrok ma zamglony i szklisty, łuk brwiowy pęknięty, bębenek w uchu rozerwany na strzępy i jeœli nie leży, ledwo stoi na nogach. Zwycięstwo albo porażka niewiele tu majš do rzeczy. Jeœli w boksie zawodowym walka trwa przynajmniej kilka rund, potwornej poniewierce fizycznej poddany zostaje i pal^H ny, i zwycięzca. W cišgu mniej więcej trzydziestu minut bokser z człowieka zmienia się w strzęp człowieka. Intensywna ta metamorfoza fizyczna ma (może mieć) pewne konsekwencje intelektualne. Mianowicie po półgodzinie morderczego mordobicia bokser może podupaœć nie tylko fizycznie, on może podupaœć także umysłowo. Mówišc po ludzku, po paru rundach boksu nawet najmšdrzejszy bokser zawodowej wagi ciężkiej ma prawo zgłupieć.

Może go ogarnšć nieprzenikniona ciemnoœć albo nieobliczalna purpura. A jeœli w dodatku dany bokser — jak


Andrzej Gołota — ma skłonnoœć (nałóg) do tego typu zapaœci, mogš go one nachodzić seryjnie.

Nieczyste ciosy Andrzeja Gołoty mogš paradoksalnie potwierdzać czystoœć sportu, bo przecież czystoœć sportu to jest wyłšczne podporzšdkowanie sportu ludzkiej sile lub słaboœci. Jeœli zatem było tak, iż Gołota musiał zadać kombinację nieczystych ciosów wyłšcznie z powodu własnej słaboœci, krwawa ta walka była rzadkim dziœ przykładem sportu czystego.

Wzmagajšce atrakcyjnoœć przedstawionej fabuły domysły, iż był to sport nieczysty, iż walka została ułożona, sš — jak wiadomo — powszechne. Istotnie — z dramaturgicznego punktu widzenia przygotowanie, przebieg i wynik walki Bowe-Gołota sprawiać mogš wrażenie reżyserskiego majstersztyku. W dodatku główny (obsadzony w roli niesfornego chłopca) aktor powtarzajšcy w finale raz po raz: „Jestem głupi, jestem głupi, jestem głupi”, nieodparcie przypomina innego aktora, Hugh Granta, który w metaforycznie podobnej sytuacji (złamanie przepisów, analogiczny rejon wykroczenia, interwencja sędziego) powtarzał raz po raz: „Jestem niegrzeczny, jestem niegrzeczny, jestem niegrzeczny”. Prócz tego za faktem, iż był to sport inscenizowany, przemawia okolicznoœć, iż w niejako mechaniczny, jakby ręcznie sterowany sposób pozyskana tu została częœć publicznoœci. Jest to ta mianowicie częœć publicznoœci, która œledzić będzie przebieg następnej walki Gołoty wyłšcznie z powodu nadziei, iż ten znów sfauluje. Ponieważ rozumowanie to niezawodnie prowadzi do wniosku, iż w przyszłoœci Gołota, by nie stracić publiki, będzie musiał przynajmniej od czasu do czasu tłuc przeciwników


130


131


w słabiznę, falsyfikuje się ono (rozumowanie) samo. Wbrew pozorom sport, nawet sport układany, ma sens: może być fałszywy, nie może być pozalogiczny. Możliwe jest też wreszcie odczytanie gestu Gołoty jako gestu romantycznego. Oto polski pięœciarz, majšc w zasięgu rękawicy liczne doczesne dobra, miliony dolarów i œwiatowe tytuły, odrzuca precz wszystkie te przyziemne pokusy, piwa na nie i grzmocšc Murzyna we wstydliwe miejsce, wybiera romantyzm. Jeœliby tak było, Adam Michnik, porównujšc Polskę z Gołota i kłujšc nas goryczš tego porównania — miałby rację. Ale tak raczej nie było. Było proœciej: „Tłukłem go, tłukłem, a on się nie chciał przewrócić. Poniosły mnie nerwy” — oto jak zreferował przebieg jednej ze swych poprzednich walk Andrzej Gołota — chłopak ze złota.


Suknia Claudii Schiffer

Œwiat prawdopodobnie rozpadnie się z powodu sukni Claudii Schiffer.

Jak informujš agencje, czarna suknia firmy Chanel, którš zaprezentowała niedawno w Paryżu znana modelka, zostanie zniszczona. Suknia zostanie zniszczona z tego powodu, iż projektant ozdobił jš arabskimi napisami obrażajšcymi uczucia religijne muzułmanów. Projektant Karl La-gerfeld tłumaczy się, iż nie chciał nikogo obrazić. Za wzór posłużyły mu napisy z Taj Mahal w Indiach, o których powiedziano mu, iż sš poezjš miłosnš. Tymczasem obecni na pokazie mody dyplomaci indonezyjscy rozpoznali na biuœcie Claudii Schiffer bynajmniej nie rymy miłosne, ale fragmenty prozy koranicznej oraz znak przypominajšcy kształtem 9 — symbol Boga. Sformułowano oficjalne protesty. Wyrażono ubolewanie. Zapowiedziano egzekucję fatalnej szaty. Sprawa wbrew pozorom jest niesłychanie poważna. W nieubłagany sposób unosi się nad niš cień fatwy wydanej na Salmana Rushdiego i choć tym razem nie człowiek ma zginšć, a jedynie jego suknia ma zostać podarta na strzępy — idzie o to samo. Idzie o religijnš sprzecznoœć nie do pogodzenia, nie do pojednania i nie do pojęcia. My,


133


rzecz jasna, możemy powiedzieć sobie, że zapewne nasz dobry Pan Bóg, stwarzajšc Claudię Schiffer, był kontent ze swego dzieła. A w każdym razie, zachowujšc niezbędnš dozę powštpiewania, zaryzykować możemy twierdzenie, iż nasz dobry Pan Bóg, stwarzajšc Claudię Schiffer, nie odczuwał przykroœci. Co nasz dobry Pan Bóg powiedziałby, widzšc symbol samego siebie na biuœcie Claudii Schiffer, tego nie wiemy. Zapewne by milczał. Z pewnoœciš nie wydałby nakazu unicestwienia garderoby. Ale musimy też przyjšć do wiadomoœci, że nie nasz Bóg, stwarzajšc Claudię Schiffer, stworzył jš nie po to, by ktokolwiek doznawał jakiejkolwiek przyjemnoœci. Nie nasz Bóg stworzył Claudię Schiffer nie po to, by w blasku jupiterów i w nieskromnym przyodziewku stojšc na podium, pokazywała się ludziom. Nie nasz Bóg stworzył Claudię Schiffer po to, by zasłoniwszy oblicze czadorem, żyła wedle przykazań Proroka. I z całš pewnoœciš nie nasz Bóg, widzšc swój znak na biuœcie tej pięknej niewiernej, ma prawo wpaœć w furię, ma prawo uznać nieopatrzny gest nieszczęsnego projektanta mody za bluŸnierstwo. Zasada tolerancji nakazuje tu zr^H mienie. Przecież kłopot ze „sprawš Rushdiego” połeg^H tym, że nakaz jego zabicia jest nakazem religijnym, zasada tolerancji zaœ nakazuje zrozumienie dla nakazów religijnych. A skoro czyjœ nakaz religijny jest sprzeczny z moim nakazem religijnym, sytuacja staje się bez wyjœcia, ponieważ nawet najambitniejszy chrzeœcijanin nie zmodyfikuje islamu, co więcej, chrzeœcijanin, który zechciałby modyfikować islam, w nieunikniony sposób przestałby być chrzeœcijaninem. A skoro sytuacja jest bez wyjœcia, jedynym wyjœciem jest odwrót od tej sytuacji. I dlatego œwiat rozpadnie się za sprawš sukni Claudii Schiffer. Może nie tyle się rozpadnie, co na powrót bezpowrotnie się podzieli. Już nigdy więcej żaden projektant nie zechce ozdobić żadnej sukni żadnym dalekowschodnim szlaczkiem. Projektant kobiecych strojów nie musi w końcu znać prozy koranicznej. Projektant kobiecych strojów musi znać się na krawiectwie. W obawie, czy ozdabiajšc suknię, nie naruszyli prozy koranicznej, wszyscy projektanci pocznš się w przyszłoœci ograniczać do rodzimych wzorów. Tłumacze przestanš tłumaczyć ksišżki, w których istnieć będš jakiekolwiek muzułmańskie wštki. Dalekowschodnie kuchnie przestanš smakować Europejczykom. Architekci przestanš zdobić budowle być może œmiercionoœnym motywem minaretu. Podróże stanš się zbyt drogie i zbyt ryzykowne. Œwiat z wolna pogršży się w szlachetnym kulcie lokalnych wartoœci. Zardzewiejš szyny kolejowe, trawa zaroœnie autostrady i pasy startowe, piach wypełni kanały morskie. I dopiero po latach, a może po stuleciach, złaknieni przygód żeglarze, pochylajšc się nad pełnymi białych plam mapami, pocznš zastanawiać się, czy aby nie istnieje jakaœ krótsza droga do Indii.


134


Genesis striptizu

Według niemieckiego dziennika „Bild” (cytuję za tygodnikiem „Forum”, nr 17, 1994) striptiz narodził się w Paryżu w Moulin Rouge w roku 1894. Nasuwa się pytanie: dlaczego tak póŸno? Dlaczego na tak prosty wynalazek, jak publiczne zdjęcie odzieży, ludzkoœć wpadła tak póŸno? I dlaczego ludzkoœć postanowiła się rozebrać po raz pierwszy akurat w roku 1894? Co wtedy takiego wisiało w powietrzu? Dlaczego striptiz nie narodził się na przykład w renesansie, kiedy — jak wiadomo — nic co obce nie było człowiekowi obce? Dlaczego striptizu nie wymyœlili folgujšcy sobie jak szaleni Wielcy Romantycy? Czemu sztuka pd^H nego œcišgania tuniki nie wywodzi się ze znanych z ro^H sty czasów starożytnych? A w epoce kamienia łupanego, czy wtedy na pewno nie było żadnych striptizerek? Co takiego zdarzyło się w roku 1894, że akurat wtedy ludzkoœć postanowiła wstšpić na podium i pozbyć się zbytecznych fatałaszków? Włodzimierz Lenin, na przykład, miał w roku 1894 dwadzieœcia cztery lata. Czy to miało jakieœ znaczenie? Pierwsza striptizerka ludzkoœci była więc zapewne trochę od Lenina młodsza. Ale za to od Józefa Stalina musiała być starsza, bo Stalin był wtedy nastolatkiem, liczył


piętnaœcie lat zaledwie, Hitler był malutki, miał tylko pięć latek, a Mao Zedong był w czasie pierwszej rozbieranki rocznym dzieckiem o œlicznych skoœnych oczkach. Czy ludzkoœć jakimœ psim swędem czuła obecnoœć tej czwórki i postanowiła zdjšć szaty w desperackim i pełnym tragicznej intuicji proteœcie? Może po prostu u schyłku XIX stulecia ludzkoœć po raz pierwszy pojęła, że niebawem będzie bez znaczenia, czy się jest w ubraniu, czy też bez ubrania? A może wynalazek striptizu potwierdza spiskowš teorię dziejów? W końcu rok 1894 to jest rok, w którym we Francji (ojczyŸnie striptizu) wybucha afera kapitana Dreyfusa, więc nie ma się co dziwić, iż zwolennicy tezy, jakoby striptiz był wynalazkiem Żydów i masonów, byli wówczas liczni, a i dziœ, jak wiadomo, też ich nie brakuje. W roku 1894 urodził się Nikita Chruszczow, ale doprawdy trudno wišzać narodziny tego dziecka z poczštkami striptizu, choć jak było naprawdę, tego w końcu nikt nie wie. Ukazała się wtedy Księga dżungli Rudyarda Kiplinga i pod tym względem układanka powoli zaczyna się układać w logicznš całoœć, bo przecież bohater tej ksišżki jest cały czas goły jak œwięty turecki.

Powtarzana tu i ówdzie teza, jakoby pierwsza striptizerka œwiata była Polkš, na razie nie znajduje potwierdzenia w Ÿródłach. Niemniej jednak wštek polski w pierwszym dziejowym striptizie, owszem, jest finezyjnie obecny. W końcu nie kiedy indziej, a wtedy właœnie, w roku 1894, ukazała się druga seria Poezyj Kazimierza Przerwy-Tetma-jera zawierajšca nieœmiertelny liryk poczynajšcy się od słów: „Lubię, kiedy kobieta…” Wtedy też na ziemiach polskich ujrzał œwiatło dzienne znany obraz zatytułowany Szał


136


137


Podkowińskiego… Obraz jest tak znany, że każde dziecko wie, co ten obraz przedstawia. Ten obraz przedstawia striptizerkę jadšcš konno. Sprawa jest jasna jak słońce i nikt nam naszych zasług w dziele œwiatowego striptizu nie ujmie.

Jak miała na imię pierwsza striptizerka — Sophie? Nicole? Claudine czy też Veronique? Koledzy jš namówili czy też sama chciała? A może szło o jakiœ honorowy zakład? A może ta mała diablica była obdarzona niesłychanš intuicjš damskš i wiedziała, że już w przyszłym roku uczony pan Roentgen uczyni wynalazek, za sprawš którego ludzkoœć i tak zostanie doszczętnie przeœwietlona? I że niebawem i tak będzie wszystko widać: nie tylko to, co pod ubraniem, ale i to, co pod skórš, łšcznie z wštrobš i trzustkš? Może czuła w koœciach zbliżajšcy się wynalazek kinematografu — epokę gwiazd filmowych coraz bardziej gołych? Wszystko jedno w sumie. Jest rok pański 1894. Nicole, Jacqueline czy też Isabelle wychodzi w paryskim kabarecie na scenę i podrygujšc niezgrabnie, zaczyna zdejmować rzecz po rzeczy. Myœl, iż to, co robi, ma histo^H ne znaczenie, nie przychodzi jej wszakże do głowy. Mjjj o haftce, która zacięła się akurat teraz.


Jej pierwszy chłopak

W wigilijnym numerze „Życia” (1996) w cyklu „Ludzie prezydenta” tekst pt. Żona prezydenta, z którego wynika, iż żona prezydenta, zanim pokochała prezydenta, kochała innego. Ciekawoœć kogo? Kto był rywalem Olka? Kogo Olek już wtedy pokonał i wytrwałoœciš oraz dynamizmem zdobył serce Joli? Olek nie był pierwszš miłoœciš Jolanty Konty:

Był dla mnie antidotum na poprzedniš miłoœć. Moi koledzy, którzy widzieli, jak cierpię, mówili: słuchaj, daj spokój, sš przecież inni mężczyŸni. Ale ja byłam zainteresowana moim chłopakiem, z tym że on nie mógł jakoœ znaleŸć sobie miejsca w życiu. Postawiłam mu ultimatum, że musi się czymœ zajšć na poważnie, tak abyœmy mogli się pobrać. Ale to się wszystko jakoœ rozmywało. Olek z kolei był szalenie wytrwały.

Pierwszy chłopak Joli — jeœli pokusić się o jego portret psychologiczny (a wiemy o nim także, iż był przystojnym marzycielem, gotowym z Jolš „popłynšć na wyspę, przez cały czas trzymajšc się za ršczki”) — był zatem Wrażliwš osobowoœciš, z trudem znajdujšcš sobie miejsce W życiu, by nie powiedzieć: nie znajdujšcš sobie tego miej-


139


sca. Ow zagubiony wrażliwiec, zapewne z krostami na nosie i z całš pewnoœciš z krostami na duszy zarazem, czymœ się zajmował, co wszakże nie było zajęciem na tyle poważnym, by kobieta mogła z kimœ tak odklejonym ryzykować małżeństwo.

Prawdopodobnie dziedzinš degenerujšcš życiowe sprawnoœci pierwszego chłopaka Joli była literatura. On zapewne bardzo dużo czytał i niechybnie sam próbował pisać. Do pewnego momentu literackie zainteresowania jej chłopaka nie tylko wszakże Joli nie przeszkadzały, ale wręcz Jolę z jej chłopakiem łšczyły. Jola bowiem sama także ciekawiła się œwiatem ksišżek. Oddajmy głos œwiadkom tamtych czasów, kolegom Joli z SZSP:

Była bardzo otwarta i ciekawa œwiata. Zaangażowa się w SZSP, bo po prostu musiała coœ robić — tłum czy jeden z ówczesnych studentów (…) Jednoczeœn’ lubiła poezję. Nie wykluczałbym, że nawet sama nap sała jakiœ wiersz i przeczytała podczas wieczora przy œwiecach

— przypomina sobie inny student.

Otóż to: Jola interesowała się literaturš, ale w rozsš nych, czyli właœciwych granicach, wiedziała, że czytani a nawet pisanie to może być przyjemny relaks, miła ro rywka, coœ co się robi po pracy, czyli coœ na niby, co się robi po zrobieniu czegoœ naprawdę. Tłumaczyła mu jak dziecku: słuchaj, z pisania wierszy nie wyżyjesz, możesz sobie pisać, ale po pracy, dla przyjemnoœci, i w ogóle to ja cię nie rozumiem, bo przecież nie tylko się pisze dla przyjemnoœci, ale i czyta się dla przyjemnoœci, a ty czytasz tylko te nudziarstwa, w których nie wiadomo, o co chodzi, nic, tylko w koło Mann, Dostojewski, Gombrowicz i Prus.

— Nie Prus, ale Proust — mówił on swoim cichym głosem, który z wolna zaczynał doprowadzać jš do pasji. W ogóle wszystko powoli, ale nieubłaganie doprowadzało jš do pasji: jego głos, jego wiersze (bez rymów), jego zamiary, by pisaniem, jak mówił, przekłuć swoje nadmuchane ego.

Niekiedy wszakże gasnšce uczucie odżywało, Jola czuła powracajšcy przypływ ciepła, brała swojego chłopaka za rękę i pytała go, czy w tych grubych ksišżkach, które on czyta, występujš jakieœ pary, czy sš tam chłopaki i dziewczyny i czy oni chodzš ze sobš. On odpowiadał chętnie i niekiedy było to bardzo przyjemne. Kiedy jej mówi! na przykład, że u tego Prousta to jest tak, że jak chłopak chce tam dotknšć dziewczyny, to jej nie dotyka, ale poprawia kwiat przyczepiony do jej sukni, to było dziwne, ale piękne. Ale kiedy zaczynał jej opowiadać o tych gruŸlikach, to Jola nie mogła po prostu. I żeby jeszcze coœ, ale w sumie nic. óruŸliczka pożycza gruŸlikowi ołówek, a on nie wiadomo, czy ten ołówek odda. Jego ta kwestia, czy gruŸlik odda ołówek, podniecała do szaleństwa, analizował, dociekał, chichotał. Jola patrzyła, słuchała, czas płynšł, aż pewnego pięknego dnia przebrała się miarka i wszystko się jakoœ rozmyło. Przyszły socjolog Ireneusz Białecki stracił w ten sposób szansę bycia z kobietš, która została bšdŸ co bšdŸ Pierwszš Damš RR No, bo że to musiał być Ireneusz Białecki, co do tego nie ma dwóch zdań. Kto nie wierzy, niech Przeczyta w 12 (wigilijnym!) numerze „Res Publiki Nowej” (1996) tekst Białeckiego pt. Ironia i styl, czyli o tak


140


141


zwanych nieprzemijajšcych wartoœciach wielkiej literatury. Tam jest wszystko. Tam jest czarno na białym napisane, jak to autor jako młody człowiek czytał w koło Manna, Dostojewskiego, Gombrowicza i Prousta. Tam jest mowa o krostach na nosie i krostach na duszy, a także o „nadmuchanym i przewrażliwionym ego, które siedzi w prawie każdym młodym człowieku”. Wreszcie — co rozstrzygajšce — Ireneusz Białecki z do dziœ nie zagasłš emocjš analizuje wštek ołówka, „srebrnego crayona”, który Kławdia Chauchat pożyczyła Hansowi Castorpowi i który on — oddał? Nie oddał? Tak jest! — Oddał! Jest też wštek kwiatu (katlei) przyczepionego do sukni Odetty, Swann dotyka ka-tlei i nie cofa ręki. Słowem, jest tu za dużo zbieżnoœci, by one mogły być przypadkowe.

Tekst Białeckiego przeczytałem z podwójnš uwagš, po pierwsze ciekaw byłem, jaka jest kondycja intelektualna człowieka, który ma (tragicznš, a może wręcz przeciwnie) œwiadomoœć, iż żona prezydenta mogłaby być jego żonš, po drugie zaœ zestaw lektur, autorów i wštków opisywanych przez byłego chłopaka Joli jest specjalnie mi bliski. Njj^H cej można powiedzieć tak: odejœcie Joli nie zaszkodziło Białeckiemu, może nawet mu pomogło. W œwiecie literatury najwyższej próby porusza się on z godnš pozazdroszczenia swobodš i na pewien sposób dalej młodzieńczš wrażliwoœciš. Oczywiœcie bywa i tak, że z biegiem czasu człowiek pragnie przekazać swe niegdysiejsze fascynacje komu innemu, na przykład młodym pokoleniom, co może niekiedy przybierać formę kłopotliwych dyrektyw pedagogicznych. Tak jak kiedyœ Jolę drażniły odklejone fascynacje Białeckiego, tak i dziœ dla młodych pokoleń ten typ wirtuozerii stylu jest nieprzystępny. I Białecki to czuje. O ile wszakże kiedyœ było mu to obojętne (nie chcę włazić w buciorach w cudze życie intymne, ale tak było: młodemu Białeckiemu było w sumie obojętne, iż porzuciła go Jola Kon-ty), o tyle teraz irytuje go to i w irytacji wypada on ze stylu. Subtelna eseistyka przeradza mu się w publicystycznš dydaktykę.

