Grudniowa magia 2

CZĘŚĆ II

"I hate the way that you've taken back

Everything you've given to me

And the way that you'd always say

It's nothing to do with me…"*

Cóż, nie mogę pozbyć się uczucia lekkiego odrealnienia od rzeczywistości, za którym

nie do końca przepadam, choć momentami znajduję je całkiem zabawnym.

Siedząc w naszym salonie, w którym stłoczyła się, wpadnąwszy bez zapowiedzi,

pokaźna grupka przyjaciół Harry'ego, w porażającej części będąca Weasleyami, mam

wrażenie, iż surrealizm w moim życiu osiągnął właśnie pewne apogeum, co nie jest

prawdą; wrażenie owo powtarza się bowiem cyklicznie.

I, w ogóle, to nie jest tak, że ja ich nie lubię. Wraz z upływem czasu zacząłem ich nawet

doceniać, choć, oczywiście, na głos tego nie przyznam. Choćby darli ze mnie pasy i

łamali kołem. Ma się jakąś dumę, prawda?

– Malfoy, chcesz piwa? – George Weasley, rozłożony na dywanie opodal, lewituje przed

sobą kilka butelek kremowego specjału, jednocześnie podrygując w rytm, płynącej z

przenośnego radia, piosenki Beatlesów.

– To pytanie jest co najmniej głupie, George. Czy on kiedyś odmówił? – stwierdza

siedzący na fotelu Ron tonem nieco złośliwym.

– Nie odpowiadaj za mnie, ryża namiastko aurora. – Rzucam mu firmowe, pełne

wyższości spojrzenie, co nie robi na nim specjalnego wrażenia. – Zarzuć tym piwem,

George.

Zgodnie z prośbą, George zarzuca, co kończy się tym, że tylko w miarę dobry refleks

ratuje mnie przed wyrżnięciem czołem w butelkę. Harry i Hermiona, znajdujący się na

kanapie po moich obu stronach i nieprzyzwoicie opychający sernikiem mojej własnej

produkcji, zaczynają niegodnie chichotać.

– To wcale nie było zabawne.

– No pewnie, że nie było – nieoczekiwanie popiera mnie Ron. – W końcu George nie

trafił.

Przez moment sztyletuję go wzrokiem, co skutkuje tylko pojawieniem się

pobłażliwo-zgryźliwego uśmieszku na pociągłej, piegowatej twarzy Weasleya i

wymownym zmrużeniem jasnych oczu.

– Czyżby ci się wydawało, że w tym czymś, co z cholernie wielką dozą optymizmu

można nazwać mózgiem, masz jakieś poczucie humoru? – Uśmiecham się zgryźliwie

kątem ust.

– Na pewno o wiele lepsze niż ty, gadzino…

– Ron! – przerywa mu Hermiona, z trudem maskując uśmiech surową miną. – Daj

spokój! Czy wy zawsze musicie się obrażać, jeżeli przebywacie w tym samym pokoju

dłużej niż dziesięć minut?

– Ja nie daję im więcej niż pięć do siedmiu – mruczy półgębkiem Harry.

– Nieprawda! – protestujemy jednym głosem, po czym patrzymy na siebie z urazą.

Potter dostaje ataku niemego śmiechu, a Miona omal nie krztusi się sernikiem. Weasley,

oczywiście, zaraz znajduje się przy niej, obrzucając ją zatroskanym spojrzeniem i

poklepując po plecach.

– Nic ci nie jest?

– Ron, oczywiście, że nie. – Kobieta wzdycha i wznosi wzrok ku sufitowi, nie mogąc

jednak powstrzymać wypływającego jej na twarz uśmiechu. – Nie masz przypadkiem

wrażenia, że odrobinkę przesadzasz?

– Też nowina. Przecież on tak świruje od kilku miesięcy – podsumowuje George

złośliwie, z satysfakcją odnotowując oburzoną minę swego młodszego brata.

– Ja wcale nie świruję!

– Skoro tak twierdzisz, Ronuś. Ja zawsze przypuszczałem, że ty żyjesz w równoległym

wszechświecie…

Przez chwilę, z niezdrową fascynacją obserwuję, jak się kłócą. To mnie ostatecznie

przekonuje, że nieźle byłoby mieć rodzeństwo – choćby dla takiej, hmm, zdrowej

wymiany zdań.

– Dom wariatów – stwierdzam gdzieś w kierunku dywanu, zamiast niego odpowiada mi

jednak Potter.

– Trudno zaprzeczyć. – Harry, zjadłszy już sernik, właśnie obiera trzecią mandarynkę.

Jej intensywny cytrusowy zapach, świeży, cierpki i słodki jednocześnie, miło drażni mój

nos. Z przyjemnością przesuwam też wzrok po Potterze – w przydużym, białym,

wełnianym swetrze, który dostał chyba od Molly Weasley, w zwykłych czarnych

dżinsach, z włosami w nieładzie i cieniem rozbawionego uśmiechu na wargach wygląda

tak ciepło, swojsko i domowo, że… – Dlaczego tak na mnie patrzysz? – Mężczyzna

niespodziewanie pochyla się w moją stronę, mrużąc zielone ślepia za szkłami okularów.

Błyskawicznie się opanowując, przywołuję na twarz ironiczny uśmieszek. – Po prostu się

zastanawiam, ile ty jesteś w stanie zjeść. Opychasz się bez przerwy od jakiejś

godziny… Jak tak dalej pójdzie, to tak się roztyjesz, że żadna miotła cię nie udźwignie.

– Jak to miło, że tak się o mnie martwisz – parska Harry, kręcąc głową i ostentacyjnie

wkładając do ust kolejną cząstkę mandarynki – chociaż jest to całkowicie zbędne. Mam

niesamowicie dobrą przemianę materii.

To akurat fakt. Odkąd pamiętam, skurczybyk jest tak chudy, że przy odrobinie dobrej

woli można mu spokojnie policzyć żebra. Pewnie dlatego nigdy się nie przejął moimi

docinkami na temat swojego gargantuicznego apetytu.

– Taa, dobrą przemianę materii. Albo tasiemca – mruczę pod nosem.

– To obrzydliwe – krzywi się brunet. – Zamilcz, Draco, mam niską tolerancję na takie

ohydztwa.

Wyrywa mi się złośliwy śmieszek.

– Wiecie – odzywa się niespodziewanie Hermiona – ja już nie wiem, kto jest gorszy, wy

czy oni. – Popatruje z zastanowieniem to na nas, to na nadal przerzucających się coraz

wymyślniejszymi inwektywami Rona i Georga. Moim faworytem wśród ich kalumnii jest

stanowczo nadgniły gumochłon.

Zapamiętać do wykorzystania.

– Hermiono – Harry uśmiecha się do przyjaciółki olśniewająco – to jest jedno z tych

pytań, na które naprawdę nie chcesz znać odpowiedzi.

Coś w tym jest.

*o*o*

Gdy wszyscy wychodzą, nagle się okazuje, że jest już bardzo późny wieczór.

Wzdychając z lekką irytacją, upycham brudne naczynia w zlewie. Zerkam na Harry'ego,

który, stojąc przy stole, gryzmoli na skrawku pergaminu jakiś liścik, z pewnością

zostawiając na dębowym blacie kleksy atramentu i z trudem powstrzymuję cisnące mi

się na usta zgryźliwe uwagi. Mógłby się czasem do czegoś poczuwać. Czy ja jestem

jakimś cholernym domowym skrzatem, żeby ciągle gotować i sprzątać? Wiem, wiem, i

tak siedzę bezczynnie w domu, więc mogę to robić. Tyle, że ta konkluzja wcale nie

poprawia mi humoru.

Właśnie w tym momencie Potter podnosi wzrok i musi chyba zauważać moją wściekłą

minę, bo zaskoczony mruga powiekami.

– Pomóc ci może? – pyta stropiony.

– Nie, dziękuję bardzo – odpowiadam przez zęby z przesadną słodyczą i wychodzę z

kuchni.

Pod prysznicem z pewnym żalem i lekkimi wyrzutami sumienia zdaję sobie sprawę, że

przesadzam, co niestety zdarza mi się coraz częściej. Mógłbym być dla Harry'ego

trochę milszy i nie robić z igły widły. Zwłaszcza, że jutro wyjeżdża na to swoje głupie

zgrupowanie.

Gdyby tylko to wszystko nie było takie trudne.

Pół godziny później leżę w sypialni, w naszym łóżku. Szeroko otwartymi oczami patrzę

w sufit i słucham dochodzących z łazienki odgłosów, świadczących o tym, że Potter

właśnie bierze kąpiel. Pomstowanie na swoją głupotę przerywa mi ciche stuknięcie drzwi.

Błyskawicznie obracam się na bok, zaciskam powieki i pozoruję głęboki sen.

Nie jestem zbyt dobry w przyznawaniu się do błędów.

Harry przez chwilę krząta się po pokoju, szukając czegoś w szafie, szeleszcząc

ubraniami, stąpając miękko bosymi stopami po drewnianej podłodze. W końcu czuję falę

zimnego powietrza na plecach, gdy wsuwa się pod ciepłą kołdrę obok mnie. Słyszę, jak

odkłada okulary na stolik i na moment zastyga w bezruchu; niemal namacalne

odczuwam, jak mi się przygląda. Wzdycha cicho.

Właśnie zastanawiam się, czy to westchnienie nie jest aby dla mnie obelgą, gdy

mężczyzna obejmuje mnie mocno ramieniem, przyciągając do siebie blisko, tak, że

czuję ciepło, jakim emanuje.

Nie poruszam się, wciskając mocniej twarz w poduszkę. Mam wrażenie, jakby głośny,

dudniący mi w uszach, przyspieszony rytm mojego serca miał mnie zaraz zabić.

*o*o*

Severus ma minę jednocześnie skwaszoną i ponurą niczym gradowa chmura. Zawsze

się zastanawiałem, na czym polega fenomen jego mimiki. W każdym razie, jeśli chodzi o

asortyment grymasów groźnych, niezadowolonych i pogardliwych, mój były nauczyciel

Eliksirów dysponuje ich ilością zupełnie niedostępną zwykłym śmiertelnikom.

A mimo to jest człowiekiem. Tak mi się przynajmniej wydaje.

– Co ci strzeliło do głowy, Draco, żeby tak znienacka zjawiać się w Hogwarcie?

To pytanie ma pewne uzasadnienie, znajdujemy się bowiem w mrocznym, wilgotnym,

przeładowanym książkami oraz tajemniczymi słojami, jakże ślizgońskim, gabinecie

Mistrza Eliksirów.

– Może po prostu się za tobą stęskniłem? Dawno się nie widzieliśmy.

Snape nie zniża się do odpowiedzi, posyła mi tylko spojrzenie – podejrzliwe oraz pełne

politowania.

Cóż, on zawsze potrafił doskonale sprowadzić mnie na ziemię.

– Odwiedziłem cię. I co z tego? – Wzdycham z irytacją. – Ciągle zamykasz się w tej

szkole i nie widujesz praktycznie nikogo poza bandą durnych, rozwrzeszczanych

bachorów, których nie znosisz. I reszty ciała pedagogicznego, którego w większości

nienawidzisz jeszcze bardziej. To niezdrowe.

Ciemne brwi Severusa zbiegają się w linię w wystudiowanym zaskoczeniu, a na jego

ustach pojawia się krzywy uśmiech.

– Naprawdę chciałbym wierzyć, że zależy ci na moim zdrowiu, Draco… jestem jednak

twardo stąpającym po ziemi realistą i znam cię aż za dobrze, więc daruj sobie te

mizerne sztuczki. – Krzywię się. – No? Co się znowu stało?

– Nic. Co miałoby się stać? – Udaję zaskoczenie i słodzę herbatę, którą podał mi Snape,

po czym biorę herbatnika ze srebrnej patery. Próbuję. – Niedobre te ciastka –

powiadamiam profesora tonem informacyjnym. – Skrzaty w Hogwarcie musiały się

ostatnio strasznie zbiesić.

– A mi się wydaje – mówi Severus, taksując mnie wzrokiem i ignorując zupełnie

wypowiedź na temat herbatników – że masz jakiś problem. Ba! Czuję przez skórę, że to

problem z naszym cudownym Złotym Chłopcem.

– Nieprawda! – protestuję, po czym milknę na moment. – Czasami naprawdę cię nie

znoszę.

– Wiem – oświadcza z ukontentowaniem Snape. – Skoro już mi to wyznałeś, możesz

przejść do rzeczy.

Nie, żebym lubił mu się zwierzać, naprawdę. Wiem, że cokolwiek nie powiem, Severus

zawsze bezlitośnie mnie wykpi, wskazując mi jednakże przy tym wszystkie błędy mojego

postępowania. Nie jest to może budujące, ale chociaż przydatne.

Dlatego, momentami lekko się zacinając, opowiadam Snape'owi pokróce o swoim

ostatnim stanie psychicznym i, bardzo oględnie, o braku porozumienia z Potterem.

Kiedy kończę, na długą, nieco żenującą chwilę, zapada milczenie.

– Powinieneś iść do psychoterapeuty – oznajmia w końcu Mistrz Eliksirów.

– Dzięki. – Obrażam się trochę. – Nie wierzę w te pseudopsychlogiczne bzdury. To

wszystko stek wymysłów.

– Szkoda. Zwłaszcza dla mnie.

– Jesteś moim ojcem chrzestnym. Doradź mi coś – żądam.

– Wolałbym nie – stwierdza Severus, zmrużywszy swoje czarne oczy.

– Czy nie obiecałeś mojemu ojcu, że będziesz się mną opiekować? – pytam ironicznie.

O tak, jestem podły, ale Snape faktycznie coś takiego Lucjuszowi obiecał. Co moim

zdaniem było wyjątkowo durne z jego strony, lecz to już zupełnie inna historia.

Wkurzony Mistrz Eliksirów obrzuca mnie złym spojrzeniem. – Jesteś Malfoyem z krwi i

kości.

– Wiem – szczerzę się w uśmiechu. – Więc?

Snape wzdycha ciężko i strzepuje jakiś niewidoczny pyłek ze swej smoliście czarnej

szaty.

– Draco – odzywa się w końcu – będę mówił powoli, żebyś mnie dobrze zrozumiał. Ty

po prostu z braku sensownego zajęcia dostajesz na łeb i wyłażą z ciebie najgorsze

cechy, na czym, jak się już zorientowałeś, cierpi głównie najbliższe otoczenie.

– Tyle to i ja wiem – mamroczę.

– A jeśli chodzi o Pottera, to nie mam zamiaru się wypowiadać. – Na twarzy Severusa

pojawia się z trudem skrywany wyraz niesmaku. – Od początku wiedziałem, że ten wasz

związek to jakiś dziki wymysł, który skończy się spektakularną porażką.

– Nie bardzo mi pomagasz – warczę, wstyd przyznać, trochę zdenerwowany jego

słowami.

Mężczyzna wykrzywia usta w cynicznym uśmiechu.

– Chciałeś znać moje zdanie.

– Mogłeś skłamać i powiedzieć coś pocieszającego.

– Mogłem – zgadza się Snape – ale to nie w moim stylu.

– Kłamstwa? – Unoszę niedowierzająco brew.

– Ależ skąd. Pocieszanie.

Przez chwilę milczymy. Jednym haustem wypijam swoją herbatę.

– Następnym razem poproś o radę kogoś innego – sugeruje mi profesor z wyrazem

twarzy, którego nie mogę określić inaczej, niż jako przewrotny.

– Zrobiłbym to, gdybym miał kogo – wbijam mu szpilę – ale nawet Pansy nie chce ze

mną gadać. Swoją drogą, nadal nie do końca rozumiem, o co ma do mnie pretensje.

– Ja się chyba domyślam.

– Przestań. – Nie potrafię powstrzymać niezadowolonego grymasu. – To niemożliwe,

żeby nadal wściekała się o zerwanie tych naszych niedorzecznych zaręczyn…

– Więc chyba macie nieco inne pojęcie tego, co jest możliwe, a co nie – podsumowuje z

nieodgadnioną miną Severus.

Wzruszam ramionami i coś mi się przypomina.

– A w ogóle… pamiętasz, mam nadzieję, że w tym roku też organizujemy świąteczne

przyjęcie? Jak zwykle, w Wigilię. Jak zwykle, jesteś zaproszony. I może, inaczej niż

zazwyczaj, w tym roku się pojawisz?

– Nie. – Odpowiedź Snape'a, udzielona zupełnie bez zastanowienia, jest krótka i

boleśnie treściwa.

– Ale dlaczego? – Zadaję pytanie, niepomny, że taką rozmowę odbywaliśmy w zeszłym

roku. I w poprzednim też.

– Dlatego – Mistrz Eliksirów bardzo dobitnie wymawia każde słowo – że nie mam

zamiaru zamieniać tych niewielu godzin spokoju, jakie zdarzają mi się w życiu, na

przerażający wieczorek w mieszkaniu pełnym Weasleyów oraz innych dziwnych

przyjaciół Pottera, wśród których z pewnością jest, o niewysłowiona zgrozo,

Longbottom.

Dyplomatycznie nie komentuję ostatniego faktu. W ostatnią Gwiazdkę Neville'owi udało

się, jakimś niepojętym sposobem, wysadzić w powietrze świąteczny pudding, podpalić

choinkę i poważnie uszkodzić krzesło, na którym siedział.

– Ale zawsze jest bardzo fajnie – oponuję zgodnie z prawdą. – A teraz zjawi się też

Charlie Weasley. Przecież nawiązaliście znajomość, kiedy w zeszłym semestrze

prowadził tutaj wykłady na temat smoków, nieprawdaż?

Ku mojemu zaskoczeniu, Severus dziwnie zmienia się na twarzy.

– Nie, nie polubiliśmy się – syczy z furią w oczach – i nie, nie przyjdę na to wasze

idiotyczne przyjęcie, zapomnij i więcej o tym nie wspominaj, bo zaraz transmutuję cię we

fretkę. Czy to przypadkiem nie jest twoje ulubione zwierzę?

Yh. Stara historia z tą fretką, ale nadal boli. Poza tym, mam wielką ochotę wytknąć

Snape'owi kłamstwo – Charlie wyrażał się o nim bardzo dobrze i wyglądało na to, że

naprawdę profesora Eliksirów docenia, jakkolwiek abstrakcyjne by to nie było. Korci

mnie też, żeby zrobić Severusowi porządną litanię na temat jego skorupy nie do

przebicia i dobrowolnym wybieraniu samotności w święta, przez co na pewno

zdziwaczeje do reszty, jednak siłą powstrzymuję mój długi jęzor.

Nie mam wcale ochoty być fretką.

Dlatego uśmiecham się tylko miło, pomimo lekkiego szczękościsku.

– Herbatka była pyszna, Severusie. Mogę prosić o jeszcze?

Chyba właśnie osiągam wyżyny samokontroli. Nie powiem, aby to było nazbyt częste

zjawisko. Niestety.

*o*o*

Gdy wracam od Severusa, zastaję puste mieszkanie. Oczywiście. Nie ma w tym

bynajmniej nic dziwnego, gdyż Harry rano wyjechał na to swoje zgrupowanie, co

oznacza, że moje dni staną się jeszcze bardziej ponure. Ale może to i lepiej – nie

zachowywałem się w stosunku do niego ostatnio zbyt dobrze. Chociaż, jest też w tym

trochę jego winy. Czemu, do jednego z drugim wściekłego chochlika, nie może mnie

trochę lepiej rozumieć?

Chcąc jakoś spożytkować czas, biorę się za pisanie artykułu do czasopisma „Leczenie

magią" na temat nowoczesnych zaklęć umożliwiających amputację kończyn. Urocza

rzecz, nie ma co.

Robótkę udaje mi się machnąć w godzinę. Trochę szkoda, myślałem, że dłużej mi to

zajmie.

Bezmyślnie parzę sobie kawę, słodząc ją zbyt dużą ilością cukru. Może to trochę

postawi mnie na nogi. A może nie, co to ma zresztą za znaczenie? Lubię słodką kawę.

Jakiekolwiek słodycze to moja wielka słabość, nie ma co tego ukrywać. Czasem jestem

w stanie dosłownie zamordować za czekoladę, czego na szczęście nigdy dotąd nie

musiałem robić. Jeszcze.

W przypływie natchnienia postanawiam sprawdzić, czy z zeszłego roku zostały może

jeszcze jakieś bombki. Przy Neville'u Longbottomie zdarza się, że nawet Reparo

zawodzi. Bywa. Za pomocą czarów wyciągam z wiszącego w korytarzu pawlacza stos

przykurzonych pudeł i lewituję je do salonu.

Wyniki oględzin nie są nadmiernie zachwycające – większość upakowanych w

kartonach świecidełek widziała już lepsze czasy. I to dawno temu. Część z nich udaje mi

się odrestaurować przy pomocy kilku prostych zaklęć – na przykład przepiękne, skrzące

się sople z nieroztapiającego się lodu (przywiezione z Francji, gdy byliśmy tam z Harrym

na urlopie przed świętami w zeszłym roku) – ale niektóre cacka nadają się tylko do

wyrzucenia. Na przykład, pociągnięte złotym brokatem zasuszone główki jakiegoś

stworzenia. Naprawdę nie wiem jakiego i wcale nie chcę się dowiadywać – koniec

końców, to prezent od Luny Lovegood. W każdym razie, główki dziwnie się skurczyły,

noski wcisnęły im się w głąb i poodpadał z nich cały brokat, czyniąc je jeszcze bardziej

szpetnymi, o ile to oczywiście możliwe.

Selekcję ozdób przerywa mi natarczywy dzwonek do drzwi. Czyżby szykowało się nieco

rozrywki?

Już trzydzieści sekund później zdaję sobie sprawę, że pomyślałem to w złą godzinę.

– Draco, cóż to za prostackie melodie od progu. – W obramowaniu futryny stoi bardzo

ładna kobieta w średnim wieku, z jasnymi włosami uczesanymi w klasyczny kok, w

wytwornym, podbijanym futrem płaszczyku typu Chanel. Marszczy zgrabny nos. – Czy

to przypadkiem nie jest mugolski wytwór? – Nie da się ukryć, że nie jest fanką „Merry

Christmas".

– Witaj, mamo – mówię, otwierając drzwi szerzej i szerokim gestem zapraszając ją do

środka. – Co takiego się stało, że mnie odwiedzasz? – pytam z pewną dozą złośliwości

w głosie.

– To, że dawno się nie widzieliśmy – odpowiada Narcyza, gdy pomagam jej zdać

płaszcz i odwieszam go na stojak.

– Miło wiedzieć, że się za mną stęskniłaś. – Pozwalam sobie na lekką ironię. – Napijesz

się czegoś?

– Herbaty. O ile masz jakąś dobrą w tym… uroczym mieszkaniu.

Nawet nie komentuję ostatniego stwierdzenia. W milczeniu parzę czarną herbatę

yunnan – skądinąd wiem, że lubi właśnie taką. Niesłodzoną. Stawiam filiżanki na blacie

stołu i siadam naprzeciwko mojej matki, która właśnie bardzo podejrzliwym spojrzeniem

mierzy naczynie z aromatycznym naparem.

– Nie musisz się obawiać – mówię kątem ust – niczym się nie zarazisz. Nie mogę

zagwarantować, że Potter nie pił z tej filiżanki, ale na pewno została po tym umyta.

Narcyza rzuca mi spojrzenie pełne urazy.

– Opanuj się, Draco. Przecież nic nie powiedziałam, czyż nie?

– Tak. – Biorę głęboki oddech. – Przepraszam.

Przy niej chyba nigdy nie przestanę czuć się jak dzieciak. Mały, krnąbrny, dumny bachor,

którego od dziecka uczono etykiety, dobrych manier, pychy i tego, by się uważać za

kogoś lepszego od wszystkich innych ludzi. Bycia Malfoyem, mówiąc w skrócie.

Oczywiście, że nie mam o to pretensji do matki. Jestem całkiem dumny z bycia sobą.

Narcyza, cóż… nie do końca potrafi zaakceptować mój związek z Potterem. Ba, z

jakimkolwiek mężczyzną! A już zwłaszcza z Potterem. Plus bratanie się z osobnikami

typu Weasleyów. I to mieszkanie z Londynie. W mugolskiej kamienicy i, o zgrozo – bez

służby!

– Przyszłam, ponieważ wyjeżdżam na święta i w tym miesiącu zapewne się już nie

zobaczymy.

– Znów do Francji? – Czuję się niespecjalnie zdziwiony.

– Nie. Do Finlandii.

Lekko skonsternowany obserwuję, jak moja matka ostrożnie podnosi filiżankę i upija łyk

herbaty.

– Nie wiedziałem, że lubisz taki chłodny klimat – zauważam.

– Wszystkiego trzeba spróbować, sam wiesz o tym najlepiej. – Narcyza zerka na mnie

poważnie i trochę złośliwie jednocześnie, szaroniebieskimi oczami, o których wiem, iż są

wiernym odbiciem moich własnych. – Poza tym… nie jadę sama.

: e n r a d i p a l e ż k a j t s e j , c e z r ę g o m o c , m i k t s y z s w e ż , e i n o t j e j w o g e n l ó g e z c z s k a t ś o c t s e J–

Och.

Naprawdę staram się trzymać język – i ciekawość – na wodzy, lecz wychodzi mi to tylko

przez jakieś szesnaście sekund.

– Kim on jest?

Narcyza wykrzywia nieznacznie usta, delikatnie umalowane różową szminką.

– Jak zwykle wykazujesz niedyskrecję godną dezaprobaty.

Krótki rachunek sumienia. – Bez przesady. Więc? Co to za szczęściarz?

Matka się uśmiecha i ten uśmiech tak odmienia jej twarz, iż mam wrażenie, że siedzi

przede mną zupełnie inna osoba. Uświadamiam sobie też, że Narcyza, mimo swoich

dobrze ponad czterdziestu lat, jest nadal bardzo piękną kobietą. I, że już nie pamiętam,

kiedy ostatnio widziałem ją taką rozpromienioną. To musiało być naprawdę bardzo

dawno temu.

– Na razie o tym nie mówmy, jest na to stanowczo za wcześnie. Jednakże, jeśli cię to

uspokoi – w głosie kobiety brzmi uprzejmy sarkazm – ten czarodziej pochodzi z

niezwykle znamienitego, skandynawskiego rodu i jest nienagannie wychowany.

Ukrywam uśmiech, nieznacznie opuszczając głowę. Słowa, które przed momentem

usłyszałem, to największe komplementy, na jakie moja matka może się zdobyć.

Chyba każdy już rozumie, czemu ona nie przepada za Harrym. No dobra, powodów jest

o wiele więcej, ale to są akurat te, które można najłatwiej przełknąć.

– Cieszę się, że poznałaś kogoś takiego – mówię zgodnie z prawdą.

– Ja też – oznajmia matka i na chwilę znika jej dystans i typowy chłód, lecz zaraz sobie

o nim przypomina, marszczy jasne brwi. – A gdzie jest ten… Potter? – wymawia to

nazwisko z trudem, ze skrzywieniem pięknych ust, jak gdyby było wyjątkowo obrzydliwą

obelgą.

I chociaż wszystko we mnie buntuje się przeciwko temu, wiem, że nie powinienem

wymagać od Narcyzy rzeczy niemożliwych. Ona nie akceptuje Harry'ego i pewnie nigdy

go nie zaakceptuje. Tyle, że przyjęła do wiadomości nasz związek i nawet nie zerwała

ze mną kontaktu, choć za każdym razem dobitnie daje mi odczuć swoją dezaprobatę.

– Harry jest na zgrupowaniu swojej drużyny – odpowiadam jej spokojnie.

Narcyza rzuca mi spojrzenie raczej zdegustowane, nie komentuje tego jednak ani

słowem, co uznaję za przejaw jej dobrej woli i szybko sprowadzam rozmowę na inne

tory, zadając jej kilka pytań na temat firmy.

Tak, firma, założona po zakończeniu wojny i śmierci Lucjusza, jest jej wielką dumą. Oto

przykład potwierdzający tezę, że potrzeba jest matką wynalazku. Byliśmy wtedy w

naprawdę złej sytuacji – gdy ojciec, po porażce Czarnego Pana, uznał za właściwe w

sposób spektakularny odebrać sobie parszywe życie, nasz majątek już praktycznie nie

istniał. Jednak matka nie popadła w załamanie po tym, co zrobił Lucjusz. Utratę

pieniędzy również przyjęła ze spokojną godnością, po czym pokazała światu, jaki ma

dar do interesów, ona, zawsze pozostająca w cieniu męża, pełniąca głównie rolę pięknej

ozdoby. Zupełnie od zera, dzięki niemal wyproszonej pożyczce u Gringotta, zbudowała

imperium alchemiczno-kosmetyczne.

Co jakiś czas mi powtarza, że ma zamiar przekazać je w przyszłości w moje ręce. Za

każdym razem z promiennym uśmiechem odmawiam, co doprowadza matkę omal do

szewskiej pasji. To nie jest to, co chciałbym w życiu robić. A poza tym… nie chcę

nikomu niczego zawdzięczać.

Siedzimy jeszcze jakiś czas w nawet dość przyjemnej atmosferze. Dopiwszy herbatę,

Narcyza wychodzi, obiecując jeszcze, że przyśle mi z Finlandii gwiazdkowy prezent.

Ja sam wracam do salonu, do zajęcia, które mi przerwała i zajmuję się jakże twórczym

reperowaniem pozrywanych choinkowych łańcuchów. Gdyby tak można było jednym

ruchem różdżki naprawić o wiele więcej, niż tylko zwoje świecidełek i stare, spłowiałe

aniołki z papier-mâché…

Szkoda, że to niemożliwe. Typowa dla życia złośliwość, brutalność i ironia.

"I wanna be wild cos my life's so tame …

Here am I, going nowhere on a train

Here am I, growing older in the rain."*

*Oasis – Going Nowhere


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron