Wojciech
Cejrowski
Ja,
pirania
Ryszarda
Wojciechowska
06 lutego 2007 10:16
Pierwszy
kowboj RP. Obrazoburczy piewca ciemnogrodu. Awanturnik. To tylko
niektóre medialne określenia jednego człowieka. On sam mówi o
sobie nader delikatnie, że jest z natury... piranią.
Wojciech
Cejrowski słynie nie tylko z niewyparzonego języka i dziwnych
zachowań, lecz także ze swojej podróżniczej pasji. Podczas
naszego spotkania balansuje płynnie między Polską a Ameryką
Południową. Z dżungli przenosi się szybko do polskiego
politycznego buszu.
Wszystko,
co mówi, nacechowane jest emocjami. Od czasu do czasu temperaturę
rozmowy studzi, pijąc mate, z którą się nie rozstaje. Kiedy
żartuję, że nie wiem, od której jego gęby zacząć, odpowiada
zaczepnie:
Od
której pani chce. Bo jest tylko jedna gęba Cejrowskiego. Nawet
jeżeli to jest gęba obrazoburcy i obrażanego, kowboja i
podróżnika, fotografa i cieśli, to jest to ten sam człowiek.
Co
pewien czas ściąga swój kowbojski kapelusz i buty. Rozbiera się
prawie do naga. Po to, żeby wejść do amazońskiej dżungli. Te
podróże owocują kolejnymi książkami o życiu Indian. I w tych
jego książkach czuje się do Indian ogromną sympatię.
Za
co ich lubi?
Za
wiele rzeczy. Choćby za solidność. Bo jak Indianin coś obieca, na
przykład to, że przeprowadzi kogoś z jednej strony lasu na drugą,
to umrze, a obietnicy dotrzyma. Słowo honoru u nich waży więcej
niż życie. I to mi się podoba. W naszej cywilizacji tego nie ma.
Bo my się tłumaczymy okolicznościami w stylu: "Wiesz stary,
nie mogę ci oddać kaski, bo urodziło mi się dziecko,
zbankrutowałem, i tak dalej". A u Indian takiej gadki się nie
usłyszy.
Podróże
uczą – to nie banał. On się wielu rzeczy od Indian nauczył. Na
przykład tego, żeby się nie martwić. Indianin
żyje chwilą obecną. A my wszystko planujemy. Jak dzisiaj mamy
pusty portfel, to już się martwimy, myśląc "kurka wodna, a
za co ja to czy tamto kupię". Indianinowi takie strachy nie
przychodzą do głowy.
Nauczył
się też od nich innej, bardzo cennej rzeczy. To
było w Paragwaju. Indianin, patrząc na mnie, mówi: Wiesz co,
gringo, wy macie zegarki, a my mamy czas. Kiedy to usłyszałem,
natychmiast zdjąłem swój zegarek i powiedziałem: Stary, oddaj to
komuś, kogo najbardziej nie lubisz. Bo zegarek czyni z człowieka
niewolnika czasu.
|
|
To powiedzenie o
zegarkach i czasie jest jego ulubionym już od paru lat. Od tamtej
pory nie nosi zresztą zegarków. I nigdy się nigdzie nie spóźnia.
Najwyżej przychodzi wcześniej. Siada sobie wówczas wyluzowany.
Otwiera torbę, w której zawsze ma książkę. I czyta aż do
momentu, kiedy może wejść.
Całą Amerykę Południową
kocha też za kuchnię. A już nie ma lepszej kuchni od
meksykańskiej. Lubi jeść na ostro. Poza tym odpowiada mu tamten
klimat. Nienawidzi zimy. Listopad w Polsce to gehenna. Więc od ponad
dziesięciu lat nie widział polskiego listopada. A już na pewno od
lat dwudziestu nie widział polskiego lutego i marca, miesięcy
grypy. Zawsze uciekał do dżungli.
Indian lubi za ułańską
fantazję. I
jeszcze za coś – śmieje
się... Za
to, że mają niskie kobiety. Lubię przytulić kobietę, która mi
się oprze na ramieniu. Nie, żeby ją od razu do łóżka ciągnąć.