Nie każdy młody Polak czytał Prousta - pisze w złoœci - ale każdy bywał w podobnej sytuacji, kiedy nadchodził ten moment, że trzeba złapać za kolano, a potem sięgnšć głębiej. Polska, popowstańcza i socjalistyczna zarazem metoda, szeroko kiedyœ praktykowana w kręgach młodej inteligencji, to kupić na taki moment „połówkę”, by zagłuszyć trochę damę, ale i siebie może jeszcze bardziej. Otóż jedna z lekcji dla młodzieńców, którzy nie przeczytali tych lektur, jest taka: palancie, ty młody polski palancie, zamiast kupować za każdym razem pół litra, kup raz srebrny ołówek—crayon i kiedy przyjdzie ten moment, „podawaj go jej, a jednoczeœnie przytrzymuj, tak żeby brała go, nie odbierajšc”.

Otóż to jest rada ryzykowna. Numer z ołówkiem jest, owszem, ciekawy i można spróbować (choć na trzeŸwo to jest wykluczone z całš pewnoœciš), ale proponować ten numer akurat tym młodzieńcom, którzy nie czytali wiadomych lektur, a więc za Chiny nie mogš wiedzieć, o co chodzi, to jest, prawdę powiedziawszy, absurd. Należy im raczej zaproponować wpierw lekturę, jeœli nie całoœci, to Przynajmniej tych najostrzejszych fragmentów, w których


142


143


jest mowa o srebrnym crayon. A poza tym, prawdę p0Wie. dziawszy, i młodzieniec, który w kluczowym momencie wyjmie srebrny ołówek i zacznie go jej podawać, tak żeby brała, nie odbierajšc, musi się liczyć z tym, iż usłyszy: palancie, ty młody polski palancie!

Nie da się ukryć, iż i Jola, porzucajšc Irka, wiedziała co czyni. Bywajš szczęœliwe rozstania.


Arcy-Romans


Przeczytałem po raz drugi Miłoœć w czasach zarazy Maršueza i utwierdziłem się w przekonaniu, iż jest to romans wszech czasów. A nawet jeœli nie jest to romans wszech czasów, to jest to bardzo wybitny romans. W każdym razie powieœć, powieœć jest to bardzo wybitna, a skoro jest to wybitna powieœć, jest to też wybitny romans, bo przecież powieœć jest pojęciem zasobniejszym od pojęcia „romans”. Może nie jest to rzecz tak ambitna i tak głęboka jak poprzednie ksišżki Maršueza, ale jest to rzecz niezwykle sprawnie napisana, można nawet powiedzieć, że jest to utwór składajšcy się z samych sprawnoœci literackich.

Marquez jest wirtuozem w żonglowaniu rozmaitymi literackimi zmyłami, odwrotnoœciami, zaprzeczeniami, asymetriami, nieoczywistoœciami itd. Widać tę skłonnoœć już w pierwszej scenie ksišżki, w której pojawiajš się trup 1 doktor, przy czym zaraz się okaże, iż inaugurujšcy fabułę frup jest tu trupem bez znaczenia, natomiast podpisujšcy akt zgonu doktor, choć jeszcze żywy, jest już trupem, i to trupem dla powieœci fundamentalnym, choć skšdinšd przez większoœć jej czasu i akcji żyć on będzie z zadowoleniem. ” ogóle cały fundamentalny układ romansu jest tu jednš

145


wielkš zmylš, bo poczštkowo wyglšda na to, że prawdziwym romansem będzie historia jej i jego, ale po pewnym czasie okazuje się, że nici z tego romansu, bo ona wychodzi za mšż za drugiego i jeœli nawet nie czyni tego dla pieniędzy, to czyni to przez rozum. Z miłoœci w każdym razie — w żadnym wypadku. Teraz więc wyglšda na to, że to zawarte z zimnej kalkulacji (i pod złowrogš presjš taty) małżeństwo okaże się koszmarem, ale nie (tu Maršuez daje kolejnš i, jak zobaczymy, podwójnš zmylę), to właœnie małżeństwo okazuje się prawdziwym romansem, miłoœć pomiędzy nie kochajšcymi się małżonkami wybucha, choć też nie wybucha, a nawet jak wybucha, to w miarę szybko gaœnie, więc i ten małżeński romans okazuje się fiaskiem, ale ponieważ — jak powiada doktor Juvenal Urbino — warunkiem szczęœcia małżeńskiego nie jest miłoœć, ale trwałoœć, trwa ta miłoœć albo trwa to fiasko przez z górš pięćdziesišt lat, by na końcu powróciło to, co zapowiadało się na poczštku, to znaczy ona i on, i ich prawdziwy (choć też oczywiœcie pod wieloma względami nieszczery) romans.

Maršuez ma niesłychany dar zmieniania (że po^^H coœ o piłce nożnej) rytmu gry, choć narracyjny punkt widzenia jest tu przez cały czas taki sam, zmieniajš się narracyjne odległoœci, raz widać fasadę œwiata przedstawionego, raz jego tyły, innym znów razem całoœć. Wszystko, rzecz jasna, zanurzone w nieustannie przemijajšcym albo nieruchomym czasie; to trudno jest rozstrzygnšć, bo choć na końcu on i ona to para staruszków, sš oni zarazem tš samš parš kochanków co na samym poczštku i choć być może majš przed sobš tygodnie tylko albo miesišce, dalej majš przed sobš całe życie. Czas zatem tu płynie i nie płynie


jednoczeœnie, co jest zresztš podstawowym atrybutem czasu literackiego, ale Maršuezowi udało się w tym romansie wszech czasów nadzwyczaj skutecznie pokazać, że czas w gruncie rzeczy nie ima się człowieka, a nie ima się go dlatego, ponieważ zawsze ma on przed sobš cale życie. „Przez całe życie” — tak brzmi ostatnie zdanie tej ksišżki, która jest nie tylko triumfem literatury, jest ona też triumfem życia właœnie. Czyli literatury.

Skoro tak dalekosiężne efekty, skoro tak efektowne sztuczki wychodzš pisarzowi, to właœciwie cóż tu mówić o rozwišzaniach bardziej drobiazgowych. Ale przecież budzi absolutny zachwyt taka na przykład koncepcja głównego bohatera, wedle której Florentino Ariza, całe życie w absolutnej wiernoœci czekajšcy na umiłowanš, jest jednoczeœnie nieposkromionym kosynierem erotycznym (kłusownikiem — jak powiada Maršuez), przy czym wszystkich swych niezliczonych podbojów dokonuje w tak absolutnie perfekcyjnej dyskrecji, iż publicznie cieszy się opiniš stronišcego od kobiet, wręcz sprawnego inaczej, od-ludka. Znów czytelnik ma do czynienia z całš sekwencjš lustrzanych samozaprzeczeń i asymetrii. A scena, w której po z górš półwieczu ona wreszcie godzi się go przyjšć, on zaœ z nieoczekiwanie mało romantycznych powodów musi skrócić randkę do minimum?

A dialogi, których zresztš, jak przystało na wysokoprocentowš epikę, prawie tu nie ma, w zwišzku z czym bohaterowie jedynie od czasu do czasu wypowiadajš głębinne aforyzmy w rodzaju: „Nie jestem bogaczem — jestem biedakiem z forsš, a to nie to samo”, co każdemu z nich nadaje pozór głębinnej duchowoœci. A sama wreszcie główna


146


147


heroina, Fermina Daza? Laura i Beatrycze, Penelopa i Izolda w jednej doskonałej postaci ujęta? Przecież ta idealna kochanka, jak się jej dobrze przyjrzeć (to znaczy, jak Maršuez zmniejsza dystans narracyjny), okazuje się nadzwyczaj prostolinijnš babinš, kopcšcš nieustannie papierochy, nie stronišcš od kielicha i o silnych skłonnoœciach do kwiecistego stylu, co znaczy, że klnie jak szewc.

Dziesištki jeszcze takich prostych a wyrafinowanych, oczywistych a mistrzowskich efektów literackich tyczšcych Miłoœci w czasach zarazy można odnaleŸć i wyliczyć, ale zaprzestaję ich dalszego odnajdywania i wyliczania, bo te, które odnalazłem i wyliczyłem, starczš. Starczš mianowicie, by dowodnie pokazać, iż w gruncie rzeczy nic one nie znaczš, iż o niczym zasadniczym one nie rozstrzygajš, starczš, by pokazać, iż Maršuez jest pisarzem, którego streszczanie i demonstrowanie jego chwytów technicznych nic prawie nie mówi o sekrecie jego sztuki. Bo jest tak jak zawsze — duch rozstrzyga, nie litera. Duch opowieœci, nie litera literatury. Ponieważ zaœ duch opowieœci jest bytem zbyt poważnym, by mówić o nim w felietonie, jeszczj^H wo zachwytu o pracy tłumacza.

Myœmy zresztš już w „Tygodniku” dawali wyraz swemu podziwowi dla Carlosa Marrodana Casasa, więc jest to uzupełnienie tylko. Otóż tłumaczowi temu zdarzyła się rzecz, która zdarza się tylko największym tłumaczom. Stworzył on mianowicie polszczyznę Maršueza. Dał mu frazę, rytm, ornamentykę. Jeœli idzie o tzw. wiernoœć oryginałowi, nic nie mogę powiedzieć, ponieważ po hiszpańsku umiem tylko: Real Madryt. Ale stary banał mówi, że tłumacz niekoniecznie musi znać język, z którego tłumaczy, musi natomiast niezbędnie znać język, na który tłumaczy’ Kiedy czytam polszczyznę Carlosa Marrodana Casasa, wiem jedno: on nie może znać lepiej hiszpańskiego niż polskiego, ponieważ nie sposób znać i czuć lepiej jakikolwiek

język.


148


Istoty

nie z tej ziemi

i

Słynne powiedzenie Stanisława Dygata, iż modelki budzš w nim obrzydzenie, nie wymaga w gruncie rzeczy trywialnych egzegez i dopowiedzeń. Wiadomo, iż ciało ludzkie, jeœli wyposażyć je w takie atrybuty, jak: absolutna doskonałoœć, całkowita symetria i pełna harmonia, staje się tworem w zasadzie nieludzkim, lalkowatym, pozorujšcym człowieczeństwo, ergo odstręczajšcym. Powszechnie znane sš na przykład kontrowersje estetyczne, jakie budzš w społeczeństwie nadmiernie rozwinięci kulturyœci. Z modelkami jest w zasadzie tak samo.

Bycie modelkš, czyli bycie kobietš absolutnie pięknš, to jest w gruncie rzeczy zaprzeczanie własnej kobieJ^H Nienaturalna gibkoœć ruchów, chorobliwie gładka cera, absolutny brak wyœciółki tłuszczowej i neurotycznie puszyste włosy, to sš bardzo przykre cechy. A dochodzi tu jeszcze rzecz dla modelki niezbędna, dochodzi strój mianowicie. Bo o ile można zgodzić się z tezš, iż modelka sama w sobie z racji swej cielesnej doskonałoœci w zasadzie nie jest człowiekiem (fachowcy z branży powiadajš, że jest ona wieszakiem na ubrania), o tyle można by domniemywać, iż tym, co modelkę uczłowiecza, jest strój, czyli praca. Praca

150


uczłowiecza człowieka, a pracš modelki jest jej strój właœnie. Ale gdzie tam! Strój modelki w żadnej mierze nie uczłowiecza modelki, strój modelki jest bowiem przeważnie jak i ona nieludzki. Jest to zawsze strój o nieludzkim kroju i nieludzkich barwach, uszyty jest albo zespawany z nieludzkich tworzyw, nieludzko jest drogi i bardzo często nieludzko szeleœci. Gdy przy wtórze nieludzko głoœnej muzyki stado nieludzko pięknych i nieludzko wystylizowanych modelek wybiega na wybieg, normalnemu człowiekowi ciarki przerażenia przelatujš po plecach.

Bo też pokaz mody to nie jest widowisko dla normalnych ludzi. One chodzš tam i z powrotem sprężystym krokiem tresowanych antylop, człowiek zaœ, normalny człowiek, czyli prosty mężczyzna, ma wyjštkowo ostrš œwiadomoœć przepaœci, jaka w tym momencie rozchyla się pomiędzy nim a œwiatem. Stšd naturalna i obronna skłonnoœć do rugowania œwiata modelek w nieludzkie zaœwiaty. Stšd jakże zrozumiała i naturalna skłonnoœć do ucieczki ze œwiata modelek i przed œwiatem modelek. MężczyŸni, generalnie rzecz bioršc, unikajš modelek i wiedzš, co czyniš, a ci, co nie wiedzš, co czyniš, również majš rację.

Ci, co nie wiedzš, co czyniš, rejterujš gnani podœwiadomym lękiem, jaki budzi perspektywa obcowania z istotami nie z tej ziemi, ci, co wiedzš, wiedzš, że prawdziwego, godnego konesera piękna należy szukać nie na pokazach mody, ale wœród okularnic o lekko iksowatych nogach. Tak czy inaczej, modelki skazane sš na samotnoœć, a samotnoœć w połšczeniu z katorżniczš gimnastykš, jakš muszš codziennie uprawiać, oraz kilogramami kiełków pszenicznych, jakie muszš trzy razy dziennie spożywać, prowadzi

151


nieraz te nieszczęœliwe istoty do desperacji. Znany jest na przykład przypadek stawnej modelki Claudii Schiffer, która zdecydowanie odrzucana przez większoœć mężczyzn, nie mogšc snadŸ dłużej znieœć samotnoœci, zdecydowała się na upokarzajšcy zwišzek z pewnym iluzjonistš; bo przecież czymże innym jak nie upokorzeniem może być dla kobiety zwišzek z facetem zarabiajšcym na życie rzekomym połykaniem piłeczek pingpongowych.

Sytuacja tej grupy zawodowej (grupy modelek) jest w dodatku bez wyjœcia. Jeœli nawet w œwiatowej modzie pojawi się tendencja w jakiœ sposób je uczłowieczajšca, wyzwalajšca je z okowów cielesnej doskonałoœci, przyzwalajšca na jakšœ drobnš, dajmy na to, ułomnoœć, to przecież i ich przyszłe hipotetyczne ludzkie skazy natychmiast zostanš w nieludzki sposób zabsolutyzowane. Tak jak przysłowiowy pieprzyk Cindy Crawford, który wpierw był kulš u jej nogi, póŸniej zaœ dodał jej skrzydeł. Być może niebawem pojawiš się modelki o lekkim zezie albo nieznacznie niesymetrycznych rysach. Nie znaczy to wszakże, że przestanš one budzić obrzydzenie.

II

Powyższe uwagi przyszły mi do głowy w zwišzku z filmem Roberta Altmana Pret-a-porier. O samym filmie nie piszę, ponieważ z pewnoœciš o wiele celniej, z właœciwš sobie inteligentnš przenikliwoœciš uczyni to na łamach „Tygodnika Powszechnego” Tadeusz Lubelski. Mnie, szaremu widzowi, prostemu mężczyŸnie żal jedynie starych filmów Altmana, takich jak Nashville czy choćby Dzień we-\


sdny, którym najnowsze dzieło mistrza nie dorównuje. Od czasu do czasu widać dawnš klasę i dawnš drapieżnoœć wyrazu, ale tylko od czasu do czasu.

Pret-a-porter kończy się defiladš całkiem gołych modelek. Nie muszę dowodzić, jak bliska jest mi idea tego typu sceny, i jest mi tym smutniej, że jest to scena nie tyle słaba (słaba ona z definicji być nie może), ale obnażajšca nie przemyœlanš zasadę filmu. Czy raczej brak zasady. Oczywiœcie nie domagam się od Altmana znajomoœci na przykład podstawowego eseju Leszka Kołakowskiego Epistemologia stripteasu. Ale skoro kończy się film wielkš galš nagoœci i skoro jego przesłaniem jest (jak i w innych filmach tego reżysera) wielkie obnażenie ludzkich słaboœci, to można by kwestie opozycji bycia nagim i bycia odzianym w elementarny sposób chociaż przemyœleć. A jeœli nie przemyœleć, to zobaczyć. Problem, o którym mowa, w wyjštkowy wprost sposób kwalifikuje się do bezpoœrednich oglšdów. Otóż opozycja ta (opozycja: goły — ubrany) działa i ma dalekosiężne konsekwencje intelektualne, jeœli idzie o ludzkoœć w ogóle, zawodzi natomiast i nie działa w przypadku zawodowej podgrupy modelek. O ile człowiek goły różni się od człowieka w ubraniu w sposób zasadniczy, o tyle pomiędzy modelkš gołš a ubranš różnicy nie ma praktycznie żadnej. Skóra modelki leży na modelce w sposób równie harmonijnie nieludzki jak jedwabna sukienka. Toteż jeœli w zamiarach reżysera finał miał być rodzajem estetycznego szoku, zamiary te spaliły na panewce. Modelki powinny kroczyć po wybiegu w służbowych kreacjach, natomiast obserwujšca je ludzkoœć powinna być —


152


153


jak jš Pan Bóg stworzył — goła. Wtedy przynajmniej doœć trywialna teza filmu nie byłaby aż tak obnażona.

Na wszelki wypadek pragnę też zaznaczyć, iż nie jest moim zamiarem poniżanie ani wyszydzanie grupy zawodowej modelek. Zdaję sobie sprawę, że sš to osoby ciężko, w pocie czoła pracujšce. Choć jak one to robiš, po prawdzie nie wiem. Przecież sš to istoty nie z tego œwiata, które nie pocš się w ogóle.


Biustonosz Konrada


W gruncie rzeczy fakt, iż pułkownik Kwiatkowski zostaje w końcu ujęty, widzowie przyjmujš z niejakš ulgš, chwilami bowiem zanosi się na to, iż będzie on jeŸdził po Polsce do końca, uwolni wszystkich i zmieni bieg historii. Film Kazimierza Kutza rozpoczyna się œwietnie, im jednak dalej w las, tym mniej grzybów w barszczu. Kolejne akcje samo-zwańczego wiceministra bezpieki stajš się bliŸniaczo monotonne. Gdy jego drużyna — powiedzmy — trzeci raz udaje się za wykonywanš na komendę potrzebš własnš, jest to jeszcze œladowo komiczne, za szóstym razem jest to już, niestety, żenujšce.

Ja wiem, że ponieważ jest to komedia żołniersko-ube-cka, jej humor powinien być żołniersko-ubecki, czyli ciężki. Stšd naznaczone fizjologiš refreny, stšd organem dyskwalifikujšcym żołnierskie kwalifikacje Zamachowskiego może być jeden tylko organ, stšd wszyscy szeregowi funkcjonariusze w filmie sš symetrycznie podobnymi do siebie debilami. W tym sensie — jeœli można tak powiedzieć — Kutz gra na pamięć, z dużš werwš idzie za ciosem gatunku i wprawnie pokazuje, że zrobienie w dniu dzisiejszym komedii o niegdysiejszym UB jest w gruncie rzeczy dziecin-155


nie łatwe. Perspektywa historyczna stała się bowiem tak odległa, iż pomiędzy na przykład Robin Hoodem, Czicziko-wem, wojakiem Szwejkiem czy pułkownikiem Kwiatkowskim nie ma w gruncie rzeczy specjalnych różnic, upływajšcy czas dokonał typizacji postaci i dokonał jej (jak to czas) w sposób tak nieubłagany, iż konieczne staje się w zakończeniu utworu desperackie podkreœlenie prawdziwoœci przedstawianych wydarzeń.

Czy naprawdę mogło być tak œmiesznie? Otóż przypuszczam, że mogło być jeszcze œmieszniej. Gubi Kutza rutyna i swoiste gatunkowe łakomstwo, jego komedia za bardzo chce być komediš, stšd na wszelki wypadek (żeby było na pewno œmiesznie) każe on swym bohaterom uparcie odlewać się na poboczu, wyprężać w groteskowych postawach zasadniczych, lekceważyć jakiekolwiek (istotnie niekonieczne w komedii) prawdopodobieństwa. Oczywiœcie oglšda się to wszystko przyjemnie, a w ogóle w kontekœcie krajowej produkcji filmowej daj Boże zdrowie, aby wszyscy twórcy byli choć w połowie tacy sprawni, jak autor Peny w koronie. Ale, jak zawsze, żal zmarnowanych możliwoœci. Bo przecież historia o jeżdżšcym zaraz po wojnie wzdłuż i wszerz Polski rzekomym ubeku, który uwalnia akowców i w ogóle czyni sprawiedliwoœć, to jest temat na arcydzieło, a nie na żołnierskš anegdocinę. Być może „prawdziwa historia”, leżšca u podstaw fabuły, paradoksalnie sparaliżowała twórców filmu, być może noszona w œwiadomoœci scenarzysty Jerzego Stefana Stawińskiego historia została zwyczajnie „przenoszona”, być może zwišzana z tym pewna anachronicznoœć Pułkownika Kwiatkowskiego sprawia, iż jest to wyglansowany bibelocik, którego akcja


mogłaby się toczyć nie tylko po drugiej, ale po pierwszej i w ogóle po którejkolwiek z wojen. Jeœli o danej epoce można zrobić komedię, to znak nieomylny, iż epoka ta w społecznej pamięci obojętnieje, ergo pozwala się fotografować („pozwala się opowiadać”) w każdej konwencji estetycznej. Przecież wtedy — zwłaszcza jeœli jest to „historia prawdziwa” — musiało być „i œmieszno, i straszno”, autentyczna groza musiała łšczyć się z prawdziwym komizmem, tortura z pieszczotš, płacz ze œmiechem. W filmie Kutza pozostał wyłšcznie œmiech, i to mechanicznie skonstruowany œmiech okreœlonego gatunku — żołnierskiej komedii.

