Wędrówki i myśli porucznika Stukułki
Pragniemy zaprezentować czytelnikom nie opublikowaną nigdy w wersji książkowej powieść Leopolda Tyrmanda „Wędrówki i myśli porucznika Stukułki. Tyrmand zapisał w swoim Dzienniku: „Coś jakby zalążek leży w mojej szufladzie ‘Przygody i myśli porucznika Stukułki*’ — część pierwsza i jeden rozdział drugiej, moja nieukojona skłonność do osiemnastowiecznej powiastki filozoficznej. Zacząłem w 1949r., po czym przez lata nic, bo i po co? Kto to wyda? Po tylu latach przerwy namiętność ze mnie wyparowała i chyba już nigdy nie skończę.” I chociaż wydawca się znalazł — powieść była drukowana w odcinkach na łamach „Kuriera Polskiego” w 1957 roku — Tyrmand jej nie dokończył. Opublikowana część pierwsza stanowi jednak zamkniętą całość, co skłoniło nas do edycji książkowej. W wyborze tym utwierdziło nas przekonanie, iż utwór autora „Złego” powinien być łatwo dostępny w kraju. Tylko całość jego różnorodnej twórczości pozwoli docenić wreszcie jak wybitnym pisarzem był Leopold Tyrmand i jak wielka była luka wywołana wieloletnią nieobecnością jego pisarstwa w Polsce. Mamy nadzieję, że Czytelnicy podzielą nasze zdanie.
Siekiera, motyka…
(Renau)
Dzień deszczowy i ponury..
Chwila, w której poznajemy Jana Franciszka Stukułkę, porucznika służby czynnej 305 pułku piechoty, jest cząstką drugiego dnia wojny, kiedy to Polska stała się początkowo natchnieniem świata*, później zaś, pod koniec — nieodzownym elementem popularnej gry pt. „co mam zrobić z tym fantem, który trzymam w ręku?”
Stukułka stał właśnie wyprostowany w dymniku przyjemnej, chłopskiej chaty nieopodal Lidzbarka i bacznie lornetował wokoło. Żołnierze jego kompanii byli doskonale zamaskowani i na razie chwalili sobie wojnę bez zająknienia. W chwili, gdy Stukułka skonstatował podejrzany ruch pod widocznym w oddali lasem, uśmiechając się przy tym z cicha, pewien plutonowy nazwiskiem Kubaj zameldował mu sprężyście i niefrasobliwie, że według dopiero co otrzymanej depeszy front został przerwany i Niemcy otaczają ich ze wszystkich stron.
— Dziękuję — rzekł służbiście, lecz uprzejmie Stukułka — możecie odejść. Zaraz… Ze wszystkich stron, powiadacie? Czy od południowo–wschodu też?
Plutonowy Kubaj spojrzał gołym okiem na południowy wschód.
— Melduję, że nie, Panie poruczniku — odparł ochoczo.
— To w porządku. Wobec powyższego sytuacja nie jest bez wyjścia, a zatem nie ma powodów do obaw, ani tym bardziej do paniki. Natychmiast przygotować kompanię do wymarszu — zarządził energicznie Stukułka — Niemcy nacierają od lasu i nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy się bić z nimi właśnie tutaj, co, jak widać, musi im z jakichś nie znanych mi przyczyn specjalnie dogadzać. Ponieważ zaś front jest przerwany, nasze wycofanie się nic nie zepsuje, a może kiedyś okazać się zbawienne.
Plutonowy Kubaj zasalutował, wpatrzył się w swego dowódcę jak w tęczę i opuścił strych. W kilka minut później kompania opuszczała w nienagannym ordynku wioskę, przy czym żołnierze nie przestawali gryźć czekoladę z przypadkowo zafasowanej w podwójnej ilości racji.
Laicy w zakresie wojskowości, zwłaszcza wychowani na powieściach Wacława Gąsiorowskiego, mogliby mieć jakieś zastrzeżenia w stosunku do postępku Stukułki wobec wroga. Okazaliby tym samym równą ignorancję, jak śmieszny i nieco obrzydły konwencjonalizm myślenia, według którego odznazenia i awanse na wojnie zdobywa się wyłącznie w drodze walki.
Przykład Jana Franciszka Stukułki jest tego żywym zaprzeczeniem; w wojnie współczesnej, albo raczej sposobie prowadzenia wojny, umiejętność oszczędzania podkomendnych daleko jest wyżej ceniona od umiejętności ich tracenia, zwłaszcza, gdy odniesienie zwycięstwa nie wchodzi w rachubę. Stukułka pojął tę prawdę bardzo wcześnie, aczkolwiek była ona niesłychanie postępowa, czasem wręcz odpychająca dla zacofanych pojęć reszty naszego korpusu oficerskiego, dla którego atak na czołgi z lancami, albo ucieczka w rozsypce po nieudanej próbie oporu wydawały się bardziej godnymi pochwały od troskliwego baczenia na całość powierzonych sobie żołnierzy.
Stukułka, opuściwszy wraz ze swą kompanią wieś, ruszył na poszukiwanie reszty swego pułku i swej dywizji. Nie było ono takie proste, to poszukiwanie, za to długotrwałe, czyli aż do końca wrześniowej kampanii. Zwłaszcza sztab pułku i sztab dywizji posiadały nadzwyczajne zdolności dematerializacyjne. Stukułka szukał więc sztabu i unikał walki, wychodząc ze wszech miar słusznego założenia, że na nią ma zawsze czas, zaś nie ma wyraźnych rozkazów, jak i kiedy powinien zacząć walczyć.
Po trzech dniach takiego precyzyjnego wycofywania się w najlepszym ładzie kompania Stukułki zwiększyła się o kilkudziesięciu samotnych żołnierzy z rozbitych oddziałów. W dwa dni później przyłączyły się doń dwa całe plutony bez oficerów.
Po dniach czterech Stukułka; z właściwym sobie taktem i opanowaniem, nie zawodzącym go w tych ciężkich czasach, dowodził batalionem. Sztabu nie było widać, chodziły tylko mętne o nim słuchy. Stukułka starannie unikał kontaktu z nieprzyjacielem, w czym przejawiał nieprzeciętne zdolności strategiczne i taktyczne.
Pod Modlinem przekroczył Wisłę i pomaszerował w stronę wroga. W błyskawicznym wypadzie odciął całą niemiecką kolumnę aprowizacyjną i zaopatrzywszy swoich żołnierzy, zarządził jednodniową przerwę w działaniach wojennych. Była właśnie niedziela i Stukułka, w specjalnym rozkazie, ogłosił obowiązkowe golenie dla wszystkich. Nazajutrz przybyła do niego drużyna z jego własnej dywizji, od której dowiedział się o miejscu ewentualnego pobytu sztabu. Przekroczył więc Wisłę pod Wyszogrodem, a potem jeszcze trzy razy przekraczał Wisłę tam i z powrotem, w rozmaitych miejscach, nie będąc niepokojony ani razu przez niemieckie lotnictwo. Wśród żołnierzy zaczęły krążyć pogłoski o szczęśliwej ręce Stukułki, która wyprowadzi ich niechybnie cało z tej awantury.
W tym czasie szosy pełne już były uchodźców i zdezorganizowanych jednostek. Widok doskonale odżywionych i nienagannie wyekwipowanych szeregów Stukułki budził ogólną sympatię i ciche nadzieje. Kobiety i chłopi chętniej dawali im papierosy i pożywienie, niż obdartym uchodźcom i pokrwawionym w bitwach rozbitkom. Wielu spośród niedobitków chciało przyłączyć się do Stukułki, lecz on godził się jedynie na ludzi porządnie i schludnie umundurowanych, których broń znajdowała się w absolutnym porządku. Nie był pewien czy w końcu nie stoczy ważkiej bitwy i miał najszczersze chęci stanąć wtedy na wysokości zadania.
W połowie września Stukułka dowodził stanem liczbowym pułku, a nieco później — brygady. Ciężarówki, które stanowiły tabory, upstrzone były napisami w tym rodzaju: „Trzymajcie się Stukułki — gwarancji bezpieczeństwa i przeżycia!!! „.”Niech żyje Stukułka i niech nas prowadzi!”, „Aby dalej!!!”, „Kto ze Stukułka ten pewien!!!”.
Oczywiście, napisy te były samorzutnym dowodem uznania ze strony podkomendnych i nie miały nic wspólnego z propagandą. Stukułka kazał je ścierać, lecz co rano wykwitały, jak uwielbienie, na nowo. Znaczenie agitacyjne zaś miały pierwszorzędne, tak, że w drugiej połowie września Stukułka prowadził za sobą niemal dywizję, na której czele wmaszerował pod koniec kampanii do miasteczka Klasterupki, w okolicach Zaleszczyk.
W Klasterupkach bawił właśnie z lekka zdezorientowany rozwojem sytuacji generał dywizji Krupa–Miącki, który na widok wspaniale prezentujących się wojsk Stukułki wzruszył się i ucieszył na przemian będąc przekonanym, że to Francuzi w polskich mundurach wylądowali nad Dniestrem i przychodzą z pomocą w samą porę. Wyprowadzony z błędu przez meldującego się Stukułkę, stanął jednak na wysokości zadania i wygłosił przemówienie, dzięki któremu dał się poznać jako drugi, obok Stukułki, prekursor współczesnych, postępowych i wybiegających naprzód koncepcji i prądów w wojskowości tego wieku, czym uratował honor polskiej wiedzy wojskowej i miesięcznika „Bellona”, którego był współpracownikiem. Oto, co powiedział generał przed frontem żołnierzy:
— Żołnierze, podoficerowie i poruczniku Stukułko! Chwalebnie wypełniliście swój obowiązek wobec ojczyzny, dając dowód niezwykłej w tej kampanii celowości działania. Z chwilą, gdy dwie potężne armie zalały nasz kraj, obowiązkiem każdego Polaka jest jak najuporczywiej pozostawać przy życiu, czekać i patrzeć, co z tego wyniknie. Walka w takich okolicznościach jest zaprzeczeniem wszelkich teorii militarnych, w myśl praktycznej zasady: „Z czym do gościa”. Poruczniku Janie Franciszku Stukułko! Za złożone nieopodal pola chwały dowody przezorności i rozsądku mianuję cię kapitanem, z natychmiastową ważnością tej nominacji. Nie sztuka jest wykrwawić się na próżno, tego rodzaju przykładów znajdziemy w naszej historii pod dostatkiem. Natomiast twój czyn, Stukułko, mało ma równych sobie.
To mówiąc ucałował Stukułkę w oba policzki, odpiął ze swej piersi order i przypiął go Stukułce. Nie znam dokładnie nazwy, ani charakteru tego odznaczenia, mam jednak niezbitą pewność, że nie było ono za waleczność. Po czym generał rzekł:
— Kapitanie Stukułko. Jaki jest dokładnie stan liczbowy pańskiej grupy?
— Jest mi przykro, generale — odparł Stukułka — lecz mogę podać panu jedynie straty. Dokładnego efektywu nigdy nie znałem. Na oko wynosi około 8 tysięcy ludzi.
— A straty?
Stukułka wyprężył się służbiście.
— Melduję posłusznie: jeden szeregowiec utopił się w czasie przewidzianej regulaminem kąpieli w Wieprzu, trzech zabili lotnicy niemieccy, biorąc ich za uchodźców, dwóch zmarło wskutek zatrucia zepsutymi konserwami rybnymi firmy „Polryb” z Pucka, którą trzeba będzie po wojnie przykładowo ukarać, jeden znalazł zatruty papieros, jakie hitlerowcy w podstępny sposób rozsiewali z samolotów i udusił się. Rannych mamy czterech, jednego kopniętego przez konia i jednego z ostrym zapaleniem wyrostka robaczkowego.
— Wspaniale — szepnął generał z zachwytem. — Proszę notować — rzucił w stronę swego adiutanta, krostowatego młodzieńca z widocznie dobrej rodziny — 7.993 ludzi do internowania. Ja na czele, za mną ranni, chorzy na ślepą kiszkę i inni. Dokładne miejsce i czas przekroczenia granicy podam panu za godzinę. Historia o nas nie zapomni… — dodał marzycielsko.
Gdy nieco później Stukułka szedł jedną z uliczek Klasterupek, oczom jego przedstawił się następujący widok: kilkudziesięciu płaczących rozdzierająco żołnierzy otaczało niewysokiego, ciemnowłosego strzelca z cenzusem, nazwiskiem Anastazy Rosenblum, który czytał im na głos i z nieskazitelną dykcją popularny niegdyś chorał Kornela Ujejskiego, zaczynający się od słów: „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej…” Wszyscy wokoło płakali rzewnie, zaś jeden z żołnierzy, znany dobrze w okolicach placu Kazimierza w Warszawie pod przydomkiem „Zdzisiek Świderek” (trafne to nazwisko, jak wynikało z zapisków pułkowego oficera informacyjnego, otrzymał on za usiłowanie dokonania morderstwa za pomocą kelnerskiego korkociągu, za które odpowiadał 5–letnim więzieniem) bił się głucho w piersi i zawodził straszliwym głosem, przerywanym nieznaczną czkawką:
— Taka nasza tam i z powrotem w ucho, w serce, w wątrobę, w sumienie sepleniona mać! Ojczyzna ginie, a my nic? Nie dam! Wy tacy owacy! Po moim trupie! Bić!
Ten wstrząsający, a zarazem rozczulający obraz, gdy najmniej uprzywilejowani synowie tej ziemi wyrażali najgłębszy żal nad jej nieszczęściem, zmusił Stukułkę do intensywnego namysłu. „Prawdą jest”, mówił sobie w duchu, „że wszystko, co czynimy od drugiego września jest znakomicie wykonaną ucieczką. Wyższość jej nad innymi ucieczkami jest niezaprzeczalna; rozsądek zarówno polityczny, jak i życiowy, nakazuje nam cieszyć się z takiego rozwiązania, tym bardziej, że w terminologii militarnej działania nasze są prawidłowym cofaniem.
Niemniej wszyscy odczuwamy niesmak i niezadowolenie, co jest tym dziwniejsze, iż wiemy w tej chwili dokładnie, że: 1) wojna ta była politycznym samobójstwem, 2) byliśmy do niej zupełnie nieprzygotowani, 3) wodzowie nasi okazali karygodne niedbalstwo, jeśli nie niedołęstwo, 4) wróg był przygniatająco silniejszy, 5) kierownicy naszego życia państwowego zdali nader słaby egzamin dojrzałości, 6) nasi sprzymierzeńcy pozostawili nas na pastwę losu, nie pomagając nam niczym, jeśli nie liczyć kilku łzawych okrzyków przez radio, 7) w ogóle nie można było nic pozytywnego zrobić. A jednak płaczemy i chcemy się bić.
Czym to wytłumaczyć? Chyba tylko tym, że uczuciem, daleko skuteczniej pchającym do walki niż odwaga, jest wstyd. Rzecz jasna — wstyd przed innymi i wstyd przed samym sobą, który jest równie silny, jak pierwszy, a na którym zbudowano szereg naszych zasad etycznych i instytucji społecznych. My zaś, Polacy, mamy szczególnie rozwinięty zmysł wstydu; wstydzimy się całować publicznie z dziewczętami, wstydzimy się upominać o pożyczone pieniądze, a także wstydzimy się nie umierać na ojczyznę. I tak jest bardzo dobrze”
Stukułka przedarł się przez tłum, stanął obok strzelca z cenzusem, Rosenbluma, i powiedział:
— Żołnierze! Godna uwielbienia jest wasza żądza walki, lecz nie zapominajcie, że mamy już poza sobą czyny bohaterskie. Czyżbyście zapomnieli o operacji przeciwko niemieckiej kolumnie prowiantowej? Była to akcja wybitnie ofensywna i zakończona naszym pełnym sukcesem.
Stojący w pierwszym szeregu, zapłakany żołnierz, w cywilu — właściciel niewielkiego sklepiku kolonialnego z Sandomierza, skrzywił się gorzko i rzekł głosem nabrzmiałym szyderstwem:
— Jak pan może, panie poruczniku, wspominać te chwile obżerania się czekoladą, konserwami i zaciągania się papierosami „Juno”! A gdzież krew i chwała, odwet za spalone sadyby i płatki białych róż?… Czy były wtedy?
— Nie było — przyznał Stukułka — i mnie też jest z tego powodu niewyraźnie, zwierzę się wam.
Potem przy śpiewie „Roty” i wbrew rozpaczliwym próbom układania historii przez generała Krupę–Miąckiego kapitan Stukułka wyruszył z Klasterupek na czele swych ludzi na poszukiwanie wroga, walki i honoru. Niemcy nie dali na siebie długo czekać, otoczyli wkrótce bardzo dokładnie i ze wszystkich stron wojsko Stukułki i rozpoczął się bój. Żołnierze ginęli mężnie i zaciekle; zniszczyli kilka czołgów za pomocą granatów ręcznych; ośmiokrotnie podrywali się do ataku na bagnety i padali, zdziesiątkowani ogniem sprzężonych karabinów maszynowych najnowszego systemu „Bergmann 1940”.
Wreszcie, za dziewiątym razem udało im się dobiec do stanowisk Niemców. Zaczęła się walka wręcz, w czasie której wykłuto wszystkich Niemców w najbliższym zasięgu, zaś uśmiech najwyższej satysfakcji okrasił lica kapitana Stukułki, plutonowego Kubaja, „Zdziśka Świderka”, Anastazego Rosenbluma i sklepikarza z Sandomierza.
W kilka minut potem wszyscy oni zostali wybici co do nogi koncentrycznym ogniem armatek broni pancernej z ustawionych dokoła czołgów. Ocalał jedynie Stukułka, który doczołgał się do pobliskiego brzeźniaka, gdzie spotkał żołnierza swej kompanii, starego Białorusina nazwiskiem Prokopiuk, który właśnie zmieniał stare onuce na świeże zapasowe. Stukułka ucieszył się bardzo na jego widok, czego nie można było powiedzieć o Białorusinie.
— No czuję się świetnie — powiedział Stukułka. — To wszystko było bardzo niepoważne, ale spełniliśmy nasz obowiązek. Nareszcie będę mógł cierpieć z czystym sumieniem.
— To całe szczęście — odparł uradowany Prokopiuk. Jego początkowa nieufność wypływała z przypuszczenia, że Stukułka każe mu się jeszcze bić — bo ja właśnie wybieram się do domu. Szkoda mi pana, panie poruczniku. Jest pan całkiem niegłupim człowiekiem, a takim u nas ciężko.
To mówiąc wyrzucił stare onuce. Za chwilę wpadł na nich patrol niemiecki, przetrząsający pobojowisko. Białorusin poddał się bez walki, podniósł tylko porzucone onuce, złożył je starannie i schował. Stukułka szamotał się przez krótki czas, kopnął nawet dowodzącego patrolem feldfebla z całych sił w kostkę. Niemiec zawył z bólu, Stukułka został ogłuszony uderzeniem kolby i w ten sposób dostał się do niewoli.
Podkreślam ten moment usilnie, gdyż niektórzy z innych biografów Stukułki pomijają milczeniem prawdziwy bieg wypadków i sugerują, jakoby Stukułka, zgodnie z niejakim fatalizmem, poddał się bez oporu. Nie, Stukułka został obezwładniony w gwałtownej, męskiej walce; jest to być może niekonsekwencja w rysunku postaci, lecz jest to także czarujący dowód (wśród kwadrylionów innych dowodów), że człowiek, to rzecz trudna i bardzo niejasna.
Nie wiedział tylko, biedny Stukułka, że ostatni jego czyn w tej kampanii był dobrym uczynkiem, albowiem feldfebel ów, nazwiskiem Immergluck, zaniemógł wskutek tego kopnięcia na ropień kostny, zwolniony został ze służby frontowej i przesiedział resztę wojny w zdrowiu i cieple jako intendent wojskowego domu publicznego dla urlopowiczów i rekonwalescentów w Karlsbadzie
W roku 1946 ukazało się w Londynie dwutomowe dzieło sir Johna Kimball o współczesnym prowadzeniu wojny w świetle najnowszych osiągnięć. Epopei wrześniowej porucznika (później kapitana) Stukułki, w dziele tym poświęcony został cały rozdział pt. „The Stukułka case — Polish attainments and erros in the campaign of autumn 1939”.
Brytyjski teoretyk wyraża się z najwyższym uznaniem o tym, co nazywa taktyką regresyjną Stukułki, zapewniając, że królewscy generałowie, w czasie kampanii 1940 roku w Holandii, Belgii i Francji, ściślej mówiąc — w Dunkierce, postarali się o skrupulatne wykorzystanie szeregu doświadczeń polskiego oficera. Natomiast samo zakończenie wydaje się Anglikom błędem, nieporozumieniem i karygodnym załamaniem psychicznym.
Sir John nie może pojąć tego, co stało się po opuszczeniu Klasterupek. Niemniej zasługi Stukułki, jako pioniera współczesnego systemu wojennego myślenia, bazującego na jak najdalszej oszczędności życia powierzonych mu żołnierzy, zostały całkowicie przez KimbalPa uwypuklone.
W wiele lat później kapitan Stukułka usiłował osobiście wyjaśnić mu pewne rzeczy. Stary, zasłużony generał brytyjski o porcelanowo—błękitnych oczach i srebrnych, sumiastych wąsach, ściskał serdecznie dłoń Stukułki, lecz nie przestawał kiwać powątpiewająco głową, przyznając, że nic nie pojmuje z wywodów kapitana. Tym samym sąd jego o bitwie w rejonie Klasterupek pokrył się z grubsza z sądem Białorusina Prokopiuka, tego, który chciał wracać do domu, o osobie Jana Franciszka Stukułki.
Jan Franciszek Stukułka urodził się w 1920 roku, w Warszawie, przy ulicy Kruczej, jako syn Pawła Stukułki i Michaliny z Sadzikowskich, obydwojga rzymskich katolików. Rodzeństwa nie miał, co bardzo sobie, wbrew utartym przekonaniom, później chwalił.
Ojciec jego, Paweł Stukułka, był właścicielem dobrze prosperującej mydlarni i z tej racji przynależał do Związku Drobnych Kupców — Chrześcijan, oddając przy każdych wyborach swój głos na listę narodowo—demokratyczną.
Endecja była, zdaniem Pawła Stukułki, jedynym ugrupowaniem politycznym, w którym zdrowa myśl kupiecka nie tylko znajdowała swe narodowe uzasadnienie, lecz także bardzo ładnie sformułowany bodziec do rozsądnego, a zarazem bogobojnego życia.
Ta stałość przekonań politycznych trwała aż do chwili, gdy młodszy brat Pawła Stukułki Zenon, nawiasem mówiąc: hołysz i pijaczyna, a z zawodu komiwojażer firmy „E. Wedel”, przywiózł z podróży do Rawy Mazowieckiej wygrzebane z jakichś akt dowody, że Stukułkowie to rodzina szlachecka. W papierach tych pisało coś o przywilejach i dobrach rodowych pod nazwą Stukła, a nawet o jakimś Gwalbercie Stukułce, który był podobno starostą i towarzyszem pancernym.
Wprawdzie dotąd Paweł Stukułka chełpił się swą warszawskością — wszyscy wiedzieli także, iż matka jego miała stragan z owocami na Koszykach, zaś w chwilach wyjątkowo podniosłych i po procesjach Bożego Ciała twierdził on, że jego pradziad, łyk z łyków staromiejskich, cytowany był w najgorętszych chwilach przy boku Jana Kilińskiego — to jednak opowiadanie brata, przerywane lekkim odbijaniem się dopiero co spożytych parówek z chrzanem, wywarło na nim mocne wrażenie.
Odtąd zamyślał się często za ladą swej mydlarni, kilkakrotnie zwrócił uwagę żonie, by nie mówiła tak głośno, zaczął obcinać paznokcie łukowato, zamiast jak dotąd — na płask i wymykał się po kryjomu do Biblioteki Miejskiej, gdzie długie godziny spędzał na wertowaniu starych herbarzy i almanachów. W związku z coraz głębszą wiarą w swe szlacheckie pochodzenie (w jednym z leksykonów genealogicznych znalazł nazwisko nobilitowanej rodziny wieśniaczej Stodółka, a jednocześnie przeczytał sobie wielkie dzieło* z zakresu onomastyki) Paweł Stukułka zmienił orientację polityczną i zamiast na endeków głosował odtąd na byłego socjalistę Piłsudskiego, wykazując tym samym doskonałe wyczucie drobnych subtelności polskiego życia publicznego i zrozumienie dla ciągłości pewnych tradycji.
Ten przełom w życiu Pawła Stukułki miał także wpływ na przyszłą karierę jego syna, albowiem drobny kupiec chrześcijański pieścił odtąd w duszy wizję Jana Franciszka jako oficera i gentlemana i chociaż Jan Franciszek niewiele sobie robił z ojcowskich marzeń, to jednak, sprecyzowane w odpowiedniej chwili, doczekały się one realizacji. Ale o tym potem. Na razie rzec trzeba, że młody Stukułka od najmłodszych lat nie znosił mydlarni i nudził się w swej rodzinie.
Najistotniejszymi cechami Jana Franciszka Stukułki były: inteligencja, wątpliwość i optymizm, a ponieważ były to także, do pewnego stopnia, zasadnicze rysy jego pokolenia i jego epoki — przez to powiedzieć można, że Stukułka całkiem nieźle uosabiał pokolenie i epokę. Inteligencja ta nie predestynowała go na geniusza, dawała mu jednak zdrowy sąd, jasne widzenie rzeczy aż do końca i odpowiednią dozę cwaniactwa, tak koniecznego we współczesnym świecie.
Wątpliwości czyniły zeń uczciwego i mądrego człowieka, zaś optymizm trzymał go skutecznie przy życiu w dobie, gdy religia to było za mało, a inne światopoglądy prowadziły często do zbrodni lub samobójstwa. Wątpliwości Stukułki nie miały cech hamletyzowania; powściągi rozumowe większą w nich grały rolę, niż moralne, te ostatnie zaś stawiał zawsze wyżej od zagadnień, nastręczających się przez chwilowo wytworzoną sytuację. Stąd najczęściej zastanawiał się nad tym, czy coś jest słuszne, lub mądre, rzadziej — czy dobre, a najrzadziej — czy korzystne.
W1926 roku, gdy rozpoczęła się majowa awantura, Stukułka miał 6 lat i nie miał jeszcze żadnych wątpliwości. Właśnie bawił się z rówieśnikami na jednym z warszawskich skwerków, a ponieważ zawsze odznaczał się wyczuciem aktualności zamiast więc odwiecznego podziału na złodziei i policjantów zaproponował chłopakom daleko modniejszy podział na wojsko Piłsudskiego i wojsko prezydenta Wojciechowskiego. Sam stanął na czele tego drugiego i z głośnym okrzykiem: „Bić buntowników!” rozgromił doszczętnie młodocianych zwolenników puczu, co stało w jaskrawej sprzeczności do sytuacji na moście Poniatowskiego i w Aleji Trzeciego Maja o tej samej porze.
Na jednej z ławek siedziało jednak dwóch byłych peowiaków a obecnych pracowników tajnej służby Sulejówka, wygrzewających się pozornie w majowym słońcu, zaś faktycznie dających pilne baczenie na wszystko. Jeden z nich rzekł:
— Popatrz, taki szczeniak, a już przeciw nam. Nie będzie nam łatwo.
Po czym wstał i wytargał solidnie Stukułkę za uszy. W tej chwili poczuł Stukułka po raz pierwszy w życiu całą gorycz i niedogodność, jaką przynosi ze sobą postawienie na złego konia w polityce. Inna rzecz, że piłsudczyk ten pomylił się doszczętnie w swych prognostykach, jeśli chodzi przynajmniej o osobę Stukułki. Ze strony tego ostatniego regime belwederski, potem bebewuerowski, potem sanacyjny, potem ozonowy nie potrzebował się niczego obawiać, od owego bowiem doświadczenia Stukułka stał się bezwarunkowo przeciwnikiem wszelkich gwałtownych wystąpień politycznych w systemie nieparlamentarnym.
„Krzyczałem wtedy na tematy polityczne właśnie w momencie, gdy kończył się u nas parlamentaryzm, zaś jedynie demokracja parlamentarna daje możność krzyku”, rozumował Stukułka w dojrzalszym wieku, wspominając swój udział w przewrocie majowym. W każdym innym systemie krzyk o charakterze politycznym musiał spowodować ponure doświadczenia, jak targanie za uszy, więzienie, a nawet śmierć. W takich sytuacjach o wiele lepiej jest kryć sympatie i antypatie i komunikować je szeptem zaufanym znajomym. Zachodzi jeszcze pytanie, czy krzyk o charakterze politycznym jest potrzebny i celowy. Na ten temat można by się mocno spierać, jedno jest mimo to pewne, a mianowicie, że krzyk taki jest swoiście przyjemny. To zaś jest już bardzo wiele i może stanowić niebezpieczną pokusę”.
W ósmym roku życia ustalił się stosunek Jana Franciszka do metody tzw. gwałtownych rozwiązań sprzeczności, zachodzących pomiędzy jednostkami. Ludność ulicy Kruczej od lat 12 żyła podówczas pod terrorem niejakiego Kuby Wąsa, dziesięcioletniego mocarza i watażki. Chłopaki z wszystkich niemal przecznic, jak Żurawia, Wspólna, Hoża, podlegali temu jarzmu bez szemrania, znosząc Kubie scyzoryki, irysy „Alfa”, klisze i słowa uwielbienia.
Stukułka zetknął się z Wąsem po raz pierwszy, gdy Kuba na czele doborowej gwardii przybył na podwórko, na którym Jan Franciszek grał wraz z innymi w „dwa ognie” i bez specjalnych wstępów zabrał brutalnie piłkę. Nikt nie wystąpił czynnie przeciwko temu gwałtowi, Stukułka zaś stał najspokojniej w świecie, wychodząc z założenia, że wśród grających było kilku silniejszych od niego i że nie ma sensu rwać się do nieuniknionej klęski. Wszystko skończyło się na podniecającej pyskówce, natomiast w ciągu następnych dni Stukułka rozwinął wielką akcję propagandową, szkalując bez reszty Wąsa wzdłuż całej Kruczej ulicy. Rezultaty tej działalności nie dały na siebie długo czekać. Któregoś wieczoru Wąs zastąpił mu drogę i rozpoczął następujący dialog:
— Ty, gówniarz. Wiesz, co ty jesteś?
Stukułce serce zaczęło gwałtownie łomotać, lecz odpowiedział mężnie:
— Nie. Nie wiem.
— Gówniarz jesteś — strzyknął Wąs, podsuwając bliżej swą krępą, nabitą postać i krościatą twarz.
— Nie jestem — warknął póki co Stukułka, chociaż bał się nieprzyzwoicie — za to ty jesteś parszywe chamidło!
— Za taką przemowę nasram ci na głowę — zachrypiał szyderczo Wąs, chcąc najpierw zgnębić przeciwnika retorycznie. W tej dziedzinie jednak Stukułka nie tylko nie ustępował Kubie, lecz nawet go przewyższał, toteż odparł ze swadą:
— Co bez rymu i bez sensu to zjedz gówno spod kredensu!
Po tym ciosie zdenerwowany niepowodzeniem Wąs przeszedł od słów do czynów i otwartą dłonią pchnął szczupłego i raczej wątłego Stukułkę w twarz. Cała krew zbiegła Stukułce do serca, gdyż poczuł, że w tej sekundzie musi zacząć działać. Dla ludzi zdających sobie zawsze sprawę z tego, co się z nimi dzieje, najtrudniejsza jest decyzja przejścia od słów do działania. Stukułka był w sytuacji, kiedy odpowiedzialność spada wyłącznie na jednostkę i to odpowiedzialność nie byle jaka, bo honorowa. Z drugiej jednak strony zdawał sobie dokładnie sprawę z tego, że rozpętanie walki oznaczać dlań będzie klęskę, jeśli nie zupełną masakrę. Wobec tego postąpił połowicznie i też pchnął, lecz nie ze wszystkich sił, Wąsa w pierś.
Ta złudna nadzieja wszystkich myślących oportunistów, że na ich połowiczność nastąpi znów połowiczna replika i w ten sposób dojdzie się w końcu do honorowej zgody, zawiodła i tym razem (jak niezliczone razy w dziejach świata), Wąs, który tylko czekał na ten objaw słabości, a jednocześnie nieodparty casus belli (nic nie stanowi tak cudownej przyczyny wojny, jak objawy słabości przeciwnika) rozejrzał się za kamieniami i zaczął przygotowania do systematycznej destrukcji, co wzbudziło w Stukułce nieodpartą chęć ucieczki.
Jakiś irracjonalny heroizm przykuwał mu jednak nogi do bruku i wtedy, jak często w jego późniejszym życiu, na arenę wkroczył szczęśliwy przypadek pod postacią starszego kolegi szkolnego, który właśnie przechodził obok teatru wojny. Czternastoletni ten wybawca zasunął Wąsowi kilka dotkliwych kopniaków i już zabierał się do zastosowania modnego podówczas w szerokich kołach warszawskiej młodzieży chwytu, tj. rozbicia nosa wroga o umiejętnie podstawione, własne kolano, gdy zaszedł fakt nieoczekiwany. Oto Stukułka rzucił się do rozdzielania walczących i w tej czynności tkwiło przeznaczenie.
Odtąd bowiem Stukułka namiętnie polubił bójki i zawsze starał się rozdzielać. Dawało mu to miłe poczucie własnego bohaterstwa, jako rzucającego się odważnie w wir zmagań, przy jednoczesnej gwarancji osobistego bezpieczeństwa, jako trzecia, neutralna i arbitralna siła. Samo zdarzenie miało następujące konsekwencje: kolega–wybawca odszedł wcale nie zmęczony i dumny ze swej szlachetności, zaś Kuba Wąs żywił odtąd dla Stukułki mętnie sprecyzowane, niejasne uczucie wdzięczności za uchronienie go od pewnych cierpień. Później, gdy Wąs był już znanym i cenionym w całej dzielnicy pąjęczarzem, a także przykładowym pijakiem, zaprzyjaźnił się blisko ze Stukułka, opowiadał mu o swych zawodowych sukcesach i często wspominał z sentymentem ich ubiegłą wrogość.
Dość wcześnie doznał Stukułka po raz pierwszy tego, co niemieccy poeci romantyczni ubiegłego wieku nazywali „weltschmerzem”. Miał wtedy lat dziewięć i siedział, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, u fryzjera, owinięty Małym prześcieradłem. Gdy podcinano mu grzywkę, przeglądał ilustrowane tygodniki. Na ilustracjach widział małych, angielskich kadetów marynarki, objadających się świątecznym plum–puddingiem, małych Francuzów z chóru „Petits chanteurs de Notre–Dame” w białych komeżkach, przygotowujących się do mszy świątecznej i małych Amerykanów, strojących wigilijne drzewko.
W sercu Stukułki zrodziło się płaczliwe uczucie namiętnego pragnienia, aby znaleźć się na raz w tych wszystkich miejscach (czyli według podpisów pod zdjęciami: w Plymouth, w Paryżu i w Kalifornii) i osobiście brać w tym wszystkim udział. Tym samym stał się nieświadomie jeszcze jednym spośród setek milionów niewolników współczesnej prasy, której magiczna potęga potrafi wywołać zimową porą w dziewięcioletnich duszach ten sam głodny „weltschmerz”, jaki wiek temu rodził się we wszechstronnie wykształconych romantykach niemieckich i to tylko na wiosnę. W późniejszych latach Stukułka doznawał podobnego uczucia oglądając fasady różnych, historycznych gmachów. Wtedy smutno mu było, że nie może ogarnąć historii, żyć w różnych epokach i jakże żałował, że nie może podróżować wraz z Mozartem do Pragi poprzez ciepłą, tkliwą, rokokową Europę. Natomiast rosyjska odmiana „weltschmerzu”, mętna, mistyczna i zalkoholizowana „chandra”, nigdy nie miała dostępu do wnętrza Stukułki, nie Ucząc kilku chwil utraty równowagi po pierwszej jego (a zarazem ostatniej) tragedii miłosnej, o czym jeszcze będzie mowa. Również zasadzający się na uporczywej nudzie, brytyjski „spleen” był zupełnie obcy Stukułce, którego zawsze coś ciekawiło.
W gimnazjum nie odnosił Stukułka specjalnych sukcesów. Najlepiej czuł się zawsze na godzinach polskiego, historii, gimnastyki i szkolnych wycieczkach. W stosunku do niektórych sformułowań, używanych i głoszonych przez księdza—katechetę, miał zawsze głębokie zastrzeżenia, których jednak nie komunikował na głos. Uważał bowiem sympatycznego, tłustawego i trochę zapuszczonego w ubiorze księdza Rynkę za jedną z pozytywniejszych postaci wśród swoich praeceptorów i starał się unikać wyrządzania mu przykrości.
Swoje wykształcenie uzupełniał intensywną lekturą, pod której wpływem jego plany na przyszłość zmieniały się rzec można kalejdoskopowo. W fazie 8–9 lat pragnął, pod wpływem Walerego Przyborowskiego, zostać ułanem, zaś pod wpływem Karola Maya i Fenimore Cooper’a — traperem i dozgonnym przyjacielem czerwonoskórych. W fazie 10–12 lat zamierzał zostać włóczęgą (London), humorystą (Mark Twain), rzymskim patrycjuszem („Quo Vadis”). W fazie 12–16 lat sprawa zaczynała się komplikować. W rachubę wchodziły kariery: rewolucyjnego alpinisty („Janosik Nędza Litmanowski”), hodowcy bydła (Zane Grey, Rex Beach i Baxter), wyższego urzędnika policji (Conan–Doyle, Wallace, Nasielski), inteligentnego rentiera (Anatol France), mikrobiologa–samarytanina–zbawcy ludzkości (de Kruif), gentlemana–włamywacza (Leblanc), księdza (Mickiewicz, Chesterton), czarującego epikurejczyka–aferzysty (Frank Heller), szarego żołnierzyka walki o dobrą sprawę (Żeromski, Strug, Andre Malraux) i hotelowego oszusta (Vicki Baum).
Po 16 roku życia sprawa nabrała cech chaosu i Stukułka doprawdy nie wiedział czym ma i czym chce być.
Pierwszy, nieśmiały cień jego życiowej filozofii zarysował się, gdy w I klasie licealnej napisał wypracowanie klasowe na wolny temat: „Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”. Stukułka oświadczył w swym tekście, że nie zgadza się z Rozą Wenedą i ze Słowackim, że owszem, należy zawsze żałować bardzo róż i że naczelnym zadaniem ludzkości jest unikanie wszelkich sytuacji, w których lasy, a wraz z nimi róże, musiałyby koniecznie płonąć.
Klasówka ta zastała odczytana na głos przez uśmiechającego się ironicznie profesora od polskiego, czynnego działacza Ozonu i zaufanego powiernika ministerstwa, po czym rozwinęła się dyskusja, w której Stukułka został z równą pasją zaatakowany przez dwóch, na pozór tak obcych sobie kolegów.
Jednym z nich był Joachim Schulzmann, wódz szkolnych oenerowców, który stwierdził, że Słowacki, pisząc „nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”, miał na myśli żydowskich intelektualistów i pięknoduchów, których należy wyrżnąć w pień w imię czysto polskiego, narodowego ładu krwi i gleby.
Drugim dyskutantem, zgodnym z Schulzmannem co do założeń metodologicznych, był Wacek Brysiak przywódca szkolnej lewicy. Oświadczył on, że przez „róże” Słowacki rozumiał wykwint życia, zgniły humanitaryzm i miłosierdzie burżuazyjne, które muszą spłonąć w pożarze nadchodzącej rewolucji. Stukułka, był nieco zmartwiony wynikiem dyskusji i biorąc pod uwagę ironiczny grymas profesora oraz fakt, że wraz z Schulzmannem i Brysiakiem stanowił trzon szkolnej reprezentacji koszykówki (wśród której przecież musi panować rzeczywiste współdziałanie) postanowił ułagodzić wszystkich za jednym zamachem.
W tym celu podjął się napisania okolicznościowego referatu z okazji zbliżającej się rocznicy powstania listopadowego. W referacie tym, wygłoszonym na uroczystej akademii, dowiódł, że: 1. powstanie było dowodem romantycznego porywu i solidarystycznych intencji całego społeczeństwa, które to dwa czynniki cechowały zawsze, cechują i cechować będą Polaków (w tym miejscu profesor uśmiechnął się z pełną satysfakcją i zadowoleniem, skinął głową oraz spojrzał bystro dokoła), 2. powstanie wyrosło z mistycznych więzów krwi, było dziełem młodzieży, a upadło przez starsze pokolenie (w tym miejscu Schulzmann i kilku jego zwolenników zaczęli bić brawo, lecz szybko umilkli, uważając oklasków za odważną i skuteczną demonstrację polityczną), 3. powstanie było wynikiem historycznie uwarunkowanych prądów społecznych, a okoliczność, że się nie udało, jest ponurym oskarżeniem pod adresem zaprzedanych wrogowi warstw posiadających, magnaterii i im podobnych (w tym miejscu Brysiak ścisnął znacząco prawą pięść i pokiwał ze zrozumieniem głową). Po referacie Schulzmann spojrzał Stukułce głęboko w oczy i powiedział:
— A jednak jesteś Polakiem…
Brysiak uścisnął mu krzepko dłoń i rzekł:
— Jesteś na dobrej drodze. Z czasem przejrzysz zupełnie…
Profesor od polskiego poklepał go po plecach i dodał:
— A widzisz! Jak chcesz, to potrafisz.
Stukułka zaś uśmiechnął się z cicha i zamyślił się nad potęgą historiozofii.
W piętnastym roku życia zaszedł ważny, choć niebrzemienny w skutki, fakt utraty przez Stukułkę niewinności. Odbyło się to w sposób następujący: Stukułka od dłuższego czasu obserwował z gorącym zainteresowaniem pewną pokojówkę zamożnych sąsiadów. Pokojówka ta była zgrabną i w miarę (tzn. w niedzielę, gdy miała wychodne) elegancką osobą w wieku mniej więcej 30 lat. Miała także na imię Halina, jak również bogate i wszechstronne doświadczenie w sprawach miłosnych. Przez pewien okres czasu spotykali się na frontowych schodach przy czym Stukułka wykazywał początkowo dużą płochliwość i zmieszanie, oraz zmuszał się całą siłą woli do niepatrzenia w górę, gdy Halina, unosząc z lekka w obawie przed zgnieceniem spódnicę, wchodziła na piętro. Z czasem zaczęli ze sobą rozmawiać; w rozmowach tych Stukułka objawiał się jako wyrafinowany Don Juan, uwodziciel i zblazowany sukcesami w licznych alkowach rozpustnik, podczas gdy Halina okazywała się niewinną i nieświadomą dziewicą przed dwudziestym rokiem życia, kwiatem lilii, zupełną ignorantką w sprawie przyczyn i skutków, poinformowaną, że nie ma wprawdzie bocianów, lecz nie wiedzącą właściwie co i jak.
Stukułka usiłował jej pewne rzeczy nonszalancko wytłumaczyć, litując się jednocześnie szczerze nad jej potworną sytuacją panienki, narażonej na tysiące niebezpieczeństw, płynących z plugawej i nikczemnej chutliwości otaczających ją wokoło mężczyzn. Właściwa podszewka przechwałek Stukułki, oraz jego aparycja (był on już wtedy proporcjonalnie zbudowanym chłopcem o ciemno blond włosach i wesołych, piwnych oczach) przekonały Halinę, że pewne rzeczy, o ile je robić szybko, ostrożnie i z pełną inicjatywą w ręku, mogą być zarówno przyjemne, jak i pożyteczne.
W tym celu zaszła kiedyś, pod wieczór, do mieszkania Stukułków, upewniwszy się przed tym, że Jan Franciszek jest zupełnie sam w domu i oświadczyła, że pragnie pożyczyć termometr, gdyż pani jej nagle zaniemogła. Stukułka stał właśnie przy napalonym piecu i słuchał koncertu reklamowego przez radio. Halina zapragnęła nagle ogrzać sobie stopy, zziębłe na schodach i aby to wykonać, oparła je tak umiejętnie o piec (posługując się, jako oparciem dla reszty kibici, stojącą obok, wygodną sofką), że Stukułka znalazł się nagle w obliczu nieogarniętych, a dotąd tylko niejasno przeczuwanych możliwości.
W kilka minut potem uciekł z domu i oparł się dopiero w kinie „Majestic”, gdzie wyświetlano właśnie pasjonującą „Wyspę Skarbów”, według Roberta L. Stevensona. Początkowo przygody piratów i łajdactwa beznogiego Johna Silvera kazały mu zapomnieć o tym, co uprzednio zaszło, po wyjściu z kina doszedł jednak do wniosku, że stała się rzecz wielka i że on, Stukułka popełnił brutalny gwałt na najprawdopodobniej niewinnej dziewczynie. Uspokajała go trochę myśl, że nie słyszał żadnych odgłosów jakby coś pękło, natomiast termometr kojarzył się dlań odtąd z czymś groźnym, wielkim, niebezpiecznym, wspaniałym i rozkosznym.
Stosunki ułożyły się jak najlepiej. Stukułka schudł bardzo, zaś Halina mogła sobie pozwolić na wyłączne przebywanie w każdą niedzielę w towarzystwie starszych, zamożnych panów, w związku z czym wzrósł wydatnie jej zapas jedwabnych pończoch, sztucznej biżuterii, oraz konto w PKO. Całą resztę jej porywów zaspokajał za darmo i z wdzięcznością Stukułka, którego żarliwość i dobra wola były niezawodne.
W zamian za to, Halina nauczyła go szeregu cennych i przyjemnych rzeczy, które przydały mu się bardzo w późniejszych latach. W konsekwencji tej nauki Stukułka czytywał takie sielanki, jak „Dafnis i Chloe” z życzliwością, lecz nie bez pobłażliwego uśmiechu. Miłe igraszki z Haliną nie były pozbawione momentów emocjonujących; kiedyś, gdy swawolili w strojach nader swobodnych i pozycjach nader urozmaiconych, dał się słyszeć zgrzyt klucza w zamku. Byli to powracający rodzice Stukułki.
Nastąpiła piorunująca akcja ewakuacyjna, w czasie której Stukułka wykazał nieprzeciętną przytomność umysłu i zdolność błyskawicznej orientacji. Zalety te, wraz z wyżej wymienionymi rysami światopoglądowymi: inteligencją, wątpliwościami i optymizmem, stanowiły zawsze o osobowości Stukułki.
Wszelkie próby niewierności Stukułki Halina tłumiła w zarodku napomknięciem, że tym razem spodziewa się dziecka. Były to oczywiście czcze pogróżki, gdyż bezbłędna technika jej działania, oparta o wieloletnią praktykę, wykluczała taką ewentualność tym niemniej robiły one na Stukułce ogromne wrażenie. Oczami wyobraźni widział Halinę zażywającą cyjankali lub skaczącą do Wisły, następnie scenę wyłowienia i obdukcji sądowej jej trupa, następnie wzmianki w gazetach i siebie pod pręgierzem opinii publicznej. Halina nigdy przy tym nie omieszkała zaznaczyć, z cichą melancholią w głosie, że Stukułka jest jej pierwszą i ostatnią miłością, człowiekiem, który ją uwiódł i któremu nic miała się ona siły oprzeć.
W takich wypadkach żal mu było strasznie Haliny, lecz jeszcze bardziej cierpł na myśl o klęskach, które by spadły na niego przy niepomyślnym obrocie sprawy. Natomiast możliwości zaradzenia złemu były dlań czarną magią, aczkolwiek wiedział, że takie są. Sytuacja stała się o tyle skomplikowana, że po niejakim czasie Stukułce przestała wystarczać namiętność i porubstwo i zapragnął czystej, krystalicznej, a wzniosłej miłości.
W związku z tym nawiązał bliższy kontakt z niejaką Irenką Milenko, córką białego emigranta i matki–Polki, oraz uczennicą na pensji imienia Królowej Jadwigi. Zaczęło się oczekiwanie po lekcjach na placu Trzech Krzyży, spacery w Aleje, trzymanie teczki, wystawanie przed domem ukochanej, po to, aby na nią spojrzeć z daleka, potem listy i telefony (rozmowy trwały ponad godzinę i powodowały uszkodzenia linii), aż wreszcie Stukułka napisał wiersz o czarze granatowego, szkolnego mundurka i konwaliowym zapachu włosów, który go nie zadowolił i został natychmiast podarty.
Z uczucia tego Stukułka zwierzył się koledze, który dzielił z nim szkolną ławkę, czyli Zbigniewowi Koźlak–Koziołkowskiemu, synowi ziemianina. Zbyszek, który miał dwie siostry, i w którego domu bywała cała falanga panienek z dobrych domów, nie wyłączając Irenki Milenko, wysłuchał zwierzeń Stukułki, poczem spytał:
— Skoro ją tak kochasz, to czemu jej nie zgwałcisz?
— Jesteś bydlę — wycedził zimno Stukułka. — Takich jak ona się nie gwałci. To porządna dziewczyna. Takie się kocha. Gwałci się inne, wiem już jakie.
— Mówisz głupstwa — powiedział bynajmniej nie zmieszany Koźlak–Koziołkowski — takie też się gwałci, o ile tylko one same tego chcą. Mogę ci dać na to słowo honoru, a to jest coś warte. Ale możesz je tylko zgwałcić, przespać się z nimi nie możesz, bo to jest shocking i technicznie niewykonalne. Natomiast jeśli chodzi o gwałt, to nie mają one specjalnych zastrzeżeń i odbywa się to całkiem po cichu.
— Wiesz, żal mi ciebie, Zbyszek — rzekł wolno Stukułka. — Nie dostrzegasz pewnych rzeczy. Życie bez ideału w każdej dziedzinie, bez pewnych, chociażby umownych wartości, staje się nudne i płaskie, a nie ma nic przykrzejszego, niż nuda i płaskość. Nie jestem purytaninem, a tym mniej naiwniakiem i wiem, że zarówno jeden, jak i drugi to śmieszne typy. Ale wiem także, że trzeba kochać dwojako: zmysłami i sercem i zawsze będę to sobie tak organizował — jedna dla kontaktu dusz, a druga dla tych innych kontaktów. To dodaje niesłychanego smaku istocie rzeczy.
Koźlak–Koziołkowski potarł sobie dłonią czoło, gdyż mimo sprytu nie odznaczał się zdolnościami do dialektyki, nawet w tej dziedzinie. Po czym rzekł:
— Może i masz rację, nie wiem, nie zastanawiałem się nad tym. Ale w takim razie, jak pojmować małżeństwo? Czy faceci żenią się dla kontaktu dusz, czy dla tego drugiego? Wyobrażam sobie, jaki kocioł zrobiłby się u nas w domu, gdyby ojciec powiedział matce, że jest dla jego duszy, a wieczorem to on pójdzie sobie na dziewczynki; albo nawet odwrotnie, że matka jest tylko… ten… tego…, a duszy stary sobie poszuka gdzie indziej. Coś nie klapuje w tej twojej teorii.
— Trochę racji nasz — zasępił się Stukułka — widocznie mam jeszcze zbyt mało danych do ostatecznej syntezy. W każdym razie moje dotychczasowe doświadczenia zmuszają mnie do przyjęcia wyłuszczonej ci postawy. Nad małżeństwem jeszcze się nie zastanawiałem, W zasadzie uważałem je za nonsens, a tymczasem nie jest to taka głupia rzecz. W tym coś tkwi.
Stukułka zrobił bez większego trudu i tragedii maturę, a wypadło to mniej więcej w tym czasie, gdy ojciec jego Paweł ogłosił upadłość. Zawiły splot okoliczności, związany z bankructwem, wyjaśnił się szczęśliwie w ten sposób, że mydlarnia przepisana została na nazwisko żony, zaś stary Stukułka stał się, ni stąd, ni zowąd, właścicielem jednej perfumerii i dwóch składów aptecznych.
Tym samym sytuacja materialna Stukułków uległa zasadniczej zmianie na lepsze. Przeprowadzili się z Kruczej na kolonię Staszica, stary Stukułka kupił sobie sygnet herbowy, a matka, z domu Sadzikowska, uczyła się grać w bridge’a.
— Ja jednak jestem porządnym człowiekiem — mówił ojciec Jana Franciszka do jednego ze swych drobnych dostawców jeszcze z okresu dorabiania się na mydłami — panu zapłaciłem wszystko, ale Schichtowi nie pójdzie ze mną tak łatwo. To przecież zagraniczny, holenderski kapitał, który należy zwalczać.
Synowi zaś powiedział:
— Na wakacje wyślę cię za granicę. Synowie z dobrych domów, o pełnej chwały tradycji, powinni w młodości podróżować, poznać świat, a później służyć ojczyźnie. Nie ma zaś chlubniejszej służby, niż z bronią w ręku.
Odnośnie zamierzonego wojażu Stukułki odbyła się narada familijna, w której udział wzięli: ojciec, matka, brat ojca, Zenon, który w między czasie otrzymał dobrze płatną posadę w COP i dawał wszystkim do zrozumienia, że pracuje w kontrwywiadzie (co było zawsze jego marzeniem, natomiast nigdy prawdą), oraz brat matki, Feliks Sadzikowski, ginekolog i cynik.
W trakcie dyskusji wyłoniła się znaczna różnica zdań. Paweł Stukułka chciał wysłać Jana Franciszka do Anglii, miał jedynie zastrzeżenia co do wysokości waluty brytyjskiej i wynikających stąd kosztów pobytu. Zenon Stukułka domagał się wysłania bratanka do Niemiec, motywując to tym, że można stamtąd przywieźć informacje bardzo cenne i na czasie; doktor Sadzikowski zaś doradzał Francję, kraj, związany z Polską tradycyjnymi węzłami przyjaźni, w którym można nauczyć się wielu zasadniczych rzeczy, o czym on, jako ginekolog wie bardzo dobrze.
Pani Stukułka nie posiadała wyrobionego zdania w tej sprawie i w ogóle była raczej za polskim morzem. Przeciwko Francji podniósł obiekcje stary Stukułka, nazywając ją krajem rozpusty i degeneracji, a Zenon dodał, że jest to także gniazdo folksfrontu i wpływów komunistycznych. W odpowiedzi na to wuj Sadzikowski zaproponował, aby dokonać egzaminu mentalności Jana Franciszka i skoro okaże się ona zdrowa i odporna na bakcyle psycho–intelektualne wysłać go, mimo wszystko do Francji.
Po pewnych oporach, przy czym mama Stukułkowa pytała się o nieskończoną ilość najprostszych rzeczy (na przykład: co to jest mentalność?), wezwano Jana Franciszka i przez dwie godziny zadawano mu pytania w stylu: jaki jest jego stosunek do wojny domowej w Hiszpanii? — Co sądzi o procesie Gorgonowej?* — Czy uważa gmach BGK* za ładny? — Co by zrobił, gdyby znalazł portfel z 50.000 złotych na ulicy? — Czy podoba mu się Jadwiga Smosarska?*
Stukułka szybko zorientował się, że w teście tym chodzi o zupełny brak oryginalności i odpowiedział na wszystkie pytania zadowalająco, czym nota bene wywoływał pogardliwe wzruszenie ramion u wuja Sadzikowskiego, które mówiło wyraźnie: widzicie, możecie śmiało wysłać go do Francji! Jedyną obiekcję wzbudziła wśród większości egzaminujących odpowiedź na pytanie: czy Edward VIII dobrze zrobił abdykując dla pani Simpson? Stukułka odpowiedział, że jego zdaniem znakomicie, na co ojciec i stryj Zenon uśmiechnęli się z niesmakiem, zaś mama uniosła się zaperzona:
— Co ty gadasz, smarkaczu! Jak ci nie wstyd? Dla jakiejś tam pierwszej lepszej zdjąć z głowy szczerozłotą koronę! Czy ty byś też tak zrobił?
W końcu jednak pojechał do Francji. Przez trzy miesiące kręcił się po Paryżu, obejrzał sobie Louvre, Maurice’a Chevalier’a, opactwo Chiny, nocny lokal „Le boeuf sur le toit”, Sorbonę, Ogród Luksemburski o świcie, w południe i w nocy, giełdę w chwili haussy, Dzielnicę Łacińską, hotel „Claridge”, mecz rugby, pokój pewnej pracownicy miłości w okolicach dworca Saint Lazaire i pałac w Wersalu.
Był świadkiem jednej manifestacji faszystowskiej partii „Ognisty Krzyż”, jednej łącznej demonstracji strajkujących robotników wraz z komunistyczną młodzieżą, oraz wspólnej zabawy wszystkich ugrupowań, za wyjątkiem monarchistów, z okazji święta 14 lipca. Nauczył się posługiwać metrem, robić siu–siu w otwartych pisuarach ulicznych, tańczyć „swing”, całować się z dziewczynami w miejscach publicznych, oraz nosić barwne marynarki i szaliki zamiast krawata.
Wracając zaś do Warszawy rozmyślał w pociągu: „Francja, jak i cały wysoce kulturalny Zachód Europy, jest wielością i różnorodnością nieogarnioną, toteż wszelka turystyka, czy krótkie podróże po tych krajach bez ściśle sprecyzowanego celu, wydają mi się nieporozumieniem i stratą czasu. Stare i wielkie Kultury są dokładnie poszufladkowane, poszczególne zaś szufladki są w nich niezwykle głębokie i dopiero umiejętne wysuwanie tych szufladek może dać powołanym oczom, intelektom i sercom pełnię satysfakcji.