Bo ja monogamiczny jestem. Ale poprzytulać się, chętnie.
Czy
coś go drażni u Indian? Jedna
rzecz. Ale muszę to zaakceptować. Oni żyją w jednym, wielkim
szałasie. Jest tam, na przykład, ojciec i kilku dorosłych synów z
rodzinami. I wszyscy w tym jednym szałasie uprawiają stosunki
płciowe "na uszach" pozostałych członków rodziny.
Traktują
to trochę tak jak my pochrapywanie na koloniach. Czasami jest to
powód do żartów, jak ktoś głośniej chrapnie. Ale tylko tyle.
Ten brak prywatności to dla niego trudna do pokonania granica.
Bywa
też, że jak idę na stronę, to za mną gna stadko dzieci, żeby
popatrzeć, czy biały człowiek zrobi białą kupę. To są te
właśnie momenty, kiedy ich nienawidzę.
Lubi
często powtarzać, że Polska to jego matka, a Ameryka Południowa –
to żona. Mamy
się nie wybiera i kocha się zawsze. Nawet kiedy się jej miesza w
głowie lub kiedy robi najgorsze świństwa. Ale na pewnym etapie
życia człowiek dorasta do tego, żeby się od mamusi wyprowadzić
do żony.
Globtroter
Sylwetki
Początek
formularza
Dół
formularza
Wszystkie
alfabetycznie
|
91 poz.
|
Wojciech
Cejrowski
Ja,
pirania
Ryszarda
Wojciechowska
06 lutego 2007 10:16
...ciąg
dalszy
Nie
kryje swojego stosunku do wiary. Jest mocny. Nawet chwilami
ortodoksyjny. Katolik do szpiku kości, jak sam siebie określa. Więc
jak to się ma do wielu bogów Indian? I tu ma gotową odpowiedź,
mówiąc, że tak naprawdę to Indianie też mają tylko jednego
boga. To były tylko nasze iluzje za czasów konkwisty, że oni mają
wiele bóstw. Ale te bóstwa to coś w rodzaju naszych świętych. A
Bóg był rzeczywiście jeden. I im częściej o tym z Indianami
rozmawiał, tym bardziej widział, że ich Bóg jest podobny do
naszego.
U Indian jest
czternaście różnych wcieleń. Ale na końcu jest zawsze Paha Mama.
Oni tak mówią na Boga. Paha Mama, czyli siła rodna, matka ziemia.
A w górze jest jeszcze Paha Papa. To duch i pracodawca.
O
Ameryce Południowej może opowiadać godzinami. Chociażby o miłości
do tamtejszego języka.
Kocham język polski. Dlatego kiedyś zacząłem pracować w Radiu
Kolor. Grzegorz
Wasowski i Wojciech Mann dbali wtedy o to, jak się mówiło przed
mikrofonem. Chłostali za błędy. Nie raz dostał od nich szmatą po
uchu. Ale potem otrzymał w prezencie drugi język. Równie
plastyczny. Gdzie słowa wibrują w powietrzu. To hiszpański. Ale
nie ten z Hiszpanii, tylko latynoski hiszpański.
Czym
jest dla niego dżungla? Dżungla to dziwy natury. Takie jak...
jadowite motyle. Kiedyś dowiedział się o nich od myśliwego.
Motyle, wiadomo, fruwający kwiatuszek. I nagle się okazuje, że ten
kwiatuszek może zabić. Bo na skrzydełkach ma skrystalizowane
igiełki z cyjankiem potasu. To taki ich mechanizm obronny. I jeżeli
ktoś lub coś chce zaatakować tego motylka, to on te igiełki
strzepuje ze skrzydeł i zostawia za sobą cyjankową chmurkę.
Wystarczy, że w oko wbije się jedna igiełka. Koniec. Człowiek
jest trupem na miejscu.
Wspomina takie jedno niebezpieczne
spotkanie. Kiedyś szli przez las. I nagle Indianin przed nim pada w
błoto, zakopuje się w nie cały.