Ale i to można zrozumieć, może przecież jest i tak, że skoro opowiadany czas zobojętniał, to najzwyczajniej w œwiecie nikomu już się nie chce dršżyć, jak zwykle zresztš w Polsce, skomplikowanej prawdy tego czasu, nikt już nie ma cierpliwoœci do statecznego wyważania proporcji pomiędzy œmierciš a życiem, grozš a komizmem, prawdš a zmyœleniem. Może to jest paradoksalna oznaka zdrowia psychicznego twórcy, iż majšc w garœci temat na kolejne arcydzieło szkoły polskiej, które przeorałoby umysły i wstrzšsnęło sumieniami, zamiast spinać, rozluŸnia się on i z wprawš wytrawnego rzemiechy trzaska komedyjkę, w której nawet Moczar jest sympatyczny. Jeœli tak, to jestem za, podpisuję się pod normalniejšcym (to znaczy nie szukajšcym w każdej sytuacji pretekstu do fundamentalnych rozliczeń) życiem artystycznym, jestem za, a nawet jestem przeciw.

Bo jeœli œmiało przełamujemy polski stereotyp i produkujemy lekkš komedyjkę o ciężkich czasach, to obliguje las ta odpowiedzialna, a nawet brawurowa decyzja do spe-


156


157


cjalnej — że tak powiem — wrażliwoœci konstrukcyjnej. Co jest napędem dramaturgicznym Pułkownika Kwiatkowskiego! Otóż napędem tym jest miłoœć, jakš główny bohater postanawia odczuć do głównej bohaterki. Œciœlej zaœ mówišc, napędem tym jest biust Renaty Dancewicz, którego widok najpierw skłania Marka Kondrata do bezsilnego w zachwycie płaczu, potem zaœ do ojczyzny ratowania. Przy czym, o ile scena podszytego zachwytem i bezradnoœciš płaczu jest œwietna, efektowna i prawdziwie œmieszna, o tyle ojczyzny ratowanie staje się coraz to bardziej rozpaczliwe, schematyczne i nudne.

Biust Renaty Dancewicz jako siła sprawcza historii to jest pomysł bardzo dobry, tyle że realizujšc utwór w myœl tej tezy, Kutz wpada w pułapkę, z której chce programowo umknšć. Produkujšc mianowicie bezinteresownš komedyjkę dziejšcš się w trudnych czasach i wyposażajšc jš w dodatku w erotyczny napęd, wikła on zarazem ten erotyczny napęd w trudne historycznie czasy. Bezinteresowna cielesnoœć spowita zostaje klasycznym woalem martyrologii. Biustonosz, który od czasu do czasu zrzuca z ramion Renata Dancewicz, okazuje się biustonoszem Konrada. (Znawców damskiej garderoby informuję, że wiadomo mi, iż to, co zdejmuje Dancewicz, to nie jest biustonosz, ale koszuli-na, niemniej siła metaforyczna frazy: biustonosz Konrada, jest zbyt efektowna, by z niej rezygnować, w końcu co heroina zrzuca z siebie, to zrzuca, grunt, że zrzuca). Szlachetna bowiem skšdinšd anachronicznoœć filmu Kutza polega i na tym, iż wraca on do zamierzchłych czasów, kiedy w Polsce pierwszš reakcjš polskich bohaterów artystycznych na widok damskiego biustu było zajmowanie się Polskš, nie biustem. Ponieważ niepodległoœć odzyskaliœmy ładnych parę lat temu, powinno wreszcie być na odwrót. A tu, oglšdajšc film Kutza, chciałoby się wręcz krzyknšć za dawnymi poetami: a widzšc biust, niechaj wreszcie biust, nie Polskę (i to okupowanš przez zdobrotliwiałych w swym kretynizmie ubeków) zobaczę! Chciałoby się tak krzyknšć, ponieważ uwikłany w historię biust bohaterki jest, w przeciwieństwie do opowiadanej z lekka martwawej historii, nieznoœnie wprost żywy. W ten sposób film Kutza ocalony też zostaje dzięki pewnym — powiedzmy — nader wyrazistym elementom kunsztu aktorskiego.


158


Zwód tenisisty

W najnowszym numerze „Res Publiki Nowej” (nr 7/8,1996) Tomasz Jastrun informuje swych czytelników, iż życie płciowe rozpoczšł póŸno, pierwsza bowiem podjęta przezeń w wieku pięciu lat próba zakończyła się fiaskiem. Było tak, iż — jak barwnie opisuje Jastrun — siedział on pod łóżkiem z Adamem, natomiast „Monika i Agnieszka tańczyły tylko w majteczkach”. Pomimo usilnych namów Jastruna („używam argumentu, który mógłby obalać mury”) mury nie padły. Dziewczynki nie zgodziły się zapalić œwiatła, a i Adam pozostał nieporuszony. Falstart erotyczny Jastruna nie miał jednak poważniejszych konsekwencji. „Nie mam prawa narzekać” — wyznaje autor nie bez dumy i powœcišgliwie wyznaje, iż miewał czterogwiazd-kowe orgazmy „w hotelach każdej kategorii, a także poza nimi”.

Wyznania Jastruna sš przy tym dalekie od biologicznego i przez to odrażajšcego ekshibicjonizmu, przeciwnie, sš one pełne subtelnej poezji. Wdzięk okreœlenia „cztero-gwiazdkowy orgazm” (zapożyczonego przez Jastruna od innego klasyka — Williama Whartona) tak na przykład na wskroœ poetycko on objaœnia:


Wdzięk tego okreœlenia polega na połšczeniu zapachu hotelowego luksusu, wolnoœci podróży i że gwiazdki sš nie tylko znakiem hotelu, ale też nieba w sierpniowš noc.

Dowiadujemy się w ten sposób, iż zasłużony poeta stanu wojennego, bard ciemnej grudniowej nocy zaznawał uniesień i w sierpniu. W ogóle całoœć wywodu Jastruna jest silnie naznaczona liryzmem. Oto garœć cytatów tyczšca jednego tylko wprawdzie, ale za to zasadniczego wštku — miłoœci mianowicie.

Gdyby z gór, które napisano o miłoœci, można było patrzeć na œwiat, wydawałby się mały jak jabłko, które jest słodkie. Gdy jednak schodzimy w dół i wbijamy zęby, jabłko bywa twarde i mieszka w nim robak. (…) A jednak gdy mijajš dziesięciolecia rozorujšc nam twarze i nagle patrzymy wstecz, co zostaje? Jedynie chwila czułoœci podszyta miłoœciš jak futrem zwierzštka, które nadal żyje. Drzewo miłoœci i uczuć nadal potężne, z jego szerokiego pnia wyrasta gruba gałšŸ o wielu postaciach kochania. Sš liczne liœcie, które jakże różnie szepczš na wietrze, a czasami nawet krzyczš.

Miłoœć zatem wedle sugestywnego obrazowania Jastruna jest wpierw górami, u podnóża których leży roba-czywe jabłko, potem jest futrem zwierzštka, które choć już nie ma futra, nadal sobie dzielnie żyje, potem zaœ miłoœć staje się drzewem, z którego wyrasta gruba gałšŸ, na której rosnš liœcie, które „szepczš na wietrze, a czasami nawet krzyczš”. Dla pełnej wizji należy dodać, że te krzyczš-


160


161


ce liœcie sš z mięsa. „Przecież miłoœć to też mięso” — po-intuje swój wizjonerski szał twórczy autor. „Nie przypadkiem na erotyce wykłada się wielu prozaików, u nas prawie wszyscy” — zauważa on w tym miejscu przytomnie i aby uniknšć niebezpieczeństw, nie brnie œlepš uliczkš fikcji, ale œmiało nie stroni od jawnego autobiografizmu. Jest przy tym prawdziwym dżentelmenem i detalicznie opisujšc swe przygody erotyczne, taktownie nie podaje nazwisk ani adresów swych partnerek. Oto pełna dyskrecji najbardziej religijna scena z życia erotycznego Tomasza Jastruna.

Najbardziej religijna scena z mojego życia erotycznego. Była bardzo młoda, bardzo wierzšca i bardzo ładna. —Jak ty się teraz z tego wyspowiadasz? — zapytałem z nieszczerš troskš, patrzšc w dół w jej oczy, jakbym zaglšdał w zielononiebieskie studnie. W odpowiedzi zasłoniła moje oczy dłoniš. Patrzyłem nadal — w jej dłoni nie było ani piekła, ani czyœćca, było ciemno, ciepło, pachniało mlekiem i macierzankš.

Nie sposób nie zauważyć, iż pięknie zarysowany dramat wierzšcej dziewczyny, która wybiera pomiędzy Bogiem a Jastrunem, nie jest tu wolny od pęknięć. Jeœli bowiem w danej sytuacji Jastrun zabierał się do życia erotycznego równie zręcznie, jak teraz zabiera się do pisania o życiu erotycznym, można z małym ryzykiem wysunšć tezę, iż cały dramat był pozorny, pachnšca macierzankš biedulka zapewne nie miała się w istocie z czego spowiadać. Pełnym kobiecej wyrozumiałoœci gestem położyła dłoń na oczach Jastruna, co mogło oznaczać: BšdŸ spokojny, to się często zdarza lirykom.


Pozostajšc przez cały czas w kręgu uniwersalnej tematyki miłosnej, Jastrun nie stroni zarazem od publicystyki i bezlitoœnie chłoszcze erotyczne tu i teraz Polaków:

Mój pomysł na konkurs, by opisać kobiecy orgazm w „Elle”, przyniósł raczej żałosne wyniki, czego zresztš się spodziewałem. A dziewczyny z redakcji bały się, że przyjdzie wagon z opisami orgazmów. Byłem gotów wejœć do tego wagonu. A to, co jest, ledwo się mieœci w małej torebce, nie mogę tam nawet wsadzić głowy.

Ciœnie się w tym miejscu na usta dramatyczne pytanie: dlaczego Polki zatajajš swoje orgazmy przed Jastrunem? Dlaczego Polki nie opisujš swych orgazmów Jastrunowi? Dlaczego Polki nie zasypujš Jastruna tomami swych orgazmów, a podsuwajš mu jedynie pod nos psychoanalitycznš torebkę? OdpowiedŸ jest prosta: Polki nie prezentujš Jastrunowi swych orgazmów, ponieważ Polki nie majš orgazmów. Gdyby je miały, przedstawiałyby je Jastrunowi bez szemrania. A dlaczego Polki nie majš orgazmów? Otóż Polki nie majš orgazmów dlatego, ponieważ Polacy sš, w przeciwieństwie do Jastruna, mało przystojni, nieciekawi duchowo, fizycznie zaniedbani i nie grajš w tenisa.

Samce słowiańskie, jak wiadomo, z natury przystojne nie sš. A na dodatek niezwykle szybko zaniedbujš się, zapuszczajš brzuchy, pijš, tracš zęby i zdrowie. Jak się więc znajdzie ktoœ duchowo ciekawy, to jest fizycznie zniszczony lub psychicznie pobabrany

— pisze Jastrun.


162


163


Zbytecznš rzeczš jest podkreœlanie w tym miejscu, iż sam Jastrun jest inny, jest on mianowicie nie tylko duchowo nie zniszczony, ale i fizycznie ciekawy. Zawdzięcza on to tenisowi, sport ten sublimuje mu się zresztš erotycznie. „Najbardziej dojmujšce i dotykalne wizje erotyczne mam podczas gry w tenisa” — wyznaje felietonista „Res Publiki Nowej” i to jest jeszcze pół biedy, cała bieda robi się wtedy, gdy sport wchodzi Jastrunowi nie tylko na erotykę, ale i na literaturę. Gdy zaœ sport wchodzi mu na erotykę i literaturę równoczeœnie, robi się dramat.

Powieœć Whartona SpóŸnieni kochankowie — pisze Jastrun — ma swoje zalety i pewne wady, ale bez wštpienia zasługuje na złoty medal olimpijskimi erotykę. Opisać romans siedemdziesięciodwuletniej œlepej kobiety z pięćdziesięcioletnim brodatym malarzem, kloszardem, z takim smakiem i przekonujšco, że malarzowi zazdroœci się tego romansu — rekord œwiata — pieje Jastrun.

Rozumiem, że rekord œwiata Whartona (jak każ* kord) jest do pobicia i jeœli ktoœ niebawem opisze roj^H dziewięćdziesięcioletniej zmarłej staruszki z dwoma sparaliżowanymi brodatymi schizofrenikami i uczyni to tak, iż Jastrun będzie staruszce zazdroœcił tego romansu — zostanie on (autor dzieła) mistrzem olimpijskim erotyki (zdaniem Jastruna).

Otóż można, ale po co? Zasada silniej, prędzej, dalej — nie sprawdza się w literaturze. Ona nawet w tenisie się licho sprawdza. I tu, i tu trzeba grać precyzyjnie. Jeœli ktoœ pisze: „Gdy Y prowadziła mnie wysoko, ale delikatnie, że


zapomniałem o swoim lęku przestrzeni, nagle spadła moja prawdziwa twarz. Mogła to zobaczyć, bo nastawiona była tylko na mojš podróż. Natychmiast wsadziłem z powrotem maskę, ale było za póŸno”, otóż jeœli ktoœ tak pisze, to znaczy jest nieprecyzyjny, ergo nie umie pisać. Człowiekowi nie spada prawdziwa twarz. Człowiekowi spada maska, pod którš widać prawdziwš twarz. Jeœli człowiekowi spada prawdziwa twarz, nie widać pod niš maski, a mózg. Jeœli go widać oczywiœcie.

M

Wœciekłoœć Edgara Allana Poe

W „Timesie” z 12 wrzeœnia (1996) na pierwszej stronie fotografia Edgara Allana Poe. Podpis pod fotografiš: „Poe — tęgi pijak”. Obok fotografii tekst, którego autor (Tom Rho-des) z przyjemnoœciš informuje czytelników, iż œmierć Edgara Allana Poe była bardziej atrakcyjna, niż im się do tej pory wydawało.

Do tej pory mianowicie powszechna była opinia, iż Poe zapił się na œmierć. Szczegóły i okolicznoœci zgadzały się niezbicie. 3 paŸdziernika 1849 roku znaleziono półprzytomnego, wijšcego się w mękach i bólach pisarza pod tawernš w Baltimore. Cztery dni póŸniej zmarł w szpitalu. Zapewne było to delirium tremens, choć bezpoœredniš przyczynš œmierci mógł też być wylew krwi do mózgu. Istniejš i inne tego typu dociekania. Jeff Jerome, kustosz domu Po-ego w Baltimore, twierdzi wręcz, iż sformułowano w sumie dwadzieœcia dwie hipotezy tyczšce powodów œmierci Poego — z syfilisem włšcznie. Żadna jednak z tych hipotez nie jest tak dobra, jak najnowsza hipoteza dra Michaela Beniteza z uniwersytetu w Maryland-City, który twierdzi, iż Edgar Allan Poe umarł na wœciekliznę. To znaczy w zasadzie nie ma żadnych przekonujšcych dowodów na to, iż

169


istotnie Poe umarł na wœciekliznę, nikt nie może z cala pewnoœciš twierdzić, iż Poe zmarł na wœciekliznę (No one can say conclusively thatPoe died ofrabies), istniejš jedynie (wysnute przez dra Beniteza na podstawie papierów szpitalnych sprzed półtora wieku) niejasne poszlaki, iż pewne objawy agonii Poego mogły być zbieżne ze œmiertelnymi symptomami ofiar wœcieklizny. Niektóre œwiadectwa mówiš też, iż na szeœć miesięcy przed œmierciš Poe unikał alkoholu (Medical records indicate he had avoided alcoholfor six months before his death), co zapewne też ma być dowodem, iż Poe nie zapił się malowniczo, ale jeszcze bardziej malowniczo się wœciekł.

Pomijam oczywisty fakt, iż jeœli ktoœ przez parę miesięcy jedynie „unika” alkoholu, to nie znaczy, że nie dostanie delirium łremens, pomijam ten wštek niezbicie dowodzšcy medycznej amatorszczyzny słynšcej z abstynencji amerykańskiej służby zdrowia, pomijam to, bo nie o to chodzi. Chodzi przecież o to, iż wœcieklizna Poego nie musi być dobrze uzasadniona naukowo, ponieważ jest już ona dobrze uzasadniona literacko. Przypuszczenie, iż Edgar Allan Poe udławił się w bajecznym ataku wodowstrętu, nie zaspokaja żadnego głodu wiedzy na temat tej œmierci, przypuszczenie to œwietnie zaspokaja natomiast naznaczone harmoniš potrzeby estetyczne ludzkoœci.

Domniemanie wœcieklizny czyni œmierć Poego oso-bliwszš od literackiej fikcji (…) być może œmierć artysty stała się makabrycznym zwierciadłem jego sztuki (…) niesamowita teoria wœcieklizny Poego godna jest jego niesamowitych opowieœci


— zachłystuje się „Times”. Jednym słowem — jest przyjemnie. Jakie życie, taka œmierć. Jaka literatura, takie życie, a i œmierć nie lepsza. Ponieważ literatura Poego była, jak wiadomo, mroczna, mroczne też było jego życie i jego œmierć też była bardzo mroczna. Do tej pory œmierć Poego, polegajšca na zatruciu alkoholem, a być może i narkotykami, była mroczna, ale — okazuje się — była ona nie doœć mroczna. Do tej pory Edgar Allan Poe konał w ataku delirium tremens, osaczony mrowiem fantasmagorycznych i potwornie realnych amerykańskich wiewiórzyc, obecnie dobrze jest estetycznš siłę tego obrazu wzmocnić i dodać, iż deliryczne wiewiórzyce, kęs po kęsie zjadajšce autora Złotego żuka, były wœciekłe.

Kto widział męki chorego na wœciekliznę zwierzęcia, ten wie, iż jest to tak atrakcyjny pod względem literackim widok, iż można po prostu skichać się z zachwytu. Czy Edgar Allan Poe widział takie zwierzę, nie wiem (nikt nie wie), osobiœcie w to wštpię, odrzucam bowiem precz nowinki i konserwatywnie sšdzę, iż Poe umarł na chorobę alkoholowš. Dobrze. Poe wpierw pił dla odprężenia, potem pił dla wzmożenia egzystencji, potem pił, ponieważ nie mógł żyć inaczej, potem pił, ponieważ alkohol przynosił krótkie chwile ulgi w nie kończšcym się koszmarze, potem pil samobójczo, potem alkohol go zabił i autor Zagłady domu Usherów wreszcie osišgnšł jaki taki spokój. Został zakopany w piaszczystej baltimorskiej ziemi. Dobrze.

Œmierć to jest zawsze jakieœ rozwišzanie, być może nawet był obecny w tej œmierci element odwiecznej ulgi, pogodzenia się z tym, a może i z tamtym œwiatem. Spokój. Spokój, lecz, jak się okazuje, nie spokój wieczny, ale spokój


170


171


jedynie na bez mała półtora stulecia. Œciœle po stu czterdziestu siedmiu latach dr Benitez z Marylandu odkopuje grób Poego, podnosi wieko zmurszałej trumny (scena godna twórczoœci nieboszczyka i zachwytu dziennikarzy z „Ti-mesa”) i wpuszcza do tego grobu i do tej trumny wœciekłego psa, kota, szczura albo nietoperza. Edgar Allan Poe wstaje z grobu i cały przyjemny horror z dreszczykiem wyœwietla się od poczštku. Edgar Allan Poe zaczyna pić. Wpierw pije dla odprężenia. Potem pije dla wzmożenia egzystencji. Potem pije, ponieważ nie może żyć inaczej. Potem pije, ponieważ alkohol przynosi krótkie chwile ulgi w nie kończšcym się koszmarze. Potem przestaje pić. Potem pstre zęby wœciekłej łasicy przebijajš mu skórę na łydce. Potem nic się nie dzieje, rana zabliŸnia się ładnie. Ale po jakichœ kilku tygodniach blizna zaczyna boleć, przychodzš dusznoœci i goršczka, mięœnie sztywniejš, stajš się nieruchome jak drewno. Poe sięga też wtedy niechybnie po od lat wypróbowany œrodek znieczulajšcy — znów pije, a raczej daremnie próbuje pić, ponieważ szczególny rodzaj paraliżu unieruchamia przełyk. Œlinotok staje się nieznoœny i upokarzajšcy, towarzyszy temu œlinotokowi coraz rozpaczliwsze pragnienie, ale na sam widok wody pisarz dostaje agonalnych drgawek. Jeœli wczeœniej nie zostanie porażony centralny układ nerwowy (a zostanie porażony), Edgar Allan Poe kona z pragnienia. Najgorsze mija. Ulga i Milczenie biorš go wreszcie w swoje posiadanie. Ponownie zostaje zakopany. Będzie teraz miał spokój aż do czasu, kiedy za sto pięćdziesišt, a może już za sto lat kolejny amerykański uczony znowu go odkopie i znowu coœ strasznego (coœ jeszcze straszniejszego) wpuœci mu do trumny.


Jak to pisał Witkacy? (Autor ten, jak wiadomo, miał bardzo atrakcyjnš pod względem literackim œmierć, potem został odkopany, a potem miał godny swej literatury pogrzeb). Otóż jak to pisał Witkacy we wstępie do Pożegnania jesieni?

Babranie się w autorze a propos jego utworu jest niedyskretne, niestosowne, niedżentelmeńskie. Niestety, każdy może być narażony na tego rodzaju œwiństwa. Jest to bardzo nieprzyjemne.

Niestety. Niestety uprawianie literatury to nie jest zajęcie ani stosowne, ani dyskretne, ani dżentelmeńskie. Uprawianie literatury to jest babranie się w rzeczywistoœci. A skoro ty w niej się babrzesz, to i ona będzie babrać się w tobie. Ona (rzeczywistoœć) będzie babrać się w tobie za życia i po œmierci, być może nawet i po œmierci cię wskrzesi i raz jeszcze pochowa po to, aby pobabrać się lepiej. Babrania nigdy dosyć. Babranie bowiem jest piękne jak literatura.


