UE Wielkie oszustwo
"Nasz Dziennik" Nr 268, 269, 270 z 18, 19, 20 listopada 2002
Wystąpienie
Carla Beddermanna, byłego unijnego urzędnika w Polsce, w audycji
Rozmowy niedokończone w Radiu Maryja, w czwartek, 14 listopada
2002
Szczęść
Boże!
Drodzy słuchacze, już po raz drugi mam zaszczyt i
przyjemność mówić z Państwem o tym, co leży mi na sercu.
Ale
najpierw muszę przyznać, że nie jestem już tym samym człowiekiem,
którym byłem trzy tygodnie temu, gdy siedziałem na tym samym
miejscu. Jestem wciąż pod wrażeniem tego, co się wydarzyło. Mam
za sobą podróż przez całą Polskę. W Gdańsku, w Poznaniu, we
Wrocławiu, w Lublinie, w Krakowie i w Warszawie, za każdym razem
przed setkami słuchaczy powtarzałem mój apel do Polaków. Ten sam,
który czytałem tu przed trzema tygodniami i który wydrukował
"Nasz Dziennik".
Wielkoduszni
i łatwowierni
Reakcja
moich słuchaczy głęboko mnie wzruszyła. Jej rezultatem był
następujący wniosek: Polacy dobrze wiedzą, co się wokół nich
dzieje, jak są oszukiwani i ujarzmiani przez Zachód i jego
sojuszników w kraju.
Odnoszę jednak wrażenie, że nie
zrozumieli jedynie jeszcze, za pomocą jakich podstępów, z jaką
podłością i wyrachowaniem się to odbywa.
Wasze dobroduszność
i łatwowierność, które, według mnie, wywodzą się z Waszego
idealizmu, przeszkadzają Wam spojrzeć obiektywnie na obecną
sytuację w Polsce.
Nie jestem pierwszym, któremu to przypomina
tragedię Indian Ameryki Północnej. Oni też byli szlachetni, mieli
własne mity, swoją wiarę, która znaczyła dla nich więcej niż
wartości materialne.
Mieli tylko, jak to wyraził wielki
amerykański pisarz Mark Twain, jedną wadę: wierzyli, że biały
człowiek mówiący "tak" naprawdę ma na myśli "tak",
a jak mówi "nie", to oznacza to "nie". Innej
możliwości Indianie nie brali pod uwagę, ponieważ jej po prostu
nie znali. I dlatego, według Marka Twaina, albo ginęli, albo
przeżyli do dziś jedynie w rezerwatach.
Przepraszam, że
używam tego porównania, ale podobnie jak biali w Ameryce odnosili
wrażenie, że Indianie nie są z tego świata, tak przeciętny
człowiek z Zachodu często ma wrażenie, że Polacy też nie są z
tego świata. I tu zaczyna się często wielkie
nieporozumienie.
Wspaniała
polskość
Żyjąc
w Polsce, potrzebowałem pewnego czasu, żeby zrozumieć, czym jest
polskość. Tak jak już mówiłem w moim apelu do Polaków, polskość
to duchowa postawa, wewnętrzny dystans do materii, która u nas na
Zachodzie odgrywa coraz większą rolę, a to jest powodem do zaniku
wiary i kultury.
Za każdym razem przekraczając granicę
Waszego kraju, od razu czuję tę wspaniałą duchową atmosferę, w
której materia ma służyć, a nie być wartością samą w
sobie.
Nigdy nie opuszcza mnie w Polsce uczucie, że istnieje tu
coś takiego, jak panowanie ducha nad materią. To byłby wspaniały
fundament do regeneracji kultury dzisiejszej dekadenckiej Europy.
Niestety, wielu ludzi na Zachodzie widzi to inaczej.
Tyle razy w
gronie unijnych ekspertów słyszałem głupie dowcipy o tak zwanej
polskiej gospodarce, że tu chodniki nie są tak równe jak na
Zachodzie, że drogi nie są tak pielęgnowane jak tam, że fasady
tak nie błyszczą, że stan urządzeń państwowych pozostawia wiele
do życzenia itp., itp.
Szkoda tylko, że gdy obcokrajowcy o tym
mówią, często znajduje się jakiś Polak, który jeszcze do tego
coś doda w tym stylu, że w rzeczywistości jest jeszcze gorzej, że
Polska jest krajem Trzeciego Świata, krajem chaosu i zamętu.
Na
szczęście największa tego część jest ironią, tą wspaniałą
polską samoironią. Ale nie tylko. Istnieje u Was coś, co nazwałbym
kompleksem niższości.
Nie
naśladujcie Unii
Często
czuję u Was coś jak uraz, że Zachód nie traktuje Was dostatecznie
poważnie i czuję, jak bardzo z tego powodu cierpicie, czuję, że
to traktowanie z góry bardzo uraża Waszą dumę.
I teraz wielu
Polaków popełnia wielki błąd, zdecydowany błąd. Myślą, że
najlepszym sposobem zaprezentowania Zachodowi ich równowartości
jest ślepe naśladowanie standardów zachodnich.
Kto i co
właściwie zmusza Was do stosowania zachodnich standardów? Dlaczego
nikt nie powstanie i nie zażąda głośno: to nie my potrzebujemy
waszych standardów, odwrotnie, najwyższy czas, żeby zdegenerowany
Zachód dostosował się do naszych standardów
wschodnioeuropejskich. Nie dajcie sobie wmówić, że wszystko jest u
Was gorsze niż na Zachodzie!
To tylko sprytna sztuczka
drażniąca Waszą dumę, ponieważ znany jest fakt, że nie chcecie
uchodzić za zacofany naród. Są jednak i takie siły w Europie
Zachodniej, tej duchowej Europie, które oczekują na iskrę z
Polski, która nie stanie się w ramach Unii Europejskiej krajem
niewolników konsumpcji i jak dzisiejsze Niemcy, Francja, Anglia,
Beneluks nie da się opanować tylko jednemu tematowi: walce o
rozdział pieniędzy i dóbr materialnych. Wszelkie dysputy na
Zachodzie sprowadzają się praktycznie tylko do pertraktacji między
producentami i konsumentami, do niczego więcej, nic innego się nie
liczy. Żadne ideały, żadna duchowość, tylko moralność
pieniądza. Co, komu i za ile, byleby inny nie miał więcej.
W
sprawie przystąpienia Polski do Unii chodzi również tylko o to. To
gigantyczna walka. Jej pierwszą rundę wygrała już Unia i jej
sojusznicy w Polsce tylko dlatego, że Naród Polski jeszcze śpi.
Ale pomału się budzi. I to jest wspaniałe w moich spotkaniach.
Wspaniałe w słowach otuchy płynących teraz ze wszystkich
stron.
Wykorzystani
przez Zachód
Polacy
budzą się najwyraźniej i zaczynają przeglądać na oczy, co
naprawdę kryje się za planowanym przystąpieniem do Unii
Europejskiej. Zaczynają rozumieć, że dla krajów Piętnastki ma
być to tylko wielkim żniwem tego, co zasiały w przeciągu
ostatnich dwunastu lat, czyli opieką nad ich inwestycjami i ochroną
ich świeżo opanowanych rynków zbytu. Coraz więcej Polaków
zaczyna pojmować, o co tu właściwie chodzi, co się właściwie
dzieje w Polsce.
Jeszcze raz powtórzę: w oszołomieniu unijnym
początku lat 90. Polska dała się namówić do rezygnacji z
ochronnej polityki względem przemysłu, handlu, rzemiosła, finansów
i rolnictwa, a już na przedpolu przystąpienia do Unii zobowiązała
się do przejęcia unijnych standardów dotyczących tych
dziedzin.
Zachód wykorzystał bezwstydnie te przedakcesyjne
ustępstwa i swoim przeważającym kapitałem zapewnił sobie
kluczowe pozycje w polskiej gospodarce narodowej. Tam, gdzie się nie
opłaca kupno albo budzi się opór, polska konkurencja jest po
prostu likwidowana za pomocą dumpingu. Polskie rolnictwo jest
praktycznie już teraz zrujnowane za sprawą otwartych granic celnych
i dumpingowych cen unijnych.
To samo grozi wkrótce hutnictwu i
przemysłowi stoczniowemu.
Ze względu na zobowiązanie się
Polski do wprowadzenia w dużej mierze bezsensownych standardów
unijnych, które bezwzględnie wymagane są przez Zachód,
przeznaczane są na to resztki środków inwestycyjnych, a wolność
oraz samodzielność w podejmowaniu decyzji gospodarczych staje się
farsą.
Zamiast
pomocy jałmużna
Miliardowa
pomoc głośno zapowiadana przez Unię, która miała towarzyszyć
przygotowaniom do przystąpienia do UE, okazała się śmieszną
jałmużną w wysokości zaledwie kilkudziesięciu milionów euro. I
nawet te skromne sumy płyną w znacznym stopniu z powrotem do
zachodnich portfeli.
Polska naiwnie daje się pocieszać
przyszłością i ma nadzieję, że przynajmniej po przystąpieniu do
Unii rozpocznie się wreszcie miliardowe błogosławieństwo.
Odpowiedzią na to jest niedawno sformułowana w Brukseli propozycja
końcowa Piętnastki.
To wręcz nieprzyzwoita bezczelność:
żadnych ulg dla składek członkowskich, jedynie obraźliwe 25 proc.
dopłat bezpośrednich dla polskich rolników.
Do tego doszło
coś nowego, coś jakby kpina, ograniczenie polskiego udziału w
funduszach unijnych o 1,4 mld euro.
Teraz jest jasne to, co
dotąd było tylko przypuszczeniem: Polska ma być zmuszona do
wstąpienia do Unii jako płatnik netto. Biedna Polska ma więc już
nie tylko poprzez wciąż rosnący dwucyfrowy miliardowy deficyt
handlowy finansować bogaty Zachód. Teraz musi sama sięgnąć do
swojej kieszeni i wyłożyć na stół brukselski więcej, niż
stamtąd dostanie.
Bogata Anglia, która od czasów Margaret
Thatcher z wielkim powodzeniem wymiguje się od wpłat unijnych, pęka
ze śmiechu, widząc, że na Wschodzie znalazł się ktoś niemądry,
kto pomaga zapchać miliardową dziurę w brukselskiej kasie powstałą
z ich powodu.
Ale to jeszcze nie wszystko. Teraz jakby gra miała
być doprowadzona do samych granic możliwości, kraje Piętnastki
grożą w Brukseli Polsce odebraniem prawa głosu w gremiach
unijnych, gdy, ich zdaniem, nie spełni ona ich wymogów. To jak
dotąd najzuchwalsza obraza, na jaką pozwoliła sobie Piętnastka w
ciągłych poniżeniach i szantażach Polski!
Kopernik
a integracja z UE
Najlepszym
świadectwem na to, że Naród Polski wreszcie się budzi, jest
rosnące zdenerwowanie w polskim rządzie. Świetnym przykładem jest
tu sam prezydent Aleksander Kwaśniewski - pomału zaczyna świtać
mu w głowie, że Polacy może nie są wcale tacy głupi, jak sądzi
on, Zachód i Piętnastka, i zagłosują jeszcze w referendum "nie",
chociażby po to, aby rozliczyć się z tak gorąco przez prezydenta
kochanym postkomunistycznym rządem i jego prounijną propagandą. A
ta propaganda staje się coraz bardziej chaotyczna i nerwowa. Tydzień
temu, na posiedzeniu Rady Gabinetowej pan prezydent rzucił najnowsze
hasło: ratowania polskiej nauki przez Unię - tak samo absurdalne i
fałszywe, jak wszystkie inne formuły unijnego błogosławieństwa,
które dotąd z pompą kierował do Narodu Polskiego.
Wzywał
np. partie polityczne, aby po wyborach samorządowych na poziomie 16
województw organizowały "proeuropejskie koalicje", które
miałyby pomóc lepiej wykorzystać świadczenia unijne (to, na czym
te świadczenia właściwie polegają, wyjaśnię później). W
poniedziałek, w dniu Święta Niepodległości, przy Grobie
Nieznanego Żołnierza na placu Piłsudskiego, gdzie normalnie
prezydenci państwa w szczególny sposób przypominają tych, którzy
polegli za Ojczyznę, panu prezydentowi Kwaśniewskiemu nie przyszło
nic lepszego do głowy, jak znów włączyć prounijną płytę i
zaklinać się na świetlaną przyszłość Polski w Unii. To
opętanie unijne pana prezydenta zaczyna już pomału przybierać
komiczne cechy. W udzielonym w przedostatnim numerze "Newsweek
Polska" wyraźnie lansowanym wywiadzie miesza już nawet do tej
sprawy Mikołaja Kopernika i próbuje wywołać wrażenie, że
przyjęcie Polski do Unii Europejskiej ma być złożeniem jemu
hołdu. Jeśli pan prezydent Kwaśniewski będzie dalej uprawiał
taką propagandę prounijną, wkrótce stanie przed problemem, i to
tam, gdzie się go najmniej spodziewa. Mianowicie ze strony swoich
przyjaciół z Zachodu, unijnej Piętnastki. Tam od tygodni z
rosnącym niepokojem obserwuje się i analizuje rządową propagandę
prounijną na przedpolu referendum akcesyjnego.