Ja robię to samo, nie pytając o nic. Potem przewodnik powiedział
mi, że to był właśnie taki jadowity motyl.
Nie
ma planu podróży na lata. Chce na przykład dotrzeć do plemienia,
które przez ostatnich siedemdziesiąt lat nie oglądało białego
człowieka. Jest
takie plemię w Boliwii –
zapewnia, komentując ze śmiechem, że dotarcie w takie miejsce
zapewni mu emeryturę, ponieważ amerykańskie uniwersytety z ochotą
zatrudniają antropologów, którzy odkryli jakieś nowe plemię.
A tak naprawdę chciałbym ich opisać i sfotografować, zanim ich
zadepczą.
On
sam im opowiada o naszym świecie niewiele. Bo po co? Niech sobie
żyją na tym niezadeptanym jeszcze terenie i umrą jako ostatni
wolni Indianie. Czasami im tylko tłumaczy, że u nas nie ma węży,
najwyżej można się natknąć na jakiegoś skromniutkiego
zaskrońca. Wyjaśnia im, czym się różni polski dzik od pekari.
Albo opowiada o innych zoologicznych ciekawostkach. Ale to wszystko.
Nie ma co rozbudzać w nich marzeń. Bo jeszcze zechcą wyjść z
tego swojego lasu i poznać naszą mało ciekawą betonową dżunglę.
Ale
Gringo to nie tylko prawdziwy przyjaciel Indian. To także prawdziwy
kowboj. Cejrowski jest właścicielem rancza w Ameryce Północnej.
Dzięki temu, jak mówi, Amerykanie nie mogą mu odmówić wydania
wizy.
Zawsze
mogę zadzwonić do mojego kongresmena ze słowami: "Stary, wizy
mi nie dają. A ja mam u was zainwestowane pieniądze. Muszę majątku
doglądać. Płacę podatki. A więc coś mi się od was należy".
Na razie jednak,
prawdę powiedziawszy, majątku nie dogląda. Nie ma na to czasu.
Niech ziemia sobie leży. To dobrze zainwestowane pieniądze.
Popularną twarz zyskał jednak nie dzięki podróżom, ale
telewizji. Głównie dzięki programowi "WC Kwadrans",
który przyniósł mu tyluż zwolenników, co przeciwników. To tam
ostro walił kubkiem w stół i jeszcze ostrzej nazywał rzeczy po
imieniu.
To właśnie z tamtych czasów przylgnęły do
niego takie określenia jak narodowiec, nacjonalista, a nawet
faszysta.
Mój ojciec zawsze się pukał w czoło, słysząc te wszystkie
określenia pod moim adresem. To debile – mówił. – Przecież ty
jesteś kosmopolitą. A kosmopolita nie może być narodowcem. Czy
pani wie, że ja o wiele lepiej znam inne stolice niż Warszawę? Do
kina jeżdżę za granicę. Czytam obcą prasę. Można powiedzieć,
że jestem zagorzałym marksistą, bo... kocham filmy z braćmi Marx.
I jeszcze jestem mateistą. Bo nieustannie piję mate.
Kiedy
zaś słyszy, że ma temperament polityczny, odpowiada: Mam
temperament jak niektórzy politycy. Ale chamstwo, pokrzykiwanie,
taka pasja wojownika to nie jest coś, czego bym chciał doświadczać
od polityków. Politycy powinni mieć skłonność do kompromisów.
Ja jestem „fajter”, ale nie chcę, żeby polityk zachowywał się
w sporach politycznych jak ja. Dziennikarzowi wolno, satyrykowi
wolno, prywatnie u cioci wolno. Ale polityk ma być jednak
kulturalnym facetem, który próbuje się układać. Próbuje w moim
imieniu wytargować jak najwięcej od najgorszego wroga, któremu ja
nie jestem w stanie ręki podać. Więc ja nie jestem politykiem i
nie chcę nim być. Jestem tylko podróżnikiem.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
więcej podobnych podstron