Wybór poezji światowej
Opracowała Małgorzata Ryl
Dokądkolwiek drogami świata
Wybór poezji światowej
Drogi Czytelniku!
Serdecznie zapraszamy Cię do odbycia wyprawy szlakami dwudziestowiecznej poezji amerykańskiej, angielskiej, francuskiej, hebrajskiej, niemieckiej i rosyjskiej. Wędrując odkrytymi i mniej znanymi ścieżkami literatury, na pewno dostrzegasz, że problemy zawarte w utworach, są bliskie każdemu współczesnemu Czytelnikowi. Głównym ich tematem jest człowiek, jego wartość intelektualna i moralna. Twórcy prezentują Ci nowatorskie, próby wersyfikacyjne, urzekają walorami dźwiękowymi, co niestety tylko w przybliżeniu oddaje przekład...
Literatura
Robert Frost (1874-1963); studiował filozofię klasyczną na Harvard University; dopiero w Anglii dostrzeżono jego talent; naturalną konwersacyjność, przejrzystą rzeczowość i dociekliwość, klasyczną grę zmysłowej obserwacji i metafizycznej refleksji; w 1915 r. powrócił do Stanów Zjednoczonych jako uznany poeta.
Wpatrzyć się w coś
na kształt tej gwiazdy
W zasięgu wzroku najjaśniejsza
Gwiazdo, wzniosłości twej nie zmniejsza
Prawo do skrycia się w obłoku
(Nie "w nocy": w nocy, choć jest gęstsza,
Lśnisz właśnie jaśniej na tle mroku):
Dumnym przystoją tajemnice.
A jednak, tak zupełnie milczeć,
Jakbyś rzec chciała: "Dajcie spokój"?
Oświeć nas słowem: powtórzone,
Przetrwa w nas, gdybyś nam uciekła.
Powiedz coś! I powiada: "Płonę".
Tak, ale ile z tego ciepła
W stopniach Celsjusza, Fahrenheita?
Wyjaśnij nam to w ludzkiej mowie.
Wylicz składniki pierwiastkowe.
Wiedza w praktyce mało warta,
Lecz coś tam w końcu nam to powie.
I, niewzruszony jak w sonecie
Keatsa, punkt jasny na wyżynie
Trwa, od nas mało chcąc: jedynie
Powtarza nam, że stać nas przecież
Na to, by wtedy, gdy osacza
Nas tłum - czy wrogi, czy przyjazny –
Wpatrzyć się w coś na kształt tej gwiazdy,
Iść w ślad za blaskiem i nie zbaczać.
Pustkowia
Śnieg pada, noc zapada, śpiesznie, och, jak śpiesznie,
Nad polem, które minę, gdy całkiem się zmierzchnie,
I prawie całą ziemię gładko śnieg okrywa,
Tylko badyle sterczą nad białą powierzchnię.
Bory dokoła mają na własność to rżysko.
Leśny zwierz śpi, zaszyty w ciepłe legowisko.
Zbyt nieobecny duchem, prawie się nie liczę;
Lecz samotność mnie włącza w swój krąg - mimo wszystko.
Jeśli w tej samotności cokolwiek się zmienia,
To tylko to, że więcej w niej osamotnienia:
Narasta pusta białość bezwiednego śniegu,
Co nic nie mówi - nie ma nic do powiedzenia.
Nie straszcie mnie kosmosem, gdzie próżnia jałowa
Międzygwiezdnych przestrzeni - bez życia, bez słowa.
O wiele bliżej - w sobie - mam tego dość wiele,
By mnie straszyły własne, prywatne pustkowia.
Akceptacja
Kiedy słońce, resztkami sił, końcem promienia
Uczepione obłoku, spada w otchłań ognia –
Nad tym, co zaszło, krzyku grozy lub zdumienia
Nie podnosi przyroda. Przecież niepodobna,
By ptaki nie wiedziały, że mrok niedaleko.
Wiedzą: jeden przytłumia drżący w piersi pomruk
I mętniejące oko zasuwa powieką,
Inny, nisko nad gajem śpieszący do domu,
Zaskoczony przez nagły zmierzch, w ostatniej chwili
Zapada w gniazdo, w zapamiętane gałęzie –
Co najwyżej pomyśli czy zaćwierka: "Czyli
Zdążyłem! Niech się wokół noc mrokiem oprzędzie;
Niech się stanie dość ciemna, by mrok zasnuł wszędzie
To, co ma być. To co ma być, będzie: niech będzie."
Ku ziemi
Miłość tykała ust młodych
Tak czule, że aż niebezpiecznie;
Zbyt gęsta była jej słodycz:
Żyłem powietrzem
Płynącym od skrytych wonności,
Powiewem - niech mi się przypomni
Ta woń ze wzgórz – winorośli
W zmierzch nieprzytomny?
W zawrocie, w bólu głowy
W zapach bzów nurzałem się nocą,
Skrapiany ich miodem liliowym,
Strząśniętą rosą.
Łaknąłem słodyczy, lecz smak ten
Tylko wtedy ostro odurzał:
W młodości - już samym płatkiem
Kłuła mnie róża.
Dziś - smak radości jest inny:
Musi w nim być szczypta soli,
Bólu, znużenia i winy;
Dojrzałość woli
Zaschły ślad łez, tę gorycz
Po tak wielkiej, że ciężkiej miłości;
Smakuje jej cierpkość kory
I dymny goździk.
Gdy, sztywny i obolały,
Cofam zdrętwiałe ramię,
Na którym się opierałem,
Półleżąc w trawie,
Ten ból to za mało jeszcze,
Ten ciężar to wciąż nie dość wiele:
Chcę szorstką ziemi powierzchnię
Czuć w całym ciele.
Raz przynajmniej - coś
Kpią ze mnie, że ilekroć chcę zajrzeć w głąb studni,
Klękam przy cembrowinie nie tak jak należy,
Pod światło - wzrok nie wnika głębiej, zatrzymany
Przez lustro wody, które odwzajemnia mi się
Mną samym, jakby bogiem wychylonym z nieba
W wieńcu z paproci, na tle pyknięć kumulusów.
Raz tylko, opierając podbródek o krawędź,
Dostrzegłem - tak mi się zdawało - za odbiciem,
Poprzez nie, coś białego, nieokreślonego,
Przynależnego głębi - lecz widok mi umknął.
Woda sama skarciła swą zbytnią przejrzystość.
Z paproci spadła kropla i kolistne zmarszczki
Wprawiły w drżenie to coś, co leżało na dnie,
Rozmyły, zamazały tę biel. Co to było?
Prawda? Kwarcowy kamyk? Raz przynajmniej - coś.
Telefon
- Kiedy dziś sobie stąd poszedłem, wprost
Przed siebie, jak najdalej,
I kiedy w pewnej chwili
Leżałem w trawie - jakiś kwiat samotnie
Do ucha mi się nachylił
I dobiegł mnie twój głos.
Nie mów mi, że tak nie było, że wcale
Nic nie mówiłaś - w ten kwiat, tu na oknie,
Musiałaś szepnąć coś. Pamiętasz treść tych słów?
- Wpierw ty powiedz, co ci się zdawało, że słyszysz.
- Odszukałem kwiat w trawie, przegnałem ospale
Brzęczącą nad nim pszczołę i przytknąłem znów
Ucho do płatków; i nie tylko głos,
Lecz jakby słowo jakieś usłyszałem w ciszy –
Co to było za słowo? Moje imię? Potem
Powiedziałaś, - jeżeli nie ty sama, ktoś
Powiedział "Wróć już"; tyle do mnie doszło.
- Mogłam coś w tym rodzaju pomyśleć - nie głośno.
- W każdym razie - jestem z powrotem.
Droga nie wybrana
Dwie drogi w żółtym lesie szły w dwie różne strony:
Żałując, że się nie da jechać dwiema naraz
I być jednym podróżnym, stałem, zapatrzony
W głąb pierwszej z dróg, aż po jej zakręt oddalony,
Gdzie widok niknął w gęstych krzakach i konarach;
Potem ruszyłem drugą z nich, nie mniej ciekawą,
Może wartą wyboru z tej jednej przyczyny,
Że, rzadziej używana, zarastała trawą;
A jednak mogłem skręcić tak w lewo, jak w prawo:
Tu i tam takie same były koleiny,
Pełne liści, na których w tej porannej porze
Nie znaczyły się jeszcze śladów czarne smugi.
Och, wiedziałem: choć pierwszą na później odłożę,
Drogi nas w inne drogi prowadzą - i może
Nie zjawię się w tym samym mieszkaniu po raz drugi.
Po wielu latach, z twarzą przez zmarszczki zoraną,
Opowiem to, z westchnieniem i mglistym morałem:
Zdarzyło mi się niegdyś ujrzeć w lesie rano
Dwie drogi; pojechałem tą mniej uczęszczaną –
Reszta wzięła się z tego, że to ją wybrałem.
Objawienie
Budujemy sobie na uboczu
Z przekomarzań i kpin tajny szałas,
Ale serce omal nie wyskoczy:
Żeby ktoś z nas z naszą prawdą znalazł!
Żal aż bierze, gdy takie warownie
Po (umownie rzecz biorąc) minucie
Runą: w końcu znów mówimy dosłownie,
Gdy potrzebne nam czyjeś współczucie.
Tak ze wszystkim: od dziecięcej zabawy
W chowanego aż do Boga w błękicie,
Kto się schował nazbyt dobrze, ten wyjawi –
Odezwawszy się - swoje ukrycie
Edward Estlin Cummings (1894-1962); studiował w Harvard Universety grekę i języki nowożytne; powieściopisarz, poeta, eseista, czołowa postać artystycznej awangardy swego kraju; poeta miłości piszący pod patronatem Apollinaire'a.
Te z różanych krzewów
te z różanych krzewów prababki mojej matki białe
róże są najmniej jak tylko można prawdopodobnymi różami
jej nieprawdopodobnego świata i zapewne
również niemożliwego naszego
- są może w niebiosach Boga
poezje (prababka mojej matki wie o tym dobrze)
najczystszej poezji i blaski najczulszego blasku
odrobinę jednak mniej wiarygodne
niż (czy nawet On Wszechmocny mógłby się smucić
kiedy zakwitały) te róże które są naprawdę
snami róż –
"i kto" zapytałem jedyną "jeśli nie On Sam
mógł wymyśleć te tchnienia tak żarliwie niewinne
miłosiernej słodyczy?"
- "nikt" powiedziała
"chyba że to uśmiech kogoś" (i uśmiechnęła się)
"kto Sam jest dla Siebie białą różyczką dziecka"
Artur Międzyrzecki
Dzięki Ci Boże za ten cudowny...
Dzięki Ci Boże za ten cudowny
dzień: za dusze drzew w zielonym skoku
i za prawdziwie niebieski sen nieba; za wszystko
co jest naturalne jest nieskończone jest czystym tak
(umarłem i znowu dzisiaj żyję,
to urodzinowy dzień słońca; to urodzinowy
dzień życia i miłości, skrzydeł: i tej wielkości
radosnej ziemi w stawaniu się bez końca)
czy mógłby ktoś kto doznaje dotyka słyszy widzi
oddycha - wydobyty z samego nie
z zupełnie nic - zadowolić się tym co ludzkie
wątpić o Tobie niewyobrażalnym
(budzą
się teraz uszy moich uszu
przejrzały oczy moich oczu)
Artur Międzyrzecki
Jeśli są w ogóle jakieś nieba...
jeśli są w ogóle jakieś nieba moja matka będzie (sama dla siebie) miała
jedno z nich. Nie będzie to niebo usłane bratkami ani
delikatne niebo konwaliowe lecz
będzie to niebo z czarno-czerwonych róż
mój ojciec będzie (głęboki jak róża
wysoki jak róża)
stać obok mojej
(kołysząc się nad nią
w milczeniu)
z oczyma które naprawdę są płatkami i nic
nie widzą z twarzą poety która jest
naprawdę kwiatem a nie twarzą z
dłońmi
które szepczą
Oto moja ukochana moja
(nagle w blasku słońca
skłoni się,
& cały ogród się skłoni)
Vachel Lindsay (1879-1931) - studiował w Hiram College, chicagowskim Artystycznym Institute i nowojorskiej School of Art; wędrował przez florydę, Georgię, śpiewając swoje wiersze i ballady,, stając się bardem pokrzywdzonych; spopularyzował folklor murzyński wśród białych poetów.
Gołąb nowego śniegu
Daję ci śnieżny dom
I na nim chorągiew wiatru,
Daję ci szpaler
Zaśnieżonych krzewów,
Gołębia śniegu ci daję
I proszę byś go kochała.
Śnieżny gołąb zlatuje
Ku oknu śnieżnego domu,
Jest duchem
I nie rzuca cienia.
Jego krzyk jest głosem miłości
Od łąki, od zaśnieżonej
Łąki, gdzie stąpał w blasku,
Promiennej łąki anielskiej.
Artur Międzyrzecki
Do Złotowłosej z Luizjany
Gdyby gwiazda zamiast słońca miała wschodzić,
Byłabyś wschodem słońca.
Gdyby gwiazda zastąpić miała księżyc,
Byłabyś wschodem księżyca.
Gdyby twarz objawić się miała w kwiatach
Zamiast gałęzi jabłoni,
Byłabyś wiosną.
Gdyby twoje serce było tak czyste
Jak twoje młode oczy,
Byłabyś moją miłością.
Artur Międzyrzecki
Czemu głosowałem na socjalistów
Niesprawiedliwy - bić się chce za sprawiedliwość.
Życie miałem niegodne, lecz wybieram godność.
Ja, sam nieczuły, chciałbym, żeby świat był czuły.
Ja, ślepiec, krzyk podnoszę przeciw swej ślepocie.
Człowiek, dziwaczne zwierzę, pieści swoje mrzonki,
Zmaga się z człowieczeństwem o swój słodki zbytek.
Choćby pozostał taki, niechaj dobre prawa
Panują i powszechna chęć życia w harmonii.
Głosujmy przeciw naszej człowieczej naturze,
Znad wszystkich urn wyborczych przyzywając Boga,
Żeby dał nam porzucić grzeszność zatwardziałą
I uczynił z nas mędrców z odmienioną twarzą.
Artur Międzyrzecki
---------------------------
Edgar Lee Masters (1869-1950) - autor wielu tomów, dramatów, esejów; studiował prawo w Chicago, biorąc udział w ówczesnym ruchu poetyckim.
Milczenie
Poznałem milczenie gwiazd i milczenie morza,
Milczenie miasta, które odpoczywa,
Milczenie między kobietą i mężczyzną
I milczenie chorego,
Kiedy błądzi wzrokiem po pokoju.
I pytam was: czy to, co w głębi, potrzebuje języka?
Zwierzę żyjące na swobodzie skarży się jękiem,
Kiedy śmierć wydziera mu małe,
Nam rzeczywistość odbiera mowę,
Stajemy się niemi.
Ciekawsi chłopak pyta starego żołnierza
Siedzącego przed sklepem spożywczym:
"Gdzie stracił pan nogę?"
Żołnierz milczy.
Myśl jego ulatuje daleko,
Nie ma odwagi zatrzymać się w Gettysburgu.
Wraca żartobliwa.
Więc żołnierz odpowiada: "Niedźwiedź mi ją odgryzł".
Chłopiec się dziwi a stary żołnierz
W milczącej zadumie słyszy raz jeszcze
Strzały karabinowe, huk armat,
Krzyki mordowanego.
Widzi siebie leżącego na ziemi
I lekarzy szpitalnych, i lancety
I długie dni spędzone w łóżku.
Gdyby umiał opisać to wszystko,
Byłby artystą.
Ale gdyby był artystą, znalazłyby się rany głębsze,
Których nie umiałby opisać.
Jest milczenie wielkiej nienawiści,
Milczenie wielkiej miłości
I milczenie rozgoryczonej przyjaźni.
Jest milczenie duchowego przełomu,
Przez które cudownie udręczona dusza
Przechodzi w dziedzinę wyższego życia
Śledząc widzenia,
Których nie da się wypowiedzieć słowami.
Jest milczenie klęski
I milczenie niesprawiedliwie ukaranego,
Jest milczenie konającego, którego ręka
Chwyta nagle twoją rękę,
I milczenie między ojcem i synem,
Kiedy ojciec nie może wytłumaczyć się ze swojego życia,
Mimo że milczenie jego będzie źle zrozumiane.
Jest milczenie między mężem i żoną
I milczenie tych, którym się nie powiodło.
Jest wielkie milczenie
Otaczające uciśnione narody i podbitych wodzów
I milczenie Lincolna
Zamyślonego nad swoim ubogim dzieciństwem.
Jest milczenie Napoleona
Po Waterloo,
I milczenie Jeanne d'Arc,
Która woła wśród płomieni "Błogosławiony niech będzie Jezus"
Objawiając w tych słowach cały swój ból, całą nadzieję.
Jest milczenie późnego wieku
Zbyt pełnego mądrości, by język mógł je wypowiedzieć
W słowach zrozumiałych dla tych, którzy nie przeżyli jeszcze
Pełnego kręgu życia.
...
Jeśli my, którzy żyjemy, nie potrafimy mówić
O swoich wewnętrznych doświadczeniach,
Dlaczego dziwimy się, że nieżywi
Nie mówią nam o śmierci?
Ich milczenie stawać się będzie bardziej zrozumiałe
W miarę, jak będziemy się ku nim zbliżać.
Julia Hartwig
Petit, Poeta
Ziarenka w suchym strąku, tik, tik, tik,
tik, tik, tik, jak skłócone drobiny –
nikłe jamby, które mocny podmuch budzi –
a z których sosny uczynią symfonię.
Triolety, wilanele, rondele i ronda,
ballady nużące wciąż niezmienną myślą:
przepadły róże i niegdysiejsze śniegi;
a czym jest miłość? - to róża, co więdnie.
Życie wokół mnie, tutaj, w miasteczku:
tragedie i komedie, prawda i heroizm,
męstwo i wytrwałość, odwaga i klęska –
wszystko w tych krosnach, ach, jakie ich wzory!
Polany, leśne łąki, strumienie i rzeki –
całe me życie byłem na to ślepy.
Triolety, wilanele, rondele i ronda,
ziarenka w suchym strąku, tik, tik, tik,
tik, tik, tik, jakże nikłe jamby,
skoro Homer i Whitman huczeli wśród sosen?
Michał Sprusiński
---------------------------
Marianne Moore (1887-1972); poetka, uczyła scenografii w indiańskiej szkole, pracowała jako bibliotekarka; redaktor miesięcznika "The Dial", nazywała swe utwory "kompozycyjnymi hybrydami"; osobisty dla wyrazistych obrazów, wypowiedzi na stronie, filozoficznych dygresji, ironii, "cytatów z życia i mowy".
Twarz
"Nie jestem zdradliwa, nieczuła, zazdrosna, zabobonna,
wyniosła, jadowita albo też całkiem ohydna".
Studiując jej wyraz każdego dnia,
w desperackim porywie
i nie powodowana żadną ostatecznością,
najchętniej rozbiłabym lustro.
Choć zamiłowanie do porządku, żarliwość i bezpośrednia prostota
ze znamieniem dociekliwości są jedynymi zaletami, jakich się po niej oczekuje,
to przecież pewne twarze, bodaj kilka, choćby jedna z nich,
utrwalona w pamięci,
jest mi niezbędnie potrzebna
dla radości umysłu i oczu.
Julia Hartwig
Nieoględne ogrodnictwo
Jeżeli żółty kolor oznacza niewierność,
jestem niewierna.
Nie zniosłabym niechęci żółtej róży,
skoro książki mówią, że żółte przynosi nieszczęście,
białe wróży pomyślność.
Ale twoje niezwykłe opanowanie
i skłonność do życia z dala od ludzkich oczu
na pewno potrafią złagodzić każdą obrazę
i nie będą pobłażać zuchwalstwu.
Julia Hartwig
Czym są lata?
Czym jest nasza niewinność
a czym nasza wina? Wszyscy są nadzy,
nikt nie jest bezpieczny.
Skąd płynie męstwo: rzecz bez odpowiedzi,
harda wątpliwość –
co niema krzyczy, głucha nasłuchuje –
na przekór nieszczęściu i śmierci
dodaje męstwa innym i w klęsce swej sprawia,
że duch krzepnie? Widzi do głębi
i szczęśliwy ten,
kto przystał na śmiertelność
i w więzieniu własnym
wznosi się ponad siebie,
jak morze, co szamocąc się w otchłani,
chce być wolne, choć być nim nie może,
w swoich porażkach
odnajduje ciągłość.
Ten, kto czuje mocno,
żyje jak trzeba. Niczym ptak,
rośnie, kiedy śpiewa,
prostuje się. Chociaż uwięziony,
mocnym śpiewem głosi,
że sytym być to rzecz pozioma,
czysta jest radość.
To jest śmiertelność.
To jest wieczność.
Julia Hartwig
Bohater
Idziemy za tym, co lubimy.
Tam, gdzie grunt jest kwaśny,
gdzie wysoko wybujała zieleń zdziczałej fasoli
i kryją się zęby żmii, albo gdzie wiatr
niesie "głosy, co przerażają dzieci"
z zapuszczonej kępy cisów, wśród których
śpią i czuwają półszlachetne kocie oczy sowy
i "nastawione ostro uszy", i tak
dalej - miłość się nie urodzi.
Nie lubimy niektórych rzeczy i bohater
także nie lubi: mylących nagrobków
i niepewności; chodzenia
tam, dokąd nie chcemy iść;
cierpienia bez słowa; przystawiania i nasłuchiwania,
gdzie coś się ukrywa. Bohater wzdryga się,
kiedy to wylatuje na bezszelestnych skrzydłach
patrząc dwojgiem żółtych oczu i tłucze się wokół,
wydając urywany dźwięk podobny do parowego gwizdka, na przemian
niski i wysoki basowo_falsetowy świergot,
od którego cierpnie skóra.
Umierający Jakub zapytał
Józefa: Kim oni są? i pobłogosławił obydwu synów,
ale gorejącej młodszego, ku strapieniu Józefa. Z kolei
Józef stał się czyimś utrapieniem,
i Cincinnatus; i Regulus; i niektórzy nasi bliźni,
choćby nabożni byli
jak Pielgrzym, co musi iść powoli,
by odnaleźć swój rytm; zmęczony, ale pełen nadziei –
a nadzieja nie jest nadzieją,
dopóki nie znikną wszelkie przesłanki nadziei;
wyrozumiale spoglądający
na ludzkie pomyłki
z uczuciem matki –
kobiety albo kota. Obok groty
dostojny Murzyn w surducie odpowiada
śmiałej dziewczynie włóczącej się po świecie,
która wypytuje towarzyszącego jej mężczyznę,
co jest to, a co tamto i gdzie pochowana jest Marta:
"Generał Washington leży tam,
jego małżonka tu"; mówi
jak na scenie, nie widząc jej;
z poczuciem ludzkiej godności
i w poszanowaniu tajemnicy, nieruchomy
jak cień wierzby.
Mojżesz nie mógłby być wnukiem Faraona.
Nie to, co jadam,
jest moim pokarmem - mówi bohater.
Puszcza się w drogę nie po to, żeby zwiedzić świat,
lecz by obejrzeć kryształ górski –
niezwykłego El Greca
jarzącego się wewnętrznym światłem –
i nie pożąda niczego, czemu pozwolił odejść. Właśnie po tym
możesz poznać bohatera.
Julia Hartwig
Theodore Roethke (1908-1963); poeta, studiował na Uniwersytecie Michigan w Ann Arbor i na Harvard University; wykładał literaturę angielską w Stanach Zjednoczonych, Anglii, Irlandii, cierpiał na schizofremię, uznał ją za źródło swej twórczości; zakres gatunków jest rozległy: od prostych dziecięcych rymów i poezji dowcipnego nonsensu poprzez pieśni miłosnę i wilenellę, po medytację.
W ciemny czas
W ciemny czas wzrok powraca, oko znów postrzega,
Własny cień napotykam w coraz głębszym mroku;
Własne echo rozróżniam w echach lasu wokół –
Ja, korona stworzenia, plączę u stóp drzewa.
Żyję pomiędzy czaplą a czyżem; pomiędzy
Szczytem orłów i kozic a jaskinią węży.
Czym jest szaleństwo, jeśli nie godnością, z którą
Dusza nie godzi się na świat, na sytuację?
Pożar dnia! Wiem, jak czyste są czyste rozpacze,
Mój cień bywał przyparty do spotniałych murów.
Ta skalna okolica - czy w niej jaskiń cienie,
Czy kręta ścieżka? Krawędź - oto moje mienie.
Morze odpowiedniości, w nieprzerwanym sztormie!
Po brzegi pełna ptaków noc, księżyc chropawy,
Północ, powracająca w biały dzień! Do prawdy
O sobie człowiek dąży długo i opornie –
Poprzez konanie "ja" pod suchym okiem nocy,
Przez blask nieziemski z wszystkich ziemskich form bijący.
Mrok, mrok jest w moim świetle, a głębsze żądz mroki.
Dusza, jak mucha wściekła od upału, jeszcze
Bzyczy u szyby, trąca szkło. Który ja jestem
Mną? Upadły, podźwigam się z kałuży trwogi.
Myśl wnika w siebie. Bóg w myśl: Pojedynczość z wolna
Staje się pojednaniem, w rwącym wietrze wolna.
Stanisław Barańczak
Przebudzenie
Błądziłem
W pełnym polu; słońce
Wyszło za próg;
Lato było pomyślne.