Artysta–plastyk znajdzie we Francji najbogatsze muzea i najciekawsze galerie sztuki, wojskowy lub historyk może latami całymi grzebać się we wspaniałych archiwach i dokonać swych najistotniejszych studiów, teatrolog będzie oszołomiony osiągnięciami inscenizacji, smakosz zanurzy się w nieznane i nie do zdobycia nigdzie indziej rozkosze stołu i piwnicy, włóczęga znajdzie największą swobodę, pełne wdzięku i ochoty dziewczęta, najpiękniejsze widoki, najweselsze nastroje, zaś cnotliwy — najcnotliwsze panienki, zapytujące na studenckich balach swe siedzące pod ścianą matki, czy mogą pójść zatańczyć?
Trzeba jednak wiedzieć, czego się we Francji szuka, gdyż chcieć ogarnąć to wszystko jest czystym szaleństwem! Jedynie niepokojącą rzeczą, jaką Stukułka wywiózł z Francji, była świadomość, że są kraje, w których można się kłócić z policjantem oraz wyjść na ulicę przebranym za niemowlę i w tym stroju poślubić Murzynkę bez usłyszenia jednego złego słowa ze strony współbliźnich. Świadomość tych rzeczy zapadła weń głęboko i na zawsze. W najskrytszych ostępach duszy modlił się do niej żarliwie i z czołobitnym szacunkiem.
Po powrocie z Francji stary Stukułka przycisnął Jana Franciszka do piersi i rzekł:
— Cieszę się z twego zdrowia i dziarskiego wyglądu. Teraz wstąpisz na właściwą drogę, to znaczy do wojska.
Jan Franciszek rzeczywiście wyglądał przyjemnie i zdrowo, choć może nie tak dziarsko, jak tego chciał jego rodzic. Wyrósł na szczupłego, dość wysokiego młodzieńca. Miał miękkie, schludnie zaczesane, ciemnoblond włosy, piwne, śmiejące się i rozsądnie patrzące oczy oraz białe, równe zęby. Ubierał się chędogo, z dyskretną swobodną wytwornością, nie gardząc wesołymi kolorami. Słowa ojca wywołały w nim następujące refleksje: „Stary chce koniecznie, żebym został oficerem. Oczywiście trudno jest go posądzić o jakikolwiek wdzięk w myśleniu przy układaniu swych planów, wychodzi on bowiem z tych samych założeń i pragnień, które międlą w sobie od stu lat wszyscy wzbogaceni drobnomieszczanie od Renu aż po Wołgę.
W tych trzech społeczeństwach, to znaczy w niemieckim, polskim i rosyjskim, oficer jest rodzajem mającego się prawo upijać półboga. Nie ma społeczeństw, w których oficerom więcej byłoby wolno, niż w tych trzech, jak również nie ma społeczeństw lepiej zorientowanych w szarżach i dystynkcjach wojskowych, niż one. Ale trzeba się nad tym zastanowić, gdyż sama myśl nie jest zła, a wszystko jest przecież kwestią interpretacji. Będąc niewątpliwie człowiekiem inteligentnym nie posiadam jednak żadnych skonkretyzowanych talentów, natomiast całe mnóstwo upodobań.
Wojsko jest dziś równie potężną, jak wszechstronną dziedziną życia i każde z mych zainteresowań może się w nim z powodzeniem zmieścić, będąc przez nie swoiście wzmocnione. Na przykład: lubię muzykę — mogę więc grać w wojskowej orkiestrze lub zostać specjalistą od wojskowych marszów. Jeśli poczuję wenę do nauk ścisłych — mogę zostać dyplomowanym strategiem. Jako miłośnik dobrej architektury mogę budować interesujące fortyfikacje.
Pasjonując się sportem — będę reprezentował armię na zawodach hippicznych. Gdy zapragnę doskonalić moralnie siebie i innych — przywdzieję suknię wojskowego kapelana, gdy zaś poczuję potrzebę wyładowania swych pierwotnych instynktów — pójdę do koszar jako oficer pułkowy. Jeśli przypadkiem zechcę zrobić karierę w polityce, to, znając dzieje i obyczaje mojego kraju, mam prawo przypuszczać, że stopień oficerski będzie mi raczej wybitną pomocą niż przeszkodą, zaś staż wojskowy i mundur mogą mi zastąpić wiele koniecznych dla sprawowania władzy, umiejętności. W ten sam sposób, nie opuszczając wojska, mogę być historykiem, administratorem, dziennikarzem i hagiografem, czyli pisać poparte autorytetem munduru życiorysy wojskowych świętych, a więc św. Jerzego, św. Michała i innych”.
Samo rozumowanie jednak nie wystarczało i należało zamierzeniom tym dać podbudowę emocjonalną. W tym celu Stukułka przeczytał kilka życiorysów Napoleona, Juliusza Cezara, Wallensteina i Józefa Piłsudskiego, po czym z ochotą pojechał do podchorążówki piechoty, do Tekiel.
Pierwsze trzy miesiące zdały się Stukułce ponurym koszmarem. Zwlekał się wczesnym rankiem ze swego spartańskiego posłania, wykręcał sobie kości i mięśnie w gimnastyce, śpiewał modlitwę, padał na ziemię, czołgał się, wstawał, ćwiczył, robił zwroty, przycinał sobie nieustannie palce karabinowym zamkiem, uczył się teorii, biegał, maszerował, po czym znów śpiewał i kładłsię spać.
W nocy marzył zawzięcie o najwymyślniejszych torturach dla podoficerów–instruktorów, oraz o chwili, w której stanie przed komendantem szkoły (nawiasem mówiąc — całkiem sympatycznym majorem) i powie mu wszystko, absolutnie wszystko do samego końca, co sądzi on, Stukułka, o tym straszliwym, zorganizowanym bezsensie. Nazajutrz rano zrywał się jednak posłusznie z łóżka i robił identycznie to samo, co wczoraj. Po pewnym czasie pozwolono mu pojechać do domu na kilkudniowy urlop. Na jego widok staremu Stukułce zwilgotniały oczy i powiedział:
— Schudłeś, sczerniałeś, lecz jesteś jakiś taki krzepki. Wyglądasz, jak prawdziwy zagończyk.
Stukułka pokiwał smętnie głową, obłożył się stertą książek o podobnej treści i wnioskach i zaczął namiętnie czytać. Były to książki najrozmaitszych rewolucjonistów i buntowników różnych narodowości, burzących się przeciwko bezduszności wojskowego drylu. Wyróżniali się wśród nich pewni Anglicy i rosjanie; pierwsi zwalczali z nienawiścią stosunki, panujące we flocie królewskiej — drudzy zaś wyszydzali z akcentem rozpaczy, okrucieństwo dyscypliny dawnej armii carskiej.
Po przeczytaniu sporego zapasu takiej literatury Stukułka zamyślił się głęboko i pojął, że dryl i bezduszna dyscyplina są wypróbowanym środkami dla wdrożenia pewnych, nie podlegających dyskusji wartości, w duszę i umysł młodego mężczyzny. Wrócił więc do Tekiel, pełen rezygnacji, lecz bez wrogości i spóźniwszy się z urlopu stał przez dwie godziny w pełnym rynsztunku na baczność.
Latem Stukułka pojechał do 305 pułku piechoty, stacjonującego w Mirynie. Miryn było to potworne miasteczko, pełne fryzjerów, taniej limoniady, schludne i nudnawe, typowe, wielkopolskie miasteczko. Stukułka odbywał swój staż sumiennie i cieszył się ogólną sympatią, aż do czasu, gdy dostał rozkaz szkolenia kilku rekrutów.
Zanim przystąpił do tej pracy namyślił się głęboko i zdefiniował:, Jasne jest, że to, czego wymaga się od żołnierzy, jest słuszne i pożyteczne. Wątpliwe jest tylko, czy metoda jaką się ich doprowadza do pewnych umiejętności, jest właściwa. Otóż wydaje mi się, że mając wyraźnie wytknięty cel przed oczami można osiągnąć to samo w drodze łagodnej, lecz sumiennej perswazji”.
Rozpoczął więc szkolenie od przyjacielskiej pogawędki z rekrutami, w czasie której starał się im wyjaśnić filozoficzne założenia wojskowości, nie zrażając się głuchą obojętnością, wiejącą z ich ogolonych fizjognomii. Po czym spokojnie, bez podnoszenia głosu, rozpoczął wdrażanie im pewnych cnót, które wdrożono mu w Teklach. Po tygodniu był przez nich dogłębnie znienawidzony. Rekruci spluwali na jego widok i szeptali:
— Taki to najgorszy. Krzyczeć to on nie krzyczy, ale ostatni pot z człowieka wyciśnie. Nie tak, jak plutonowy Siuda.
I tęsknili mocno za plutonowym Siudą, który trzymając się starych metod wyrażał najrozmaitsze przypuszczenia na temat zajęć zawodowych ich matek, oraz tarzał ich godzinami w błocie bez intelektualnego uzasadnienia.
Stukułka zaś został wezwany do dowódcy pułku, podpułkownika Lamskiego. Był to stary oficer z cesarsko–królewsko–austriackiej służby, mierzący 1 metr 92 cm wzrostu i szeroki w barach, jak portal kościoła parafialnego w Mirynie. Miał przy tym jasne, tzw, odważne oczy, dobrze utrzymane wąsy i w całości doskonale reprezentował ten typ Europejczyka, który może byż jedynie arystokratą i myśliwym, albo wojskowym z odwiecznie wojskowej rodziny. W wolnych chwilach zajmował się studiami nad dziejami pułków, w których służył kolekcjonowaniem historycznych emblematów pułkowych. Lamski chrząknął, Wydobył bogato grawerowaną herbami papierośnicę i poczęstował Stukułkę „Egipskimi”. Po czym rzekł:
— Powiedzcie mi, sierżancie—podchorąży, dlaczego was tak strzelcy nie lubią?
— Nie lubią? — zdziwił się Stukułka. — Melduję posłusznie, panie pułkowniku, że nic o tym nie wiem.
— Porzućmy na chwilę ten ton — uśmiechnął się podpułkownik Lamski zupełnie sympatycznie i wbrew temu, co o pułkownikach mówią — wcale niegłupio — powiedzcie mi szczerze co tam między wami jest?
— Skoro mam porzucić właściwy ton, panie pułkowniku, to przyznam się, że jestem zgnębiony tym, co pan pułkownik powiedział.
— Otóż to. A powiedzcie wy mi, sierżancie—podchorąży, dlaczegoście wy wstąpili do wojska na zawodowego, skoro tak się do tego nadajecie, jak jamnik do polowania par force?
— Aby służyć ojczyźnie z bronią w ręku, panie pułkowniku — wyprężył się Stukułka.
— Porzućcie ten ton, już raz wam powiedziałem — dudnił pułkownik — i słuchajcie, sierżancie–podchorąży, co wam powiem. Obserwuję was nie od dzisiaj i przyznać muszę, że nie bez satysfakcji. Lubię ludzi inteligentnych, ale ‘ wojsku, a przynajmniej nie w niskich rangach. Wy jesteście urodzonym opozycjonistą i wszędzie takim pozostaniecie, gdyż nigdy nie będziecie w życiu i pewni, ani o niczym przekonani. To nie znaczy, że mam was za komunistę, uchowaj Boże, mamy solidne informacje, że tak nie jest. Ale kiedy widzę, jak nudzicie na modlitwie, uśmiechacie z ironią na odprawach, nie wierzycie jotę żadnemu referatowi i zastanawiacie się nad każdym wydanym rozkazem, wtedy ogarnia mnie na przemian rozpacz lub rozbawienie. Dam wam dobrą radę: albo rzućcie wojsko, albo idźcie do sztabu, czy do intendentury. Inaczej zawsze będziecie doprowadzać waszych przełożonych do śmiechu i do płaczu, połączonego ze zgrzytaniem zębów.
I podał Stukułce swą dłoń, wielką jak cztery schabowe kotlety. Stukułka po raz pierwszy spojrzał na swego zwierzchnika z pełnym uznaniem, a później, rzewnym szacunkiem, często wspominał ten egzemplarz subtelnego i mądrego pułkownika.
Po powrocie ze stażu pułkowego do Tekiel miała się odbyć promocja podchorążych. Do tego uroczystego dnia podchorążowie przygotowywali się nader starannie. W wigilię promocji, zaraz po południu, rozpoczęło się czyszczenie munduru i ekwipunku pod kierownictwem znanego kata i oprawcy, niejakiego sierżanta Balona.
Buty, guziki, szamerunek nabierały błysków fanatyzmu pod miarowymi i krzepkimi z początku ciosami szczotek i sukiennych polerowaczek. Kanty spodni zaostrzyły się pod żelazkiem jak klingi. Broń i rzemienie lśniły onieśmielająco i wszystko było tak bezapelacyjnie dotarte, że tylko szatan lub sędzia śledczy mógłby znaleźć skazę.
Starszy sierżant Balon przechadzał się z wolna pomiędzy czyszczącymi, założywszy ręce do tyłu i nic nie mówiąc. Był to niewielki, pyzaty człowieczek, wzorowy ojciec i mąż, który święcie wierzył, że myślenie prowadzi do wszystkich na tej ziemi nieszczęść, że żołnierka jest specjalnie umiłowanym przez Boga zawodem i że nie ma nic wspanialszego pod słońcem, jak dwuszereg w nieskazitelnej postawie zasadniczej.
Wieczorem, o przepisowej porze, śmiertelnie znużeni czyszczeniem podchorążowie padli, jak podcięte tulipany, na łóżka, pieszcząc w duszy cichą nadzieję, że w dzień promocji, wyznaczonej na 12 w południe, pozwolą im o godzinę dłużej pospać. Toteż gdy o 3 nad ranem usłyszeli dźwięki trąbki, wielu z nich uśmiechnęło się tylko przez sen, inni uczynili gest odganiania uporczywej mary i naciągnęli wyżej koce na uszy, ale gdy w drzwiach sypialni stanął starszy sierżant Balon i ryknął:
— Pod–cho–rrrrrrą–żowie!!!
Na sali powstał popłoch, graniczący z rozpaczą i obłędem. W pięć minut później stali jednak w karnym ordynku, ubrani w wypucowany moderunek i starszy sierżant Balon posuwał się wolno wzdłuż frontu, śledząc każdy milimetr kwadratowy ich powierzchni. Wreszcie zatrzymał się przy podchorążym Wiatraczku, miłym, uczuciowym chłopcu, który wzruszał się do łez na patriotycznych akademiach, deklamował wiersze Wincentego Pola i marzył o ofiarnej służbie pod rozkazami jakiegoś bohatera. Starszy sierżant Balon pokiwał głową i rzekł:
— Podchorąży Wiatraczek. Wystąpić!
Wiatraczek wystąpił. Balon wyciągnął oskarżycielsko palec i wskazał na rękaw munduru podchorążego Wiatraczka. Po czym spytał:
— Co to jest?
Podchorąży Wiatraczek skłonił głowę i rzekł:
— Nic nie widzę, panie sierżancie. Balon:
— A gdzie podchorąży ma oczy? Wiatraczek:
— W głowie, panie sierżancie. Balon:
— To niech podchorąży schyli głowę niżej. Wiatraczek schylił głowę niżej i kontynuował po chwili:
— Nic nie widzę, panie sierżancie.
Starszy sierżant Balon rozejrzał się wokoło i rzekł:
— Podchorąży Wiliński. Wystąpić.
Wystąpił podchorąży Wiliński, którego Balon spytał, wskazując na rękaw podchorążego Wiatraczka:
— Podchorąży Wilióski. Co to jest?
Podchorąży Wiliński nie chciał robić przykrości koledze, lecz zarazem uważał, że najwyższy czas jest zakończyć tę całą zabawę. Przyglądał się bardzo długo rękawowi Wiatraczka, po czym rzekł dyplomatycznie i ugodowo:
— Melduję posłusznie, panie sierżancie, to jest ledwie widoczny pyłek.
— Pyłek — syknął Balon — nie, podchorąży Wiliński, mylicie się — zdjął z rękawa Wiatraczka zupełnie niewidoczny corpus delicjti i uniósł go na palcu w górę, demonstrując wokoło czysty, nagi palec. — Otóż to nie jest pyłek. To jest łupież. I wy, podchorążowie, chcecie dziś zostać oficerami, nie umiejąc odróżnić łupieżu od pyłku? Mając w dodatku pełne kołnierze łupieżu. Nie, Baaaaczność! W prawo zwrot — Za mną maaaarsz.
Wyprowadził ich na dziedziniec, gdzie ślicznie ubrani podchorążowie wykonali 18 przysiadów, 4 „padnij” w tempie, następnie przeczołgali się około 20 metrów, oraz zademonstrowali kilka ćwiczeń z bagnetem na broni. Stukułka nigdy dotąd nikogo tak nie nienawidził, jak starszego sierżanta Balona w chwili, gdy w niwecz obracał się na mokrej ziemi cały czar jego munduru. O godzinie 4.48 podchorążowie weszli z powrotem do koszar, zaś stojący w drzwiach starszy sierżant Balon zagrzmiał:
— Godzina na oczyszczenie munduru i broni. O 6 przegląd. Podchorążowie proszę nie zapominać — dziś promocja!
Gdyby przekleństwa oczu i serc mogły niweczyć, starszy sierżant Balon uleciałby w tej chwili, jak smrodliwy obłok, w górę. Ale tak nie było i wyszedł on spokojnie z sali, w której podchorąży Wiatraczek właśnie się rozpłakał:
— Na rany Chrystusa! Tam nic nie było! Ja przecież nie mam łupieżu!…
— Był — jęczał ponuro Wiliński — tyciuteńki kawałek łupieżu — pokazywał na paznokciu. — Ale jak ten chamski pomiot dojrzał go na kolorze ochronnym w elektrycznym świetle?
— Smutni idioci — zwrócił się Stukułka do złamanych na duszy i ciele podchorążych — czego patrzycie na Wilińskiego i Wiatraczka, jak na winnych? Czyż nie rozumiecie, że powołaniem tego zbira Balona jest odnajdywanie mikrodrobin łupieżu aa każdym tle? Czyż nie pojmujecie, że najszacowniejsze instytucje tego świata oparte są na prowokacji i że nawet gdybyście byli noworodkami o nieprzeciętej pępowinie, to Balon wynalazłby na was plamkę, za którą musielibyście dziś padać i czołgać się…
Punktualnie o godzinie 12 w południe odbyła się na rynku w Teklach uroczystość promocyjna, na którą przybył generał brygady Nosiwóz–Kłapiński, były legionista, a jeszcze przedtem anarchizujący inteligent, który z rygoryzmem cechującym przemiany życiowe ludzi jego obozu, odprawił obowiązującą w talach wypadkach liturgię, pachnąc przy tym uderzająco wodą lawendową. Wszystko odbyło się przepisowo, z mszą świętą i całowaniem sztandaru, podchorążowie klękali, generał Nosiwóz–Kłapiński płazem szabli pasował ich lekko i precyzyjnie na oficerów, zaś starosta tekielski, niejaki mgr Wolak, wygłosił dłuższe przemówienie, w którym zadeklarował, w imieniu miejscowej ludności i miejscowego przemysłu, ufundowanie 5.000 durszlaków dla armii, w ramach świadczeń patriotycznych, jakie w tym czasie ponosiło całe społeczeństwo.
— My rozumiemy — dowodził przekonywająco i długo starosta mgr Wolak — że armia, strażniczka naszych granic i nasze mocarne ramię narodu, potrzebuje dział, samolotów sanitarnych, szabel i karabinów maszynowych. Ale oprócz tych chlubnych narzędzi potrzebuje także owej biologicznej podbudowy, jaką jest jadło.
My, Polacy, nie wyobrażamy sobie jednak wielu najprostszych potraw bez gruntownego odcedzenia, co ma notabene swą wyrazistą, symboliczną wymowę właśnie dziś, w dobie czujności wobec mniejszości i obcych agentur. W tym celu miejscowa fabryka durszlaków i całe społeczeństwo tekielskie przystąpią do jak najszybszego zaopatrzenia naszych okrytych chwałą pułków w durszlaki, ten niezbędny element wyposażenia współczesnej armii. Niech żyje marszałek Śmigły–Rydz!
Tłumy podjęły okrzyk, po czym nastąpiło chwilowe zamieszanie, gdyż zespół dęty straży pożarnej zaczął grac „Pierwszą Brygadę”, orkiestra pułkowa uderzyła w tony hymnu narodowego, zaś chór mieszany stowarzyszenia śpiewaczego „Verburs! Nobile” wskutek pomyłki w programie trzymanym przez drżącego z emocji dyrygenta, usiłował właśnie odśpiewać „Morze, nasze morze”!
Z zamieszania tego skorzystało dwoje nieletnich dzieci w strojach góralskich (co się tłumaczy faktem, że Tekle leżą na Pomorzu), które wręczyły wzruszonemu generałowi Nosiwóz–Kłapińskiemu skromną wiązankę regionalnych kwiatów. Podchorążowie mieli przez cały czas uroczystości zupełnie zmętniałe z niewyspania, czyszczenia i czołgania się oczy, którą to okoliczność świetnie uwypuklił korespondent prasy stołecznej, pisząc w swym sprawozdaniu:
— „…podczas podniosłej ceremonii oczy młodych adeptów szlachetnej sztuki militarnej i przyszłych obrońców ojczyzny przesłaniała lekka mgła młodego wzruszenia, spoza której przebijały błyski zapału, twardy, niezłomny hart, uwielbienie dla Wodza i miłość do sztandaru…”
W kilka godzin później podporucznik Stukułka spotkał na dziedzińcu koszarowym starszego sierżanta Balona, uśmiechnął się doń, otrzymał odeń również uśmiech o cechach należnego szacunku i odezwał się w te słowa:
— Starszy sierżancie, proszę mi powiedzieć: ile mierzy pan wzrostu według ostatnich badań regulaminowych?
— Jeden metr sześćdziesiąt dwa centymetry — odparł nieco zaskoczony Balon.
— Proszę być ze mną szczery i otwarty, starszy sierżancie i powiedzieć mi jeszcze, czy zawsze od najmłodszych lat, doznawał pan bicia serca na dźwięk wojskowych marszów, czy śniły się panu po nocach szable, pistolety, konie, czy marzył pan o pasach, rzemieniach, mundurach i wyprężonej postawie?
Balon spojrzał na Stukułkę z wyraźną obawą.
— Skąd pan wie — rzekł niepewnie, zaraz jednak sentyment i rzewność zadrgały mu w głosie. — Rzeczywiście tak było. Jeszcze jako mały komis biegałem na plac ćwiczeń, gdzie musztrowano stacjonujących w naszym miasteczku wirtemberskich strzelców. Serce mi waliło, gdy maszerowali, równo i sprężyście, takie wielkie chłopy, i jak, na rozkaz feldfebla, robili zwroty na tempa. I w ogóle zawsze kochałem wojsko, bałem się tylko, czy nie będę za niski na podoficera.
— Mój Boże, cóż to za rozkosz móc krzyknąć: „W prawo zwrooot!” do kilkudziesięciu drabów, z których każdy mógłby jednym uderzeniem pięści przyprawić mnie o długotrwały pobyt w szpitalu, a którzy, jak mechaniczne laleczki, kręcą się na sam dźwięk mego głosu w kółko… To przecież jest tak przyjemnie rozkazywać większym od siebie, a gdzież można to robić lepiej niż w wojsku, które oparte jest o najmądrzejszą rzecz, jaką człowiek kiedykolwiek wymyślił, to jest o dyscyplinę?…
— Tak, tak — pokiwał głową Stukułka — wszystko się zgadza. Obciążony jest pan, starszy sierżancie, Tym samym kompleksem co Fryderyk Wielki, brak panu tylko jego genialności. I jeszcze jedno pytanie: czy widział pan kiedyś obraz Jana Matejki pod tytułem: „Bitwa pod Grunwaldem”?
Balon:
— Widziałem, będąc w Warszawie, panie podporuczniku.
Stukułka:
— Jakie wywarł na panu wrażenie, panie starszy sierżancie?
— Jeśli mam być szczery — głos Balona nabrał tonów konfidencjonalnych — to nie najlepsze. Nie mogę pojąć, jak w takim bałaganie można było nie tylko zwyciężyć, ale nawet bić się prawidłowo i według regulaminu. Całe szczęście, że poszliśmy od tamtych czasów naprzód. I w ogóle nie podobał mi się zawiły i ponury charakter tego dzieła oraz wyraz twarzy poszczególnych żołnierzy. Sceny batalistyczne powinny być malowane w jasnych, wyraźnych i pociągających kolorach, twarze żołnierzy mają być ochocze i dziarskie i takie obrazy, moim zdaniem, muszą wisieć wszędzie, nawet w poczekalniach dentystów i na poczcie, tak, aby prawda o wojsku dotarła do każdego.
Stukułka pochwycił dłoń sierżanta Balona i uścisnął ją z uczuciem.
— Dziękuję panu, starszy sierżancie i przebaczam panu wszystko. — Mało — jestem panu bezgranicznie za wszystko wdzięczny. Za padanie, czołganie się, czyszczenie, za wzbudzanie w nas nieprzytomnej, młodzieńczej nienawiści do pana i za dzisiejszą rozmowę wreszcie. Jest pan doskonałym wcieleniem jednej z odnóg europejskiej kultury, a proszę mi wierzyć — kultura ta godna jest uwielbienia. Dzięki takim jak pan, w wiele lat później, w gronie starych kolegów, przy kominku i lampce wina, możemy wspominać z czarującą melancholią owe chwile młodzieńczych, podchorążackich udręk i mówić o panu z ciepłym sentymentem: „Pamiętacie Balona? Cóż to była za wspaniała, poczciwa, monstrualna świnia!”
Stukułka odszedł, zaś Balon rzucił w ślad za nim:
— „Oficerrr, taka jego mamusia, a jednak miazmat!” — Była to w przekonaniu starszego sierżanta Balona, konkluzja apokaliptyczna i ze wszech miar obciążająca, tym bardziej, iż zupełnie nie rozumiał słowa „miazmat”.
Podporucznik Stukułka wyjechał na urlop do Juraty. W tej uroczej miejscowości nadmorskiej wydawał z talentem, lecz także z umiarem ojcowską gratyfikację za zdobycie szlifów, oraz pieścił z równym talentem, lecz bez umiaru niejaką Ninę Siłkównę, z zawodu sekretarkę wicedyrektora elektrowni miejskiej w Katowicach. Nina była platynową blondynką o doszczętnie brązowej skórze, pachnącą w zbliżeniach kremem „Nivea”.
Zbierało się już niedwuznacznie na wojnę i Stukułka, w przerwach między jedną pieszczotą a drugą, rozmyślał intensywnie na temat: jak będzie walczył i o co? Ponieważ Nina przeszkadzała mu w tych rozmyślaniach nieustannymi pytaniami, czyją kocha, albo o to czy jest fotogeniczna, albo — co należy robić, by zostać gwiazdą filmową, Stukułka uciekł do Warszawy, gdzie w książkach, spektaklach teatralnych i muzeach szukał rozwiązań interesujących go problemów. Dowiedział się, między innymi, że ma walczyć o wolność i godność człowieka, lecz w tym czasie hasła te przemawiały doń jeszcze zbyt mało wyraziście. Lepiej rozumiał sens walki o państwo, chociaż miał szereg zastrzeżeń, co do dotychczasowego rządzenia tego państwa.
Stosunkowo najlepiej czuł konieczność walki za naród. Przy okazji zdefiniował to wszystko, co wiedział o swoim narodzie na podstawie: wykształcenia gimnazjalnego, zwyczajów i obyczajów, okolicznościowych wzruszeń własnych, nielicznych doświadczeń, marzeń, wyobrażeń, literatury Mickiewicza, Sienkiewicza, Przyborowskiego, Prusa, Konopnickiej, Piotra Choynowskiego, Gąsiorowskiego, Reymonta, Władysława Umińskiego, Ireny Zarzyckiej, Siero—szewskiego, Deotymy, Żeromskiego, teatru Słowackiego i Wyspiańskiego, muzyki Moniuszki, publicystyki Stanisława Piaseckiego, Antoniego Słonim—skiego, Boya—Żeleńskiego i Marii Jehanne–Wielopolskiej i wreszcie najwspółcześniejszej poezji skamandrytów.
Wyłoniła się z tego następująca charakterystyka: 1 st. Polacy są narodem uczuciowców, a nie rozumowców, 2 st. Polacy są najbardziej bitnym narodem na świecie, 3 st. Polacy są najdzielniejszymi pijakami, 4 st. Polacy odznaczają się wybitną bezinteresownością, z której korzystają umiejętnie inne narody, 5 st. Polacy są dobrzy, otwarci, łatwowierni i to stanowi ważką przyczynę ich niepowodzeń, 6 st. Polacy są najbardziej czarującymi zawadiakami i zawsze zwycięskimi pogromcami serc niewieścich za granicą, 7 st. Polacy są warchołami, nie mogącymi nigdy dojść do ładu między sobą, z czego korzystają zawsze obcy, działający solidarnie i bez najmniejszych zgrzytów, 8 st. Polacy są najsilniejsi fizycznie, żylaści, krzepcy, wytrzymali na trudy i niewygody, gdy tymczasem inne narody, z nielicznymi wyjątkami, są w stosunku do Polaków obrazem fizycznej degeneracji.