172


Podœwiadomoœć epoki

W „Gazecie Wyborczej” (nr 29, 1996) esej Josifa Brodskiego pt. Łupy wojenne w przekładzie Anny Kołyszko. Wielka proza. W tym sensie jego eseje bywały zresztš klasyczne, bliższe prozie niż krytyce. Niezwykła poezja Brodskiego budziła mój podziw. Kochałem jego prozę. Umiał opisać przedmiot, a umieć opisać przedmiot tak, by przez jego struktury i substancje przebijały się œwiatła stulecia, to jest sedno sztuki. W Łupach wojennych Brodski opisuje puszkę wołowiny i w opisie tej puszki („ciemnoczerwonej o opływowych niczym ekran filmowy brzegach”) jest wszystko: wojna, pokój, głód, nasycenie i nienasycenie, Ameryka, Rosja, dzieciństwo, dziecko, matka. Matka otwiera puszkę wołowiny.

Patrzyłem z najwyższym zdumieniem, jak matka odła-muje kluczyk, odgina metalowy języczek, wsuwa w oczko klucza, po czym obraca wiele razy klucz wokół osi.

W eseju Poeta i proza Josif Brodski pisał:

Czego uczy prozaika poezja? Zależnoœci ciężaru właœciwego słowa od kontekstu, ogniskowania myœli, po*


mijania tego, co samo przez się zrozumiałe, niebezpieczeństw umysłowej egzaltacji. Czego proza uczy poetę? Niewielu rzeczy: doceniania szczegółów, używania kolokwializmów i biurokratyzmów, w sporadycznych przypadkach — techniki kompozycji.

Czy piszšc o przedmiotach, Brodski bardziej był poetš, czy bardziej prozaikiem? Jałowe i donikšd prowadzšce pytanie. Obracał prozatorskš frazš, tak jak obrócić może tylko poeta. Istniejš prozy, które napisać mogš tylko poeci. Przedmiot, o którym poeta pisze wiersz, być może jest przedmiotem bardziej uniwersalnym i symbolicznym od przedmiotu, o którym prozaik pisze stroniczkę prozy, ale zdaje mi się, że w sensie kulturowym najwięcej wart jest przedmiot, o którym prozš pisze poeta. Rzecz staje się symboliczna, jej konkret wszakże nie doznaje uszczerbku.

Opisana w Łupach wojennych puszka wołowiny, a także radio Philips (bršzowe, lœnišce jak stary but z żółtawš skalš i kocim, bez reszty hipnotyzujšcym okiem), stojšcy na leningradzkiej ulicy samochód Renault 2CV, amerykański termos („wnętrze tuby przypominało optyczny mal-strom tworzšcy nieskończonoœć”), latarka, kompas, buty i spodnie, wszystkie te przedmioty pod piórem Brodskiego obracały się w symbole stulecia i dalej zarazem sš tym, czym były: puszkš, radiem, autem, latarkš i butami.

Rzeczy mówiš. Rzeczy mówiš o ludziach. Rzeczy mówiš o życiu. Rzeczy mówiš o życiu œwiadomym i nieœwiadomym. W mitycznym już W półtora pokoju można znaleŸć taki oto inwentarz:


174


175


Rozmaite aparaty fotograficzne mojego ojca, sprzęt do wywoływania negatywów i robienia odbitek, zdjęcia, talerze, porcelana, bielizna, obrusy, pudla z butami (…), narzędzia, baterie, jego stary mundur marynarski, lornetka, albumy rodzinne, pożółkłe pisma ilustrowane, kapelusze i szale mojej matki, srebrne brzytwy z Solingen, przepalone flesze, jego odznaczenia wojskowe, jej barwne kimona, ich wzajemna korespondencja, lorgnon, wachlarze i inne pamištki — wszystko to schowane było w czeluœciach tych komód, a gdy otworzyło się szufladę, unosił się zapach naftaliny, starej skóry i kurzu. (…) Z perspektywy czasu zaczyna mi się wydawać, że zawartoœć tych komód można by porównać do naszej wspólnej podœwiadomoœci.

Jak zwykle u Brodskiego — bardzo nęcšca formuła. Jeœli jš przyjšć, to być może puszki, karoserie, buty, latarki, zegarki, zapalniczki i filiżanki dlatego sprawiajš tak narkotyczne wrażenie, ponieważ wiele mówiš o podœwiadomoœci epoki.

Od prawie dwudziestu lat na œcianie w moim pokoju wisi fotografia Andrieja Płatonowa. Lektura Płatonowa była to moja największa literacka emocja, najgłębsze przeżycie, najsilniejszy — dech zapierajšcy — zachwyt. Przeczytałem wszystko, co wyszło po polsku, próbowałem (z rozmaitym powodzeniem) czytać go w oryginale, kiedyœ zupełnie nieosišgalne jego ksišżki (Czewengur, Wykop) przywozili mi z Zachodu znajomi, ze starych radzieckich


pism („Krasnšja Now’”) robiłem w bibliotekach odbitki kserograficzne jego niektórych legendarnych i legendarnie nieosišgalnych opowiadań (Wštpišcego Makara na przykład). Dziesištki razy przymierzałem się do pisania o Platonowie i nigdy mi się to nie udawało. Nie umiałem odgadnšć zaklęcia, po wypowiedzeniu którego wszystko staje się jasne. Nie potrafiłem nazwać sekretu tego genialnego pisarstwa, nie potrafiłem rozgryŸć zatrważajšcego układu jego frazy. I tak się borykałem z własnym uwielbieniem Płatonowa, a raczej z niemożnoœciš nazwania tego uwielbienia, tak się latami całymi mordowałem aż do czasu, w którym przeczytałem ksišżkę Josifa Brodskiego Œpiew wahadła. Bo w tej ksišżce, w eseju Katastrofy w powietrzu, powiedziano o Platonowie wszystko. A więc jest tam przede wszystkim głoœno wypowiedziana (jasno napisana) myœl, która mnie nurtowała od dawna, a której ja wypowiedzieć ani napisać nie miałem œmiałoœci (a gdybym się i oœmielił, wielkiego — delikatnie mówišc — znaczenia by to nie miało), myœl mianowicie taka, iż Andriej Platonów jest pisarzem co najmniej na miarę Kafki, Musila i Prousta, a prawdę (całš prawdę) powiedziawszy, iż jest pisarzem o wiele od wymienionych czcigodnych klasyków większym. Dalej — daje też w swym eseju Brodski takš analizę prozy i frazy Płatonowa, iż nic tu już więcej ani odjšć, ani dodać nie można. I jest tam wreszcie na stronie 126 zdanie o fotografii przedstawiajšcej Płatonowa: „Szczupła twarz, o rysach tak prostych jak wiejski krajobraz, spoglšda na nas z fotografii, cierpliwa i jakby gotowa na przyjęcie wszystkiego”.

Ponieważ fotografii Plafonowa jest niewiele, tym bardziej jestem pewien (a i bez tego byłbym pewien), iż Brod-


176


177


ski opisuje odbitkę tego samego zdjęcia, które towarzyszy mi od dwudziestu lat. W końcu fotografia jest przedmiotem, a przedmioty sš znakami podœwiadomoœci. Tak. Josif Brodski znal Plafonowa, wielbił Płatonowa i umiał nazwać sekret sztuki Płatonowa. Już samo to starczy, by żywić doń wiekuisty podziw i trwać w jego kulcie. W kulcie mocniejszym od œmierci.


Epistemologia kaca


Szanse na to, aby w Polsce podniósł się poziom czytelnictwa, rosnš. Na rynku ukazała się kolejna ksišżka o kacu. Kraj nasz, jak powszechnie wiadomo, jest krajem ludzi pijšcych, ergo jest krajem ludzi skacowanych. Każdego ranka tysišce ludzi budzš się z zestawem klasycznych dolegliwoœci. Każdego popołudnia tysišce ludzi próbujš te dolegliwoœci uleczyć. Codziennie we wczesnych godzinach nieprzeliczone rzesze pijš hektolitry wody mineralnej, coca-coli lub soczku, próbujš coœ zjeœć, strzelajš klina, rozpuszczajš sobie w szklankach musujšce tabletki, womitujš, jest im Ÿle, idš na piwo, łeb im pęka. Zasada kaca jest taka, że redukuje on œwiat do samego siebie. Człowieka skacowanego nic poza własnym kacem nie interesuje. Nie interesuje go ani sztuka, ani literatura, ani film. Przestaje go też interesować sport, polityka i telewizja. Człowiek skacowany nie ma żadnych zainteresowań. W globalnej skali społecznej jest to zjawisko poważne. Każdego mianowicie dnia wznawia w Polsce niepojęte zajęcie zwane życiem kilkaset tysięcy, a może kilka milionów ludzi pozbawionych jakichkolwiek zainteresowań. Podsunięcie tym ludziom ksišżki, która by ich zainteresowała, podsunięcie im mianowicie

179


ksišżki o kacu, wydaje się tu celnym rozwišzaniem. Ksišżka, jak wiadomo, jest największym przyjacielem człowieka skacowanego. Wizje, jakie zaczynajš się tu rysować, wręcz zatrważajš swym pięknem. Oto człowiek skacowany budzi się i nie leci do lodówki po coœ zimnego, ale sięga do etażerki po monografię kaca. Kieruje swe kroki nie do piwiarni, ale do — tak jest — czytelni, gdzie od zeszłego tygodnia czekajš nań Dzieje kaca. Teoria i praktyka. Raczy się nie aspirynš Bayerowskš, ale strofami o kacu pióra licznych w końcu klasyków tego gatunku. Monotonia tematyczna razi tu — to prawda — pewnš intelektualnš ucišżliwoœciš, ale przecież nie można wykluczyć, że stanie się ona wehikułem przenoszšcym skacowanš duszę ku innym regionom. Nie można na przykład wykluczyć, że istnieje człowiek, który zawsze miał kaca, ale nigdy nie miał żadnej ksišżki w ręku. Nie można wykluczyć, iż człowiek taki, przeczytawszy ksišżkę o kacu, zainteresuje się nie tylko œwiatem kaca, ale i œwiatem ksišżek. Może istniejš jakieœ inne ksišżki nie tylko o kacu? — zapyta on sam siebie. I pójdzie do księgarni lub do biblioteki, i zacznie czytać o jedzeniu, o piciu, o życiu, o tym i o tamtym œwiecie i pogršży się w œwiecie ksišżek, i sam zacznie pisać, i zostanie znanym intelektualistš, a wszystko z powodu kiedyœ przeczytanej ksišżki o kacu. Niestety, dziełko, które mam na myœli — Wszystko o kacu pióra Keitha Floyda (przekład Andrzej Stępień, wydawnictwo Joy) — tak szlachetnej funkcji, zwracajšcej uwagę skacowanego ku ksišżce, ku literaturze, nie spełni. Przeciwnie, awangardowy ten, hermetyczny i całkowicie niezrozumiały utwór umocni człowieka skacowanego w przekonaniu, iż œwiat ksišżek jest


œwiatem dziwacznym, ekscentrycznym i nie wiadomo czemu służšcym.

Wlej do szklanki jednš dużš łyżkę płynnego miodu i 50 gram tešuili. Zalej tłustym mlekiem, cały czas mieszajšc. Dodaj trochę pokruszonego lodu i posyp zmielonš gałkš muszkatołowš.

Trzeba mieć dobre samopoczucie, żeby skacowanemu Polakowi polecać taki przepis. Ręce skacowanych Polaków od biedy mogłyby wykonać czynnoœć zwanš mieszaniem, ale na samš myœl o reszcie kac, owszem, minšłby im. Ze œmiechu. Ale też ksišżka ta nie jest dla Nas. To znaczy jest dla Nas, ale w innym, niż zamierzony, sensie. Wszystko o kacu Keitha Floyda jest utworem, którego nie należy traktować jako poradnika na kaca, ale jako folder etniczno—krajoznawczy, informujšcy, iż istniejš na œwiecie plemiona, które 150 gram wódki uważajš za dużo, które uważajš, że kac to jest zjawisko, które występuje nazajutrz po wypiciu — cytuję — „kilku piw i dwóch kieliszków przyzwoitego wina” oraz które uważajš, że œwietnym daniem regenerujšcym jest na przykład potrawa zwana kuskus z kurczakiem. Poczytać o tych krajach, owszem, można, ale jechać tam nie ma sensu. Niestety. Po wydaniu kolejnej monografii kociokwiku pióra jakiegoœ zachodniego amatora czytelnictwo w Polsce nie wzroœnie. Kac — nie zmaleje.


180


Połtrup

Wieniedikta Jerofiejewa

Film o Jerofiejewie oglšdałem w telewizji po raz drugi, chyba tylko po to, by po raz setny przekonać się, iż fotografowanie okolic literatury jest głęboko niemoralnš ohydš. Obojętnie, czy fotografuje się okolice klasyka, debiutanta czy grafomana; obojętnie, czy fotografuje się okolice pisarza wyniesionego, czy upadłego; obojętnie, czy fotografuje się okolicznoœci życia głodujšcego w ziemiance poety, czy okolicznoœci dogorywania mieszkajšcej w pałacach autorki hollywoodzkich tasiemców — jest to niemoralne.

Co mi w gruncie rzeczy z tego, że oglšdam Wieniedikta Jerofiejewa na parę tygodni przed jego œmierciš? Jakš estetykš albo jakš etykš mam się tu sycić? Jakie nauki i satysfakcje mam czerpać z faktu, iż dane mi jest oglšdać autora Pietuszek w stanie — tak jest — agonalnym? W filmie nie ma wprawdzie sceny umierania Jerofiejewa, ale nie ma tej sceny przez przypadek. Gdyby autor filmu, Paul Pawlikowski, przyjechał do Moskwy cztery tygodnie póŸniej, niechybnie doszedłby z kamerš do łoża œmierci Jerofiejewa i dałby publicznoœci mocnš scenę jego ostatniego tchnienia. Nie idzie o rytualne piętnowanie bezdusznoœci filmowców, którzy w niestosownych momentach przytykajš kamerę do oka, ponieważ przytykanie kamery do oka jest ich odruchem, natręctwem i fachem. To jest banał i powszechnie znana banialuka. Idzie raczej o doœć proste uporzšdkowanie tematów i wštków.

Otóż jak się robi film o pisarzu, to trzeba robić film o pisarzu, nie zaœ o człowieku, który i literaturę, i życie ma już za sobš. Końcówki życia konajšcych alkoholików sš identyczne bez względu na to, czy byli oni za życia stolarzami, lekarzami, kloszardami czy pisarzami. Tu mamy do czynienia z biologicznš końcówkš człowieka o nazwisku Jerofiejew, pisarza Jerofiejewa już nie ma. Plastikowe torby, w których kobieta Jerofiejewa gromadzi jego rękopisy, sš już wypełnione. Wszystkie stronice (także ostatnie stronice) sš już zapisane. To, co miało być powiedziane, zostało powiedziane. Jerofiejew przecież już nawet nie mówi, jedynie za pomocš jakiegoœ makabrycznego wynalazku, prawie przemocš wbijanego w szyję, wydobywa z siebie mechaniczny (poœmiertny) głos. Kamera bierze to z satysfakcjš, choć przecież stosowniej by było — jak się ma do czynienia z pisarzem, który już nie może mówić — sfotografować jego milczenie. Byłoby to stosowniejsze od transmitowania jego żałosnych wysiłków, kiedy w upadku swoim próbuje utrzymać jakš takš łšcznoœć ze œwiatem za pomocš skrzekliwych protez. Robić film o Jerofiejewie tak, aby przeistaczał się on (film) od czasu do czasu w prostackš agitkę antyalkoholowš, to jest krzywda wyrzšdzona Jero-fiejewowi (bo on nie był jak inni pijacy) i krzywda wyrzšdzana innym pijakom (bo oni nie byli jak Jerofiejew). Zwłaszcza że nie tylko wszystko już zostało napisane i powiedziane, wszystko też zostało już wypite. Jerofiejew


182


183


w ostatnich tygodniach życia pije wyłšcznie po to, by nie tyle podtrzymać, co stopniowo wygaszać gasnšce funkcje życiowe, po to, by nie umrzeć w szaleństwie delirium, ale aby umrzeć w miarę cicho, umrzeć, bo o odwrocie ani o żadnym ratunku tu już nie ma mowy.

Pawlikowski, absolutnie nieœwiadom jakichkolwiek tego typu kontekstów, fotografuje to przedœmiertne picie Jerofiejewa, fotografuje gorliwie, cóż może być w końcu wspanialszego niż sfotografowanie pijšcego Jerofiejewa. W ogóle trzeba mieć bezwstydnie dobre samopoczucie sytego bysia z BBC, by pytać konajšcego autora Nocy Walpurgii o sens jego zmarnowanego życia. Tyle że, jak sšdzę, i przepytujšcy, i filmujšcy konajšcego pisarza reżyser nie zauważył, że ten kona. Brak œwiadomoœci to jest zawsze jakieœ usprawiedliwienie. Swojš drogš (demagogia, kiedy człowiek ma rację, jest dobra), swojš drogš, jak bardzo trzeba mieć nieudane życie, by pisać ksišżki tak wielkie, jak Moskwa-Pietuszki? A może także: jak bardzo trzeba mieć udane życie, by robić tak ociekajšce moralnš pornografiš filmy, jak Z Moskwy do Pietuszek?

Mówi się zawsze, że zaglšdanie sławnym ludziom do łóżka albo do wanny to jest nieprzyzwoitoœć. Jakš nieprzyzwoitoœciš jest zaglšdanie ludziom do trumny, do której oni kładš się właœnie! Przecież ten film o Jerofiejewie, ale jednak bez Jerofiejewa (bez — powiedzmy dobitnie — dogorywajšcego widma, które kiedyœ było Wieniediktem Jero-fiejewem), przecież taki film dajšcy œwiadectwo miejscom, w których bywał, losom jego utworów, głosom jego przyjaciół — byłby w porzšdku. Nie miałby oczywiœcie tej prowokujšcej siły, jakš jest obecnoœć w nim półtrupa pisarza,


ale to jest prowokacja — powtarzam — o pornograficznej proweniencji. Alkoholizm to jest stan ducha, toteż fotografowanie upadłej powłoki cielesnej alkoholika jest czystš pornografiš właœnie, bo czymże jest pornografia, jak nie epatowaniem upadłš cielesnoœciš. Utwory Jerofiejewa referujš ten stan ducha (sš przy tym wyrafinowanymi konstrukcjami językowymi) i ich wszelkie wizualizacje, na przykład realizacje teatralne (Noc Walpurgii to jest dramat do czytania), sš skazane na fiasko, trywializujš rzecz, pokazujš od zewnštrz zataczajšcych się i bełkoczšcych facetów, a tu przecież chodzi o ten stan wewnętrznej rozsypki, przepołowionego ducha i trzeszczšcych nerwów, którego to stanu chwiejny krok w żaden sposób nie ilustruje nawet.

Na chorobę alkoholowš można spojrzeć (tak jak na każdš chorobę) jako na figurę życia. Może nawet trafniej i pełniej: jako na streszczenie życia. Alkohol w nadmiernych i permanentnych dawkach prowadzi do œmierci, skraca i zabija czas, przyœpiesza i streszcza życie. Czy bywa i tak, że niejako po drodze (zanim człowiek od wódy doszczętnie zgagacieje), w trakcie tego przyœpieszanego i intensyfikowanego przez chemię kursu zdarzajš się okresy intensywnego rozwoju, szybszego dojrzewania czy też na przykład specjalnych wzlotów artystycznych — tego na dobrš sprawę do końca nie wiadomo. Raczej nie, jeœli tak, to na krótko, żeby nie powiedzieć: na bardzo krótko. Generalnie niech Pan Bóg broni przed życiowš mšdroœciš albo na przykład literackimi umiejętnoœciami, w jakie by nas miała wyposażać gorzała. Krótkotrwała lotnoœć ciała i umysłu, w jakš (w młodym wieku i we wczesnym stadium) wy-184


185


posaża ona człowieka, to jest iluzyjne przenoszenie jej laksujšcych działań poza granice relaksu, na pracę na pr^_ kład. A jak wiadomo, pracy z relaksem nie ma co mieszać. Jeœli komuœ jest przy tej okazji dana dodatkowa œwiadomoœć, to jest to œwiadomoœć własnej słaboœci, tragicznej przypadłoœci, nieuleczalnego nieszczęœcia.

W przypadku Jerofiejewa taki opis alkoholizmu (alkohol jako substancja permanentnie towarzyszšca życiu) jest, jak się zdaje, mylny. Jerofiejew przez całe życie tonšł w tej substancji, ona nie towarzyszyła jego życiu, była jego zasadš, metodš i sposobem. Pisał po wódce, a to jest rzadkie nawet wœród często gęsto nadużywajšcego trunków bractwa pisarskiego. Jeœli w ogóle znal życie na trzeŸwo, to trzeŸwoœć musiała być dla niego jak choroba (która zresztš mijała prędko). Nie było tu zatem klucza, bo nie było zamka. Ani drogi, ani œcieżki wiodšcej do ocalenia. Pływał w coraz głębszej głębinie, tonšł, a w górze kra zamarzała na amen. Gdyby ktoœ mu powiedział: ratuj się, bo na koniec będš cię fotografować, a ty będziesz w tak strasznym stanie, że ciebie, Wienia, już w zasadzie nie będzie — nie wiadomo, czy i to by pomogło. Raczej nie.

Pisałem kiedyœ o nim, iż jego nieuporzšdkowane życie, ponieważ poddane zostało rygorom sztuki, było życiem konsekwentnym. Teraz raz jeszcze przytaczam końcówkę tamtych moich tragicznych strof, co je na Jego œmierć ułożyłem:

Wszyscy byœmy chcieli, by żyl sto lat i by pod koniec pisał pełnš harmonii, zgody i wewnętrznego ładu prozę. On od dawna musiał wiedzieć, iż to właœnie jest


wykluczone zupełnie. Wiedział też, że w szyderczo komicznym przesłaniu Pietuszek — zobaczyć Kreml i umrzeć — brzmi w gruncie rzeczy najgłębsza rozpacz.