Ryba
w sieci
Czy
nie jest jednak zbyt prymitywnie utkane to prounijne tralala a'la
Wołoszański i Wiatr?
Czy nie jest zbyt natarczywe to ciągle
powtarzane: "Dla Unii nie ma alternatywy", "Unia to
jedyna cywilizacyjna szansa", "jak nie Unia, to Białoruś",
grzmiące na całą Polskę od rana do wieczora z państwowych
nadajników radiowych i telewizyjnych, a tak chętnie, jeśli nawet w
nieco odmiennej formie, powtarzane przez polską prasę, będącą,
jak już większość Polaków wie, w znacznym stopniu pod wpływem
obcego kapitału.
Zachód nie ma właściwie nic przeciwko tej
hałaśliwej postkomunistycznej formie propagandy w stylu lat 50. -
to stwierdzenie byłoby całkowicie fałszywe. Nie, oni obawiają się
jedynie, że polska ryba, która już wpadła do unijnej sieci,
mogłaby się w ostatniej chwili z niej wyrwać.
Skąd te
obawy?
Ich podłożem jest wyobrażenie o Polakach, jakie panuje
na Zachodzie, szczególnie w Niemczech z ich bogatym polskim
doświadczeniem. Jesteście uważani za nieobliczalnych. W moich
oczach to piękny komplement, gdyż z tym łączy się wyobrażenie,
że gdy chce się Was do czegoś zmusić lub siłą do czegoś
przekonać, trzeba zawsze się liczyć z tym, że zrobicie dokładnie
coś przeciwnego do tego, czego się od Was oczekuje. Po prostu z
czystego pędu wolnościowego, ze zwykłej negacji
przymusu.
Kwaśniewski
zapesza
I
to właśnie jest problemem brukselskich strategów unijnych z
polskim referendum akcesyjnym. Po fiasku postkomunistów w drugiej
rundzie wyborów samorządowych problem ten ma z punktu widzenia tych
strategów również swoje imię: Aleksander Kwaśniewski. Pełni
obaw zarejestrowali oni w międzyczasie, że wszędzie, gdzie pan
prezydent - w tym samym stylu, co jego przyjaciel Leszek Miller -
angażował się dla jakiegoś postkomunistycznego kandydata (z
punktu widzenia Zachodu zresztą niesłychane uchybienie przeciw
politycznej neutralności prezydenta państwa), wszędzie, gdzie pan
Kwaśniewski dał się filmować ze swym SLD-owskim kandydatem, ten
nie został wybrany.
Może tak aktywne zaangażowanie prezydenta
Kwaśniewskiego na rzecz przystąpienia Polski do Unii w końcu
osiągnie też przeciwny rezultat do oczekiwanego, podobnie jak jego
zaangażowanie w ostatnich wyborach? Tego obawia się delegacja Unii
i ambasady Piętnastki w Warszawie, ba, prawie się tego spodziewają.
Dlatego coraz to nowe miliony będą wydawane na prounijną
propagandę i coraz to nowe twarze wysyłane na propagandową bitwę.
Podyktowane będzie to jedynie strachem przed nieobliczalną reakcją
Polaków w zbliżającym się referendum.
Nowe
oblicze propagandy
Propagandowa
ofensywa ma więc otrzymać nową twarz. Ma teraz wyglądać jak
propaganda argumentowa. Znaleziono już kogoś, kto stałby się
osobą sztandarową dla tej nowej propagandy. To Jan
Nowak-Jeziorański, były dyrektor Radia Wolna Europa. Ktoś w
rodzaju pana Wołoszańskiego, ale Wołoszańskiego dla
zaawansowanych.