To tu! To tutaj!
Błyskało gardło strzyżyka;
Dla kwiatów
Kwiaty śpiewały.
Śpiewały
Kamienie małe,
Podskakiwały kwiaty
Jak koźlątka.
Poruszył się zjeżony
Rząd stokrotek;
Nie byłem sam
Pod jabłoniami.
Daleko w lesie
Westchnąło pisklę;
Zapasy wczesne
Wyzwoliła rosa.
Szedłem nad rzekę
Płynącą po kamieniach;
Uszy moje poznały
Radość poranną.
Wszystkie prądy
Wszystkich strumieni
Śpiewały w moich żyłach
Tego dnia.
Artur Międzyrzecki
Elegia dla Jane
(Mojej studentki zrzuconej przez konia)
Pamiętam jej loki na karku, miękkie i wilgotne jak pędy rośliny
I jej szybkie spojrzenie, i ukośny uśmiech młodego szczupaczka,
A kiedy już udało się nakłonić ją do mówienia, jak lekko padały słowa z jej ust,
I kołysała się lekko, zachwycona własnymi myślami,
Szczęśliwy strzyżyk z ogonkiem na wietrze,
Jej śpiew wprawiał w drżenie gałązki drzew,
Cień śpiewał z nią do wtóru;
Liście szeleszcząc obracały się do pocałunku
I ziemia śpiewała w jasnych dolinach pod krzewami róż.
Ach, kiedy była smutna, rzucała się w tak czyste głębie,
Że nie mógłby jej odnaleźć nawet własny ojciec:
Roztrącała najprzejrzystszą wodę.
Mój wróbelku, nie ma cię tutaj,
Oczekującej jak paproć, co rzuca kolczasty cień.
I nie pocieszają mnie mokre płyty kamienne
Ani mchy zranione ostatnimi promieniami.
Tak chciałbym wyrwać cię z tego snu,
Moje okaleczone dziecko, moja trzepotliwa gołąbko,
Nad tym wilgotnym grobem mówię ci słowa miłości,
Bez żadnych praw do tego,
Ani twój ojciec, ani twój kochanek.
Julia Hartwig
Rozmyślania nad Rzeką Ostryg
I.
Nad niską, oblepioną skorupiakami ścianą skał w kolorze słonia
Zbliża się ku mnie pierwsze, niemal bezgłośne falowanie przypływu,
Biegnąc wzdłuż wąskich bruzd wybrzeża i pokładów martwych muszli małży;
Potem pojawia się strumyk wody za mną, skradając się coraz bliżej
I pełen życia, z małymi prążkowanymi rybkami i młodymi krabami
wypełzającymi i wpełzającymi do wody.
Żadnych odgłosów z zatoki. Nic gwałtownego.
nawet mewy zachowują się spokojnie na odległych skałach,
Siedzą cicho w pogłębiającym się świetle,
Zaniechawszy kociego miauczenia
I dziecinnych kwileń.
Na koniec jeden długi ruch pomarszczonej,
Czarnoniebieskiej wody, od miejsca gdzie siedzę,
Wywołuję niemal falę nad przegrodą małych kamyków,
Rozchlapując się lekko o zatopiony pień.
Zanurzam stopy w słonej pianie uciekającej od brzegu,
Potem cofam się wyżej, na skałę urwiska.
Wiatr słabnie, lekki teraz jak ćma odbijająca się skrzydłem o kamień,
Podmuch zmierzchu, lekki jak oddech dziecka,
Nie poruszający liści, nie marszczący wody.
Rosa ożywa na trawach wydm.
Trzeszczy wymoczone w słonej wodzie zwęglone drzewo;
Ptak rybojad kręci się na swojej żerdzi (to martwe drzewo w ujściu rzeki),
Jego skrzydła chwytają ostatnie błyski odbitego słońca.
II.
Jaźń trwa dalej, uparcie jak umierająca gwiazda,
Senna i zatrwożona. Twarz śmierci wyłania się na nowo
Między nieśmiałymi zwierzętami - przy jeleniu liżącym sól,
Przy łani, która wygiąwszy grzbiet przecina szosę jednym skokiem,
Przy młodym wężu prostującym się między zielonymi liśćmi w oczekiwaniu na muchę,
Przy kolibrze wirującym od kwiatu pigwy do powoju –
Z nim chciałbym pozostać.
I z wodą: fale snujące naprzód bezustannie,
Fale, to znów ławice piasku, pokłady wodorostów, kawały dryfującego drzewa,
Gnane krzyżującymi się wiatrami, szarpane krętymi wirami podwodnymi,
Kiedy szumiący przypływ sunie między krawędziami głazów
I języki wody pełzną bez pośpiechu.
III.
O tej godzinie,
W tym pierwszym raju poznania,
Ciało obiera stan równowagi z duchem,
Osiąga na chwilę beztroskę brodźca,
Pewność kolibra, zręczność zimorodka.
Przenoszę się na moją skałę i myślę
O pierwszych drżeniach strugi w Michigan, gdy nadchodzi kwiecień,
Małej rzeczki biegnącej wzdłuż kamiennych brzegów,
I o tej nie grubszej niż przegub ręki kaskadzie bijącej z rozpadliny skalnej,
Gdy jej pył wodny świeci wczesnym rankiem podwójną tęczą,
Tak niewielką, że można by ją objąć wyciągnąwszy ramiona,
Albo w Tittabawasee, w porze między zimą i wiosną,
Kiedy lód topnieje wzdłuż brzegów wczesnym popołudniem
I środkowy przepust zaczyna trzeszczeć i wzdychać pod naporem z dołu,
Lód spiętrza się wysoko, zanurzając na powrót, pękając nocą,
I tęsknię za wybuchem dynamitu,
Za nagłym wsysającym rykiem, gdy przepust rozluźnia stłoczone resztki gałęzi i patyków –
Kłębowisko cynowych puszek, wiader, zniszczonych gniazd ptasich,
z dziecinnym bucikiem podróżującym na kłodzie –
Kiedy spiętrzony lód odrywa się od poobijanych pali
I cała rzeka zaczyna ruszać naprzód, wstrząsając mostami.
IV.
Teraz, w tym blędnącym świetle,
Żyje we mnie jeszcze rytm poranka;
W kołysce tego, co mnie otacza,
Zapadam w półsen ukojony kołysanką
Rozpryskujących się fal
I nawoływaniem brodźca.
Woda to mój wybór i przeznaczenie
I duch bieży bezustannie
W ślad za niknącą to znów wyłaniającą się falą,
Bieży z nieustraszonym ptactwem morskim –
Jakże wdzięcznie znoszącym niebezpieczeństwo!
kiedy wschodzi księżyc,
Wszystko jest migotaniem,
Wszystko jest blaskiem.
---------------------------
Gertrude Stein (1874-1946); autorka powieści, opowiadań, esejów i wierszy; w 1903"r. wyjechała do Francji; właścicielka legendarnego salonu, gdzie spotykali się wybitni pisarze i malarze; głosiła pryzmat konkretności, intensywności przeżycia, autentyczności doświadczenia.
Jestem róża
Jestem Róża mam niebieskie oczy
Jestem Róża nie znam cię z imienia
Jestem Róża i kiedy zaśpiewam
Jestem Róża nie do podrobienia
Artur Międzyrzecki
Nim zwiędły
kwiaty przyjaźni,
zwiędła przyjaźń
Xviii
Kiedy śpię śpię i nic mi się nie śni ponieważ jestem właśnie
tym czym się wydaję kiedy jestem w łóżku i śpię.
Xxii
Lubi być z nią więc mówi że lubi być z nią tak mówi.
Xxix
Kocham moją miłość całym m
Bo jest właśnie taka
Kocham siebie całym a i b
Bo jestem przy tym
Królem
Kocham moją miłość całym a
Bo jest królową
Kocham moją miłość i kocham a bo a jest czymś najlepszym
Pomyśl i zostań królem
Pomyśl dobrze i jeszcze pomyśl
Kocham moją miłość suknią i kapeluszem
Kocham moją miłość nie dlatego albo tamtego
Kocham moją miłość bo jest moją ukochaną
Kocham ją całym m bo jest moją miłością przy mnie
Dziękuję że jesteś obok
Nikomu nic do tego
Dziękuję że jesteś tu
Bo nie jesteś tam
I ze mną i beze mnie jakakolwiek jestem a bez niej ona może się spóźnić
I wtedy jak i wszystko dokoła myślimy i widzimy że pora nam płakać
Jej i mnie.
Julia Hartwig
---------------------------
William Carlos Williams (1883-1963); prozaik i dramatopisarz, poeta; apologeta języka bezpośredniego i wyzbytego wielosłowia, poetyckiej ekspresji i leksyki jako najściślej amerykańskiej, nie stronił od dosadnych określeń.
Dżungla
...
to nie ciężka nieruchomość
drzew, duszny
interior pni
splątanych z grubą jak pięść
winoroślą, to nie muchy, gady
i wiecznie trwożliwe małpy
wrzeszczące i uganiające się
po gałęziach –
ale
nieśmiała, ciemna, wilgotno oka
dziewczyna, która czeka
by zaprowadzić cię
na górę, sir.
Julia Hartwig
Sielanka
Małe wróbelki
skaczą niewinnie
po chodniku
kłócą się
wysokimi głosami
o to
co je obchodzi.
My zaś, którzy jesteśmy mądrzejsi,
miotamy się
tu i tam
i nikt z nas naprawdę nie wie
czy myślimy dobrze
czy źle.
Tymczasem
stary człowiek zbierający
psie odchody
idzie wzdłuż rynsztoka
nie odrywając oczu od ziemi
i jego krok
jest bardziej dostojny
niż krok księdza episkopalnego
kiedy w niedzielę
zbliża się do ambony.
Takie rzeczy
zdumiewają mnie niewymownie.
Julia Hartwig
Portret damy
Twoje uda to jabłonie
których kwiat dotyka nieba.
Którego nieba? Nieba
na którym Watteau zawiesił pantofelek
damy. Twoje kolana
są południowym wietrzykiem lub
podmuchem śniegu. Ale jakim
człowiekiem był Fragonard?
- jakby to mogło wyjaśnić
cokolwiek. O, tak, pod
twoimi kolanami, ponieważ melodia
tak właśnie płynie, trwa
jeden z tych białych letnich dni,
wysoka trawa twoich kostek
błyska nad brzegiem –
Nad jakim brzegiem? –
piasek przylgnął mi do warg –
Nad jakim brzegiem?
Może to płatki. Skąd
mogę wiedzieć?
Nad jakim brzegiem? Nad jakim?
Powiedziałem - ptaki z drzewa jabłoni.
Julia Hartwig
Wiersz
Cały jest
w dźwięku. Piosenka.
Nie zawsze piosenka. Powinien by
Być piosenką – złożoną
ze szczegółów, goryczki,
lotu osy – czymś
natychmiastowym, nożyczkami
rozwartymi, oczami
zbudzonej – ruchem
odśrodkowym, centrycznym.
Artur Międzyrzecki
To są właśnie...
...te przygnębiające i ciemne tygodnie,
kiedy jałowość natury
dorównuje niedorzeczność ludzi.
Rok zanurza się głęboko
w noc, a serce zapada
głębiej od nocy
w przewiane pustkowie, gdzie nie ma
słońca i gwiazd, i osobliwe
światło, jakby światło myśli,
zapala ciemny
ogień, wiruje
w chłodzie, wyjawia
nieświadomym przybyszom
odsłaniające się dziedziny
samotności - nawet zjawa
łaknie uścisku - otchłań,
rozpacz (razem
skowyczą i jęczą) pośród
błyskawic i łoskotu wojny;
domy, gdzie zimno mieszkań
jest nie do wyobrażenia,
tłumy nieobecnych, których
kochaliśmy, puste łóżka, wilgotne
kanapy, opuszczone krzesła -
Niech wezmą je dokądś, poza świadomość, niech im pozwolą
zakorzenić się i rozrosnąć,
nie bacząc na zawistne
oczy i uszy - tylko dla siebie. Wszyscy
przychodzą drążyć te podziemne złoża.
Czy to cena dostępu do najsłodszej
muzyki? Źródło poezji, która mówi
na widok zatrzymanego zegara:
czyżby zatrzymał się zegar,
co wczoraj szedł tak dzielnie?
i słucha szmeru wody
w jeziorze skamieniałym.
---------------------------
+
Guillaume Apollinaire (1880-1918) - syn arystokratki polskiej i włoskiego oficera; obywatel Francji; walczył w czasie I wojny światowej i umarł od odniesionej na froncie rany głowy; przywódca awangardy kubistycznej; 1913""Kubiści, rozważania estetyczne"; w 1919 nowatorski tom pt. "Alkohole"; stworzył podstawy dwudziestowiecznej sztuki kreacyjnej;
Vitam impendere amori
Miłość umarła w twych ramionach
Pomnij na pierwsze jej spotkanie
Gdy zechcesz wróci odrodzona
I znów ci wyjdzie na spotkanie
Wiosna minęła jeszcze jedna
Tyle mi dała czułych wspomnień
Zamierająca poro żegnaj
Jak dawniej czuła wrócisz do mnie
*
Ile miłości w zmierzch uwiędły
Potyka się i traci ducha
Z dala od cieni które zbiegły
Pamięć o tobie śni w łańcuchach
O ręce w przypomnienia matni
I jak na stosie gorejące
Gdzie feniks żagwi się ostatni
Całą swą czerń unosząc w słońce
Łańcuch ogniwo po ogniwie
Pęka i wyzwolone z kajdan
Umyka drwiąc wspomnienie żywe
Gdy znów u kolan twoich padam
*
Ciążącej mojej tajemnicy
Nie znasz i orszak ciągnie obok
Nie pozbędziemy się goryczy
Że nie jesteśmy w zmowie z sobą
Porywa różę prąd na rzece
Maski zniknęły już za nami
Pulsuje we mnie jak dzwoneczek
Serce tajemnic nie wyznanych
*
Kiedy ogrody w zmierzchu toną
One historie snują swoje
Przed nocą która im z ironią
Rozrzuca czarnych włosów zwoje
O dzieci małe dzieci małe
Już uleciały wasze skrzydła
Wzbraniasz się różo i bez chwały
Woń ci zwietrzeje niedościgła
Chwila już krąży nam zawrotnie
Skradania kwiatów piór warkoczy
Zrywajmy wodotrysku krople
Miłości róż w ogrodzie nocy
*
Schodziłaś w wodę tak przejrzystą
I zatonąłem w twym spojrzeniu
Szedł żołnierz i patrząca za nim
Odwraca się i gałąź łamie
Wody cię nocny prąd porywa
Płomień me serce odwrócone
Szylkretem mieni się grzebienia
Który twą falę rozpromienia
*
Girlando moja porzucona
Spłowiałe lata mej młodości
Zbliża się pora przeznaczona
Pogardy i podejrzliwości
Pejzaż po płótnach swoich toczy
Krwi nieprawdziwej strugi zwodne
Pod drzewem gwiazd zakwitających
Błazen jedynym jest przechodniem
Prószy swe pyły zimny płomień
Na dekoracje na twe skronie
Strzał z rewolweru krzyk i echa
Portret z ciemności się uśmiecha
Błysło pod ramą szkło rozpękłe
Melodia nie do określenia
Między myślami drży i dźwiękiem
Jutrzejszym dniem i snem wspomnienia
Girlando moja porzucona
Spłowiałe lata mej młodości
Zbliża się pora przeznaczona
Żalów dojrzałych i mądrości
Znak
Władcy Znaku Jesieni jestem przypisany
Owoce tylko wielbię nie znoszę kwitnienia
Każdego z pocałunków żałuję rozdanych
Niby orzech co wiatrom wyjawia cierpienia
Jesienie moje wieczne o duszy sezony
Dłonie kochanek dawnych ziemię wam ścieliły
Doścignął mnie fatalny mój cień poślubiony
W ostatni lot wieczorny gołębie się wzbiły
Cyganka
Cyganka losy nam wróżyła
Rozłąka nocy naznaczone
Kiedy rzekliśmy żegnaj do niej
Nadzieja z głębin zaświeciła
Miłość jak niedźwiedź oswojony
Tańczyła ciężko i łaskawie
Ściszało się żebraków Ave
I zimorodek piórka ronił
Wierzymy zguby swojej pewni
Że miłość w drodze napotkamy
I wpół objęci rozmyślamy
O tej cygańskiej przepowiedni
* * *
Dusza jest smutna wraca zima
Serce nie umie nić wyrazić
Może niczego nigdzie nie ma
Zima miłości grób wymarzły
I jedna tylko rozpacz niema
Więc czemu moje serce dzwoni
Z samej głębiny zasmucenia?
Czekasz mnie z sercem swym na dłoni
I nie wiesz że się w błękit zmieniam
I że cię spotkam przemieniony
Jestem błękitnym snu żołnierzem
Porzuć rozsądek myśląc o mnie
Marzenie co do końca zmierza
Roztapia się na nieboskłonie
Cofając się spod twoich wejrzeń
Ty którą kocham bez pamięci
Gdy ku jutrzence wznoszę oczy
Kocham jak długo słońce świeci
I wielbię z zapadnięciem nocy
Gdyby przyszło mi zginąć
Gdyby przyszło mi zginąć gdzieś na naszych liniach
Zapłakałabyś po mnie moja Lou jedyna
I gasłyby wspomnienia jak tłumi swe ognie
Pocisk który wybucha gdzieś na naszych liniach
Piękny pocisk do kwiatów mimozy podobny
Rozprysłyby się wspomnień odłamki w przestrzeni
I cały świat dokoła krwią by moją broczył
Gwiazda błędna powierzchnie gór mórz i zieleni
Słońca dojrzewające cudownie w przestrzeni
Jak dojrzewają złote z Baratier owoce
Blask miniony co w rzeczach się wszystkich odnowi
Barwić będę koniuszki twych piersi różowych
Twe usta i krwawiące włosów twoich sploty
Nigdy nie postarzały wdzięk się twój odnowi
O wiecznie młodniejąca na wieczne zaloty
Purpurowe tryśnięcie krwi mojej na ziemię
Jasność słońca pomnoży o błyski nieznane
Mocniejsza będzie miłość co zstąpi na ziemię
I w twym ciele rozwartym mocniejszy kochanek
Lou gdy zginę blednący cień pamięci o mnie
Przez chwilę wspomnij czasem szaleństwo ogromne
Młodości i miłości w cudownej malignie
Moja krew to wzruszenia źródło nie ostygłe
I niech ci los przepiękna szczęście da niepłonne
Miłości ma jedyna szaleństwo ogromne
Lecz długo krwawy los się toczy
O tej godzinie przeczuć drżących
Udział pod zimnym niebem nocy
30 stycznia 1915, Nimes
---------------------------
Aragon Lauis (1897-1982) - poeta i prozaik; założyciel czasopisma "Literature"; związał się z ruchem dadaistycznym; współtwórca i teoretyk surrealizmu; debiut 1920""Ogień radości", 1925""Ruch wiekuisty; powieści: "Panorama"(1921), "Wieśniak paryski" (1926); w 1927"związał się z partią komunistyczną, zerwał z surrealizmem; w 1937r. "Hurra Ural!" na cześć rewolucji październikowej; w czasie wojny brał udział w ruchu oporu;
Mężczyzna przechodzi
pod oknem i śpiewa
Dla
wolności byliśmy stworzeni
Stworzeni dla losów szczęśliwych
Jak szyba dla szronów jesieni
Nieszpory dla żalów tkliwych
Alkohol dla oszołomienia
Maj dla miłości żarliwych
Dla wolności byliśmy stworzeni
Stworzeni dla losów
szczęśliwych
Ty
w ramionach niosłeś marzenia
I krwi szkarłaty gwałtowne
W porze pierwiosnków kwitnienia
Gdy płakać jest nawet
cudownie
Piosenki słałeś jak westchnienia
Z Diabłem i
Panem Bogiem w zmowie
Ty w ramionach niosłeś marzenia
I
krwi szkarłaty gwałtowne
Moja
czuła szalona bezsenna
Ty co ognia miałaś piękności
We włosach złoto nie do kupienia
A w ustach wodę miłości
Coś uczyniła z warg swych czerwienią
Z pocałunkami na dni
żałości
Moja czuła szalona bezsenna
Ty co ognia
miałaś piękności
Mija
czas mija czas nie żartując
Z pętlami sznura krąży obok
Kochanków którzy się całują
Nie widząc go pomiędzy sobą
Przechodzi oczy im piętnując
I czoła im szyderczo żłobiąc
Mija czas mija czas nie żartując
Z pętlami sznura krąży
obok
Co
się dało ach nazbyt to mało
Zagarnąłem w młodości imię
Tym którym lepiej się udało
Stawkę mą oddam jeślim
winien
Czy trzeba by nas to bolało
Spadł cios i
zimorodek ginie
Co się dało ach nazbyt to mało
Zagarnąłem w młodości imię
Czy
można całym złem nazywać
Serce po które wiek już sięga
Ach to nie miłość się zużywa
Kiedy rozkosze mówią
żegnaj
Na prośbę co spojrzeniem wzywa
Nigdy się
słońce nie sprzysięga
Czy można całym złem nazywać
Serce po które wiek już sięga
A
jeśliśmy nie winni sami
Pokażcie kto tej grze przewodzi
Kto skradł nam to co z nieba mamy
Wziął to co z nieba łask
pochodzi
Mnie albo was ta wina plami
Panowie ktoś tu
tęgo szkodzi
A jeśliśmy niewinni sami
Pokażcie kto
tej grze przewodzi
Dla
wolności byliśmy stworzeni
Stworzeni dla losów szczęśliwych
Świat jest po to by żyć na tej ziemi
Cała reszta to cyrk
osobliwy
Wasze prawa bublie anatemy
Obłęd który
obłędem się żywi
Dla wolności byliśmy stworzeni
Stworzeni dla losów szczęśliwych
Piosenka opuszczonego
zwierciadła
Gdzie
jesteś stąpająca we mnie
Płonąca we mnie błyskiem nagłym
I gdzie twej dłoni poruszenie
Kiedy nakładasz róż na wargi
Gdzie
jesteś mój kapryśny skarbie
Ulotne szczęście mojej nocy
Królowo o włosach z paproci
Źrenico o deszczowej barwie
Czekam
na chwilę gdy przechodzisz
Jak ziemia wiosny czekająca
I jak jeziora woda śpiąca
Czeka na wiosła swoich łodzi
W
mojej przepastnej ciemnej głębi
Daję ci skryte me
spojrzenia
Ach bliżej bliżej podejdź żeby
Zagarnąć
obszar mego cienia
Jak
armia wejdź do mej krainy
W pola i wzgórza mych przestrzeni
Bierz gmachy lasy sól mej ziemi
Marzenia moje zmierzchy dymy
Pokaż
mi jaka jesteś piękna
Nie mniej od spisku i zabójstwa
Bardziej niż o mówiące usta
Niż lud co buntu się nie lęka
Niż
dzikich ptaków bezszelestne
Przeloty czujne nad mokradłem
Ach gdy się moich zrzekasz pragnień
Do własnych dążysz
unicestwień
Przybliż
się twarzą do mej twarzy
Zwróć oczy w oczy swoje bliskie
Oddaj mi nieba chmury wszystkie
Wróć mnie do wzroku i miraży
z "Elzy"
* * *
Chcę
ci wyznać tajemnicę Czas jest tobą
Czas jest kobietą Jest
osobą
Pochlebioną gdy się pada na kolana
U jej stóp
czas jak suknia rozpinana
Czas jak nie kończąca się włosów
fala
Rozczesywana bez końca
Czas jak lustro co się w
oddechu rozjaśnia i zmąca
O świcie kiedy się budzę czas
jak ty śpiąca czas jak ty
Jak nóż przebijający mi gardło
Ach czy nazwę nareszcie
Tę udrękę czasu który nie odpływa
tę udrękę
Czasu zatrzymanego jak krew w naczyniu
krwionośnym
To gorsze niż pragnienie nigdy nie spełnione niż
nienasycenie
Oczy kiedy przechodzisz przez pokój i drżę z
obawy
By nie prysło urzeczenie
To jeszcze gorsze niż
przeczuwać cię obcą
W ucieczce
Z myślami gdzie
indziej z innym już stuleciem w duszy
Mój Boże jakie ciężkie
są słowa I tak być musi
Moja miłość ponad rozkoszami
miłości nieprzystępna dziś dla zagrożeń
Bijąca w mojej
skroni mój pulsujący zegarze
Kiedy wstrzymujesz oddech duszę
się
W moim tętnie waha się i przystaje twój krok
Chcę
ci wyznać tajemnicę Każde słowo
Na mych wargach jest
nędzarką która żebrze
Utrapieniem dla twych dłoni czymś
co gaśnie pod twym wzrokiem
Więc powtarzam że cię kocham bo
mnie zwodzi
Kryształ frazy nie dość jasny by zawisnąć na
twej szyi
Wybacz mowę pospolitą Ona jest
Czystą wodą
która przykro syczy w ogniu
Chcę
ci wyznać tajemnicę Nie potrafię
Opowiedzieć ci o czasie
który ciebie przypomina
I o tobie nie potrafię ja jedynie tak
udaję
Jak ci którzy bardzo długo stoją na peronie dworca
I machają jeszcze dłonią choć pociągi odjechały
Aż im
słabnie przegub ręki pod ciężarem nowej łzy
Chcę
ci wyznać tajemnicę Ja się boję
Ciebie tego co wieczorem
każe podejść ci do okien
Twoich gestów i słów jakich nie
wymawia się zazwyczaj
Powolnego i szybkiego czasu boję się i
ciebie
Chcę ci wyznać tajemnicę Zamknij drzwi
Łatwiej
umrzeć jest niż kochać i dlatego
Życie moje znieść
umiałem
Moja miłości
* * *
Nie
chcą mi uwierzyć Na próżno
Piszę moją krwią strunami
moich żył moimi rymami
W nocy nie umieją już mówić dawną
mową wioseł
Nad wielką wodą
Mówić ciemnym dialektem
mężczyzn i kobiet
Mówić jak ktoś inny do innej z dłońmi
w dłoniach
Jak bełkocące szczęście
Jak usta które
zgubiły wszystkie słowa niepodobne do pocałunku
Jak jęk
niedowierzania
Jak odmowa na zbytek łaski
O doskonałe
słowa poza słowami
Wyniosły śpiewie osnowo krzyku
Nadchodzi chwila gdy dźwięk dosięga nadzwyczajnych tonacji
Ucho nie chwyta już muzyki tak wysokiej
Ale nie chcą nie chcą
mi uwierzyć Na próżno
Mówię miesiącami wiosny i akordami
organów
Mówię wszystkimi sylabami nieba
Z niezwykłą
orkiestrą rzeczy zwyczajnych
I banalnością głuchych
aleksandrynów
Na próżno mówię barbarzyńskimi
instrumentami
Na próżno mówię pięścią zniewoloną
Na próżno mówię tak jak podpala się las państwowy
Na
próżno mówię tak jak wypowiada się wojnę
Jak piekło
wybucha z połykacza ognia
Nie chcą mi uwierzyć Być może
stworzyli sobie
Mój obraz na swoje podobieństwo
Ubierają mnie w swoje zapasowe ubrania
Chodzą ze mną na
spacer i cytują nawet moje wiersze
W taki sposób by oddały
mi usługę
Albo stały się ich uroczą piosenką
Jestem
po trosze ich handlową transakcją
Zanim stanę się ich
ulicą
Jestem w słownikach
I w podręcznikach szkolnych
Skandal jest mi wzbroniony
Na
próżno krzyczę że cię uwielbiam
Że jestem twoim
kochankiem jedynie
---------------------------
Nienawistnie
miłości moja, poezjo
Jak
wąż który płynie w głębi rzek
Jak szpada która uderza
powracająca bez słowa
Jak brzemienna kobieta we wzburzeniu
Jak spękana fasola która wybucha
nad przeczesaną ziemią
Jak na murze który trawią głody salamandry
samotny ogień w
próżni przeciętej jej błyskiem
Jak wiatr toczony przez noc
Przyćmiony jak świetlik
Rozpromieniona jak długo wygasła
gwiazda
która nagle odzyskuje światło
nienawistnie
miłości moja, poezjo
6 kwietnia 1945
Wyschnięcie rany
Poległym
Księżyc
chropawy wygładzał świat wybujały,
księżyc majaczeń
głuchy jest na westchnienie.
Słońce
się lęka spłukanych źródeł oczu,
słońce się sprawdza w
odrętwiałości zemdlonych.
Ogień
sobie pohulał po włosach i udach,
ogień sobie zapobiegł i
opuścił popioły.
Ziemia
wyszorowała wszystko co na niej lśniło,
ziemia jest
wystrojona i zalotnie się śmieje.
Woda
wełnista niosła plamy gorących smarów,
woda przegląda się,
błyszczy, nie czerwienieje już, krąży.
Wiatr
nad polami zwietrzył że sprawa była nieczysta,
dmucha,
rozrzuca ziarna, wiatr nie pamięta imion.
Stara pamięć
Jean Bazaine'owi
Z
czołem wspartym o kamień
tysiąclecie rozpamiętuję
młodziutką Francję rozłożoną na wzgórzach
jej gęstą
polewkę z chleba i studnie śpiącej wody
uprawy wdzierające
się w głębokie lasy
pierwsze winobrania i nowych
wtajemniczonych
zadziwione światło księżycowej pełni
pierwszy błysk poranny siedziby i zabudowań
szpalery grusz i
stawy rybne pod ręką
czujki kruków i przerażone ich głosy
ogień ulatujący od zwyciężonej dziewicy
śnieg na
przebijających cierniach
domyślne świty i zbrukane zachody
wielkie słońce zapalające zieleń gór
delikatność
wygładzonego drewna
abdykacje i honor
starożytną
śmierć
cierpienie codzienne
gorzką miłość
pobladłe szczęście
ciebie mnie tyle co nic
19-20"stycznia 1957
Si l'amour fut
Czyś
była mą miłością czy jedynym wzlotem,
imieniem które
słowo nadało pragnieniu?
Czy istniałeś, ty, inny? Czy
naprawdę było
pod cienistymi jabłoniami domu
to długie
ciało wyciągnięte tyle lat?
Czy
błękit był prawdziwą odrobiną czasu?
Czym nie wymyślił
luki w nieprzejrzystym?
Czy przyszłaś do mnie, ty która
odeszłaś?
Czy byłem ogniem rozbłysłym, niknącym?
Wszystko
tak jest dalekie. Nieobecność parzy jak lód.
Już się
zwęgliły gałęzie pamięci.
Zatrzymany tujestem do samego
końca
ze swym wspomnieniem co kształt utraciło.
Jeśli
snem jest miłość wieczna
i tak jej nie opuszczę
trwający w opuszczeniu i związany.
Pustynia ostateczna, duma
zapadła w głąb.
Kiedy powrócisz z odmienioną twarzą
nie poznam cię, tracę wzrok, nic już nie ma.
Było
wczoraj. Przemieszane błękitem i drżące,
sterowane
zmieniającym się spojrzeniem.
Błyszczały włosy w
gwałtownym nieładzie
układające się wokół mnie, tak
myślałem.
Czas
przesypywał się w podziemnej trawie.
Dni przebiegały w
światłach gniewu i śmiechu.
Było wczoraj.
Zanim
wszystko runęło, trwała miłość,
żywe słowo i ludzka
rzecz śmiertelna.
Moja
miłość która drżała w niepewności nocy,
moja miłość
którą oko burzy poręczyło
i która się zapadła.
Patrycja
Muszę
nazwać cię martwą by ośmielić się marzyć o tobie
Patrycjo zestroiłem cię z moim szaleństwem
mała dziewczynka
stworzona by zachwycać
odnalazła cię tu w zniknieniu
Twoja
mowa składała się z uśmiechów i pocałunków
czule
upewniona w swojej czystej sile
Objawienie niepomnego na nic
szczęścia
milczenie doskonalące wybuch wyobrażonego słowa
powój zielony we włosach kolano dziecka
lotna krew barwiąca
dokładną różę
Tańczyłaś
rzucałaś uroki Przeczuwałem już
zbliżającą się w twoich
oczach gdzie czuwa wesołość
okrutną wojownicę wyłaniającą
się z niewinnego uśmiechu
Nie
to nie pożądanie było ale oszołomienie
w obliczu formy nie
do zastąpienia która zawsze
jest mi wzbroniona... Ach bądź
szczęśliwa
mała łowczyni na dziecięcym skraju swego
biegu!
I niech cię Bóg ma w swojej opiece niewstrzymana i
nieuchwytna
Patrycjo
---------------------------
Jehuda Amichaj (1924, Wuerzburg); poeta, językoznawca, autor wierszy, powieści i opowiadań przetłumaczonych na wiele języka ("Dzisiaj i ongiś", "Na odległość dwóch nadziei")
Joreh: Deszcz Jesienny
Widziałem,
że jest piękna. Odgadłem, że jest dumna.
Sprzedawszy mi w
pośpiechu ciastko bakaliowe,
z nastałym ciężarem w oczach
odwróciła się znowu ku morzu.
Kiedy
horyzont zapowiedział nawałnicę
błyskami, które szyły
siną chmurę,
ona
patrzyła tam dalej,
stała drżąc z bólu, na pewno z bólu,
nie z lęku,
plecami do mnie.
Jej
ciało, okryte półprzezroczystą
jeszcze letnią suknią,
dawało znaki chmurom -
pytając je czy odpowiadając?
Wstrząsnęła, otrząsnęła się kilka razy
jak silny pies,
zerwany ze snu.
Co
wiem jeszcze? W zamkniętym pokoju
wśród czuwających
przyjaciół
przesiedziała potem cały wieczór,
żeby
słuchać, jak deszcz listopadowy, joreh,
dobija się chmarami
do okna
i żeby słuchać głosu zmarłego człowieka
z
magnetofonu.
Taśma
kręciła się odwrotnie
do kierunku czasu.
Piękno
Piękno
tej kobiety jest podobne
do snu współczesnego architekta:
umiar śmiałości, wzlot delikatnych linii
jak z magazynu mód
dla aniołów.
Lecz
kobieta zapomina i kobieta traci!
A wszystko, co zapomina i co
traci,
to właśnie manuskrypt jej życia
pozostawiony
mnie do nauki czytania:
teraz, kiedy umiem czytać
i
unoszę głowę,
ona odeszła.
Twoje Życie
i Śmierć, Ojcze
Twoje
życie i śmierć, ojcze,
osiadły na moich ramionach.
Przyniesie nam wody do picia
moja dobra, wszechdomyślna żona.
Proszę
cię, ojcze, wypijmy
za przeszłość moich kwiatów, dawnych
pragnień,
które twoją bywały nadzieją,
a ja dzisiaj
nie mam żadnej.
Szerokie
twoje usta, ojcze,
śpiewały, lecz ja nie słuchałem.
Gadało drzewo przepowiednie,
nie wierzyłem, że staną się
ciałem.
Chłód
twój ostrożny, ojcze,
w mojej krwi przesuwa się jeszcze.
Kiedyś byłeś stróżem moich kroków,
teraz strzegę
śmiertelnych twych resztek.
---------------------------
Abraham Ben Jicchak (1883-1950); studiował na uniwersytetach w Wiedniu, Berlinie; wydrukował za życia 11"utworów, w jego wierszach pobrzmiewają biblijne echa przeplecione ze współczesnymi motywami.
Szczęśliwi, którzy sieją
Szczęśliwi,
którzy sieją, ale nie zbierają,
ponieważ wędrują daleko.
Szczęśliwi
są ci, zacnego serca,
których młodość chwalebna
dni
wypełnia światłem,
gdy oni sami
zdejmują z ubrań
ozdoby
rozchodząc się po swoich drogach.
Szczęśliwi
są dumni, lecz nie pyszni,
których duma przelała się poza
brzegi duszy
po to, żeby stać się bielą pokory,
kiedy
tęcza strzeliła z dolin
i rozpięła się na chmurach.
Szczęśliwi, którzy wiedzą, że ich serce woła puszczy,
a
milczenie kwitnie na ich wargach.
Są
szczęśliwi,
albowiem zgromadzą się w sercu świata
owinięci w szaty zapomnienia,
a ich trwanie
będzie
nieskończonym darem (Słowo tamid, użyte w oryginale, oznacza
również ofiarę) bez słów.
Czyj to świt?
Czyj
to świt kogut obwieścił?
A ciemność powtórzyła
jego zachłystującą się fanfarę.
Twoja słabiutka ręka
osłoniła zawczasu oczy przed potęgą słońca -
lecz ono nie
wzeszło.
I usta, i ręka - jednako kłamały.
---------------------------
Chain Nachman Bialik (1873-1934); poeta; redaktor i wydawca antologii hebrajskiej "Księgi przypowieści" oraz wyboru średniowiecznej poezji hebrajskiej; twórczość niezbyt obfita, zawiera klasycyzujące, opisowe poematy.
Przed zachodem
Ściemnia
się. Podejdź do okna, pochyl się nade mną,
rękami otocz
moją szyję.
Dotknijmy się czołami, uświęćmy tę
codzienność,
która wspólnym światem w nas żyje.
Mocno,
mocno złączeni podnieśmy teraz oczy
na groźną, przed nocą
wspaniałość.
Teraz zwolnijmy z uwięzi wyobraźnie gończe,
by w świateł bezdnie wirowały
i
w zachwycie wzbijały się ponad wszelkie byty,
poza skał
roziskrzonych linie.
Kiedy już przepadły - z ptasim szelestem
od szczytów
strudzone płyną na spoczynek.
Lecz
w tym nasza niedola, w tych przepastnie odległych,
zaledwie
pomyślanych sferach.
Obcy jesteśmy, wrodzy dla obcych i dla
krewnych,
co chwila piekło się rozwiera.
Czyż
ponosimy winę, prawdziwą i niesławną,
że do wsyp
złocistych i dumnych
tęsknimy jak do ojczyzny, utraconej
dawno,
skąd blada, drżąca płynie łuna?
Zagubione,
szukające czegoś zgubionego
dwie rośliny w bezkresie
piasków.
Ponad nimi jest bezgwiezdne, oniemiałe niebo.
Czy kiedyś doczekają brzasku?
Moja dusza zatonęła
Moja
dusza zatonęła w pyle
pod ciężarem twojej miłości.
Stałem się wart tyle co miedziak
w pustym dzbanie brzęczący
głośno (Odniesienie do tamuldczynej maksymy:
"moneta w
pustym naczyniu wydaje głośny dźwięk: kisz-kisz".
Czemu
właśnie mój dom nawiedziłaś?
Czym obraził ciebie zbytkiem
siły?
Ani ze mnie prorok, ni poeta.
Jestem drwalem, co
wypruwać musi żyły.
Drwal
to znaczy człowiek od siekiery,
a robotę dostaje z
przypadku.
Minął dzień, ręka jego bezwładna,
tępy
topór leży na pniaku.
Pracę
dają mi ledwie do jutra.
Któż to zamknął nas w tym samym
kole?
Słów brakuje mi, zła dla nich chwila,
ale i twój
śpiew byłby nie w porę.
Jak
więc uniesiemy nasze twarze?
Jak przyjmiemy dzień
nadchodzący?
Niechaj każde bierze pod własnego życia,
własne serce, ciążące bez końca.
1923
Był letni wieczór
Niewinne,
dobre córy Lilith
kręcą się w srebrnej przędzy, kiedy
wschodzi nów,
i tkają stroje, tu, w tej chwili,
jednakie dla mędrca i dla pastucha krów.
Był
wtedy letni wieczór. Domy
opustoszały, wypełnił się ludźmi
park.
Ktoś ciemny, wciąż czegoś spragniony
pomknął
do małych swych grzechów, niepomny kar.
U
kresu już był cierpliwości.
"Prędzej, prędzej niech
sypną głupie kroki gwiazd.
A dziewko, tutaj pójdź, w
ciemności!"
Chciał księżyc ściągnąć i stłuc w
pijany ów czas.
Lampiony!
Sztuczność. O, w to graj mi.
Cały park w nutkach kleistych.
Graj, skrzypku, graj!
Migają pomiędzy drzewami
ogon
woalki, białego fartucha skraj.
Mrugają
gwiazdy jak rajfurki.
Czegóż to chcą? Domaga się złota ich
wzrok?
Duch nizin wniknął dziś w podwórka,
zgęszczony
park, ulicy cień i każdy krok.
Od
środka rzeki i z balkonów,
zza płotów, z pólek zduszony
pomyka śmiech.
Spływają na okna zasłony,
gdy świeczki
gasną, ciemna podnosi się krew.
Czuj,
jak wydala ciało wonie!
Bulgoce świat, co zanurzony w pianie
żądz,
wymknął się dziś z człowieczych dłoni,
toczy się gdzieś i przewala wśród czarnych słońc.
...
Niewinne,
dobre córy Lilith
kręcą się w srebrnej przędzy, kiedy
wschodzi nów,
i tkają stroje, tu, w tej chwili,
jednakie dla mędrca i dla pastucha krów.
---------------------------
T. Carmi (1925. N. Y.); studia w Oxfordzie; wykład na uniwersytecie w Stanfort, N. Yorku; przełożył na hebrajski wiele sztuk Szekspira; debiut książkowy w 1951"- "Niedorzeczność i marzenie. 2"- i tom: "Nie ma czarnych kwiatów"
Małe Słowa
1
Kiedyś
wielki ocean kołysał się między nami,
a ja rozumiałem
dobrze, całym sobą,
że twoje nocne odpływy i przypływy
były tak naturalnie bezsilne wobec oddali księżyca.
Dzisiaj
pomiędzy nami zastygła wąska uliczka.
I spójrz, nie umiem
się pogodzić,
że twoja duma, którą co dzień
przywdziewasz,
jest taj sztucznie bezsilna wobec oddaleń
czasy.
2
Nie
znosiłem szelestu wiatru w winnicy
i płaczu dzieci w cieniu
małych domów,
i nocy szumiącej głucho aż do kresu gwiazd
-
bo nie stałem się jeszcze głuchy na twe kroki.
3
Te
godziny przy tobie jak podstępne węże.
Odpływ mojej nadziei
- zgasłego prawie księżyca.
Te małe słowa, które drgają,
drżą, przechodzą w deszcz.
I uderzenia mojego serca -
mnie samego.
4
Słyszę
tylko własną krew
odpychaną do swoich źródeł,
która
potyka się, cofa, przybiera,
ścieśniona bez wyjścia.
W końcu powraca do swych wodorostów
i do jednej gałązki
bzu,
która będzie unosić się
biała, jedwabista, nie
skalana
na milczącym stawie.
Warunek
Najpierw
zaśpiewam, potem może przemówię,
czyli wrócę do słów,
które powiedziałem.
Tak jak człowiek, który ćwiczy twarz
po sennym odrętwieniu.
Powtórzę
swoje milczenie,
kiedy księżyc chudnie i zacicha w którejś
kwadrze.
Okręcę dokoła głowy płacz-ptakiem,
tak jak
chłopak niby-mieczem wywija na Purim (Święto na pamiątkę
ocalenia
Żydów od klęski, jaką gotował im Haman, wysoki
urzędnik perski. Święto
wesołości - maski i przebierańcy
na ulicach, wzajemne ofiarowywanie sobie
darów).
Będę
pląsał, sunął tańcem wokół twoich rąk zamkniętych
niczym lampa w ruchu, która obrzydliwie kopci.
Tak,
ja wrócę. Będę milczeć, płakać i śpiewać.
Najpierw
popróbuję śpiewu.
Owinę słowa w papierowe torebki
jak owoce granatu.
A potem, potem może zacznę mówić.
Lea Golberg (1911-1970) ur. w Królewcu, studiowała w Bonn; kierowała wydziałem literatury porównawczej na Uniwersytecie Hebrajskim; wierna tradycji sonetu w poezji hebrajskiej; jej wiersze są przejrzyste, ograniczające się w tematach i słownictwie do rzeczy najważniejszych ("Kwitnienie", "Błyskawica o świcie").
Wiersze O Synu Marnotrawnym
1. Na drodze
Na
drodze zagadnął go kamień rozstajny:
czy to ty naprawdę?
Twój chłód ociężały
i chwiejny prowadzi cię na
pojednanie
z bliskimi, o których dawno zapomniałeś?
Pytało
go potem na drodze źdźbło trawy:
jak z twarzą tak bardzo
pooraną, powiedz,
przybędziesz do swoich? Przestraszą się
zjawy
i mogą cię przyjąć jak zimni wrogowie.
Patrzały,
zjeżywszy się, słupy milowe,
dawnego już w nim nie poznając
człowieka,
na ciało zużyte, ramiona i głowę.
Jak
między kolcami szedł wśród nich z daleka.
Zatrzymało
go wreszcie źródło przydrożne:
twoje wargi są z pragnienia
jedną raną!
Uklęknął wolno, twarz do źródła przyłożył,
wpierw zlizał z niej sól, była łzami zalana.
2. Dom rodzinny
"Nie
pamiętam go", powiedziała siostra.
"Któż to
taki?", pyta młodszy brat z trwogą.
"Przebaczyłam
ci", szepce narzeczona.
"Ja nie przebaczam", w
ojca głosie srogość.
I tylko matka milczy koło okna.
Wie, co jej syna mogło w życiu spotkać.
"Burza
nadciąga", powiedziała siostra.
"Zerwał się wiatr
zachodni", brat powiada.
"Drzwi są zamknięte",
mówi narzeczona.
Ojciec: "Możemy spodziewać się
gradu."
A matka stoi, jak stała, bez słowa:
"Boże,
ile zła, gdzie przed nim się schować?"
"Jest
nas pięcioro", powiedziała siostra.
Brat przypomniał:
"Zasiądźmy do posiłku."
Po chwili narzeczona:
"Podano do stołu."
"Dobry nasz stół",
rzekł ojciec i zamilknął.
Matka wzięła nóż, szeptała
coś chwilę
i na pięć części chleb podzieliła.
Siostra
wyjmuje oliwkę z bochenka,
brat umoczył kęs chleba w ciemnym
winie,
cicho usługuje im narzeczona,
a ojcu gorzko,
chociaż wszyscy przy nim.
Matka wyniosła z izby miski próżne
i drzwi otwarła na oścież przed burzą.
3. Skrucha
Winny,
ciągle winny, z nieczystymi rękami
i sercem jak dalekim
jeszcze od pokuty!
upada na podłogę, którą sobą plami,
rozciąga się w bezruchu jak łańcuchem skuty.
"Oddałem
się przekupstwu siedemdziesiąt razy
i siedemdziesiąt razy
zbezcześciłem Pana.
Firmament był mi świadkiem, białym
światłem prażył,
by każdy widział jasno, żem grzeszył i
kłamał.
Wielkie
niebo, firmament jest mi ciągle świadkiem,
że występek
wrósł w skórę, wniknął w moje ciało,
ale już się nie
sycę swym własnym upadkiem,
dzisiaj pierwsza się we mnie
obudziła żałość."
Jego
siostra, z głową opuszczoną, nie płacząc,
stała w progu,
młoda, już ugięta przez brzemię.
W narzeczonej nadzieja
walczyła z rozpaczą.
Zaciskała ręce z ciemnym lękiem w
spojrzeniu.
A
brat, jego brat tkwił w głębi izby i patrzał
nieruchomo na
brata - i nie chciał się zbliżyć.
Obca postać tam leży.
Skąd i co oznacza?
Dlaczego białe wargi tak mocno zagryza?
Wtedy
matka podniosła oczy przejaśnione:
"Ile win jest w
człowieku, któż łatwo rozsądzi?
Odłóżmy to pytanie,
błagam was, na stronę.
Oto syn nasz powrócił do rodzinnej
łodzi.
To
prawda, ojciec nigdy cię nie uniewinni,
w jego sercu, wiem
dobrze, łaska nie zagości.
Ale zbliż się do niego, przyjmij
dar jedyny:
niczym cię nieobdarzy prócz gniewu z miłości."
---------------------------
Natan Jonatan (1923); debiut w 1941"r; przybył do Palestyny w 1925"r.; "Ku świeżym łąkom, "Wiersze wzdłuż brzegu", "Do tej chwili"
A kiedy kłamstwo...
Dla Cefiry
A
kiedy kłamstwo uniesie znów skrzydła,
staną się z nami
najzwyklejsze dziwa:
w czysty i drżący od chłodu poranek
spłyniemy rzeką od lodów wezbraną
tam, gdzie już wschodzi
młoda, pierwsza trawa
i pąk się własną strojnością
napawa.
Lecz pieśń zbyteczna! Sam spokój oddali
fałsze, co płynął daleko wierzchem fali.
O, w tej dolinie
nic nas nie omami,
wśród gór, przywartych do siebie plecami.
A
mosty? Mostki niektóre zostaną,
żebyśmy jadło dostali co
rano
i wieść najrzadsza z wieści zawitała,
od której
mięknie nawet lita skała.
Reszta niech mostów całkiem się
zawali
pod młotem górskich zwalistych kowali,
niech
tylko jeden brzeg nam pozostanie
z ptakiem, co brodzi w
niebieskawej pianie,
wszystko mu jedno, dokąd wiatr go
zniesie
i czego dotknie wytężoną piersią.
Kłamstwo
ma skrzydła, więc ptak zbył się lotek,
lecz lotem znosi nam
okruchy złote,
które za chwilę będą szarym żwirem
jak my - bezpańskie, nieważne, niczyje.
Bo
nasza prawda nie chce żadnych pytań,
nie dba i na nic się
innym nie przyda.
Uciekła z ziemi, która jej obrzydła,
gdzie kłamstwo miało najwspanialsze skrzydła.
Rady dla Dulcynei
Gdybyś
zobaczyła, jak on wychudł,
ujrzała strzępki szarej brody,
rozszerzone źrenice
i ptaki wygłodniałe, które wiosną
rwą na świat oślepłe z jego gniazda.
I koszmary nocne,
które orzą jego serce,
wyszarpują bezwiedne jęki.
Jedna tylko łyżka zupy z twojej ręki
zamiast wszystkich
pańskich fantazji, mała chwila uwagi dla jego smutku -
i on
powróci, przejdzie Gwadalkwiwir, wszystkie rzeki!
Teraz możesz
bez obaw igrać z jego snami,
nasłuchiwać stukotu kopyt
niosących rycerzy
po spękanych kamieniach Hiszpanii.
Ale miej choć jedną łzę dla żeber Rosynanta,
tak niewiele
trzeba im obu kłamiących uczuć,
nic prawie.
Nie słucha pani? Wiedziałem.
---------------------------
Tania Raubner (1924, Bratysława); tłumacz literatury niemieckiej na hebrajski i odwrotnie, lektor uniwersytecki, twórczość oryginalna skąpa (obszerny tom "Ogień w kamieniu")
Wiosna czyli jak gdyby
Kwiaty
są duże, jak gdyby
można było w ich środku zamieszkać,
przezroczyste są chmury, tak jakby
do serca wniknęła
pociecha.
Motyle
mkną w górę, jak gdyby
nigdy nie widziały światła,
moje ciało, twoje ciało, tak jakby
wspólna krew płynęła w
nich wartko.
I
ptaki płomienieją, jak gdyby
niebo stało się sobą
nareszcie.
Pąki śmiechu pękają, tak jakby
wiosna była
w świecie i mieście.
---------------------------
Rina Szani (1937, Palestyna); studiowała literaturę romańską i filozofię w Jerozolimie; debiut w 1960"r. zbiorem poezji "Wiersze"; pracuje jako nauczycielka w Tetah Tikwa.
Węzełki
Daleko
stąd, stamtąd i skądkolwiek
w milczeniu o wielokrotnych
echach
próbuję utkać twój obraz
z jednego morza i
niepoliczonych nocy.
Tam
gdzie drwa rąbią
i wióry lecą
i w pienistych zapadach
potoków
próbuję złożyć twoje ciało
z czego?
ledwie z dymu i wiatru.
Na więcej mnie nie stać.
*
Wszystkie
żaglowce płynące w tę stronę
zatonęły.
Są tylko
twoje kroki
które uderzają
uderzają
uderzają o
moje skronie.
Radość
Schowana
wśród dachów,
szemrząc jak nocna uliczka,
posuwa się
chwilami na koniuszkach palców,
czasem przybiera kształt
oboju,
czasem zgina się w łuk jak mała fala pod bryzą.
Ale
wnętrza pokojów są dla niej zamknięte,
tylko otwierane na
moment drzwi
bawią się głosami.
Jedno i wielokrotne
Tysiąc
twarzy
ma twoja twarz
a jedna z nich zawsze
spada
nocą
w obie moje ręce.
Tysiąc
mostów
ma twoje milczenie
a jeden z nich zawsze
zmazuje noc z moich oczu.
Wygnanie
Czy
byłby to powrót
czy odejście -
ta noc nie będzie
rozbita
na dwoje
ani jabłko rozcięte na kawałki.
Ten sam wąż okręci się
dokoła dwóch szyi.
I
dopiero o świcie
w pocie naszych czół
wydrzemy z
siebie gniew
i z niedoli naszej
urodzi się przebaczenie.
---------------------------
Ben Zion Tomer (1928, Biłgoraj); 1943"r. przybył do Palestyny; studiował na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie i Europie; zbiory poezji "Rzeka powrotu", "Na równiku"; sztuka teatralna "Dzieci cienia".
Don Kichot
Zmordowany
fantazmami i szarżami
Don Kichot ocknął się tego dnia
i spojrzał w lustro:
zamienili się głowami z Sancho Pansą.
Siwy osioł stał przy schodkach. Dosiadł go.
Długie nogi
wlokły się traktem bezwładnie.
Jechał, jechał. Ciągle
jechał.
Nieogarnione królestwo głuszy i żaru.
trawiło
go aż do czubka czaszki.
Oczy całe w kolcach. Lecz przymknął
je z wolna.
Po raz pierwszy od lat zmógł go biały sen.
Nie było echa niczyjego głosu.
Jechał, jechał w
półuśpieniu.
Oto w blasku otwartego okna ujrzał twarz
Dulcynei,
a wtedy zakrył swoją. Słońce zamierało. Wstawał
wieczór.
Ruszyły na niego cienie połyskujące ostrzami.
Dawny płomień rozgrzał jego serce: zapragnął szarży na
wiatraki,
lecz głowa Sancha go powstrzymała:
"Daj
spokój, bez głupstw, przyjacielu!
Za późno na śmieszność."
Zapach siana pobudził osła.
Opadła powoli ręka z batem.
Jechały dalej w milczeniu: głowa Sancha i serce Don Kichota.
Kiedy
A
więc kiedy znowu ty i ja?
Jeszcze się kręcę dookoła osi,
lecz z nóg mnie zbija codzienna ofiara -
tak jakby chodziło o
dług chleba -
ofiara podawania własnym ustom
kaleczących okruszyn kłamstwa.
Boję się spotkać na mieście
siebie nieżywego.
Boję się pójść nad morze i znaleźć je
suchym.
A
więc kiedy, kiedy znowu ty i ja?
Wokół mnie podrygują
figury woskowe.
Patrz! Ja sam się chwieję w oknie wystawowym
z uśmiechem głuchego na wszystko manekina.
Gną
się, pękają od wewnątrz kolumny dumy:
czy po to, by w ludzi
przenieść trochę siły?
Skończone. A więc kiedy znowu ty i ja?
---------------------------
Urodzony w roku 1920"w Czerniowcach na Bukowinie, zmarł w 1970 w Paryżu. Studiował medycynę w Tours, a następnie romanistykę w Czerniowcach. W czasie wojny przebywał w gettcie, a po ucieczce stamtąd w obozie pracy. Po wyzwoleniu pracował w Bukareszcie jako tłumacz i lektor wydawnictwa. W 1947 przeniósł się do Wiednia, a w 1958 do Paryża, gdzie mieszkał aż do śmierci i z czasem został docentem w Ecole Normale. Pierwszy swój tom poezji Der Sand aus den Urnen wydał w 1948. Był jednym z najwybitniejszych niemieckich poetów pokolenia powojennego. Oprócz twórczości oryginalnej wiele tłumaczył poetów rosyjskich (Jesienin, Błok, Mandelsztam) i francuskich (Rimbaud, Valery).
Liczenie migdałów
Policz
migdały,
policz, co było gorzkie i ciebie wzmacniało,
dolicz mnie do nich.
Szukałem
twego oka, gdy je otwarłaś
i nikt nie spoglądał na ciebie,
przędłem tajemną nić,
po której twoja wymyślona rosa
uciekła do dzbanów
strzeżonych sentencją, która
nie
dotarła do żadnego serca.
Tam
dopiero wkroczyłaś całkowicie w imię,
które do ciebie
należy,
weszłaś nogą w siebie,
kołysały się młoty
w więźbie dzwonów twego milczenia.
To, co podsłuchałaś,
dotarło do ciebie,
a umarłe objęło także i ciebie
ramieniem -
poszliście samotrzeć poprzez wieczór.
Uczyń
mnie gorzkim,
zalicz mnie do migdałów.
Tymoteusz Karpowicz
* * *
Żelazne
buty chrzęszczą w drzewie wiśni,
Z chełmów pieni się dla
ciebie lato,
Czarna kukułka ostrogą
Rytuje swój obraz
na bramie nieba.
Z
odkrytą głową sterczy jeździec z listowia.
Na tarczy
zmierzcha twój uśmiech,
Przygwożdżony do stalowej chusty
wroga.
Zwiastowano mu ogród marzycieli,
A on trzyma
włócznię w pogotowiu,
Żeby po niej wspięła się róża...
Najbardziej
podobny do ciebie nadchodzi boso powietrzem,
Z żelaznymi
butami przytroczonymi do wątłych rąk,
Przesypia on bitwę i
lato.
Za niego krwawi wiśnia.
Tymoteusz Karpowicz
Dzbany
Przy
długich stołach czasu
Ucztują boże dzbany.
Żłopią
do dna oczy widzących i oczy ślepców,
Serca panujących
cieni,
Zapadły policzek wieczoru.
Są to najpotężniejszi
bibosze:
Podnoszą pustkę do ust jak pełnię,
Nie
wylewając za kołnierz jak ja albo ty.
Tymoteusz Karpowicz
* * *
W
postaci odyńca
stąpa twój sen przez lasy na krawędzi
wieczoru.
Błyszcząco
białe
są jego szable
jak lód, który przełamał.
Gorzki
orzech
wygrzebuję spod liści,
które cień jego oderwał
od drzew,
orzech,
czarny jak serce, które twoja noga
dopchnęła do miejsca, gdzie przyszedłeś.
Nadziewa
na kły
i wypełnia las
chrząkającym jestestwem,
potem zastępuje
w dół na wybrzeże,
gdzie morze
urządza najczarniejszą ucztę
na ostrych skałach:
być
może
że owoc taki jak jego
wprawi w zachwyt świętujące
oko,
co wypłakało aż takie kamienie.
Leon Szwed
Corona
Jesień
zjada mi z ręki swój liść,
jesteśmy przyjaciółmi.
Wyłuskujemy czas z orzechów i uczymy go chodzić:
czas wraca
z powrotem do skorupki.
W
lustrze jest niedziela,
we śnie się śpi,
ustami mówi
się prawdę.
Moje
oko zstępuje do płci ukochanej:
spoglądamy na siebie,
szeptamy sobie o ciemnych rzeczach,
kochamy się jak mak i
pamięć,
jak wino w muszlach,
jak morze w krwawym
promieniu księżyca.
Stoimy
obejmując się w oknie,
patrzą na nas z ulicy:
czas
już, by o tym wiedzieli!
Czas, by kamień zdecydował się
zakwitnąć,
by niepokój wbił się w serce.
Jest czas,
by nastał czas.
Najwyższy czas.
Leon Szwed
* * *
Zmiennym
kluczem
Otwieram dom, w którym śnieg
zawiewa
zapomnianym.
Zależnie od krwi
wytryskującej z twego
okna,
ust
i uszu -
zmienia się klucz.
Zmienia
się klucz, zmienia się słowo,
któremu wolno ujeżdżać
śnieżynki.
Zależnie od wiatru,
który cię odtrąca,
zasklepia się śnieg
wokół słowa.
Tymoteusz Karpowicz
Białe i lekkie
Wydmozakosy
nie do zliczenia.
W wiatrocieniu tysiąckrotnie - ty.
Ty
i ramię,
którym zrosłem się tobą nago,
nie do
odnalezienia.
Promienie
zgarniające nas na niebie.
Stwierdza nas pozór, ból i imię.
Białe,
co nas porusza,
bez wagi,
co wymieniamy.
Białe i
lekkie
do wędrowania.
Odległości
bliskie księżycowi jak my. Budują.
Stawiają rafy, gdzie
wędrujące
załamuje się,
budują dalej -
z piany
świetlnej i dymiącej fali.
To,
co wędruje, pozdrawia rafę.
Przywołuje skinieniem czoła,
które nam wypożyczono,
by się odzwierciedlić.
Czoła.
Przetaczamy się z nimi.
Całe wybrzeża czół.
Czy śpiesz?
Śpij.
Młyn
wodny pracuje
jasny jak lód i niesłyszalny
w naszych
oczach.
Tymoteusz Karpowicz
---------------------------
Urodzony w roku 1876 w Treście, zmarł w 1934 w St. Blasien (Schwarzwald). Syn kupca, w młodości wiele podróżował, dłuższy czas przebywał we Włoszech, Francji, Grecji i na Bliskim Wschodzie. W 1898 zaczął pisać wielki kosmologiczny epos Das Nordlicht, którego pierwszą wersję wydał w 1910. W roku 1915 wydał zbiór wierszy lirycznych Der Sternhelle Weg, stając się jednym z czołowych poetów ekspresjonizmu. Twórczość jego wyróżnia się wizjonerstwem i odkrywczością słowną.
Milion słowików kląska
Gwiazdy.
Błękitne. W kosmosie skąpane.
Płonąca pieśń gwiazd.
Wirowanie planet.
Milion słowików kląska.
Zapowiedź
rozbłyskuje w czujnych gałązkach.
Miriady rzęs się iskrzą,
żarzą oczy.
Kiełkujące szczęście zielonej uczty nocy
Pyszniącym się połyskiem kwitnie.
A chłodne dreszcze mkną
w przedziwnej gonitwie.
Milion słowików kląska.
Czy to
przyjazny upiór nieprzytomnie pląsa?
Zabiegać chcę o jego
względy na gwarnym bankiecie.
Najmniejsze skinienie w me
przeczucie się wkarbuje.
Kto wie, kiedy moje marzycielstwo
zaświeci?
Upiory to delikatne zwierzęta, które czują
I węszą błyskawicznie aksamit skłonności.
Wznoszą się,
snują, lecą za mną w pościg.
I urzekają w nieuchwytnej
fascynacji.
Nie chciałbym cichego mrowia światła stracić.
A z łagodności wnet odwieczne rządy
Wyruszą z owadami w
krzakach i gałązkach.
Milion słowików kląska.
Przez
całą noc napominają nas pokrewne głosy,
Złudzenie księżyca
do uczty aż się prosi.
Lecz noc zbyt ciepła w oddychającej
wygodzie,
Miriady iskier w rui poszukują się w locie,
Fruwają pragnąc defiladzie sprostać.
Upiór przedwiośnia
szwenda się w zaroślach.
Wędruje las liściasty na siebie
oczekując,
By wirującym walcem stare prawa ująć.
Noc
śmieje się, Wielki Wóz odważa się, a Waga
Z odwagą waży
i na szale chwyta.
Błyskają miriady odrzuconych w tańcu
pytań.
Milion słowików kląska.
Leon Szwed
Wrażenie
Wieczór
już tureckie łoże mi rozpala.
Półksiężyc też w całej
powadze tli się rudy.
Czyżby egipska kapłanka mnie
oczarowała?
Nagi olbrzym wznosi się nad nami chudy.
Wzlatują
sny, by ckliwie się rozpłynąć.
Po pocałunek żądza się
na księżyc wdrapie.
Można sprowadzić sobie z gwiazdy cycki
babie.
Do słońca heros na żarzących stopach człapie.
Nagi
olbrzym to Murzyn upiorny i kościsty.
Być może wnet
gwiaździstą flagę wzwyż podrzuci.
Wiatr się od gór
oderwał porywisty.
Sen siwieje w kurzu jak dręczyciel ludzi.
Murzyn
to niewolnik, co do mego snu należy.
Wilki trosk go łapią,
gryzą postać nagą,
Co tarza się wśród matni żądz
lubieżnych.
Lecz mile rozkwitają już marzenia senne z agaw.
Leon Szwed
Drzewo
Wiatr
przemykając kłania się tysiącom mokrych liści,
A każdy
liść skinieniem wita nowy podmuch -
I leśny walc rozkręca
się w gałęziach zamaszyście.
Dziki
wiatr podstępnie w moje pieśni się przemienia
I mrowi
skrzydełkami pszczół dokoła
Instynktu, wspominającego żar
kwitnienia.
A
ja, najśmiertelniejszy, mam odwagę agitować,
W gałązkach
ledwie się wykluwa moje prapoznanie,
A rozum brzęczy dookoła
jak pszczołami w słowach.
Wiatr,
nadstawiając ucha, delikatnie naprzód sunie,
Jak echo ze snu
podsłuchuje szum swój w drzewie,
Słuchajcie: morza goniąc
się spiętrzają w szumie!
Ziemia
drzewem przedłużona chce się w drzewie oszołomić!
A co się
we
śnie
zdarza, jest już snem osobnym.
Sny lubią podsłuchiwać nas i
za
dalszym snem gonić!
Zakorzeń
się we mnie, śnie o drzewie nieskończonym!
W moim spokoju
gnieżdżą się skrzydełka tęsknych pieśni.
Śpiewajcie
ciszę od korzeni po korony.
Korzenie
się oddają glebie z rezygnacją.
Jakże głęboka cisza i
korzenne zasypianie!
Lecz w koronie drzewo znowu niebu północ
zwraca.
Za
wiatrem idzie, tym się staje, co go uczyniło drzewem.
Strąca
miłość, w szukające przeznaczenie ją rozwiewa.
Ubiega się
o siebie, działa głębią snu pradrzewa.
O,
drzewo, wiem, jak gąszczem się usidlam nierozumnie.
Jesteś
miłością i szaleństwem przepełnione dumnie!
Ty kochasz to,
co ja przez ciebie w sobie szumię.
I
słyszę tylko "ty", gdzie ja powinienem zawołać.
Ciemność spokoju zna "ty" wszystkich rzeczy!
Dlatego świat jest pełen błogich snów dokoła.
O,
słońce, słuchaj, jak w koronie śpiewam:
Wyniosła północ
stroi się w morderczy rozum,
Lecz gleba dla motyli gwiazd
dostarcza złoto w drzewach.
O,
arogancjo istnień, rzeczy w szatach rozumu,
Jedno skinienie
nieba was rozplącze i uprości.
Opadają sidła w nowy pożar
wątpliwości.
Węże
hazardu wstają i do losów świata rosną!
Pralasy świecą
sprzyjająco pomyślności świata:
Bo drzewo wierzy! A szczyt
burzy to potwierdza głośno!
Drzewo
okorzenia się wokół spokoju osi.
Chroni gniazda i przysłania
jaźń bolesną zwierząt,
A każdy liść to symbol ziemskiej
wielkiej cierpliwości.
Działajcie
więc, aby najmniejszy znak nam się objawił!
Bo zwierzęta to
więcej niż lamentowanie wiatru.
Nie mylą się, krzątają
pilnie wokół swojej sprawy.
Rozplączcie
się! Bo w najdrobniejszym tkwi sens świata!
I nadsłuchujcie
w swoim drzewie świtu wolnego morza.
O, wielkie słońce, jak
dokładnie dzień osiada!
Drzewo wysokością godność istoty
swej odsłania.
A nad nim zachwycone dziecię gwiazdy
Nasłuchuje z pasją wysiłku powstawania.
Ileż
padło już bezbronnych i płaczących saren!
O, dziecię
gwiazdy, uchroń i zachowaj łzy ich duszy
I w obcowaniu
łagodnymi wobec nich nas uczyń!
Nieśmiałość
istot, co ideą naszą jest nadrzędną,
Była liściem i
zwierzęciem, które na śmierć zaszczuto:
I cały kraj w
płomieniach staje jak grzywa obłędu.
W
imieniu zrozpaczonych, świecie, bądźże przerażony!
Ukrywaj, ziemio, każdą śmierć w modlitwach światła
I w
imię drzewa nie zwlekaj! Bo to "teraz" płonie!
...
1918
Leon Szwed
Zakochana rzeka
Jakże
się upodabniamy nie będąc natrętni.
Jak przychylnie
przylegasz do pola z kwiatami.
Musimy dotrzeć do naszej leśnej
poufności,
A tu mi lekko i wesoło słońce wpada na myśl.
Nie
mogę wyjść, obojgu nam się tu podoba.
Krząta się stado
kaczek w moim chłodzie
I raki czuję: jak ciepłe życie
klamry
Trzymają mnie przy brzegu, gdzie słonecznie w wodzie.
O,
rzeko, powinnaś zalać błękitem me odbicie,
Staremu drzewu
bardzo na oddechu mym zależy.
Radość źródeł podpatruje
mnie oczkami rybek -
W łabędzia jak w najlepszy sen mój
wierzę.
Przepiórki,
z naszego zbliżenia królestwo się rodzi
I rozpoznaję siebie
wzdłuż strumyka uroczyście,
Krok szemrzący wiatru nigdy nie
zanika w wodzie -
I w sarnie drżę o siebie, o dzięcioła i o
liście.
1915
Leon Szwed
Niemy przyjaciel
Uczłowieczona
gwiazdo, wszystkimi ruchami wód
Żądając i wzbraniając się
ku księżycowi pędzisz.
Tęsknotę do księżyca możemy
tylko przeczuć,
Choć wiemy, że żadne widmo nas nie
oszczędzi.
Zdarzenia,
których nie wyśniło żadne marzenie,
Wypływają z głębi
przez nas kształtowanej
I przymilając wznoszą się do
lekkiego księżyca.
Pokolenia zaczynają ciałem krew
przenosić
I prą do gwiazdy, która śmiercią się zaczęła.
Wybiegamy
marzeniami za ciepłem schroniska,
Gdzie nasze wejście się
okaże mroźne i skostniałe.
Odpływającym śluzem sennego
drzemania podpływając,
Zjawia się srebrna dzianina
umierania;
Księżyc sieje blade zarodniki śmierci,
A
jego litość już kiełkuje w każdym jaju.
Uczłowieczona
gwiazdo, do twojego przyjaciela
Tęskni szczerze
najszczęśliwsze dziecko słońca.
Co niespodzianie nagle
wykiełkowało za dnia,
We wnętrzu jednak pozostaje księżycowo
łagodzące.
Księżyc
przed śmiercią swą uronił słowo, które
Słyszeli wszyscy,
lecz nikt nie pamięta o nim.
Na księżyc w górę! Jego usta
są zamknięte.
Na srebrny glob, co już sylaby srebrnej nie
uroni.
1917
Bernard Antochewicz
Świerk
Łagodniejące
noce dzienne sprawy świerka
Odważnie ożywiają w lesie
godność przeznaczenia.
Żadna gałązka w jego władaniu nie
wątpi,
Noc cała bez oddechu trwa i się nie zmienia.
Pod
jego wszystkimi gałęziami zawisły gwiazdy.
Stromość drzewa
dopiero dźwignęła niebo w górę.
Jakże niewyraźnie
napierają gwiazdozbiory!
W zdumieniu zieleń przenika
kosmiczną strukturę.
Swoją
przestrzenną tajemnicą świerk obdarza
Kwiaty i nasze oczy
królewsko i z wysoka,
Istnienie jego spełnia się w
światłości gwiazdozbiorów,
Świerk wie świadomie z nami,
że nam przynosi pokój.
Do
czego dąży wiatr kosmiczny w igłach aksamitnych!
Świerk
ustępuje użyczając nam wytchnienia łaskawie.
Drzewo, które
spięło sobą wszystkie gwiazdy,
Pozostaje wielkie i jak dobry
gość nas błogosławi.
1915
Bernard Antochewicz
Krajobraz
Czerwone
wiatraki na ośnieżonych brzegach.
Zielone fale niosą krę
zamiast żółtej piany.
Czarne ptaki, heroldowie zła,
zwiastuny nieszczęść,
Posępnie dumają nad pokracznymi
gałęziami.
Jakaż
masa zwierząt kłębi się w tym drzewie.
Lecz moich mrocznych
godzin jest o wiele więcej.
Ptaki mojej troski mają wieczne
zmartwienia,
Wypatrując horyzonty przez srebrzące się
gałęzie.
Nie
wiem, czy ten obraz nie jest sennym majaczeniem.
Bo przecież
wznoszę sam to nagie drzewo pracowicie.
Lecz obce ptaki
przyleciały nie wezwane.
I nie znam dali, która powołała je
do życia.
Nagle
rozkręcają się koło mych wiatraków.
Przez chwilę tylko
huczy burza i szturmuje brzegi.
I teraz czuję w sobie skrzydła
obcych ptaków.
Choć ciągle pełznie w dal plamisty robak
rzeki.
Leon Szwed
Kamienne modlitwy
Pokorni
święci to białe sny z marmuru -
Na dalekich mostach stoją w
cichej rezygnacji.
Pianę zagłuszają ostatnie modlitwy
świata,
Wokół których węsząc krążą o kulach żebracy.
Potem
elektryzują się przelotniej niż jaskółki
Na widok łodzi z
krzykiem dzieci i milczeniem kobiet.
Wieczór wślizguje się
na szminkach i na maściach.
I wszystko już widzimy jak
niedawną przypowieść.
Żar
do oczu i do ust podkrada się wciąż bliżej.
Ludzie milkną
i starzeją się jak płomienie nocą.
Cóż mówią na mostach
pokraczni jasnowidze?
Wiadomo, że dusze ze śpiewu się
wywodzą.
Biedni
święci to białe sny z marmuru.
Jasność pierwszych świateł
ich mosty już otula.
Mruczenie najżarliwszych modlitw
zagłuszyło pianę.
Wsparci na duchu nadchodzą żebracy o
kulach.
Leon Szwed
Samotnie
Wołam!
Lecz bez echa wszystkie moje głosy.
To stary pusty las,
zupełnie obcy dźwiękom.
Oddycham, ale nic się nie porusza w
ciemności.
Żyję, bo słucham jeszcze, gniewam się i lękam.
Czy
to nie las? A tylko sny, co się rozrosły?
Czy jesień, co w
milczeniu rządy swe ustala?
To jednak las był, pełen dawnej
praprzemocy.
A potem pożar, który go podpalał.
Wspominać
mogę tylko, żyć dawnymi obrazami.
Mój las był martwy. I do
obcych drzew szeptałem.
A w moim wnętrzu źródło tryska i
pulsuje.
Patrzę
w mój sen, w to widmo leśne i zdrętwiałe.
Milczenie moje
też nie jest bez granic.
Bo w żadnym lesie jego echa nie
znajduję.
Leon Szwed
---------------------------
Urodzony w roku 1907 w Lebus nad Odrą, zmarł w 1973 w Langgries (Bawaria). Studiował prawo i języki orientalne w Lipsku, Paryżu i Berlinie. Od 1932 zajął się wyłącznie twórczością literacką, mieszkając kolejno w Berlinie, Dreźnie i Paryżu. W czasie wojny wcielony do Wermachtu, w r. 1946 powrócił z niewoli amerykańskiej. Oprócz liryki stanowiącej kontynuację szkoły liryków natury uprawiał dramaturgię radiową i telewizyjną. Debiutował tomem Gedichte w 1930. Był mężem pisarki Ilse Aichinger.
Wspomnienie
o sobie samym
Żeby
każda minuta była tylko teraźniejszością.
Zawsze z
poprzedniego wdechu i myśli pozostaje
jakiś nieznany ból
pozbawiony już sensu
i wspomnienie nie sięga już tak daleko,
by wiedzieć,
kiedy to obce życie istniało,
którego
grymasy jeszcze stoją
w środku pokoju jak ruchy powietrza.
O,
moje drugie ciało! W chwili śmierci
skamieniały wszystkie
rzeczy. Jakże spotkam teraz
twoje ulice i twój krajobraz,
w których zawsze jest jesień, bo przeszłość
wywiewa się z
nich jak brązowe liście i wiatr.
Zapominam
o tobie zupełnie.
Imię twoje znają zwierzęta w lesie,
a głos twój dla mnie przebrzmiał.
Czasami słyszę
noc
wielkimi kroplami wiejącą w okno.
Może to ono?
Kazimierz Karkowski
Koniec pewnego lata
Któż mógłby żyć
bez pociechy drzew!
Jak
dobrze, że uczestniczą w naszym umieraniu.
Plon brzoskwiń
już zebrany, zabarwiają się śliwki,
a pod łukiem mostu
szumi czas.
Zwierzam
moją rozpacz przelotowi ptaków,
co spokojnie odmierza swoją
część wieczności.
Szlak przelotu
odzwierciedla się w
listowiu ciemnym nakazem,
ruch skrzydeł zabarwia owoce.
Trzeba
zachować cierpliwość. Wkrótce
odpieczętujemy pismo
ptaków,
czując pod językiem posmak grosza.
Kazimierz Karkowski
Fragment
Słowo
jedyne! Ciągle go szukam,
co jak Sezam otworzy wrota góry,
słowem przez rzeczy przemienione w szkło
patrzę w
niewidzialne -
Słowa
były daremne. O, sylaby duszy, próbo
bezsilna, nie mogąca
nazwać lotu gołębia,
gdy stało się jasne,
że różę
zabarwia inna konieczność,
w takim naginaniu
góry się
nie ugięły.
Wciąż
jeszcze niemota, trwająca męczarnia łkania,
straszliwie
zdławiona w obawie uduszenia,
z wysadzonymi oczami bełkocze
mowa kreta, skrzeczenie sroki.
O,
słowo jedyne, niepodobne do innych,
a jednak powszechne,
słyszę ciebie w barwach, podsłuchuję w kształcie liści,
jak leżysz mi na języku!
Ty, które znałem, z którego
korzystałem,
które jest tak blisko w dźwięczeniu ucha -
niepojęte, nieuchwytne
nigdy!
Słowo,
któreś było na początku,
tak pewnie jak Bóg i tak
niedosłyszalne,
jakże mam przyjąć twoją bezlitosną
sprzeczność, niewysłowienie
twojej istoty, o, słowo -
1949
Kazimierz Karkowski
Krzewy malin
Las
poza myślami,
krople deszczu na nich
i jesień, co każe
im żółknąć -
ach,
wypowiedzieć krzewy malin,
szeptać tobie jagody do ucha
czerwone, co spadły na mech.
Franz Fuhmann (1922); poeta, prozaik, tłumacz; debiutował tomami wierszy "Gefuhle der Klage", "Trauer", "Ratlosigteit" (1942).
W mądrych bajkach
W
mądrych bajkach zawsze
z niedoli wyrasta szczęście,
a
z cudu rzeczywistość. Bohater
zawsze się boi.
Ten,
który nie zna lęku,
jest nieszczęśliwy: czuje, że brak mu
cząstki człowieczeństwa i wyrusza
w świat, by poznać
strach.
Zawsze
drobne rzeczy są ważne.
Wrzodami pokryte źrebię umie
mówić.
Zardzewiały lecz potrafi zabić smoka.
Kromka
chleba, w której jest miłość matki,
Obdarzę wiedźmę
dobrym sercem.
"Jestem
głodny!"
"Jeśli chcemy gotować, musisz narąbać
drew!"
"Nie potrafię!"
"Więc naucz
się tego!"
Ale najmłodszy brat dostanie czarodziejski
stoliczek
dlatego, że jest najmłodszym bratem.
W
mądrych bajkach zawsze
podróż wiedzie na dno, na początku
na dnie jest ciemno. Bohater
maca rękami. Potem widzi
małe światełko. Rusza, u celu
światełko jest wielkie jak
jasny dzień,
a w jasnym świetle stoi zamek smoka
z
zaczarowaną królewną...
"Gdzie
u diabła znalazłeś ten skarb?"
"Zaraz za domem"
- odpowiada biedny brat.
Nisko skłaniam głowę przed
mądrością narodu,
której zawdzięczamy, że w bajkach
króluje dialektyka.
Bernard Antochewicz
---------------------------
Urodzony 12"lipca 1868 we wsi Budesheim koło Bingen (Nadrenia), zmarł 4"grudnia 1933 w Minusio opodal Locarno w Szwajcarii. Obok Rilkego Mallarme', Verhaeren), angielskich (Swinburne, Rossetti). Ważniejsze zbiory jego wierszy to: Algabal (1892), Die Bucher der Hirten und Preisgedichte (1895), Das Jahr der Seele (1897), Der Teppich des Lebens und die Leider von Traum und Tod (1899), Der Siebente Ring (1907), Der Stern des Bundes (1914), Huldigungen (1931).
Pieśń krasnoludka
1
Dziędzieją
malutkie skowronki.
Malutkie kwiaty jak dzwonki
Kołyszą
się dźwięcząc powabnia.
Na
skraju błękitnych lasów
Malutkie jagniątka się pasą:
Ich wełna świeci jedwabnie.
Gromadka
dzieci wesoła
Śpiewa i tańczy dokoła -
Czy już
krasnoludka zawołać?
3
Tobie
dam zamek, tobie dam złoto.
Skarbiec pełen błyszczących
klejnotów!
Tobie
dam włócznię i miecza blaski -
Pięknych kobiet przychylność
i łaski.
A
tobie nie dam bogactw doczesnych.
Tobie jednemu dam miłość i
pieśni.
Leon Szwed
* * *
Lilio
doliny!
Pani co zarośla róż ochraniasz!
Spraw żebym
się cieszył
Odrodził się i śpieszył
Na twój pełen
łaski dzień koronowania.
Matko
światła.
Najłagodniejsza wśród kobiet.
Okaż swoją
dobroć
Młodzieńcowi który stokroć
Mchem i liśćmi
obraz twój oplatał.
Pani
dobrej rady!
Jeśli z ufnością odwagą
Jeśli pełen
skromności
Twoją moc będę głosić:
Czy dasz mi o co
od dawna błagam?
Leon Szwed
* * *
Nie
będziesz już podróży głośnych chwalił
Gdy wir przewrotny
dno twej łodzi drąży
I nagła przepaść spiętrza ostre
skały
A wokół szczytu orzeł niebios krąży.
Na
tych zwyczajnych prostych polach ucz się
Powiewu wiosny który
chłodem dmucha
I świeżych pojęć co łagodzą duszność.
W dziecinne ich jąkanie w szept się wsłuchaj!
Tu
znajdziesz tajemnicę pism runicznych
Na zboczach gór i w
srogiej sztuce lini
Nie tylko w morzu murów ścian
antycznych.
Nie wabią tak laguny ani pini
Ni
wielkość ruin Rzymu chwały ogrom
Jak cierpki zapach dębu i
winogron
I blask twych fal zielona życia wodo
Co strzeże
skarbu mojego narodu!
1895
Leon Szwed
Burza
Błędne
ogniki rozpiechrzając się pogasły.
Nagły grom zaczyna
młócić wybujałe zboże.
Piorun rozczepiasuchy pień i
straszy
Legowisko dzika gniazdo sępa w borze.
Okrutny
król galopem z zamku chmur wyruszył
Na koniu o uprzęży
złotej z dużą świtą
I goni zaniewierną żoną co harcuje
w burzy
Na łup wydana wyuzdanym poplecznikom.
Już
prawie złapał ją i pięścią się odgraża
Ona wymyka się
z podstępnym chichotaniem.
Aż związał ją...Zaciąga klamrę
swego pasa
Przerzuca w poprzek konia mocno gnotąc ramię.
Złapana
szczerzy białe zęby w złości
Potrząsa głową włosy
wichrzą się na czole.
Jej nagie uda sieczedeszcz ukośny
A zimne piersi z rezygnacją oczekują na niewolę.
Leon Szwed
Przyjaciel łanów
Krótko
przed świtem widzisz go, jak kroczy
Z błyszczącym sierpem po
zwichrzonych grzędach.
Na polu waży w ręce ciężkie kłosy
I żółte ziarno sprawdza w mocnych zębach.
Potem
znów widzisz go w winnicy z tyką.
Gałęzie słabsze wiąże
tam do mocnych.
Zielonych twardych winnych gron dotyka
Łamiąc nadmierne wąsy bujnych roślin.
Przed
przyszłą burzą młodą jabłoń bada
Czy sprosta sile wiatru
i obłoków.
Przy ulubieńcu mocny palik wsadza
I
pierwszy owoc wita z dumą w oku.
Podlewa
grunt z żółtej skorupy dyni
Wyrywa chwasty broniąc go przed
szkodą.
Pod jego stopą krzewią się rośliny
I bujnie
przekraczają płot ogrodu.
1895
Leon Szwed
Krajobraz pierwotny
Z
ciemności świerków wzbił się w błękit orzeł
W
nieśmiałym świetle chłepcą płytką wodę
Dwa wilki.
Przyczajone stoją w borze
Chroniąc troskliwie swe potomstwo
młode.
Gładką
podściółką a lasu wyszło stado
Płochliwych łań. Napiło
się i poszło
Z powrotem w leśną noc. Lecz jedna pada
I czeka na śmierć kryjąc się w zaroślach.
Tu
tłusta trawa kośby nie widziała
I pnie leżały. Ślady
silnych ramion.
Przy nich zmarszczona bruzda rozszerzała
Swój płodny zapach w świeżym kiełkowaniu.
W
białego słońca ostrym blasku lśniła
Rozwarta rola rada
nowym trudom.
Praojciec kopał pramatka doiła
Cierpliwie
żywiąc los całego ludu.
1895
Leon Szwed
Uczeń
Macie
rozkosze których ja nie pragnę.
Bo we mnie miłość tętni
memu Panu.
Wy znacie tylko słodką ja wznioślejszą.
Ja
żyję dla wzniosłego Pana.
Bardziej
niż pracy dla waszego bractwa
Jestem oddany pracy memu Panu.
I tu się liczę. Bo mój Pan łagodny.
Ja służę łagodnemu
Panu.
Pochodnia
Wręczyłem
ci pochodnię w biegu
Którą przyniosłem z daleka:
Uskrzydlony moim rozpędem
Następnemu jej płomień przekaż.
Opuść
mnie biegnij z nim razem
Aż ujmie ją mocniej w dłoni
I
w krótkiej lecz wiernej eskorcie
Pochodnia mu jaśniej
zapłonie.
Daj
mu co ja tobie dałem
By wieść została przesłana
Niech od życia zapali się życie
Bo reszta nie jest nam dana.
1931
Urodzony w roku 1915 w Hanowerze, zmarł w 1975. Studiował filologię, filozofię i historię sztuki w Getyndze i Wrocławiu. Debiutował tomem poezji Hochgelobtes, gutes Leben w r. 1943. Przekładał liryków francuskich i hiszpańskich. Członek Grupy 47. Jego wczesne utwory wykazują wpływ liryki natury Loerkego i Lehmanna, później pojawiają się w nich elementy surrealizmu i filozoficznej refleksji. Jeden z najwybitniejszych współczesnych poetów niemieckich.
Machina świata
Klepsydry,
atrybuty
niewidocznej machiny świata,
Zjawiska, które
działają
z wolna i poetycko,
odczuwa się proces
historii
jak coś, co przecieka przez palce, gdy wesoło trwa
strzelanie
do już nieprzydatnych ludzi.
Z rozkoszą
przeszłość
przetwarzamy w przyszłość.
Winno się
nauczać
botaniki snów,
by ciągnąć z niej korzyść
dla utopii, która
nie szczędzi okrucieństwa.
Ostatnia
karta nigdy
nie jest przegrana. Już jutro
będziemy
wiedzieć więcej.
Tymoteusz Karpowicz
Lato jako Polifem
Śpiący
Polifem -
w ramionach naręcze jarzyn
i sen o Galatei,
która igra figlami
i wodą morską
dla jego widzącego
oka.
Uniwersum owoców.
Staw
kołysze się
jak kryształowa waza,
w której uwięziono
balon powietrza.
Z
labiryntów
wołania zagubionych.
Ciało ma w sobie za
mało żelaza
i ustępuje.
Czepia się życia
które
je utrwala.
Kazimierz Karkowski
Sen
Kiedy
śpię,
starzeje się zabawka,
którą dziecko trzyma w
ręku,
miłość zmienia barwę
między dwoma oddechami.
Nóż w futrynie drzwi
nadaremnie czeka,
by ktoś z
przechodniów
wbił mi go w pierś.
Zabójcy teraz także
śnią pod kapeluszami.
Czas ciszy. Czas snu.
Słychać
tętno tych, którzy
usiłują być niewidzialni.
Mądrość
nie powiedzianych słów
wzbiera i rośnie.
Przezorniej
teraz kwitną
rośliny.
Nie ma już oczu,
które by
je podziwiały.
Kazimierz Karkowski
---------------------------
+
Urodzony 4 grudnia 1875"w Pradze, zmarł 29"grudnia 1926"w Valmont koło Montreux w Szwajcarii. Uczył się początkowo w szkole wojskowej, później handlowej, wreszcie w latach 1895-97"studiował historię sztuki i literaturę w Pradze i Monachium. Odbył podróż do Rosji, długie lata przebywał w Paryżu, od 1919 w Szwajcarii. W Rosji poznał Tołstoja, we Francji przyjaźnił się z Rodinem, którego był sekretarzem. Debiutował lirykami Leben und Lieder (1894). Dojrzała twórczość rozpoczyna się dopiero krótkim poematem Pieśń o miłości i śmierci korneta Krzysztofa Rilke (1899), wielokrotnie u nas tłumaczonym. Ważniejsze jego zbiory wierszy: Księga obrazów (1902), Księga godzin (1905), Nowe poezje (1907) i ostatnie tomy: Elegie duinejskie (1923) oraz Sonety do Orfeusza. Najwybitniejszy i najbardziej znany za granicą poeta niemiecki XX wieku. W swej twórczości przeszedł długą drogę od impresjonizmu do mistycznej refleksji. Jest również autorem powieści Pamiętniki Malte Laurida Brigge, pisał studia o sztuce, tłumaczył poetów francuskich i włoskich.
* * *
Kiedy
teraz płacze gdziekolwiek na świecie
I płacze bez przyczyny
Płacze nade mną -
Kto
nocą teraz śmieje się gdziekolwiek
I śmieje się bez
przyczyny
Ze mnie się śmieje -
Kto
teraz idzie dokądkolwiek drogami świata
I idzie bez celu
Do mnie idzie -
Kto
teraz umiera gdziekolwiek na ziemi
I umiera sam
Patrzy na
mnie.
Bernard Antochewicz
* * *
I
znowu głośniej szumi głębia mego życia
i toczy się już w
poszerzonych brzegach
i jestem także w rzeczy samej
widząc co dotąd było niewidoczne.
Bliższa
jest również moja więź z nieznanym,
jak ptakami
wzlatującymi z dębu
zmysłami sięgam w niebo pełne wiatru
a uczucia niknął w zmierzchającym stawie dnia
jakby stopy na
rybach wsparte.
Bernard Antochewicz
Święty Sebastian
Jakby
leżąc stoi, całkowicie
wyprężony wolą i natchnieniem.
Jak matki zamyślone, kiedy karmią,
i spięty w sobie jak
spleciony wieniec.
Nadlatują
strzały: świszczą, świszczą,
jakby na wierzch śmigały z
jego lędźwi,
stalowo drżąc końcami nagich bełtów,
on się uśmiecha, jakby był nietknięty.
Raz
tylko nadchodzi wielka boleść
i smutne oczy cierpią wciąż
otwarte,
aż wzrok czemuś błahemu nie zaprzeczy,
jakby
odtrącić chciał z wielką pogardą
niszczycieli takiej
pięknej rzeczy.
Bernard Antochewicz
Jednorożec
Święty
podniósł głowę i modlitwa
jak hełm do tyłu spadła z jego
czoła:
Bezgłośnie się zbliżało białe zwierzą,
niewiarygodne jak porwana łania,
której bezradny wzrok o
pomoc woła.
Postument
jego nóg z kości słoniowej
posuwał się w łagodnej
równowadze
i biały blask po skórze biegnąc zmierzał,
gdzie nad zwierzęcą cichą jasną głową
róg sterczał
biały jak w księżycu wieża,
a każdy krok szedł, by ją
wyprostować.
Pysk
o różowoszarym puszku lekko
otwarty był i snop białych
promieni
(bielszy niż wszystko) na zębach się mienił;
łaknące nozdrza były wciąż rozdęte,
a jego wzrok
wykraczał poza rzeczy,
rzutując moc obrazów w głąb
przestrzeni,
zamykał je w błękitny krąg legendy.
Leon Szwed
Flamingi
Jak
w lustrze barw z obrazów Fragonarda
nie więcej w piórach
bieli i czerwieni
niż w delikatnym opisie zawarto,
gdzie
ukochana jeszcze się rumieni
I wszystko mija, śpieszy się do
końca,
powtarza się bez celu, rozkręcone.
Tu czerwień,
zieleń, szarość, promyk słońca,
tam drowny profil ledwie
uchwycony.
I czasem uśmiech namacalny prawie,
który
roztrwania się, uszczęśliwiony
w ślepej zapierającej dech
zabawie.
Leon Szwed
Groby Heter
Leżą
w długich włosach, o brunatnych,
głęboko zapadniętych
twarzach. Oczy
zmrużone jakby od nadmiaru dali.
Szkielety, usta, kwiaty. W ustach
gładkie zęby jak podróżne
szachy
z kości słoniowej ustawione w rzędach.
I
kwiaty, żółte perły, smukłe kości,
koszule, ręce,
więdnące tkaniny
nad zwalonym sercem. Ale pośród
pierścieni, talizmanów i kamieni
błękitnookich (pamięć po
kochankach)
sterczy jeszcze cicha krypta płci.
I perły
znów, szeroko rozsypane,
misy z palonej gliny, których
krągłość
zdobiła ich własny obraz, zielone skorupy
balsamicznych waz, które jak kwiaty pachną,
i kształty
małych bożków: ołtarze domowe,
niebiosa heter z bogami w
zachwycie.
Pęknięte pasy, płaskie skarabeusze,
małe
figurki olbrzymiego pokolenia,
usta, co się śmieją, tancerze
i biegacze,
złote klamry podobne małym łukom
do
polowania na amulety zwierząt, ptaków
i długie igły, zdobny
sprzęt domowy,
okrągła czara o dnie czerwonym,
na niej
niby nad wejściem czarny napis,
zapięte nogi poczwórnego
zaprzęgu.
Znów kwiaty, perły, które się stoczyły,
jasne biodra katarynki
i wśród welonów niby mgły
opadających
jak z kokonu wyłażący z buta
lekki motyl
przegubu nogi.
Tak leżą nafaszerowane cennymi rzeczami,
kamieniami, zabawkami i domowym sprzętem,
rozbitymi
błyskotkami (wszystkim, co wchłonęły)
i ciemnieją jak dno
rzeki.
Bo były łożyskami rzek,
nad nimi w dal krótkimi
bystrymi falami
(które zmierzały do innego życia)
padały ciała wielu młodzieńców
i potoki mężczyzn także
w nich szumiały.
Niekiedy wymykali się chłopcy z gór
dzieciństwa i spoglądając tam nieśmiało,
bawili się
rzeczami na dnie,
aż rozwiązłość wchłonęła ich uczucie:
I
wtedy wypełnili płytką czystą wodą
całą szerokość tej
szerokiej drogi,
poganiając wiry na głębokie miejsca;
i po raz pierwszy odzwierciedlali brzegi,
odległe głosy
ptaków, a wysoko
gwiezdne noce słodkiej krainy
rosły w
otwartą nieskończoność nieba.
Bernard Antochewicz
Przemijanie
Piach
przesypuje się między palcami naszych godzin.
Bezustanne,
ciche zanikanie, istniejące
już nad dziełem szczęśliwie
skończonym.
A wiatr życia wciąż przemienia. Oto sterczą
kolumny,
którym kamienne czaszki rozwiązano.
Lecz czym
jest upadek: czy jest smutniejszy
niż spadanie fontanny w wir
ustawiczny zabawy,
strojącej się lśniącym kurzem kropel?
Zaufajmy przemianom w zębach czasu,
aby nas umieścił
widocznie
w głowie swojej wszechwidzącej.
Bernard Antochewicz
* * *
Jak
wiatr o zmierzchu przecięty kosą wracających żniwiarzy,
tak
łagodnie przenika anioła niewinne ostrze cierpienia.
Dniem i
nocą jest towarzyszem u boku ponurego jeźdźcy
i kroczy,
dokąd kroczą bezimienne uczucia.
Nad morzem staje jak wieża
zdecydowany trwać w nieskończoność.
A to, co jest zaledwie
tym domysłem, jest Nim - lekkością istniejącą w twardym
wnętrzu,
by jak boleści kamień łzawica pusta
otwarła
się czystym jak łza ametystom.
Bernard Antochewicz
Śmierć
Oto,
śmierć stoi, niebieskawy wywar
w masywnym kubku spodka
pozbawionym.
Pozycja to dla kubka osobliwa
i miejsce: na
odwrocie dłoni.
Wyraźnie widać jeszcze na glazurze
urwanie uszka. A przy nim ciemnieją
litery znikające już:
Nadzieja.
Wyblakłe pismo przyprószone kurzem.
Pijący
to wpisane przypomnienie
odczytał przy minionym już
śniadaniu.
Cóż
to są za istoty, które trzeba
odstraszyć trucizną i liczyć
na nią?
Inaczej
czyżby pozostały? Czemu tęsknią
za takim pełnym przeszkód
pożywieniem?
Trzeba im rzeczywistość twardą, męską
wyjmować jak fałszywe uzębienie.
Potem bełkocą. I seplenią...
...
O
gwiazd spadanie nad olśnioną ziemią,
przejrzane na wskroś
dawno kiedyś z mostu:
Nie zapominać ich. Pozostać!
1915
Leon Szwed
* * *
Przelewające
się nieba roztrwonionych gwiazd
pysznią się nad
zmartwieniem. Zamiast w poduszkę
płacz w górę. Tu przy
płaczącej już,
przy kończącej się twarzy, zagarniając
wszystko,
rośnie porywający wszechświat. Kto przerywa
strumień, gdy tam się przedzierasz?
Nikt. A więc będziesz
nagle
mocował się z gwałtownym dążeniem do ciebie
tamtych gwiazdozbiorów. Oddychaj.
Oddychaj ciemnością ziemi
i znowu
spójrz w górę! Jeszcze raz lekko, bez twarzy,
głębia z wysoka przylega do ciebie. Odprężona
pełna nocy
twarz ustępuje miejsce twojej.
Leon Szwed
Przypisane M.
Huśtawko
serca. O bezpieczna, kto ciebie uwiązał
do niewidocznej
gałęzi. Kto popchnął,
że wniosłaś się ze mną aż do
listowia.
Jakże bliski byłem wspaniałych owoców.
Lecz
pozostanie
nie jest celem rozpędu. Tylko być blisko,
przy stale nadmiernej wysokości - nagle
możliwość
zbliżenia. Sąsiedztwa. A potem
przy miejscu osiągniętym nie
do zatrzymania -
znów zagubiony już nowy widok.
I teraz
nakazany nawrót
w drugą stronę, w ramiona równowagi.
Na dole - między - zwlekanie, przymus ziemi,
przejście
przez zakręt ciężkości, dalej - napina się proca
obciążona
ciekawością serca,
pod górę drugiego przeciwieństwa.
Znów jakże inaczej, jak różnie! Jak zazdroszczą sobie
na
końcach liny te dwie połowy radości.
Czy odważę się:
ćwierć? I dodaję, choć czuje opór,
półkole, które
huśtawkę odpycha.
Nie uczynię go złudzeniem dla siebie,
lustrem moich
ziemskich rozpędów. Nie zgadłem nic. Niech
więc będzie
inaczej. I z punktu zwrotnego do punktu
najodważniejszego rozpędu już przekraczam, zdobywam:
nadmiary spadają ze mnie, spełniając półkole,
napinając
je prawie. A moje rozstanie,
gdy załamie się przy nim
miotająca siła,
uczyni je szczególnie mi bliskim.
Leon Szwed
Strofy do uroczystej muzyki
Dokąd
sięga, głos człowieka, dokąd,
gdy w górę leci? Szybują,
czy szybują nim niebiosa? Czy też znosi go
zawsze wiatr
przemijający?
Dziś
stoję, stoję na wieżach radości,
dziś, dziś nic nie urazi
mnie śmiertelnie.
Dziś przywołam jeden z głosów. Dziś
jestem
złotym świecznikiem głosu.
Jest wysoki i
pięknie wyrósł. Żadna palma
nie rozdziela się wyraźniej w
górze. I pewnie
wspina się, jak zawsze
istniejąc.
Tylko w dole
zmieniają się usta.
Jedni
stoją jako śpiewy ludzkości,
zawsze w równowadze,
spoczywają,
nie chwiejąc się na wciąż
Innych, na
nich. O, Wysoka
kolumno wesela, wzniosła. Dziś ponad moim
nośnym sercem. Jak, jak
przerwiesz milczenie
moich
umarłych i moje.
Którzy
skoczą ku tobie z innych
kolumn i łuków w tę stronę -
Którzy? Nie wiem. Lecz czuję, że ty
w górze otrzymujesz
nowe sklepienie.
Bernard Antochewicz
* * *
Nocy.
O ty w otchłań przesączone
oblicze obok mego oblicza.
Ty, mego zdumionego Patrzenia
największa Przewago.
Nocy,
w moim spojrzeniu drżąca,
lecz mocna w sobie;
niewyczerpane Stwarzanie, trwające
nad gniazdem ziemi;
pełna
młodych gwiazd, miotających ogień
z umykających krawędzi
w bezwdźwięczną przygodę
między planetami:
jakże
w twoim otwartym Istnieniu
wydaje się, o Przerastająca, małym
-
ale złączony z ziemią
śmiem istnieć w tobie.
1914
Bernard Antochewicz
* * *
Raz
jeszcze doszedł do Wyniesionego,
który zmagał się na górach
swego serca,
zapach dolin. I pił ostatni
oddech jak noc
pija wiatry.
Stał i pił woń, i pił, i klęknął
raz
jeszcze
Nad jego kamiennym obszarem
dolina niebios bez
tchu
osypała się. Gwiazdy nie zrywają
pełni, którą
ludzkie ręce niosą,
przenikają milcząc jak zasłyszenie
płaczącą twarz.
1914
Bernard Antochewicz
Jesień
Wysokie
drzewo patrzenia, które gubi liście:
teraz trzeba sprostać
Nadmiarowi
nieba, które przedziera się przez jego gałęzie,
pełne lat, zdawało się być głębokie i gęste,
niemal
myślącą o nas przyjazną głową.
I teraz całe jego Wnętrze
staje się ulicą
nieba. A niebo nie zna nas.
Najskrajniejsza Zewnętrzność: że niby lotem ptaka
rzucamy
się poprzez to Nowootwarte,
które się nas wypiera prawem
przestrzeni,
obiecującej tylko ze światłami. Naszego brzegu
fale uczuć szukają porozumienia
i pocieszają się w
Przestrzeni jako flagi -
Lecz o tęsknocie za domem
myśli
głowa drzewa.
Bernard Antochewicz
* * *
Muzyko,
oddechu posągów, może
ciszo obrazów. Mowo, w której
wszystkie
języki milkną, czasie
pionowo stojący na
drodze serc znikających.
Uczucia - do kogo? O, ty uczuć
przeobrażenie - w co? O, słyszalne krajobrazy.
Ty, jakże
obca, muzyko. Ty z nas wyrosły
obszarze serca.
Najwewnętrzniejsza nasza głębino,
która przerasta nas,
wznosisz - nieskalane rozstanie:
gdy otacza nas to Wewnętrzne
jako najlepiej ćwiczona dal, jako inna
strona powietrza,
czysta
ogromna,
już nie do zamieszkania.
1915
Bernard Antochewicz
Wielka noc
Często
podziwiałem ciebie, stałem przed oknem
zaczętym wczoraj i
podziwiałem. Nowe miasto
było mi jakby niedostępne, nieufny
krajobraz
ciemniał w głębi, jakbym nie istniał. Najbliższe
rzeczy
nie uczyniły nic, abym je pojął. Obok latarni
piął się w górę zaułek: wiedziałem, że był obcy.
Po
tamtej stronie pokój, przyjazny, jaśniejący lampą,
i już
byłem z nimi, gdy to odczuli, zamknęli okiennice.
Gdy tak
stałem, zapłakało dziecko. Zrozumiałem matki
we wszystkich
domach wokół i co jest w ich mocy;
pojąłem
jednocześnie wszystkich płaczów nieukojone przyczyny;
lub
czyjś głos zaśpiewał i wybiegał daleko
z oczekiwania, lub
kaszel starca w dole
pełen wyrzutu jakby ciało jego miało
słuszność
wbrew najłagodniejszemu światu. Wtedy wybiła
godzina -
ale liczyłem za późno - i opadając przemknęła
obok.
Jak obcy chłopiec, gdy wreszcie go dopuszczą do
zabawy,
piłki nie chwyta i nie zna żadnej z gier,
w
które tamci z łatwością się bawią,
stoi i odwróciwszy
głowę, patrzy dokąd?
- stałem i naraz
pojąłem, że
ty się mną zajmujesz, bawisz, dorosła
nocy, i podziwiałem
ciebie. Gdzie stały
gniewne wieże, gdzie nieprzychylnym
losem
osaczało mnie miasto i nieodgadnione góry
osaczało mnie miasto i nieodgadnione góry
wystąpiły przeciw
mnie, a z najbliższego kręgu
głodująca obcość owijała
przypadkowe pełganie
moich uczuć - tam, o Wysoka, nie było
hańbą
dla ciebie, że mnie znałaś. Twój oddech
płynął nade mną. Twój na doniosłą dal rozdzielony
uśmiech przeniknął we mnie.
1914
Bernard Antochewicz
Sonety do Orfeusza
1
Wkroczyło
drzewo. O czyste przekroczenie!
Orfeusz gra! O, wzniosłe
drzewo w uchu!
I milczał świat. Lecz nawet w przemilczeniu
Nowy początek tkwił, zapowiedź ruchu.
Zwierzęta
ciszy wychodziły z lasu,
Oderwanego od legowisk, schronisk:
Ale nie z przebiegłości, nie ze strachu
Tak ciche były,
skromne, uniżone,
Lecz
z zasłuchania. Ryk, beczenie, wycie
Zbyt marne były. Więc by
uroczyście
Przyjąć twój śpiew w skupieniu i bezruchu,
Gdyż
brak tu było schronu ciemnej żądzy
Ze skromnym wejściem o
dwu słupach drżących -
Ty stworzyłeś im świątynię w
słuchu.
1992
Leon Szwed
5
Nie
wznoście mu pomnika. Niechaj róża
Każdego roku kwitnie mu
na korzyść.
Bo to metamorfoza Orfeusza
W przeróżnych
rzeczach. I nie trzeba tworzyć
---------------------------
Urodzony w roku 1887"w Hanowerze, zmarł w 1948"w Ambleside (Anglia). Studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Hanowerze i Dreźnie. W 1919"założył ugrupowanie "Merz", niemiecki wariant dadaizmu. Współpracownik pisma "Der Sturm". Twórca sławnych kolaży i abstrakcyjnych rzeźb. Od 1935"roku na emigracji w Norwegii, od 1940"w Londynie. Jeden z czołowych dadaistów niemieckich. W 1919"wydał tomik Anna Blume, a następnie kilka dalszych tomików wierszy dadaistycznych (w r. 1924"Sonate in Urlauten).
Do Anny Blume
O,
ukochana mych 27"zmysłów, kocham tobie.
- Ty, ciebie,
tobie tobą, ja ci, ty mi. - My?
Ale właściwie tu nie o to
chodzi.
Kim jesteś, niezliczona kobieto?
Ludzie mówią,
byłabyś - niech mówią, oni
Nie wiedzą, że kościelna
wieża stoi.
Nosisz kapelusz na stopach, chodzisz na
rękach, na rękach spacerujesz.
Hallo, twoje czerwone suknie
przepiłowane
Wzdłuż białych fałd. Czerwono
Kocham
cię, Anno Blume, czerwono ciebie kocham!
- Ty ciebie tobie
ciebie, ja ci, ty mi!
My?
To należy (przypadkowo) do zimnego żaru.
Czerwone kwiaty.
Czerwona Anna Blume, jak mówią ludzie?
Pytanie konkursowe: 1.
Anna Blume ma ptaszka.
2. Anna Blume jest czerwona.
3.
Jakiej barwy jest ptaszek?
Błękit jest barwą twoich żółtych
włosów.
Czerwone jest gruchanie twego zielonego ptaka.
Ty proste dziewczę w sukience na co dzień,
Kochane zielone
zwierzę, dla ciebie kocham!
- Ty ci, tobie ja, ja ci, ty mi!
My?
To należy przypadkowo już do kufra z żarem.
Anna
Blume. Anna, A-n-n-a, dawkuję twoje imię.
Twoje imię kapie
jak rozgrzany łów wołowy.
Czy wiesz o tym, Anno, czy już o
tym wiesz?
Można ciebie czytać też od tyłu, najwspanialsza
Ze wszystkich, jesteś z przodu jak i z tyłu: "a-n-n-a".
Wołowy łój kapie kroplami muskając moje plecy.
Anno Blume,
ty durne tępe zwierzę, kocham ciebie.
Kazimierz Karkowski
Burza
Grzmot
dudni, grzmot dudni i dudni przez pięć godzin,
i błyska się,
i błyska, ulice błyszczą w wodzie
i świeci się, i świeci,
i słońce znów wyrusza,
czy aby, czy aby nie nadchodzi burza?
Grzmot
dudni, grzmot dudni i dudni siedem godzin
i błyska się, i
błyska, ulice błyszczą w wodzie
i świeci się, i świeci, i
słońce znów wyrusza,
to chyba jest, to chyba, to jest na
pewno burza.
Leon Szwed
Banały z chińszczyzny
Muszki
mają krótkie nóżki.
(W żartach śpieszymy się powoli.)
Czerwień maku jest czerwona.
Koniec jest początkiem końca.
Początek końcem jest początku.
Banał ozdobą jest
mieszczucha.
Z mieszczaństwa się wywodzi mieszczuch.
Dla dwóch słów mądrych starczy jedna głowa.
Każda baba
pod fartuszkiem coś tam chowa.
Każdy początek ma swój
koniec.
Świat jest pełen mądrych ludzi.
Mądry jest
głupi.
Nie wszystko, co się zwie ekspresjonizmem,
Jest
ekspresji sztuką.
Głupi jest mądry.
Mądry pozostanie
głupi.
Kazimierz Karkowski
Bez słów
Robak
wisi na haku wędki.
Ryba połyka robaka.
Ryba połyka
też haczyk wędki.
Wędka wyciąga rybę.
Teraz ryba
wisi na wędce.
Wędka wyciąga ją na powietrze.
Ryba
umiera w powietrzu.
Wędka uśmierca rybę.
Nowy robak
wisi na haku wędki.
Nowa ryba połyka nowego robaka.
I
nowe życie powstaje z rozpadu.
Kazimierz Karkowski
---------------------------
Anna Achmatowa (właść. Gorienko, 1889-1966) - wybitna indywidualność poetycka XX wieku, której twórczość wyszła poza ramy jednego programu literackiego; debiutowała w 1912"r. tomikiem wierszy pt."Wieczór"; 1914 - "Czotki", "Paciorki różańca", 1917 - "Białe stado", 1940 - "Requiem" - poemat oratoryjno-ludowy o ofiarach stalinizmu; w Oxfordzie otrzymała doktorat honoris causa.
z "Elegii północy"
Wszystko pamięci twej na pastwę...
Puszkin
Pierwsza
Prehistoria
Mieszkam teraz gdzie indziej...
Puszkin
Rosja
Dostojewskiego. Dysk księżyca
Dzwonnica przesłoniła do
połowy.
W szynkowniach tłumy. Kłusem mkną dorożki,
Czteropiętrowe rosną kamienice
Przy cerkwi Objawienia, na
Grochowej.
Wszędzie szyldy wekslarzy, szkoły tańca,
A
obok: "Henriette", "Basile", "Andre"
I okazałe trumny: "Miłow starszy".
A zresztą
miasto mało się zmieniło.
Nie tylko ja, ale i inni również
Zauważyli, że czasem potrafi
Wyglądać jak wyblakła
litografia,
Nie pierwszorzędna, ale przyzwoita,
Z
siedemdziesiątych, zdaje mi się, lat.
Szczególnie
zimą, na krótko przed świtem,
Albo o zmierzchu, bo wtedy za
bramą
Ciemnieje prosty i sztywny Litiejny,
Jeszcze nie
pohańbiony modernizmem,
A naprzeciwko mieszkają - Niekrasow,
Sałtyków-Szczedrin... Obaj już dostali
Tablice memorialne. Z
jakimż lękiem
Patrzyliby dziś na nie. Idę dalej.
A
w Starej Russie wspaniałe rynsztoki,
W ogródkach na wpół
zmurszałe altany,
I szyby w oknach czarne jak przeręble,
I zda się, że tam się coś przydarzyło,
Że lepiej nie
zaglądać, idźmy dalej.
Nie z każdym miejscem można się
dogadać,
Ażeby swą odkryło tajemnicę
(A w Optinej
już być mi nie sądzone...)
Spódnice
szeleszczące, pledy w kratę,
Lustra oprawne w orzechowe
ramy,
Urodą Kareniny zaskoczone,
A w wąskich
korytarzach te obicia,
Które tak podziwialiśmy w
dzieciństwie,
Tym samym pluszem wyściełane krzesła...
Wszystko jest byle jaką zbieraniną...
Dziwni ojcowie i
dzieci. Majątki
Pozostawiane. W Badenie - ruletka.
Kobieta
z przezroczystymi oczami
(Tak bardzo błękitnymi, że
natychmiast
Morze się przypomina na ich widok!),
O
wymyślnym imieniu, z białą dłonią,
Obdarzona dobrocią,
którą w spadku
Podobno po niej, jak mówią, przejęłam -
Zbędne dziedzictwo w mym okrutnym życiu...
Kraj
cały w dreszczach, a katorżnik z Omska
Wszystko zrozumiał i
wszystko przekreślił.
Oto za chwilę on wszystko przemiesza
I sam ponad chaosem przedstworzenia
Uniesie się jak duch. Już
bije północ.
Pióro wciąż skrzypi, a wiele z tych stronic
Na wskroś przesiąkło Siemionowskim placem.
W
takich to czasach przyszło nam się zrodzić
I nieodmylnie
odmierzywszy czas,
By nie pominąć niczego z widowisk
Dziwnych, pożegnaliśmy się z niebytem.
1945
Druga
Więc
to jest właśnie ów jesienny pejzaż,
Którego tak się bałam
całe życie:
Niebo -jak gdyby gorejąca otchłań,
Odgłosy miasta - jak z tamtego świata
Docierające i obce na
wieki.
Jak gdyby wszystko to, z czym w głębi duszy
Walczyłam całe życie, obdarzone
Odrębnym życiem, wcieliło
się naraz
W te ślepe mury i w ten czarny ogród...
Właśnie w tej chwili za moimi plecami
Mój dawny dom jeszcze
mnie przymrużonym
I bardzo nieżyczliwym śledził okiem,
Owym na zawsze pamiętnym mi okiem.
Piętnaście lat zdawało
się udawać
Całych piętnaście granitowych wieków.
Lecz i ja sama byłam jak z granitu:
A teraz błagaj, miotaj
się, nazywaj
Morską królewną. Wszystko jedno. Po co?...
Po co mi było siebie przekonywać,
Ze wszystko to zdarzyło
się już nieraz,
I nie mnie jednej tylko - innym także -
I nawet coś gorszego. - Nie - lepszego,
A głos mój - i to
właśnie było tym,
Co najstraszniejsze - rozległ się z
ciemności:
"Przed piętnastoma laty jaką pieśnią
Witałaś tamten dzień, kiedy niebiosa
I chóry gwiazd, i
chóry wód błagałaś,
By uroczyste święciły spotkanie
Z tym, od którego sama dziś odeszłaś...
Tak więc wygląda
twe srebrne wesele:
Sproś gości, pysznij się i głoś
zwycięstwo!"
1943
Trzecia
Mnie
jak rzece
Surowa epoka zmieniła bieg.
Zamieniono mi
życie. Innym nurtem
Obok innego życia popłynęło
I
oto nawet nie znam swoich brzegów.
A
ileż to widowisk opuściłam,
Nie przy mnie unosiła się
kurtyna
I opadała. Iluż to przyjaciół
Nigdy, ni razu
w życiu nie spotkałam,
I ileż to zarysów obcych miast
W mych oczach mogłoby wywołać łzy,
A ja znam na tym świecie
jedno miasto
I we śnie po omacku je odnajdę.
I iluż to
nie napisałam wierszy,
Chór ich tajemny wokół mnie się
błąka
I może jeszcze przyjdzie taka chwila,
Gdy mnie
zadusi...
Wszystkie początki znam i zakończenia,
Życie
po końcu życia i coś jeszcze,
Czego wspominać teraz nie
należy.
I jakaś obca kobieta zajęła
Jedynie mnie
przysługujące miejsce,
Nosi moje najbardziej własne imię,
Mnie zostawiając przezwisko, z którego
Zrobiłam chyba
wszystko, co możliwe.
Niestety, nie we własnym legnę grobie.
...
Lecz
jeślibym spojrzała skądeś z zewnątrz
Na me dzisiejsze,
teraźniejsze życie,
To chyba wreszcie poznałabym zawiść...
Leningrad, 1945
Czwarta
Wszystkie
wspomnienia mają trzy epoki.
Pierwsza z nich jest jakby
wczorajszym dniem.
Dusza pod stropem ich błogosławionym,
A ciało w cieniu ich zaznaje szczęścia.
Jeszcze nie zamarł
śmiech i płyną łzy,
Atramentowa nie jest starta plama -
I pocałunek - jak pieczęć na sercu,
Jedyny, pożegnalny,
wciąż pamiętny...
ale to wszystko trwa bardzo niedługo,
Nad głową już nie strop, a gdzieś daleko
Na zagłuchym
przedmieściu dom samotny,
Gdzie zimą zimno, a latem gorąco,
Gdzie są pająki, kurz wszystko pokrywa,
Murszeją listy pełne
słów żarliwych,
Gdzie się cichaczem zmieniają portrety,
Gdzie ludzie chodzą jak gdyby na groby,
A po powrocie myją
ręce mydłem
I otrząsają przypadkową łezkę
Z powiek
znużonych - i ciężko wzdychają...
Lecz bije zegar, wiosna
zastępuje
Poprzednią wiosnę, różowieje niebo
I
kiedyś się zmieniają nazwy miast,
Zaczyna braknąć już
świadków wydarzeń,
Nie ma z kim płakać, nie ma z kim
wspominać.
I już odchodzą z wolna od nas cienie,
Które
przestaliśmy dawno przyzywać
I których powrót byłby dla
nas straszny.
Zbudzeni raz, widzimy, żeśmy drogę
Do
samotnego domu zapomnieli,
I swoim wstydem i gniewem się
dławiąc
Biegniemy tam, lecz (jak to zwykle bywa)
Tam
wszystko inne: ludzie, rzeczy, mury,
A nas nikt nie zna - my
jesteśmy obcy.
Trafiliśmy gdzie indziej... Miły Boże!
I oto gorycz największa przychodzi:
Zdajemy sobie sprawę, że
nie można
Zawrzeć w granicach życia tej przeszłości
I że jest dla nas tak nieomal obca,
Jak sąsiadowi w tym samym
mieszkaniu,
Że nie poznalibyśmy już umarłych,
A ci, z
którymi Pan Bóg nas rozłączył,
Świetnie obeszli się bez
nas - i nawet
Wszystko wyszło na lepsze...
1953
Wieczorem
Muzyka
brzmiała w tym ogrodzie
Boleścią tak nie wysłowioną.
I morza ostry zapach wionął
Od ostryg na półmisku w lodzie.
Rzekł:
"Jestem zawsze wierny tobie!"
I lekko dotknął mej
sukienki.
Jak te dotknięcia jego ręki
Są do uścisków
niepodobne.
Tak
ptaki głaszcze się lub koty,
Tak patrzy się na woltyżerki.
I drwiące świecą się iskierki
Pod rzęs osłoną
jasnozłotych.
A rozpaczliwych skrzypiec głosy
Dochodzą
poprzez dym rozwiany:
"Błogosławże szczęśliwe losy
Za pierwsze sam na sam z kochanym".
1913, marzec
* * *
Ty
przyszedłeś pocieszyć mnie, miły,
Taki tkliwy i łagodny
taki...
Unieść się z poduszki nie mam siły,
A na
oknach wszędzie gęste kraty.
Ty
myślałeś, że martwą zastaniesz
I przyniosłeś wianuszek
na czoło.
Jak boleśnie uśmiechem mnie ranisz,
Drwiący,
dobrotliwy, niewesoły.
Co
mi teraz ta śmiertelna trwoga!
Jeśli ze mną pobędziesz choć
trochę,
Przebaczenie wymodlę u Boga
Tobie i tym
wszystkim, których kochasz.
1913, maj, Petersburg
* * *
Czyż
dla nas świeżość słów, uczucie młode
Utracić - to nie
tak, jak dla malarza - wzrok,
Lub dla aktora - głos, swobodny
krok,
Albo dla pięknej kobiety - urodę?
Ale nie próbuj
dla siebie zachować
Daru, co przez
niebiosa ci zesłany,
Bo sami wiemy - każdy z nas skazany,
Ażeby trwonić, a nie
ciułać słowa.
Idź
sam i ślepym wzrok przywracaj, iżbyś
Mógł poznać w
ciężkie zwątpienia godziny
Twych uczniów nienawistne
drwiny
I obojętność ciżby.
* * *
Nie
tajemnice, nie cierpienia
I nie zrządzenie Opatrzności -
Te spotkania sprawiały wrażenie
Pojedynku miłości.
Już
od rana w przeczuciu męki,
Zanim przyszedłeś jeszcze,
Odczuwałam w rękach ugiętych
Lekko kłujące dreszcze.
I
suchymi palcami mięłam
Rąbek barwnej serwety.
Ja już
chyba wtedy pojęłam
Jak mała jest ta planeta.
1915
* * *
Wszystko
zrabowane, zaprzedane,
Skrzydło czarnej śmierci powiało,
Wszystko głodną tęsknotą zżerane -
Więc dlaczego tak nam
pojaśniało?
W
dzień powiewy wieją wiśniowe
Z niezwykłego lasu pod
miastem,
Nocą gwiazdozbiory błyszczą nowe
W głębi
niebios lipcowych, jasnych.
I
ta dziwność się zbliża do domów,
Choć są nędzne i
rozwalone -
To nie znane nikomu, nikomu,
Lecz od dawna
przez nas upragnione.
Andrzej Bieły (właść. Borys N. Bugajew, 1880-1934) - poeta, powieściopisarz, krytyk; reprezentant drugiej fali symbolistów rosyjskich; w licznych artykułach dał podstawy teoretyczne nowej sztuki; debiutował tomikiem "Złoto w lazurze" (1940r.); inne tomy: "Popiół", "Urna", "Królewna i rycerze"; w 1913-14"r. powstała powieść pt."Petersburg"
Słowa moje
Słowa
moje - perłowe wodomioty
wśród księżycowych snów bez celu
rozpienione -
kapryśne ptaka loty,
mgłami zaobłoczone.
Marzenia
me - złudzenia roztęsknione,
lodowiec zórz płonących
wszystkich łez zamarłych -
to olbrzym jest szalony,
co
świstem ściga karły.
Miłość
moja - to dzwon wezwania smutny,
zadźwięczy i odleci w inne
strony -
to miły sen ułudny,
kiedyś już śniony.
maj 1901
Sieriebrianyj Kołodieź
Noc
Sergiuszowi Krieczetowowi
Choćby
westchnienie ludzkiej mowy,
Choćby koguta nagłe pianie:
Równiny leżą uciskane
Nocy ciężarem bezechowym.
Paszcza
rozwarła się nade mną
Niebytem ślepym, bez marzenia.
Ona do duszy moc swą niemą
Przelewa groźną strugą cienia.
Jej
dno prorocze ponad zamęt
Gwiazdozbiorami mi wyznaczy
Drogę przez wichrów bladą plamę.
Zwierz przemknie w lęku i
rozpaczy
Swym
szczeciniastym rdzawym garbem.
A przed nim cień między
wzgórzami
Na śniegu niebieskawą farbę
Roni trwożnymi
mknąc skokami.
To
stromo się ze zbocza zwali,
To znów się pod chojarem skuli.
Zapłacze pies w zimowej dali,
Do sani się przed wilkiem tuli.
Jak
zabobonny strach jest silny,
I noc, i smutne te przestrzenie,
Lodowe pryskające płyty -
Nieba surowe ustrojenie.
styczeń 1907
Paryż
Nie na sąd
lub osądzenie...
Bezcennych
dni nieocenioną stratę
Jakże opłakać mam i jak mam
przeżyć?
Lecz
zrywa się w przestworzu górny wiater.
Wiem wszystko. Wszystko
przemilczę. Bo wierzę.
Dusza:
a w duszy wiosną wiosna bywa.
Tak, wiosną wiosna - i czym
wiosnę zmierzę?
Gdy
ona przyjdzie - jak mam się odzywać?
Przemilczę - nie odezwę
się...Nie wierzę.
W
moich ostatnich latach nie krzywdź mnie.
Choć minę, w
wiekach krzywdę mą odmierzę.
Przemilczę.
I nie powiem - nie i nie.
Sąd mój surowy. Jak mam rzec: "Nie
wierzę"?
W
górnym przestworzu płyną wieki, lata.
Wagę twych losów
uniosłem - i wierzę.
Bezcennych
dni nieocenioną stratę
Jakże opłakać mam i jak mam
przeżyć?
1907
Moskwa
* * *
Śnieg
- w czarności opadłe miąższe łzawiejące,
Krzew -jak
dymkiem pąkami młodymi owiany.
Jak to upojnie człapać
kaloszami w błocie -
I zgwizdnąć się z wiosennym
wietrzykiem porannym.
Wieki
całe - nie lata - w rozciągliwym mgnieniu.
Zachwyty - w
piersi, co rozszerzona powietrzem...
Wśród poszarzeń
miękkiego, wątłego zmętnienia
Spadają na nas nagłym
posrebrzeniem deszcze.
Wdarła
się i chlusnęła - w mąt, w ciemność tumanu -
Rzeka -
wezbrana piennie, szeroko, bez końca.
Mgnienie - a
zniebieścieje w rozlew oceanu
I jak ptak zaświegoce... I
nastanie -
- słońce!
1926
Moskwa
Strach
Czekam
- by słowo twe przyjąć z płomieni.
Czekam - znaku...Lecz
strach -
- Lecz Duch
Przytłaczający -
Jak
złodziej,
Jak nikczemnik -
W
górach
Pełznący.
Kosmaty
proch mamrocze coć na chmurze -
Ku górze miota poszarpane
lądy -
- Zwala...
Niby
niewolnik
W norze -
Z
chmur lotnych żmija smagnie mnie okrutna,
Próżno uderzy igłą
ognia -
- W serce.
Smutna
Jest dusza moja
Aż do śmierci.
1901,1931
---------------------------
Aleksander Błok (1880-1921) - rosyjski symbolista liryk i dramaturg; 1-wszy zbiór poezji w 1904r. pt "Wiersze o Przepięknej Pani", inne: 1915"r. "Wiersze o Rosji", 1918 - "Dwunastu", 1919 - "Jambry", 1922 (wydanie pośmiertne) "Odwet"; we wczesnych utworach dominuje nastrój kontemplacji mistycznej, po 1905 r. przewaga motywów narodowych;
* * *
Światło
chwiało się w oknie,
A w półmroku dalekim
Pode
drzwiami samotnie
Szeptał z nocą arlekin.
Była
mgłami owiana
Biało-czerwona szata.
Na górze - tuż za
ścianą -
Błazeńska maskarada.
Tam
twarze ukrywali
W kłamstwa barwne odcienie,
Lecz w
dłoniach poznawali
Nieuniknione drżenie.
On
- swym drewnianym mieczem
Kreślił jakieś imiona.
Ona -
dziwnością rzeczy
Przejęta, zachwycona.
Nie
wierząc zachwyceniu,
Samotny - choć z ciemnością -
W
zamyślonym podcieniu
Arlekin śmiał się głośno.
6"sierpnia 1902
* * *
Razem
błądzimy po tej ziemi -
Ty - anioł we śnie nieprześnionym,
Ja - marny, nie wtajemniczony,
Ukryty pod skrzydłami twemi.
Ślepiec
drugiego wiedzie ślepca,
Lecz coraz gęściej lecą strzały,
A ja ramieniem odrętwiałym
Osłaniam kochające serca.
Gdy
anioł-łabędź w dół się kłoni,
Cóż pocznę w jego
skrzydłach, niemy?
Strzała odnajdzie i dogoni,
Przygwoździ do rodzonej ziemi.
Lecz
bądźmy razem. Łabędź śpiący
I ja - upadły, lecąc za
nim
Niby dym wonny, kadzidlany,
Do pierwobytu się
wznoszący.
17"października 1905
z cyklu "Jesienna miłość"
3
Jak
dobrze twe chłodne ramiona
Przytulić, gdy dmie zawierucha:
Ty sądzisz - pieszczota to czuła,
Ja wiem - to jest zachwyt i
bunt.
I
oczy jak świece ci płoną
Ponocne, i chciwie cię słucham -
Jak straszna się bajka wysnuła
I miedza śród gwiezdnych
drży łun...
O,
wtedy, promiennym wieczorem
Ty, wierna ciemnemu rajdowi,
Na zawsze z urokiem niezmiennym
Już jaśnieć mi będziesz
śród gwiazd.
I
wiem - zimny wiatr dmie z uporem,
I wierzę - nic jesień nie
powie!
Nie wyda przed nikim płaszcz ciemny,
Że w
ucztach spędziliśmy czas!...
I
mkniemy w jesienne głębiny,
Słuchamy: grzmią trąby
nieznane,
Mierzymy na nocnej tej drodze
Wyziębłe wyżyny
mych skarg...
Minęły
triumfu godziny -
A wargi, już tobą pijane,
W
przedśmiertelnej całując cię trwodze,
Przylgnęły do
chłodnych twych warg.
3"pażdziernika 1907
* * *
O
męstwie, bohaterstwie i o sławie
Zapominałem na żałosnej
ziemi,
Gdy na mym stole w zwyczajnej oprawie
Twój
wizerunek świetliście się mienił.
Lecz
przyszła chwila - ty dom opuściłaś.
Cisnąłem w noc
umiłowany pierścień.
Innemu losy swoje zawierzyłaś,
I twarz najmilszą zapomniałem wreszcie.
Leciały
dni w przeklętym roju wrażeń...
Targały życiem moim
namiętności...
I przypomniałem ciebie przed ołtarzem,
Wzywałem ciebie jak własnej młodości...
Wzywałem
ciebie, lecz tyś nie wróciła,
Łzy przelewałem, ale
nadaremno.
Tyś się błękitnym płaszczem otuliła,
Odeszłaś z domu w dżdżystej nocy ciemność.
Ty
miła, tkliwa, nawet wiedzieć nie śmiem,
Gdzie dla swej dumy
znalazłaś
schronienie...
Śpię twardo, widzę płaszcz błękitny we śnie,
W którym
odeszłaś w dżdżystej nocy cienie...
Już
mi nie marzyć o czułości, sławie,
Młodość minęła, z
nią wszystko pospołu!
Twój wizerunek w zwyczajnej oprawie
Własną mą ręką zabrałem ze stołu.
30"grudnia 1908
z cyklu "Jamby"
* * *
O,
jak szaleńczo pragnę żyć!
Unieśmiertelnić - istność
rzeczy,
To, co bez twarzy - uczłowieczyć,
W ciało i
krew zamienić myśli,
Niech
życia sen okrutny gniecie,
Niechaj utracę dech w tym śnie,
Wesoły chłopak kiedyś przecie
W przyszłości może wspomni
mnie:
Darujmy
mu ponurość - czy to
Ukryty motor jego sił?
Dziecięciem dobra, światła, świtu,
Triumfem on wolności
był.
5"lutego 1914
* * *
Jam
Hamlet. Krew się w żyłach ścina,
Kiedy przewrotność
splata sieci.
A w sercu - miłość, ta jedyna,
Ta
pierwsza - do najmilszej w świecie.
Chłód
życia już, Ofelio miła,
W daleką uniósł cię krainę,
Zatruta klinga mnie przeszyła
I, książę, w kraju własnym
ginę.
6"lutego 1914
* * *
Ogniem
i mrozem ścina trwoga -
Tak życie minie. Pomnij, miła,
Że się spotkamy z woli Boga
W czas odkupienia - u mogiły.
Wierzę,
że nowy wiek nadejdzie
W każdym nieszczęsnym pokoleniu.
Nie darmo je rozsławia wszędzie
Śmiertelnie znieważony
geniusz.
I
znieważeni, jak on, wszyscy
Są w sercach swoich, sercach
śpiewnych.
Święty miecz wojny wszystkim błyszczy
W
nieuniknionych chmurach gniewnych.
Choć
dzień daleki - przykazanie
Dla młodych mamy jedno: gniewem
Pogarda rośnie i dojrzewa,
A źrzałość gniewu - to
powstanie.
Zgrywajcie
życie niby fanty.
Poetów serca wciąż na straży,
W
ich niepokoju - moc się waży;
Podobnie czarne śpią brylanty
Snem
niepojętym i nieznanym,
W bezruchu śpią zaczarowanym
Do dnia, aż w łonie gór głębokiem
Kilof zadzwoni o opokę.
1910 - 6"lutego 1914
---------------------------
Josif Brodski (1940) - w 1972r. opuścił Rosję; 1-wsze zbiory noszą datę 1958 r.; samouk, zdobył jednak gruntowną wiedzę filozoficzną, historyczną i literacką; ceniony wykładowca amerykańskiej uczelni; w 1987r. otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury;
* * *
Tym
tylko byłem, czego
ty dotykałaś dłonią,
nad czym w
noc - głuchą, wronią -
pochylałaś się, strzegąc.
Tym
tylko byłem, co
rozróżniałaś tam, w dole:
w licach
zatartych, w czole
rysy nawykła ciąć.
Tyś
to trącała przecież
zmysł, by drżał, by nie usnął,
mnie małżowinę uszną
lepiąc w gorącym szepcie.
Tyś
to w wilgotną głąb
krtani, w łuki podniebień,
kiedy
wzywałem ciebie,
giętki wkładała głos.
Ślepy
byłem, lecz szłaś -
przesłonięta i jawna -
wzrok
wszczepiając mi z nagła.
Tak zostawia się ślad.
I
tak światy się stwarza,
a stworzone - od nowa
zaczynają
wirować
i darami obdarzać.
Tak,
to blaskiem, to mgłą
spowity, ziąbem, ogniem,
wśród
przestworzy samotnie
krąży zbłąkany glob.
1981
Motyl
1
Mam
rzec, że jesteś martwy?
Lecz żyłeś tylko
dobę;
smutne, motylku,
są Stwórcy żarty!
Słowo "żyć"
pusto brzmi,
gdy kilka godzin
dzieli śmierć od
narodzin,
i trudno mi
w jednej daty granice,
w ten
dzień niedługi
wtłoczyć jedno i drugie -
i śmierć,
i życie.
2
Bo
dni są dla nas, żywych,
niczym. I tyle:
niczym. Dni nie
przyszpili
wzrok, by się żywić
ich barwą: one mkną
na swym tle białym
niewidzialne, bez ciała,
ulotne. Są
jak ty: powiem inaczej -
dzień, pomniejszony
do trwania
twej agonii,
czyż wiele znaczy?
3
Mam
rzec, że ciebie wcale
nie ma? Lecz barwy
z twych
skrzydeł się nie starły:
istnieją dalej,
jak
istniały. Kto im
wciąż podpowiada,
jak mają się
nakładać?
A ja, ze swym
gliniastym, ciężkim słowem,
z mową bezbarwną,
jak mam dorównać farbom
palety
owej?
4
Na
twych rozwartych skrzydłach
rzęsy, źrenice -
dziewice
pięknolice,
ptaki, straszydła?
Czyja na tobie twarz
sportretowana
w przelocie? W cętkach, w plamach,
jakimi
trwasz
martwymi naturami
pośród żywiołów?
Co
w tobie tkwi: ryb połów?
stół z owocami?
5
Może
jesteś pejzażem?
Może przez lupę
dostrzegę w tobie
grupę
nimf, pląsy, plażę?
Czy jasno tam jak w dzień?
czy mroki nocne
panują? Jakie słońce
rozjaśni cień,
gdy nad pejzażem wstanie?
Jakie w nim chmury?
I jakiej
jest natury
odwzorowaniem?
6
Myślę,
żeś jest zarazem
i tym i owym:
gwiazdą, głębiną,
głową,
rzeczą i pejzażem.
Jakiż to złotnik siadł
i, brwi nie chmurząc,
w tobie jak w miniaturze
wyrył
ten świat,
gdzie wszystko oszałamia,
zwodzi i przeczy,
gdzie tyś jest - myśl o rzeczy,
a my - rzecz sama?
7
Powiedz,
czemu ten deseń
dostał się tobie
na jedną tylko
dobę,
skoro trwa przestrzeń.
odbita w rtęci wód
wiecznie i wiernie
Tak krótki jest twój termin,
że
skrzydeł cud
daremny jest: tak rzadko
trzepoczesz w
dłoni,
lub umykasz pogoni
zbieracza z siatką.
8
Nie
powiesz mi niczego;
lecz nie z przyczyny
bojaźni ani
winy,
i nie dlatego,
żeś martwy i żeś motyl.
żywe czy zmarłe,
każde stworzenie marne
na znak
wspólnoty
głos ma od Boga dla
brzmienia, znaczenia:
dla przedłużenia mgnienia,
minuty, dnia,
9
Tobie
- nikt nie wypłacił
owej zaliczki.
Lecz po cóż na nią
liczyć?
I z jakiej racji
masz się znaleźć w
rejestrze
dłużników nieba?
Nie smuć się: widać
trzeba,
abyś był jeszcze
niemy, słaby i wczesny
(ciężar słów - męczy):
bardziej niż czas bezdźwięczny
i bezcielesny.
10
Zbyt
śmiertelny, by bać się,
lekki, nieczuły,
wzlatujesz
nad kopułę
klombu,
tak właśnie,
jakby ci uciec przyszło
z zaduchu
więzień,
gdzie tkwią "było" i " będzie",
przeszłość i przyszłość;
i kiedy lecisz w dal,
nad
kwiaty polne,
jest tak, jak gdybyś formę
powietrzu dał.
11
Tak
właśnie pióro czyni,
mknąc po otwartych
równinkach
śnieżnej karty
nie wiedząc, czyli
z zapisywanych
stron
sens czy nonsens powstaje -
ono się tylko zdaje
na mądrą dłoń,
dłoń, w której palcach nieme
słowo
pulsuje,
nie pył z kwiatów zdejmując,
lecz z ramion
brzemię.
12
Takie
piękno, z tak bliską
śmiercią złączone,
orze czoło
zmęczoną
bruzda domysłu:
trudno dowieść jaskrawiej,
że - przyjacielu -
świat stworzono bez celu,
a jeśli
nawet,
to cel nie w nas jest, bracie
Entomologu,
ale w światła i mroku
wiecznym kieracie.
13
Pożegnać
cię już, skoro
giniesz z dniem razem?
Są ludzie,
których rozum
pokrywa porost
zapomnienia; lecz czy
winni są sami?
Wszak mają za plecami
nie miękkich dni
małżeńską pościel, i nie
mrok snu bez rojeń,
i nie
przeszłość - lecz twoje
skrzydła jedynie!
14
Tyś
jest bardziej niż Niczym.
A raczej: jesteś
widoczniejszy i przez to
bliższy. Lecz wliczam
cię do
Nicości krewnych.
Twoja śmierć wczesna
ją właśnie
ucieleśnia;
dlatego pewnie
jesteś w zamęcie dnia
godzien choć słowa,
ty - przejrzysta przesłona,
co
dzieli "Nic" od " Ja"
1972
---------------------------
Maria Cwietajewa (1892-1941) - poetka; w 1912"opuściła Rosję; przebywała w Berlinie, Pradze i Paryżu; na emigracji osamotniona i w ciężkich warunkach materialnych (w l. 1928-39, nie wydano ani jednej książki); w 1939 powrót do ZSRR; po wybuchu wojny ewakuowana do Czystopola i Jełabugi, gdzie popełniła samobójstwo; debiut w 1910r. "Wieczorny album" 1912 "Latarnia Czarnoksięska", 1922 "Wiorsty", "Rozłąka", poematy: Poemat góry (1925-6), Poemat kresu (1926), Poemat schodów (1928), Poemat powietrza (1930);
Miłość
Jatagan?
Płomień?
Skromniej - nie tak krzykliwie!
Ból
znajomy jak oczom - dłonie,
Jak wargom -
Dziecka
własnego imię.
1"grudnia 1924
z "Wierszy do Błoka"
1
Twoje
imię - ptaszyna w rękach,
Twoje imię - zimno sopelka,
Jedno jedyne ust poruszenie,
Twoje imię - sylaba, drgnienie,
Schwytana w locie piłeczka,
W ustach srebrny dźwięk
dzwoneczka.
Kamień
rzucony na dno strumienia
Pluszcząc zapłacze twoim imieniem.
W lekkim tętencie kopyt po nocy
Rozgłośnie imię twoje się
toczy.
Wypowie nam je u skroni
Dźwięczny szczęk broni.
Twoje
imię - ach, tak nie można! -
Twoje imię - pocałunek
ostrożny
W lekki chłód nieruchomych powiek,
Twoje imię
- pocałunek śniegowy.
Błękitny łyk, lodowy, źródlany.
Z twoim imieniem - sen nieprzespany.
15"kwietnia 1916
z cyklu "Bezsenność"
4
Po
bezsennej nocy słabnie ciało,
Miłe staje się i nie swoje -
cudze.
W powolnych żyłach jeszcze ćmiące strzały -
I
niby anioł uśmiecham się do ludzi.
Po
bezsennej nocy słabną ręce,
Wróg czy przyjaciel - jakże
obojętni.
I nagle pachnie na mrozie Florencją,
I tęcza
w przypadkowym dźwięku tętni.
Czule
jaśnieją wargi, cień mocniej się złoci
Wkoło zapadłych
oczu. To noc tak rozświeca
Owo święte oblicze - i od ciemnej
nocy
Jedno ciemniejsze tylko - to nasza źrenica.
19"lipca 1916
Ucieczka
Pod
firankami deszczu
Obojętnego unikając wzroku
- O, jutro
moje! - ciebie jeszcze
Wypatruję - tak jak pociągu
Wypatruje
bombardujący
Z wybuchu wstrząsem żywym
W dłoni...
(Nie od tych morderstw
Uciekamy nurzając się w grzywę
Deszczu!)
Nie strach przed pomstą,
Nie... - Lecz obłoki! lecz dzwony!
To Jutro pędem, ostro
Przebiega wzdłuż peronu,
Co
zginął... Litościwy Boże!
Mój Boże! O dymny skraj lasu -
Jak o ścianę... (Czy to podnóżek
Pod nogami - albo zawczasu
Ni
rąk, ni nóg?) Wiorstwowym osprzętem
Słupa... Latarnie z
majaczenia...
Nie miłość, ni uczucie namiętne,
Jesteś
pociągiem, którym jadę bez wątpienia
W Nieśmiertelność...
14"października 1923
---------------------------
Mikołaj Gumiłow (1886-1921) - teoretyk i czołowy przedstawiciel akmeizmu; w pierwszych próbach pióra zebranych w "Drodze konkwistadorów" (1905) i "Romantycznych kwiatach" (1908) ujawnia się zależność od symbolizmu; zbiorki: "Obce niebo" (1912), i "Kołczasz" (1916) realizują zasady polityki akmeistów; wiele podróżował (motywy afrykańskie w twórczości); w 1921r. aresztowany i rozstrzelany za udział w spisku kontrrewolucyjnym;
Szósty zmysł
Wyborne
wino, gdy w nas zakochane,
Dobry jest chleb, co w piecu dla nas
rośnie,
Kobieta, której ciało miłowane
Udręczy
najpierw, pojąc nas miłosnie.
Lecz
cóż uczynić mamy z zorzą bladą
Nad stygnącymi w chłodzie
niebosami,
Gdzie ponadziemski spokój, cisza włada,
Z
nieśmiertelnymi cóż czynić wierszami?
Ni
zjeść, ni wypić, ani pocałować,
A mgnienie biegnie dalej
niewstrzymanie,
Załamujemy dłonie, lecz od nowa
Na
przemijanie jesteśmy skazani.
Jak
chłopiec, który odbiegł swej zabawy,
Dziewczęcą kąpiel
podglądając skrycie,
Miłosnej jeszcze nieświadomy sprawy,
Wyczuwa już pragnienie tajemnicze;
Jak
niegdyś pośród skrzypów wybujałych
W bezsile swej ryczały
zagubione
Oślizłe gady, kiedy odczuwały
Na grzbiecie
skrzydła jeszcze nie zrodzone;
Tak
wiek za wiekiem - Panie, zaliż dnieje?
Skalpelem sztuki i
przyrody ścisłym
Tknięty duch krzyczy, ciało nasze mdleje,
By zrodzić narząd dla szóstego zmysłu.
Słoniątko
Miłość
moja do ciebie - to słoniątko,
Zrodzone gdzieś w Berlinie
czy w Paryżu,
Stopami z waty miękko tupoczące
W
pokojach właściciela menażerii.
Nie
dawaj, proszę, mu francuskich bułek,
Nie dawaj, proszę,
kapuścianych liści,
Cząsteczkę tylko przełknie
mandarynki,
Mały kawałek cukru lub cukierek.
O,
nie płacz, miła ma, że w ciasnej klatce
On pośmiewiskiem
stanie się gawiedzi,
Te mu w nos będą puszczali dym z cygar
Subiekci pod chichoty midinetek.
I
nie myśl, miła, że nadejdzie chwila,
Gdy, oszalały, zerwie
swoje pęta
I przez ulice runie, i że będzie,
Niby
autobus, gniótł wyjacych ludzi.
Nie,
niechaj przyśni ci się on nad ranem
W miedzianych blachach, w
piórach, w złotogłowiu,
Jak tamten, Majestatyczny, co ongi
Niósł do drżącego Rzymu Hannibala.
Derwisz pijany
Śród
cyprysów słowik śpiewa, nad jeziorem księżyc wisi,
Kamień
czarny, kamień biały, wielem wina wypił dzisiaj.
Zaśpiewała
mi butelka głośniej niźli serca drgnienie:
Promień twarzy
przyjaciela - to mój świat,
a reszta - cieniem!
Nie
od dziś i nie od wczoraj jest podczaszy mym wybranym,
Nie od
wczoraj, nie od dzisiaj już od rana jam pijany.
I przechadzam
się, wychwalam, żem zwycięstwa poznał cenę:
Promień
twarzy przyjaciela - to mój świat,
a reszta - cieniem!
Jam
włóczęga i wisielec, i straceniec oszalały,
O tym, czegom
się nauczył, już na zawsze zapomniałem,
Dla uśmiechu
różanego, dla melodii jednej brzmienia:
Promień twarzy
przyjaciela - to mój świat,
a reszta - cieniem!
Oto
błądzę po mogiłach, co przyjaciół mych zawarły,
Czyż
nie wolno mi doprawdy już o miłość spytać zmarłych?
Z
jamy grobu tajemnicę czerep głosi martwym tchnieniem:
Promień
twarzy przyjaciela - to mój świat,
a reszta - cieniem!
W
jeziorowym dymie strugi pod księżycem się kołyszą,
Na
cyprysach, na wysokich już słowiki zmilkły w ciszę,
Tylko
jeden zaczął śpiewać tak donośnie, tak z natchnieniem:
Promień twarzy przyjaciela - to mój świat,
a reszta -
cieniem!
Las
W
lesie owym, gdzie białawą korą pnie
Niespodzianie
przedzierały się przez mgłę,
Za
korzeniem korzeń z ziemi poprzez liść,
Jak mieszkańcy
mogił, zeschłą wznosił kiść.
Pod
całunem płomienistych liści lwy,
Wielkoludy przebywały,
karzeł zły,
I
rybacy widywali, niesie wieść,
Sześciu palców ludzkiej
dłoni śladów sześć.
Nigdy
tutaj nie zabłądził Francji par,
Ni rycerzy Okrągłego
Stołu gwar,
Nie
wykopał tu pieczary cichy mnich
I rozbójnik się nie
gnieździł w krzakach tych.
Raz
jedyny stąd wieczorem w burzy czas
Szła kobieta z kocią
głową, tylko raz.
Lecz
w koronie srebrnolitej, ciężkiej szła
I wzdychała i jęczała
aż do dnia,
I
skonała cichą śmiercią przede dniem,
Zanim zdążył
wyspowiadać ją cure.
To
się działo, to się działo za tych lat,
Z których teraz nie
pozostał nawet ślad,
To
się działo, to się działo w kraju tym,
Kędy już nie wiodą
nawet twoje sny.
Wymyśliłem
to, gdym patrzał się na twe
Kosy, sploty płomieniste, żmije
dwie,
I
na oczy zielonawe, pełne łask,
Jak turkusów perskich chorych
martwy blask.
Może
być, że las ów - duszą twą,
Może być, ów las - miłością
mą,
Lub
też, kiedy przyjdzie śmierci czas,
Nasze kroki obrócimy w
tamten las.
Wybór
Ten,
co wieżę buduje, spadnie,
Będzie straszny lot
niewściągnięty,
W studni świata całego na dnie
Swe
szaleństwo skryje przeklęty.
Ten,
co burzy, będzie zgnieciony,
Przywalony płyt odłamkami,
Przez Wszechwidzącego opuszczony,
O swej męce krzyknie ze
łzami.
Ten,
co uszedł do nocnych pieczar
Czy nad tonie rzeki drzemiące,
Spotka wzrok pantery krwiożerczej,
Przerażeniem źrenice
tchnące.
Nie
uciekniesz przed dolą krwawą,
Przeznaczoną mieszkańcom
ziemi.
Ale milcz: niezrównane to prawo
Śmierć wybierać
sobie samemu.
---------------------------
Osip Mandelsztam (1891-1938) - debiutował w grupie akmeistów; stworzył podstawy dwudziestowiecznego klasycyzmu; tomy: "Trista"(1922), "Druga księga"(1923); pisał również recenzje i eseje "Słowo i kultura";
* * *
Może
to u szaleństwa już granic,
Może sprawa twego sumienia:
Węzeł życia, w którymśmy poznani,
W którym rozwiązani do
istnienia.
Tak
kryształów sobór znad życia
Pracowity promień-pajączek,
Rozrzuciwszy wzdłuż brzegów, z ukrycia
W jedną wiązkę na
nowo łączy.
Czystych
linii wiązanki, w jedno
Pozbierane przez cienki promień,
Kiedyś razem zbiorą się, zbiegną,
Niby goście z otwartym
czołem.
Ale
tu, nie w niebie, na ziemi,
Jak do domu brzmiącego dźwiękami,
Byle ich nie przestraszyć, nie zranić -
Dobrze będzie, gdy
dożyjemy.
Wybacz,
proszę, co mówię ci teraz,
Powtórz mi litera za literą.
Woroneż, 15"marca 1937
* * *
Jestem
w lwiej jamie, w twierdzy osadzony
I coraz niżej, coraz niżej
sięgam
Przy dźwięków tych ulewie drożdżopłodnej -
Od lwa silniejszej i od Pięcioksięgu.
O
jakże się przybliża twe wzywanie -
Aż do przykazań rodu. A
pierwotnie -
To pereł oceanowych nizanie
I Tahitanek
koszyki łagodne.
O,
kontynencie śpiewu, który karze,
Nadejdź niziną ciemności
krzyczącą!
Wszystkich cór naszych pierwotno-słodkie twarze
Niewarte twego - pramatki - paznokcia.
Czas
mój na razie nie ma jeszcze granic,
Towarzyszyłem zachwytom
wszechświata -
Jak przytłumione na organach granie
Wokoło głosu kobiecego wzlata.
Woroneż, 12"lutego 1937
* * *
Albo
pierwszego dźwięku na świetnym zebraniu,
Który wzdłuż
lasu smyczka w głąb wyrusza,
I
spływa wstecz, jeszcze leniwy, mierząc
To miarą włókien,
to znów miarą lnu
I spływa smółką - sam sobie nie wierząc
-
Z niczego, z nici, z ciemności, ze snu -
Spływa
do czułej maski, dopiero zrobionej,
I do palców gipsowych, co
pióra się boją,
Do powiększonych warg, czułości
utwierdzonej,
Do gruboziarnistego dobra i spokoju.
Moskwa, styczeń 1934
* * *
Kłują
mnie rzęsy. W piersi łza gorzka się burzy,
Czuję bez
strachu, że musi, że musi być burza.
Ktoś dziwny nagli, bym
coś zapomniał czym prędzej -
Duszno, a jednak śmiertelnie
chcę żyć w tej nędzy.
Z
nary powstając na głos, co na mnie zawołał,
Dziko się
jeszcze, sennie rozglądam dokoła -
Tak człowiek w pasiaku
szorstką pieśń wyśpiewuje,
Gdy nad więzieniem zorzy się
pas ukazuje.
Moskwa, marzec 1931
* * *
Znowu
bezsenność. Homer. I żagle napięte.
Ten ciąg żurawi, to
ogromne stado,
Które się wzniosło kiedyś nad Helladą:
Ja do połowy przeczytałem spis okrętów.
Niby
żurawi klin w obce rubieże -
Ponad głowami królów boska
chmura pienna -
Dokąd, dokąd płyniecie? Gdyby nie Helena,
Cóż dla was sama Troja, o achajscy męże?
Wszystko
żyje miłością - i Homer, i morza.
Kogóż mam słuchać?
Oto Homer zamilkł
I morze czarne szumi proroczo falami,
I z ciężkim hukiem wzbiera do wezgłowia łoża.
1915
---------------------------
Bułat Okudżawa (1924); debiut w 1956 r. pt."Liryka", współczesny trubadur potrafiący umiejętnie wypowiedzieć fabułki balladowe i myśl doskonale muzycznie i wyśpiewać;
Zamek nadziei
Siedem dni tygodnia
I
Pierwszy
dzień - największy dzień!
Wszystko piękne - dnia
pierwszego
i na wszystkim
następnego
dnia się
kładzie krótki cień.
Ii
Drugi
dzień - dzień spojrzeń jasnych,
łowów dzień, odkrycia
świata...
Przekleństw nic nie zapowiada
ani - niebios,
ani - własnych.
Rzeczy
mają sens bezsporny,
jest bezsporne słów znaczenie
i
niesforny głos przekory
lekkomyślny jest jak szczenię.
Iii
Trzeci
dzień - dzień szczęsnych godzin,
cud nie do wypowiedzenia,
gdy w powodzi powodzenia
tak powodzi się
nad podziw.
Nikt
na ucho ci nie szepcze
słów przestrogi czy pogróżki...
I zły los - gdy obok drepcze -
ma gliniane krótkie nóżki.
Łowy
wróżą łatwą zdobycz,
nie znasz troski ni kłopotów
i kolejna kropla potu
boskiej ma ambrozji słodycz.
Iv
Czwarty
dzień. Wzrok wbity w ścianę,
osowiały i leniwy...
Jakoś przygasł nasz myśliwy,
jakieś w oku ma wahanie.
Jakieś
mu się plączą słowa
o istnieniu
niezgłębionym...
Pot jest coraz bardziej słony,
coraz wstrzemięźliwsza mowa.
Ciesz
się snem, pogodna łani!
Ciesz się życiem, ptaku w niebie!
Zatopnieliśmy w dumaniu
o dobroci, prawdzie, chlebie...
Rozłupano
łuk na drzazgi,
strzelba wisi gdzieś bezczynna.
Co
zdawało się drobiazgiem -
główną staje się przyczyną.
V
Piąty
dzień. Znów na rozstaje
po roztopach zima wraca.
Już
po łowach! - praca, praca...
Z potu tylko sól zostaje.
Nie
okupił życia tanio...
Czym się przejął? Rzeczą którą?
Wczoraj diabła miał za skórą,
refleksyjny dziś jak
anioł...
Czyżby
w nagłym objawieniu,
lata własne licząc skrzętnie,
dostrzegł naraz w dniu powszednim
więcej sensu niż
zbawieniu?
Czyżby
zgadł, że sadząc w pędzie,
raz na czele, raz na przedzie -
jak nikogo nie dopędził,
tak niczego nie wyprzedził?
Wszystko
w końcu się sumuje -
pnie się kto czy upadł nisko,
znów się pnie czy rezygnuje -
w końcu się sumuje wszystko.
Vi
Szósty
dzień. Od dawien dawna
z drzwi tajemnych spadła kłódka:
droga tam - nad wyraz krótka;
rzecz bolesna i zabawna.
Wszystko
sprawdza się tu niczym
pożegnalny krzyż na drogę.
Chwila - i po tajemnicy,
no i dobrze, dzięki Bogu.
Wyruszymy
bez gadania.
bez biletu (ujdzie płazem!)
i obejdzie się
tym razem
bez walizek pakowania.
Wyruszymy
bez bagaży,
nie za wolno, nie za prędko,
byle jak - i
uśmiech twarzy
będzie nam
jak trzcinka w ręku...
Niech
się głupcy bawią w sądy:
czy nadejdą chwile w dziejach,
kiedy dusz zetlałe lonty
buchną ogniem
lub od frontu
zakołacze w drzwi nadzieja!
Lżyj
czy chwal! przeklinaj! módl się! -
wczoraj, jutro, dziś
pojutrze! -
nie skrojono nic na miarę:
życie
dłuższe jest nad wiarę,
ale od miłości
krótsze.
Vii
Siódmy
dzień. Wyjściowy dzień.
Wolna droga. Masz wychodne!
Bram przechodnich czeka sień...
Pożegnajmy się -
przechodnie!
Andrzej Mandalian
Walc
Na
arbackim podwórku słychać krzyki i śmiech,
zwilgotniały
już jezdnie wokoło.
Płaczcie, dzieci!
Umiera marcowy
śnieg,
urządzimy mu
pochówek wesoły.
Będą
w ciemnych komórkach łyżwy wasze rdzewiały
I sterczały z
kątów narty jak piki...
Płaczcie, dzieci!
Już wkrótce
zza rzeki białej
przyskoczą dziarskie pasikoniki.
I
obdarzą was sobą. Będzie ich cała masa.
Będą was
obskakiwać na wszystkich spacerach.
Płaczcie, dzieci!
Już śnieg marcowy dogasa,
niechaj więc pochowany będzie
niby generał.
Fotografie przyjaciół
Pieniądze
się zużywają,
o słowach się zapomina
trawa mnie się
i wygina,
tylko
twarze pozostają
i znajome, bliskie oczy...
Płaczą czy
się uśmiechają -
żaden głos z nimi nie łączy.
Leją
się z tych fotografii
oceany biografii,
a życie w nich
umieszczone
do dna z naszym jest splecione.
I
nie łzy, i nie udręki
mogą tutaj być widoczne,
nie
zawiści, klęski mroczne
pokazują nam te scenki,
nic tu
z próżnej ciekawości,
nic z współczucia bezradnego...
Świat
po prostu - nic innego,
życie - żadnych cudowności.
Kochamy
ich, szanujemy,
za ich fart pijemy wódkę...
Modlitwa
Dopóki
nam Ziemia kręci się, dopóki jest tak czy siak.
Panie,
ofiaruj każdemu z nas, czego mu w życiu brak:
mędrca obdaruj
głową, tchórzowi dać konia chciej,
sypnij grosza
szczęściarzom...
I mnie w opiece swej miej.
Dopóki
Ziemia obraca się, o Panie nasz, na Twój znak
tym, którzy
pragną władzy, niech władza ta pójdzie w smak,
daj
szczodrobliwym odetchnąć, raz niech zapłacą mniej,
daj
Kainowi skruchę...
I mnie w opiece swej miej.
Ja
wiem, że Ty wszystko możesz, ja wierzę w Twą moc i gest,
jak wierzy zabity żołnierz, że w siódmym niebie jest,
jak
zmysł każdy chłonie z wiarą Twój ledwie słyszalny głos,
jak wszyscy wierzymy w Ciebie, nie wiedząc, co niesie los.
Panie
zielonooki, mój Boże jedyny, spraw -
dopóki nam Ziemia toczy
się, zdumiona obrotem spraw,
dopóki czasu i prochu wciąż
jeszcze wystarcza jej -
daj każdemu po trochu...
I mnie
w opiece swej miej.
Andrzej Mandalian
---------------------------
Borys Pasternak (1890-1960) - ros. poeta, powieściopisarz; debiut w 1912 w piśmie zbliżonym do futurystów "Centryguga"; późniejsza poezja wypływa z konfrontacji poeta-świat; zbiorki: "Bliźniak w chmurach"(1914) "Życie - moja siostra" (1922) "Tematy i warjacje" (1932) "Powtórne narodziny" (1932) "Przestwór ziemski" (1945) powieści: "Doktor Żywago" (1956); laureat Nagrody Nobla (nie przyjął jej) w 1958 r.
* * *
We
wszystkich rzeczach dotrzeć muszę
Do ich istoty,
W
szukaniu dróg, w rozterce duszy,
W treści roboty.
Do
sedna czasu ubiegłego,
Do jego rdzenia,
Do przyczyn,
sensu najgłębszego,
Aż do korzenia.
Przez
cały czas chwytając nici
Losów i zdarzeń,
Odkrywać,
kochać, żyć i myśleć,
Doznawać wrażeń.
O,
gdybym tylko mógł najprościej
I w słowach pierwszych
O właściwościach namiętności
Złożyć pięć wierszy.
O
grzechach i o wykroczeniach,
Lękach, pogoniach,
O
mimowolnych zaskoczeniach,
Łakociach i dłoniach.
Wszystkie
jej prawa bym ustalił
I jej zasady,
Wszystkich jej imion
inicjały
Powtarzać radbym.
Wiersze
jak ogród bym zakładał.
Drżąc każdym nerwem,
Kwitłyby lipy w nich jak w sadach
Rzędem, bez przerwy.
Do
wierszy wniósłbym mięty wonie
I wonie róży,
Turzyce,
sianokosy, błonie,
Łoskoty burzy.
Podobnie
niegdyś Szopen robił:
Prawdziwe cuda
Folwarków,
parków, gajów, mogił
W jego etiudach.
I
jest w zwycięstwie osiągniętym
Męka, gra żywa-
Jak w
łuku mocno naciągniętym
Sztywna cięciwa.
* * *
Kochać
- niekiedy to Golgota,
Lecz bez powikłań piękno twoje.
Poznać urody twej istotę
To tajemnicę życia pojąć.
O
wiośnie słychać słów szelesty,
I prawd, i nowych odkryć
szmery.
Ty z rodu tych aksjomów jesteś.
Twój sens jest
jak powietrze szczery.
Łatwo
się zbudzić, wzrok odzyskać,
Z serca słów zbędnych
strząsnąć śmierci
I od tej pory być już czystym.
To
bardzo proste - w gruncie rzeczy.
Hamlet
Ucichł
gwar. Ja stanąłem na scenie
I oparłszy się o drzwi, z
daleka
Usiłuję wyłowić w przestrzeni
Odgłos tego, co
w życiu mnie czeka.
We
mnie godzą ciemności nocne
I lornetki wprost skierowane.
Jeśli tylko możesz, Abba Ojcze,
Przenieś kielich ten ode
mnie, Panie.
Miły
jest mi uparty Twój zamysł
I się zgadzam zagrać w tej
roli,
Lecz się toczy akcja innej dramy
I tym razem,
proszę, mnie zwolnij.
Bo
następstwo scen ustalone,
Kres tej drogi niezmiennie pewny.
Jestem sam. W obłudzie wszystko tonie.
Przeżyć życie - to
nie pole przebyć.
Szczęście
Ulewę
wieczorną ogrody
Wchłonęły. A wniosek stąd taki:
Że
szczęście tak samo nas podda
Udręce, jak chmurne orszaki.
Tak
szczęście gwałtowne na pewno
Wygląda twarz w twarz -
rzeczywiste,
Jak ulic po przejściu ulewy
Zwycięstwo
tysiąclistne.
Tam
pokój zawarto. Jak Kain,
Wtłoczony tam ciepłem przedmieści,
Już grzmot zapomniany, wyśmiany
I czci pozbawiony przez
liście.
Przez
wyż. Kropli czkawką. I jeszcze
Tym bardziej wyraźną, że
przy tym
Nie zliczyć zagajów: bo deszcze
Rozlały się
w deszcz jednolity.
Po
liściach na płask. W oceanie
Roztopu pączkowia. I na dnie
Szumnego adorowania
Niebiosów wyznawców przykładnych.
Gąszcz
krzewów nie został wyżęty.
Krzywodziób kochliwy tak
szczodrze
Nie pryska ziarnami o pręty,
Jak gwiazd
rozsypiskiem - wiciodrzew.
Określenie poezji
To
są - stromo spiętrzone poświsty,
To jest - bryłek
szczękanie lodowych,
To jest - noc, która lodem tnie liście,
To - słowików-rywali rozmowy.
To
- groch słodki, zielony, zdziczały,
To są - w strąkach
szlochania wszechświata,
To - z pulpitów i z fletów Figaro
Ponad grządką się gradem rozpadał.
To,
co noc znaleźć chciała tak bardzo
W kąpieliska podbrzeżach
i toniach,
Aby gwiazdę złowioną do sadza
W dygocących
i mokrych nieść dłoniach.
Duszność
- płyciej niż deski pod wodą.
Olchą padło sklepienie
niebiosów.
W głos by gwiazdom przystało chichotać,
Ba, lecz wszechświat to miejsce bez głosu.
Nasza burza
Jak
kapłan, bzy spaliła burza,
W oczy i w chmury dym nawiała.
Spróbuj zwichnięty mrówki staw
Złożyć, nastawić
drgnieniem warg.
Szczęk
wiader w skos strącony w górze.
O, co za chciwość: nieba
mało?
Sto serc bijących w rowie drży.
Grom jak
ofiarnik spalił bzy.
Łąka
- w emalii. Sto serc z dreszczem,
Jeśliby zziębło - lazur
zdrapie.
Lecz nawet zięba się nie kusi
Brylantów
rauszu strząsnąć z duszy.
Przy
stągwiach burzę piją jeszcze
Ze słodkich obfitości
czapek,
Krwawa, burzliwa koniczyna
W bryzgach malarzy
bordo płynie.
Komary
lgną do malin w sadach.
Jednak z swą trąbką malaryjną
Akurat tu się, potwór, wdarł,
Gdzie jest różowszy lata
czar?!
Przez
bluzę napuściwszy jadu,
Czerwoną frunąć baleriną?
Tam łobuzerskie żądło wbić,
Gdzie krew jest niby mokry
liść!
O,
uwierz mojej grze, jest szczera,
Uwierz dudniejącej w ślad
migrenie!
Gniew dnia w ten sposób musi gorzeć
Jak
dziczka w czereśniowej korze.
Już
uwierzyłaś? Teraz, teraz
przybliż swą twarz, a w
rozświetleniu
Twego świętego lata - pomnij! -
W pożar
rozpalę ją ogromny.
Nie
będę już przed tobą skrywał:
Wargi swe chowasz w śnieg
jaśminu,
Czuję na moich ten sam śnieg,
Na moich taje
on we śnie.
Gdzie
podziać moją radość żywą?
W wierszach, w podziałkach na
ośminie?
Już dość ich popękanych warg
Od jadów
zapisanych kart.
One
są z alfabetem w wojnie,
Ich żar na twojej twarzy płonie.
przy współpracy
Wandy Grodzieńskiej
---------------------------
Włodzimierz Wysocki (1938-1980); poeta-pieśniarz, aktor teatralny i filmowy; autor powieści "Życie bez snu", dzienników, zapisków z podróży i listów do przyjaciół.
Piosenki i Wiersze
Piosenka liryczna
Tu
jodeł ramiona na wietrze wciąż drżą,
Trwożliwie
szczebioczą tu ptaki,
Baśniowy matecznik to wieczny twój dom
-
Wydostać się stąd nie potrafisz.
Cóż,
czeremcha samotna z żałości niech schnie,
Niech jak deszcze
bzu opadają,
Wszystko jedno - natychmiast zabieram stąd cię
Do pałacu, gdzie flety nam grają!
Twój
las czarnoksiężnik na zawsze chciał skryć
Przede mną,
zatopić w przestrzeni,
By nikt ci nie dowiódł, że można
też żyć
Szczęśliwie poza tym schronieniem.
Cóż,
rosa na liściach przed świtem niech schnie
I niech księżyc
z chmurami trwa w sporze,
Wszystko jedno - natychmiast zabieram
stąd cię,
Upatrzyłem już domek nad morzem.
O
której godzinie, którego dnia chcesz
Ostrożnie wyjść mi na
spotkanie,
Gdy wreszcie mógł będę na rękach cię nieść
Do miejsca, gdzie ze mną zostaniesz?
Porwę
cię, jeśli wolisz, lecz sygnał mi daj,
Sił już brak - inni
krócej czekają.
Przecież nawet w szałasie możemy mieć
raj
Jeśli pałac i domek ktoś zajął.
Bogusław Wróblewski
W górach
Tu
każdy swój szczyt odnajdzie wśród chmur,
kamienne potoki
spływają tu z gór,
tu krok nieostrożny i już lecisz w
przepaść jak głaz
i można niejeden obejść próg,
lecz nam się zachciewa trudnych dróg
jak marszu w pierwszej
linii w wojny czas...
Kto
z losem tu mógł za bary się brać
ten wie, co jest wart, ten
wie, na co go stać,
bo choćbyś tam w dole odwagi miał w
sobie za stu,
na dole tam nie znajdziesz, nie,
przez całe
szczęśliwe życie swe
ni jednej dziesiątej tych trudów,
tych cudów, co tu!
Wśród
kwiatów i wstęg nie będą cię nieść,
z gładkości drwi
nagrobnych rzeźb
ten kamień, co spokój wieczysty być może
ci da
i tylko znicz, co świt, co świt
zapłonie dla
ciebie w słońcu szczyt,
któregoś nie zdobył i który
zwycięsko wciąż trwa.
I
niech mówią i niech kraczą niech,
świat w marszu pożegnać
mniejszy
grzech,
niż sadłem się w miękkim piernacie zadławić wśród snu,
a znajdą
się
i tak i tak
ci, którzy twój podemną szlak
i dojdą do
celu i piersiach
nie zabraknie tchu.
A
wisząc u pionowych ścian
na traf szczęśliwy nie licz tam,
prezentów od losu nie zyskasz tu ty, ni twój druh,
licz tylko
na swe ręce dwie,
na dłoń przyjaciela i módl się
by
była łaskawa wam lina wiążąca was dwóch.
I
stopnie rób i wytęż wzrok
i cofać się nie próbuj nawet o
krok,
a w chwili zwycięstwa, gdy serce rozśpiewa się zbyt,
zachłyśnij się radością swą
nim zaczniesz zazdrościć
temu, co
zaczyna marsz i niezdobyty przed sobą szczyt...
Wojciech Młynarski
Pożegnanie z górami
W
hałas miast, w ulic nurt, w pisk klaksonów i kół -
powracamy, choć tam próżno szukać nam miejsca.
Opuszczamy
już szczyt, opuszczamy się w dół,
zostawiając wśród gór
swoje serca.
Refren:
Więc uciszcie swarliwe swe chóry -
nikt przekonać nie będzie
mnie mógł -
wszak od gór lepsze są tylko góry,
te,
na których nie stawiał jam stóp,
te, na których nie stawiał
jam stóp.
Kto
w nieszczęściu by chciał bez oparcia sam być?
któż wbrew
sercu by chciał od szczęśliwej zbiec chwili?
Lecz schodzimy
i my, zostawiając nasz szczyt,
cóż bogowie też przecież na
ziemię schodzili.
Refren: Więc uciszcie...
Tyle
słów, tyle snów, tyle pieśni wciąż w nas
budzą góry i
chcą, abyśmy zostali,
lecz schodzimy, na rok lub na zawsze,
gdy czas,
byśmy znów, byśmy znów, byśmy znów powracali.
Refren:
Więc uciszcie swarliwe swe chóry -
nikt przekonać nie będzie
mnie mógł -
wszak od gór lepsze są tylko góry,
te,
na których nie stawiał jam stóp,
te, na których nie stawiał
jam stóp.
Bohdan Zadura
Rozstrzelanie
górskiego echa
Na
cichej przełęczy, gdzie wiatrom nie wadzą już skały,
gdzie
taka jest grań, że wspiąć na nią nie zdołał się nikt,
wśród gór sobie echo wesołe wysoko mieszkało
i głos
wydawało na krzyk, człowieczy każdy krzyk.
Samotność
straszliwa gdy tak się zaciśnie na gardle,
że ledwie
zdławiony się w przepaść osunie twój głos,
wołanie o
pomoc wnet echo podniesie upadłe
i wzmocni, doniesie do uszu
przyjaciół twych wprost.
To
widać nie ludzie, szaleju, blekotu popiwszy,
by słychać nie
było tupotu, chrapania ich już,
zjawili się żywy ten wąwóz
na zawsze uciszyć
i echo związali, i knebel wepchnęli do
ust.
Przez
całą noc trwała mordercza zabawa wśród śmiechów
i echo
milczące z nich każdy pod obcas swój brał.
Pod świt
rozwalili to górskie, to górskie echo
i łzy wytrysnęły jak
żwir spośród zranionych skał.
Bohdan Zadura
Prawda i blaga
Prawda
subtelna wytwornie ubrana chodziła -
Każdy, wesoły choć
goły, miał przykład z niej brać;
Blaga prostacka tę prawdę
do siebie zwabiła:
"Zostań, odpocznij, wszak możesz
wygodnie tu spać".
Kiedy
już prawda naiwna na dobre usnęła,
Śniła rozkosznie i
miękko wtuliła się w koc,
Blaga brutalnie z niej całe
okrycie ściągnęła -
Grzejąc jej ciepłem swe ciało
spędziła tę noc.
Przed
świtem blaga z tapczanu podniosła się nago,
Baba jak baba -
obrazek to stary jak świat,
Nie ma różnicy za grosz między
prawdą a blagą,
Gdy, oczywiście, zupełnie pozbawić je
szat.
Zręcznie
wyplotła jej z włosów wstążeczki błyszczące,
Suknię
zmierzyła na oko, wciągnęła dessous,
Wzięła jej dowód,
zegarek, zgarnęła pieniądze,
Szpetnie zaklęła, splunęła,
uciekła co tchu.
Rano,
gdy prawda z letargu ocknęła się wreszcie,
Naga i sadzą
pokryta, zmarznięta na kość,
Wstyd ją ogarnął i lęk: jak
pokaże się w mieście?
Czy w tej okropnej postaci rozpozna ją
ktoś?
Śmiała
się jednak, gdy w pierś jej kamienie ciskali:
"Wszystko
to blaga, choć teraz ubrana jak ja".
Dwaj urzędnicy
rozwlekły protokół spisali,
W którym z godności ją
chcieli obedrzeć do cna.
Długi
protokół się kończył obłudną tyradą,
Z palca wyssanych
zarzutów stawiano w nim moc,
"Taka łachudra ma czelność
nazywać się prawdą,
A nawet ciuchy w rynsztoku straciła
przez noc".
Choć
naga prawda na Boga się klęła - wciąż słabła,
Długo
musiała się tułać i żebrać jak dziad.
Blaga tymczasem już
gdzieś konia z rzędem ukradła,
Na którym dumnie przemierza
do dziś cały świat.
Mówią,
że ktoś uparcie o prawdę wojuje,
Lecz w jego mowach nie
widać tej prawdy ni krzty.
Bogusław Wróblewski
Na ten chłód...
Na
ten chłód, na ten ziąb
co tak goni nas gdzieś?
Co tak
ciągnie wciąż dalej i w głąb?
Trzeba ruszać, pal sześć!
Na ten chłód, na ten ziąb...
Dziwna
rzecz, dziwna rzecz,
od topoli i brzóz
odchodzimy na
Północ, hen precz.
Czy tam cieplej, gdzie mróz?
Dziwna
rzecz, dziwna rzecz...
Ciepły
mieliśmy kąt,
lecz ruszyliśmy w świat.
Pewno jakiś w
nas samych tkwi błąd?
Bo tak zawsze - pod wiatr,
bo tak
zawsze - pod prąd
Do
powrotu ten sam
naraz wzywa nas głos,
co na oślep gnać
w dal kazał nam.
Gdzie ów szczęsny jest los?
Może tu?
Może tam?
Ziemowit Fedecki