186


Dziecko, księżyc i butelka

„To nie jest jeszcze jedna opowieœć o dziejach alkoholika, ale opowieœć o człowieku, o jego słaboœci i sile, o jego małoœci i wielkoœci… To, co w niej odnosi się do alkoholu, można zastosować do wszystkich innych chronicznych słaboœci, w których niewolę popadliœmy. Jest to ksišżka o mnie i o tobie, Czytelniku” — powiada w przedmowie do Dziecka i księżyca ks. Adam Boniecki. Tak. Ksišżeczka ojca Duvala (Wydawnictwo Księży Marianów, Warszawa 1995) ma oczywiœcie — jak każde œwiadectwo prawdy i duchowego przełomu — pewne znaczenie ogólne, ale oœmielę się twierdzić, iż jej pełne znaczenie dostępne jest tylko dla tych czytelników, którzy zaznali piekła nałogu.

Bo w ogóle, czytajšc Dziecko i księżyc, nie sposób nie pomyœleć, iż ojciec Duval dla niealkoholików jest stosunkowo mało łaskawy. „ZnaleŸć zdrowego, który mówi na temat alkoholu i nie plecie głupstw, to prawie niemożliwe” — powiada na stronie 41 i tym samym plasuje całš problematykę w samym sednie zasad AA, które polegajš na wzajemnym rozumieniu się i wzajemnym wspieraniu ludzi wtajemniczonych w chorobę alkoholowš. Na sobie samym, z perspektywy kilkunastu lat życia w trzeŸwoœci, ojciec


Duval œledzi narodziny, rozwój i wyzwalanie się z choroby alkoholowej. Czym jest alkoholizm? „Jest chorobš, nie wadš. To jest cierpienie, nie przyjemnoœć. To jest niewola, nie ubaw”. To sš — dodajmy — uwagi porażajšce swš trafnoœciš i prostotš. I nie jest to bynajmniej — na tego rodzaju sugestie ojciec Duval był uczulony z lekka histerycznie — dorabianie patetycznej teorii do alkoholowego wygodnictwa. Nie. Jest to dostrzeżenie szalenie fundamentalnej kwestii, iż dla alkoholika alkohol nigdy nie pełni funkcji rozrywkowych. Dla alkoholika alkohol wpierw jest lekarstwem (zwodniczym), potem zaœ truciznš (œmiertelnš). „Był w mojej chorobie etap euforii, który mieœci się w czasie od roku 1958 do około 1965. Alkohol pomagał mi w jeŸdzie samochodem, w œpiewie, w rozmyœlaniu, w modlitwie” — powiada Duval i sš to zdania œwiadczšce o jego duchowej wielkoœci. Bo jezuita, któremu nie wystarcza modlitwa, to może być albo nieporozumienie, albo wielki człowiek. Ojciec Duval był wielkim jezuitš, któremu nie wystarczała modlitwa, stšd niezwykła wrażliwoœć na ciœnienie spraw ziemskich, stšd sztuka, stšd œpiew, stšd wreszcie alkohol.

Analizujšc swe alkoholowe poczštki, Duval notuje: „Baczna uwaga skierowana na ziemię i ucieczka od rzeczywistoœci — te dwa warunki były spełnione, aby wyjœć naprzeciw alkoholowi”.

„Baczna uwaga skierowana na ziemię” niesłychanie uwiarygodnia Duvala jako osobę duchownš. Zawsze osobiœcie wydawało mi się, że osoby duchowne, księża na przykład, niekoniecznie muszš się znać na Panu Bogu, koniecznie natomiast powinny się znać na ludziach. A znajomoœć


188


189


ludzi jest znajomoœciš ich słaboœci. I jest sztukš rozumienia tych słaboœci. Ojciec Duval znał się na tych rzeczach, ponieważ w sposób bezwzględny opanował trudnš i nieznoœnš sztukę przyglšdania się samemu sobie. I konsekwentnie opowiada w Dziecku i księżycu, jak niepostrzeżenie etap alkoholowej euforii przeistaczał się w uzależnienie. (Kiedy następuje ten moment? Kiedy zaczynasz wyrzucać puste butelki. Wszyscy oczywiœcie wyrzucajš puste butelki, ale ty wyrzucasz butelkę natychmiast po jej opróżnieniu. Zaczyna się goršczkowe zacieranie œladów, także przed samym sobš. Puste flaszki należy wyrzucać, aby nie było widać, iż to one — flaszki — objęły już władzę).

„Byłem chorym zwierzęciem, które wykopywało sobie dół w lesie cieni” — powiada ojciec Duval, opisujšc piwniczne fazy swego upadku, potem zaœ następujš naznaczone fiaskami i recydywami choroby próby trzeŸwienia. Po rozlicznych podejœciach do rozmaitych terapii Duval wišże się w końcu z ruchem AA i nie ma wštpliwoœci, iż jest to jedyny sposób ratowania życia.

Nie przychodzi się do AA, by pomagać drugim, sprawić przyjemnoœć żonie, zachować ojca dzieciom, zrobić coœ miłego Panu Bogu czy ocalać honor Towarzystwa Jezusowego. Przychodzi się do AA w tym celu, by nie umrzeć.

Ani bowiem odwaga, ani rozpacz, ani przymus, ani forsa, ani duma (duma może co najwyżej pomagać w staranniejszym maskowaniu nałogu), ani inteligencja (inteligencja może co najwyżej uœwiadamiać, jak chyżo biegnie się ku œmierci), ani obietnice dawane Bogu, ani modlitwa


nic tu nie pomogš. Tu pomóc mogš jedynie bracia alkoholicy! „Bóg bowiem — powiada Duval — nie pracuje sam, ale posługuje się rękoma ludzi, moich braci”. I oczywiœcie ci wszyscy niealkoholicy, którzy wyobrażajš sobie ruch Anonimowych Alkoholików jako towarzystwo wzajemnej asekuracji, jako spółdzielnię, której przyœwieca zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, sš w gigantycznym błędzie. Nie. AA to jest po prostu szkoła brutalnego i przez to też ozdrowieńczego egoizmu.

Koniecznoœć picia alkoholu była we mnie (w nas) tak silna, że mogłem jš zwalczać tylko jakšœ większš Siłš, bardziej pierwotnš, potężniejszš: miłoœciš własnš. Siła pogańska, zwierzęca, prechrzeœcijańska, jakkolwiek jš nazwiecie, była jedynš siłš, by mnie powstrzymać od picia.

Któż jest autorem tak ryzykownych i bluŸnierczych zdań, kto tak powiedział? Tak powiedział ojciec Duval, jezuita.

Istotne jest i to, iż człowiek ten pojmował nie tylko generalne zasady, ale umiał też dostrzec niedostrzegalne detale. Oto w czasie gdy Duval sam już poœwięca się służbie innym alkoholikom, przygarnia pod swój dach pewnego alkoholika z Reims. W nocy tamten głoœno kaszle. „To nie jest alkoholik — konstatuje Duval — prawdziwy alkoholik nie naprzykrza się ludziom, alkoholik kaszle cicho”. Albo taki nieoczekiwany aforyzm zapisany na stronie 107: „Łaknienie alkoholu ustępuje, gdy się mówi o alkoholu. Niech to zrozumie, kto potrafi”. Oczywiœcie prawdziwie zrozumieć to potrafi tylko alkoholik, niealkoholik raczej nie zro-190


191


zumie. Oj, nie ma ojciec Duval zrozumienia dla niealkoho-łików, nie ma. Pół biedy, gdy w miarę spokojnie konstatuje, iż istnieje œwiat zdrowych i œwiat alkoholików i te dwa œwiaty nie majš ze sobš nic wspólnego. Ale nieraz Duval z bliskš egzaltacji furiš naciera, naciera na zdrowych.

Ile milionów umarło, ponieważ lęk przed ludzkš gadaninš, lęk przed despotycznym osšdem zdrowych pozostawiał chorym tylko jedno wyjœcie: pić, pić, pić i umrzeć

— pyta dramatycznie w pewnym miejscu. Na szczęœcie przed całkowitym zacietrzewieniem i zupełnš, wœciekłš furiš na zdrowych broniš go (nas) przypisywane Markowi Aureliuszowi modlitwy o pogodę ducha.

Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego zmienić nie mogę, odwagi, abym zmieniał to, co zmienić mogę, i mšdroœci, abym odróżniał jedno od drugiego.

Ponieważ po przeczytaniu tych słów — i po przeczytaniu całej ksišżeczki ojca Duvala — pogoda ducha niechybnie spłynie na nas i niechybnie nauczymy się odróżniać jedno od drugiego, możemy też na koniec i na fatalnych zdrowych spojrzeć łaskawszym okiem. Powiedzmy zatem tak na zakończenie: to prawda, że ludzie zdrowi, ci, którzy nigdy nie wpadli w szpony nałogu, sš okropni, ale — przynajmniej w systemach demokratycznych — powinni oni jednak być tolerowani.


„Chciałem po prostu”

Czycz był w gruncie rzeczy łowcš i demaskatorem wszelkich póz, gdyby zobaczył, gdyby przeczytał to zdanie, dołšczyłby doń kilka co najmniej załšczników osłabiajšcych jego (zdania) pretensjonalnoœć, wzmacniajšcych jego sens. Wpisywał do ksišżki dedykację, która w zasadzie była listem, pod tym listem-dedykacjš dopisywał następny list prostujšcy i objaœniajšcy co powyżej, a na końcu dopisywał „e, głupie to, co tu powyżej, chciałem po prostu”. Nie wierz nikomu to sš fragmentami całe serie nie wierzšcych sobie zdań, zakończonych sugerujšcymi pozornš niepewnoœć wielokropkami, choć przecież czego jak czego, ale pisarskiej pewnoœci gestu Staszkowi nie brakowało. Pewnoœć ta najproœciej w œwiecie brała się z głębokiego wtajemniczenia w arkana szczeroœci artystycznej. W gruncie rzeczy można to łatwo wykalkulować — skoro był łowcš i demaskatorem póz, musiał stać po stronie szczeroœci, i tyle.

Gołym okiem widać, jak kombinacje tego typu zdań, „próbujšcych rozważyć fenomen jedynoœci życia i twórczoœci Stanisława Czycza”, mijajš się z celem. Był w nim jakiœ pierwiastek w stopniu absolutnym wykluczajšcy wszelki fałsz i to, powiedzmy sobie jasno, było bardzo dziwne. Po-


193


mijam już fakt, że w ogóle literatura to jest dziedzina fałszu i ułudy. W przypadku Czycza wszakże istniało dodatkowe i bardzo realne niebezpieczeństwo zarażenia się fałszem. On był zawsze bardzo blisko wszelkich językowych skażeń, był pilnym słuchaczem wszelkich językowych fałszów, kronikarzem językowych mistyfikacji, językowego kabotyństwa, językowej błazenady. I choć pilnie to wszystko spisywał, choć bardzo wprawnie czynił z tego wszystkiego surowiec swojej absolutnie osobnej prozy, czynił to wszystko z tym rodzajem dystansu, który, jeœli się nie mylę, jest dystansem prawdziwie epickim. Można też powiedzieć, że choć usłyszał i spisał całe dziesištki stronic kabo-tyńskich monologów, paradoksalnie nie stworzył postaci żadnego Wielkiego Kabotyna, szyderczy temperament był u niego podszyty wielkim (epickim) współczuciem dla œwiata.

Bo w ogóle można by jeszcze powiedzieć, że on nie tworzył postaci, on tworzył postaci tak, by wstydliwe i bezceremonialne gesty kreacyjne zataić i powœcišgnšć. Nie wierz nikomu, nie wierz pisarzom z nadmiernym smakiem i zapałem kreujšcym swój œwiat przedstawiony. Czycz zbyt wiele widział cudzysłowów obejmujšcych każde zdanie, każdy ruch ciała i każdy stan ducha. Widział tych cudzysłowów tyle, iż mogło to być dobrym powodem milczenia pisarskiego. Skoro nie można wierzyć nikomu, a sobie zwłaszcza nie można wierzyć, bo przecież człowiek jest jednym wielkim generatorem fałszu, póz i kiczu, lepiej dać sobie spokój i zapaœć w milczenie. Ale co robić, kiedy i milczenie widzi się jako ujętš w sekwencję lustrzanych cudzysłowów pozę?


Co robić? Podejmować nierównš na ogół, ale zawsze heroicznš walkę. Strategia milczenia (strategia leniwego milczenia) to jest jedna z najhaniebniejszych kart dzisiejszej literatury polskiej. Wy wiecie, kogo mam na myœli, natchnione nieroby piszšce po pół linijki rocznie. To was (ludzie pióra!) nie wolno zapytać, nad czym pracujecie, ponieważ, jak wiadomo, zapytanie człowieka piszšcego „co pisze?” to jest nietakt œmiertelny. Od roku, od lat nie napisałem ani zdania — mówi z najgłębszš satysfakcjš jeden z drugim niedojda i rozpoœciera się w malowniczš pozę, i każe podziwiać własnš niemoc. Spójrzcie, jak piękny jestem w jałowiŸnie swojej. Kiedy Staszek Czycz mówił: od roku nie napisałem ani linijki, to było wyznanie absolutnie tragiczne w swej prawdziwoœci. To była rozpacz oznaczajšca, że w następnym pokoju zapuszczonego mieszkania przy Krupniczej leży zostawiony od roku rękopis i że od roku Czycz próbuje się ratować. Walczył z chorobami, z depresjami, z nieszczęœciami, z niemocš. Dziœ to brzmi œmiesznie, ale on i z cenzurš walczył. Mam egzemplarz Nie wierz nikomu ze starannie powklejanymi przez autora, uzupełniajšcymi fragmentami. Wielkš wagę przywišzywał do tej ksišżki i nawet drobne w niej draœnięcia cenzorskie bolały go mocno. Ale jego w ogóle œwiat bolał bardzo mocno.

Poznałem Go, tak jak wszystkich, na poczštku lat osiemdziesištych, przy okazji „NaGłosu” mówionego. Zawsze na lekkim gazie, czytał fragmenty nie wydanej jeszcze powieœci, a ponieważ potem popijał nadal na zapleczu wyskokowe wypitki, zapobiegawczo przynoszone przezeń w buteleczkach po guajazylu — wzišłem go w pierwszej chwili za członka cechu braci uzależnionych. Ale to był


194


195


psychologiczny lapsus. Czycz i w tym sensie był człowiekiem wolnym, do alkoholu miał stosunek pobłażliwy, a nawet, rzec można, pogardliwy, gardził mianowicie krótkotrwałoœciš ulg, jakie przynosi gorzałka. Staszek szukał lekarstwa definitywnego, co, jak wiemy skšdinšd, jest utopiš. W ostatnich latach niekiedy rozmawiałem z nim przez telefon, nie będę ukrywał, nie we wszystkich tych rozmowach udział mojej œwiadomoœci był zupełny. Ale wydaje mi się, że pamiętam wszystko, charakterystycznš intonację, słowa posiłkowe i doœć radykalne oceny bliŸnich.

Mówi się, że po pisarzu zostajš ksišżki. Po Staszku też zostały jego znakomite przecież ksišżki. A tu człowiekowi coraz częœciej przychodzi taka myœl do głowy, że ksišżki to jest bardzo mało. Że w porównaniu choćby i z rozmowš telefonicznš, ksišżka to jest bardzo mało. Ale w końcu całe życie to jest bardzo mało. (Czycz to zdanie powiedziałby dobitniej. A potem i tak machnšłby rękš).


Zostawić Krowodrzę

Jeœli postaci alkoholika nie kreuje Albert Finney, rola na ogół wypada blado. Alkoholizm musi być uwiarygodniony przez wiek i doœwiadczenie, jest to dziedzina, w której do zasadniczych wtajemniczeń nie dochodzi się miesišcami, dochodzi się do nich latami, a nawet dziesięcioleciami. W tym sensie pomiędzy alkoholizmem a medycynš zachodzi jeszcze jeden intensywny zwišzek: wiarygodny i przekonywajšcy (tak jak stary doktor) może być tylko stary doœwiadczony pijak. Nicolas Cage miał więc w filmie Zostawić Las Vegas zadanie tym trudniejsze, ponieważ musiał zagrać alkoholika, wprawdzie w stadium schyłkowym, ale w miarę jeszcze œrednio-młodego, na tyle w każdym razie pasujšcego do frapujšcej Elizabeth Shue, aby historia ta była także, infernalnym, bo infernalnym, ale jednak romansem. I Cage (nie umywajšc się wszakże do Finneya) zagrał na tyle dobrze, że otrzymał za to dokonanie artystyczne Oscara, a niczego więcej, rzekomo, w œwiecie filmu otrzymać niepodobna. Wszystko zresztš w tym filmie jest „na tyle dobre”, że w elementarnych kategoriach realistycznych historia ta przekonuje.

Czym jest nałogowe picie? Jest jednš z form nieobecnoœci w œwiecie, ergo może być przygotowaniem do nie-


197


obecnoœci wiekuistej. I jak się zdaje, dobrze zaprawiony w byciu nieobecnym scenarzysta Ben postanawia swym chwilowym nieobecnoœciom nadać wymiar ostateczny i zapić się na œmierć. Zostawić Las Vegas powinno więc teoretycznie być bezpoœredniš transmisjš z ostatnich czterech tygodni dogorywania definitywnie zatruwajšcego się desperata i jest czymœ w tym rodzaju, tyle że dogorywanie odbywa się tu w wersji hollywoodzkiej. Oczywiœcie jest w pewnym sensie obojętne, czy do delirium łremens dochodzi się drogš spożywania bourbona, czy drogš spożywania dykty, co innego wszakże „zostawić Las Vegas”, co innego „zostawić Krowodrzę”. Tego typu cywilizacyjnej refleksji nie jesteœmy w stanie w tym miejscu uniknšć i to nie tylko z powodu pamięci o dokumentalnych filmach Marka Piwowskiego, będšcych prawdziwymi relacjami ze œmierci na żywo. Ani nie tylko z powodu statystycznej wiedzy o konajšcych codziennie w kanałach ciepłowniczych czy wrakach ludzkich, które wypiły o jeden kieliszek bory-go za dużo. Można oczywiœcie powiedzieć, że Las Vegas jest piekłem i że tak to miejsce, wypełnione trupiš poœwiatš neonów, zostało w filmie sfotografowane. Mimo wszystko wszakże jest to miejsce obfitujšce w podstawowe udogodnienia dla alkoholików — bary i sklepy czynne sš tam non stop, w zwišzku z czym Benowi zaoszczędzone zostajš te — jak pisał Jerofiejew — „godziny największej niemocy i hańby, te godziny od œwitu do otwarcia sklepów”. Ma on też przez cały czas pienišdze na wódkę. Sš to wprawdzie jego ostatnie pienišdze, ale i wódka, którš za te pienišdze kupuje, ma być jego wódkš ostatniš. Sprzedaje zegarek i sprzedaje samochód, ale oba te przedmioty sš to


przedmioty wysoce luksusowe i odległoœć pomiędzy nimi a wynikajšcš z pijaństwa mizeriš i desperacjš jest wcišż spora. Zabrzmi to banalnie, ale tak jest po prostu: dno pieklš, którego dotyka Ben, wysłane jest doœć przyjemnym pluszem. Zwłaszcza że po tym pluszu stšpa Sera — anioł stróż jego pijaństwa. Niestety tylko w ksišżkach i na filmach zdarzajš się alkoholikom tak upajajšce finały, w końcu zapewne niejeden zaprzysięgły abstynent gotów byłby się rozpić po to, by choć przez chwilę znaleŸć się w przyjaznej bliskoœci Elizabeth Shue, kreujšcej rolę prostytutki. Potoczna — jeœli można tak powiedzieć — uroda tej aktorki, o której nie można powiedzieć, że jest piękna, ale o której trzeba powiedzieć, że jest ładna (a niczego więcej o kobiecie nie tylko w œwiecie filmu powiedzieć niepodobna), niesłychanie wzmacnia moralizatorski ton tego w końcu niesłychanie miejscami drastycznego obrazu. I nie idzie o to, iż Sera, tak jak to przeważnie bywa z ujętymi w artystyczny kontekst prostytutkami, jest czysta i niewinna. (Ladacznice, jak wiadomo, sš to osoby o sublimowanej duchowoœci z powodu całkowitej obojętnoœci dla spraw cielesnych, własne ciało, którym frymarczš, jakby im obojętnieje, a to jest zawsze dobry punkt wyjœcia, aby ruszyć ku wzniosłoœci). „Moi klienci nic o mnie nie wiedzš, nie wiedzš nawet, jak się z nimi kocham” — mówi w pewnym momencie Sera i dodaje jeszcze zgrabne równanie matematyczne: „Godzina mojego ciała równa się trzysta dolarów”. Toteż zwišzek Sery i Bena, choć niekiedy fotografowany bardzo bezpoœrednio, jest z różnych zresztš powodów zwišzkiem przeważnie platonicznym; w każdym razie nie ma tu mowy o fascynacji cudzym ciałem; jest to raczej etap najtrudniej-198


199


szy: fascynacje cudzym ciałem zastępuje akceptacja cudzego mięsa. „Masz smacznš krew” — mówi Sera do Bena, łagodzšc jego rozmaite przedœmiertne bóle, opatrujšc rany, które nie zdšżš się zagoić do pogrzebu. Obecnoœć Sery likwiduje też zasadnicze komponenty delirycznego konania, jakimi sš strach i przerażenie. Nicolas Cage, owszem, trzęsie się malowniczo, jak na stany predeliryjne przystało, ale nie boi się tak jak trzeba. Pije straszliwymi dawkami, gwarantujšcymi (bez względu na indywidualne możliwoœci) jak najszybszš nieobecnoœć œwiata, ale też skarży się w pewnym momencie, że film mu się urwał, co należy uznać za spory błšd dramaturgiczny — Ben musi znajdować się w fazie permanentnych palimpsestów pamięciowych, większoœć akcji tego filmu toczy się na urwanym filmie — w przeciwnym razie eksponowanie wiarygodnoœci Zostawić Las Vegas nie ma sensu. A jest to obraz bardzo wiarygodny i przez to (może nawet najbardziej przez to), iż konsekwentnie pokazuje, w jaki sposób od opuszczajšcego œwiat pijaka sam œwiat się odsuwa. Odsuwajš się koledzy i przełożeni, przepadajš gdzieœ (właœciwie nie wiadomo gdzie) żona i dziecko, odsuwa się miejsce pracy i trzeba udać się do tego kawałka raju czy piekła, w którym sklepy i bary sš wiecznie otwarte. Ale i ten skrawek kurczy się, ziemia ucieka spod stóp, liczba sklepów i lokali, które można odwiedzić, maleje, portierzy i bramkarze strzegš wrót do miejsc zapomnienia, właœciciele mieszkań wyrzucajš na bruk, œwiat się kurczy i staje coraz mniejszy, w końcu staje się tak mały jak nieœmiertelna powierzchnia łoża œmierci. „Czy jesteœ pewien, że picie to jest dobry sposób na œmierć?” — pyta Sera. „Nie — odpowiada Ben. — Ale


z pewnoœciš œmierć jest dobrym sposobem na picie” — mówi z wyrazem tak dramatycznej bezradnoœci w oku, za jakš bez wštpienia należało nagrodzić go Oscarem.