W czasie swych rozlicznych po świecie wędrówek Stukułka zdołał się przekonać, ku swemu zdumieniu, że wszystkie inne narody myślą o sobie identycznie to samo. Doszedł więc do wniosku, że najtrudniejszą rzeczą pod słońcem jest znać prawdę o jakimkolwiek, całym narodzie i że szalbierzami są ci spośród mężów stanu, którzy utrzymują, że prawdę taką posiedli.
Najbardziej wstrząsające wrażenie wywarli na nim w tym względzie: pewien Francuz, który wykrzyknął: — „Że też my, Francuzi, kierujemy się zawsze w polityce uczuciem!…”, pewien Anglik, który denerwował się: — „Że też nasi generałowie nie potrafią nigdy dojść między sobą do zgody i dlatego ciągle przegrywają bitwy!
Nie tak, jak wy, Polacy, którzy macie jednolite dowództwo i cudowne poczucie karności..”, oraz pewien Niemiec, który dowiedziawszy się, że uciekł oddany mu przez Arbeitsamt do eksploatacji polski niewolnik, pokiwał melancholijnie głową i rzekł: — „To dlatego, że my, Niemcy, mamy takie dobre, niemieckie serca i jesteśmy łatwowierni i naiwni, zamiast trzymać całą tę polską hołotę pod kluczem…” Zanim jednak Stukułka doszedł do tych eksperiencji upłynęło wiele lat trudu i myśli. Przede wszystkim zaś wybuchła wojna, w której wyniku, jak już wiemy, dostał się do niewoli.
Pierwszym przeżyciem Stukułki w niewoli było badanie, do którego przygotowywał się, po drodze do dowództwa odcinka, w sposób najzupełniej wadliwy. Uznał on bowiem, że aczkolwiek jest to całkiem nieprzydatne, a nawet trochę śmieszne, to jednak nie pozostaje mu nic innego, jak zachować się z honorem, godnym polskiego oficera.
Był przekonany, że będą go wypytywać o rzeczy z dziedziny tzw. wojskowej tajemnicy i że jego obowiązkiem jest milczeć twardo i pogardliwie. Był także pewien chłodnego, lecz rycerskiego przyjęcia, jakie europejskie armie i ich oficerowie winne są sobie świadczyć w podobnych okolicznościach. Toteż stanął przed pewnym młodym porucznikiem imieniem Heinz (tak go bowiem nazywało kilku kręcących się wokół przyjaciół różnego stopnia) w postawie typu „niezłomna”, pełnej prostoty i godności zarazem. Okazało się to zbyteczne, gdyż szczeniakowaty porucznik nosił kolorowy szalik w kołnierzu munduru i otwierając jednocześnie puszkę z konserwami spytał:
— Oficer? Aha, oficer. Czy Niemiec z pochodzenia?
Stukułka odparł gniewnie, unosząc głowę do góry:
— Nie. Polak.
— To dziwne — zasępił się porucznik — tylu już wziąłem oficerów do niewoli i okazuje się, że sami Polacy, co jest w jaskrawej sprzeczności z naszymi danymi o armii polskiej. Według tych danych armia i całe wasze państwo było sztucznym zlepkiem narodowości, wyprodukowanym w Wersalu, w którym przeważał element niemiecki. Czyżby tezy naszych przywódców partyjnych nie odpowiadały rzeczywistości. A może pan się myli?
I kazał Stukułkę odesłać na tyły. Stukułka wpakowany został do towarowego wagonu na małej stacji kolejowej, znanej na dokładnych mapach pod nazwą Mrutnia. W wagonie tym, na własnych płaszczach, siedziało milcząc ponuro około trzydziestu oficerów różnych szarż, zapatrywań, temperamentów i zasług, w pozach, wyrażających skrajną rozpacz.
Stukułka zameldował się prawidłowo jakiemuś generałowi z siwym, sumiastym wąsem i przysiadł sobie w kąciku. Ta tragicznie udrapowana martwota, przypominająca w kompozycji liczne sceny z historii Polski, wydała się Stukułce czymś groźnym.
„Takie objawy depresji”, rozumował, „zwłaszcza wśród Polaków, nie prowadzą do niczego dobrego. Trzeba za wszelką cenę rozładować tę atmosferę. Tylko jak?” Przyjrzał się uważnie swym sąsiadom z lewej i prawej strony. Pierwszy z nich miał perkaty nos, bladą cerę, wyglądał na oficera rezerwy i w istocie był prowincjonalnym nauczycielem, gdy tymczasem drugi, kawalerzysta, nosił ładne, angielskie wąsiki na ogolonej twarzy i wszystkie szczegóły mówiły o nim, mimo wojennych trudów, jako o oficerze zawodowym i sportsmenie. Stukułka wparł się mocniej w ścianę, uniósł oczy do góry i rzekł półgłosem, wprost między nich:
— Teraz jest już jasne, kto nas zgubił.
— Oczywiście — syknął blady z perkatym nosem — już nikt nie zdoła ukryć winy tej bandy faszystów, pułkowników i krwiopijców, gnębicieli ludu pracującego, i zdrajców.
— Nonsens — warknął ułan o sfatygowanym wyglądzie — nonsens, zbrodnia i nóż w plecy. Mieli rację ci wszyscy, którzy ostrzegali przed obcymi agenturami, Żydami, komunistami i Ukraińcami.
W niespełna dwie minuty potem cały wagon tętnił żywiołową, frapującą awanturą. W niwecz obrócił się nastrój drętwoty i samobójczej rezygnacji Wszyscy zapragnęli nagle krzyczeć, pąsowieć na twarzach i karkach i żyć, koniecznie żyć, aby móc regulować wzajemne porachunki. Siwowłosy generał z trudem usiłował kierować dyskusją.
Stukułka uśmiechnął się z cicha i był człowiekiem dogłębnie zadowolonym. „O życiodajna kłótnio!” — rozmyślał błogo — „jesteś niezawodnym zaczynem życia i śmiertelnym wrogiem martwoty. Jesteś szlifem mądrości, dźwignią kultury, bodźcem do trudów i fundamentem postępu! Z jednym zastrzeżeniem: nie wolno ci wchodzić między ludzi, kryjących rewolwery i złe zamiary w kieszeniach i skłonnych do dławienia innych, bo wtedy prowadzisz do gwałtu, co bynajmniej nie powinno być twym celem”. Tymczasem parlamentaryzm szalał i wszyscy nabierali dalszej ochoty do życia, marząc o realizacji swych racji i swych słuszności. Pewien szczupły podpułkownik artylerii wołał:
— Kto od lat demobilizował naród psychicznie? Kto kładł bagnet w rękę chłopu i robotnikowi, by nam go wbijał w brzuch? Kto kumał się i spiskował z międzynarodową rewolucją i masonerią, których jedynym celem było zniszczenie Polski? Kto sprawił, że gdy ten młody i szlachetny oficer — tu pułkownik rozejrzał się za kimś odpowiednim i wskazał w końcu na Stukułkę — ta nasza duma i przyszłość, ten czysty duchem i żarliwy sercem polski młodzieniec chciał prowadzić swych ludzi na wroga, kto sprawił, powtarzam, że ludzie ci, a raczę Ukraińcy, Żydzi i Białorusini, zbiegli z pola bitwy, opuszczając swego dowódcę’
— To kłamstwo — replikował grzmiąco krępy porucznik, rezerwista, o tzw. stalowych oczach. — Okłamywaliście nas i oszukiwali! Stworzyliście państwo przeżarte nędzą i niesprawiedliwością społeczną! Odwracaliście się od jedynego sojuszu, który mógł uratować nasz lud, nienawidziliście jedynego prawdziwego sprzymierzeńca, szukając pomocy na zgniłym i niezdolnym do walki Zachodzie, który nas zdradził! Na zgubę wiedliście tych prawych synów ludu, którzy chcieli spełnić swój obowiązek, tę zdrową myślącą, polską miodzie; — tu mówca wskazał także na Stukułkę — a którzy walczyliby niezłomnie, gdyby bagnet dany by im został do ręki przez nas!
— Moi panowie — uznał za stosowne wtrącić się Stukułka — obydwa popełniacie pewne nieścisłości. Co do mniejszości narodowych to przyzna muszę, że strzelec Prokopiuk, znany mi Białorusin, aczkolwiek nastawiony do wojny sceptycznie, znakomicie jednak spełnił swój obowiązek. Potem lojalni zawiadomił mnie, że odchodzi do domu, co w pewnym momencie sam uznałeś za słuszne, lecz nie zdołał zamiaru swego urzeczywistnić, gdyż dostał się d niewoli. Jeśli zaś chodzi o prowadzenie mych ludzi z bagnetem na wroga, to prze całą kampanię starałem się czynić wręcz przeciwnie, wychodząc z założenia, że bez względu na to, kto mi ten bagnet daje do ręki, absurdem jest bić się za pomocą jego ostrza przeciwko czołgom. Od dawna zerwałem z zasadą „mierz siły na zamiary” i mam niepłonną nadzieję, nie uwłaczając w niczym naszemu wrodzonemu bohaterstwu, że całe moje pokolenie dojdzie do tego samego wniosku w ciągu najbliższych lat.
Przemówienie Stukułki wywołało powszechne oburzenie zwalczających się stron, lecz rychło o nim zapomniano w nawałnicy wzajemnych zarzutów. Uwagę Stukułki natomiast zwrócili dwaj oficerowie, z których każdy oddawał się krańcowo różnej czynności.
Pierwszy z nich, szczupły, niewysoki szatyn nazwiskiem Cylwin, wznosił co chwila oczy do góry, spuszczał na dół, tarł sobie czoło, podnosił się, czynił nieartykułowany gest i znów wracał do poprzedniej postawy, przechylając do ust od czasu do czasu i raczej skrycie pękatą manierkę, z której dochodziła woń bynajmniej nie kakao.
Cylwin rzekł do Stukułki:
— Bardzo pana przepraszam, czy nie przypomina pan sobie przypadkiem dokładnego tekstu psalmu „Nad wodami Babilonu”?
— Niestety — odparł uprzejmie Stukułka — nigdy nie interesowałem się bliżej tą literaturą.
— Szkoda — westchnął Cylwin — gdyż jestem poetą klasycyzującym. Chcąc więc opiewać tragiczne wydarzenia dni ostatnich czyli mówiąc po prostu: ująć je emocjonalnie i stroficznie, potrzebuję tworzywa wzorcowego, a takim wydają mi się obecnie jeremiady psalmiczne, względnie psalmy jeremiaszowe.
I zaczął nucić cicho na melodię: „Hej, hej, hej sokoły”.
— To jest o ile się nie mylę, popularna dumka ukraińska — zauważył Stukułka — i jedyna łączność pomiędzy nią, a psalmem „Nad wodami Babilonu” może być tylko ta, że pełen chwały bohater, względnie tyran Ukrainy*, nosił imię psalmisty. Mam nadzieję, że pański przyszły biograf nie omieszka rozpisać się szerzej na temat genialnych skojarzeń pańskiego umysłu.
— Tak, tak — machnął ręką Cylwin — ale to nie ważne. Impresyjnie jest to melodia adekwatna i to mi wystarczy. Muszę przecież myśleć o swoim wydawcy. Ja mam obowiązki.
— Oho, nieporozumienie. Nie ma już wydawcy.
— Jak to: nie ma wydawcy? A co jest?
— Jest tylko rozsądna walka z otaczającym nas światem i ze swymi myślami.
— Czyli także pisanie wierszy. A więc wszystko w porządku — zakonkludował Cylwin i przechylił dyskretnie manierkę.
Stukułka westchnął, uznał się za pokonanego. Odwrócił się do drugiego z ignorujących dyskusję. Był to krzepki, młody porucznik rezerwy, który siedział na podłodze i systematycznie podważał deskę za pomocą dużego, fińskiego noża. Stukułka zbliżył się.
— Szczęść Boże. Czy mogę panu w czymś pomóc? — spytał.
— Wątpię — rzucił porucznik, nie przerywając roboty — o ile nie ma pan solidnego noża, co jest chyba wykluczone z tego względu, iż został pan zapewne poddany dokładnej rewizji, zanim się pan tu znalazł. Ja jednak zdołałem przemycić ten mój stary, harcerski nóż i teraz staram się zeń zrobić jak najlepszy użytek.
— Panie poruczniku — szepnął z zachwytem Stukułka — jest pan z rasy tych ludzi, owych godnych uwielbienia pozytywistów, którzy nieśli przed ludzkością pochodnię postępu i przekształcali świat. Istota ich zasługi i ich wielkości tkwiła zawsze w tym, że dokonywali swych wiekopomnych dzieł po cichu, tak jak to robi pan, na marginesie kłócących się o ogólniki i płaczących bezproduktywnie. Z chwilą bowiem, gdy zaczynali o swych dokonaniach krzyczeć, stawali się uciążliwi i budzili sprzeciwy. I dobrze jest, tak, jak jest, bowiem gdyby nie było kłócących się, świat byłby nudny i martwy, zaś gdyby nie było takich, jak pan, świat stałby w miejscu, stąd wniosek prosty, iż Stwórca jest samą mądrością.
— Nie wiem zbyt dobrze, co ma pan na myśli — odparł porucznik nie przerywając pracy — lecz z chwilą, gdy wyłamię odpowiednią dziurę, wezwę wszystkich do wykorzystania możliwości ucieczki. Kto zechce, będzie się mógł ratować, a kto nie — to jego wola.
— To właśnie stanowi o pana wielkości, gdyż nie zamierza pan uszczęśliwiać świata siłą, nie poprzestając pracować dla dobra ludzi. Będę więc głęboko wzruszony, nie mówiąc już o zaszczycie, jeśli pozwoli pan sobie pomóc.
Zabrali się szparko do roboty, tak, że gdy pociąg zatrzymał się na jakiejś węzłowej stacji, odpowiedniej wielkości otwór był całkowicie gotów. Na apel porucznika większa część oficerów skorzystała z możliwości ucieczki, nie wszystkim jednak ona się udała. Niemiecka eskorta interweniowała szybko i sprawnie, zaś pierwszym złapanym był właśnie ów młody, przedsiębiorczy porucznik.
Kilku zaledwie zdołało zbiec, w tej liczbie Stukułka, który z miejsca przyjął najoryginalniejszą taktykę; zamiast bowiem czołgać się po nasypach i przemykać między torami, wpakował się po prostu do stojącego obok, sąsiedniego pociągu towarowego i starannie zasunął za sobą drzwi wagonu. Wagon wyładowany był przyjemnie pachnącym sianem, w które Stukułka nie omieszkał jak najgłębiej się zagrzebać. „Każdy przypadek — rozumował przy tym — zawiera w sobie równą ilość dobrych i złych szans, a dzięki temu staje się najlepszą pomocą dla ludzi, nie mających pojęcia jak się należy w danej sytuacji zachować. Zobaczmy tedy co z tego wyniknie, a potem będę mógł znów, wpływać na moje własne losy za pomocą tych czynników, które filozofia zwie rozumem i wolą”.
W tej samej chwili, gdy Stukułka tak sobie rozmyślał, na lokomotywie tego samego pociągu toczyła się następująca rozmowa pomiędzy maszynistą, palaczem i kierownikiem transportu.
— Wojna się musi co skończyła — mówił maszynista, skręcając papierosa — a my tu stoimy na tym cholernym węźle. Otóż muszę wam powiedzieć, że ja mam tego dosyć, zamierzam wracać do domu, a myślę, że i wy chętnie zrobilibyście to samo.
— A tak — dorzucił palacz — ale jak to zrobić?
— Właśnie — przyłączył się kierownik pociągu, skręcając papierosa — pieszo to dosyć daleko.
— Pojedziemy pociągiem — zdecydował maszynista, zapalając papierosa, zapalniczką własnej roboty (nabojową) — i to tym, na którym teraz stoimy. Tender jest pełen węgla, a póki jeszcze bałagan na liniach to jakoś dojedziemy.
Palacz i kierownik pociągu zapalili papierosy zapalniczkami własnej roboty (nabojowymi) i oświadczyli, że jakoś trzeba to zrobić. Zarówno maszynista jak jego rozmówcy pochodzili z Wilna i byli doskonałymi kolejarzami. Pokonując tedy najrozmaitsze przeszkody, o których można by napisać frapujące opowiadanie, dotarli po dwóch dniach i jednej nocy do tego miasta.
W ten sposób i po tym samym czasie Stukułka stwierdził ze zdumieniem, że znajduje się na stacji Wilno — Dworzec Towarowy. „Niezbadane są drogi, którymi wiedzie nas ręka Opatrzności — powiedział sobie — należy jednak wierzyć, iż jest to ręka opiekuńcza i dobrotliwa. Ja, niestety, zbyt często o tym zapominam…”
Wieczorem Stukułka wyślizgnął się z wagonu i zsunąwszy się ostrożnie z nasypu zapukał do drzwi małego domku. Poczciwa rodzina dróżnika kolejowego, w nim zamieszkująca, przyjęła Stukułkę serdecznie, acz nie bez sprawnie podjętych środków ostrożności. Raz jeszcze można było przekonać się ile ciepła wkłada lud polski w stosunek do swych oficerów, nazajutrz po klęsce. Stukułka otrzymał cywilne ubranie, podniszczone lecz chędogie, oraz mnóstwo cennych wskazówek, a także błogosławieństw na dalszą drogę. Tak wyekwipowany ruszył do Wilna.
W ciągu najbliższych kilku dni Stukułka zapisał się na listę podopiecznych Polskiego Komitetu Pomocy Uchodźcom, otrzymał dwa duńskie swetry i amerykańską zmianę bielizny, oraz kartę, uprawniającą go do trzech posiłków dziennie w określonym miejscu. Przy okazji, w jednym z biur, ujrzał z daleka wysoką, szczupłą postać jasnowłosego Norwega, nazwiskiem Arne Rorholt, który kierował akcją pomocy Międzynarodowego Czerwonego Krzyża dla Polaków. Norweg ten, w dwa tygodnie niespełna po zakończeniu działań wojennych, już niósł pomoc.
Tak samo jest z narodami. Jeszcze kilka tygodni temu tacy Norwegowie obchodzili nas najmniej pod słońcem, mało ich jest i nie znają się na karabinach maszynowych. Teraz myślimy o nich niezwykle serdecznie w zamian za swetry, które nam załatwili. I jeszcze to, że w ostatecznym rozrachunku to te małe, spokojniutkie narody mają głębszą wiedzę o wojnie, niż my, wraz z całą naszą, pełną krwi i chwały historią.
Cóż my o wojnie wiemy? Wiemy jak ją zacząć, jak przegrać, albo wygrać. O ile więc bardziej zaawansowani są ci wszyscy Szwajcarzy, Norwegowie, Duńczycy, którzy wiedzą, jak zwalczać jej skutki. Przy tym my posiedliśmy naszą wiedzę, praktykując na sobie, gdy tymczasem oni przez ostatnie kilkadziesiąt lat uczyli się z powodzeniem na innych.
W sumie, w zamian za pewne, nieistotne w ogólnym bilansie kwoty pieniężne, mają niezniszczone kraje, zachowaną ciągłość pokoleń i głębszą wiedzę o wojnie, niż my, którzy ją nieustannie robimy.
— Proszę ciszej — mitygował sąsiad, który miał na sobie z trudem przefarbowany, wojskowy płaszcz — bo nie trudno jest znaleźć się w Połondze*.
Zaczęły się dla Stukułki dci monotonne, jak wojna pozycyjna na Zachodzie. Początkowo jedyną rozrywką było rozpamiętywanie klęski w wileńskich kawiarniach. Szybko jednak zrozumiał, że wszyscy, nie wyłączając jego samego i artykułów na łamach „Dziennika Wileńskiego” i „Gazety Codziennej”, mówią tylko i wyłącznie o własnych przeżyciach, wobec czego nawet ci, którzy za pomocą dwuznacznych i tajemniczych aluzji kazali się domyślać, że wiedzą coś więcej, okazali się w końcu niewypowiedzianie nudni.
Zainteresowania Stukułki przeniosły się więc na republikę Litwy, której struktura polityczno–państwowa, stosunki społeczno–kulturalne i problemy narodowościowe okazały się czymś nader świeżym i frapującym. W celu nawiązania tedy kontaktu z Litwą i Litwinami Stukułka zapoznał się bliżej z niejaką Aldoną Maieuskaus, miłą, jędrną, nieco prosiaczkowatą Litwinką o tęgich łydkach i bladoniebieskich oczach w otoku jasnych rzęs, która przed południem pracowała w magistracie miasta Wilna, zaś po południu wprowadzała go z upodobaniem w zdrową, krzepką, żmudzką i niewymyślną obyczajowość swej ojczyzny. Niestety, Stukułka poszedł nieco za daleko i zamiast jedynie badać, nie tracąc chłodu uczonego i obserwatora, puścił się kiedyś na niepewne wody misjonarskiego przekonywania o własnej, noszonej w sobie prawdzie. Kiedyś więc, w chwili wysokiego napięcia uczucia, Stukułka rzekł:
— Musimy skończyć z tą całą maskaradą. Słuchaj Aldona, jaka ty tam Maieuskaus? Nazywasz się Majewska i więcej nie mówmy o tym.
— Jesteś typowym polskim szowinistą i łupieżcą, z tej samej rasy, co odebrała nam Vilnius. Oświadczam ci więc, że nazywam się Maieuskaus, a wszystko inne jest insynuacją.
— Sama mi mówiłaś, gdy poznawaliśmy się bliżej, że jeszcze twoja babka modliła się z polskiej książki do nabożeństwa, zaś każdy rozsądny językoznawca osądzi, że Maieuskaus jest wykoślawieniem nazwiska Majewski. Tym samym pojąłem problem litewski i przyznam się szczerze — żal mi was. Pocałuj mnie…
Wszystko byłoby jak najlepiej, gdyby Aldona, trapiona wątpliwościami, nie powtórzyła rozmowy tej swemu bratu, Antanasowi, daleko lepiej przygotowanemu do podobnych dyskusji od niej. Antanas Maieuskaus był szowinistą, szaulisem*, docentem filologii i agentem litewskiej policji politycznej, co jest zrozumiałe z tego względu, iż w małych narodach konieczna jest komasacja pewnych funkcji w rękach zdolniejszych jednostek.
Początkowo miał on zamiar aresztować Stukułkę, potem jednak rozmyślił się i postanowił z nim podyskutować. Dysputa ta odbyła się w mieszkaniu Aldony, przy bogato zastawionym doskonałymi wędlinami i serami litewskimi stole i miała przebieg następujący:
— Przede wszystkim — oświadczył Antanas Maieuskaus — nie ma problemu litewskiego. Jesteśmy narodem i posiadamy państwo wobec czego nie możemy być problemem, jak się pan podobno wyraził, aczkolwiek możemy mieć problemy.
Po drugie Maieuskaus nie jest przekręceniem nazwiska Majewski, lecz przeciwnie — nazwisko Majewski jest spolszczeniem nazwiska Maieuskaus. Język litewski jest prastary, pochodzi w prostej linii od sanskrytu, jak to wykazali nasi uczeni, i stać go na posiadanie własnych, rdzennych nazwisk. Prosiłbym pana, panie Stukułka, aby pan to uznał.
— Rzeczywiście — zamyślił się Stukułka — ta sprawa z sanskrytem pomieszała mi szyki. W tej chwili nie wiem już które nazwisko pochodzi od którego i które jest przekręcone, a które nie, dostrzegam natomiast ich zadziwiające podobieństwo. Widzi pan, doktorze Maieuskaus, cała ta historia z nazwiskami bardzo symboliczna.
Jak bowiem panu i mnie wiadomo, to pomijając dawne zadrażnienia, w ich naszego pokolenia sprawę skomplikowali niesłychanie Żeligowski* i Waldemaras*. Grubo potem, w wyniku pewnych zgoła nieprzewidzianych zdarzeń, przychodzicie do Wilna i pierwszym waszym krokiem w dziedzinie ekspansji kulturalnej jest zmiana wszystkich polskich szyldów na litewskie. Wynik tego taki, że gdy chcę wejść do fryzjera, trafiam do piekarni*, jednocześnie twierdzicie, że Mickiewicz jest waszym największym poetą, nie biorąc pod uwagę drobnego faktu, iż wieszcz ten nie napisał ani słowa po litewsku.
Jest tyle wspaniałych rzeczy, których moglibyśmy się od was nauczyć, począwszy od gry w koszykówkę, a skończywszy na organizowaniu spółdzielni mięsnych, gdy tymczasem wy moglibyście znaleźć właściwy sens istnienia w odpowiednio skonstruowanym współżyciu z nami. A my kłócimy się o nazwiska.
Reszta wieczoru upłynęła w nastroju pojednawczym, ku czemu w większej mierze przyczynił się osobisty czar Stukułki niż logika jego wywodów. Antanas Maieuskaus deklamował po litewsku jakieś wiersze, przyznał, że babka jego rzeczywiście używała polskiej książki do nabożeństwa i nazwał Stukułkę pierwszym Polakiem bez imperialistycznej mentalności. Na koniec jednak, pod wpływem świetnej, rosyjskiej wódki, jaką uraczył się w dość znacznym stopniu, oświadczył, że mimo wszystko nie sposób jest zapomnieć tego ogromu krzywd, jakich Litwini doznali od Polaków i dodał, roniąc łzy, że będzie musiał Stukułkę aresztować.
W owej chwili w duszy Aldony, na której udzie pod stołem, spoczywała pieszczotliwie ręka Stukułki, zawrzała krótka, lecz gwałtowna walka pomiędzy patriotycznym obowiązkiem, a tzw. szałem ciała. Antanas dobył powolnym i niepewnym ruchem z kieszeni rewolwer systemu „Hiszpan 9” i położył go z trzaskiem na stole. Teraz już Aldona i Stukułka zaczęli działać solidarnie i w kilka minut później Antanas Maieuskaus, doktor filologii i szaulis, spał smacznie w łóżku Aldony.
— O to właśnie chodzi — mówił kilka godzin później Stukułka do Litwinki, która stała obok niego w stroju, w jakim „nigdy nie bywa od mężczyzn widziana” — że całe podobieństwo i zbieżność tradycji polskich i litewskich polega na obopólnym braku poprawności w stosunkach wzajemnych, zarówno politycznych jak i towarzyskich. Poprawność — oto czego nam trzeba! Zapoznawanie roli poprawności jest tragiczną chorobą, która toczy całą Europę środkowowschodnią.
W każdym razie Stukułka opuścił dom Aldony w poczuciu dokonania ważkiego kroku na polu zbliżenia obydwu narodów. Serce wypełniało mu uczucie braterstwa, zaś myśli jego foimułowały się w przekonaniu, że jakoś to będzie. Ponieważ ranek był niedzielny, Stukułka zaś przechodził obok katedry, wszedł więc do środka tej pięknej, klasycznej budowli aby skrzepić się na duchu i pomedytować o meandrach historii.
W katedrze Stukułka został dotkliwie pobity przez rosłych, litewskich policjantów, którzy w ten właśnie sposób wyrażali niezadowolenie rządu litewskiego z polityki i kazań arcybiskupa Jałbrzykowskiego. Nieugięty ten kapłan ogłaszał płomienne listy pasterskie, wywołujące masowe śpiewy hymnu „Boże coś Polskę”, na co tylko czekali litewscy policjanci, następnie zaś solennie protestował przeciw tym gwałtom w Kownie, następnie kazał osobiście z ambony, lub za pośrednictwem swych wikariuszy, o tych protestach, co znów wywoływało podniosłe pienia i wszystko zaczynało się da capo al fine z krótkimi przerwami na transport ciężej poturbowanych do miejskiego szpitala.
Pobity pałką gumową czarnego koloru Stukułka leżał przez trzy dni w łóżku, pielęgnowany czule przez swoją gospodynię, wdowę po listonoszu Żybajtisie, w której mieszkaniu na Małej Pohulance wynajmował pokój. Pani Żybajtis smarowała mu bułki świeżutkim, spółdzielczym masłem litewskim i wyrzekała, głosem nabrzmiałym goryczą:
— Na to nam, Matko Święta, przyszło, że w naszej własnej katedrze nie możemy się spokojnie od tych Litwinów modlić.
— Droga pani Żybajtis — zainteresował się Stukułka — jakiej pani używa składni, czyli jak pani mówi?
— Jak to jak? — oburzyła się pani Żybajtis — zwyczajnie, po ludzku. Po tutejszemu.
— A z jakich okolic pani pochodzi?
— Spod Mejszagoły.
— Złota pani Żybajtis, niech się pani namyśli i powie mi: jakiej jest pani narodowości? I błagam panią — proszę nie mówić o swoich sympatiach, lecz o swej szczepowej przynależności. Tu chodzi o plemię, a nie o przekonania.
— Że też pan Stukułka ma ciekawości. Taż ja Polka, tutejsza, każdy o tym wie. Ja z domu jestem Budźka, mojemu ojcu było Piotr, matka była z Pucynowiczów, babka nazywała się Lisowska, a wyszłam za Żybajtisa. Jego matka była z domu Achmetowicz i pochodziła z Tatarów, co ich kilka wsi było w okolicy. U nas, gdy kogo spytać, co on za jeden, to zawsze odpowie: ja tutejszy, a gdy go spytać, z jakiego narodu, to powie: katolik. Mój mąż nieboszczyk umiał po litewsku, a do Wilna przyszedł z Żeligowskim, mój ojciec czytał białoruską gazetę, a…
— Dosyć! — jęknął Stukułka — Pasuję. Nie zajmujmy się dłużej problemem Ziemi Wileńskiej. Nie czuję się na siłach.
Do Stukułki przychodził w tym czasie często pan Mattoré Francuz, humanista i lektor języków romańskich na uniwersytecie wileńskim.
— Ciekawa rzecz — mówił Stukułka do sąsiada w kolejce, gdy stali od półtorej godziny, czekając na wydanie kanadyjskich koców.
— Ciekawa rzecz, ale my wszyscy mamy w tej chwili miny skarconych chłopców, którzy ostatnio strasznie łobuzowali i narobili okropnych szkód, a teraz potulnie, nie patrząc w oczy, czekają aż ktoś inny te szkody naprawi. Ci wszyscy, faceci, którzy teraz starają się dla nas o koce i kaszę na obiad, jeszcze miesiąc temu byli zupełnie bezużyteczni i uchodzili za tzw. ofiary życiowe; teraz organizują komitety pomocy i to całkiem sprawnie.
Był to młody człowiek o oczach łagodnego foxterriera i dużej wiedzy, skłonny do nieustannego oburzenia z każdego powoda Był więc stale, dogłębnie oburzony na Niemców i Hitlera, na brak fajkowego tytoniu, na Neville Chamberlain’a, na szykany władz administracyjnych i na nieporządek we Francji.
Ten Mattoré miał kiedyś imponujące doświadczenia z podwileńskim stanem wieśniaczym, które zaszczepiły w nim zabobonną bojaźń przed chłopami. Zaraz po zakończeniu działań wojennych, gdy krucho było z żywnością, pełen odkrywczych skłonności Francuz wybrał się pieszo do znajomego księdza, który miał plebanię o 30 kilometrów pod Wilnem. Ksiądz ten zaopatrzył francuskiego humanistę w prowiant i wsadził go na wóz, którym jechało do Wilna dwóch braci na targ. Mattoré pożegnał po francusku księdza, uśmiechnął się z wdzięcznością do kmieci i ruszyli w drogę.
Początkowo wszystko było dobrze, ale już na trzecim kilometrze drogi obydwaj bracia byli napompowani po brzegi samogonem, zaś na następnym pobili się. Francuz umierał ze strachu i przyciskał osełkę masła do łona; gdy jednak zwycięzca skoczył z powrotem na wóz (pokonany szedł w ponurym milczeniu obok pieszo), pognał konie i dla podkreślenia przyjaznego doń stosunku wręczył mu butelkę z samogonem — Francuz odmówił. Znał piekielny smak tego płynu. Uśmiechnął się tedy raz jeszcze i wyrzekł jedynie dwa słowa, jakie umiał po polsku:
— Ja… Francuz…
— Ach ty taki owaki! — zasępił się chłop — to mój brat idzie pieszo, a ja wożę w kołach Francuza, co wódki nie chce pić! No już! Won z wozu!
Kilka gestów ze strony chłopa zgasiło uśmiech na twarzy humanisty, który pojął, że musi zejść z wozu. Bracia natomiast ucałowali się, pogrozili pięścią uczonemu i odjechali, zostawiając go na pastwę losu. Ale nie na długo. Rychło przypomnieli sobie przyrzeczenie dane księdzu, wrócili i zaprosili Francuza z powrotem na wóz. Po dwóch dalszych kilometrach skończył się im zapas samogonu, natomiast zrodziło się w nich niezachwiane przekonanie, że Francuz ma wódkę, tylko im nie chce dać. Uczony interpelowany w tej sprawie na migi tłumaczył się gorączkowo i zaklinał, że nie ma wódki, co w szybkiej francuszczyźnie brzmiało:
— J’ai pas d’alcool… j’ai pas…
— Wiisz go, Heńka — rzekł na to jeden z braci — brahy ci nie chce dać jeszcze lży cię, had, po rusku…* i zrzucili go z wozu po to, aby w dziesięć minut później, płacząc ze skruchy i całując, wciągnąć go na wóz z powrotem. Praktyki te powtarzali z rozmaitych przyczyn jeszcze około pięć razy, tak, że profesor Mattoré przybył do Wilna w stanie krańcowego wyczerpania nerwowego i położył się na dwa tygodnie do łóżka, w którym rzucał się i majaczył.
Od tej podróży upłynęło już sporo czasu, Mattoré wydobrzał i zaprzyjaźnił się ze Stukułką, z którym wiódł długie rozmowy na temat przymiotów i wad chłopstwa na całym świecie, zdradzając łatwo zrozumiałą skłonność do wyolbrzymiania tych drugich, niezależnie od różnic narodowych.
— Chłopstwo — mawiał — jest wszędzie identycznie tak samo złośliwe i egoistyczne.
— Zgoda — odpowiadał Stukułka — są to cechy brzydkie i nader istotne, lecz chłopi unikają zazwyczaj rozwiązań krańcowych, o czym najlepiej świadczy pańska przygoda. W końcu jednak przywiźli pana na miejsce, prawda? Tak samo jest w polityce; chłopi nie stanowią dobrej pożywki dla ekstremistycznych koncepcji politycznych i to jest wielka chłopów zasługa.
Mattorć cenił sobie bardzo zdania Stukułki, o czym świadczy najlepiej cały rozdział jego książki, w którym zawarte są poglądy Stukułki na republikę litewską. Oto, co mówił Stukułka, a co zostało wiernie spisane przez francuskiego humanistę*:
… Gdy w 1938 roku podniecony tłum warszawski wołał do ówczesnego marszałka Polski: „Wodzu! Prowadź nas na Kowno!” to okrzyk ten był w zasadzie słuszny, aczkolwiek wojownicze intencje tłumu były z gruntu błędne. Ze wszech miar pożądaną rzeczą dla wielu Polaków byłoby dokładne obejrzenie Kowna, tego czystego, miłego i racjonalnie zbudowanego miasta, stanowiącego wykładnik Unii rozwojowej Litwy na przestrzeni międzywojennego dwudziestolecia.
Wieśniacza Litwa, której element podstawowy stanowiła zamożna, eksportująca swe plony do Anglii zagroda chłopska, była tak samo miła, czysta i racjonalnie urządzona pod względem społecznym i gospodarczym, jak jej stolica. Dwa czynniki decydowały o wszystkim, co się na Litwie działo; czynnikami tymi było mleko i mięso.
Dwie partie polityczne zwalczały się wzajemnie w litewskim życiu publicznym: partia mięsna i partia mleczna. Dwa rodzaje instytucji sportowych współzawodniczyły w wychowaniu fizycznym: mleczne kluby i mięsne kluby. Dwa światopoglądy skupiały zwolenników i aktywizowały umysły: światopogląd mięsny i światopogląd mleczny. Dwie potężne instytucje ekonomiczne organizowały życie gospodarcze: wielka, wszechobejmująca spółdzielnia mięsna i takaż mleczna.
Litwa nie miała w dziejach swej kultury swego Przybyszewskiego i wątpliwe jest, czy miała w ogóle dzieje poważniejszej kultury, ale jej pasztety i sery wzbudzały entuzjazm w sklepach kolonialnych Skandynawii i Wielkiej Brytanii, a to jest bardzo wiele i temu winni byli się Polacy w Kownie przypatrzyć. Poza tym było na Litwie kilku pieczołowicie hodowanych żydowskich finansistów, przeciw którym można było, gdy okoliczności tego wymagały, organizować gniew opinii publicznej (co świadczy o niejakim wyrobieniu politycznym Litwinów); byli najwyżsi wzrostem w Europie policjanci i świetnie odżywione wojsko.
Na tym właśnie zasadzało się główne nieporozumienie, gdyż w pewnym momencie Litwini pomylili się, biorąc samych siebie za potęgę militarną i zgodzili się okupować Wilno, w którym stanowili 1 procent ludności. W ten sposób okazało się raz jeszcze, że nawet mądre u siebie narody, gdy wychodzą z domu, popełniają grube głupstwa…”
Pewnego dnia Stukułka spotkał na ulicy Józefa Codziennego i spotkanie to wywarło wpływ na dalsze jego losy. Codzienny był szczupłym, niewysokim blondynkiem w okularach, z zawodu publicystą. Chodził kiedyś razem ze Stukułką do szkoły i darzył go wielką sympatią, którą Stukułka z kolei bardzo sobie cenił. Można było nie zgadzać się z Codziennym w tym, co myślał, co robił, lub co pisał, nie sposób było jednak go nie zauważyć.
W latach szkolnych Codzienny wsławił się swą kampanią przeciw Sienkiewiczowi na łamach pisemek młodzieżowych i szokującymi oracjami w gimnazjum. Skrajnie nacjonalistyczne brukowce pisały wtedy o nim: „Agent żydokomuny piwa na Sienkiewicza i szarga narodowe świętości w młodych duszach!” Codzienny zaś chodził bardzo dumny. Ponieważ jednak otrzymał kilka anonimów, zapowiadających, iż sprawa zostanie załatwiona ideologicznie za pomocą serii kopniaków, Codzienny szybko rozpętał nową akcję, tym razem przeciwko Żeromskiemu, za co też otrzymał pochwałę od szowinistów, zaś lewicowe tygodniczęta scharakteryzowały go jako „rozbestwionego pałkarza faszystowskiego, który w swym niszczycielskim szale nie oszczędza najbardziej świetlanych duchów naszej kultury…”
W ten sposób zdobył sobie Codzienny popularność i opinię człowieka o niezależnych poglądach, jednocześnie zaś wyrobił w sobie całożyciowe, niezłomne przekonanie, że to ma tylko wartość, co jest ciekawe i za co nie biją bezpośrednio po głowie. Codzienny ucieszył się niewymownie ze spotkania i spytał, czy może w czymś Stukułce pomóc.
— To zależy od rodzaju pomocy, jakiej mógłbyś mi udzielić — odparł Stukułka. — A co ty w ogóle robisz?
— Mój drogi — rzekł Codzienny — ja w życiu mogę już tylko zabierać głos, wyrażać własne zdanie, pisać i rozkoszować się własnymi myślami i swym nazwiskiem w druku. Jestem dziennikarzem i publicystą z urodzenia, powołania, temperamentu, kariery oraz intymnych instynktów. Moja działalność jest moim posłannictwem i najcudowniejszym haszyszem zarazem. Jestem sprzedajny, jak większość mądrych dziennikarzy, lecz sprzedaję się za prawo głoszenia własnych sądów, jak to czynią tylko bardzo dobrzy i wysoce morami dziennikarze. W Wilnie cierpię niewymownie, gdyż nawet ja nie potrafię stworzyć koncepcji, według której polska racja stanu wymagałaby oparcia się o państwowość litewską, zaś, jak ci zapewne wiadomo, wysoko gatunkowy publicysta zawsze powinien występować w imię racji stanu. Wobec tego zamierzam powrócić do Warszawy, gdzie tworzy się bogata prasa konspiracyjna, więc pole do szczególnego, acz nieco ryzykownego działania.
— To, co mówisz, nie jest pozbawione słuszności — zamyślił się Stukułka — lecz dopiero po odrzuceniu całego twego uzasadnienia, czyli publicystycznego balastu. Sama myśl jest zdrowa — najwyższy czas wracać do rodzinnego miasta. Pomogłeś mi więc tak, jak tylko publicysta pomóc może.
Łza zabłysła w oku Stukułki, gdy stanął na placu Teatralnym i spojrzał na fronton Opery. Było to zdarzenie niecodzienne, gdyż od bardzo dawnych lat (to znaczy od tego popołudnia, gdy ojciec zbił go za zbyt uporczywie powtarzane żądanie kupna mu biletu na mecz futbolowy) nikt nie pamięta łzy w oczach Stukułki. A teraz i druga łza stoczyła mu się po policzku, gdy idąc Krakowskim Przedmieściem, ujrzał rozbity i odrapany Hotel Europejski.
„Jest to widok przygnębiający i łzawy”, mówił do siebie Stukułka „te gmachy — symbole, które od lat dzieciństwa znamionowały dla mnie niewzruszone, święte przybytki ducha i najlepszego jadła*. Zdawałoby się; że żaden pocisk na świecie nie potrafi nic zrobić, było to jednak sztucznie w mej duszy wzniesione, całkiem idealistyczne przekonanie. Gdy szedłem na wojnę uświadamiałem sobie, że niektórzy, nawet bliscy mi ludzie, mogą zginąć, przez myśl mi jednak nie przeszła możliwość utraty tych gmachów. Ta wojna źle się zaczyna i może całemu światu przynieść straszliwą klęskę, a mianowicie spustoszyć pojęcie tradycji. Oby Bóg pozwolił tego uniknąć”.
W domu Stukułki nie zaszły żadne poważniejsze zmiany, z tym drobnym wyjątkiem, że nie było domu, który padł ofiarą walk przedmiejskich. Stary Stukułka przeniósł się więc z powrotem na Kruczą i zorganizował pokątny, lecz dochodowy handel luksusowymi środkami toaletowymi. Matka Stukułki ucałowała go ze wzruszeniem w głowę i opowiadała mu długo o przeżytych cierpieniach, zaś stryj Zenon zamrugał doń kilkakrotnie i porozumiewawczo szepnął:
— Odpocznij sobie trochę, przyjdź do formy, a potem do roboty. „Oho”, pomyślał Stukułka, „jeśli stryj Zenon robi tu niepodległościową robotę, to nie dobrze. Trzeba się trzymać z daleka”. Okazało się jednak, że nie tylko stryj Zenon ma określone względem niego zamiary. Pewnego dnia do mieszkania Stukułków zapukał jakiś młody, pleczysty pan z rozłożystą blond brodą i spytał:
— Czy zastałam pana Jana Franciszka Stukułkę?
Stukułka powiedział, że to on właśnie, na co nieznajomy przedstawił się jakimś uwięzłym w zwojach brody nazwiskiem, uścisnął mu mocno rękę, po czym rozejrzał się bacznie wokoło i szepnął:
— Przychodzę z polecenia kapitana Lipajły i mam do pana sprawę czysto osobistą. Teraz wyjdziemy na spacer, odbędziemy krotką, lecz bardzo ważną rozmowę. Proszę mnie nazywać imieniem „Modest”.
Kapitan Lipajło był dobrze znajomym Stukułce oficerem 305 pułku, toteż bez zbytniego ociągania Stukułka zastosował się do wskazówek pana „Modesta”, w którego sylwetce wszystko wskazywało na to, że również jest zawodowym wojskowym. Najlepiej prezentował się na nim ufarbowany na kruczo–czarny kolor płaszcz oficerski z obszytymi czarnym suknem guzikami, z których jeden tylko, trzeci od góry, pozostał w swym dawnym, ostro błyszczącym stanie.
W czasie przechadzki Stukułka dowiedział się, że bliżej nie sprecyzowani „oni” stwierdzili jego przybycie do Warszawy i uważają, że winien on, tzn. Stukułka, postawić się do dyspozycji odnośnego ośrodka, celem wypełnienia swych obowiązków. Stukułka odparł dyplomatycznie, że nigdy nie unikał wypełniania swych obowiązków, co „Modest” skwitował kiwnięciem głowy i oświadczeniem, że jest to postawa, godna oficera.
Uświadomił jeszcze Stukułkę, że ośrodek ich ma charakter czysto wojskowy i rekrutuje jedynie byłych oficerów i podoficerów, zaś Stukułka skierowany zostanie do pracy wśród młodzieży, w ekspozyturze ośrodka, na terenie młodzieżowym, która nosi nazwę Związku Mścicieli Orła Białego. W tej chwili przeszedł obok nich jakiś młody pan w czarnym płaszczu z trzecim guzikiem od góry nie obszytym i błyszczącym, na którego widok „Modest” chrząknął nieznacznie, podnosząc prawą rękę do ust. Mijający ich pan uczynił tak samo, zaś Stukułka spytał, czy i kiedy ma sobie kupić oficerski płaszcz, dać go ufarbować i obszyć guziki z wyjątkiem jednego. „Modest” spojrzał na Stukułkę poważnie i powiedział, że w tej sprawie otrzyma on specjalną instrukcję.
W następstwie tej rozmowy Stukułka nawiązał szereg kontaktów z szeregiem interesujących osobistości kierowniczych ośrodka. Panowie ci różnili się kamuflażem, lecz wszyscy posiadali wspólne wszystkim wojskowym w konspiracji cechy, to znaczy sprężyste ruchy i absolutny brak wyczucia tego, co się wokół nich dzieje. Stukułka, którego już w tym czasie nie nazywano ani Stukułka, ani Janem, ani Franciszkiem, tylko „porucznikiem Alojzym”, współpracował blisko z kapitanem „Modestem” w Związku Mścicieli Orła Białego.
Organizowali oni niewielkie grupy młodych gimnazjalistów, którym kapitan „Modest” tłumaczył posługiwanie się granatem ręcznym, zaś Stukułka dbał o ich pion moralno–ideologiczny. Od czasu do czasu Stukułka uzgadniał z „Modestem” plany pracy w jego skromnym pokoiku przy ulicy Bednarskiej, który konspirator ten odnąjmował u dozorcy, na parterze, z dogodnym wyjściem przez okno w razie alarmu.
Progi tego pokoiku Stukułka przestępował zawsze w stanie najwyższego, graniczącego z paniką, podniecenia, gdyż w porównaniu do mieszkania „Modesta”, krater niewygasłego wulkanu Stromboli, wydawał się zacisznym, idyllicznym ustroniem. Pod łóżkiem leżał rozmontowany, ciężki karabin maszynowy. Szuflady pełne były rewolwerów, zaś pierwszą czynnością, gdy „Modest” zabierał się do ogrzania pokoju w zimie, było zdjęcie z pieca skrzynki z granatami ręcznymi, systemu „jajko zaczepno–odporne”, którą stawiał pod umywalnią.
— Mogą się zagrzać — mawiał lakonicznie, a czasem dodawał: — Konspiracja musi być robiona przezornie i z zimną krwią, ale przesadna tajemniczość i ostrożność dają jak najgorsze rezultaty. Ostatecznie zaś trzeba wiedzieć, o co się walczy i umieć ponosić odpowiednie w stosunku do celu walki ryzyko.
Właśnie podbudowa ideologiczna, jasna i niezłomna u „Modesta”, nastręczała Stukułce szereg wątpliwości. Swoim podkomendnym Stukułka wykładał co następuje:
— Tocząca się obecnie wojna jest zasadniczo wojną światopoglądów i nie należy tego tracić z oczu, mimo, iż dla nas Polaków, ma ona typowo narodowy charakter. Toteż z pełną świadomością powinniśmy uważać hitleryzm za wroga nr 1, zaś naród niemiecki za wroga nr 2, albowiem tak czyni cały świat i jeśli my będziemy się zapatrywać na te rzeczy inaczej, to popadniemy w końcu w konflikt z resztą świata.
To hitlerowcy namawiają naród niemiecki do wszystkich zbrodniczych czynów przeciwko nam. Niestety, tak się nieszczęśliwie składa, że znajdują w narodzie tym wdzięcznego i gorliwego słuchacza. Zachodzi więc pytanie: w jaki stopniu zdolni jesteśmy szkodzić hitleryzmowi, a w jakim narodowi niemieckiemu i zależnie od odpowiedzi na to pytanie powinniśmy działać. W każdym razie wydaje mi się, że należy raczej unikać zbytniego ryzykanctwa i awanturnictwa, po to aby znów nie wyjmować dla kogoś kasztanów gołymi rękami z ognia.
Tego rodzaju opinie wywołały pewną konsternację, gdy doszły do wiadomości przełożonych Stukułki. Został on tedy wezwany do pułkownika „Gabriela”, szefa szkolenia, zażywnego mężczyzny z krótką ostrzyżoną szczecinką, ucharakteryzowanego na przedsiębiorcę budowlanego. Pułkownik „Gabriel” oświadczył:
— Pan chyba rozumie, panie poruczniku, że nie można kłaść zbyt silnego nacisku na walkę z takim czy innym systemem politycznym. Ja wiem, generał Sikorski, nasz wódz, stoi na czele rządu koalicyjnego, a także nasi sprzymierzeńcy trzymają się uporczywie pewnych form ustrojowych, które powinny tam ulec zasadniczej rewizji.
Przyznaję, że fakty te mogą dezorientować ludzi o słabszym wyrobieniu politycznym. Niemniej my, w naszym ściśle wojskowym ośrodku, patrzymy na te rzeczy z właściwego punktu widzenia. Sprawy polityczne będą jeszcze dyskutowane, ale na odpowiednich szczeblach, na razie zaś parole jest bić Niemca, jak tylko można i za każdą cenę. Skoro zaś ma pan w tym względzie wątpliwości, to my, ceniąc pana inteligencję i zdolności, wykorzystamy pana na innym odcinku.
Po tej rozmowie Stukułka wycofany został ze Związku Mścicieli Orła Białego i przeniesiony do służby informacyjnej. Jego nowa funkcja polegała na orientowaniu się w życiu Warszawy i przypadła Stukułce wyjątkowo do gustu. Zaopatrzony w odpowiednie fundusze rozpoczął pracę od wyrobienia sobie w szerokich kołach towarzyskich opinii beztroskiego, żądnego jedynie doraźnych uciech młodzieńca (co przyszło mu bez specjalnych trudności).
Do zadań jego należało bywanie w lokalach rozrywkowych zakonspirowanych klubach karcianych, knajpach i małych kawiarenkach. Nosząc z niewypowiedzianym wdziękiem i wrodzoną wytwornością kolorowe marynarki półbuty na potrójnej, gumowej podeszwie, wesołe, fularowe krawaty i wąskie spodnie, Stukułka zdobył sobie w krótkim czasie i pod żartobliwie serdecznym imionkiem „Stukuś” niezwykłą popularność w sferach warszawskiej, złotej młodzieży, czarnej giełdy i czarnego rynku.
Jego osobisty urok, lekka skłonność ku miłemu, kawiarnianemu gawędziarstwu, wyjątkowa odporność na skutki alkoholowych przemęczeń i nieustanny zapał do najróżniejszych, swawolnych igraszek czyniły zeń ozdobę każdego stolika w każdym lokalu.
Złote myśli Stukułki powtarzane były przez jego wielbicieli, jak wersety Koranu przez wiernych. Nikt nie miał tak misternie zaczesanych w tył i prostopadle do uszu włosów, nikt nie posiadał tak dogłębnej znajomości muzyki jazzowej i nikt nie traktował kobiet z tak wykwintnie żartobliwą brutalnością, jak właśnie Stukułka. On to wprowadził w Warszawie modę noszenia białych skarpetek do ciemnego obuwia i sam pamiętam, jak, pochylony nad stolikiem we „Fregacie”, uzasadniał swój punkt widzenia:
— Skarpetka stanowi szczątkową pozostałość pończochy i przeżywa obecnie okres upadku w ogólnej problematyce ubioru męskiego. Jest to niesłuszne i niesprawiedliwe. Wiemy, jak wielką wagę przywiązywał do rodzaju, koloru i gatunku pończoch wiek XVIII, wiemy także, jak wiele mówiła wówczas pończocha o charakterze człowieka wprawnemu obserwatorowi. Długie aż do kostek spodnie zgnębiły pończochę i nauczyły nas nie przywiązywania wagi do skarpetek.
Dziś jest nam wszystko jedno, jakiego koloru są nasze skarpetki, byleby nie były dziurawe i w stosunku tym tkwi kapitalny błąd. Właśnie zakryta spodniami skarpetka, demonstrowana nie zawsze, lecz jedynie w chwili podniesienia nogi, kryje w sobie ogromnie wiele prawdy o człowieku. Pokaż mi twe skarpetki — powiem ci kim jesteś!
Mizantropi i nudziarze zawsze mają na nogach brzydkie, nieciekawe, ponure skarpetki, zaś ludzie szlachetni, pogodni, i mądrzy hedoniści dbają o swe skarpetki, nie bacząc na to, że przeznaczenie skarpetki jest raczej przyziemne. Poza tym skarpetka może stanowić czynnik manifestacyjny, co doskonale rozumieli rojaliści francuscy. Gdy w metrze, autobusie, czy poczekalni kinowej Francuz ujawnia białe skarpetki, możecie być pewni, ze jest zwolennikiem monarchii i członkiem „Action Francaise”. Stawiani zatem postulat skarpetki wiele mówiącej, wesołej, barwnej i optymistycznej! Taką nośmy i cieszmy się, spoglądając na nią z góry.
Wieloraką działalność towarzyską i rozrywkową Stukułka konkretyzował w doskonałych raportach dla swego ośrodka dyspozycyjnego. Jego mocodawcy czytywali te raporty z zapartym tchem i lubując się w szczegółach, nie byli jednak zachwyceni realnymi wynikami badań.
— Ma pan niewątpliwy talent literacki, panie poruczniku — mówił do Stukułki pułkownik „Rosomak”, szef służby informacyjnej — co przydałoby się panu w życiu prywatnym, lecz utrudnia nam podejmowanie pewnych decyzji. Zadaniem pana, jak każdego agenta służby wywiadowczej, jest dostarczanie negatywnych informacji o ludziach, szkodzących interesom narodu. Tymczasem wszyscy ci, których pan rozpracowuje i o których pan nam raportuje, są ludźmi, pełnymi złych i dobrych instynktów, są skomplikowanymi, często nieszczęśliwymi jednostkami. Pańskie interpretacje są pasjonujące, lecz absolutnie nieprzydatne.
— Słusznie — zgodził się Stukułka — lecz cóż ja na to poradzę, że prawda o człowieku jest zawiła, skomplikowana i trudna?
— Tak — mruknął wymijająco pułkownik „Rosomak” — nieporozumienie tkwi w tym, że nam nie chodzi specjalnie o prawdę, tylko o podstawę do akcji. W tych ciężkich czasach kara jest daleko bardziej czynnikiem wychowującym społeczeństwo, niż aktem sprawiedliwości. Pan zaś, pracując tak dogłębnie i ujawniając motywy, wybiela zarazem i czyści, a my potem łamiemy sobie głowę nad decyzją.
Wobec takiego stanu rzeczy Stukułka postanowił poprawić się i dokonać rzeczywistego wkładu dla sprawy. „W tym celu”, rozumował, „muszę znaleźć jakiegoś łajdaka absolutnego, rozpracować go i wydać pod lufy rewolwerowe naszych oddziałów egzekucyjnych”. Ta bohaterska i szlachetna decyzja przyszła mu tym łatwiej, iż Stukułka, w konsekwencji swych obowiązków, zmuszających go do bywania w każdego rzędu lokalach rozrywkowych, zakochał się w tancerce, nazwiskiem Kopyłowicz, imieniem Dziunia.
Było to śliczne, zgrabne, krągłe, młode, aksamitne, mlecznoskóre, jasnoblond stworzenie o nieco szerokich ustach i pozbawionych głębi, lecz za to zachodzących w odpowiednich chwilach urzekającą mgłą, szarozielonych oczach. Urodziła się na ulicy Dobrej, jako córka szewca, i po 18 roku życia dysponowała już najwspółcześniejszym typem urody, lansowanym w późniejszych latach trzydziestych naszego wieku przez Hollywood, oraz zapasem dobrych manier, wystarczających do zrobienia kariery. Z Dziunią trudno było rozmawiać o czymkolwiek innym poza tańcem, tekstyliami i klipsami do uszów, niemniej, zakochany Stukułka uważał ją za najbardziej interesującą kobietę na świecie.
Z uśmiechem pobłażania wspominał swą teorię o dualizmie miłosnym i swe doświadczenia w tej dziedzinie z pokojówką Haliną i pensjonarką Irenką Milenko. „Prawdziwa miłość”, zapewniał się, „to kobieta—koncentrat, ogniskująca wszystkie zalety i taka jest Dziunia Kopyłowicz. Jeśli nawet posiada jakieś niedobory w inteligencji i erudycji, to pokrywa to z hojnym naddatkiem swą uczciwością i szlachetnością”. Przekonanie takie czerpał Stukułka z faktu, iż Dziunia nigdy nie rujnowała go kosztownymi rachunkami w restauracjach, najczęściej pijała tylko herbatę i nie chciała mu się oddać.
— Z nami tancerkami — mawiała — sprawa nie jest taka prosta, jak się wydaje. Powszechnie ma się nas za kobiety łatwe i dlatego musimy podwójnie na siebie uważać. Ja żyję moją sztuką, muszę dbać o smukłość, tak konieczną w balecie i bardzo poważnie liczę się z moją rodziną. Jedynie alkoholowe oszołomienie mogłoby mnie doprowadzić do chwilowego upadku, lecz znasz mnie i wiesz, jak wystrzegam się takich okazji.
Stukułka, który kompletnie oszalał i wieczorami czytywał „Cierpienia młodego Werthera”, przysięgał jej i sobie, że nie naruszy w niczym świętych zasad, nigdy nie sięgnie do niegodnych jego uczucia środków oszałamiających, lecz zaczeka na jej dobrowolną, zgodną z zasadą samostanowienia jednostek, decyzję.
Po wielu tygodniach, kiedy Dziunia i Stukułka pijali wspólnie herbatę w kawiarniach, przy czym on opowiadał jej treść „Klubu Pickwicka” własnymi słowami, nastąpiła wreszcie chwila przełomowa, w której okazało się, że nie było wcale konieczności sięgnięcia do wyżej wspomnianych środków. Dziunia znalazła w kieszeni Stukułki kilka nielegalnych gazetek z wspaniale odbitym na szaripografie, rozczapierzonym, zwycięskim orłem i zduszonym głosem spytała, co to ma znaczyć.
Skłopotany Stukułka oświadczył, spuszczając wzrok, że otrzymał to przypadkiem i przez pomyłkę, cała jednak jego postawa — (z podaną naprzód piersią) mówiła wyraźnie, że jest on tego biuletynu redaktorem, zecerem, kolporterem — w ogólności zaś — konspiratorem, pełnym chwały i poświęcenia, tylko, że nie wypada mu się do tego przyznać, nie mówiąc już o względach ostrożności.
Wbrew wszystkiemu Dziunia ujęła, ruchem kresowej matrony, głowę Stukułki w obie ręce i wycisnęła na jego ustach pocałunek, namiętniejszy, niż wszystkie dotychczas. Po czym nastąpił ciąg dalszy według przepisanego od początku świata dla ludzi schematu.
Usztywniony psychicznie swym wielkim uczuciem i jego sympatycznymi, codziennymi konsekwencjami Stukułka wierzył w miłość i wierność Dziuni, oraz utracił zupełnie zainteresowanie dla innych kobiet, przez co życie stało się dlań wymierniejsze i prostsze. Łatwiej klasyfikował cnotę i zło; zaczął nawet skłaniać się ku poglądowi, iż wcale nie trudną rzeczą byłoby wywalczyć absolutne szczęście dla wszystkich ludzi.
Jego rozbłysły jasnym płomieniem patriotyzm i zdecydowanie w walce pozwoliły mu na skuteczne zajęcie się sprawą Bajoraka. W ten sposób miłość i świadomość kochania uwznioślała jego wysiłek konspiratorski i wzmacniała jego poczucie obowiązku społecznego, więc działała pozytywnie a nie demobilizująco, jak to przedstawiają niektórzy pisarze.
Czesław Bajorak był jednym z licznych znajomych Stukułki z tereou towarzyskiego. Był to wysoki, dobrze zbudowany blondyn o inteligentnych, nieco aroganckich oczach, z doskonale przystrzyżonym po angielsku ciemnoblond wąsikiem. Ubierał się nieskazitelnie i cała jego postawa, ruchy i sposób bycia wskazywały, że ma się przed sobą ten typ gentelmana, którego aparycja i maniery ‘ są wynikiem biologicznego doskonalenia się szeregu dobrze sytuowanych pokoleń.
Wrażenie to było o tyle nieścisłe, że Bajorak był synem robotnika–metalowca z Woli, prawdziwego i uświadomionego proletariusza, członka Komunistycznej Partii Polski. Okoliczność ta wpłynęła na życie Bajoraka w ten sposób, że nigdy nie potrafił on się wyzbyć serdecznej nienawiści do wszystkich prawdziwych i uświadomionych proletariuszy na całym świecie.
W chwili, gdy Stukułka zawarł z nim znajomość, Bajorak był już po wstępnym okresie swej kariery, nosił na palcu piękny, złoty sygnet z rżniętym w agacie herbem „Leliwa” i posiadał własny, nieco cyniczny, lecz samodzielnie wypracowany światopogląd streszczający się w dewizie „Płyń barko moja — pogoda sprzyja!”
W myśl tego hasła założył on do spółki z pewnym gestapowcem, nazwiskiem Trube, słynną podówczas w Warszawie fabrykę syfonów, pracującą wyłącznie dla wojska SS. Może się komuś wydać dziwne, po co były potrzebne dywizjom SS specjalne syfony w dużych ilościach, ale dawało się to z łatwością wytłumaczyć znakomitymi stosunkami obydwu panów z Gestapo i kancelarią osobistą gubernatora Franka.
Do przedsiębiorstwa tego wpychał Bajorak najbardziej nieoczekiwanych ludzi, a więc: wykolejonych oficerów, bogatych, ukrywających się Żydów (którzy po gruntownym wypruciu z dobrze zakopanych w schowkach kosztowności byli łagodnie aresztowani i szli do gazu), oraz wiele innych postaci, bez względu na wiek, narodowość, przekonania polityczne, lecz odznaczających się wspólną skłonnością do daleko idących koncesji etycznych.
Stukułka otrzymał misję dokładnego zbadania przedsiębiorstwa Bajoraka i w tym celu znajomość ich musiała się przekształcić w rodzaj przyjaźni, którą Bajorak bardzo sobie cenił, wielbiąc po cichu towarzyskie talenty Stukułki. Zachowywał przy tym w stosunku doń daleko idącą rezerwę i wyczuloną ostrożność, zdając sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie czyhały w tym czasie na każdego, rzutkiego i umiejącego się dorabiać człowieka. Stukułka gubił się w domysłach i niepewności, nie mogąc sprecyzować pewnych podejrzeń, tym bardziej, że Bajorak odsłaniał mu umiejętnie kulisy pewnych afer, z których wynikała niedwuznacznie pełna chwały i pożytku rola, jaką pan ten miał jakoby odegrać w kilku skomplikowanych ocaleniach przed uwięzieniem i egzekucją jakichś znacznych, a doszczętnie zagrożonych osobistości.
W tej sytuacji nieoceniona okazała się znajomość, jaką zawarł Stukułka z „Rudym Mieciem”. Był to znany przed wojną, ceniony i poważany w szerokich kołach zawodowych stolicy sutener i handlarz żywym towarem, szczupły mężczyzna o ascetycznej twarzy, pełen życiowej mądrości i doświadczeń, który w późnych latach męskich ukochał Mauriaca i Chestertona i w ten sposób, drogą dość okrężną przyszedł do czytania Pisma Świętego i codziennych głębokich, oryginalnych rozważań filozoficzno–moralnych.
Jak się okazało, Bajorek, stawiał pierwsze kroki w swej jeszcze przedwojennej karierze pod kierunkiem „Rudego Miecia” i miał mu wiele do zawdzięczenia, co się wyrażało w pewnych zasiłkach pieniężnych dla wycofanego z życia zawodowego filozofa. Stukułka, który poznał „Rudego Mięcia” jako opanowanego, cichego, starszego pana o piaskowych, rzadkich włosach, właśnie w mieszkaniu Bajorka, pił z nim kiedyś wódkę przez całą noc i nad ranem zawiązała się między nimi rozmowa o zasadniczej, choć z początku nieco oderwanej, treści.
— Mam wrażenie — mówił wtedy „Rudy Miecio” — że żadna epoka nie miała przed sobą tak pogmatwanych problemów moralnych i etycznych, jak nasza. Zwłaszcza literatura ostatnich pięćdziesięciu lat wprowadziła do etyki niesłychany zamęt. Bardzo często postulowała ona zupełnie niezależną, indywidualną uczciwość; uczciwość ta wynikała ze stosowania w praktyce własnego, nieskrępowanego poglądu na to, co na świecie jest dobre, czy złe. Po pierwszej wojnie teoria ta wywarła ogromny wpływ na twórczość powieściową, teatralną i filmową o charakterze sensacyjnym, która dzięki swej przystępności i atrakcyjności dotarła do szerokich rzesz młodzieży, kształtując moralność prywatnych Janosików czy Arseniuszy Lupin, okradających z najczystszym sumieniem, bez żadnych skrupułów bogaczy, lecz nie zawsze obdarowujących ubogich.
Ja sam byłem wyznawcą tej błędnej zasady i obecnie, gdy spoglądam wstecz — tu „Rudy Miecio” spuścił oczy, pełne szczerj skruchy — dostrzegam grzech, jakimi obarczyłem swoje sumienie, dokonując licznych transakcji z Argentyną. A przecież teraz, kiedy poznałem prawdę chrześcijańskiego personalizmu, gdy wiem, co to jest integralny humanizm, wiem także, że dokładne rozpatrywanie każdego indywidualnego wypadku w oparciu o literę praw moralnych, jedynych i wiecznych ustrzegłoby mnie od czynienia zła.
— Zagadnienie to — zabrał głos Stukułka — krystalizuje się daleko lepiej w definicjach uczciwości i porządności. Wiemy, już dziś dobrze, że uczciwość nie jest wrodzoną cechą charakteru, z którą człowiek przychodzi na świat.
Rousseau i inni osiemnastowieczni filozofowie twierdzili wprawdzie, że człowiek rodzi się dobry, trudno jest jednak przeprowadzić znak równości pomiędzy dobrocią serca a uczciwością.
Najnowsze studia psychologiczne nad duszą dziecka wykazały, że taki zadatek na człowieka jest samą nieuczciwością i nic nie sprawia mu większej przyjemności, niż zwędzić coś na boku, nafajdać tam, gdzie nie wolno, zniszczyć coś a potem nie przyznać się, wypierać, kręcić, kłamać.
Wraz z wiekiem wpaja mu się coraz dogłębniej zasady uczciwości, które są przecież najzupełniej umownymi kryteriami dorosłych ludzi i tak jest bardzo dobrze, gdyż wszyscy rozumiemy konieczność uczciwości w cywilizowanym społeczeństwie i jej pożytek w organizacji współżycia. Niemniej, wrodzone nam remanenty nieuczciwości, a raczej naturalna uczciwość, pozostają w człowieku na całe życie i przejawiają się w tych drobnych na pozór, lecz jakże nieuczciwych faktach, gdy mając do wyboru dwa ręczniki w łazience zawsze staramy się wytrzeć nie swoim, lub gdy w obcym mieszkaniu, nie zauważeni przez nikogo, czyścimy buty firanką, czego nigdy nie uczynilibyśmy we własnym.
Inaczej rzecz ma się z porządnością w sensie etycznym, która jest nam dana przez naturę, wrodzona. Człowiek porządny przychodzi na świat z zaletą porządności, tak samo, jak z niebieskimi oczyma i milkliwym, lub wesołym usposobieniem.
Później, w życiu, człowiek porządny nigdy nie utrudnia życia innym, w przeciwieństwie do łajdaka, to znaczy do człowieka zawsze utrudniającego innym życie. Człowiek porządny może popełnić błąd, a nawet wyrządzić przykrość, ale nigdy nie zrobi świństwa ani krzywdy. Kobieta porządna, to znaczy kobieta wierna, chociaż niekoniecznie żona, to znaczy lojalna, chociaż nie utrzymywana, to znaczy przystępna, chociaż nie łatwa.
Nasza epoka żywi szczególny kult dla porządnych ludzi i dla tego określenia: porządny chłop, czy porządna dziewczyna mają w ustach współczesnych pierwszorzędne znaczenie.
— Ma pan dużo racji — pokiwał głową „Rudy Miecio” — i sformułował pan moje własne myśli, z którymi param się od dawna. Takie określenie, jak „porządny chłop” nastręcza wiele refleksji w zestawieniu z osobą naszego wspólnego znajomego Bajoraka. W kilka dni przekonam się w sposób najzupełniej zasadniczy, czy pasuje ono do niego.
Po czym „Rudy Miecio”, poznawszy w Stukułce bratnią duszę, zawierzył mu pewną ponurą i skomplikowaną tajemnicę. Z historii, którą opowiedział, wynikało, że niebawem Bajorak stanie przed koniecznością udzielenia pomocy jakiemuś facetowi, który jest mu nad wyraz niewygodny i że decyzja Bajoraka w tej sprawie zakwalifikuje go ostatecznie w oczach „Rudego Miecia”.
W kilka dni po tej rozmowie tajemniczy ów facet został wyłowiony z przedmiejskiej glinianki, zaś „Rudego Mięcia” znaleziono z poderżniętym gardłem we własnym mieszkaniu. Niebawem też nastąpiła seria aresztowań rozmaitych panów, którzy łączyli zręcznie swe zainteresowania dla kurków walut obcych z usługami, oddawanymi organizacjom podziemnym.
Sam Stukułka znalazł się w poważnym niebezpieczeństwie i musiał kilkakrotnie zmieniać adres. Nie żywiąc już żadnych wątpliwości Stukułka zmontował odpowiednią akcję, gdy jednak dwóch panów z pistoletami systemu „Parabellum” w kieszeniach zjawiło się w willi Bajoraka, okazało się, że willa jest kompletnie pusta, zaś sam Bajorak znikł z Warszawy w zupełnie nieokreślonym kierunku. Stukułka szalał z rozpaczy, gryzł palce ze wściekłości, po czym uspokoił się i poprosił pułkownika Rosomaka o przekazanie go do pracy w propagandzie. W związku z tą zmianą jego kontakty z kołami wojskowymi ustąpiły miejsca kontaktom z cywilnymi agendami polskiego ruchu oporu.
W agendach tych panowała wszechwładnie polityka i Stukułka z satysfakcją przysłuchiwał się dyskusjom bez końca. W dyskusjach tych, jako motyw zasadniczy, przewijały się teorie, traktujące o mocarstwowym stanowisku Polski w przyszłości. Zdania były podzielone tylko co do sposobu osiągnięcia celu; część zainteresowanych problemem panów uważała, że po wojnie Polska zajmie miejsce skompromitowanej czerwcową porażką Francji z okresu powersalskiego, jako jedyny, godny partner Wielkiej Brytanii w europejskiej „balance of power”; druga część natomiast sądziła, że należy zmontować blok państw, środkowoeuropejskich o charakterze federatywnym i oczywiście pod hegemonią Polski.
Jeżeli zaś chodzi o samą mocarstwowość, to nie było co do niej wątpliwości i wszyscy zgadzali się, że Polska może się tylko odrodzić jako wielka potęga. Stukułka odnosił się raczej z rezerwą do tych panów, lecz starał się nie ujawniać swego zdania.
Pracował natomiast gorliwie i entuzjazmował się małym sabotażem. „Złośliwość”, rozmyślał, „jest doskonałym przejawem oporu w stosunku do okupanta i sprawdzianem powszechności nastrojów. Póki wszyscy cieszą się z drobnych przykrości, wyrządzanych okupantowi, poty możemy być pewni, że nienawiść jest powszechna. Nie każdego bowiem stać jest na bohaterstwo i poświęcenie, lecz każdy potrafi być złośliwym”.
Z satysfakcją stwierdził też, że Dziunia, która dawała mu dotąd dowody swej miłości w oparciu o pełną podniecenia atmosferę konspiracyjnych niebezpieczeństw, przestała zwracać uwagę na moment patriotyczny we wzajemnych stosunkach. Teraz, gdy mógł ją zarzucić całym naręczem drukowanych przez siebie biuletynów, Dziunia w demonstracyjny sposób dawała mu do zrozumienia, że daleko bardziej ceni sobie wydajność Stukułki na całkiem innym polu.
Życie toczyło się w tych warunkach dość mile i pożytecznie, jeśli nie brać pod uwagę fali bestialskiego terroru gestapo, który właśnie szalał w Warszawie. Pewnego dnia Stukułka został powiadomiony o zebraniu, jakie miało się odbyć wieczorem w niedużej, doskonale zakonspirowanej willi przy ulicy Odyńca. Wsiadł więc do tramwaju i nie całkiem pewien znajomości Mokotowa poprosił dyskretnie, przyciszonym głosem, konduktora, aby go zawiadomił, kiedy należy wysiąść.
— Odyńca? — rzekł konduktor — Gdzie to może być? Widzi pan, ja dziś po raz pierwszy na tej Unii, zawsze jeździłem na Żoliborz. Nie wie pan — tu zwrócił się do stojącego obok młodzieńca — przy jakim przystanku należy wysiąść na ulicę Odyńca?
Młodzieniec nie wiedział, gdyż nie był z Mokotowa, natomiast był w towarzystwie kobiety i uznał za stosowne powiedzieć dowcip:
— Odyńca czyli dzika… Nie, nie wiem.
Jego dziewczę zachichotało uszczęśliwione, wtrącił się zaś jakiś staruszek z sumiastym wąsem, który miał słaby słuch, lecz rzekł:
— Dzika? To przecież w getcie — i spojrzał podejrzliwie na Stukułkę. W przeciągu najbliższych trzech minut pół tramwaju rozprawiało swobodnie o ulicy Odyńca, jej zaletach i położeniu w Warszawie, gdy tymczasem na Stukułkę biły siódme poty, tym bardziej, iż podchwycił utkwiony w sobie, uważny wzrok jakiegoś nie ogolonego człowieka w zniszczonym palcie i granatowym zdefasonowanym kapeluszu. „Na pewno szpicel”, pomyślał gorączkowo Stukułka, „co za parszywa morda”.
Umyślnie wysiadł o jeden przystanek za wcześnie, odwrócił się i ku swemu przerażeniu ujrzał, że nie ogolony człowiek wysiadł także. Stukułka skręcił gwałtownie w pierwszą–lepszą ulicę i po chwili przekonał się, że człowiek w granatowym kapeluszu uczynił to samo.
Ogarnęła go chwilowa panika, szybko jednak przyszedł do siebie, poprawił krawat i postanowił działać ostrożnie, lecz zdecydowanie. W myśl tego postępowania obiegł kilka razy wokoło jakiś blok domów, co w tej willowej dzielnicy stanowiło nawet pewną przyjemność. Po chwili stwierdził, że zgubił swego prześladowcę. Pogratulował sam sobie swego kunsztu zacierania śladów, tak cennego w konspiracji, i zadowolony z siebie ruszył w stronę ulicy Odyńca.
Nie dochodząc do rogu przecznicy dojrzał nie ogolonego człowieka w granatowym kapeluszu, posuwającego się ostrożnie wzdłuż tej słabo oświetlonej ulicy. „Wsypa!”, przemknęło przez myśl Stukułce i natychmiast dojrzała w nim najbardziej bohaterska decyzja: „Trzeba go odprowadzić jak najdalej od miejsca zebrania!”
Szybkim krokiem tedy przeszedł przed samym nosem nie ogolonego człowieka w zniszczonym palcie. Ten zawahał się, rozejrzał się wokoło, jakby szukając tabliczki z nazwą ulicy, której nigdzie nie było widać i ruszył niepewnie za Stukułka. „Śledzi mnie!” pracował gorączkowo mózg Stukułki. „Teraz nie ma już żadnych wątpliwości!” Przyśpieszył kroku i raptem, przypominając sobie w błyskawicznym skrócie wszystkie widziane w życiu filmy sensacyjne, skręcił gwałtownie w bok, wtapiając się w załom żelaznego ogrodzenia. Tu, ku swemu niepomiernemu zdziwieniu, namacał solidny kołek drewniany, który los sam kładł mu widocznie do ręki, wymagając czynów w dalszym rozwoju wypadków. Za chwilę usłyszał kroki i tuż obok wynurzyła się postać nie ogolonego człowieka, którego Stukułka, z determinacją, lecz nie bez znawstwa, zdzielił po granatowym, zdefasonowanym kapeluszu. Uderzony osunął się sprawnie i według wszelkich prawideł na ziemię. Stukułka wciągnął go w załom żywopłotów, otrzepał ręce i zabierał się do odejścia w poczuciu heroicznego samouwielbienia, gdy nagle usłyszał bełkotliwy szept:
— Błagam pana… niech pan… zawiadomi mą żonę… i córkę… że zginąłem za ojczyznę…
Stukułka przypadł do ziemi zupełnie zdezorientowany. „Co jest? Tak nie może bełkotać pokonany szpicel — pomyślał — sprawa zaczyna się komplikować”. Z wielkim trudem docucił więc nie ogolonego człowieka w zniszczonym palcie i po chwili rozsądnych wyjaśnień dowiedział się, że zaprawił kołkiem w głowę profesora politechniki, specjalistę od zagadnień tele– i radiotechnicznych, który udawał się w to samo, co on, miejsce, celem omówienia usprawnień, jakie należy dokonać w kontaktach radiowych z rządem w Londynie.
Rzecz jasna, że profesor przez cały czas brał Stukułkę za szpicla, cieszył się, że go zgubił i miał właśnie zamiar zrobić z nim identycznie to samo, gdyby Stukułka go nie ubiegł.
Ledwie doszli razem do ulicy Odyńca, gdy dał się słyszeć odgłos motorów kilku aut, zatrzymujących się przed willą, w stronę której zmierzali. Z aut wyszło wielu gestapowców i esesmanów. Na ich widok Stukułka i profesor puścili się biegiem w odwrotnym kierunku, biegiem dopadli przystanku tramwajowego, a ponieważ nie było widać nadchodzącego tramwaju, pobiegli Puławską w stronę śródmieścia. Kiedy bardzo się zmęczyli Stukułka powiedział:
— Musimy przestać biec, bo to jest podejrzane.
Przeszli w szybki krok. Nagle profesor rzekł szeptem:
— Od trzech minut idzie za nami jakiś typ w tyrolskim kapeluszu. Musimy się pożegnać i rozdzielić.
Wobec tego pożegnali się i rozdzielili. Stukułka przeszedł jeden przystanek, po czym wsiadł w tramwaj. Wysiadł na placu Zbawiciela i wstąpił do kościoła. Usiadł na ławce, rozejrzał się i pierwszą osobą, którą spostrzegł tuż za sobą, był profesor.
— Czego pan robi zbiegowisko w kościele! — szepnął profesor z wyraźną złością. — Kiedyż my się wreszcie odczepimy od siebie? Jak na ulicy? Spokojnie?
— Spokojnie — odparł Stukułka.
Posiedzieli chwilę w milczeniu. Profesor przyklęknął, pomodlił się, kiwnął głową Stukułce i wyszedł. Po kilku minutach Stukułka uczynił to samo. Ledwie przeszedł kilkanaście kroków Marszałkowską, gdy dało się słyszeć wycie syren gestapowskich aut. Ludzie zaczęli pośpiesznie ewakuować ulicę. Stukułka wskoczył do jakiejś bramy. W skulonym tłumie nie od razu rozeznał stojącego obok profesora.
— Panie — jęknął profesor — na pana widok chwytają mnie mdłości i odczuwam ból w mej, tak surowo przez pana potraktowanej, czaszce. Jak długo ma pan zamiar mnie prześladować?
Był zielony na twarzy, co w przydymionym świetle zakurzonej żarówki sprawiało wrażenie rzeczywiście przygnębiające. Gdy tylko uspokoiło się nieco Stukułka zaprowadził go do pobliskiej kawiarni i napoił mocną i gorącą kawą.
— Wygnał mnie pan z kościoła — skarżył się płaczliwie profesor — gdyż sama pana obecność działa na mnie rozpraszające Gdyby nie pan, siedziałbym tam dłużej, a potem wyszedł podniesiony na duchu. Co pana tam przywiodło? Czy wierzy pan chociaż w Boga?
— Życie ludzkie — odparł w zadumie Stukułka — składa się z tak fantastycznej ilości złych i dobrych, pomyślnych i niepomyślnych, a niepomiernie skomplikowanych przypadków, iż długo głupcy mogą nie wierzyć w Rękę Ojca, zaś tylko zgryźliwcy pełni przekory mogą się doszukiwać w tym wszystkim jakichś wymiernych i wytłumaczalnych mechanizmów.
— Z tego co pan mówi, wynika jasno, że nie jest pan praktykującym katolikiem, a ja nim jestem. Przyznam się, że początkowo moje matematyczno–przyrodnicze wykształcenie nastręczało mi wiele oporów intelektualnych, jednak po wieloletnim katechumenacie spłynęła na mnie Łaska Prawdy.
— Zazdroszczę jej panu szczerze — rzekł Stukułka — jeśli zaś chodzi o praktykowanie, to istotnie nie jestem katolikiem praktykującym. Aczkolwiek brzmi to niepełnie i być może — nieco naiwnie, o ile nie ze wszystkim po kacersku, to rzec mogę, że jestem chrześcijaninem i uważam moralność chrześcijańską za jedno z najwyższych osiągnięć ludzkości. Staram się żyć według ewangelii i katechizmu, chociaż nie jest to ani proste, ani łatwe i nie zawsze mi to wychodzi. Błędy me i przewiny są jednak zazwyczaj powodem mej głębokiej skruchy.
— Bardzo ładnie — przyznał profesor — ale co tedy przywiodło pana do kościoła?
— Chciałem podziękować Opatrzności za dotychczasową opiekę, która przecież tak wyraźnie zaznaczyła się w ostatnich wypadkach, oraz poprosić o dalsze względy.
— Widzi pan — żachnął się profesor — taki stosunek do Boga wydaje mi się niegodny i odrażający. Jest to stosunek merkantylny, oparty na zasadzie wzajemnych usług. Ręka Stwórcy wyprowadza z niebezpieczeństwa, ocala pana, przychodzi pan tedy podziękować, prosząc przy okazji o nowe świadczenia, miast szukać Go codziennym trudem duszy, codziennyjmi praktykami kultu i odnajdywać Boga w sobie i obok siebie. Takie okazyjne zbliżanie się do źródła bytu i wszelkiej pociechy jedynie w ciężkich chwilach życia, wydaje mi się brzydkie, nieszczere, wymuszone i egoistyczne.
— A jednak jest w najwyższym stopniu naturalne — uśmiechnął się Stukułka — „Jak trwoga to do Boga” mówi przysłowie, zaś przysłowia są wypróbowaną mądrością wieków. „Nie będziesz brał imienia Pana Boga twego, nadaremno; bo nie będzie miał Pan za niewinnego tego, który by wziął imię Pana Boga swego nadaremno” — obwieścił Stwórca przez usta Mojżesza na górze Synaj, stwierdzając tym samym po wsze czasy, że Bóg to sprawa ogromna, że nie należy o tym zapominać i że odwoływać się do Niego trzeba tylko w sprawach wielkich i ważnych.
Chrześcijaństwo złagodziło nieco żydowską surowość w pojmowaniu istoty boskiej, a zarazem odkryło wspaniałą prawdę, że każdy z nas, najmniejszy i najnędzniejszy, posiada swe ważkie sprawy, drogie Bogu, podlegające Jego opiece i w ten sposób Bóg gościć może w każdym sercu. Gdy uboga wdowa zwraca się do Pana z gorącą prośbą o drobną pomoc pieniężną dla ratowania chorego dziecka, to jest dla niej sprawa najważniejsza, jakże dojrzała do boskiej interwencji.
Gdy hetman przed bitwą, mającą ocalić jego ojczyznę, składa u stóp bożych swe intencje i zamysły, to żarliwość jego jest najwyższej próby, a sprawa najwyższej wagi. Gdy żołnierz poleca się Bogu przed atakiem, gdy rolnik modli się o urodzaj, artysta — o natchnienie w twórczej pracy, a biedny urzędniczyna — o podwyżkę, która pozwoli mu na kształcenie syna — to są sprawy ważne i zasadnicze, decydujące o losach ludzkich, godne zaniesienia ich przed oblicze Najwyższego i wcale nie potrzebujące poparcia drobiazgową, codzienną praktyką.
Inaczej rzecz przedstawia się z tymi, co proszą o sprawy błahe, choćby robili to najgorliwiej i po kilka razy na dzień. Prośby o sprawy drobne, sprawy codzienne, sprawy nieznaczne, cały ten łzawy, nieustannie powtarzany ciąg niepisanego kultu, regularnie odmierzany czerwoną farbą w kalendarzu, jest to familiaryzowanie się z Bogiem, prowadzące do dewocji, i taki stosunek do Niego bynajmniej mi nie odpowiada. Sprawy najważniejsze mają wielcy i maluczcy, lecz dopiero ich właściwa proporcja stanowi o prawdziwej i wartościowej wierze.
Kiedy bogaty kupiec modli się o powodzenie w interesach, które przyniosą mu nowe auto, czy futro dla żony, to czyni źle i źle pojmuje Boga, bez względu na to, czy robi to codziennie i czy podtrzymuje prałatów w czasie procesji.
To samo rzec się da o pani, która zwraca się do Boga z prośbą o udany pobyt w Zakopanem, lub o panu, panie profesorze, gdy prosi pan o sukcesy w naukowych doświadczeniach jedynie w celu pognębienia pańskich oponentów. To jest faryzeuszostwo, panie profesorze, znając zaś sąd Zbawiciela o faryzeuszach wydaje mi się, że moje bardzo rzadkie, lecz szczere dzięki za ocalenie życia, czy prośba o pomoc w niebezpiecznych chwilach, nie kwalifikują mnie źle przed Wszechmogącym.
To, co tu powiedziałem, nie jest rzecz jasna, ani nowe, ani rewelacyjne, lecz w tej materii, doprawdy, bardzo trudno jest o coś, co jeszcze nie zostało powiedziane. Zagadnienie pojmowania Boga i stosunku do Niego jest stare i niezmienne jak ludzkość i chyba dlatego zawsze będzie świeże i palące.
Oczywiście — pożegnali się dość chłodno*.
Po trzech takich dawkach Stukułka poczuł płomień w mózgu, wstał i wygłosił genialne w swej intuicji przemówienie.
— Nie znam kraju — oświadczył — w którym istniałoby większe zapoznanie wsi przez miasto, niż w Polsce. My w miastach nie mamy o was zielonego pojęcia, ciągle jeszcze, mimo całej mądrości Wyspiańskiego, zamykamy was w utartych i pozbawionych aktualnego sensu formułkach z zamierzchłych epok. Każemy wam myśleć w całkowicie odrębny od naszego sposób, ubieramy was w barwne sukmany, których nikt z was nie nosi, wykrzywiamy komicznie wasz język, który w niczym nie różni się od naszego poza drobnymi odcieniami fonetycznymi i staramy się przemawiać do was inaczej, niż do siebie samych, co zwie się u nas znajomością psychiki chłopskiej, a co w was budzi wesołość i wzruszenie ramion.
Tymczasem minęły czasy kiedyście stanowili łatwy łup dla miejskich złodziejaszków, nauczyliście się od dawna nosić kołnierzyki i krawaty, umiecie nie gorzej od nas zakładać anteny radiowe i korzystać z patefonu, tańczyć walca, jeździć kajakiem, grać na mandolinach i jeść szprotki w oliwie. Tym samym dorównujecie nam już niemal pod względem cywilizacyjnym, chociaż macie jeszcze grube niedociągnięcia higieny.
Jeśli rozpoczniecie w bliskiej przyszłości swój wielki marsz ku kulturze i dogonicie nas także na tym terenie, posługując się naszymi środkami, wtedy biorąc pod uwagę waszą liczebność, waszą tężyznę biologiczną, wasz zmysł polityczny i wasze zdrowie, realne zasady gospodarczo—społeczne, wydaje mi się, że odegracie w Polsce rolę pierwszorzędną. Przyszłość należy do was i gdy tylko nastaną odpowiednie warunki wy będziecie decydować o tym, co ma się dziać w tym kraju!
Mowa ta przyjęta została burzliwym aplauzem, kilku starszych gospodarzy ucałowało Stukułkę wylewnie i wzniesiono toast na jego cześć napełnionymi po brzegi spirytusem szklankami, po którym to toaście Stukułka stracił poczucie rzeczywistości. Dzięki temu zdołał uchronić całość swej osoby w rozwijających się właśnie i to dość szybko wydarzeniach. Dwaj bowiem młodzi parobcy, rozmawiając początkowo spokojnie o maszynach rolniczych, przypomnieli sobie dawne urazy, dobyli kozików i zadali sobie zręcznie po kilka ran kłutych i ciętych. Powstało kosmiczne zamieszanie, usłużni sąsiedzi skoczyli po kilka orczyków i już niebawem cała, obszerna sień młyńska zamieniła się w pole walki.
Stukułka przez parę chwil patrzył na to wszystko, jak na interesujący film o tematyce z Dzikiego Zachodu, potem otrzeźwiał i dopiero nie wiedział, co ma uczynić. Zamachnął się nań stołkiem jakiś zupełnie pijany gospodarz, który nic nie zrozumiał z przemówienia Stukułki i w swym stanie skombinował wielkim, myślowym wysiłkiem, że to Stukułka właśnie jest wszystkiemu winien.
Był to najgłupszy czyn w życiu tego wieśniaka, gdyż wtedy dopiero okazało się, co znaczy jedno przemówienie; siedzący obok Stukułki entuzjaści jego teorii żwawo złapali pijaka i uspokoili go, miażdżąc mu cztery żebra, łamiąc ramię i rozgniatając obcasami szczękę. Stukułka został wepchnięty pod stół, właśnie w chwili, gdy zgasło światło, a ze skotłowanej ciemności dochodziły krzyki i sapania, w rodzaju: „Jezu! Zadźgał mnie!”, „Flaki sukinsynowi wypruć!”, „Oko!!! Matko Najświętsza! Moje oko!!!”
Pod stołem znalazł Stukułka narzeczoną, która widocznie drżąc ze strachu i chcąc pokazać Stukułce bicie swego serca, złapała go za rękę i wpakowała ją głęboko w swój dekolt. W tym miejscu Stukułka nie bez wewnętrznej satysfakcji, znalazł dwa twarde, jak futbolowe piłki, dowody swych uwag o zdrowiu biologicznym ludu, szybko jednak wycofał rękę, przypominając sobie zeza, który zdobił dziobatą twarz oblubienicy. Przysunął się doń natychmiast również schowany pod stołem, miejscowy ksiądz, który rzekł:
— Słuchałem pana bardzo pilnie i na ogół przyznaję panu rację, ale czy nie uważa pan, że oprócz braków w zakresie higieny jest także w ludzie naszym jeszcze pewna nieumiejętność współżycia?
— Święte słowa, proszę księdza proboszcza — odparł poważnie Stukułka, gdy tymczasem człowiek jakiś wył rozdzierająco, twierdząc, że został zamordowany — następnym razem nie zapomnę tego uwzględnić w kontekście aktualnych wydarzeń.
Po kilku minutach wszystko jednak wróciło do porządku, ciężej poszkodowanych odniesiono do domów, plamy krwi uprzątnięto z podłogi i huczne wesele potoczyło się, wraz z tańcami, dalej. Po weselu Stukułka leżał dwa dni na swej ławie z głową owiniętą mokrymi szmatami.
Wtedy to przyszedł doń Wiśniewski z jednym ze swych kumów, który miał kontakty z partyzantką w pobliskiej Zamojszczyźnie. Kum ten przyprowadził młodego emisariusza, nazwiskiem Stasiak, który na zlecenie skrajnie lewicowych organizacji miał montować robotę konspiracyjną w tych okolicach.
Stasiak był synem stolarza z Lublina, pracował przed wojną w fabryce w Białej Podlaskiej, czytał Marksa w przystępnym skrócie, miał się za uświadomionego proletariusza i był zwolennikiem współdziałania z komunistami. Stukułce, Wiśniewskiemu i jego kumowi oświadczył iż wie, jak ciężka jest dola chłopa, że w nowej, socjalistycznej Polsce chłopu będzie lepiej i że droga robotnika i chłopa jest jedna i ta sama. W konkluzji wezwał wszystkich do walki o socjalizm, który oznaczać będzie dobrobyt i do organizowania partyzantki przeciwko Niemcom.
Na to Wiśniewski pokazał Stasiakowi swój kurnik, w którym leżał wypchany słomą, drogi luksusowy kufer lotniczy ze świńskiej skóry, w którym z kolei jego, Wiśniewskiego, kury wysiadywały jaja; dodał do tego elektroluks i maszynę do pisania; poinformował Stasiaka, że sąsiad jego, Wiśniewskiego, przywiózł sobie pianino w zamian za mąkę i słoninę, napomknął o odłożonym grosiwie i oświadczył, że nigdy jeszcze chłopu nie powodziło się tak dobrze, jak teraz, przy Niemcach, kiedy rozmaici ludzie wędrują nielegalnie po kraju, a głodne miasta dają najlepsze ceny na żywność. Wniosek stąd taki, że o ile Stasiak każe im się bić o przyszły dobrobyt, to nic z tego nie będzie, inaczej zaś rzecz by wyglądała, gdyby Stasiak powiedział coś o biało—amarantowym sztandarze, kosynierach, prześladownianiu przez Niemców wiary świętej i ukochaniu matki—gleby. Stasiak zasępił się i rzekł jakby sam do siebie:
— Ale co rzekłby na to materializm dziejowy?
— Nic — odparł usłużnie Stukułka — po prostu nic i w tym tkwi jego słabość. Pan zaś, jeśli chce pan pchać ludzi do walki, a więc do ryzykowania życia czyli najdroższej rzeczy, jaką człowiek posiada, niech pan zarzuci dialektykę materialistyczną i nie wychodzi tu z dobrobytem na transparencie, tym marnym dostatkiem, który zdobyć można za pomocą odrobiny szczęścia lub pilniejszej pracy. Z tym pan daleko nie zajedzie.
Za swój dobrobyt nikt nie nadstawi karku, za cudzy zaś narażają się tylko niedowarzeni idealiści, których jest zresztą bardzo mało, a którzy sami w sobie stanowią śmieszną sprzeczność z prawdami materializmu dziejowego. Niech pan lepiej sięgnie do prawdziwego i wypróbowanego arsenału, który był zawsze i będzie zawsze aktualny. Niech pan pomyśli, o ile to leży w zakresie pańskich możliwości, o wolności, sprawiedliwości, wierze — wtedy może dojdzie pan do czegoś.
Po tej rozmowie Stasiak znikł, Stukułka pojechał niebawem do Lublina, zaś Wiśniewski został zastrzelony przez nieznanych sprawców. W kilka dni po jego śmierci przez okno chałupy wpadł kamień z przywiązanym listem, pisanym bardzo niewprawną ręką i podpisanym: „Pogromcy wrogów ludu”. W liście tym stało, że Wiśniewski był bogatym spekulantem, żerującym na krzywdzie ludzkiej paskarzem, kumającym się z okupantem i że za to spotkała go kara z rąk dobrych Polaków, walczących o słuszną sprawę.
Było to wszystko o tyle nieprawdziwe, że Wiśniewski był w istocie małorolnym chłopem, nigdy w życiu nie rozmawiał z żadnym Niemcem, z wyjątkiem razu, gdy żołnierze niemieccy zabierali mu świniaka, nigdy na nikim nie żerował, wszystko co posiadał zostało mu dobrowolnie dane w zamian za żywność lub usługi, tak samo robili wszyscy chłopi w okolicy, zaś „pogromcami wrogów ludu” okazał się w rzeczywistości handlarz bydła z sąsiedniej wsi, o którego zadawnionym konflikcie osobistym z Wiśniewskim Stasiak zdążył się niebawem dowiedzieć. W ten sposób znikła przeszkoda dla szerzenia materializmu dziejowego w Dorohusku i okolicach, ale jest to już całkiem inna historia, jak mawiał Kipling.
W Lublinie zabawił Stukułka kilka dni i postanowił wracać do Warszawy, zgnębiony ostatecznie nudą i tęsknotą za Dziunią Kopyłowicz. Dochodząc do dworca kolejowego zauważył wielki tłum ludzi, napierający na wejście, lecz powstrzymywany przez kilku esesmanów.
Stukułka przecisnął się do pierwszego szeregu i ujrzał jak w wolnej przestrzeni pomiędzy tłumem a budynkiem dworca wysoki, mocno zbudowany oficer SS w wypolerowanych butach, z odznakami sturmfuhrera, bije starannie i ze smakiem jakiegoś drobnego, chuderlawego Polaka o wyglądzie biednego rzemieślnika. Oficer miał przystojną, miłą, doskonale wygoloną twarz, na której gościł pobłażliwy, mądry uśmiech, gdy tymczasem jego nogi i ręce kłuły ze znawstwem skuloną postać ofiary. Tuż przy Stukułce stał wysoki, ascetyczny franciszkanin w habicie, żegnający się co chwila rozdygotaną ręką. W chwili, gdy bity wypluł kilka zębów, zalał się krwią i upadł, franciszkanin wzniósł oczy ku niebu i rzekł cicho, drżącym głosem:
— Boże, zmiłuj się nad oprawcą i przebacz mu, gdyż człowiek ten nie wie co robi…
Widocznie jednak słowa te doszły do uszu oficera, gdyż zbliżył się wolnym krokiem ku ojcu zakonnemu, spojrzał mu prosto w oczy i rzekł całkiem ładną polszczyzną:
— Być może, że nie wiem co, ale wiem, że robię dobrze, słusznie i skutecznie.
Wtedy okazało się, że Stukułka także potrafi być człowiekiem nieobliczalnym. Nigdy później nie potrafił wytłumaczyć sobie, jak to się stało, lecz faktem jest, że uśmiechnął się nagle promiennie do esesmama i rzekł powoli, dobitnie i najpoprawniej po niemiecku:
— Bydlę.
Niemiec uśmiechnął się doń również i spytał uprzejmie:
— A czy uważa pan, że pan nim nie jest?
— Nie — odparł uśmiechnięty nadal Stukułka.
— Widzi ojciec — rzekł esesman do zakonnika, przechodząc znów na polski — oto różnica między scholastyczną metafizyką, a istotną filozofią. Z prawdziwą przyjemnością zaaresztuję teraz obydwu panów.
Tak więc franciszkanin i Stukułka znaleźli się we wnętrzu karetki więziennej, która przewiozła ich do kwatery Sonderdienstu. Po drodze Stukułka dowiedział się, że zakonnik nazywa się brat Łukasz, że niczego nie żałuje, że jest w absolutnej zgodzie ze swym sumieniem i rozumem i że postara się spełnić swój chrześcijański obowiązek do końca.
— Nie wiem, co ma ojciec na myśli, mówiąc o obowiązkach — rzekł Stukułka — wydaje mi się, że znaleźliśmy się w sytuacji, kiedy człowiek pozbawiony jest równie skutecznie swych praw, jak i obowiązków.
— O, nie — uśmiechnął się łagodnie franciszkanin — na mnie spoczywa jeszcze wiele obowiązków. Obowiązkiem moim jest wytłumaczyć temu, kto nas tu zamknął, że czyni źle, że gubi swą duszę. Obowiązkiem moim jest odkryć mu Prawdę, którą noszę w sobie i która jest prawdą jedyną. Obowiązkiem moim jest wreszcie pogodne przyjęcie tego, co nadejść musi, wyzbycie się rozpaczy, która może mnie nawiedzić na myśl, że oto muszę pożegnać się z życiem i nierobienie sobie wyrzutów, że wyrwały mi się z ust słowa pobożne, lecz prowadzące w najlepszym razie wprost do obozu koncentracyjnego.
— Nie mogę tego powiedzieć o sobie — wyznał Stukułka, kryjąc twarz w dłoniach. — To co uczyniłem, jest najjaskrawszym zaprzeczeniem mych własnych zasad i dowodzi raz jeszcze, jak mało wie o sobie najbardziej nawet opanowany człowiek. Niczego tak nie cierpię jak bezcelowego i bezskutecznego bohaterstwa, to zaś, co uczyniłem, było takiego bohaterstwa klasycznym przykładem.
Po przybyciu na miejsce rozdzielono ich, lecz ojciec Łukasz zdążył jeszcze pożegnać Stukułkę znakiem krzyża i szepnąć:
— Mimo pozorów jest pan człowiekiem dobrym, a dobroć jest najwyższą cnotą w chrześcijaństwie.
Stukułkę wrzucono do wilgotnej piwnicy, gdzie pracował gorączkowo nad konstrukcją ewentualnego planu obrony. Stamtąd, po kilkunastu godzinach, zaprowadzono go do jasnego, ciepłego i wygodnie urządzonego pokoju, w którym za biurkiem siedział znany mu oficer SS. Niemiec poczęstował go papierosem marki „Atikah”, po czym spytał:
— Dlaczego mnie pan nazwał bydlakiem?
Cały plan obrony Stukułki, bazowany na przypuszczeniu, że będą go pytać o personalia, potem bić, potem pytać do jakiej należy organizacji, a potem znów bić, runął z łoskotem, na jego miejsce zaś wypłynęła potworna, śmiercionośna, nieodparta chęć dyskusji i przekory. Obcym, nieswoim głosem Stukułka odparł:
— Bowiem to, co pan w moich oczach czynił, kwalifikowało pana do tego określenia.
— Niemiec uśmiechnął się.
— Wie pan, co się stało z mnichem?
Stukułka:
— Jeszcze nie.
Esesman:
— Pojechał do obozu koncentracyjnego, z którego już nigdy nie wróci.
Stukułka:
— Hmmm…
Esesman
— A wie pan dlaczego?
Stukułka:
— Nie, nie domyślam się.
Esesman:
— Powiem panu. Bo był rozsadnikiem prawd niepewnych, mętnych, a zatem łatwych i niebezpiecznych. Takich likwidujemy, nie dlatego, że się ich boimy, lecz na wszelki wypadek. A wie pan, co się z panem stanie?
Stukułka:
— Nie, ale jestem bardzo ciekawy. Esesman:
— Więc albo każę pana zastrzelić za 10 minut, albo puszczę pana wolno.
Stukułka:
— Przyznam, że wolałbym to drugie.
Esesman:
— A wie pan, dlaczego tak uczynię?
Stukułka:
— Nie i to mnie właśnie niepokoi.
Esesman:
— Albowiem jest pan groźny tylko przez swoją inteligencję. Tacy jak pan mogą mobilizować myśli i uczucia ludzkie tylko indywidualnie i to w najbardziej sprzyjających warunkach. Pan może być niebezpieczny dla mnie, lecz nie dla Trzeciej Rzeszy i prowadzonej przez nią walki. Poza tym rozmawia się z panem przyjemnie i podoba mi się pan.
Stukułka:
— Czy mam to uważać za ofertę?
Esesman:
Nie, nie jestem homoseksualistą. Wyzbyłem się tego, gdyż sprawia to zbyt wiele kłopotu. Być może jednak, że są jakieś reminiscencje mych dawnych upodobań w mym stosunku do pana, jest pan bowiem chłopcem przystojnym i ujmującym. Moje nazwisko brzmi Kumke, Ernest Kumke — tu esesman wyciągnął rękę do Stukułki, którą ten, bez wahania, podjął — i pochodzę ze Śląska. Czy zna pan książki Louisa Ferdinanda Celine’a?
Stukułka:
— Owszem, czytałem.
Esesman:
— A więc wie pan, że świat i jego urządzenia, nie wyłączając życia, to gówno?
Stukułka:
— Owszem, słyszałem o tym, lecz nie jestem tego zupełnie pewien.
Esesman:
— To się pan o tym przekona. Wszystko, co się dzieje, nie ma żadnego sensu, z wyjątkiem niszczenia, które jest jedynym, konsekwentnym działaniem. Należy tedy pomagać tym, co niszczą. Skąd pan jest?
Stukułka:
— Z Warszawy.
Esesman:
— Odwiedzę pana kiedyś i porozmawiamy sobie.
Stukułka:
— O, wydaje mi się, że wizyta taka, jakkolwiek byłaby pożądana, może nam dwom bardzo skomplikować życie.
Esesman:
— W takim razie każę pana zabić. Albo nie. Od czasu do czasu, gdy przyjdzie mi ochota na pogawędki, każę pana zaaresztować i doprowadzić tu na kilka dni. Pogadamy sobie wtedy. Czy nadal uważa mnie pan za bydlę?
Stukułka:
— Chyba tak, aczkolwiek zyskuje pan przy bliższym poznaniu. Ma pan cechy tego… no jak tu powiedzieć… bydlęcia inteligentnego, co może być nawet bardzo interesujące, o ile pozbędzie się pan manier emerytowanego boksera na posadzie nadzorcy niewolników.
Esesman:
— Wobec tego jest pan wolny i do zobaczenia.
Kumkę wypisał Stukułce przepustkę i podał rękę, machając przy tym przyjaźnie lewą dłonią.
Stukułka opuścił gmach Gestapo na uginających się nogach i ponury, deszczowy dzień wydał mu się roziskrzoną słońcem, lazurowo–wiosenną pogodą. A oto refleksje Stukułki, spisane przezeń z drobiazgową dokładnością w chwilę po niezwykłym zakończeniu tego dziwnego zdarzenia.
„Owa pachnąca ingrediencja absurdu”, rozmyślał Stukułka w drodze na dworzec, „która stanowi niezaprzeczalny i bardzo interesujący składnik życia, dostrzegana jest i pojmowana jedynie przez ludzi wysoce kulturalnych. Niestety, ludzkość, w swej przeważającej większości, nie składa się z osobników o wysokogatunkowej kulturze, toteż jeśli powiem w Warszawie o tym, co przeżyłem w Lublinie, połowa mych słuchaczy osądzi, że zwariowałem, zaś druga* posądzi mnie o konstruowanie nieudolnych kłamstw dla osłonięcia rzeczywistości, która w ich przekonaniu jest przecież taka prosta: wypuścili faceta, gdyż został konfidentem Gestapo. Wobec tego sprawa się wikła i lepiej o niej milczeć”.
Po przyjeździe do Warszawy stęskniony Stukułka udał się” nader szybko do Dziuni Kopyłowicz, aby ją serdecznie uściskać. Spotkanie to odbyło się w mocno podniosłej atmosferze i Stukułka złożył u stóp, oraz w innych miejscach swej ukochanej, mnóstwo dowodów, świadczących o rozmiarach jego tęsknoty. Pierwszego wieczoru Dziunia przyjmowała świadczenia te z właściwym sobie upodobaniem, po kilku dniach Stukułka zauważył jednak rodzaj chłodu, rezerwy, skrępowania, czy niedopowiedzenia, jaki pojawił się w stosunku Dziuni do jego osoby.
Cóż czyni zakochany młodzieniec natykając się na takie oznaki odmiany, podejrzane rysy w dotychczasowej idylli? Rzecz jasna, reaguje napadami zazdrości, dławiącej go i źle skrywanej pod maską ironicznej, uprzedzającej grzeczności; nic tak bowiem nie cechuje młodzieńczej, zachłannej i unurzanej w nigdy niepełnym dosycie miłości, jak właśnie pobudliwa zazdrość. Zdrada wydaje się wtedy dopustem bożym, przecięciem nici życia, sprowadza melancholię i kojarzy się z końcem świata.
Strapiony Stukułka głowił się nad nowowytworzoną sytuacją, sięgał często po nieocenioną w takich razach pomoc alkoholu i chętnie słuchał rozlewnych, sentymentalnych, przesiąkłych chandrą romansów rosyjsko–cygańskich („Ja wam skażu, adin siekret…”, „Mnie nie nada mnoho dienieg”) z głową opartą ponuro, po abnegacku na dłoni. Wreszcie, wyraźnie zaniepokojony uchylaniem się Dziuni od konkretnych objawów uczucia, spytał wprost co to ma znaczyć.
— Nie wiem — odparła Dziunia z prawdziwie kobiecą logiką — ale wydaje mi się, że coś jest nie tak, jak było.
— Dlaczego?
— Widzisz, ty od samego początku byłeś taki dziwny. Najprzód chciałeś po prostu jednej rzeczy, wiesz już jakiej, ale zupełnie inaczej niż tego chcieli inni. Zamiast powiedzieć coś zdecydowanego, obiecać lub przyrzec coś, załatwić sprawę normalnie, czekałeś, aż ja sama do ciebie przyjdę. Kiedy się już wszystko stało, to nie uwielbiałeś mnie nigdy, jak to czynią inni, tylko plotłeś o jakichś wyrównanych potencjałach uczucia, rozważałeś każde moje słowo i każdy mój gest. Kazałeś mi zachwycać się jakimś Samulelem Pickwikiem, który mnie nic a nic nie obchodzi i według mych odezwań dawkowałeś swe uczucie. Nigdy nie chciałeś rozmawiać o tym, co mnie interesuje, a przysięgłabym, że śmiałeś się w duchu z moich uwag. Przede wszystkim zaś nigdy nie mówiłeś, co z nami dalej będzie, a ja potrzebuję kogoś, kto i o tym pomyśli.
— A więc inny mężczyzna? — spytał Stukułka.
— Coś takiego — odparła niepewnie Dziunia — Ja tęsknię za kimś, dla kogo mogę być prawdziwym szczęściem, takim całkowitym, kto by mnie uwielbiał i na kim mogłabym się oprzeć.
Mężczyzną uwielbianym, dla którego Dziunia stanowiła całkowite szczęście okazał się Szepciński. Cichy ten młodzieniec, po wyjeździe Stukułki, wystawał godzinami na ulicy, aby tylko zobaczyć przechodzącą Dziunię. Skręcał się na jej widok z miłości, bladł, i płonął.
Kiedyś Dziunia zauważyła go, zatrzymała się i z czystej fantazji zaproponowała mu rendez—vous w kawiarni. Szepciński nie spał całą noc z wrażenia, na trzy godziny przed umówionym spotkaniem wziął gorącą kąpiel, przebrał się na czarno jak prowincjonalny aptekarz i chodził po mieszkaniu jak nieprzytomny. Przy stoliku siedział cały w pąsach, ręce mu się pociły, a oczy zachodziły łzami. Gdy Dziunia oświadczyła, że interesuje się bardzo modelarstwem lotniczym Szepciński ujrzał otwierające się przed nim wrota raju i posłyszał najsłodsze anielskie pienia.
Po kilku takich spotkaniach był gotów na wszystko, co Dziunia umiała we właściwy sposób ocenić, posyłając go wielokrotnie z bielizną do pralni. W końcu zdecydował się i powstrzymując rękami uciekające mu z piersi serce ogłosił, że uwielbia Dziunię i że szczytem jego marzeń jest móc siedzieć u jej stóp i wpatrywać się w nią do końca życia.
Dziunia, miast słów, przytknęła swe świeże, jędrne, nader umiejętnie uszminkowane wargi do czoła Szepcińskiego, w odpowiedzi na co oświadczył on, że przestał istnieć, że zmartwychwstał i że dopiero teraz dostrzegł życie, oraz że nazajutrz jedzie do Złoczowa, gdzie rodzice jego mają sklep z galanterią, po grubszy zastrzyk gotówki. Wtedy Dziunia zrozumiała, że sprawa może się skończyć małżeństwem i błogie ukojenie spłynęło na jej skołataną duszyczkę.
Na pochwałę Szepcińskiego rzec trzeba, że udał się on po rozmowie Dziuni ze Stukułka do tego ostatniego i postawił sprawę jasno. Poinformował Stukułkę, że kocha Dziunię, że wie, co ją dotąd ze Stukułka łączyło i że gotów jest natychmiast usunąć się nie bacząc na cierpienia, jeśli tylko Stukułka zamierza pojąć Dziunię za żonę, w przeciwnym bowiem razie on to uczyni.
Stukułka uśmiechnął się smętnie, poklepał Szepcińskiego po ramieniu i rzekł, że nie ma do niego najmniejszej urazy, nie ma również zamiaru żenić się z Dziunią, ale że w grę wchodzą pewne imperatywy, co do których on, Stukułka, chcąc nawet, nie może powziąć żadnych postanowień. Szepciński nie zrozumiał słowa „imperatyw”, nabzdyczył się, Stukułka ochłódł gwałtownie i Szepciński wyszedł zupełnie osłupiały. Stukułka zaś udał się do Dziuni i rzekł:
— Miałem do ciebie niczym nie umotywowane, poza mym uczuciem, zaufanie, okazało się jednak, że jesteś cholera, jakich mało. Miałem cię zawsze za niezbyt mądrą, okazało się jednak, że jesteś idiotka, skoro zamieniasz mnie na takiego Szepcińskiego. Żeby to był chociaż chłopak z ikrą, to mniej by bolało, ale taka łajza! Najgorsze zaś jest to, że cię jeszcze kocham.
Dziunia odęła lekceważąco usta.
— Łajza, jak mówisz, mogłaby wyręczyć trzech takich jak ty, jeśli trzeba… W odpowiedniej chwili…
To był cios! Stukułka trzasnął drzwiami i obraził się, co Dziuni i Szepcińskiemu wcale nie zmąciło sielanki. Wypadki potoczyły się zresztą dość szybko.
W kilka dni po tej wymianie zdań Stukułka leżał na swym łóżku i czytał książkę, gdy weszła Dziunia w towarzystwie Krasuli i Szepcińskiego, cała trójka w zupełnie różowych humorach. Było późno, obowiązywała już godzina policyjna i w ten sposób powstał zawiły problem spędzenia nocy. Stukułka ignorował obecność Dziuni, wobec czego Krasula, z łatwością decyzji jaka cechuje ludzi na tzw. szmerze, orzekł, że oddaje swe łóżko Dziuni i Szepcińskiemu, a sam prześpi się na podłodze.
Na to Stukułka zabrał niespodziewanie głos i zapowiedział, że póki on tu mieszka nie będą się w tym pokoju dziać rzeczy nieprzyzwoite, co było oczywistą hipokryzją. Okazało się, że pod wpływem miotających nira uczuć, znikł gdzieś właściwy Stukułce filozoficzny spokój i skłonność ku kompromisom, natomiast ocknął się w nim nieprzeczuwany awanturnik. W wyniku tej okolicznościowej metamorfozy nastąpiła gwałtowna wymiana zdań pomiędzy Stukułka, a jego całkiem nieoczekiwanym adwersarzem Krasulą, który nasrożył się szlachetnie w roli obrońcy prześladowanych natrętną zazdrością, zakochanych.
Kontrowersja ta przeszła, ku straszliwemu przerażeniu Szepcińskiego, w regularne spotkanie pięściarskie, kiedy to stłuczono dwa obrazki i połamano krzesło, przy czym Dziunia z ukontentowaniem patrzyła, jak lekkoatleta i miotacz Krasula podbija oczy S£ukułce. Była to jednak przewaga chwilowa, gdyż w końcu Stukułka, który też był nie od mamusi, zręcznym kopnięciem zmusił Krasulę do upadku, obtukł mu z polotem głowę o ścianę, zwrócił się ku Dziuni, określił jednym, krótkim, niezbyt pochlebnym słowem jej osobowość i wyszedł z trzaskiem z mieszkania.
Blady strach o Stukułkę padł na całą trójkę, jako że złapany o tej porze na ulicy Stukułka mógł zarobić kulę w łeb, zaś wszyscy oni nie byli znowu tak złymi ludźmi, aby mu tego życzyć. Stukułka jednak potrafił organizować swe manifestacyjne wystąpienia i przesiedział całą noc w ruinach sąsiedniego, zburzonego w 39 roku domu, gdzie nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, poza dotkliwym zimnem.
Siedząc w malowniczej pozycji na gruzach, wśród fantastycznej scenerii, Stukułka rozmyślał gorzko o miłości w najogólniejszym aspekcie. „Wydaje mi się”, rozważał, „że od samego początku świata niezmiennymi elementami miłości pomiędzy kobietą a mężczyzną są: pożądanie i wspólne wybieganie myślą w przyszłość. O ile tylko jeden z tych warunków istnieje, wtedy miłość nie jest miłością, lecz albo namiętnością, albo wspólnotą interesów. Wspólna myśl o przyszłości zwie się także w języku cywilizowanych społeczeństw małżeństwem i dlatego małżeństwo jest jednym z najklasyczniejszych celów miłości. Ale nie na tym koniec. Oprócz pożądania i wspólnych zamysłów każda epoka stroi miłość, lecz niekoniecznie małżeństwo, w rozmaite, oryginalne, właściwe danej epoce akcesoria.
Rzymianie nie wyobrażali sobie miłości bez jednoczesnego kształtowania poczucia obowiązku rodzinnego, stąd popularny potem, jakże pożyteczny w małżeństwie typ rzymskiej matrony. Wiek XVIII gustował w łzawym sentymentalizmie i naiwności szczegółów, każąc swym zakochanym szukać przykładów w życiu konwencjonalnych pasterzy i pasterek, nie gardząc nawet kostiumerią dla odtwarzania wyidealizowanych sielanek. Romantyzm umiejscowił miłość zbyt apodyktycznie w sercu, a był to błąd, prowadzący do licznych spaczeń i rozczarowań. Niemniej miłość romantyczna w stylu epoki posiadała swój urok i przyczyniła się do niebywałego rozkwitu piśmiennictwa artystycznego.
Niedawny, fin–de–sieclowy modernizm przesadził znów w odwrotnym kierunku, widząc w miłości jedynie walkę płci, chuć i pożeranie się wzajemne. Cała plejada secesyjnych „Femmes fatales” wyrasta z tego pojmowania miłości, zaś tołstojowskie teorie absolutnej czystości dolały tylko oliwy do ognia. Sądzę, że miłość mojego czasu musi także zawierać w sobie swoisty czynnik, stanowiący postulat epoki w tym zakresie. Czynnikiem tym jest chyba przyjaźń, która decyduje o współczesnym sensie miłości.
Człowiek współczesny, którego dzisiejsza cywilizacja oduczyła kontemplacji, niczego tak się nie boi, jak nudy, nie ma zaś lepszej recepty przeciw nudzie, niż przyjaźń. Tylko przyjaźń ratuje dziś mężczyznę i kobietę przed nudą w przerwach między obcowaniem płciowym i zastanawianiem się nad przyszłością. To przyjaźń sprawia, że dwoje ludzi różnej płci chodzi chętnie ze sobą do kina i na plażę, spożywa z przyjemnością wspólne posiłki i myje sobie wzajemnie plecy w łazience.
Zastanówmy się teraz, co ja czułem do Dziuni. Pożądałem jej to jasne, miałem dla niej wiele tkliwości, lecz nigdy nie myślałem o przyszłości z nią razem, zaś przyjaźń, mimo wszelkie usiłowania, nie istniała między nami, gdyż nie rozumieliśmy się nawzajem kompletnie. Stąd wniosek, że to, co było między mną a Dziunią, nie zgadza się ze współczesną, dopiero co wyprowadzoną formułą miłości. A przecież zdaję sobie teraz jasno sprawę, że ją jeszcze kocham, zaś myśl, że spoczywa ona w tej chwili u boku tego matołka burzy mi krew w żyłach. I tylko fakt, że nie dorzucę do trzeciego piętra, powstrzymuje mnie od miotania cegieł w ich okno…”*
W ten sposób ponury Stukułka, tonąc w sprzecznościach wytrwał do rana, a potem powlókł się do mieszkania rodziców, w którym został opatrzony plastrami i surowym mięsem na podbite oko oraz spał przez 11 godzin z rzędu. Obudził się nieco skrzepiony, z silnym postanowieniem opuszczenia Warszawy. W postanowieniu tym umocniła go rozmowa z przypadkowo spotkanym na ulicy Józefem Codziennym. Redaktor Codzienny prosperował znakomicie i wykazywał ogromne zadowolenie z życia i z siebie.
— Prawdziwym powołaniem publicysty — powiedział — jest zwalczać punkty widzenia, najtrudniej przy tym jest zwalczać cudze, najłatwiej zaś swoje własne. Każdy, prawdziwie mądry publicysta musi mieć w zapasie odpowiednio celny i potężny dobór argumentów dla uzasadnienia kilku, chociażby najbardziej ze sobą sprzecznych tez. W tym celu najlepiej jest pisać dziś artykuły, zwalczające doszczętnie zajęte wczoraj, przeze mnie samego, stanowisko.
W normalnych czasach było to nieco utrudnione i można się było narazić na przykrości, obecnie, w konspiracji, powstały warunki wręcz idealne dla takiej działalności. Ja sam wypełniam zawartość publicystyczną trzech nielegalnych gazet, z których jedna nosi oblicze zachowawczo—narodowe, druga wydawana jest przez żywiące polityczne ambicje koła wojskowe, trzecia zaś należy do socjalistów. W ten sposób z czystym sumieniem rzec mogę, iż osiągam pełnię życia ideologicznego, szlifując nieustannie swój potencjał intelektualny i światopoglądowy.
— Tak — rzekł zamyśliwszy się Stukułka — tyś znalazł swój własny sens konspiracji i wydaje mi się, że to jest sens całkiem wartościowy. Można cię, rzecz jasna, potępić, można łatwo dowieść, że jesteś politycznym kondotierem, lecz przecież nie o to chodzi. Osiągnąłeś spokój w pracy, jakkolwiek brzmi to paradoksalnie, w związku z otaczającymi nas warunkami. Ze mną nie jest tak różowo.
Wydaje mi się, że my wszyscy, tu w kraju, przygniecieni bezmiarem nieszczęść spadających na społeczeństwo, zdezorganizowani psychicznie, najbardziej brutalnym terrorem i niespotykaną w historii zbrodniczością polityczną, nie zdajemy sobie sprawy z istoty walki. Walcząc o nasze własne życie ulegamy złudzeniu, że walka idzie tylko o nasze życie i zapominamy, że tu chodzi o nieco więcej, bowiem o cały świat. Wojna toczy się nie o Polskę, lecz między innymi także o Polskę, przy czym Polska nie jest w niej bynajmniej w pierwszym szeregu ważnością.
Oczywiście, że mamy prawo tracić tę perspektywę z oczu, gdyż człowiek walczący rzadko spogląda na boki, jeśli chce walczyć efektywnie i unieść kawałek całej skóry. Ale ten stan rzeczy czyni z naszej walki sprawę przede wszystkim emocjonalną, wiadomo zaś z naszych dziejów, jak łatwo uczucia sprowadzają nas na drogę upadku i trudnych do zaleczenia ran.
Na razie czynimy wszystko z zemsty i w odwet, dzieją się rzeczy straszne, dziać się będą jeszcze gorsze, a wszelkie, z mozołem budowane koncepcje polityczne, mające usprawiedliwić ten stan rzeczy, mogą się w ostatecznym rachunku rozlecieć jak domek z kart.
Czy wynika z tego, że jestem przeciwnikiem konspiracji? Wcale nie. Zbudowaliśmy dotąd nieznane w ogólnoświatowej historii konspiracji państwo podziemne, okazując przy tym niepospolite zdolności w tym kierunku i opierając się o długoletnie tradycje naszych przodków.
Ta przedziwna organizacja, mimo wszelkich jej niedociągnięć, jest jednak czymś dla nas ogromnie ważnym, gdyż przenosi skutecznie w przyszłość nasze dążenie, marzenia, upodobania, drobne sympatie w literaturze i narodowe piosenki, naszą wiedzę i obyczajowość, czyli to wszystko razem, co w pewnej terminologii zwie się naszą substancją kulturalną. Zagadnienie więc sprowadza się do tego, aby przypadkiem nie rozbić tego misternego tworu własnymi rękami, niebezpieczeństwo zaś czyha na każdym zakręcie.
Widzisz, konspiracja, patrząc na nią historycznie, zawsze posługiwała się chętnie ideałem ludzkim i w ogóle stylem epoki, tak już było i jest to naturalne, gdyż spiskowali zawsze najlepsi, albo mający się za najlepszych.
W średniowieczu spiskowali dobrzy rycerze chrześcijańscy bez trwogi i zmazy, lub fanatyczni zakonnicy, a więc ucieleśnienia marzeń średniowiecznej młodzieży. Wszechstronni dworzanie motali zawiłe intrygi renesansowe; Riccio pracował w tej specjalności bez powodzenia, zaś stłamsił go siłą brutalny i prostoduszny antydworzanim, lord Ruthven.
Konspiracja Oświecenia zasadzała się na filozofach, tak, jak wiek cały wyobrażał sobie wzór śmiertelnika według recepty X biskupa Krasickiego na „galantomana, junaka, filozofa”. Konspiracja czasu romantyzmu to przede wszystkim związek płomiennych serc; jej bohaterem jest zawsze melancholijny, wrzący a blady na twarzy młodzieniec w czarnym płaszczu, gdzie kończy się miłość do niebiańskiej, jego zdaniem, dzieweczki (którą nosi w jednej części piersi), a zaczyna się miłość Sprawy (noszona w drugiej).
Na krótki okres czasu konspirator i karbonariusz staje się sam w sobie ideałem epoki. Stendhalowski Fernante Palia, człowiek wolny, jest jego najlepszym wcieleniem. Zawsze odnosiłem wrażenie, że nic nie sprawiłoby temu klasycznemu konspiratorowi z wyglądu i usposobienia, większej przykrości, jak ostateczne zwycięstwo sprawy wolności i koniec konspiracji. Straciłby wtedy sens życia i dlatego lepiej, że zginął, dokonując zamachu, w pełni poczucia swej ważności.
Mickiewicz był nieprzyzwoicie realistycznym, unicestwiając Gustawa i powołując na jego miejsce Konrada. Nikt wtedy tak nie robił; szczytem marzeń był Gustaw i Konrad w jednej osobie.
A zastanówmy się, jaki jest ideał naszej epoki, naszego dzieciństwa, młodzieńczości i młodości? Powiesz, być może — inżynier — czarnoksiężnik naszej zmaszynizowanej rzeczywistości? Nieprawda! Może — uczony — jedyny w naszych czasach odkrywca i awanturnik po bezdrożach nieznanego? Nieprawda! Może — społecznik — romantyczny rycerz sprawiedliwości naszej epoki, ostatni z porywających wyobraźnię i ogrzewający serca apostołów? Też nieprawda.
Moim zdaniem, najpopularniejszym i najpowszechniejszym (a ideał musi być popularny i powszechny), najsympatyczniejszym (cóż wart jest niemiły ideał?), najdostępniejszym (w marzeniach własnych każdy musi móc się w taki ideał wcielać) herosem naszej ery jest detektyw. Podziwiany i uwielbiany, muskularny, wysportowany i mądry, chłodny i pełen humoru, z postawionym kołnierzem nieprzemakalnego płaszcza, wiedzący wszystko dokładnie o ludziach i nie mający wokół siebie tajemnic ni zagadek, skupiający, jak soczewka, wszelkie zalety, czczony przez współczesnego człowieka DETEKTYW.
Dwudzieste i trzydzieste lata naszego wieku przepoiły nas kultem detektywa i nie ma wśród nas żadnego, któremu nigdy nie przyśniły się w młodzieńczych, zgorączkowanych nocach przygody Sherlocka Holmesa, Nata Pinkertona, czy Hectora Poiret z sobą samym w roli tytułowej.
I oto przychodzi wojna, Hitler podbija Polskę, Norwegię, Holandię, Francję, w krajach tych krzewi się ruch oporu, zrodzony z najszlachetniejszego buntu przeciwko totalistycznemu barbarzyństwu, lecz ruch ten — jak domyślam się: wszędzie — nosi charakter detektywistyczny. Jakiekolwiek jednak byłyby jego pobudki, cele, hasła to przekonany jestem, że gdyby nie było dwudziestu lat kryminalnej literatury i sensacyjnego filmu przed nim — nie byłoby także jego oszałamiającej Niemców powszechności.
„Przychodzimy do was” — mówią bojownicy w całej Europie — „w poczuciu patriotycznego obowiązku, wstrząśnięci potrzebą obrony naszej cywilizacji, naszego narodu, naszej przyszłości. Jesteśmy gotowi na wszystko. A że jednocześnie mamy przy tym okazję wyładowania niezliczonych tęsknot naszej młodości, że możemy przy pomocy samych siebie inscenizować całe rozdziały z ulubionych przez nas książek, że to, co czynimy, jest modne, atrakcyjne, w stylu chwili — to wszystko jest miłym naddatkiem, smakowitą przyprawą w niebezpiecznym daniu jakie nam się serwuje codziennie”.
Zapewniam cię, że dziesiątki tysięcy młodych ludzi, tak u nas, jak w reszcie podbitej Europy, myśli tak każdego dnia i wcale nie mam im tego za złe, mało, uważam to za pozytywne zjawisko. Gloryfikacja detektywa, agenta wywiadu, szpiega, tajemniczego gentlemana dosięgła w naszych czasach zbyt niebezpiecznych rozmiarów.
Zobaczysz, drogi Codzienny, jaka mitologizacja wywiadów, ich potęgi i wszechwładzy, ogarniać będzie nasze życie jeszcze długie lata po tej wojnie.
Toteż w oczach młodego pokolenia konspiracja i to jej drugie, krwawe, męczeńskie oblicze, odegra cenną rolę dezawuującą. To właśnie jest nam w przyszłości potrzebne i dzięki temu, być może, ulegnie zagładzie trujący czar wszelkich politycznych mafii i związków jaszczurczych, na które nie powinno już być miejsca po wojnie w cywilizowanych społeczeństwach.*
Ale nie o to mi chodzi.
Widzisz, to wszystko, co tu z nami Niemcy wyrabiają, jest jaskrawe w swej grozie, niemniej dosyć jednostronne, ilustruje bowiem układ stosunków polsko–niemieckich. To mi nie wystarczy. Antypolska treść hitleryzmu, a nawet wymordowanie kilku milionów Polaków i Żydów, nie będzie jeszcze w oczach reszty świata stanowić o jego bezapelacyjnie antyludzkiej treści, ja zaś szukam tej drugiej i mam nie poparte doświadczeniem wrażenie, że jest ona widoczna naprawdę dopiero w Trzeciej Rzeszy.
— Jasne — rzekł z ulgą Codzienny, który z niepokojem słuchał potoku wymowy Stukułki — powiedziałeś całą masę mętnych rzeczy, pozwól tedy, że ja postawię nareszcie konkretny wniosek: jedź do Niemiec i uspokój się.
— Jakież to proste! — wykrzyknął Stukułka, uderzając się w czoło — Podróż do Niemiec! W Warszawie nie mogę zostać. Prześladuje mnie Gestapo i nie wygasła namiętność do Dziuni Kopyłowicz. Na dobitkę może odezwać się Kumkę, Ależ oczywiście! Codzienny, jesteś genialnym publicystą. Już po raz drugi w czasie tej wojny wytyczasz mi kierunek działania, a to powinno być powołaniem i najwyższą ambicją publicysty. Nawet jeśli rezultat dotyczy choć jednej osoby.
Zanim jednak Stukułka zdołał zabrać się do wprowadzania swej decyzji w życie zaszedł fakt o pierwszorzędnym znaczeniu. Wybuchła wojna sowiecko–niemiecka. W Warszawie ludzie chodzili po ulicach radośnie podnieceni. Stukułka promieniał. Nigdy nie tracił wiary w ostateczne zwycięstwo i klęskę Niemiec.
Był naturą pozytywną i mimo wszelkie zastrzeżenia i ostrożności nie wątpił, że dobro zatriumfuje kiedyś nad złem, miał bowiem w najtajniejszej szufladce duszy głębokie przekonanie, że jednak istnieją sprawy słuszne. Dostrzegł więc głupotę Hitlera i zacierał ręce.
W chwili najwyższego zadowolenia został zatrzymany na ulicy przez urządzających obławę esesmanów, wpakowany wraz z kilkuset innymi mężczyznami do wagonów towarowych i przewieziony, w spacerowym ubraniu, pod Nowogródek, gdzie zatrudniono go przy przymusowym przekuwaniu torów kolejowych dla usprawnienia transportu prących na wschód armii Hitlera.
Po trzech tygodniach ubranie Stukułki było w strzępach, natomiast on sam zaprzyjaźnił się z młodym feldfeblem saperów, kierującym robotami. Podoficer ten, nazwiskiem Hubsch, pochodził z Westfalii i był niezłym futbolistą z mistrzowskiej drużyny „Schalke 04”. Jedyną jego ambicją były w tym czasie ogromne jajecznice z 18 jaj, których zjadaniem chwalił się wobec swych kolegów i o których pisywał listy do domu.
Stukułka rozmawiał z Hubschem o piłce nożnej i jedzeniu, czynił to zaś tak interesująco, że niebawem pozyskał zaufanie Niemca bez reszty, toteż Hubsch, wysyłając raz Stukułkę do Nowogródka po jakieś uzupełnienia z magazynów, nie wiedział, że ogląda go po raz ostatni.
W Nowogródku bowiem Stukułka poznał trzech młodych Hiszpanów z „Bękitnej Dywizji”, którzy wybierali się samochodem do Wilna i zachwyceni jego francuszczyzną postanowili go zużytkować jako tłumacza. Stukułka zwrócił im wprawdzie uwagę, że nie będzie należało dla nich do rzeczy najbezpieczniejszych obwożenie jego osoby wojskowym autem, na co Hiszpanie zareagowali strasznym oburzeniem i spytali Stukułkę, czy jest szlachcicem. Stukułka odparł, że oczywiście, a ponadto rojalistą i legitymistą, zaś jego cioteczny pradziadek, kasztelan, był żonaty z córką hidalga kastylijskiego, a w domu jego wisiał portret Palafoxa.
Słysząc to Hiszpanie zaczęli mu się przedstawiać, przy czym trwało to bardzo długo, albowiem nazywali się Fernando Juan Maria–Jesus Las Yeaz d’Orpega, Phillippo Luz Antonio Salvator Real y Distres des Mazeahuanga i Pedro Alonzo Rodriguez da Cunha di Tucarenjo. Byli oni prostymi szeregowcami, oświadczyli jednak, że, będąc karlistami, uważają Niemców za wulgarnych plebejuszy i niebezpiecznych demokratów, że nie zwykli słuchać ich rozkazów, bez względu na to, czy rozkazy te wydają oficerowie, czy generałowie i że jedynie równi im urodzeniem Niemcy mogą ewentualnie liczyć na ich posłuch.
Po drodze wypytywali żarliwie Stukułkę o liczbę i charakter domów publicznych w Wilnie, skarżąc się jednocześnie na skandaliczny, ich zdaniem, brak tych urządzeń w precyzyjnie na ogół zbudowanej niemieckiej machinie wojennej.
Opowiadali mu także, jak to rozgoryczona brakiem burdeli w Warszawie „Błękitna Dywizja” przedefilowała przez miasto w drodze na front wschodni z zatkniętymi na Mach karabinów prezerwatywami. Stukułka napomknął mimochodem, że o ile mu wiadomo to służba seksualna zorganizowana jest w armii niemieckiej bez zarzutu, żywi on natomiast niejasne przypuszczenie, iż być może Niemcy nie chcą wpuszczać do swych germańskich burdeli łacińskich sprzymierzeńców.
Przypuszczenie to wywołało nową burzę w uczuciach, gestykulacji i na twarzach Hiszpanów, którzy, uspokoiwszy się, poinformowali Stukułkę, zmrużywszy figlarnie oczy, że w istocie to nie przyszli oni się bić, a właśnie zwiedzać europejskie burdele, po czemu teraz nastąpiła znakomita okazja pod postacią wojny i przymierza. W ten sposób Stukułka znalazł się po raz drugi w czasie tej wojny w grodzie Gedymina. Szybko zgubił swych Hiszpanów i również szybko odnalazł Aldonę Maieuskaus, która go powitała ze łzami radości w oczach. Aldona wyszła tymczasem za mąż, co nie naruszyło w niczym czułości ich powitania, tym bardziej, iż zarówno jej małżonek, jak i brat, dr Antanas Maieuskaus, przebywali właśnie na Syberii. Stukułka odpoczął kilka tygodni w mieszkaniu Aldony, płacąc jej hojnie troskliwymi objawami uczucia za opiekę i wikt, co przychodziło mu tym łatwiej, że zima była wyjątkowej ostrości tego roku.
Gdy na murach Wilna pojawiły się plakaty Arbeitsamtu, wzywające do ochotniczego zapisywania się na roboty do Rzeszy, Stukułka aż klasnął w dłonie z zachwytu. „O to przecież chodzi” cieszył się w duchu, „nic nie sprawia takiej satysfakcji, jak realizacja własnych zamiarów przy pomocy wroga”.
Wieczorem, ostatniego dnia pobytu w Wilnie, Aldona zapakowała Stukułce do niedużej walizki nieco bielizny swego męża i podarowała mu ładny, tyrolski kapelusz, kupiony przed wojną w Kłajpedzie. W nocy długo przyciskała swój czerstwy, rumiany policzek do twarzy Stukułki; jej blado–niebieskie oczy błyszczały w ciemnościach i kilka łez stoczyło się na poduszkę.
— Boję się o ciebie — szeptała. — Wiem wprawdzie, że mnie nie kochasz, ja ciebie też chyba nie kocham, a jednak jesteś mi bardzo drogi. Kiedy nie ma cię, nie tęsknię za tobą, gdy jesteś, jest mi z tobą dobrze. Co to jest?
— To jest przyjaźń — odparł Stukułka — Bardzo cenna rzecz.
— I po co ty jedziesz? Co cię tam ciągnie? Tu masz bliskich, znajomych, jesteś wśród swoich, czy to w Wilnie, czy w Warszawie. A tam?… Boję się o ciebie.
— Dzieciaku — powiedział Stukułka, przyciągając ją do siebie — nigdzie nie jest tak bezpiecznie, jak w oku cyklonu.
Zasypiając, słyszał łoskot ciągnionej przez Zielony Most na wschód artylerii i śpiew z ulicy.
…wen sich die spaten Nebel dreh’n werd ich bei der Kaserne steh’n wie einst, Lili Marleen… wie einst, Lili Marlen.
Byli to zapewne pijani żołnierze.
Koniec części I
** Wersja opublikowana w „Kurierze Polskim” nosiła tytuł „Wędrówki i myśli porucznika Stukułki”. Ta drobna z pozoru niezgodność stanowi kolejny argument odpierający stawiane Tyrmandowi, iż Dziennik 1954 został napisany później niż wskazuje jego tytuł.
** William–Fernando Lubitschek: „Franklin Delano Roosevelt — Przemówienia oraz niektóre określenia” — tom III, str 331, wyd. Sayere & Sayers N.Y.
** Mam tu na myśli wyczerpującą pracę z zakresu onomastyki polskiej Klemensa Ipihulskiego pt.: „O pochodzeniu nazwisk w Polsce, Litwie i Rusi wraz z aneksem kurlandzkim, inflanckim, pruskim, śląskim, wołoskim i mołdawskim”, wydaną w brzmieniu nazwisk, dokonywanych przez szlachtę polską na własną rękę pod wpływem drobnych urazów psychicznych
** Proces Gorgonowej — najciekawszy proces dwudziestolecia. Jak dalece był ciekawy ilustruje fakt, że uratował całe koncerny prasowe od bankructwa.
** Bank Gospodarstwa Krajowego, bardzo ładny gmach w centrum Warszawy. Było podówczas w dobrym tonie uważać go za nieładny.
** Jadwiga Smosarska — nestor polskich amantek filmowych o idyllicznym typie urody.
** Stukułka ma tu oczywiście na myśli księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, wspaniałą postać naszych dziejów, bohatera, kochanka i znakomitego gnębiciela.
** W Połondze Litwini internowali polskich oficerów, którzy z kolei unikali, jak mogli tego miejsca.
** Szaulisi — litewscy strzelcy z końca I wojny światowej, którzy wywalczyli wraz z von der Goltzem niepodległość Litwy, po czym rozwijali się w permanencji jako typowa dla tej epoki organizacja szowinistyczna, faszystowska i paramilitarna. Słabym punktem szaulisów było, że nie znosili ich zgodnie Polacy, Rosjanie i Niemcy, co wynikało z tego, że szaulisi działali według interesującej, acz nieco zabawnej koncepcji, opartej na wierze w mocarstwowe stanowisko Litwy.
** Żeligowski — dzielny, polski generał, który w odpowiedniej chwili zdobył dla Polaków Wilno.
** Waldemaras — dzielny, litewski mąż stanu, który nigdy nie mógł tego Żeligowskiemu darować i nieustannie namawiał naród litewski do tego samego.
** Razura po litewsku „kyipykla”. Piekarnia: „kepykla”. Być może, że jest odwrotnie, w każdym bądź razie obydwa wyrazy są do siebie nieprzyzwoicie podobne, co stanowiło w swoim czasie o licznych, kłopotliwych pomyłkach.
** Istotnie, zwrot „żepa”, szybko powtarzany, może dać złudzenie obraźliwego, rosyjskiego wyrazu.
** Mam tu na myśli książkę pt. „Lithuanie — pays des Solutions interessantes” — par Philippe Tristan Mattoré — Librairie Loufoque, Paris, 1946, wydaną po wojnie i zawierającą ceniony przez specjalistów opis Litwy,
** To ostatnie wierzenie zakorzenione w duszy Stukułki, wynikało zapewne z faktu, że w dzieciństwie zjadł, wraz z rodzicami, znakomitą i wstrząsającą w swej kulinarnej niezwykłości kolację w restauracji Hotelu Europejskiego.
** Tu w tekście oryginału następuje wyraźna przerwa, której przyczyn trudno dociec, (red.)
** Te nabrzmiałe goryczą, wdziękiem i bezsilnością rozważania Stukułki, tak charakterystyczne dla nieszczęśliwie zakochanych, subtelnych filozofów opowiedziane we właściwym czasie, stały się natchnieniem większego zbioru liryków pewnego młodego poety, nazwiskiem Albert Osika. Tom tych poezji pt. „Mysi w sercu”, Łomża, 1947, str.284, cieszy się po dziś dzień dużą poczytnością.
** Te dość chaotyczne uwagi Stukułki, rzucone całkiem pierwiastkowo w rozmowie z red. Codziennym, doczekały się szeregu opracowań i rozwinięć z filozoficznego, kulturowego, socjologicznego i historycznego punktu widzenia. Prace te podejmowali intelektualiści różnych narodów europejskich, którzy zetknęli się ze Stukułka i jego poglądami, a także ulegli jego osobistemu czarowi. Zainteresowanych odsyłam do najcelniejszych dzieł z tego cyklu, którymi są: Rupert Cassidy: „The short story literaturę and conspiracy”. (London, Signe & Hasso, 1948). Guy de Kroegg: „La Resistance comme element derivatif de la culture contemporaine” (Lyon, 1947), oraz znakomita rozprawa samego Stukułki pt. „Konspiracja, detektywizm i poprawność” (nakładem księgarni Artur Pindera i Syn w Bydgoszczy, 1947, wyczerpane).