"Będę głosował za przystąpieniem
Polski do Unii Europejskiej i namawiał innych, by uczynili to samo"
- nazywa się jego numer. To, co następuje, dzieli się na osiem
punktów. "Dlaczego jestem ZA" i na cztery punkty "Dlaczego
odrzucam zdanie eurosceptyków". Występuje z tym w radiu -
oczywiście w najlepszej porze nadawania - i daje to jednocześnie do
druku w prasie.
l tu zaczyna się już pierwsze oszustwo. Pomimo
że chodzi tu o osobiste wezwanie o charakterze ogłoszenia,
"Newsweek Polska" drukuje je sprytnie zakamuflowane jako
artykuł redakcji w rubryce "Polska".
I tak się też
dalej dzieje.
Wciąż operuje się przeinaczeniami i nieprawdą,
z tym, to muszę przyznać panu redaktorowi, że nie są one już tak
prymitywne, jak poprzednio, za to nie mniej fałszywe.
Nie chcę
tutaj omawiać wszystkich dwunastu punktów pana Jeziorańskiego,
tylko dwa lub trzy, ponieważ są one wyjątkowo śmieszne lub
wyjątkowo fałszywe i podstępne.
Ten najśmieszniejszy
argument - zresztą jedyny, co do którego pan redaktor ma może
nawet rację - jest następujący. Dlaczego odrzucam zdanie
eurosceptyków, że "przyłączenie do Unii otworzy drogę
wirusowi rozkładu moralnego, który występuje w bogatych
społeczeństwach zachodnich" - pyta pan redaktor i odpowiada na
to uroczyście: "znamiona moralnego rozkładu występują
istotnie w krajach rosnącego dobrobytu. W społeczeństwach
konsumpcyjnych, zezwalających na wszystko, co nie jest sprzeczne z
prawem, dochodzi do niebezpiecznego rozluźnienia hamulców moralnych
i obyczajowych. Lecz wirusy tego rozkładu przenikają nie przez
wymianę handlową, ale przez media, dla których granice nie
istnieją. Walka z globalną standaryzacją ludzkich dusz, zachowań
i obyczajów nie polega na odgradzaniu się od świata szczelnym
chińskim murem, lecz na świadomym przeciwdziałaniu wychowawczym
domu rodzinnego, Kościoła, szkoły, harcerstwa, a przede wszystkim
samych mediów, jeśli zdołają odzyskać poczucie misji" -
pisze pan Jeziorański.
Gdyby pan redaktor zechciał
przewertować parę stron dalej, zaraz za jego apelem znalazłby
tytułowy artykuł "Newsweeka": "Co Polacy robią za
zamkniętymi drzwiami w sypialni?". Prawdziwie
zachodnio-zabawne. Polacy ze szczegółami tam podają do protokołu,
gdzie, kiedy i jak współżyją.
Drogi panie redaktorze, nie
chciałbym panu wyrażać mojego moralnego sądu, mam tylko słabość
do symboli. Gdybym był Polakiem i musiałbym wiecznie wysłuchiwać
od takiej gazety jak "Newsweek", wydawanej przez niemieckie
firmy, cotygodniowej mieszanki libertynizmu nasyconego seksem i
kryminałem, i jednocześnie w tej samej gazecie czytałbym pańskie
faryzejskie słowa o moralnym wychowaniu jako misji mediów,
wiedziałbym natychmiast, gdzie mam Pana umieścić. Z pewnością
nie po stronie tych ludzi, którym uwierzyłbym choć w jedno słowo
o świetlanej przyszłości Polski w Unii Europejskiej.
Rosyjska
karta
Drugi
argument pana redaktora - i tu staje się naprawdę podstępny: "W
czyim interesie leżała kampania przeciwko przystąpieniu Polski do
NATO, a obecnie do Unii Europejskiej?" - pyta. "Czy
polskiej racji stanu służy propaganda antyzachodnia, a równocześnie
wyraźnie przebijające się w tej propagandzie akcenty
prorosyjskie?"
"Czy dążenia do izolowania Polski od
zachodnich sojuszników nie budzą nadziei tych elit rosyjskich,
które nie wyrzekły się marzeń o odzyskaniu w przyszłości
dominujących wpływów nad sąsiadami, nie wyłączając
Polski?"
Tak więc rosyjską kartą znów można grać, a
wszyscy Rosjanie mają być postrachem zaganiającym Polaków do
Unii. Należy sobie tu uświadomić, że w tym samym czasie, gdy Unia
i Rosja w Brukseli dyktują biednej Litwie z niezwykłą zgodnością,
jak ma uregulować tranzyt do obwodu kaliningradzkiego, pan redaktor
czyni z tych samych Rosjan stracha na wróble dla Polaków.
Na
tym jeszcze nie koniec. Aby postrach rosyjski wypadł wystarczająco
groźnie, znaczenie Stanów Zjednoczonych jako polskiego partnera
jest redukowane, ponieważ według pana redaktora, "obroty
handlowe z krajami Ameryki Północnej i Środkowej stanowią
niewiele więcej niż 3 do 4 proc. polskich obrotów handlowych,
podczas gdy wymiana z krajami Unii Europejskiej jedną trzecią".
l
tu przedstawia kłamliwy argument, według którego Unia Europejska
to unia celna i nieprzystąpienie do niej byłoby samobójstwem dla
Polski, gdyż Unia odpowiedziałaby represjami.
Nic z tego nie
jest tu prawdą. To kardynalne kłamstwo wszystkich unijnych
propagandystów musi wreszcie zostać zdemaskowane.
Unia nie
jest unią celną i nie jest w stanie zabronić Polsce wstępu na jej
rynki. Swoboda handlu jest już zagwarantowana postanowieniami
Światowej Organizacji Handlu (WTO).
Szwajcarzy, Norwegowie,
Japończycy, Koreańczycy, wszyscy oni nie są członkami Unii, a
jednak prowadzą ożywiony handel z krajami Piętnastki. Polska
przecież też już to robi.
Nieprzystąpienie do Unii tu
niczego nie pogorszy, przystąpienie niczego nie poprawi.
Ten,
kto mówi coś innego, po prostu kłamie.
Londyn
odmawia
Te
i wszystkie pozostałe bzdury, szczególnie o altruistycznej pomocy
Zachodu Polsce, które euroentuzjaści ostatnio rozpowszechniają, są
dla mnie tak nie do zniesienia, że muszę tu poruszyć parę
zasadniczych kwestii.
Najpierw coś na temat NATO. Pan redaktor
widocznie nie pamięta o tym, że 90 proc. NATO to Stany Zjednoczone.
I miłość Stanów do Unii Europejskiej jest bardzo, bardzo
ograniczona. USA przyjęłyby nieprzystąpienie Polski do Unii
Europejskiej z wielką radością.
Z taką samą radością, z
jaką obserwują, że Wielka Brytania, pomimo to że jest członkiem
Unii, nie bierze jej na serio. Były premier Wielkiej Brytanii,
"żelazna lady" - pani Margaret Thatcher, pisze teraz w
swoich pamiętnikach to, co zawsze myślała o Unii: szwindel albo
dowcip, nic innego niż dowcip, i stosownie do tego potraktowała
Unię - po prostu nie płaciła swojej składki członkowskiej do
kasy unijnej, oszczędzając w ten sposób 9 mld euro rocznie. I Tony
Blair, obecny premier Wielkiej Brytanii, robi tak samo - gwiżdże na
Brukselę, też składki nie płaci i prowadzi własną politykę
zagraniczną razem ze Stanami, np. wobec Iraku. I co robi Unia? Nic.
Jak zawsze, gdy czuje opór i stanowczość.
Tchórzliwie
próbuje ukryć, że jest traktowana przez Wielką Brytanię jak
idiota i szuka gorliwie na Wschodzie głupców, którzy pomogliby
zapchać miliardową angielską dziurę w jej kasie. Polska ma być
zmuszona do przystąpienia do Unii jako płatnik netto (to znaczy
musi więcej wyłożyć na stół brukselski, niż stamtąd
dostanie). Po końcowej propozycji Piętnastki z 25 października w
Brukseli nie ma już żadnej wątpliwości, że tak będzie.
Choćby
postkomuniści, ich sojusznicy w mediach i Komisja Europejska
próbowali to sto razy zatuszować, rachunek i tak wygląda
następująco:
składka członkowska Polski - 2,5 mld
euro
straty celne (ostrożnie szacowane) - 1 mld euro
nakłady
na budowę nowych inwestycji służących realizacji wymogów Unii
(np. kolczyki i paszporty dla krów) oraz personel (ostrożnie
szacowane) - 1,5 mld euro
razem - 5 mld euro
Tyle rocznie
musi Polska płacić Brukseli albo inwestować we własnym
kraju.
Obiecanki
cacanki
A
teraz suma, którą Polsce obiecuje Piętnastka, albo lepiej suma, na
którą Polska może mieć nadzieję.
W tej dziedzinie istnieją
największe niewiadome. Dlatego euroentuzjaści, włącznie z rządem
i polskimi negocjatorami w Brukseli, oraz prounijne media próbują
sypać szczególnie Polakom piaskiem w oczy. Dlaczego?
Tylko
mała część tego, co obiecuje Bruksela, jest sztywną
sumą.
Większa część, około 70 procent, to pieniądze,
które tylko wtedy wpływają, kiedy są dofinansowane ze strony
polskiej. Wysokość tego dofinansowania waha się. Może wynosić
tylko 20 proc., ale może też wynieść nawet 70 proc. Zależy to od
tego, jakie są fundusze, jakie są projekty albo w jakim regionie
Polski te pieniądze mają być wyłożone. Regułą empiryczną
jest, że do każdego euro państwo członkowskie musi dopłacić
jedno euro z własnej kieszeni. Skutkiem tej zasady dofinansowywania
przy pomocy rozbudowanej biurokracji jest to, że u nas, na bogatym
Zachodzie fundusze te są wykorzystywane przeciętnie w 70 proc.
Reszta pieniędzy zostaje w Brukseli, istnieje tylko na papierze i
działa na rzecz propagandy unijnej. Dzieje się tak, mimo że u nas
potencjalni użytkownicy funduszy z reguły mają własny kapitał
dla dofinansowania, mają dostęp do systemu kredytowego, w którym
np. rolnicy mogą zaciągać pożyczki na preferencyjnych warunkach
na 2 lub 3 proc.
Samoobsługa
UE
Jakie
więc będzie wykorzystanie unijnych funduszy w Polsce? Na to mamy
świetny przykład: unijny przedakcesyjny fundusz SAPARD. Kopiuje on
dokładnie postakcesyjne fundusze i według Unii ma na celu
wypróbowanie tego, jak w przyszłości, po przystąpieniu Polski do
Unii, będą one tu działać.
Fundusz SAPARD jest właściwie
funduszem strukturalnym dotyczącym rozwoju obszarów wiejskich.
Użytkownikami mają być rolnicy indywidualni, niektóre firmy
przemysłu spożywczego i gminy. Doświadczenia z tym funduszem nie
pozostawiają wątpliwości. Już teraz jest jasne, że zakończą
się porażką. Liczbę użytkowników SAPARD-u wśród rolników
indywidualnych w każdym województwie można policzyć na palcach
jednej ręki. Powodem jest brak kapitału dla dofinansowania i brak
nadziei na zwrot inwestycji. W przypadku gmin sytuacja wygląda
niewiele lepiej. Tam, gdzie budżet pozwoli na dofinansowanie - a
takich przypadków jest niewiele - istnieją skromne inwestycje. Tam,
gdzie gminy żyją z dnia na dzień - takie przypadki to większość
- fundusz SAPARD nie funkcjonuje, bo nie może funkcjonować.
A
teraz - co jest najbardziej skandaliczne - w przemyśle przetwórczym
z udziałem kapitału zagranicznego, którym można współfinansować
środki z funduszu, tam program SAPARD funkcjonuje.
Innymi
słowy, unijnym programem pomocy SAPARD Zachód finansuje w pierwszym
rzędzie swoje własne inwestycje w Polsce.
Tak wygląda ta
altruistyczna pomoc Unii dla Polski. Zachód dokonuje po prostu
samoobsługi. Wykorzystuje on unijne fundusze w Polsce, dbając o
własne interesy, a polscy euroentuzjaści z wdzięcznością podają
mu rękę.
Stracone
pieniądze
Zakończmy
teraz ten bilans. Zobaczmy, jak wyglądają wpływy w rachunku
przystąpienia Polski do Unii, które mają skompensować wydatki
wynoszące 5 miliardów euro rocznie.
Za podstawę tych obliczeń
służyć mają roczne liczby przeciętne w latach 2004-2006.
Najpierw tzw. sztywne sumy, które nie potrzebują lub prawie nie
potrzebują dofinansowania ze strony polskiej, bo nie opierają się
na funduszach.
Są to:
dopłaty bezpośrednie dla rolnictwa
- 0,60 mld euro
rynkowa polityka rolna - 0,33 mld euro
resorty
polityki wewnętrznej - 0,35 mld euro
zarządzanie - 0,28 mld
euro
razem - 1,56 mld euro.
Ta suma 1,5 miliarda euro
rocznie dla Polski jest mniej więcej pewna. Reszta, jak mówiłem,
stoi pod znakiem zapytania, bo opiera się na funduszach. Są
to:
fundusze na te dwa lub trzy przedsięwzięcia
strukturalno-polityczne - 3,80 mld euro
fundusz rolniczy na
rozwój terenów wiejskich - 0,83 mld euro
razem - 4,63 mld
euro.
Te 4,5 mld euro ma być wielkim prezentem Zachodu dla
Polski, nowym planem Marshalla. Wszyscy euroentuzjaści wiwatują:
patrzcie, prawie 5 mld euro rocznie dla Polski!
Ale podobnie jak
w przedakcesyjnym funduszu SAPARD cyfry te znajdują się tylko na
papierze.
Unia sama uważa, że w pierwszych latach tylko 10
proc., w najlepszym przypadku 20 proc., z tych 4,6 mld euro dotrze do
Polski. Będzie to skutkiem, zdaniem Unii, braku możliwości
dofinansowywania i braku możliwości wypełnienia skomplikowanych
procedur administracyjnych. To znaczy zamiast 4,6 mld euro rocznie
Polska ma dostać tylko pół miliarda, w najlepszym przypadku 0,9
mld euro. Przy tym ogromna część tych pieniędzy popłynie do
kieszeni obcego kapitału w Polsce, bo tylko on jest w stanie
dofinansować fundusze.
Ale nawet jeśli nie weźmiemy pod uwagę
tego szokującego i skandalicznego faktu, bilans końcowy po
przystąpieniu Polski do Unii wygląda następująco:
roczne
wydatki - 5 mld euro
wpływy - 2-2,5 mld euro.
To oznacza,
że do każdego euro, które popłynie z Brukseli do Polski, Polska
musi przedtem wyłożyć prawie 2 euro na stół brukselski w formie
składek członkowskich i odprowadzonych ceł zewnętrznych oraz
dodatkowo jeszcze 75 centów na budowę instytucji służących
realizacji wymogów unijnych. Te pieniądze są stracone dla Polski.
Polska ma być nie tylko płatnikiem netto, ale superpłatnikiem
netto.
Celem końcowej rundy gorączkowych negocjacji w Brukseli
jest zatem ukrycie i zatuszowanie tego faktu. Unia dobrze wie, że
pozytywny wynik w referendum akcesyjnym będzie zagrożony, jeśli to
wszystko, o czym mówiłem, wyjdzie na jaw.
Z tego powodu
Komisja Europejska oferuje teraz Polsce tzw. wyrównanie
budżetowe.
Ma ono wynieść około 400 milionów euro rocznie i
ma jedynie na celu przejściowo zapchać dziurę w polskim budżecie.
To znaczy ukryć i zatuszować przed referendum rolę Polski jako
płatnika netto.
Sprawa ta jest tak ważna dla polskiego rządu,
że minister finansów profesor Grzegorz Kołodko osobiście krząta
się cały czas w Brukseli, aby razem z Unią przygotować następną
rundę prounijnej propagandy, gdzie rola Polski jako płatnika netto
zostanie starannie zatuszowana.
Znów próbuje się ujarzmić
Polskę - jak pod koniec XVIII wieku w czasie rozbiorów, jak w roku
1920 nad Wisłą, jak w 1939 roku.
Tyle tylko, że teraz wygląda
to zupełnie inaczej. Sprytniejszy jest kamuflaż, szczególnie
polskich "sojuszników".
Tym razem nie chodzi o
dawnego, znanego wroga z szablą, armatami. Nowy przeciwnik uśmiecha
się przyjacielsko, poklepuje jowialnie po ramieniu, wymachuje
książeczką czekową i wysyła na pierwszą linię frontu najpierw
polskiego sojusznika. Zawsze według starej zasady, że aby wyzysk
odniósł najlepsze skutki, należy mu nadać pozór dobrowolności i
najpierw wyszukać sojuszników spośród samych wyzyskiwanych.