200


mtajp’


Czym jest butelka, która nie ocala?

Œp. Władysław Machejek często opowiadał budujšcš historię o wódce, która ocaliła mu życie. Rzecz działa się zaraz po wojnie. Zaczajeni na Machejka ludzie „Ognia” pokrzepiali się samogonem, Machejek zaœ wiedziony błogosławionym alkoholowym głodem nie œpieszy! ku zasadzce. Siedział w nowotarskiej knajpie o wiele dłużej niż powinien, o wiele dłużej niż nakazywały obowišzki, doœć długo, by ocaleć. Gdy w końcu służbowy willys przejeżdżał przez most, na którym miała się odbyć egzekucja (miała zostać wymierzona sprawiedliwoœć), sytuacja wyglšdała w sposób zatrważajšco symetryczny. We wnętrzu willysa, na tylnym siedzeniu leżał pogršżony w zabójczym pijackim œnie Władysław Machejek, pod mostem zaœ leżeli pogršżeni w na wskroœ analogicznej nieprzytomnoœci ludzie „Ognia”. Zważmy, iż ocalajšce moce alkoholu działajš w tej historii z jednakowš skutecznoœciš po obu stronach barykady.

Od tego czasu bohater anegdoty nabrał niezbitej pewnoœci, iż dłuższe niż trzeba przebywanie w knajpie jest rzeczš dobrš. Uwierzył i jšł gorliwie tę wiarę praktykować; iż zamawianie jeszcze jednej pozornie zbytecznej butelki, iż


wypijanie jeszcze jednego (o jednego za dużo) kieliszka jest, a w każdym razie może być zbawienne.

Zapewne podobnych historii dałoby się opowiedzieć więcej. Rzecz jasna, fabularna statystyka powie, iż przeważać tu będš historie o fatalnych finałach. Ale w tej mrocznej masie klasycznych przypowieœci o zgubnych skutkach pijaństwa istnieje przecież pełen œwietlanych konsolacji margines, zawierajšcy garstkę fabuł, w których motyw nadmiernej dawki nie wiedzie do zguby, wiedzie do ocalenia. Jak w opowieœci Machejka: ktoœ się upił i nie zdšżył na własnš egzekucję, spóŸnił się na katastrofę, przespał — jak epizodyczny pijak w głoœnym filmie pod tym tytułem — trzęsienie ziemi. Ale i ten chwalebny, bo pozornie wprost podszyty kłopotliwš tezš, iż nadmierne picie jest rzeczš dobrš, statystyczny margines, ma przykre i w gruncie rzeczy deprymujšce aspekty. Mowa jest tu wszakże cały czas o ocaleniu, i to ocaleniu przypadkowym. Przynoszšca ocalenie butelka jest w istocie przypadkowym rekwizytem, takim samym jak klucz nie pasujšcy do drzwi, za którymi kryje się eksplozja, akcydentalnš perypetiš, takš samš jak korek uliczny udaremniajšcy dojazd do czołowego zderzenia. Cień zagłady, ku której prowadzi przekraczanie norm, pada i na te rejony. W końcu powiedzmy sobie jasno: ocaleć to nie jest ani sukces, ani zasługa. Ocaleć zaœ po pijanemu to już z pewnoœciš nie jest żaden sukces i żadna zasługa. Uczynić coœ wielkiego w stanie pijackiego wzlotu — tak — to byłby sukces i to byłaby zasługa, ale statystyka mówi, że tego rodzaju przypadki sš zwyczajnymi wyjštkami potwierdzajšcymi regułę powszechnej nicoœci. Tak jak wyjštkami sš owi herosowie pracujšcy, działajšcy, funkcjo-202


203


nujšcy, tworzšcy mimo tego, iż pijš (dzięki temu, iż pijš?), wszystko jedno, w każdym razie wszystko, co czyniš, czyniš ze szklankš whisky w dłoni. Ich łatwe do zliczenia monumentalne postaci wznoszš się wszakże nad pobojowiskami alkoholowych œcierw, wraków i trupów — niezliczonych, œpišcych i z wolna konajšcych. Nie każdy może pić jak Churchill, ponieważ nie każdy jest Churchillem.

„Faktem jest — powiada Witkacy — iż przy użyciu alkoholu da się dokonać w danej chwili czynów, których by się bez użycia go w tej właœnie chwili nie dokonało”. Ale przecież nie trzeba dodawać, iż w niemałej liczbie pijšcych artystów również Witkacy był — delikatnie mówišc — wyjštkowym artystš. Jego prace, wykonywane przy akompaniamencie legendarnych papojek, miały zresztš czysto eksperymentalny charakter. W zdaniu Witkacego równie natomiast istotne jak słowo „alkohol” jest słowo „chwila”. To znaczy ewentualne i na wskroœ cudzysłowowe mówienie o dobrych stronach alkoholu jest możliwe tylko wtedy, gdy da się go (alkohol) utrzymać w ryzach chwilowoœci. Wtedy ewentualnie można wspomnieć o rekreacyjnych czy nawet twórczych możliwoœciach, jakie mimo wszystko ta substancja zawiera. Naznaczony alkoholem wypoczynek czy też naznaczona alkoholem twórczoœć muszš mieć aspekt momentalny. A to jest, powiedzmy sobie szczerze, prawie niemożliwe. Horacjańskie „chwilo, trwaj” w œwiadomoœci człowieka pijšcego nadzwyczaj łatwo zostaje przetłumaczone na „flaszko, trwaj”. A trwanie flaszki oznacza zarazem likwidację trwania, oznacza likwidację czasu. „Zabija czas — nic innego mu nie pozostało” — tak zaczyna się wiersz Roberta Lowella zatytułowany The Drinker.


Alkohol i czas, w parze tych właœnie (skšdinšd naznaczonych nieskończonoœciš) pojęć zda się tkwić i sedno problemu, i ewentualne nadzieje na poskromienie Bestii. Jeœli Bestia daje się poskromić póŸnym wieczorem lub chociażby następnego dnia rano, sš pewne szanse. W przeciwnym razie przestaje istnieć następny dzień, przestaje istnieć czas, zaczyna się zabijanie czasu, która to czynnoœć sama w sobie œmierć oznacza. W końcu dwa kanoniczne dwudziestowieczne literackie studia alkoholizmu — Pod wulkanem Lowry’ego i Moskwa-Pietuszki Jerofiejewa o niczym innym, ale o prosto albo meandrycznie zmierzajšcej ku œmierci zagładzie czasu opowiadajš. U Jerofiejewa jest to przecież tak zrobione, że na dobrš sprawę nie wiadomo, czy tytułowa podróż w ogóle się zdarzyła, czy też była majakiem stygnšcej œwiadomoœci.

Jak mawiał Edward Stachura: „Butelka to jest człowiek, z którym można pogadać”. Pod warunkiem że rozmowa będzie krótka. Niestety, długie rozmowy zdajš się być naszš narodowš przywarš. Sp. Władysław Machejek, ocalawszy dzięki butelce, przez całe póŸniejsze życie godzinami gwarzył z butelkami. Zabił go zaœ, podczas kolejnej rozmowy, jeden zbyteczny kieliszek wypity na kilka dni przed własnym pogrzebem.


204


Nie odbyte rozmowy

Teraz, jak zwykle, jest za póŸno, żal rzeczy bezpowrotnie minionych, straconych okazji, nie odbytych rozmów, nie wysłuchanych opowieœci. A przecież można było — nawet ostatnio — częœciej do Niego zachodzić, œmielej zagadywać, pytać, słuchać: każda, nawet najkrótsza rozmowa z Nim to była wymiana jakichœ rac inteligencji, dowcipu. Zawsze mówił coœ ciekawego, coœ inspirujšcego, właœciwie nie musiał nawet wiele mówić, wystarczyło jedno słowo, gest, grymas wykonany w czasie wolnego przemarszu przez redakcję. W ostatnich latach te przemarsze stawały się coraz wolniejsze, coraz trudniejsze, może nawet coraz dramatyczniejsze. Ciało odmawiało posłuszeństwa, ale niezłomny duch przywoływał je do porzšdku — jest to, jak wiadomo, jedna z podstawowych formuł heroizmu.

Z czasem słabnšca fizycznoœć zaczynała Go trochę oddzielać od œwiata, być może niektóre nie odbyte z Nim rozmowy brały się po częœci z tego absurdalnego szacunku dla staroœci, który polega w gruncie rzeczy na unikaniu człowieka słabnšcego. Niejeden raz musiał czuć się bardzo samotny… I teraz, kiedy chcę pisać o Jego samotnoœci, teraz kiedy mam zamiar patetycznie, gorzko i przejmujšco rozwodzić się nad Jego samotnoœciš, słyszę Jego głos, słyszę Go całkiem wyraŸnie, i nie jest to żadne przesłyszenie, bo to, co słyszę, może tylko Mieczysław Pszon mówić.

— Jakbyœ musiał siedzieć w jednym pokoju z Ziutš

i Krzysztofem, też byœ się czuł samotny, gnoju jeden…

Słyszę Go, widzę Go, próbuję Go opisać i wiem, że jakikolwiek Jego wizerunek wypadnie blado nie tylko dlatego, że na ogól wizerunki ludzi w porównaniu z samymi ludŸmi wypadajš blado, ale też dlatego, że była w Nim pewna cecha nie do opisania. Ciepło, które w Nim było, takie właœnie było: nieopisane. Lekko pochylony, z pozoru surowy i szorstki w obyciu, o ironicznym poczuciu humoru, rugał — zdawać by się mogło — człowieka grubym słowem i nagle… cały jaœniał tym rodzajem uœmiechu, który daje pewnoœć własnego dystansu do œwiata.

Rolę, jakš odgrywał w „Tygodniku Powszechnym”, najpełniej chyba oddaje anegdota opowiedziana przez Tischnera w Między panem a plebanem. Otóż rozmówcy Tischnera pytajš tam, w jaki sposób pisze on swoje doniosłe, nieraz profetyczne teksty, w szczególnoœci zaœ, w jaki sposób napisał tak wówczas niesłychany, wstępny artykuł pt. Polska jest ojczyznš, który ukazał się w pierwszym, wznowionym po stanie wojennym numerze „Tygodnika”.

9

— Wiecie — opowiada Tischner, — po prostu po

szedłem do Pszona i zapytałem: „Mięciu, co mam napi

sać?” A on się skrzywił, jak to Pszon, i mówi: „Napisz coœ

o Polsce”.

W tej scenie-anegdocie jest cały Pszon albo też jest tu wszystko o Pszonie.


206


207


Jest więc mowa o tym, że w kluczowych momentach nawet najmšdrzejsi szli do Niego po poradę. I jest mowa o tym, że On umiał im radzić z genialnie porażajšcš i zarazem bardzo pryncypialnš prostotš. Tischner nie ma dziœ cienia wštpliwoœci: „To była genialna rada”. I jest też mowa o tym, że Pszon się wtedy — jak to Pszon — skrzywił. Bo On się skrzywił. Za chwilę miał zostać wznowiony „Tygodnik”, bez którego nie umiał żyć, ludzie zaczynali pisać teksty, w zamarłej Polsce zaczynało pulsować jakieœ słabe tętno prawdziwego życia, a On się krzywił. Krzywił się i równoczeœnie wiedział, że o tej Polsce trzeba pisać. Czyli wychodzi na to (i dobrze wychodzi), że krzywił się, ponieważ wiedział wszystko. Ciekawa rzecz: ci, którzy wiedzš wszystko, przeważnie się krzywiš. Choć bywa i tak, że zaraz potem jaœniejš niepojętym i nieopisanym wewnętrznym ciepłem.

Rola Pszona w „Tygodniku Powszechnym” polegała i na tym, że wszystkim nowo przyjętym dziennikarzom udzielał on nominacji. Mogłeœ pisać do „Tygodnika”, mogłeœ być w „Tygodniku”, mogłeœ mieć etat w „Tygodniku”, mogłeœ figurować w stopce „Tygodnika”, ale dopóki Mieczysław Pszon nie zwrócił się do ciebie per gnoju jeden — nie byłeœ w „Tygodniku”.

Tylko On, ze swojš charyzmš, ze swojš wewnętrznš siłš i ze swoim niebywałym poczuciem humoru mógł wchodzić aż na tak wysokie szczeble duchowej swobody… Co tu zresztš gadać. Kochaliœmy Go i On nas kochał. I Ziutę kochał, i Krzysztofo też kochał. Im zresztš teraz musi być naj-straszniej. Bo cała redakcja opustoszała. Ale tego ich wspólnego pokoju bez Niego — wyobrazić sobie nie sposób.


Bo w ogóle: jest strasznie. Choćby się nie wiem jak chętnie wierzyło w ciał zmartwychwstanie, życie jest straszne, a œwiat przeraŸliwy. PrzeraŸliwy i coraz bardziej pusty.


208


„I to niech wystarczy”

i

Parafrazujšc wiersz Jarosława Marka Rymkiewicza o Andrzeju Trzebińskim, tak by można powiedzieć: Stanisław Pyjas umarł nie wiem po co / Ale on wiedział, i to niech wystarczy.

Dziœ, w niespełna dwadzieœcia lat po swej œmierci, kim by był Pyjas, gdyby nie został zabity? Może byłby pisarzem? Eseistš lub prozaikiem? Wybitnym lub przeciętnym? Może byłby działaczem zwišzkowym? Politykiem? Rzecznikiem rzšdu? Członkiem Unii Wolnoœci albo upe-eru? Może siedziałby — tak jak marzył — w kawiarni na rogu dwu ulic jednego z miast europejskich i rozmyœlał o marnoœciach œwiata? Albo, zgorzkniały, wróciłby do siebie na prowincję i uczył polskiego, uwielbiany przez uczniów? Kim by był? Nie wiemy. Ale on wiedział i to niech wystarczy.

II

Kluczowym wštkiem dokumentalnego filmu o okolicznoœciach œmierci Pyjasa (autorzy: Jerzy Morawski i Krzysztof Krauze, emisja w TV 2 lutego, 1995) jest mo-


nolog byłego ubeka. Ubek najwyraŸniej zna szczegóły sprawy, daje wręcz do zrozumienia, że wie wszystko.

Ubek zgodził się mówić z powodów zasadniczych, pragmatycznych, rozrywkowych oraz prestiżowych. Powody zasadnicze sš takie, iż ubek wreszcie pragnie wyrzucić z siebie dręczšcš go prawdę, doprowadzić, jak mówi, sprawę do finału. Powody pragmatyczne to zapewne, a raczej niewštpliwie, sowita zapłata. Powody rozrywkowe to dwie flaszki wódki stawiane ubekowi, rzecz jasna, przez dziennikarzy. Powody prestiżowe proste sš i jasne. Oto ubek znów na chwilę odzyskuje zwierzchnictwo nad rzeczywistoœciš. On wie więcej i jego wiedza jest ważna. On wie i to wystarcza. Może powiedzieć, może nie powiedzieć. Może znów (tak jak kiedyœ z tymi, których przesłuchiwał) podro-czyć się ze słuchajšcymi go dziennikarzami uroczš grš niedopowiedzeń, może wpuœcić ich w maliny, obiecać, postraszyć. Ubek w dodatku mówi do kamery, więc jego wiedza i władza majš w sobie coœ z gwiazdorstwa, choć z jasnych powodów gwiazda ubeka jest ciemna. Widać tylko zarys postaci. Ubek ma także nad dziennikarzami przewagę, rzec można, alkoholowš. Ten, który z nim rozmawia, najwyraŸniej nie jest w stanie dotrzymać mu kroku. Przykro w gruncie rzeczy słuchać, jak pytania stawiane ubekowi przez dziennikarza raz po raz wpadajš w artykulacyjne pasmo samogłoskowe. Na tym zamazanym tle odpowiedzi ubeka brzmiš jeœli nie sensowniej, to z pewnoœciš wyraŸniej. Swojš drogš, osobliwy błšd warsztatowy. Jak można do pojedynku ze starym gorzelnianym wygš wystawiać młodzika, który po lampce wina odczuwa rozkoszne zawroty głowy? W każdym razie sytuacja ubeka godna jest poza-210


211


zdroszczenia. Musi być rzeczš nadzwyczaj przyjemnš za jednym zamachem pozbyć się upiornych wspomnień i wyrzutów sumienia, zarobić przy tym, napić się przy okazji i znów stać się na chwilę kimœ naprawdę ważnym.

III

Ubek o œmierci Pyjasa wie wszystko, natomiast o œmierci Pietraszki nic nie wie. Ubek o œmierci Pietraszki nic nie wie, ponieważ wtedy gdy koledzy ubeka mordowali Pietraszkę, ubek był na urlopie. Ale rzecz w tym, iż o œmierci Pietraszki (ewentualnie jedynego œwiadka pojmania Pyjasa) w ogóle mało kto wie. Œmierć Pyjasa natychmiast, od pierwszych chwil swego istnienia jęła potężnieć, rosnšć, historycznieć i mitycznieć. Œmierć Pietraszki, od poczštku niezauważalna i prawie anonimowa, jakby stopniowo stawała się coraz bardziej anonimowa i coraz bardziej niezauważalna. Œmierć Pyjasa nabierała życia, a œmierć Pietraszki umierała œmierciš naturalnš. Pyjas stał się postaciš historycznš, a Pietraszko pozostał w pamięci ojca i brata.

A przecież znamiona zbrodni popełnionej na Pietraszce były bardziej wyraziste, œlady mordu mniej uważnie zatarte, okolicznoœci zabójstwa bardziej oczywiste. Ale Pyjas zginšł jako pierwszy, a Pietraszko jako drugi. Pyjasa zabijano nie wiadomo czemu, a Pietraszkę z prostych powodów: był œwiadkiem. Œlepa Historia pilnuje takich kolejnoœci. Zdawali się o tym wiedzieć oprawcy Pietraszki, toteż nie kłopotali się o szczegóły. Wiedzieli, że trup Pietraszki odegra tu drugorzędnš rolę. Wiedzieli, że trup Pyjasa będzie ważniejszy. Wiedzieli i to niech wystarczy.

IV

Ważnš, istotnš, pięknš i szlachetnš rzeczš jest to, iż sš ludzie, którzy dalej domagajš się definitywnego wyjaœnienia okolicznoœci œmierci Stanisława Pyjasa. Jego Przyjaciele dochowujšcy mu wiernej przyjaŸni na cóż mogš zasługiwać poza najgłębszym szacunkiem? Ale — niech dobrze mnie zrozumiejš — istnieje punkt widzenia, z którego ich szlachetny trud jest zbyteczny. Bo historyczna waga œmierci Pyjasa polegała na tym, że już wtedy, w godzinie jego œmierci, wszyscy wiedzieli, że został on zabity. Wszyscy, nie wszyscy. W każdym razie dla całej masy ludzi, dla ludzi żyjšcych z dala od Krakowa, dla ludzi rozmaitych pokoleń, dla ludzi, którym skrót KOR nic nie mówił, natomiast skrót UB mówił wszystko, było rzeczš jasnš, że doszło do skrytobójstwa. Nie było żadnych dowodów, przeciwnie, tajne służby gorliwie zacierały poszlaki, tuszowały sprawę, umarzały œledztwo, ale to nie zdało się na nic, bo ludzie wiedzieli. Ludzie wiedzieli, iż wszechobecna nicoœć jęła się posuwać do tajnych mordów. Zło wszechobecne, lecz trudno uchwytne, zaczęło się ukazywać w swej piekielnej krasie. Jeszcze nie do pokonania, jęło się wszakże nieopatrznie obnażać. Czas przyœpiesza! biegu. Ludzie nic nie wiedzieli, że za kilkanaœcie lat runie system. Ale wiedzieli, że Pyjas został zabity. Wiedzieli. I to niech wystarczy.


212


Raport

o stanie państwa

Kiedy — prędzej czy póŸniej — upadnie obecny rzšd, jego premier wygłosi gorzkie i przejmujšce przemówienie. Przemówienie to, choć gorzkie i przejmujšce, będzie zarazem przemówieniem optymistycznym, ponieważ będzie w nim mowa o licznych sukcesach przyszłego byłego rzšdu. Przyszły były rzšd będzie bowiem niewštpliwie, jego zdaniem, lepszy od byłego rzšdu, który był zdania, iż był lepszy od poprzedniego.

Ponieważ każdy następny rzšd uważa, iż jest lepszy od poprzedniego, należy się dziwić, iż w œwiadomoœci kolejnych ekip rzšdowych istnieje opór wobec dokonywania zmian rzšdu. Przecież każda zmiana rzšdu jest zmianš na lepsze, w zwišzku z czym upieranie się rzšdu przy trwaniu jest wbrew postępowi. Można powiedzieć, iż kolejne rzšdy i kolejni premierzy ulegajš wprawdzie w końcu postępowi: oddajš władzę, ale czyniš to z osobliwie irracjonalnym niesmakiem.

Choć i to nieprawda, bo na przykład były premier (dla ułatwienia dodam, że mam na myœli Waldemara P.) po oddaniu władzy nieoczekiwanie okazuje zadowolenie i dziki wprost luz. Ale tu sš dodatkowe powody natury psycholo-


gicznej… Otóż polityk ów, z racji zdawkowego wypowiadania się przypominajšcy nieco Marilyn Monroe (którš nie bez powodu nazywano milczšcš blondynkš — Dumb-Blon-de), w trakcie sprawowania władzy znajdował się w stanie permanentnej paniki. Wyraz twarzy Dumb-Blonde Premiera œwiadczył, iż w cišgu ostatnich kilkunastu miesięcy człowiek ów znajdował się w stanie ustawicznego lęku, by lada chwila ktoœ (jakaœ kontrola albo inna zwierzchnoœć) nie stwierdził, iż były premier nie nadaje się na premiera. Stšd odprężenie Waldemara P. — w końcu przestał być premierem, ponieważ nie nadawał się na premiera, przy czym uważa on, iż w czasie kiedy był premierem, nikt nie zauważył, iż nie nadaje się na premiera. Można powiedzieć: i pod tym względem misja kolejnego rzšdu zakończyła się powodzeniem.

Natomiast przyszły były premier (dla ułatwienia dodam, iż mam na myœli Józefa O.) nie żywi takich obaw, ponieważ z władzš jest oswojony aż zanadto. To jest nawet powód sporych utrudnień formalnych, ponieważ obecny a przyszły były premier jest zarazem byłym marszałkiem, więc aby zostać prawdziwym premierem, to znaczy przeskoczyć z funkcji premiera elekta na funkcję premiera jako takiego, musiał on zrezygnować z funkcji marszałka, gdyż jeœli zostajšc premierem, byłby dalej marszałkiem, mógłby także (jakby Prezydent, nie daj Boże, zaniemógł) zostać prezydentem. A ponieważ obecny i przyszły były premier i były marszałek jest zarazem byłym sekretarzem, doszłoby — gdyby tak został on też prezydentem — na ziemiach polskich do kolejnego ciekawego wydarzenia historycznego, polegajšcego na tym, iż zacny Józef O. z Sšcza otrzy-214


215


małby nagle cesarskš zgoła władzę i tytulaturę. Ponieważ tak się nie stało, rzšd Józefa O. czeka to, co nieuniknione Mimo pasma sukcesów, jakimi działalnoœć tego rzšdu będzie naznaczona, upadnie on niechybnie. Z czego oczywiœcie należy się radować, ponieważ sukcesy kolejnego rzšdu będš jeszcze większe.


„Tuż za nami spore czyni kroki”


Kiedyœmy w czwartkowy wieczór 11 kwietnia roku Pańskiego 1996 oglšdali w naszych telewizorach film Krzysztofa Kieœlowskiego pt. Biały, jeszczeœmy nie wiedzieli, że nazajutrz, kiedy się obudzimy, długotrwała zima znów da znać o sobie, że powrócš mrozy i œnieżyce. Oczywiœcie — powinniœmy być skromniejsi, powinniœmy być skromni aż do granic nieprzyzwoitosci i powinniœmy powiedzieć skromnie, iż tego wieczoru, tak jak każdego wieczoru, jeszczeœmy nie wiedzieli, czy się rano w ogóle obudzimy. Ale ponieważ jest dokładnie na odwrót i myœl, iż można się rankiem w ogóle nie obudzić, w ogóle nie przychodzi nam do naszych wiecznie zajętych czym innym głów, postšpiliœmy z właœciwš nam — nieœmiertelnym — konsekwencjš, obudziliœmy się rankiem, podnieœli z wersalek, podeszli do okien, uchylili zasłon i zaklęli z cicha — na polu znowu było biało. Było zupełnie tak biało jak na przyprószonym œniegiem œmietniku, na którym główny bohater filmu powraca do życia, powraca do ojczyzny i mówi z ulgš: nareszcie w domu. Jest to niewštpliwie najsłabsza scena tego, w ogóle uchodzšcego za najmniej udanš częœć słynnego tryptyku, filmu. Ale Kieœlowski już o tym nie wie, już

217


się nie trapi tym, że coœ mu nie wyszło albo że kolejny raz nie został zrozumiany, nie wie o tym, że wiosna, której nie dożył, cišgle nie nadchodzi. Albo wie tym bardziej, wiedzš nie z tego œwiata, której domniemane istnienie chyba go dręczyło.

Co zmienia œmierć artysty w istnieniu jego dzieł? Pozornie nic nie zmienia, a jeœli zmienia, to zmienia tylko detale. Wiadomo, że nie będzie już przerabiał swoich utworów, ale przecież gdyby żył i tak by ich nie przerabiał. Nie będzie zmieniał zakończeń i finałów, ale przecież i tak by ich nie zmieniał. Nie będzie objaœniał i komentował swych dzieł i zamiarów twórczych, ale przecież i tak był bardzo powœcišgliwy w mówieniu.

Bardzo poruszajšcy tekst Piotra Mucharskiego Wiara w Tajemnicę („TP”, nr 12, 1996) także i dlatego sprawia tak mocne wrażenie, że uœwiadamia prócz jednej, jakże w końcu prostej prawdy (iż Kieœlowski niczego już nie nakręci) i drugš równie prostš prawdę (iż Kieœlowski niczego już nie objaœni ani nie dopowie). Jakże by się chciało, aby cytowane przez Mucharskiego sporadyczne wypowiedzi Reżysera miały swoje cišgi dalsze, jakże polskie jest to obecne obracanie się lekceważenia w czeœć, w myœl jakże zresztš odwiecznie polskiego „wielki, bo nam z oczu zszedł”.

Różni mšdrzy ludzie — że się tak subtelnie wyrażę — „na przestrzeni dziejów” próbowali na rozmaite sposoby objaœniać narodowš przywarę publicznoœci polskiej, polegajšcš z grubsza na tym, iż ma ona silnš skłonnoœć do bagatelizowania prac swych najwybitniejszych twórców, zwłaszcza za ich życia. Norwid widział zresztš w tym ce-


chę nie tyle polskš wyłšcznie, ale w ogóle ogólnoœwiatowš tendencję.

Każdego — takich jak Ty œwiat nie może Od razu przyjšć na spokojne łoże, I nie przyjmował nigdy, jak wiek wiekiem, Bo glina w glinę wtapia się bez przerwy, Gdy sprzeczne ciała zbija się aż ćwiekiem PóŸniej… lub pierwej.

Wydaje się wszakże, iż w Polsce przywara ta jest szczególnie trwała, objaœniać zaœ jš można chyba wyłšcznie za poœrednictwem innej narodowej przywary, jakš jest przeœwiadczenie Polaków o ich nieœmiertelnoœci. To się wprost wyjštkowo zbornie trzyma kupy: polska publicznoœć bagatelizuje swych żyjšcych twórców, ponieważ: po pierwsze, jest ona (publicznoœć) przeœwiadczona o swej nieœmiertelnoœci (w czym zresztš jest sporo racji — w końcu publicznoœć istnieje zawsze); po drugie zaœ, wierzy — ta nieœmiertelna publicznoœć — w pewien rodzaj nieœmiertelnoœci swych twórców, tzn. istnieje powszechne przeœwiadczenie, iż na oddanie czci i sprawiedliwoœci zawsze jest czas, co najwyżej uczyni się to po œmierci trepo-wanego za życia, dajmy na to, reżysera, co wypadnie tym szlachetniej, bo przecież czczšc go po œmierci, samš œmierć się unieważni, jego zaœ — na podobieństwo nas wszystkich — uczyni nieœmiertelnym. Co tu dużo gadać, mamy tę nieœmiertelnoœć we krwi, bo przetrzymaliœmy wszystko, przeżyliœmy potopy, zabory, okupacje, nie było nas, aleœmy byli, a nawet jak nie będzie nas, to będzie las. Pozostanš też po nas nasze dzieła, z którymi nasza wieku-218


219


ista publicznoœć będzie sobie radzić albo nie radzić. Tak jak teraz samotnie (już bez Kieœlowskiego, który tym się nie turbuje) radzi sobie albo nie radzi z Białym.

Oczywiœcie, pewne fragmenty tego filmu teraz nabierajš innych wymiarów, teraz na przykład postać człowieka, który chce przestać żyć, a potem zastrzelony na niby œlepym nabojem chce żyć dalej i czuje się „jak po maturze”, teraz ta postać wyglšda czy brzmi całkiem inaczej. Ale też dalej pewne fragmenty sš niewytłumaczalne i nikt oczywiœcie (nawet Krzysztof Kieœlowski z zaœwiatów) nie przekona mnie, dlaczego by to miała być historia o równoœci, a nie o miłoœci na przykład. Przecież tam przez cały czas idzie o to, żeby pewna blondynka o niepokojšcej urodzie przyjechała i została na zawsze. Nawet jakby jš trzeba było zamknšć (może również na zawsze) w pudle. Nawet gdyby nad nim miało się zatrzasnšć mniej lub bardziej prawdziwe wieko trumny czy choćby podróżnego kufra.

Mechanicznie i z prostackim okrucieństwem œmierć autora porzšdkuje sensy jego utworów. Oto w pierwszej chwili jego nieobecnoœci (nim znów przywykniemy do własnej obecnoœci wiecznej), oto przez krótkš chwilę może się nam zdawać, że on nie robił filmów o braterstwie, wolnoœci i równoœci, ale że przez cały czas kręcił jeden monotonny i w gruncie rzeczy bardzo krótki film o œmierci. Ona wszak — niech będzie blondynka — „tuż za nami spore czyni kroki”.


Ostatnie chwile Joy Adamson

Œmierć, jak powiadajš filozofowie, jest rzeczš absurdalnš. Bywajš jednak rzeczy absurdalne i absurdalniejsze. Wiadomoœć o œmierci Joy Adamson została w prasie polskiej rozpowszechniona w kształcie następujšcym: Joy Adamson, znana ze swych ksišżek o lwicy Elzie, zginęła zaatakowana przez lwa w kenijskim rezerwacie dzikich zwierzšt, trzysta siedemdziesišt kilometrów na północ od Nairobi. Siedemdziesięcioletnia pani Adamson wybrała się rankiem na spacer. Tuż za swym namiotem dostrzegła lwa gotujšcego się do skoku na bawołu. Zaintrygowana, podeszła kilka kroków i swe zainteresowanie przypłaciła życiem. Rozsierdzony lew zmienił kierunek ataku.

Informacja ta jest absurdalna poprzez swojš naturalnoœć. Brzmi to tak, jakby Karol May zosta! oskalpowany, Joseph Conrad utopił się w morzu, a Henryk Sienkiewicz zginšł w czasie potyczki na Dzikich Polach. Pisarka, która przez całe życie zajmuje się lwami, zostaje w końcu przez te lwy zjedzona. Osobliwa i kolejna wersja zwišzku zgody pomiędzy słowem i czynem. Być może lew, który pożarł Joy Adamson, wiedział o tym i postanowił uczynić pierwszy krok. Ten lew musiał o tym wiedzieć.


221


O czym Joy Adamson myœlała w ostatnich chwilach swego życia? Oczywiœcie myœlała o lwie, który jš właœnie napoczšł. Œciœlej — myœlała o tym, co ten lew myœli. Co do tego, że Joy Adamson była przekonana, iż lwy myœlš, wštpliwoœci nie można mieć żadnych. Była to osoba, która siedemdziesišt lat życia poœwięciła uczłowieczaniu lwów. Być może nawet nie było to uczłowieczanie, a odnajdywanie (doszukiwanie się) człowieczeństwa we lwach. Można się z tym nie zgadzać, a nawet można się tym brzydzić. To ustawiczne trzymanie lwów w domu, głaskanie ich po tyłkach, czesanie im grzyw, karmienie ich z miski, zakładanie im kokard, przyuczanie ich do podawania łapy i robienia kupy do specjalnej kuwety z piaskiem — może budzić opór i na przykład mój opór budzi. Nieszczęœcie polegało jednak na tym, że w œrodowisku, w którym żyła Joy Adamson, oporu to nie budziło żadnego, przeciwnie, budziło aplauz. Największe zaœ nieszczęœcie polegało na tym, że lwy, z którymi Adamson miała do czynienia, także nie sprzeciwiały się (to posłuszeństwo lwów, choć zupełnie przypadkowe, jest trochę jednak podejrzane). Przeœwiadczenie o człowieczeństwie lwów stawało się zatem coraz, coraz mocniejsze i nie do podważenia. Œwiat zaczšł rozgrywać ze œwiadomoœciš pisarki partię pozorów, w które ona uwierzyła bezkrytycznie. Człowieczeństwo lwów zaczęło się obiektywizować. Według ksišżek Adamson nakręcono seriale, co spowodowało, iż opisywany przez niš œwiat zyskał miliony wyznawców. Różnica między człowiekiem a lwem sprowadziła się, zdaniem Adamson, do drugorzędnych kwestii wyglšdowych. Sposób myœlenia lwa zbliżył się do sposobu myœlenia człowieka. Wieloletnia praktyka sprawiła, iż


Adamson bez tradu odgadywała, co i o czym myœlš jej milusińscy. Dlatego (z powodu tego wszystkiego) lew, który rzucił się na niš, wywołał jej najwyższe zdumienie. Dlatego Joy Adamson w ostatniej chwili swego życia zadała sobie pytanie: dlaczego ten lew nie zachowuje się jak człowiek?

Jakie będš konsekwencje makabrycznej œmierci Joy Adamson? Ksišżki, które napisała, zyskajš teraz inny wymiar. Œwietlane sylwetki braci-lwów stanš się cokolwiek dwuznaczne. Dokumentalnoœć i realistycznoœć tych ksišżek stanieje. Zdrożeje natomiast ich fikcyjnoœć. Smutny finał biografii zmieni całoœć tej biografii, zmieni też dzieło. Następcy, naœladowcy i ewentualni wyznawcy poglšdów Joy Adamson znajdš się w trudnej sytuacji. Przede wszystkim o wiele trudniej będzie teraz dostać się do kenijskiego rezerwatu dzikich zwierzšt. Przepisy ulegnš radykalnemu zaostrzeniu, najprawdopodobniej (mogę to ujawnić już teraz) będzie się wydawać specjalne przepustki i zwiększona zostanie liczba bramkarzy. Bramkarz, który wpuœcił do rezerwatu Joy Adamson, zostanie usunięty. Nie zawinił, ale jest pechowy (przynosi pecha). Jeœli komuœ zostanie wydane pozwolenie na rozbicie namiotu, będzie to mógł uczynić w miejscach wyłšcznie do tego przeznaczonych. Sytuacja, w której ktoœ wyjdzie rano z namiotu i zobaczy lwa, więcej nie może się zdarzyć. Sytuacja, w której ktoœ rano wyjdzie z namiotu i zobaczy lwa szykujšcego się do skoku na bawołu, jest wykluczona absolutnie. Sytuacja, w której ktoœ rano wyjdzie z namiotu, zobaczy lwa szykujšcego się do skoku na bawołu i zaintrygowany podejdzie bliżej, jest nie do pomyœlenia, ponieważ takich do rezerwatu wpuszczać się nie będzie.


222

W

Lata całe, a może i wieki upłynš, nim ktoœ ponownie przystšpi do uczłowieczania lwów. Na razie lwy sš przegrane. Lew, który pożarł Joy Adamson, wszystko zepsuł.

1991


Adolf Wielki i Dawid Szalony


Wojna Hitlera Davida Irvinga (przekład Bartłomiej Zborski, Prima, Warszawa 1996) może zapewne od strony formalnej uchodzić za wzorzec monografii historycznej. Rzecz jest gruntownie udokumentowana, opatrzona precyzyjnymi i wyczerpujšcymi przypisami, obfitymi, choć zarazem przejrzystymi komentarzami. We wstępie rzetelny i polemiczny przeglšd najistotniejszych dokonań hitlerologii. Opasły, blisko oœmiusetstronicowy tom słusznego formatu to owoc żmudnych, wieloletnich dociekań. „Pamiętam — pisze we ŤWprowadzeniuť Irving — jak w roku 1965 jechałem do doków w Tilbury, żeby odebrać skrzynię mikrofilmów zamówionš w amerykańskiej agencji rzšdowej na potrzeby tej ksišżki. Transatlantyk, który jš przywiózł, dawno pocięto na żyletki, tamtejszš stocznię zaœ zrównano z ziemiš”. Tak. Wojna Hitlera to wynik ciężkiej harówy i niebywałej pracy. Ale też by udowodnić, że Adolf Hitler był wybitnym politykiem nie wyrażajšcym zgody na Holocaust i w zwišzku z tym nie powiadomionym o zjawisku Holocaustu, otóż aby takš tezę udowodnić — trzeba się napracować.

Licha ksišżka dowodzšca wielkoœci i — powiedzmy — umiarkowanego antysemityzmu Hitlera to byłby bzdet nie—

225


wart wzmianki. Rzecz wszakże w tym, iż Wojna Hitlera to jest na pewien sposób ksišżka znakomita, prócz wyliczonych już walorów formalnych jest też œwietnie napisana. Autor bynajmniej nie ukrywa swych subiektywnych cišgot i poglšdów, umiejętnie nimi manipuluje, a erudycja daje mu epickš swobodę, pozwalajšcš zarówno œciœle opisywać ruchy wojennych frontów, jak i ruchy pijawek ordynowanych Fuhrerowi z powodu dolegliwego szumu w uszach.

Hitler usiadł przed lustrem i zafascynowanym wzrokiem œledził pijawki chciwie ssšce mu krew. Poczštkowo — Irving przytacza zapiski osobistego lekarza Fuhrera — chciałem dokonać maleńkiego nakłucia tuż pod uchem, skóra jednak okazała się twarda jak rzemień. Musiałem mocno wciskać igłę, żeby ukazała się choćby maleńka kropla krwi (…) Fuhrer sam wytrzšsał pijawki ze słoika. Ponieważ wyœlizgiwały się one z pesety musiałem chwycić je w palce. Pierwsza ssała krew szybko, ostatnia powoli. Pierwsza oderwała się pijawka przystawiona z przodu. Wijšc się, opadała na dno słoika. Tylna pijawka ssała jeszcze przez pół godziny, potem i ona spadła do słoika, przedtem jednak musiałem jš silš oderwać przy główce.

Rzecz jasna nie idzie o to, iż wyraziœcie prowadzony wywód Irvinga zyskuje (przez swš technicznš sprawnoœć) jakšœ dodatkowš siłę przekonywania, jeœli bowiem nawet jš zyskuje, to centralna brednia, do której Irving próbuje przekonać, ma skalę nie tyle przekraczajšcš zdrowy rozsšdek, co mieszczšcš się wyłšcznie w rozumie chorym. Oto


założenia głównej tezy autora przez niego samego na poczštku wyłożone:

Hitler wczeœnie pojšł, że antysemityzm przysporzy mu w Niemczech ogromnej liczby głosów wyborczych, ujmujšc zaœ rzecz przenoœniš, nie miał żadnych skrupułów, żeby w roku 1933 dojechać na tym złowieszczym rumaku aż do bram Kancelarii. Gdy jednak przekroczył owš bramę i urósł w siłę, stał się jedynie formalnym wyznawcš tej częœci doktryny swej partii. Podwładni mu nazistowscy gangsterzy nie zeszli jednak z siodeł; nawet gdy on sam nakazywał zgoła coœ innego, na przykład w listopadzie 1938 roku. Co do obozów koncentracyjnych, to ochoczo pozostawił w gestii Himmlera tę mrocznš stronę nazistowskich rzšdów. Nigdy nie wizytował żadnego obozu.

W sumie jest to proste: ponieważ nigdy nie był w żadnym obozie — nie znał sprawy obozów, nie znał prawdy obozów, w zasadzie w ogóle nie wiedział o obozach. Ponieważ Irving nie znalazł też papierów, w których stałoby czarno na białym, że Hitler wiedział o Holocauœcie, ponieważ nie ma dokumentów potwierdzajšcych znajomoœć sprawy Holocaustu przez Hitlera — jasno z tego braku wynika, iż Hitler nie znał sprawy Holocaustu. W gruncie rzeczy jest to i tak szaleństwo umiarkowane, jak wiadomo, sš i tacy „historycy”, którzy twierdzš, że ponieważ nie ma papierów na Holocaust, Holocaustu nie było w ogóle. Holocaust bez papierów — nieważny. David Irving twierdzi zaœ w swym przeżartym kultem wodza rzekomym obiektywizmie, iż owszem, Holocaust był, tyle że rozpętali go Ÿli


226


227


uczniowie dobrego czarnoksiężnika, gdyby dobry czarnoksiężnik wiedział, toby do tego nie dopuœcił. Otóż jest to właœnie dobrze znana bajczarska wersja kultu jednostki, wedle której dobry wódz jest izolowany i okłamywany przez złych doradców. O Stalinie też często gęsto bajano, iż gdyby wiedział, toby na takie rzeczy nie pozwolił…

Polemizowanie z tym stanowiskiem sens ma znikomy, polemizowano już zresztš z Irvingiem w rozmaitych krajach, w których Wojna Hitlera została wydana, polemizowano też z nim za pomocš rozmaitych œrodków, bywało i tak, iż autor ów — zwyczajnie — za pisanie głupot dostawał po ryju. W czym rzecz zatem i co tu jest ciekawego? Rzecz w tym, iż ciekawszy jest tu narrator od bohatera, Irving od Hitlera, psychologia od historii. (Choć — powtarzam — historia bywa tu niekiedy bardzo fascynujšco opisana, niekiedy tak fascynujšco, jakby nie badacz, a pacjent historii jš [historię] opisywał). Irving jako uczony i jako pisarz o niesłychanych talentach, zaprzęgajšcy te talenty do tematu wielkoœci Adolfa Hitlera, to jest w gruncie rzeczy zapierajšcy dech w piersiach pokaz rozcišgliwoœci ludzkiego mózgu. O szaleństwie Hitlera w końcu już to i owo napisano. Wojna Hitlera to jest natomiast ksišżka ekstatycznie propagujšca normalnoœć, a chwilami i wielkoœć Adolfa Hitlera. Kto zaœ mógł napisać dzieje normalnoœci Wielkiego Adolfa? Szalony David — oczywiœcie.

Nie jest on zresztš aż tak całkowicie (jakby się mogło zdawać) szalony i aż tak bezkrytyczny wobec swego idola. W końcu nieprzypadkowo we wstępie do dzieła została wyeksponowana opinia o Hitlerze jego doradcy — generała Jodła: „Popełniam wcišż ten sam błšd: mam mu za złe ni-


skie pochodzenie”. Tak jest: niskie pochodzenie. Musiało to trapić i Davida Irvinga. Ten brytyjski arystokrata o faszyzujšcych czy po prostu faszystowskich poglšdach, piszšc o wielkoœci Adolfa Hitlera, musiał wszakże nieraz uœwiadamiać sobie ów szczegół, który psuł mu humor i sprawiał, że niekiedy czuł silnš niechęć do tematu swej pracy; uœwiadamiał on sobie mianowicie od czasu do czasu z niesmakiem, że ten Hitler to jednak, niestety, wsiarz był z pochodzenia.


228


Kondukt upojny

Dla wszystkich tych, co sš œwięcie przekonani, iż rozpoczęty rok temu pogrzeb Krzysztofa Kieœlowskiego trwa nadal, wydana właœnie przez Znak jego autobiografia (O sobie, 1997) stanowić będzie łakomy kšsek. Doprawdy nie potrzeba wielkiej intuicji, by odgadnšć, które fragmenty, stronice czy wręcz zdania tej ksišżeczki będš teraz przepisywane, cytowane, przytaczane, opatrzane gorzkimi i przejmujšcymi komentarzami i na dziesištki innych sposobów plugawione.

Kiedy niedawno umarł Hrabal, wiadomo było, iż okolicznoœci jego œmierci wprawiš w euforię wszystkich tutejszych tandeciarzy duchowych; i faktycznie, Ÿródło żałobnej poezji z silnie wyeksploatowanym motywem praskiego gołębia (który to gołšb, zstšpiwszy z kart prozy Hrabala, przyszedł po swego autora, by go za karę zabrać na tamten œwiat…), otóż Ÿródło tego typu poezji trysnęło obficie. W zwišzku z autobiografiš Kieœlowskiego lada chwila nastanie (już jest) koniunktura na recenzje funebralno-escha-tologiczne. Kończyć się one będš rozmaitymi wariantami zdania mówišcego o tym, iż KRZYSZTOF „znalazł spokojniejsze i lepsze miejsce dla siebie — tam” (por. O sobie, s. 110).

230


Wiadomo: im większy krótkowidz, tym silniej chce mu się daleko patrzeć, im większy głuszec, tym subtelniej chce słyszeć, im mniej kto ma do powiedzenia o tym œwiecie, tym gorliwiej będzie o tamtym œwiecie ględził. Już byli trochę zmęczeni, już im nogi przemarzały, już im trumna trochę za bardzo zaczynała cišżyć. A tu masz! Cóż za nieoczekiwane zasilenie duchowe! KRZYSZTOF znów jest z nami! A ponieważ KRZYSZTOF jest na tamtym œwiecie i zarazem jest z nami, i my jak zawsze z nim jesteœmy, to jest trochę tak, jakbyœmy i my bezpoœredni wglšd w tamten œwiat mieli. KRZYSZTOF trzyma nas za rękę i zaprasza — tam — na obiad. I idziemy z nim „nie do paryskiej ani nie do rzymskiej knajpy, ale do baru mlecznego. Jak zwišzkowcy wracajš do Ÿródeł w sali bhp, my wrócimy do baru mlecznego” (por. Hanna Krall, Jakiœ czas, „TP” nr 11,1997). I zmęczenie (po posiłku) mija, i cieplej się robi, i raŸniej się kroczy. I znowu idš, i znowu go niosš, i wywijajš zapisanymi przez niego kartkami, i przekrzykujš się cytatami o œmierci, zwłaszcza cytat ze strony 88: „Œmierć tak czy owak będzie naszym udziałem. Wszystko jedno, czy to się stanie w samolocie, czy w łóżku”, zwłaszcza ten cytat raz po raz cały kondukt żwawo obiega, idš i radzi sš temu cytatowi, bo ten cytat mówi, że oni też kiedyœ umrš i będš wtedy całkiem jak KRZYSZTOF, a niektórym wręcz (nie bez pewnej racji zresztš) już się wydaje, że już teraz trochę nie żyjš i że sš w tej swojej ^wasj-nieboszczykowatoœci trochę tam, z nim. W każdym razie trochę tu, trochę tam.

Idš, tupocš, krzyczš i œpiewajš. A na czele w kiry spowity mistrz ceremonii Tadeusz Sobolewski kroczy. Kroczy Sobolewski posępnymi kroki, w żałobny tamburynek piš-

231


chami zajadle wali, pioruny złowrogich spojrzeń œle obojętnemu narodowi, a glos jego dudni: W Moskwie retrospektywa twórczoœci jest? Jest. W Rzymie retrospektywa twórczoœci jest? Jest. W Nowym Jorku retrospektywa twórczoœci jest? Jest. A u nas? I wibruje to pytanie w białej jak sam żywioł wstydu ciszy. A u nas? O jasny gwint, a u nas Lany Flynt! — słychać głos przychodzšcego do przytomnoœci narodu. Ale i tak jest za póŸno, oni idš dalej, bo i tak by szli. Idš i go niosš. Sš z nim.

Co ja mam z nimi wszystkimi wspólnego, jak ja sam ze sobš nie mam nic wspólnego — mawiał Franz Kafka.

Gdy w roku 1981 Krzysztof Kieœlowski realizował na Dworcu Centralnym w Warszawie film dokumentalny pod tytułem Dworzec, pojawiła się w pewnym momencie milicja i zaaresztowała cały nakręcony materiał.

Dopiero póŸniej, gdy już nam oddali te taœmy, dowiedzieliœmy się, że tej nocy pewna dziewczyna zamordowała swojš mamę, pokroiła jš na kawałki, wsadziła do dwóch walizek. I wtedy właœnie, na Dworcu Centralnym, włożyła do którejœ z tych skrytek. (…) Zabrali nam tę taœmę z nadziejš, że uda im się w ten sposób wykryć morderczynię. Okazało się, że nie sfotografowaliœmy tej morderczyni. (…) Ale co ja wtedy zrozumiałem? — pyta Kieœlowski. — Ze chcšc nie chcšc, zupełnie niezależnie od mojej intencji i woli, mogłem stać się donosicielem.


No dobrze, nie sfotografowaliœmy tej dziewczyny, ale gdybyœmy jš przypadkiem sfotografowali? Przecież mogliœmy. Gdybyœmy kamerę obrócili w lewo zamiast w prawo, być może byœmy jš sfotografowali i stałbym się współpracownikiem policji.

Otóż opisane w powyższym fragmencie rozterki moralne sš pozorne. Zbrodnia, o której mowa, była swego czasu głoœnš i bardzo szczegółowo opisywanš zbrodniš. Matkobójczyni była cały czas doskonale znana milicji, była głównš podejrzanš, była bez przerwy obserwowana, przesłuchiwana itd. Do jej aresztowania wystarczył detal — na przykład porzšdniejsze niż za pierwszym razem zbadanie œladów pozostawionych w mieszkaniu. Istniała tylko kwestia czasu (krótkiego) i oswojenia się funkcjonariuszy z istotnie trudnš do pojęcia prawdš, iż to œliczne dziewczę ma rzadki dar: umie mianowicie z prawdziwie rzeŸnickš wprawš ćwiarto-wać, a œcięgna tnie jak urodzony chirurg. (Zaplecze psychologiczne zbrodni było zresztš powikłane, wymierzono w końcu, jeœli dobrze pamiętam, najniższš z możliwych karę). Nie w tym rzecz. Rzecz w tym, iż obecnoœć lub nieobecnoœć matkobójczyni na taœmie nakręconej przez Krzysztofa Kieœlowskiego nie miałaby żadnego decydujšcego czy demaskujšcego znaczenia, bo i tak wszyscy by wiedzieli, iż oto została sfotografowana osoba dobrze wszystkim znana. Podobnie jak niestety sfotografowana (na przykład w filmie Niebieski) przez Krzysztofa Kieœlowskiego wolnoœć. Została ona triumfalnie i demaskatorsko sfotografowana, i wyszło mu, iż nie ma wolnoœci czystej, choć


232


>3r


wszyscy wkoło od dawna wiedzieli, iż nie ma wolnoœci czystej. Pisałem o tym swego czasu i nie będę się powtarzał.

Œmierć artysty być może niejedno zmienia w jego dziele, ale jej działania w zakresie skali prawdy w tym dziele obecnej muszš być nikle. Kieœlowski wspomina w swej autobiografii, jak to Wajda nakłaniał go swego czasu do zajęcia się klasykš. „Słuchaj, weŸ dobrš sztukę, którš ktoœ kiedyœ napisał — na przykład Szekspir albo Czechow — i zrozumiesz, jak piękne jest odkrywanie tego, co już zostało napisane”. Jedynym klasycznym tekstem, po który sięgnšł Kieœlowski, był dekalog, i był to wybór majšcy, delikatnie mówišc, wszystkie wady swoich zalet.

Œmierć Krzysztofa Kieœlowskiego bardzo mnie poruszyła i dałem temu wyraz w tym miejscu. Było to rok temu i wtedy też, moim zdaniem, odbył się jego pogrzeb. Jestem dumny, iż retrospektywy twórczoœci mojego rodaka odbywajš się w ważnych stolicach œwiata. I jest mi zarazem najzupełniej obojętne, że nie pójdę na krajowš retrospektywę jego twórczoœci.


Wisła jako duchowa forma życia

Od pewnego czasu powraca ta emocja chyba sprzed trzydziestu lat — zaraz za Ustroniem sentymentalny skurcz ducha, potem Polana, wycišg na Czantorię, Krzyżówka, autobus skacze na przejeŸdzie kolejowym i skacze serce moje, most na Pile, Wisła. Jak zwykł mawiać po zakończonej operacji pewien znajomy chirurg: znów się udało. Znów się udało — dojechałem, ocalałem, umknšłem. Umknšłem przed pogoniš ciemnoœci, nie posłuchałem pełnych ciemnej słodyczy głosów, które jak w baœniach sprzed (jednak grubo ponad) trzydziestu lat wabiły przekonujšco tuż za plecami.

Nucę piosenkę ocalonego, idę przez centrum Wisły, mijam pocztę, której naczelnikiem był mój dziadek, Dom Zdrojowy, którego szefem był mistrz Łatka, księgarnię, w której czeluœciach uwijał się Napoleon, parafię, w której mieszkał ksišdz Fiszkal. Dlaczego w gruncie rzeczy ty, Pilchu, jesteœ taki kontent — pytam sam siebie — czemu jak wiejski głupek podœpiewujesz sobie, kiedy ty w zasadzie nie przez Wisłę idziesz, a przez szkielet Wisły, suniesz przez lodowaty plan architektoniczny, który jest tylko martwym znakiem życia, co tu kiedyœ tętniło? Jestem kontent


235


i nucę, bo wiem, że i tak nie ma wyjœcia. A poza tym dobrze znam zamiary, jakie względem mnie żywi miejscowa metafizyka. Kacerskie anielice i protestanckie fauny, co w miejscowej aurze buszujš gorliwie, mnie przecież w woli powrotu utrzymujš. Starzy ewangelicy odchodzš jeden po drugim — słyszę argumenty nie do zbicia — już ich prawie w ogóle nie ma i teraz na ciebie pora. OsišdŸ tutaj i utrwalaj się w roli starego protestanta. Przecież coraz bardziej lubisz pozować na sędziwego narratora, lubisz z uporem godnym lepszej sprawy, przybrawszy pozę jakiegoœ luterskiego wajdeloty, bajać o rzeczach, które jak na razie nawet dzieci pamiętajš. Lepiej osišdŸ tutaj i wzmacniaj swš wiœlańskš tożsamoœć. Tak będzie zdrowiej.

— A wala! — krzyczę zrozpaczony pod adresem całego tutejszego metafizycznego pospólstwa i pakuję się, i lecę na dworzec, i pocišgiem o siedemnastej dziewiętnaœcie jadę do Krakowa. Ale i to jest fiasko. Przeważnie bowiem ja w pełnym uczšcej się młodzieży pocišgu jestem najstarszym pasażerem. Prawdę powiedziawszy, na ogół jestem starszy nawet od maszynisty. Jak tak — mówię — to wracam. W końcu lepiej być starzejšcym się protestantem w Wiœle niż najstarszym pasażerem pocišgu Wisła—Kraków — wygłaszam to obfitujšce w głębinne sensy zdanie i wracam. Ustroń, Polana, Krzyżówka. Wracam do mojej rodzinnej miejscowoœci, w której powoli umierajš starzy ewangelicy.

W styczniu umarł Janek z Wymowy, mšż ostatniej ży-išcej siostry mojego dziadka. Gazda, a w dodatku fiakier. ^Mistrz murarski, a w dodatku muzyk — jak zwykła się )rzedstawiać jeszcze inna z miejscowych postaci literac-


kich). W przypadku Janka trzeba by powiedzieć: fiakier, a w dodatku gazda. Konie, powożenie, zaprzęgi, furmanki, kolaski to była jego namiętnoœć. Wesela, pogrzeby, kuligi, dożynki — nie było chyba przez pół wieku w Wiœle takiego orszaku, w którym nie jechałby z parš swoich utrzymanych jak w najlepszych stajniach œwiata koni. Osobliwie nieraz wyglšdały te królewskie rumaki zaprzęgnięte do wozu drabiniastego. Ale miłoœciš odpłacały za miłoœć. Cierpliwie, nieraz całymi godzinami czekały pod gospodš na raczšcego się pocieszycielkš gospodarza. Potem obracały łby i bez nagany przyglšdały się, jak powłóczšc sztywnš nogš, wdrapuje się na furkę i powoli, aby nie uronić œpišcego, wiozły go gdzie trzeba. Niekiedy (przeważnie po nadmiernych dawkach pocieszycielki) Janka ogarniał jakiœ rodzaj fur-mańskiego transu i wtedy jego wóz cišgniony przez parę spienionych wierzchowców sunšł po najbardziej stromych zboczach, nieprzejrzanych urwiskach, krawędziach katastrof. Byłem kiedyœ w jego ekipie, gdy po szaleńczym i euforycznym zjeŸdzie z grapy w Parteczniku wóz pełen desek niczym olbrzymie rozlatujšce się œmigło obrócił się w powietrzu o sto osiemdziesišt stopni, deski frunęły i œcinały wszystko wkoło, na szczęœcie z wyjštkiem naszych głów, co zresztš wychodzi na jedno, bo dzisiaj poza mnš nikt z tej euforycznej brygady już nie żyje.

W czasie wojny Janek, jak prawie wszyscy młodzi ludzie z tych stron, majšc do wyboru życie albo œmierć, wybrał życie i znalazł się w niemieckim wojsku. Jako żołnierz frontowy doszedł pod Moskwę. Potem zawsze opowiadał tę historię. Człowiecze — mówił — œniegu na dwa metry, człowiecze. W tym dwumetrowym œniegu pięciu żołnierzy


36


23?


schroniło się w lepiance, w którš trafił pocisk artyleryjski. Trzech zabitych, dwóch ciężko rannych. Teraz następuje niesłychana jazda saniami przez ruskie stepy, cały czas na krawędzi katastrofy, na krawędzi œmierci. Szpitale już w Polsce, ale cišgle daleko od Wisły. Powolne gojenie się sztywniejšcej na zawsze nogi. I wreszcie powrót. Ustroń, Polana, Czantoria, Krzyżówka, most na Pile, potok w Parteczniku. I potem wschody i zachody słońca, gospodarstwo, pełne niesłychanej godnoœci albo szaleństwa powożenie końmi, niedzielne nabożeństwa, pocieszycielka w wielkich dawkach — życie. Po latach spokoju mroczne echo wojny daje wszakże znać o sobie. Z Niemiec nadeszło pismo, z którego wynika, iż w ramach zadoœćuczynienia Janek może pojechać na miesišc do jednego z najbardziej ekskluzywnych tamtejszych uzdrowisk. Pokryte koszta podróży, leczenia, utrzymania i na dodatek sowite kieszonkowe. I Janek dał się zwieœć, i popełnił jeden z największych błędów życia, i pojechał. Ale na miejscu co się okazuje! Marmury! Boazerie! Fontanny! Przymusowe natryski! Spacery na wybiegu! Pobudki! Żarcie, że rozpacz: owoce, soki, sałatki, serki, jałowe zupki i bawarska salami! W nocy nie uœniesz, bo przeœcieradło perfumš zajeżdża, klimatyzacja huczy! Sodoma i Gomora! I co mu z tej forsy, jak nie wolno wypić ani grama? Tak jest. Janek rychło pojšł, iż to nie jest żadne sanatorium, ale zwyczajny Konzentrations-lager Baden-Baden. I zrobił to, co każdy z nas zrobiłby na jego miejscu: jšł szykować ucieczkę. Wyrok opiewał na miesišc, Jankowi udało się zbiec po dwóch tygodniach. Zmylił pielęgniarki, przekupił portierów, przedarł się przez straże. I potem przez autostrady, granice i kordony, czym


się dało - autobusami, okazjami, furmankami przebijał się do domu. A kiedy wreszcie dotarł do swoich terytoriów, zaraz za Ustroniem poczuł dawno zapomniany dreszcz serca. Polana. Czantoria. Tartak. Krzyżówka. Most na Pile. Był w Wiœle. Miał przed sobš wszystko.


238


Notka wydawcy


Spis treœci


Teksty składajšce się na niniejszy tom pochodzš w większoœci z lat 1994-1997 i były publikowane głównie na łamach „Tygodnika Powszechnego”.


Prawdziwa węgierska futbolowka 5

I

Dawni fałszywi prorocy 11

Pobożne życzenia 14

Dwaj antykomuniœci 19

Dlaczego Chruszczowowi podobał się

Jeden dzień Iwana Denisowicza? 22 Guzik 27

Wolny czas kierownictwa 32 Tajemna historia sekretnego pensjonatu 35 Biedny Charlie 40 Pępek felietonisty 45 Babina z Peerelu 50 Jola jest jak Jacšueline 56 Gest Oniegina 59 Mordercza spirala porozumienia rozkręca się 63

II

Pochwała kłamstwa 69

Za dużo much 76

Zielone zęby Przewodniczšcego Mao (1) 81

Zielone zęby Przewodniczšcego (2) 87

Zielone zęby Przewodniczšcego (3) 94

Piosenka podróżnego 99

241


Polska Eliot 104

Koledzy po rapie 107

Twórczoœć, ć, ć, ć… 112

Reszta jest biznesem 117

Pochwala zapasionego pinczera 120

Podróż sentymentalna 125

Nie być wcale 128

Suknia Claudii Schiffer 133

Genesis striptizu 136

Jej pierwszy chłopak 139

Arcy-Romans 145

Istoty nie z tej ziemi 150

Biustonosz Konrada 155

Zwód tenisisty 160

III

Wœciekłoœć Edgara Allana Poe 169

Podœwiadomoœć epoki 174

Epistemologia kaca 179

Póitrup Wieniedikta Jerofiejewa 182

Dziecko, księżyc i butelka 188

„Chciałem po prostu” 193

Zostawić Krowodrzę 197

Czym jest butelka, która nie ocala? 202

Nie odbyte rozmowy 206

„I to niech wystarczy” 210

Raport o stanie państwa 214

„Tuż za nami spore czyni kroki” 217

Ostatnie chwile Joy Adamson 221

Adolf Wielki i Dawid Szalony 225

Kondukt upojny 230

Wisła jako duchowa forma życia 235

Notka wydawcy 240


Ksišżkę wydrukowano na papierze Ecco Book cream 70 g, vol. 2,1

Printed in Poland

Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2008

ul. Długa 1, 31-147 Kraków

Skiad i łamanie: textus s.c.

Druk i oprawa: Abedik S.A.


Intensywne portrety znanych ludzi, drastyczne sceny z życia towarzyskiego, epickie opowieœci, czułe wspomnienia,

ironiczno-filozoficzne gawędy,

polska rzeczywistoœć lat

dziewięćdziesištych,

czyli

Tezy o głupocie, piciu i umieraniu

JERZEGO PIECHA, które w 1998

roku znalazły się w finałowej

siódemce

ksišżek nominowanych do

literackiej Nagrody Nike.

Cena 32,90 zł


ł/YDAWNICTl jww.wydawni


ISBN 978-83-08042328

9788308042328

9 “788308”042328”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron