Ryl Wybór poezji światowej












Wybór poezji światowej












Opracowała Małgorzata Ryl


Dokądkolwiek drogami świata

Wybór poezji światowej











Drogi Czytelniku!


Serdecznie zapraszamy Cię do odbycia wyprawy szlakami dwudziestowiecznej poezji amerykańskiej, angielskiej, francuskiej, hebrajskiej, niemieckiej i rosyjskiej. Wędrując odkrytymi i mniej znanymi ścieżkami literatury, na pewno dostrzegasz, że problemy zawarte w utworach, są bliskie każdemu współczesnemu Czytelnikowi. Głównym ich tematem jest człowiek, jego wartość intelektualna i moralna. Twórcy prezentują Ci nowatorskie, próby wersyfikacyjne, urzekają walorami dźwiękowymi, co niestety tylko w przybliżeniu oddaje przekład...

Literatura


anglo-amerykańska


Robert Frost


Robert Frost (1874-1963); studiował filozofię klasyczną na Harvard University; dopiero w Anglii dostrzeżono jego talent; naturalną konwersacyjność, przejrzystą rzeczowość i dociekliwość, klasyczną grę zmysłowej obserwacji i metafizycznej refleksji; w 1915 r. powrócił do Stanów Zjednoczonych jako uznany poeta.


Wpatrzyć się w coś

na kształt tej gwiazdy


W zasięgu wzroku najjaśniejsza

Gwiazdo, wzniosłości twej nie zmniejsza

Prawo do skrycia się w obłoku

(Nie "w nocy": w nocy, choć jest gęstsza,

Lśnisz właśnie jaśniej na tle mroku):

Dumnym przystoją tajemnice.

A jednak, tak zupełnie milczeć,

Jakbyś rzec chciała: "Dajcie spokój"?

Oświeć nas słowem: powtórzone,

Przetrwa w nas, gdybyś nam uciekła.

Powiedz coś! I powiada: "Płonę".

Tak, ale ile z tego ciepła

W stopniach Celsjusza, Fahrenheita?

Wyjaśnij nam to w ludzkiej mowie.

Wylicz składniki pierwiastkowe.

Wiedza w praktyce mało warta,

Lecz coś tam w końcu nam to powie.

I, niewzruszony jak w sonecie

Keatsa, punkt jasny na wyżynie

Trwa, od nas mało chcąc: jedynie

Powtarza nam, że stać nas przecież

Na to, by wtedy, gdy osacza

Nas tłum - czy wrogi, czy przyjazny –

Wpatrzyć się w coś na kształt tej gwiazdy,

Iść w ślad za blaskiem i nie zbaczać.


Pustkowia


Śnieg pada, noc zapada, śpiesznie, och, jak śpiesznie,

Nad polem, które minę, gdy całkiem się zmierzchnie,

I prawie całą ziemię gładko śnieg okrywa,

Tylko badyle sterczą nad białą powierzchnię.


Bory dokoła mają na własność to rżysko.

Leśny zwierz śpi, zaszyty w ciepłe legowisko.

Zbyt nieobecny duchem, prawie się nie liczę;

Lecz samotność mnie włącza w swój krąg - mimo wszystko.


Jeśli w tej samotności cokolwiek się zmienia,

To tylko to, że więcej w niej osamotnienia:

Narasta pusta białość bezwiednego śniegu,

Co nic nie mówi - nie ma nic do powiedzenia.


Nie straszcie mnie kosmosem, gdzie próżnia jałowa

Międzygwiezdnych przestrzeni - bez życia, bez słowa.

O wiele bliżej - w sobie - mam tego dość wiele,

By mnie straszyły własne, prywatne pustkowia.


Akceptacja


Kiedy słońce, resztkami sił, końcem promienia

Uczepione obłoku, spada w otchłań ognia –

Nad tym, co zaszło, krzyku grozy lub zdumienia

Nie podnosi przyroda. Przecież niepodobna,

By ptaki nie wiedziały, że mrok niedaleko.

Wiedzą: jeden przytłumia drżący w piersi pomruk

I mętniejące oko zasuwa powieką,

Inny, nisko nad gajem śpieszący do domu,

Zaskoczony przez nagły zmierzch, w ostatniej chwili

Zapada w gniazdo, w zapamiętane gałęzie –

Co najwyżej pomyśli czy zaćwierka: "Czyli

Zdążyłem! Niech się wokół noc mrokiem oprzędzie;

Niech się stanie dość ciemna, by mrok zasnuł wszędzie

To, co ma być. To co ma być, będzie: niech będzie."


Ku ziemi


Miłość tykała ust młodych

Tak czule, że aż niebezpiecznie;

Zbyt gęsta była jej słodycz:

Żyłem powietrzem


Płynącym od skrytych wonności,

Powiewem - niech mi się przypomni

Ta woń ze wzgórz – winorośli

W zmierzch nieprzytomny?


W zawrocie, w bólu głowy

W zapach bzów nurzałem się nocą,

Skrapiany ich miodem liliowym,

Strząśniętą rosą.


Łaknąłem słodyczy, lecz smak ten

Tylko wtedy ostro odurzał:

W młodości - już samym płatkiem

Kłuła mnie róża.


Dziś - smak radości jest inny:

Musi w nim być szczypta soli,

Bólu, znużenia i winy;

Dojrzałość woli


Zaschły ślad łez, tę gorycz

Po tak wielkiej, że ciężkiej miłości;

Smakuje jej cierpkość kory

I dymny goździk.


Gdy, sztywny i obolały,

Cofam zdrętwiałe ramię,

Na którym się opierałem,

Półleżąc w trawie,


Ten ból to za mało jeszcze,

Ten ciężar to wciąż nie dość wiele:

Chcę szorstką ziemi powierzchnię

Czuć w całym ciele.


Raz przynajmniej - coś


Kpią ze mnie, że ilekroć chcę zajrzeć w głąb studni,

Klękam przy cembrowinie nie tak jak należy,

Pod światło - wzrok nie wnika głębiej, zatrzymany

Przez lustro wody, które odwzajemnia mi się

Mną samym, jakby bogiem wychylonym z nieba

W wieńcu z paproci, na tle pyknięć kumulusów.

Raz tylko, opierając podbródek o krawędź,

Dostrzegłem - tak mi się zdawało - za odbiciem,

Poprzez nie, coś białego, nieokreślonego,

Przynależnego głębi - lecz widok mi umknął.

Woda sama skarciła swą zbytnią przejrzystość.

Z paproci spadła kropla i kolistne zmarszczki

Wprawiły w drżenie to coś, co leżało na dnie,

Rozmyły, zamazały tę biel. Co to było?

Prawda? Kwarcowy kamyk? Raz przynajmniej - coś.


Telefon


- Kiedy dziś sobie stąd poszedłem, wprost

Przed siebie, jak najdalej,

I kiedy w pewnej chwili

Leżałem w trawie - jakiś kwiat samotnie

Do ucha mi się nachylił

I dobiegł mnie twój głos.

Nie mów mi, że tak nie było, że wcale

Nic nie mówiłaś - w ten kwiat, tu na oknie,

Musiałaś szepnąć coś. Pamiętasz treść tych słów?


- Wpierw ty powiedz, co ci się zdawało, że słyszysz.


- Odszukałem kwiat w trawie, przegnałem ospale

Brzęczącą nad nim pszczołę i przytknąłem znów

Ucho do płatków; i nie tylko głos,

Lecz jakby słowo jakieś usłyszałem w ciszy –

Co to było za słowo? Moje imię? Potem

Powiedziałaś, - jeżeli nie ty sama, ktoś

Powiedział "Wróć już"; tyle do mnie doszło.


- Mogłam coś w tym rodzaju pomyśleć - nie głośno.


- W każdym razie - jestem z powrotem.


Droga nie wybrana


Dwie drogi w żółtym lesie szły w dwie różne strony:

Żałując, że się nie da jechać dwiema naraz

I być jednym podróżnym, stałem, zapatrzony

W głąb pierwszej z dróg, aż po jej zakręt oddalony,

Gdzie widok niknął w gęstych krzakach i konarach;


Potem ruszyłem drugą z nich, nie mniej ciekawą,

Może wartą wyboru z tej jednej przyczyny,

Że, rzadziej używana, zarastała trawą;

A jednak mogłem skręcić tak w lewo, jak w prawo:

Tu i tam takie same były koleiny,


Pełne liści, na których w tej porannej porze

Nie znaczyły się jeszcze śladów czarne smugi.

Och, wiedziałem: choć pierwszą na później odłożę,

Drogi nas w inne drogi prowadzą - i może

Nie zjawię się w tym samym mieszkaniu po raz drugi.


Po wielu latach, z twarzą przez zmarszczki zoraną,

Opowiem to, z westchnieniem i mglistym morałem:

Zdarzyło mi się niegdyś ujrzeć w lesie rano

Dwie drogi; pojechałem tą mniej uczęszczaną –

Reszta wzięła się z tego, że to ją wybrałem.




Objawienie


Budujemy sobie na uboczu

Z przekomarzań i kpin tajny szałas,

Ale serce omal nie wyskoczy:

Żeby ktoś z nas z naszą prawdą znalazł!


Żal aż bierze, gdy takie warownie

Po (umownie rzecz biorąc) minucie

Runą: w końcu znów mówimy dosłownie,

Gdy potrzebne nam czyjeś współczucie.


Tak ze wszystkim: od dziecięcej zabawy

W chowanego aż do Boga w błękicie,

Kto się schował nazbyt dobrze, ten wyjawi –

Odezwawszy się - swoje ukrycie

Edward Estlin Cummings


Edward Estlin Cummings (1894-1962); studiował w Harvard Universety grekę i języki nowożytne; powieściopisarz, poeta, eseista, czołowa postać artystycznej awangardy swego kraju; poeta miłości piszący pod patronatem Apollinaire'a.


Te z różanych krzewów


te z różanych krzewów prababki mojej matki białe

róże są najmniej jak tylko można prawdopodobnymi różami

jej nieprawdopodobnego świata i zapewne

również niemożliwego naszego

- są może w niebiosach Boga

poezje (prababka mojej matki wie o tym dobrze)

najczystszej poezji i blaski najczulszego blasku

odrobinę jednak mniej wiarygodne

niż (czy nawet On Wszechmocny mógłby się smucić

kiedy zakwitały) te róże które są naprawdę

snami róż –

"i kto" zapytałem jedyną "jeśli nie On Sam

mógł wymyśleć te tchnienia tak żarliwie niewinne

miłosiernej słodyczy?"

- "nikt" powiedziała

"chyba że to uśmiech kogoś" (i uśmiechnęła się)

"kto Sam jest dla Siebie białą różyczką dziecka"


Artur Międzyrzecki


Dzięki Ci Boże za ten cudowny...


Dzięki Ci Boże za ten cudowny

dzień: za dusze drzew w zielonym skoku

i za prawdziwie niebieski sen nieba; za wszystko

co jest naturalne jest nieskończone jest czystym tak


(umarłem i znowu dzisiaj żyję,

to urodzinowy dzień słońca; to urodzinowy

dzień życia i miłości, skrzydeł: i tej wielkości

radosnej ziemi w stawaniu się bez końca)


czy mógłby ktoś kto doznaje dotyka słyszy widzi

oddycha - wydobyty z samego nie

z zupełnie nic - zadowolić się tym co ludzkie

wątpić o Tobie niewyobrażalnym


(budzą się teraz uszy moich uszu
przejrzały oczy moich oczu)


Artur Międzyrzecki


Jeśli są w ogóle jakieś nieba...


jeśli są w ogóle jakieś nieba moja matka będzie (sama dla siebie) miała

jedno z nich. Nie będzie to niebo usłane bratkami ani

delikatne niebo konwaliowe lecz

będzie to niebo z czarno-czerwonych róż


mój ojciec będzie (głęboki jak róża

wysoki jak róża)


stać obok mojej


(kołysząc się nad nią

w milczeniu)

z oczyma które naprawdę są płatkami i nic


nie widzą z twarzą poety która jest

naprawdę kwiatem a nie twarzą z

dłońmi

które szepczą

Oto moja ukochana moja


(nagle w blasku słońca

skłoni się,

& cały ogród się skłoni)


Vachel Lindsay


Vachel Lindsay (1879-1931) - studiował w Hiram College, chicagowskim Artystycznym Institute i nowojorskiej School of Art; wędrował przez florydę, Georgię, śpiewając swoje wiersze i ballady,, stając się bardem pokrzywdzonych; spopularyzował folklor murzyński wśród białych poetów.


Gołąb nowego śniegu


Daję ci śnieżny dom

I na nim chorągiew wiatru,

Daję ci szpaler

Zaśnieżonych krzewów,

Gołębia śniegu ci daję

I proszę byś go kochała.


Śnieżny gołąb zlatuje

Ku oknu śnieżnego domu,

Jest duchem

I nie rzuca cienia.

Jego krzyk jest głosem miłości

Od łąki, od zaśnieżonej

Łąki, gdzie stąpał w blasku,

Promiennej łąki anielskiej.


Artur Międzyrzecki


Do Złotowłosej z Luizjany


Gdyby gwiazda zamiast słońca miała wschodzić,

Byłabyś wschodem słońca.

Gdyby gwiazda zastąpić miała księżyc,

Byłabyś wschodem księżyca.

Gdyby twarz objawić się miała w kwiatach

Zamiast gałęzi jabłoni,

Byłabyś wiosną.

Gdyby twoje serce było tak czyste

Jak twoje młode oczy,

Byłabyś moją miłością.


Artur Międzyrzecki


Czemu głosowałem na socjalistów


Niesprawiedliwy - bić się chce za sprawiedliwość.

Życie miałem niegodne, lecz wybieram godność.

Ja, sam nieczuły, chciałbym, żeby świat był czuły.

Ja, ślepiec, krzyk podnoszę przeciw swej ślepocie.


Człowiek, dziwaczne zwierzę, pieści swoje mrzonki,

Zmaga się z człowieczeństwem o swój słodki zbytek.

Choćby pozostał taki, niechaj dobre prawa

Panują i powszechna chęć życia w harmonii.


Głosujmy przeciw naszej człowieczej naturze,

Znad wszystkich urn wyborczych przyzywając Boga,

Żeby dał nam porzucić grzeszność zatwardziałą

I uczynił z nas mędrców z odmienioną twarzą.


Artur Międzyrzecki


---------------------------


Edgar Lee Masters


Edgar Lee Masters (1869-1950) - autor wielu tomów, dramatów, esejów; studiował prawo w Chicago, biorąc udział w ówczesnym ruchu poetyckim.


Milczenie


Poznałem milczenie gwiazd i milczenie morza,

Milczenie miasta, które odpoczywa,

Milczenie między kobietą i mężczyzną

I milczenie chorego,

Kiedy błądzi wzrokiem po pokoju.

I pytam was: czy to, co w głębi, potrzebuje języka?

Zwierzę żyjące na swobodzie skarży się jękiem,

Kiedy śmierć wydziera mu małe,

Nam rzeczywistość odbiera mowę,

Stajemy się niemi.


Ciekawsi chłopak pyta starego żołnierza

Siedzącego przed sklepem spożywczym:

"Gdzie stracił pan nogę?"

Żołnierz milczy.

Myśl jego ulatuje daleko,

Nie ma odwagi zatrzymać się w Gettysburgu.

Wraca żartobliwa.

Więc żołnierz odpowiada: "Niedźwiedź mi ją odgryzł".

Chłopiec się dziwi a stary żołnierz

W milczącej zadumie słyszy raz jeszcze

Strzały karabinowe, huk armat,

Krzyki mordowanego.

Widzi siebie leżącego na ziemi

I lekarzy szpitalnych, i lancety

I długie dni spędzone w łóżku.

Gdyby umiał opisać to wszystko,

Byłby artystą.

Ale gdyby był artystą, znalazłyby się rany głębsze,

Których nie umiałby opisać.


Jest milczenie wielkiej nienawiści,

Milczenie wielkiej miłości

I milczenie rozgoryczonej przyjaźni.

Jest milczenie duchowego przełomu,

Przez które cudownie udręczona dusza

Przechodzi w dziedzinę wyższego życia

Śledząc widzenia,

Których nie da się wypowiedzieć słowami.


Jest milczenie klęski

I milczenie niesprawiedliwie ukaranego,

Jest milczenie konającego, którego ręka

Chwyta nagle twoją rękę,

I milczenie między ojcem i synem,

Kiedy ojciec nie może wytłumaczyć się ze swojego życia,

Mimo że milczenie jego będzie źle zrozumiane.


Jest milczenie między mężem i żoną

I milczenie tych, którym się nie powiodło.

Jest wielkie milczenie

Otaczające uciśnione narody i podbitych wodzów

I milczenie Lincolna

Zamyślonego nad swoim ubogim dzieciństwem.

Jest milczenie Napoleona

Po Waterloo,

I milczenie Jeanne d'Arc,

Która woła wśród płomieni "Błogosławiony niech będzie Jezus"

Objawiając w tych słowach cały swój ból, całą nadzieję.

Jest milczenie późnego wieku

Zbyt pełnego mądrości, by język mógł je wypowiedzieć

W słowach zrozumiałych dla tych, którzy nie przeżyli jeszcze

Pełnego kręgu życia.


...


Jeśli my, którzy żyjemy, nie potrafimy mówić

O swoich wewnętrznych doświadczeniach,

Dlaczego dziwimy się, że nieżywi

Nie mówią nam o śmierci?

Ich milczenie stawać się będzie bardziej zrozumiałe

W miarę, jak będziemy się ku nim zbliżać.


Julia Hartwig


Petit, Poeta


Ziarenka w suchym strąku, tik, tik, tik,

tik, tik, tik, jak skłócone drobiny –

nikłe jamby, które mocny podmuch budzi –

a z których sosny uczynią symfonię.

Triolety, wilanele, rondele i ronda,

ballady nużące wciąż niezmienną myślą:

przepadły róże i niegdysiejsze śniegi;

a czym jest miłość? - to róża, co więdnie.

Życie wokół mnie, tutaj, w miasteczku:

tragedie i komedie, prawda i heroizm,

męstwo i wytrwałość, odwaga i klęska –

wszystko w tych krosnach, ach, jakie ich wzory!

Polany, leśne łąki, strumienie i rzeki –

całe me życie byłem na to ślepy.

Triolety, wilanele, rondele i ronda,

ziarenka w suchym strąku, tik, tik, tik,

tik, tik, tik, jakże nikłe jamby,

skoro Homer i Whitman huczeli wśród sosen?


Michał Sprusiński



---------------------------


Marianne Moore


Marianne Moore (1887-1972); poetka, uczyła scenografii w indiańskiej szkole, pracowała jako bibliotekarka; redaktor miesięcznika "The Dial", nazywała swe utwory "kompozycyjnymi hybrydami"; osobisty dla wyrazistych obrazów, wypowiedzi na stronie, filozoficznych dygresji, ironii, "cytatów z życia i mowy".


Twarz


"Nie jestem zdradliwa, nieczuła, zazdrosna, zabobonna,

wyniosła, jadowita albo też całkiem ohydna".

Studiując jej wyraz każdego dnia,


w desperackim porywie

i nie powodowana żadną ostatecznością,

najchętniej rozbiłabym lustro.


Choć zamiłowanie do porządku, żarliwość i bezpośrednia prostota

ze znamieniem dociekliwości są jedynymi zaletami, jakich się po niej oczekuje,

to przecież pewne twarze, bodaj kilka, choćby jedna z nich,

utrwalona w pamięci,

jest mi niezbędnie potrzebna

dla radości umysłu i oczu.


Julia Hartwig


Nieoględne ogrodnictwo


Jeżeli żółty kolor oznacza niewierność,

jestem niewierna.

Nie zniosłabym niechęci żółtej róży,

skoro książki mówią, że żółte przynosi nieszczęście,

białe wróży pomyślność.

Ale twoje niezwykłe opanowanie

i skłonność do życia z dala od ludzkich oczu

na pewno potrafią złagodzić każdą obrazę

i nie będą pobłażać zuchwalstwu.


Julia Hartwig


Czym są lata?


Czym jest nasza niewinność

a czym nasza wina? Wszyscy są nadzy,

nikt nie jest bezpieczny.

Skąd płynie męstwo: rzecz bez odpowiedzi,

harda wątpliwość –

co niema krzyczy, głucha nasłuchuje –

na przekór nieszczęściu i śmierci

dodaje męstwa innym i w klęsce swej sprawia,


że duch krzepnie? Widzi do głębi

i szczęśliwy ten,

kto przystał na śmiertelność

i w więzieniu własnym

wznosi się ponad siebie,

jak morze, co szamocąc się w otchłani,

chce być wolne, choć być nim nie może,

w swoich porażkach

odnajduje ciągłość.


Ten, kto czuje mocno,

żyje jak trzeba. Niczym ptak,

rośnie, kiedy śpiewa,

prostuje się. Chociaż uwięziony,

mocnym śpiewem głosi,

że sytym być to rzecz pozioma,

czysta jest radość.

To jest śmiertelność.

To jest wieczność.


Julia Hartwig




Bohater


Idziemy za tym, co lubimy.

Tam, gdzie grunt jest kwaśny,

gdzie wysoko wybujała zieleń zdziczałej fasoli

i kryją się zęby żmii, albo gdzie wiatr

niesie "głosy, co przerażają dzieci"

z zapuszczonej kępy cisów, wśród których

śpią i czuwają półszlachetne kocie oczy sowy

i "nastawione ostro uszy", i tak

dalej - miłość się nie urodzi.


Nie lubimy niektórych rzeczy i bohater

także nie lubi: mylących nagrobków

i niepewności; chodzenia

tam, dokąd nie chcemy iść;

cierpienia bez słowa; przystawiania i nasłuchiwania,

gdzie coś się ukrywa. Bohater wzdryga się,

kiedy to wylatuje na bezszelestnych skrzydłach

patrząc dwojgiem żółtych oczu i tłucze się wokół,


wydając urywany dźwięk podobny do parowego gwizdka, na przemian

niski i wysoki basowo_falsetowy świergot,

od którego cierpnie skóra.

Umierający Jakub zapytał

Józefa: Kim oni są? i pobłogosławił obydwu synów,

ale gorejącej młodszego, ku strapieniu Józefa. Z kolei

Józef stał się czyimś utrapieniem,

i Cincinnatus; i Regulus; i niektórzy nasi bliźni,

choćby nabożni byli


jak Pielgrzym, co musi iść powoli,

by odnaleźć swój rytm; zmęczony, ale pełen nadziei –

a nadzieja nie jest nadzieją,

dopóki nie znikną wszelkie przesłanki nadziei;

wyrozumiale spoglądający

na ludzkie pomyłki

z uczuciem matki –

kobiety albo kota. Obok groty

dostojny Murzyn w surducie odpowiada

śmiałej dziewczynie włóczącej się po świecie,

która wypytuje towarzyszącego jej mężczyznę,

co jest to, a co tamto i gdzie pochowana jest Marta:

"Generał Washington leży tam,


jego małżonka tu"; mówi

jak na scenie, nie widząc jej;

z poczuciem ludzkiej godności

i w poszanowaniu tajemnicy, nieruchomy

jak cień wierzby.


Mojżesz nie mógłby być wnukiem Faraona.

Nie to, co jadam,

jest moim pokarmem - mówi bohater.

Puszcza się w drogę nie po to, żeby zwiedzić świat,

lecz by obejrzeć kryształ górski –

niezwykłego El Greca

jarzącego się wewnętrznym światłem –

i nie pożąda niczego, czemu pozwolił odejść. Właśnie po tym

możesz poznać bohatera.


Julia Hartwig


Theodore Roethke


Theodore Roethke (1908-1963); poeta, studiował na Uniwersytecie Michigan w Ann Arbor i na Harvard University; wykładał literaturę angielską w Stanach Zjednoczonych, Anglii, Irlandii, cierpiał na schizofremię, uznał ją za źródło swej twórczości; zakres gatunków jest rozległy: od prostych dziecięcych rymów i poezji dowcipnego nonsensu poprzez pieśni miłosnę i wilenellę, po medytację.


W ciemny czas


W ciemny czas wzrok powraca, oko znów postrzega,

Własny cień napotykam w coraz głębszym mroku;

Własne echo rozróżniam w echach lasu wokół –

Ja, korona stworzenia, plączę u stóp drzewa.

Żyję pomiędzy czaplą a czyżem; pomiędzy

Szczytem orłów i kozic a jaskinią węży.


Czym jest szaleństwo, jeśli nie godnością, z którą

Dusza nie godzi się na świat, na sytuację?

Pożar dnia! Wiem, jak czyste są czyste rozpacze,

Mój cień bywał przyparty do spotniałych murów.

Ta skalna okolica - czy w niej jaskiń cienie,

Czy kręta ścieżka? Krawędź - oto moje mienie.


Morze odpowiedniości, w nieprzerwanym sztormie!

Po brzegi pełna ptaków noc, księżyc chropawy,

Północ, powracająca w biały dzień! Do prawdy

O sobie człowiek dąży długo i opornie –

Poprzez konanie "ja" pod suchym okiem nocy,

Przez blask nieziemski z wszystkich ziemskich form bijący.


Mrok, mrok jest w moim świetle, a głębsze żądz mroki.

Dusza, jak mucha wściekła od upału, jeszcze

Bzyczy u szyby, trąca szkło. Który ja jestem

Mną? Upadły, podźwigam się z kałuży trwogi.

Myśl wnika w siebie. Bóg w myśl: Pojedynczość z wolna

Staje się pojednaniem, w rwącym wietrze wolna.


Stanisław Barańczak


Przebudzenie


Błądziłem

W pełnym polu; słońce

Wyszło za próg;

Lato było pomyślne.


To tu! To tutaj!

Błyskało gardło strzyżyka;

Dla kwiatów

Kwiaty śpiewały.


Śpiewały

Kamienie małe,

Podskakiwały kwiaty

Jak koźlątka.


Poruszył się zjeżony

Rząd stokrotek;

Nie byłem sam

Pod jabłoniami.


Daleko w lesie

Westchnąło pisklę;

Zapasy wczesne

Wyzwoliła rosa.


Szedłem nad rzekę

Płynącą po kamieniach;

Uszy moje poznały

Radość poranną.


Wszystkie prądy

Wszystkich strumieni

Śpiewały w moich żyłach

Tego dnia.


Artur Międzyrzecki


Elegia dla Jane

(Mojej studentki zrzuconej przez konia)


Pamiętam jej loki na karku, miękkie i wilgotne jak pędy rośliny

I jej szybkie spojrzenie, i ukośny uśmiech młodego szczupaczka,

A kiedy już udało się nakłonić ją do mówienia, jak lekko padały słowa z jej ust,

I kołysała się lekko, zachwycona własnymi myślami,

Szczęśliwy strzyżyk z ogonkiem na wietrze,

Jej śpiew wprawiał w drżenie gałązki drzew,

Cień śpiewał z nią do wtóru;

Liście szeleszcząc obracały się do pocałunku

I ziemia śpiewała w jasnych dolinach pod krzewami róż.


Ach, kiedy była smutna, rzucała się w tak czyste głębie,

Że nie mógłby jej odnaleźć nawet własny ojciec:

Roztrącała najprzejrzystszą wodę.


Mój wróbelku, nie ma cię tutaj,

Oczekującej jak paproć, co rzuca kolczasty cień.

I nie pocieszają mnie mokre płyty kamienne

Ani mchy zranione ostatnimi promieniami.


Tak chciałbym wyrwać cię z tego snu,

Moje okaleczone dziecko, moja trzepotliwa gołąbko,

Nad tym wilgotnym grobem mówię ci słowa miłości,

Bez żadnych praw do tego,

Ani twój ojciec, ani twój kochanek.


Julia Hartwig


Rozmyślania nad Rzeką Ostryg


I.


Nad niską, oblepioną skorupiakami ścianą skał w kolorze słonia

Zbliża się ku mnie pierwsze, niemal bezgłośne falowanie przypływu,

Biegnąc wzdłuż wąskich bruzd wybrzeża i pokładów martwych muszli małży;

Potem pojawia się strumyk wody za mną, skradając się coraz bliżej

I pełen życia, z małymi prążkowanymi rybkami i młodymi krabami

wypełzającymi i wpełzającymi do wody.


Żadnych odgłosów z zatoki. Nic gwałtownego.

nawet mewy zachowują się spokojnie na odległych skałach,

Siedzą cicho w pogłębiającym się świetle,


Zaniechawszy kociego miauczenia

I dziecinnych kwileń.


Na koniec jeden długi ruch pomarszczonej,

Czarnoniebieskiej wody, od miejsca gdzie siedzę,

Wywołuję niemal falę nad przegrodą małych kamyków,

Rozchlapując się lekko o zatopiony pień.

Zanurzam stopy w słonej pianie uciekającej od brzegu,

Potem cofam się wyżej, na skałę urwiska.


Wiatr słabnie, lekki teraz jak ćma odbijająca się skrzydłem o kamień,

Podmuch zmierzchu, lekki jak oddech dziecka,

Nie poruszający liści, nie marszczący wody.


Rosa ożywa na trawach wydm.

Trzeszczy wymoczone w słonej wodzie zwęglone drzewo;

Ptak rybojad kręci się na swojej żerdzi (to martwe drzewo w ujściu rzeki),

Jego skrzydła chwytają ostatnie błyski odbitego słońca.


II.


Jaźń trwa dalej, uparcie jak umierająca gwiazda,

Senna i zatrwożona. Twarz śmierci wyłania się na nowo

Między nieśmiałymi zwierzętami - przy jeleniu liżącym sól,

Przy łani, która wygiąwszy grzbiet przecina szosę jednym skokiem,

Przy młodym wężu prostującym się między zielonymi liśćmi w oczekiwaniu na muchę,

Przy kolibrze wirującym od kwiatu pigwy do powoju –

Z nim chciałbym pozostać.

I z wodą: fale snujące naprzód bezustannie,

Fale, to znów ławice piasku, pokłady wodorostów, kawały dryfującego drzewa,

Gnane krzyżującymi się wiatrami, szarpane krętymi wirami podwodnymi,

Kiedy szumiący przypływ sunie między krawędziami głazów

I języki wody pełzną bez pośpiechu.


III.


O tej godzinie,

W tym pierwszym raju poznania,

Ciało obiera stan równowagi z duchem,

Osiąga na chwilę beztroskę brodźca,

Pewność kolibra, zręczność zimorodka.


Przenoszę się na moją skałę i myślę

O pierwszych drżeniach strugi w Michigan, gdy nadchodzi kwiecień,

Małej rzeczki biegnącej wzdłuż kamiennych brzegów,

I o tej nie grubszej niż przegub ręki kaskadzie bijącej z rozpadliny skalnej,

Gdy jej pył wodny świeci wczesnym rankiem podwójną tęczą,

Tak niewielką, że można by ją objąć wyciągnąwszy ramiona,

Albo w Tittabawasee, w porze między zimą i wiosną,

Kiedy lód topnieje wzdłuż brzegów wczesnym popołudniem

I środkowy przepust zaczyna trzeszczeć i wzdychać pod naporem z dołu,

Lód spiętrza się wysoko, zanurzając na powrót, pękając nocą,

I tęsknię za wybuchem dynamitu,

Za nagłym wsysającym rykiem, gdy przepust rozluźnia stłoczone resztki gałęzi i patyków –

Kłębowisko cynowych puszek, wiader, zniszczonych gniazd ptasich,

z dziecinnym bucikiem podróżującym na kłodzie –

Kiedy spiętrzony lód odrywa się od poobijanych pali

I cała rzeka zaczyna ruszać naprzód, wstrząsając mostami.


IV.


Teraz, w tym blędnącym świetle,

Żyje we mnie jeszcze rytm poranka;

W kołysce tego, co mnie otacza,

Zapadam w półsen ukojony kołysanką

Rozpryskujących się fal

I nawoływaniem brodźca.


Woda to mój wybór i przeznaczenie

I duch bieży bezustannie

W ślad za niknącą to znów wyłaniającą się falą,

Bieży z nieustraszonym ptactwem morskim –

Jakże wdzięcznie znoszącym niebezpieczeństwo!


kiedy wschodzi księżyc,

Wszystko jest migotaniem,

Wszystko jest blaskiem.


---------------------------


Gertrude Stein


Gertrude Stein (1874-1946); autorka powieści, opowiadań, esejów i wierszy; w 1903"r. wyjechała do Francji; właścicielka legendarnego salonu, gdzie spotykali się wybitni pisarze i malarze; głosiła pryzmat konkretności, intensywności przeżycia, autentyczności doświadczenia.


Jestem róża


Jestem Róża mam niebieskie oczy

Jestem Róża nie znam cię z imienia

Jestem Róża i kiedy zaśpiewam

Jestem Róża nie do podrobienia


Artur Międzyrzecki


Nim zwiędły

kwiaty przyjaźni,

zwiędła przyjaźń


Xviii


Kiedy śpię śpię i nic mi się nie śni ponieważ jestem właśnie

tym czym się wydaję kiedy jestem w łóżku i śpię.


Xxii


Lubi być z nią więc mówi że lubi być z nią tak mówi.


Xxix


Kocham moją miłość całym m

Bo jest właśnie taka

Kocham siebie całym a i b

Bo jestem przy tym

Królem

Kocham moją miłość całym a

Bo jest królową

Kocham moją miłość i kocham a bo a jest czymś najlepszym

Pomyśl i zostań królem

Pomyśl dobrze i jeszcze pomyśl

Kocham moją miłość suknią i kapeluszem

Kocham moją miłość nie dlatego albo tamtego

Kocham moją miłość bo jest moją ukochaną

Kocham ją całym m bo jest moją miłością przy mnie

Dziękuję że jesteś obok

Nikomu nic do tego

Dziękuję że jesteś tu

Bo nie jesteś tam

I ze mną i beze mnie jakakolwiek jestem a bez niej ona może się spóźnić

I wtedy jak i wszystko dokoła myślimy i widzimy że pora nam płakać

Jej i mnie.


Julia Hartwig


---------------------------


William Carlos Williams


William Carlos Williams (1883-1963); prozaik i dramatopisarz, poeta; apologeta języka bezpośredniego i wyzbytego wielosłowia, poetyckiej ekspresji i leksyki jako najściślej amerykańskiej, nie stronił od dosadnych określeń.


Dżungla


...


to nie ciężka nieruchomość

drzew, duszny

interior pni

splątanych z grubą jak pięść

winoroślą, to nie muchy, gady

i wiecznie trwożliwe małpy

wrzeszczące i uganiające się

po gałęziach –

ale

nieśmiała, ciemna, wilgotno oka

dziewczyna, która czeka

by zaprowadzić cię

na górę, sir.


Julia Hartwig


Sielanka


Małe wróbelki

skaczą niewinnie

po chodniku

kłócą się

wysokimi głosami


o to

co je obchodzi.

My zaś, którzy jesteśmy mądrzejsi,

miotamy się


tu i tam

i nikt z nas naprawdę nie wie

czy myślimy dobrze

czy źle.

Tymczasem

stary człowiek zbierający

psie odchody

idzie wzdłuż rynsztoka

nie odrywając oczu od ziemi

i jego krok

jest bardziej dostojny

niż krok księdza episkopalnego

kiedy w niedzielę

zbliża się do ambony.

Takie rzeczy

zdumiewają mnie niewymownie.


Julia Hartwig


Portret damy


Twoje uda to jabłonie

których kwiat dotyka nieba.

Którego nieba? Nieba

na którym Watteau zawiesił pantofelek

damy. Twoje kolana

są południowym wietrzykiem lub

podmuchem śniegu. Ale jakim

człowiekiem był Fragonard?

- jakby to mogło wyjaśnić

cokolwiek. O, tak, pod

twoimi kolanami, ponieważ melodia

tak właśnie płynie, trwa

jeden z tych białych letnich dni,

wysoka trawa twoich kostek

błyska nad brzegiem –

Nad jakim brzegiem? –

piasek przylgnął mi do warg –

Nad jakim brzegiem?

Może to płatki. Skąd

mogę wiedzieć?

Nad jakim brzegiem? Nad jakim?

Powiedziałem - ptaki z drzewa jabłoni.


Julia Hartwig


Wiersz


Cały jest

w dźwięku. Piosenka.

Nie zawsze piosenka. Powinien by

Być piosenką – złożoną

ze szczegółów, goryczki,

lotu osy – czymś

natychmiastowym, nożyczkami

rozwartymi, oczami

zbudzonej – ruchem

odśrodkowym, centrycznym.


Artur Międzyrzecki


To są właśnie...


...te przygnębiające i ciemne tygodnie,

kiedy jałowość natury

dorównuje niedorzeczność ludzi.


Rok zanurza się głęboko

w noc, a serce zapada

głębiej od nocy


w przewiane pustkowie, gdzie nie ma

słońca i gwiazd, i osobliwe

światło, jakby światło myśli,


zapala ciemny

ogień, wiruje

w chłodzie, wyjawia


nieświadomym przybyszom

odsłaniające się dziedziny

samotności - nawet zjawa


łaknie uścisku - otchłań,

rozpacz (razem

skowyczą i jęczą) pośród


błyskawic i łoskotu wojny;

domy, gdzie zimno mieszkań

jest nie do wyobrażenia,


tłumy nieobecnych, których

kochaliśmy, puste łóżka, wilgotne

kanapy, opuszczone krzesła -


Niech wezmą je dokądś, poza świadomość, niech im pozwolą

zakorzenić się i rozrosnąć,

nie bacząc na zawistne


oczy i uszy - tylko dla siebie. Wszyscy

przychodzą drążyć te podziemne złoża.

Czy to cena dostępu do najsłodszej


muzyki? Źródło poezji, która mówi

na widok zatrzymanego zegara:

czyżby zatrzymał się zegar,


co wczoraj szedł tak dzielnie?

i słucha szmeru wody

w jeziorze skamieniałym.


---------------------------


+


Literatura francuska


Guillaume Apollinaire


Guillaume Apollinaire (1880-1918) - syn arystokratki polskiej i włoskiego oficera; obywatel Francji; walczył w czasie I wojny światowej i umarł od odniesionej na froncie rany głowy; przywódca awangardy kubistycznej; 1913""Kubiści, rozważania estetyczne"; w 1919 nowatorski tom pt. "Alkohole"; stworzył podstawy dwudziestowiecznej sztuki kreacyjnej;


Vitam impendere amori


Miłość umarła w twych ramionach

Pomnij na pierwsze jej spotkanie

Gdy zechcesz wróci odrodzona

I znów ci wyjdzie na spotkanie


Wiosna minęła jeszcze jedna

Tyle mi dała czułych wspomnień

Zamierająca poro żegnaj

Jak dawniej czuła wrócisz do mnie


*


Ile miłości w zmierzch uwiędły

Potyka się i traci ducha

Z dala od cieni które zbiegły

Pamięć o tobie śni w łańcuchach


O ręce w przypomnienia matni

I jak na stosie gorejące

Gdzie feniks żagwi się ostatni

Całą swą czerń unosząc w słońce


Łańcuch ogniwo po ogniwie

Pęka i wyzwolone z kajdan

Umyka drwiąc wspomnienie żywe

Gdy znów u kolan twoich padam


*


Ciążącej mojej tajemnicy

Nie znasz i orszak ciągnie obok

Nie pozbędziemy się goryczy

Że nie jesteśmy w zmowie z sobą


Porywa różę prąd na rzece

Maski zniknęły już za nami

Pulsuje we mnie jak dzwoneczek

Serce tajemnic nie wyznanych


*


Kiedy ogrody w zmierzchu toną

One historie snują swoje

Przed nocą która im z ironią

Rozrzuca czarnych włosów zwoje


O dzieci małe dzieci małe

Już uleciały wasze skrzydła

Wzbraniasz się różo i bez chwały

Woń ci zwietrzeje niedościgła


Chwila już krąży nam zawrotnie

Skradania kwiatów piór warkoczy

Zrywajmy wodotrysku krople

Miłości róż w ogrodzie nocy


*


Schodziłaś w wodę tak przejrzystą

I zatonąłem w twym spojrzeniu

Szedł żołnierz i patrząca za nim

Odwraca się i gałąź łamie


Wody cię nocny prąd porywa

Płomień me serce odwrócone

Szylkretem mieni się grzebienia

Który twą falę rozpromienia


*


Girlando moja porzucona

Spłowiałe lata mej młodości

Zbliża się pora przeznaczona

Pogardy i podejrzliwości


Pejzaż po płótnach swoich toczy

Krwi nieprawdziwej strugi zwodne

Pod drzewem gwiazd zakwitających

Błazen jedynym jest przechodniem


Prószy swe pyły zimny płomień

Na dekoracje na twe skronie

Strzał z rewolweru krzyk i echa

Portret z ciemności się uśmiecha


Błysło pod ramą szkło rozpękłe

Melodia nie do określenia

Między myślami drży i dźwiękiem

Jutrzejszym dniem i snem wspomnienia


Girlando moja porzucona

Spłowiałe lata mej młodości

Zbliża się pora przeznaczona

Żalów dojrzałych i mądrości


Znak


Władcy Znaku Jesieni jestem przypisany

Owoce tylko wielbię nie znoszę kwitnienia

Każdego z pocałunków żałuję rozdanych

Niby orzech co wiatrom wyjawia cierpienia


Jesienie moje wieczne o duszy sezony

Dłonie kochanek dawnych ziemię wam ścieliły

Doścignął mnie fatalny mój cień poślubiony

W ostatni lot wieczorny gołębie się wzbiły


Cyganka


Cyganka losy nam wróżyła

Rozłąka nocy naznaczone

Kiedy rzekliśmy żegnaj do niej

Nadzieja z głębin zaświeciła


Miłość jak niedźwiedź oswojony

Tańczyła ciężko i łaskawie

Ściszało się żebraków Ave

I zimorodek piórka ronił


Wierzymy zguby swojej pewni

Że miłość w drodze napotkamy

I wpół objęci rozmyślamy

O tej cygańskiej przepowiedni


* * *


Dusza jest smutna wraca zima

Serce nie umie nić wyrazić

Może niczego nigdzie nie ma

Zima miłości grób wymarzły

I jedna tylko rozpacz niema


Więc czemu moje serce dzwoni

Z samej głębiny zasmucenia?

Czekasz mnie z sercem swym na dłoni

I nie wiesz że się w błękit zmieniam

I że cię spotkam przemieniony


Jestem błękitnym snu żołnierzem

Porzuć rozsądek myśląc o mnie

Marzenie co do końca zmierza

Roztapia się na nieboskłonie

Cofając się spod twoich wejrzeń


Ty którą kocham bez pamięci

Gdy ku jutrzence wznoszę oczy

Kocham jak długo słońce świeci

I wielbię z zapadnięciem nocy


Gdyby przyszło mi zginąć


Gdyby przyszło mi zginąć gdzieś na naszych liniach

Zapłakałabyś po mnie moja Lou jedyna

I gasłyby wspomnienia jak tłumi swe ognie

Pocisk który wybucha gdzieś na naszych liniach

Piękny pocisk do kwiatów mimozy podobny


Rozprysłyby się wspomnień odłamki w przestrzeni

I cały świat dokoła krwią by moją broczył

Gwiazda błędna powierzchnie gór mórz i zieleni

Słońca dojrzewające cudownie w przestrzeni

Jak dojrzewają złote z Baratier owoce


Blask miniony co w rzeczach się wszystkich odnowi

Barwić będę koniuszki twych piersi różowych

Twe usta i krwawiące włosów twoich sploty

Nigdy nie postarzały wdzięk się twój odnowi

O wiecznie młodniejąca na wieczne zaloty


Purpurowe tryśnięcie krwi mojej na ziemię

Jasność słońca pomnoży o błyski nieznane

Mocniejsza będzie miłość co zstąpi na ziemię

I w twym ciele rozwartym mocniejszy kochanek


Lou gdy zginę blednący cień pamięci o mnie

Przez chwilę wspomnij czasem szaleństwo ogromne

Młodości i miłości w cudownej malignie

Moja krew to wzruszenia źródło nie ostygłe

I niech ci los przepiękna szczęście da niepłonne


Miłości ma jedyna szaleństwo ogromne

Lecz długo krwawy los się toczy

O tej godzinie przeczuć drżących

Udział pod zimnym niebem nocy


30 stycznia 1915, Nimes


---------------------------


Louis Aragon


Aragon Lauis (1897-1982) - poeta i prozaik; założyciel czasopisma "Literature"; związał się z ruchem dadaistycznym; współtwórca i teoretyk surrealizmu; debiut 1920""Ogień radości", 1925""Ruch wiekuisty; powieści: "Panorama"(1921), "Wieśniak paryski" (1926); w 1927"związał się z partią komunistyczną, zerwał z surrealizmem; w 1937r. "Hurra Ural!" na cześć rewolucji październikowej; w czasie wojny brał udział w ruchu oporu;


Mężczyzna przechodzi

pod oknem i śpiewa


Dla wolności byliśmy stworzeni
Stworzeni dla losów szczęśliwych
Jak szyba dla szronów jesieni
Nieszpory dla żalów tkliwych
Alkohol dla oszołomienia
Maj dla miłości żarliwych
Dla wolności byliśmy stworzeni
Stworzeni dla losów szczęśliwych


Ty w ramionach niosłeś marzenia
I krwi szkarłaty gwałtowne
W porze pierwiosnków kwitnienia
Gdy płakać jest nawet cudownie
Piosenki słałeś jak westchnienia
Z Diabłem i Panem Bogiem w zmowie
Ty w ramionach niosłeś marzenia
I krwi szkarłaty gwałtowne


Moja czuła szalona bezsenna
Ty co ognia miałaś piękności
We włosach złoto nie do kupienia
A w ustach wodę miłości
Coś uczyniła z warg swych czerwienią
Z pocałunkami na dni żałości
Moja czuła szalona bezsenna
Ty co ognia miałaś piękności


Mija czas mija czas nie żartując
Z pętlami sznura krąży obok
Kochanków którzy się całują
Nie widząc go pomiędzy sobą
Przechodzi oczy im piętnując
I czoła im szyderczo żłobiąc
Mija czas mija czas nie żartując
Z pętlami sznura krąży obok


Co się dało ach nazbyt to mało
Zagarnąłem w młodości imię
Tym którym lepiej się udało
Stawkę mą oddam jeślim winien
Czy trzeba by nas to bolało
Spadł cios i zimorodek ginie
Co się dało ach nazbyt to mało
Zagarnąłem w młodości imię


Czy można całym złem nazywać
Serce po które wiek już sięga
Ach to nie miłość się zużywa
Kiedy rozkosze mówią żegnaj
Na prośbę co spojrzeniem wzywa
Nigdy się słońce nie sprzysięga
Czy można całym złem nazywać
Serce po które wiek już sięga


A jeśliśmy nie winni sami
Pokażcie kto tej grze przewodzi
Kto skradł nam to co z nieba mamy
Wziął to co z nieba łask pochodzi
Mnie albo was ta wina plami
Panowie ktoś tu tęgo szkodzi
A jeśliśmy niewinni sami
Pokażcie kto tej grze przewodzi


Dla wolności byliśmy stworzeni
Stworzeni dla losów szczęśliwych
Świat jest po to by żyć na tej ziemi
Cała reszta to cyrk osobliwy
Wasze prawa bublie anatemy
Obłęd który obłędem się żywi
Dla wolności byliśmy stworzeni
Stworzeni dla losów szczęśliwych


Piosenka opuszczonego

zwierciadła


Gdzie jesteś stąpająca we mnie
Płonąca we mnie błyskiem nagłym
I gdzie twej dłoni poruszenie
Kiedy nakładasz róż na wargi


Gdzie jesteś mój kapryśny skarbie
Ulotne szczęście mojej nocy
Królowo o włosach z paproci
Źrenico o deszczowej barwie


Czekam na chwilę gdy przechodzisz
Jak ziemia wiosny czekająca
I jak jeziora woda śpiąca
Czeka na wiosła swoich łodzi


W mojej przepastnej ciemnej głębi
Daję ci skryte me spojrzenia
Ach bliżej bliżej podejdź żeby
Zagarnąć obszar mego cienia


Jak armia wejdź do mej krainy
W pola i wzgórza mych przestrzeni
Bierz gmachy lasy sól mej ziemi
Marzenia moje zmierzchy dymy


Pokaż mi jaka jesteś piękna
Nie mniej od spisku i zabójstwa
Bardziej niż o mówiące usta
Niż lud co buntu się nie lęka


Niż dzikich ptaków bezszelestne
Przeloty czujne nad mokradłem
Ach gdy się moich zrzekasz pragnień
Do własnych dążysz unicestwień


Przybliż się twarzą do mej twarzy
Zwróć oczy w oczy swoje bliskie
Oddaj mi nieba chmury wszystkie
Wróć mnie do wzroku i miraży


z "Elzy"

* * *


Chcę ci wyznać tajemnicę Czas jest tobą
Czas jest kobietą Jest osobą
Pochlebioną gdy się pada na kolana
U jej stóp czas jak suknia rozpinana
Czas jak nie kończąca się włosów fala
Rozczesywana bez końca
Czas jak lustro co się w oddechu rozjaśnia i zmąca
O świcie kiedy się budzę czas jak ty śpiąca czas jak ty
Jak nóż przebijający mi gardło Ach czy nazwę nareszcie
Tę udrękę czasu który nie odpływa tę udrękę
Czasu zatrzymanego jak krew w naczyniu krwionośnym
To gorsze niż pragnienie nigdy nie spełnione niż nienasycenie
Oczy kiedy przechodzisz przez pokój i drżę z obawy
By nie prysło urzeczenie
To jeszcze gorsze niż przeczuwać cię obcą
W ucieczce
Z myślami gdzie indziej z innym już stuleciem w duszy
Mój Boże jakie ciężkie są słowa I tak być musi
Moja miłość ponad rozkoszami miłości nieprzystępna dziś dla zagrożeń
Bijąca w mojej skroni mój pulsujący zegarze
Kiedy wstrzymujesz oddech duszę się
W moim tętnie waha się i przystaje twój krok
Chcę ci wyznać tajemnicę Każde słowo
Na mych wargach jest nędzarką która żebrze
Utrapieniem dla twych dłoni czymś co gaśnie pod twym wzrokiem
Więc powtarzam że cię kocham bo mnie zwodzi
Kryształ frazy nie dość jasny by zawisnąć na twej szyi
Wybacz mowę pospolitą Ona jest
Czystą wodą która przykro syczy w ogniu


Chcę ci wyznać tajemnicę Nie potrafię
Opowiedzieć ci o czasie który ciebie przypomina
I o tobie nie potrafię ja jedynie tak udaję
Jak ci którzy bardzo długo stoją na peronie dworca
I machają jeszcze dłonią choć pociągi odjechały
Aż im słabnie przegub ręki pod ciężarem nowej łzy


Chcę ci wyznać tajemnicę Ja się boję
Ciebie tego co wieczorem każe podejść ci do okien
Twoich gestów i słów jakich nie wymawia się zazwyczaj
Powolnego i szybkiego czasu boję się i ciebie
Chcę ci wyznać tajemnicę Zamknij drzwi
Łatwiej umrzeć jest niż kochać i dlatego
Życie moje znieść umiałem
Moja miłości


* * *


Nie chcą mi uwierzyć Na próżno
Piszę moją krwią strunami moich żył moimi rymami
W nocy nie umieją już mówić dawną mową wioseł
Nad wielką wodą
Mówić ciemnym dialektem mężczyzn i kobiet
Mówić jak ktoś inny do innej z dłońmi w dłoniach
Jak bełkocące szczęście
Jak usta które zgubiły wszystkie słowa niepodobne do pocałunku
Jak jęk niedowierzania
Jak odmowa na zbytek łaski
O doskonałe słowa poza słowami
Wyniosły śpiewie osnowo krzyku
Nadchodzi chwila gdy dźwięk dosięga nadzwyczajnych tonacji
Ucho nie chwyta już muzyki tak wysokiej
Ale nie chcą nie chcą mi uwierzyć Na próżno
Mówię miesiącami wiosny i akordami organów
Mówię wszystkimi sylabami nieba
Z niezwykłą orkiestrą rzeczy zwyczajnych
I banalnością głuchych aleksandrynów
Na próżno mówię barbarzyńskimi instrumentami
Na próżno mówię pięścią zniewoloną
Na próżno mówię tak jak podpala się las państwowy
Na próżno mówię tak jak wypowiada się wojnę
Jak piekło wybucha z połykacza ognia
Nie chcą mi uwierzyć Być może stworzyli sobie
Mój obraz na swoje podobieństwo
Ubierają mnie w swoje zapasowe ubrania
Chodzą ze mną na spacer i cytują nawet moje wiersze
W taki sposób by oddały mi usługę
Albo stały się ich uroczą piosenką
Jestem po trosze ich handlową transakcją
Zanim stanę się ich ulicą
Jestem w słownikach
I w podręcznikach szkolnych
Skandal jest mi wzbroniony


Na próżno krzyczę że cię uwielbiam
Że jestem twoim kochankiem jedynie


---------------------------


Andre Frenaud


Nienawistnie


miłości moja, poezjo


Jak wąż który płynie w głębi rzek
Jak szpada która uderza powracająca bez słowa
Jak brzemienna kobieta we wzburzeniu
Jak spękana fasola która wybucha
nad przeczesaną ziemią
Jak na murze który trawią głody salamandry
samotny ogień w próżni przeciętej jej błyskiem
Jak wiatr toczony przez noc
Przyćmiony jak świetlik
Rozpromieniona jak długo wygasła gwiazda
która nagle odzyskuje światło
nienawistnie miłości moja, poezjo


6 kwietnia 1945


Wyschnięcie rany


Poległym


Księżyc chropawy wygładzał świat wybujały,
księżyc majaczeń głuchy jest na westchnienie.


Słońce się lęka spłukanych źródeł oczu,
słońce się sprawdza w odrętwiałości zemdlonych.


Ogień sobie pohulał po włosach i udach,
ogień sobie zapobiegł i opuścił popioły.


Ziemia wyszorowała wszystko co na niej lśniło,
ziemia jest wystrojona i zalotnie się śmieje.


Woda wełnista niosła plamy gorących smarów,
woda przegląda się, błyszczy, nie czerwienieje już, krąży.


Wiatr nad polami zwietrzył że sprawa była nieczysta,
dmucha, rozrzuca ziarna, wiatr nie pamięta imion.


Stara pamięć


Jean Bazaine'owi


Z czołem wspartym o kamień
tysiąclecie rozpamiętuję
młodziutką Francję rozłożoną na wzgórzach
jej gęstą polewkę z chleba i studnie śpiącej wody
uprawy wdzierające się w głębokie lasy
pierwsze winobrania i nowych wtajemniczonych
zadziwione światło księżycowej pełni
pierwszy błysk poranny siedziby i zabudowań
szpalery grusz i stawy rybne pod ręką
czujki kruków i przerażone ich głosy
ogień ulatujący od zwyciężonej dziewicy
śnieg na przebijających cierniach
domyślne świty i zbrukane zachody
wielkie słońce zapalające zieleń gór
delikatność wygładzonego drewna
abdykacje i honor
starożytną śmierć
cierpienie codzienne
gorzką miłość
pobladłe szczęście
ciebie mnie tyle co nic


19-20"stycznia 1957


Si l'amour fut


Czyś była mą miłością czy jedynym wzlotem,
imieniem które słowo nadało pragnieniu?
Czy istniałeś, ty, inny? Czy naprawdę było
pod cienistymi jabłoniami domu
to długie ciało wyciągnięte tyle lat?


Czy błękit był prawdziwą odrobiną czasu?
Czym nie wymyślił luki w nieprzejrzystym?
Czy przyszłaś do mnie, ty która odeszłaś?
Czy byłem ogniem rozbłysłym, niknącym?


Wszystko tak jest dalekie. Nieobecność parzy jak lód.
Już się zwęgliły gałęzie pamięci.
Zatrzymany tujestem do samego końca
ze swym wspomnieniem co kształt utraciło.


Jeśli snem jest miłość wieczna
i tak jej nie opuszczę
trwający w opuszczeniu i związany.
Pustynia ostateczna, duma zapadła w głąb.
Kiedy powrócisz z odmienioną twarzą
nie poznam cię, tracę wzrok, nic już nie ma.


Było wczoraj. Przemieszane błękitem i drżące,
sterowane zmieniającym się spojrzeniem.
Błyszczały włosy w gwałtownym nieładzie
układające się wokół mnie, tak myślałem.


Czas przesypywał się w podziemnej trawie.
Dni przebiegały w światłach gniewu i śmiechu.
Było wczoraj.
Zanim wszystko runęło, trwała miłość,
żywe słowo i ludzka rzecz śmiertelna.


Moja miłość która drżała w niepewności nocy,
moja miłość którą oko burzy poręczyło
i która się zapadła.


Patrycja


Muszę nazwać cię martwą by ośmielić się marzyć o tobie
Patrycjo zestroiłem cię z moim szaleństwem
mała dziewczynka stworzona by zachwycać
odnalazła cię tu w zniknieniu


Twoja mowa składała się z uśmiechów i pocałunków
czule upewniona w swojej czystej sile
Objawienie niepomnego na nic szczęścia
milczenie doskonalące wybuch wyobrażonego słowa
powój zielony we włosach kolano dziecka
lotna krew barwiąca dokładną różę


Tańczyłaś rzucałaś uroki Przeczuwałem już
zbliżającą się w twoich oczach gdzie czuwa wesołość
okrutną wojownicę wyłaniającą się z niewinnego uśmiechu


Nie to nie pożądanie było ale oszołomienie
w obliczu formy nie do zastąpienia która zawsze
jest mi wzbroniona... Ach bądź szczęśliwa
mała łowczyni na dziecięcym skraju swego biegu!
I niech cię Bóg ma w swojej opiece niewstrzymana i nieuchwytna
Patrycjo


---------------------------


Literatura nowohebrajska


Jehuda Amichaj


Jehuda Amichaj (1924, Wuerzburg); poeta, językoznawca, autor wierszy, powieści i opowiadań przetłumaczonych na wiele języka ("Dzisiaj i ongiś", "Na odległość dwóch nadziei")


Joreh: Deszcz Jesienny


Widziałem, że jest piękna. Odgadłem, że jest dumna.
Sprzedawszy mi w pośpiechu ciastko bakaliowe,
z nastałym ciężarem w oczach
odwróciła się znowu ku morzu.


Kiedy horyzont zapowiedział nawałnicę
błyskami, które szyły siną chmurę,


ona patrzyła tam dalej,
stała drżąc z bólu, na pewno z bólu, nie z lęku,
plecami do mnie.


Jej ciało, okryte półprzezroczystą
jeszcze letnią suknią,
dawało znaki chmurom -
pytając je czy odpowiadając?
Wstrząsnęła, otrząsnęła się kilka razy
jak silny pies, zerwany ze snu.


Co wiem jeszcze? W zamkniętym pokoju
wśród czuwających przyjaciół
przesiedziała potem cały wieczór,
żeby słuchać, jak deszcz listopadowy, joreh,
dobija się chmarami do okna
i żeby słuchać głosu zmarłego człowieka
z magnetofonu.


Taśma kręciła się odwrotnie
do kierunku czasu.


Piękno


Piękno tej kobiety jest podobne
do snu współczesnego architekta:
umiar śmiałości, wzlot delikatnych linii
jak z magazynu mód dla aniołów.


Lecz kobieta zapomina i kobieta traci!
A wszystko, co zapomina i co traci,
to właśnie manuskrypt jej życia
pozostawiony mnie do nauki czytania:
teraz, kiedy umiem czytać
i unoszę głowę,
ona odeszła.


Twoje Życie

i Śmierć, Ojcze


Twoje życie i śmierć, ojcze,
osiadły na moich ramionach.
Przyniesie nam wody do picia
moja dobra, wszechdomyślna żona.


Proszę cię, ojcze, wypijmy
za przeszłość moich kwiatów, dawnych pragnień,
które twoją bywały nadzieją,
a ja dzisiaj nie mam żadnej.


Szerokie twoje usta, ojcze,
śpiewały, lecz ja nie słuchałem.
Gadało drzewo przepowiednie,
nie wierzyłem, że staną się ciałem.


Chłód twój ostrożny, ojcze,
w mojej krwi przesuwa się jeszcze.
Kiedyś byłeś stróżem moich kroków,
teraz strzegę śmiertelnych twych resztek.


---------------------------


Abraham Ben Jicchak


Abraham Ben Jicchak (1883-1950); studiował na uniwersytetach w Wiedniu, Berlinie; wydrukował za życia 11"utworów, w jego wierszach pobrzmiewają biblijne echa przeplecione ze współczesnymi motywami.


Szczęśliwi, którzy sieją


Szczęśliwi, którzy sieją, ale nie zbierają,
ponieważ wędrują daleko.


Szczęśliwi są ci, zacnego serca,
których młodość chwalebna
dni wypełnia światłem,
gdy oni sami
zdejmują z ubrań ozdoby
rozchodząc się po swoich drogach.


Szczęśliwi są dumni, lecz nie pyszni,
których duma przelała się poza brzegi duszy
po to, żeby stać się bielą pokory,
kiedy tęcza strzeliła z dolin
i rozpięła się na chmurach.
Szczęśliwi, którzy wiedzą, że ich serce woła puszczy,
a milczenie kwitnie na ich wargach.


Są szczęśliwi,
albowiem zgromadzą się w sercu świata
owinięci w szaty zapomnienia,
a ich trwanie
będzie nieskończonym darem (Słowo tamid, użyte w oryginale, oznacza
również ofiarę) bez słów.


Czyj to świt?


Czyj to świt kogut obwieścił?
A ciemność powtórzyła
jego zachłystującą się fanfarę.
Twoja słabiutka ręka
osłoniła zawczasu oczy przed potęgą słońca -
lecz ono nie wzeszło.
I usta, i ręka - jednako kłamały.


---------------------------


Chaim Nachman Bialik


Chain Nachman Bialik (1873-1934); poeta; redaktor i wydawca antologii hebrajskiej "Księgi przypowieści" oraz wyboru średniowiecznej poezji hebrajskiej; twórczość niezbyt obfita, zawiera klasycyzujące, opisowe poematy.


Przed zachodem


Ściemnia się. Podejdź do okna, pochyl się nade mną,
rękami otocz moją szyję.
Dotknijmy się czołami, uświęćmy tę codzienność,
która wspólnym światem w nas żyje.


Mocno, mocno złączeni podnieśmy teraz oczy
na groźną, przed nocą wspaniałość.
Teraz zwolnijmy z uwięzi wyobraźnie gończe,
by w świateł bezdnie wirowały


i w zachwycie wzbijały się ponad wszelkie byty,
poza skał roziskrzonych linie.
Kiedy już przepadły - z ptasim szelestem od szczytów
strudzone płyną na spoczynek.


Lecz w tym nasza niedola, w tych przepastnie odległych,
zaledwie pomyślanych sferach.
Obcy jesteśmy, wrodzy dla obcych i dla krewnych,
co chwila piekło się rozwiera.


Czyż ponosimy winę, prawdziwą i niesławną,
że do wsyp złocistych i dumnych
tęsknimy jak do ojczyzny, utraconej dawno,
skąd blada, drżąca płynie łuna?


Zagubione, szukające czegoś zgubionego
dwie rośliny w bezkresie piasków.
Ponad nimi jest bezgwiezdne, oniemiałe niebo.
Czy kiedyś doczekają brzasku?


Moja dusza zatonęła


Moja dusza zatonęła w pyle
pod ciężarem twojej miłości.
Stałem się wart tyle co miedziak
w pustym dzbanie brzęczący głośno (Odniesienie do tamuldczynej maksymy:
"moneta w pustym naczyniu wydaje głośny dźwięk: kisz-kisz".


Czemu właśnie mój dom nawiedziłaś?
Czym obraził ciebie zbytkiem siły?
Ani ze mnie prorok, ni poeta.
Jestem drwalem, co wypruwać musi żyły.


Drwal to znaczy człowiek od siekiery,
a robotę dostaje z przypadku.
Minął dzień, ręka jego bezwładna,
tępy topór leży na pniaku.


Pracę dają mi ledwie do jutra.
Któż to zamknął nas w tym samym kole?
Słów brakuje mi, zła dla nich chwila,
ale i twój śpiew byłby nie w porę.


Jak więc uniesiemy nasze twarze?
Jak przyjmiemy dzień nadchodzący?
Niechaj każde bierze pod własnego życia,
własne serce, ciążące bez końca.


1923


Był letni wieczór


Niewinne, dobre córy Lilith
kręcą się w srebrnej przędzy, kiedy wschodzi nów,
i tkają stroje, tu, w tej chwili,
jednakie dla mędrca i dla pastucha krów.


Był wtedy letni wieczór. Domy
opustoszały, wypełnił się ludźmi park.
Ktoś ciemny, wciąż czegoś spragniony
pomknął do małych swych grzechów, niepomny kar.


U kresu już był cierpliwości.
"Prędzej, prędzej niech sypną głupie kroki gwiazd.
A dziewko, tutaj pójdź, w ciemności!"
Chciał księżyc ściągnąć i stłuc w pijany ów czas.


Lampiony! Sztuczność. O, w to graj mi.
Cały park w nutkach kleistych. Graj, skrzypku, graj!
Migają pomiędzy drzewami
ogon woalki, białego fartucha skraj.


Mrugają gwiazdy jak rajfurki.
Czegóż to chcą? Domaga się złota ich wzrok?
Duch nizin wniknął dziś w podwórka,
zgęszczony park, ulicy cień i każdy krok.


Od środka rzeki i z balkonów,
zza płotów, z pólek zduszony pomyka śmiech.
Spływają na okna zasłony,
gdy świeczki gasną, ciemna podnosi się krew.


Czuj, jak wydala ciało wonie!
Bulgoce świat, co zanurzony w pianie żądz,
wymknął się dziś z człowieczych dłoni,
toczy się gdzieś i przewala wśród czarnych słońc.


...


Niewinne, dobre córy Lilith
kręcą się w srebrnej przędzy, kiedy wschodzi nów,
i tkają stroje, tu, w tej chwili,
jednakie dla mędrca i dla pastucha krów.


---------------------------


T. Carmi


T. Carmi (1925. N. Y.); studia w Oxfordzie; wykład na uniwersytecie w Stanfort, N. Yorku; przełożył na hebrajski wiele sztuk Szekspira; debiut książkowy w 1951"- "Niedorzeczność i marzenie. 2"- i tom: "Nie ma czarnych kwiatów"


Małe Słowa


1


Kiedyś wielki ocean kołysał się między nami,
a ja rozumiałem dobrze, całym sobą,
że twoje nocne odpływy i przypływy
były tak naturalnie bezsilne wobec oddali księżyca.


Dzisiaj pomiędzy nami zastygła wąska uliczka.
I spójrz, nie umiem się pogodzić,
że twoja duma, którą co dzień przywdziewasz,
jest taj sztucznie bezsilna wobec oddaleń czasy.


2


Nie znosiłem szelestu wiatru w winnicy
i płaczu dzieci w cieniu małych domów,
i nocy szumiącej głucho aż do kresu gwiazd -
bo nie stałem się jeszcze głuchy na twe kroki.


3


Te godziny przy tobie jak podstępne węże.
Odpływ mojej nadziei - zgasłego prawie księżyca.
Te małe słowa, które drgają, drżą, przechodzą w deszcz.
I uderzenia mojego serca -
mnie samego.




4


Słyszę tylko własną krew
odpychaną do swoich źródeł,
która potyka się, cofa, przybiera,
ścieśniona bez wyjścia.
W końcu powraca do swych wodorostów
i do jednej gałązki bzu,
która będzie unosić się
biała, jedwabista, nie skalana
na milczącym stawie.


Warunek


Najpierw zaśpiewam, potem może przemówię,
czyli wrócę do słów, które powiedziałem.
Tak jak człowiek, który ćwiczy twarz po sennym odrętwieniu.


Powtórzę swoje milczenie,
kiedy księżyc chudnie i zacicha w którejś kwadrze.
Okręcę dokoła głowy płacz-ptakiem,
tak jak chłopak niby-mieczem wywija na Purim (Święto na pamiątkę ocalenia
Żydów od klęski, jaką gotował im Haman, wysoki urzędnik perski. Święto
wesołości - maski i przebierańcy na ulicach, wzajemne ofiarowywanie sobie
darów).


Będę pląsał, sunął tańcem wokół twoich rąk zamkniętych
niczym lampa w ruchu, która obrzydliwie kopci.


Tak, ja wrócę. Będę milczeć, płakać i śpiewać.
Najpierw popróbuję śpiewu.
Owinę słowa w papierowe torebki
jak owoce granatu.


A potem, potem może zacznę mówić.


Lea Goldberg


Lea Golberg (1911-1970) ur. w Królewcu, studiowała w Bonn; kierowała wydziałem literatury porównawczej na Uniwersytecie Hebrajskim; wierna tradycji sonetu w poezji hebrajskiej; jej wiersze są przejrzyste, ograniczające się w tematach i słownictwie do rzeczy najważniejszych ("Kwitnienie", "Błyskawica o świcie").


Wiersze O Synu Marnotrawnym


1. Na drodze


Na drodze zagadnął go kamień rozstajny:
czy to ty naprawdę? Twój chłód ociężały
i chwiejny prowadzi cię na pojednanie
z bliskimi, o których dawno zapomniałeś?


Pytało go potem na drodze źdźbło trawy:
jak z twarzą tak bardzo pooraną, powiedz,
przybędziesz do swoich? Przestraszą się zjawy
i mogą cię przyjąć jak zimni wrogowie.


Patrzały, zjeżywszy się, słupy milowe,
dawnego już w nim nie poznając człowieka,
na ciało zużyte, ramiona i głowę.
Jak między kolcami szedł wśród nich z daleka.


Zatrzymało go wreszcie źródło przydrożne:
twoje wargi są z pragnienia jedną raną!
Uklęknął wolno, twarz do źródła przyłożył,
wpierw zlizał z niej sól, była łzami zalana.


2. Dom rodzinny


"Nie pamiętam go", powiedziała siostra.
"Któż to taki?", pyta młodszy brat z trwogą.
"Przebaczyłam ci", szepce narzeczona.
"Ja nie przebaczam", w ojca głosie srogość.
I tylko matka milczy koło okna.
Wie, co jej syna mogło w życiu spotkać.


"Burza nadciąga", powiedziała siostra.
"Zerwał się wiatr zachodni", brat powiada.
"Drzwi są zamknięte", mówi narzeczona.
Ojciec: "Możemy spodziewać się gradu."
A matka stoi, jak stała, bez słowa:
"Boże, ile zła, gdzie przed nim się schować?"


"Jest nas pięcioro", powiedziała siostra.
Brat przypomniał: "Zasiądźmy do posiłku."
Po chwili narzeczona: "Podano do stołu."
"Dobry nasz stół", rzekł ojciec i zamilknął.
Matka wzięła nóż, szeptała coś chwilę
i na pięć części chleb podzieliła.


Siostra wyjmuje oliwkę z bochenka,
brat umoczył kęs chleba w ciemnym winie,
cicho usługuje im narzeczona,
a ojcu gorzko, chociaż wszyscy przy nim.
Matka wyniosła z izby miski próżne
i drzwi otwarła na oścież przed burzą.


3. Skrucha


Winny, ciągle winny, z nieczystymi rękami
i sercem jak dalekim jeszcze od pokuty!
upada na podłogę, którą sobą plami,
rozciąga się w bezruchu jak łańcuchem skuty.


"Oddałem się przekupstwu siedemdziesiąt razy
i siedemdziesiąt razy zbezcześciłem Pana.
Firmament był mi świadkiem, białym światłem prażył,
by każdy widział jasno, żem grzeszył i kłamał.


Wielkie niebo, firmament jest mi ciągle świadkiem,
że występek wrósł w skórę, wniknął w moje ciało,
ale już się nie sycę swym własnym upadkiem,
dzisiaj pierwsza się we mnie obudziła żałość."


Jego siostra, z głową opuszczoną, nie płacząc,
stała w progu, młoda, już ugięta przez brzemię.
W narzeczonej nadzieja walczyła z rozpaczą.
Zaciskała ręce z ciemnym lękiem w spojrzeniu.


A brat, jego brat tkwił w głębi izby i patrzał
nieruchomo na brata - i nie chciał się zbliżyć.
Obca postać tam leży. Skąd i co oznacza?
Dlaczego białe wargi tak mocno zagryza?


Wtedy matka podniosła oczy przejaśnione:
"Ile win jest w człowieku, któż łatwo rozsądzi?
Odłóżmy to pytanie, błagam was, na stronę.
Oto syn nasz powrócił do rodzinnej łodzi.


To prawda, ojciec nigdy cię nie uniewinni,
w jego sercu, wiem dobrze, łaska nie zagości.
Ale zbliż się do niego, przyjmij dar jedyny:
niczym cię nieobdarzy prócz gniewu z miłości."


---------------------------


Natan Jonatan


Natan Jonatan (1923); debiut w 1941"r; przybył do Palestyny w 1925"r.; "Ku świeżym łąkom, "Wiersze wzdłuż brzegu", "Do tej chwili"


A kiedy kłamstwo...


Dla Cefiry


A kiedy kłamstwo uniesie znów skrzydła,
staną się z nami najzwyklejsze dziwa:
w czysty i drżący od chłodu poranek
spłyniemy rzeką od lodów wezbraną
tam, gdzie już wschodzi młoda, pierwsza trawa
i pąk się własną strojnością napawa.
Lecz pieśń zbyteczna! Sam spokój oddali
fałsze, co płynął daleko wierzchem fali.
O, w tej dolinie nic nas nie omami,
wśród gór, przywartych do siebie plecami.


A mosty? Mostki niektóre zostaną,
żebyśmy jadło dostali co rano
i wieść najrzadsza z wieści zawitała,
od której mięknie nawet lita skała.
Reszta niech mostów całkiem się zawali
pod młotem górskich zwalistych kowali,
niech tylko jeden brzeg nam pozostanie
z ptakiem, co brodzi w niebieskawej pianie,
wszystko mu jedno, dokąd wiatr go zniesie
i czego dotknie wytężoną piersią.
Kłamstwo ma skrzydła, więc ptak zbył się lotek,
lecz lotem znosi nam okruchy złote,
które za chwilę będą szarym żwirem
jak my - bezpańskie, nieważne, niczyje.


Bo nasza prawda nie chce żadnych pytań,
nie dba i na nic się innym nie przyda.
Uciekła z ziemi, która jej obrzydła,
gdzie kłamstwo miało najwspanialsze skrzydła.


Rady dla Dulcynei


Gdybyś zobaczyła, jak on wychudł,
ujrzała strzępki szarej brody, rozszerzone źrenice
i ptaki wygłodniałe, które wiosną
rwą na świat oślepłe z jego gniazda.
I koszmary nocne, które orzą jego serce,
wyszarpują bezwiedne jęki.
Jedna tylko łyżka zupy z twojej ręki
zamiast wszystkich pańskich fantazji, mała chwila uwagi dla jego smutku -
i on powróci, przejdzie Gwadalkwiwir, wszystkie rzeki!
Teraz możesz bez obaw igrać z jego snami,
nasłuchiwać stukotu kopyt niosących rycerzy
po spękanych kamieniach Hiszpanii.
Ale miej choć jedną łzę dla żeber Rosynanta,
tak niewiele trzeba im obu kłamiących uczuć,
nic prawie.


Nie słucha pani? Wiedziałem.


---------------------------


Tania Ruebner


Tania Raubner (1924, Bratysława); tłumacz literatury niemieckiej na hebrajski i odwrotnie, lektor uniwersytecki, twórczość oryginalna skąpa (obszerny tom "Ogień w kamieniu")


Wiosna czyli jak gdyby


Kwiaty są duże, jak gdyby
można było w ich środku zamieszkać,
przezroczyste są chmury, tak jakby
do serca wniknęła pociecha.


Motyle mkną w górę, jak gdyby
nigdy nie widziały światła,
moje ciało, twoje ciało, tak jakby
wspólna krew płynęła w nich wartko.


I ptaki płomienieją, jak gdyby
niebo stało się sobą nareszcie.
Pąki śmiechu pękają, tak jakby
wiosna była w świecie i mieście.


---------------------------


Rina Szani


Rina Szani (1937, Palestyna); studiowała literaturę romańską i filozofię w Jerozolimie; debiut w 1960"r. zbiorem poezji "Wiersze"; pracuje jako nauczycielka w Tetah Tikwa.


Węzełki


Daleko stąd, stamtąd i skądkolwiek
w milczeniu o wielokrotnych echach
próbuję utkać twój obraz
z jednego morza i niepoliczonych nocy.


Tam gdzie drwa rąbią
i wióry lecą
i w pienistych zapadach potoków
próbuję złożyć twoje ciało
z czego?
ledwie z dymu i wiatru.
Na więcej mnie nie stać.


*


Wszystkie żaglowce płynące w tę stronę
zatonęły.
Są tylko twoje kroki
które uderzają
uderzają
uderzają o moje skronie.


Radość


Schowana wśród dachów,
szemrząc jak nocna uliczka,
posuwa się chwilami na koniuszkach palców,
czasem przybiera kształt oboju,
czasem zgina się w łuk jak mała fala pod bryzą.


Ale wnętrza pokojów są dla niej zamknięte,
tylko otwierane na moment drzwi
bawią się głosami.


Jedno i wielokrotne


Tysiąc twarzy
ma twoja twarz
a jedna z nich zawsze
spada nocą
w obie moje ręce.


Tysiąc mostów
ma twoje milczenie
a jeden z nich zawsze
zmazuje noc z moich oczu.


Wygnanie


Czy byłby to powrót
czy odejście -
ta noc nie będzie rozbita
na dwoje
ani jabłko rozcięte na kawałki.
Ten sam wąż okręci się
dokoła dwóch szyi.


I dopiero o świcie
w pocie naszych czół
wydrzemy z siebie gniew
i z niedoli naszej
urodzi się przebaczenie.


---------------------------


Ben Zion Tomer


Ben Zion Tomer (1928, Biłgoraj); 1943"r. przybył do Palestyny; studiował na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie i Europie; zbiory poezji "Rzeka powrotu", "Na równiku"; sztuka teatralna "Dzieci cienia".


Don Kichot


Zmordowany fantazmami i szarżami
Don Kichot ocknął się tego dnia
i spojrzał w lustro:
zamienili się głowami z Sancho Pansą.
Siwy osioł stał przy schodkach. Dosiadł go.
Długie nogi wlokły się traktem bezwładnie.
Jechał, jechał. Ciągle jechał.
Nieogarnione królestwo głuszy i żaru.
trawiło go aż do czubka czaszki.
Oczy całe w kolcach. Lecz przymknął je z wolna.
Po raz pierwszy od lat zmógł go biały sen.
Nie było echa niczyjego głosu.
Jechał, jechał w półuśpieniu.
Oto w blasku otwartego okna ujrzał twarz Dulcynei,
a wtedy zakrył swoją. Słońce zamierało. Wstawał wieczór.
Ruszyły na niego cienie połyskujące ostrzami.
Dawny płomień rozgrzał jego serce: zapragnął szarży na
wiatraki,
lecz głowa Sancha go powstrzymała:
"Daj spokój, bez głupstw, przyjacielu!
Za późno na śmieszność."
Zapach siana pobudził osła.
Opadła powoli ręka z batem.
Jechały dalej w milczeniu: głowa Sancha i serce Don Kichota.


Kiedy


A więc kiedy znowu ty i ja?
Jeszcze się kręcę dookoła osi,
lecz z nóg mnie zbija codzienna ofiara -
tak jakby chodziło o dług chleba -
ofiara podawania własnym ustom
kaleczących okruszyn kłamstwa.
Boję się spotkać na mieście siebie nieżywego.
Boję się pójść nad morze i znaleźć je suchym.


A więc kiedy, kiedy znowu ty i ja?
Wokół mnie podrygują figury woskowe.
Patrz! Ja sam się chwieję w oknie wystawowym
z uśmiechem głuchego na wszystko manekina.


Gną się, pękają od wewnątrz kolumny dumy:
czy po to, by w ludzi przenieść trochę siły?


Skończone. A więc kiedy znowu ty i ja?


---------------------------


Paul Celan


Urodzony w roku 1920"w Czerniowcach na Bukowinie, zmarł w 1970 w Paryżu. Studiował medycynę w Tours, a następnie romanistykę w Czerniowcach. W czasie wojny przebywał w gettcie, a po ucieczce stamtąd w obozie pracy. Po wyzwoleniu pracował w Bukareszcie jako tłumacz i lektor wydawnictwa. W 1947 przeniósł się do Wiednia, a w 1958 do Paryża, gdzie mieszkał aż do śmierci i z czasem został docentem w Ecole Normale. Pierwszy swój tom poezji Der Sand aus den Urnen wydał w 1948. Był jednym z najwybitniejszych niemieckich poetów pokolenia powojennego. Oprócz twórczości oryginalnej wiele tłumaczył poetów rosyjskich (Jesienin, Błok, Mandelsztam) i francuskich (Rimbaud, Valery).


Liczenie migdałów


Policz migdały,
policz, co było gorzkie i ciebie wzmacniało,
dolicz mnie do nich.


Szukałem twego oka, gdy je otwarłaś
i nikt nie spoglądał na ciebie,
przędłem tajemną nić,
po której twoja wymyślona rosa
uciekła do dzbanów
strzeżonych sentencją, która
nie dotarła do żadnego serca.


Tam dopiero wkroczyłaś całkowicie w imię,
które do ciebie należy,
weszłaś nogą w siebie,
kołysały się młoty w więźbie dzwonów twego milczenia.
To, co podsłuchałaś, dotarło do ciebie,
a umarłe objęło także i ciebie ramieniem -
poszliście samotrzeć poprzez wieczór.


Uczyń mnie gorzkim,
zalicz mnie do migdałów.


Tymoteusz Karpowicz


* * *


Żelazne buty chrzęszczą w drzewie wiśni,
Z chełmów pieni się dla ciebie lato,
Czarna kukułka ostrogą
Rytuje swój obraz na bramie nieba.


Z odkrytą głową sterczy jeździec z listowia.
Na tarczy zmierzcha twój uśmiech,
Przygwożdżony do stalowej chusty wroga.
Zwiastowano mu ogród marzycieli,
A on trzyma włócznię w pogotowiu,
Żeby po niej wspięła się róża...


Najbardziej podobny do ciebie nadchodzi boso powietrzem,
Z żelaznymi butami przytroczonymi do wątłych rąk,
Przesypia on bitwę i lato.
Za niego krwawi wiśnia.


Tymoteusz Karpowicz


Dzbany


Przy długich stołach czasu
Ucztują boże dzbany.
Żłopią do dna oczy widzących i oczy ślepców,
Serca panujących cieni,
Zapadły policzek wieczoru.
Są to najpotężniejszi bibosze:
Podnoszą pustkę do ust jak pełnię,
Nie wylewając za kołnierz jak ja albo ty.


Tymoteusz Karpowicz


* * *


W postaci odyńca
stąpa twój sen przez lasy na krawędzi wieczoru.


Błyszcząco białe
są jego szable
jak lód, który przełamał.


Gorzki orzech
wygrzebuję spod liści,
które cień jego oderwał od drzew,
orzech,
czarny jak serce, które twoja noga
dopchnęła do miejsca, gdzie przyszedłeś.


Nadziewa na kły
i wypełnia las
chrząkającym jestestwem,
potem zastępuje
w dół na wybrzeże,
gdzie morze
urządza najczarniejszą ucztę
na ostrych skałach:
być może
że owoc taki jak jego
wprawi w zachwyt świętujące oko,
co wypłakało aż takie kamienie.


Leon Szwed


Corona


Jesień zjada mi z ręki swój liść,
jesteśmy przyjaciółmi.
Wyłuskujemy czas z orzechów i uczymy go chodzić:
czas wraca z powrotem do skorupki.


W lustrze jest niedziela,
we śnie się śpi,
ustami mówi się prawdę.


Moje oko zstępuje do płci ukochanej:
spoglądamy na siebie,
szeptamy sobie o ciemnych rzeczach,
kochamy się jak mak i pamięć,
jak wino w muszlach,
jak morze w krwawym promieniu księżyca.


Stoimy obejmując się w oknie,
patrzą na nas z ulicy:
czas już, by o tym wiedzieli!
Czas, by kamień zdecydował się zakwitnąć,
by niepokój wbił się w serce.
Jest czas, by nastał czas.


Najwyższy czas.


Leon Szwed


* * *


Zmiennym kluczem
Otwieram dom, w którym śnieg
zawiewa zapomnianym.
Zależnie od krwi
wytryskującej z twego okna,


ust i uszu -
zmienia się klucz.


Zmienia się klucz, zmienia się słowo,
któremu wolno ujeżdżać śnieżynki.
Zależnie od wiatru,
który cię odtrąca,
zasklepia się śnieg
wokół słowa.


Tymoteusz Karpowicz


Białe i lekkie


Wydmozakosy nie do zliczenia.
W wiatrocieniu tysiąckrotnie - ty.
Ty i ramię,
którym zrosłem się tobą nago,
nie do odnalezienia.


Promienie zgarniające nas na niebie.
Stwierdza nas pozór, ból i imię.


Białe,
co nas porusza,
bez wagi,
co wymieniamy.
Białe i lekkie
do wędrowania.


Odległości bliskie księżycowi jak my. Budują.
Stawiają rafy, gdzie wędrujące
załamuje się,
budują dalej -
z piany świetlnej i dymiącej fali.


To, co wędruje, pozdrawia rafę.
Przywołuje skinieniem czoła,
które nam wypożyczono,
by się odzwierciedlić.


Czoła.
Przetaczamy się z nimi.
Całe wybrzeża czół.


Czy śpiesz?


Śpij.


Młyn wodny pracuje
jasny jak lód i niesłyszalny
w naszych oczach.


Tymoteusz Karpowicz


---------------------------


Theodor Daubler


Urodzony w roku 1876 w Treście, zmarł w 1934 w St. Blasien (Schwarzwald). Syn kupca, w młodości wiele podróżował, dłuższy czas przebywał we Włoszech, Francji, Grecji i na Bliskim Wschodzie. W 1898 zaczął pisać wielki kosmologiczny epos Das Nordlicht, którego pierwszą wersję wydał w 1910. W roku 1915 wydał zbiór wierszy lirycznych Der Sternhelle Weg, stając się jednym z czołowych poetów ekspresjonizmu. Twórczość jego wyróżnia się wizjonerstwem i odkrywczością słowną.


Milion słowików kląska


Gwiazdy. Błękitne. W kosmosie skąpane.
Płonąca pieśń gwiazd. Wirowanie planet.
Milion słowików kląska.
Zapowiedź rozbłyskuje w czujnych gałązkach.
Miriady rzęs się iskrzą, żarzą oczy.
Kiełkujące szczęście zielonej uczty nocy
Pyszniącym się połyskiem kwitnie.
A chłodne dreszcze mkną w przedziwnej gonitwie.
Milion słowików kląska.
Czy to przyjazny upiór nieprzytomnie pląsa?
Zabiegać chcę o jego względy na gwarnym bankiecie.
Najmniejsze skinienie w me przeczucie się wkarbuje.
Kto wie, kiedy moje marzycielstwo zaświeci?
Upiory to delikatne zwierzęta, które czują
I węszą błyskawicznie aksamit skłonności.
Wznoszą się, snują, lecą za mną w pościg.
I urzekają w nieuchwytnej fascynacji.
Nie chciałbym cichego mrowia światła stracić.
A z łagodności wnet odwieczne rządy
Wyruszą z owadami w krzakach i gałązkach.
Milion słowików kląska.
Przez całą noc napominają nas pokrewne głosy,
Złudzenie księżyca do uczty aż się prosi.
Lecz noc zbyt ciepła w oddychającej wygodzie,
Miriady iskier w rui poszukują się w locie,
Fruwają pragnąc defiladzie sprostać.
Upiór przedwiośnia szwenda się w zaroślach.
Wędruje las liściasty na siebie oczekując,
By wirującym walcem stare prawa ująć.
Noc śmieje się, Wielki Wóz odważa się, a Waga
Z odwagą waży i na szale chwyta.
Błyskają miriady odrzuconych w tańcu pytań.
Milion słowików kląska.


Leon Szwed


Wrażenie


Wieczór już tureckie łoże mi rozpala.
Półksiężyc też w całej powadze tli się rudy.
Czyżby egipska kapłanka mnie oczarowała?
Nagi olbrzym wznosi się nad nami chudy.


Wzlatują sny, by ckliwie się rozpłynąć.
Po pocałunek żądza się na księżyc wdrapie.
Można sprowadzić sobie z gwiazdy cycki babie.
Do słońca heros na żarzących stopach człapie.


Nagi olbrzym to Murzyn upiorny i kościsty.
Być może wnet gwiaździstą flagę wzwyż podrzuci.
Wiatr się od gór oderwał porywisty.
Sen siwieje w kurzu jak dręczyciel ludzi.


Murzyn to niewolnik, co do mego snu należy.
Wilki trosk go łapią, gryzą postać nagą,
Co tarza się wśród matni żądz lubieżnych.
Lecz mile rozkwitają już marzenia senne z agaw.


Leon Szwed


Drzewo


Wiatr przemykając kłania się tysiącom mokrych liści,
A każdy liść skinieniem wita nowy podmuch -
I leśny walc rozkręca się w gałęziach zamaszyście.


Dziki wiatr podstępnie w moje pieśni się przemienia
I mrowi skrzydełkami pszczół dokoła
Instynktu, wspominającego żar kwitnienia.


A ja, najśmiertelniejszy, mam odwagę agitować,
W gałązkach ledwie się wykluwa moje prapoznanie,
A rozum brzęczy dookoła jak pszczołami w słowach.


Wiatr, nadstawiając ucha, delikatnie naprzód sunie,
Jak echo ze snu podsłuchuje szum swój w drzewie,
Słuchajcie: morza goniąc się spiętrzają w szumie!


Ziemia drzewem przedłużona chce się w drzewie oszołomić!
A co się we

śnie zdarza, jest już snem osobnym.
Sny lubią podsłuchiwać nas i za

dalszym snem gonić!


Zakorzeń się we mnie, śnie o drzewie nieskończonym!
W moim spokoju gnieżdżą się skrzydełka tęsknych pieśni.
Śpiewajcie ciszę od korzeni po korony.


Korzenie się oddają glebie z rezygnacją.
Jakże głęboka cisza i korzenne zasypianie!
Lecz w koronie drzewo znowu niebu północ zwraca.


Za wiatrem idzie, tym się staje, co go uczyniło drzewem.
Strąca miłość, w szukające przeznaczenie ją rozwiewa.
Ubiega się o siebie, działa głębią snu pradrzewa.


O, drzewo, wiem, jak gąszczem się usidlam nierozumnie.
Jesteś miłością i szaleństwem przepełnione dumnie!
Ty kochasz to, co ja przez ciebie w sobie szumię.


I słyszę tylko "ty", gdzie ja powinienem zawołać.
Ciemność spokoju zna "ty" wszystkich rzeczy!
Dlatego świat jest pełen błogich snów dokoła.


O, słońce, słuchaj, jak w koronie śpiewam:
Wyniosła północ stroi się w morderczy rozum,
Lecz gleba dla motyli gwiazd dostarcza złoto w drzewach.


O, arogancjo istnień, rzeczy w szatach rozumu,
Jedno skinienie nieba was rozplącze i uprości.
Opadają sidła w nowy pożar wątpliwości.


Węże hazardu wstają i do losów świata rosną!
Pralasy świecą sprzyjająco pomyślności świata:
Bo drzewo wierzy! A szczyt burzy to potwierdza głośno!


Drzewo okorzenia się wokół spokoju osi.
Chroni gniazda i przysłania jaźń bolesną zwierząt,
A każdy liść to symbol ziemskiej wielkiej cierpliwości.


Działajcie więc, aby najmniejszy znak nam się objawił!
Bo zwierzęta to więcej niż lamentowanie wiatru.
Nie mylą się, krzątają pilnie wokół swojej sprawy.


Rozplączcie się! Bo w najdrobniejszym tkwi sens świata!
I nadsłuchujcie w swoim drzewie świtu wolnego morza.
O, wielkie słońce, jak dokładnie dzień osiada!
Drzewo wysokością godność istoty swej odsłania.
A nad nim zachwycone dziecię gwiazdy
Nasłuchuje z pasją wysiłku powstawania.


Ileż padło już bezbronnych i płaczących saren!
O, dziecię gwiazdy, uchroń i zachowaj łzy ich duszy
I w obcowaniu łagodnymi wobec nich nas uczyń!


Nieśmiałość istot, co ideą naszą jest nadrzędną,
Była liściem i zwierzęciem, które na śmierć zaszczuto:
I cały kraj w płomieniach staje jak grzywa obłędu.


W imieniu zrozpaczonych, świecie, bądźże przerażony!
Ukrywaj, ziemio, każdą śmierć w modlitwach światła
I w imię drzewa nie zwlekaj! Bo to "teraz" płonie!


...


1918


Leon Szwed


Zakochana rzeka


Jakże się upodabniamy nie będąc natrętni.
Jak przychylnie przylegasz do pola z kwiatami.
Musimy dotrzeć do naszej leśnej poufności,
A tu mi lekko i wesoło słońce wpada na myśl.


Nie mogę wyjść, obojgu nam się tu podoba.
Krząta się stado kaczek w moim chłodzie
I raki czuję: jak ciepłe życie klamry
Trzymają mnie przy brzegu, gdzie słonecznie w wodzie.


O, rzeko, powinnaś zalać błękitem me odbicie,
Staremu drzewu bardzo na oddechu mym zależy.
Radość źródeł podpatruje mnie oczkami rybek -
W łabędzia jak w najlepszy sen mój wierzę.


Przepiórki, z naszego zbliżenia królestwo się rodzi
I rozpoznaję siebie wzdłuż strumyka uroczyście,
Krok szemrzący wiatru nigdy nie zanika w wodzie -
I w sarnie drżę o siebie, o dzięcioła i o liście.


1915


Leon Szwed


Niemy przyjaciel


Uczłowieczona gwiazdo, wszystkimi ruchami wód
Żądając i wzbraniając się ku księżycowi pędzisz.
Tęsknotę do księżyca możemy tylko przeczuć,
Choć wiemy, że żadne widmo nas nie oszczędzi.


Zdarzenia, których nie wyśniło żadne marzenie,
Wypływają z głębi przez nas kształtowanej
I przymilając wznoszą się do lekkiego księżyca.
Pokolenia zaczynają ciałem krew przenosić
I prą do gwiazdy, która śmiercią się zaczęła.


Wybiegamy marzeniami za ciepłem schroniska,
Gdzie nasze wejście się okaże mroźne i skostniałe.
Odpływającym śluzem sennego drzemania podpływając,
Zjawia się srebrna dzianina umierania;
Księżyc sieje blade zarodniki śmierci,
A jego litość już kiełkuje w każdym jaju.


Uczłowieczona gwiazdo, do twojego przyjaciela
Tęskni szczerze najszczęśliwsze dziecko słońca.
Co niespodzianie nagle wykiełkowało za dnia,
We wnętrzu jednak pozostaje księżycowo łagodzące.


Księżyc przed śmiercią swą uronił słowo, które
Słyszeli wszyscy, lecz nikt nie pamięta o nim.
Na księżyc w górę! Jego usta są zamknięte.
Na srebrny glob, co już sylaby srebrnej nie uroni.


1917


Bernard Antochewicz


Świerk


Łagodniejące noce dzienne sprawy świerka
Odważnie ożywiają w lesie godność przeznaczenia.
Żadna gałązka w jego władaniu nie wątpi,
Noc cała bez oddechu trwa i się nie zmienia.


Pod jego wszystkimi gałęziami zawisły gwiazdy.
Stromość drzewa dopiero dźwignęła niebo w górę.
Jakże niewyraźnie napierają gwiazdozbiory!
W zdumieniu zieleń przenika kosmiczną strukturę.


Swoją przestrzenną tajemnicą świerk obdarza
Kwiaty i nasze oczy królewsko i z wysoka,
Istnienie jego spełnia się w światłości gwiazdozbiorów,
Świerk wie świadomie z nami, że nam przynosi pokój.


Do czego dąży wiatr kosmiczny w igłach aksamitnych!
Świerk ustępuje użyczając nam wytchnienia łaskawie.
Drzewo, które spięło sobą wszystkie gwiazdy,
Pozostaje wielkie i jak dobry gość nas błogosławi.


1915


Bernard Antochewicz


Krajobraz


Czerwone wiatraki na ośnieżonych brzegach.
Zielone fale niosą krę zamiast żółtej piany.
Czarne ptaki, heroldowie zła, zwiastuny nieszczęść,
Posępnie dumają nad pokracznymi gałęziami.


Jakaż masa zwierząt kłębi się w tym drzewie.
Lecz moich mrocznych godzin jest o wiele więcej.
Ptaki mojej troski mają wieczne zmartwienia,
Wypatrując horyzonty przez srebrzące się gałęzie.


Nie wiem, czy ten obraz nie jest sennym majaczeniem.
Bo przecież wznoszę sam to nagie drzewo pracowicie.
Lecz obce ptaki przyleciały nie wezwane.
I nie znam dali, która powołała je do życia.


Nagle rozkręcają się koło mych wiatraków.
Przez chwilę tylko huczy burza i szturmuje brzegi.
I teraz czuję w sobie skrzydła obcych ptaków.
Choć ciągle pełznie w dal plamisty robak rzeki.


Leon Szwed



Kamienne modlitwy


Pokorni święci to białe sny z marmuru -
Na dalekich mostach stoją w cichej rezygnacji.
Pianę zagłuszają ostatnie modlitwy świata,
Wokół których węsząc krążą o kulach żebracy.


Potem elektryzują się przelotniej niż jaskółki
Na widok łodzi z krzykiem dzieci i milczeniem kobiet.
Wieczór wślizguje się na szminkach i na maściach.
I wszystko już widzimy jak niedawną przypowieść.


Żar do oczu i do ust podkrada się wciąż bliżej.
Ludzie milkną i starzeją się jak płomienie nocą.
Cóż mówią na mostach pokraczni jasnowidze?
Wiadomo, że dusze ze śpiewu się wywodzą.


Biedni święci to białe sny z marmuru.
Jasność pierwszych świateł ich mosty już otula.
Mruczenie najżarliwszych modlitw zagłuszyło pianę.
Wsparci na duchu nadchodzą żebracy o kulach.


Leon Szwed


Samotnie


Wołam! Lecz bez echa wszystkie moje głosy.
To stary pusty las, zupełnie obcy dźwiękom.
Oddycham, ale nic się nie porusza w ciemności.
Żyję, bo słucham jeszcze, gniewam się i lękam.


Czy to nie las? A tylko sny, co się rozrosły?
Czy jesień, co w milczeniu rządy swe ustala?
To jednak las był, pełen dawnej praprzemocy.
A potem pożar, który go podpalał.


Wspominać mogę tylko, żyć dawnymi obrazami.
Mój las był martwy. I do obcych drzew szeptałem.
A w moim wnętrzu źródło tryska i pulsuje.


Patrzę w mój sen, w to widmo leśne i zdrętwiałe.
Milczenie moje też nie jest bez granic.
Bo w żadnym lesie jego echa nie znajduję.


Leon Szwed



---------------------------


Gunter Eich


Urodzony w roku 1907 w Lebus nad Odrą, zmarł w 1973 w Langgries (Bawaria). Studiował prawo i języki orientalne w Lipsku, Paryżu i Berlinie. Od 1932 zajął się wyłącznie twórczością literacką, mieszkając kolejno w Berlinie, Dreźnie i Paryżu. W czasie wojny wcielony do Wermachtu, w r. 1946 powrócił z niewoli amerykańskiej. Oprócz liryki stanowiącej kontynuację szkoły liryków natury uprawiał dramaturgię radiową i telewizyjną. Debiutował tomem Gedichte w 1930. Był mężem pisarki Ilse Aichinger.


Wspomnienie

o sobie samym


Żeby każda minuta była tylko teraźniejszością.
Zawsze z poprzedniego wdechu i myśli pozostaje
jakiś nieznany ból pozbawiony już sensu
i wspomnienie nie sięga już tak daleko, by wiedzieć,
kiedy to obce życie istniało,
którego grymasy jeszcze stoją
w środku pokoju jak ruchy powietrza.


O, moje drugie ciało! W chwili śmierci
skamieniały wszystkie rzeczy. Jakże spotkam teraz
twoje ulice i twój krajobraz,
w których zawsze jest jesień, bo przeszłość
wywiewa się z nich jak brązowe liście i wiatr.


Zapominam o tobie zupełnie.
Imię twoje znają zwierzęta w lesie,
a głos twój dla mnie przebrzmiał.
Czasami słyszę
noc wielkimi kroplami wiejącą w okno.
Może to ono?


Kazimierz Karkowski



Koniec pewnego lata


Któż mógłby żyć


bez pociechy drzew!


Jak dobrze, że uczestniczą w naszym umieraniu.
Plon brzoskwiń już zebrany, zabarwiają się śliwki,
a pod łukiem mostu szumi czas.


Zwierzam moją rozpacz przelotowi ptaków,
co spokojnie odmierza swoją część wieczności.
Szlak przelotu
odzwierciedla się w listowiu ciemnym nakazem,
ruch skrzydeł zabarwia owoce.


Trzeba zachować cierpliwość. Wkrótce
odpieczętujemy pismo ptaków,
czując pod językiem posmak grosza.


Kazimierz Karkowski


Fragment


Słowo jedyne! Ciągle go szukam,
co jak Sezam otworzy wrota góry,
słowem przez rzeczy przemienione w szkło
patrzę w niewidzialne -


Słowa były daremne. O, sylaby duszy, próbo
bezsilna, nie mogąca nazwać lotu gołębia,
gdy stało się jasne,
że różę zabarwia inna konieczność,
w takim naginaniu
góry się nie ugięły.


Wciąż jeszcze niemota, trwająca męczarnia łkania,
straszliwie zdławiona w obawie uduszenia,
z wysadzonymi oczami bełkocze
mowa kreta, skrzeczenie sroki.


O, słowo jedyne, niepodobne do innych,
a jednak powszechne,
słyszę ciebie w barwach, podsłuchuję w kształcie liści,
jak leżysz mi na języku!
Ty, które znałem, z którego korzystałem,
które jest tak blisko w dźwięczeniu ucha -
niepojęte, nieuchwytne
nigdy!


Słowo, któreś było na początku,
tak pewnie jak Bóg i tak niedosłyszalne,
jakże mam przyjąć twoją bezlitosną
sprzeczność, niewysłowienie
twojej istoty, o, słowo -


1949


Kazimierz Karkowski


Krzewy malin


Las poza myślami,
krople deszczu na nich
i jesień, co każe im żółknąć -


ach, wypowiedzieć krzewy malin,
szeptać tobie jagody do ucha
czerwone, co spadły na mech.


Franz Fuhmann


Franz Fuhmann (1922); poeta, prozaik, tłumacz; debiutował tomami wierszy "Gefuhle der Klage", "Trauer", "Ratlosigteit" (1942).


W mądrych bajkach


W mądrych bajkach zawsze
z niedoli wyrasta szczęście,
a z cudu rzeczywistość. Bohater
zawsze się boi.


Ten, który nie zna lęku,
jest nieszczęśliwy: czuje, że brak mu
cząstki człowieczeństwa i wyrusza
w świat, by poznać strach.


Zawsze drobne rzeczy są ważne.
Wrzodami pokryte źrebię umie mówić.
Zardzewiały lecz potrafi zabić smoka.
Kromka chleba, w której jest miłość matki,
Obdarzę wiedźmę dobrym sercem.


"Jestem głodny!"
"Jeśli chcemy gotować, musisz narąbać drew!"
"Nie potrafię!"
"Więc naucz się tego!"
Ale najmłodszy brat dostanie czarodziejski stoliczek
dlatego, że jest najmłodszym bratem.
W mądrych bajkach zawsze
podróż wiedzie na dno, na początku
na dnie jest ciemno. Bohater
maca rękami. Potem widzi
małe światełko. Rusza, u celu
światełko jest wielkie jak jasny dzień,
a w jasnym świetle stoi zamek smoka
z zaczarowaną królewną...


"Gdzie u diabła znalazłeś ten skarb?"
"Zaraz za domem" - odpowiada biedny brat.
Nisko skłaniam głowę przed mądrością narodu,
której zawdzięczamy, że w bajkach
króluje dialektyka.


Bernard Antochewicz


---------------------------


Stefan George


Urodzony 12"lipca 1868 we wsi Budesheim koło Bingen (Nadrenia), zmarł 4"grudnia 1933 w Minusio opodal Locarno w Szwajcarii. Obok Rilkego Mallarme', Verhaeren), angielskich (Swinburne, Rossetti). Ważniejsze zbiory jego wierszy to: Algabal (1892), Die Bucher der Hirten und Preisgedichte (1895), Das Jahr der Seele (1897), Der Teppich des Lebens und die Leider von Traum und Tod (1899), Der Siebente Ring (1907), Der Stern des Bundes (1914), Huldigungen (1931).


Pieśń krasnoludka


1


Dziędzieją malutkie skowronki.
Malutkie kwiaty jak dzwonki
Kołyszą się dźwięcząc powabnia.


Na skraju błękitnych lasów
Malutkie jagniątka się pasą:
Ich wełna świeci jedwabnie.


Gromadka dzieci wesoła
Śpiewa i tańczy dokoła -
Czy już krasnoludka zawołać?


3


Tobie dam zamek, tobie dam złoto.
Skarbiec pełen błyszczących klejnotów!


Tobie dam włócznię i miecza blaski -
Pięknych kobiet przychylność i łaski.


A tobie nie dam bogactw doczesnych.
Tobie jednemu dam miłość i pieśni.


Leon Szwed


* * *


Lilio doliny!
Pani co zarośla róż ochraniasz!
Spraw żebym się cieszył
Odrodził się i śpieszył
Na twój pełen łaski dzień koronowania.


Matko światła.
Najłagodniejsza wśród kobiet.
Okaż swoją dobroć
Młodzieńcowi który stokroć
Mchem i liśćmi obraz twój oplatał.


Pani dobrej rady!
Jeśli z ufnością odwagą
Jeśli pełen skromności
Twoją moc będę głosić:
Czy dasz mi o co od dawna błagam?


Leon Szwed


* * *


Nie będziesz już podróży głośnych chwalił
Gdy wir przewrotny dno twej łodzi drąży
I nagła przepaść spiętrza ostre skały
A wokół szczytu orzeł niebios krąży.


Na tych zwyczajnych prostych polach ucz się
Powiewu wiosny który chłodem dmucha
I świeżych pojęć co łagodzą duszność.
W dziecinne ich jąkanie w szept się wsłuchaj!


Tu znajdziesz tajemnicę pism runicznych
Na zboczach gór i w srogiej sztuce lini
Nie tylko w morzu murów ścian antycznych.
Nie wabią tak laguny ani pini


Ni wielkość ruin Rzymu chwały ogrom
Jak cierpki zapach dębu i winogron
I blask twych fal zielona życia wodo
Co strzeże skarbu mojego narodu!


1895


Leon Szwed


Burza


Błędne ogniki rozpiechrzając się pogasły.
Nagły grom zaczyna młócić wybujałe zboże.
Piorun rozczepiasuchy pień i straszy
Legowisko dzika gniazdo sępa w borze.


Okrutny król galopem z zamku chmur wyruszył
Na koniu o uprzęży złotej z dużą świtą
I goni zaniewierną żoną co harcuje w burzy
Na łup wydana wyuzdanym poplecznikom.


Już prawie złapał ją i pięścią się odgraża
Ona wymyka się z podstępnym chichotaniem.
Aż związał ją...Zaciąga klamrę swego pasa
Przerzuca w poprzek konia mocno gnotąc ramię.


Złapana szczerzy białe zęby w złości
Potrząsa głową włosy wichrzą się na czole.
Jej nagie uda sieczedeszcz ukośny
A zimne piersi z rezygnacją oczekują na niewolę.


Leon Szwed


Przyjaciel łanów


Krótko przed świtem widzisz go, jak kroczy
Z błyszczącym sierpem po zwichrzonych grzędach.
Na polu waży w ręce ciężkie kłosy
I żółte ziarno sprawdza w mocnych zębach.


Potem znów widzisz go w winnicy z tyką.
Gałęzie słabsze wiąże tam do mocnych.
Zielonych twardych winnych gron dotyka
Łamiąc nadmierne wąsy bujnych roślin.


Przed przyszłą burzą młodą jabłoń bada
Czy sprosta sile wiatru i obłoków.
Przy ulubieńcu mocny palik wsadza
I pierwszy owoc wita z dumą w oku.


Podlewa grunt z żółtej skorupy dyni
Wyrywa chwasty broniąc go przed szkodą.
Pod jego stopą krzewią się rośliny
I bujnie przekraczają płot ogrodu.


1895


Leon Szwed


Krajobraz pierwotny


Z ciemności świerków wzbił się w błękit orzeł
W nieśmiałym świetle chłepcą płytką wodę
Dwa wilki. Przyczajone stoją w borze
Chroniąc troskliwie swe potomstwo młode.


Gładką podściółką a lasu wyszło stado
Płochliwych łań. Napiło się i poszło
Z powrotem w leśną noc. Lecz jedna pada
I czeka na śmierć kryjąc się w zaroślach.


Tu tłusta trawa kośby nie widziała
I pnie leżały. Ślady silnych ramion.
Przy nich zmarszczona bruzda rozszerzała
Swój płodny zapach w świeżym kiełkowaniu.


W białego słońca ostrym blasku lśniła
Rozwarta rola rada nowym trudom.
Praojciec kopał pramatka doiła
Cierpliwie żywiąc los całego ludu.


1895


Leon Szwed


Uczeń


Macie rozkosze których ja nie pragnę.
Bo we mnie miłość tętni memu Panu.
Wy znacie tylko słodką ja wznioślejszą.
Ja żyję dla wzniosłego Pana.


Bardziej niż pracy dla waszego bractwa
Jestem oddany pracy memu Panu.
I tu się liczę. Bo mój Pan łagodny.
Ja służę łagodnemu Panu.


Pochodnia


Wręczyłem ci pochodnię w biegu
Którą przyniosłem z daleka:
Uskrzydlony moim rozpędem
Następnemu jej płomień przekaż.


Opuść mnie biegnij z nim razem
Aż ujmie ją mocniej w dłoni
I w krótkiej lecz wiernej eskorcie
Pochodnia mu jaśniej zapłonie.


Daj mu co ja tobie dałem
By wieść została przesłana
Niech od życia zapali się życie
Bo reszta nie jest nam dana.


1931

Karl Krolow


Urodzony w roku 1915 w Hanowerze, zmarł w 1975. Studiował filologię, filozofię i historię sztuki w Getyndze i Wrocławiu. Debiutował tomem poezji Hochgelobtes, gutes Leben w r. 1943. Przekładał liryków francuskich i hiszpańskich. Członek Grupy 47. Jego wczesne utwory wykazują wpływ liryki natury Loerkego i Lehmanna, później pojawiają się w nich elementy surrealizmu i filozoficznej refleksji. Jeden z najwybitniejszych współczesnych poetów niemieckich.


Machina świata


Klepsydry, atrybuty
niewidocznej machiny świata,
Zjawiska, które działają
z wolna i poetycko,
odczuwa się proces historii
jak coś, co przecieka przez palce, gdy wesoło trwa strzelanie
do już nieprzydatnych ludzi.
Z rozkoszą przeszłość
przetwarzamy w przyszłość.
Winno się nauczać
botaniki snów,
by ciągnąć z niej korzyść
dla utopii, która
nie szczędzi okrucieństwa.
Ostatnia karta nigdy
nie jest przegrana. Już jutro
będziemy wiedzieć więcej.


Tymoteusz Karpowicz


Lato jako Polifem


Śpiący Polifem -
w ramionach naręcze jarzyn
i sen o Galatei,
która igra figlami
i wodą morską
dla jego widzącego oka.


Uniwersum owoców.


Staw kołysze się
jak kryształowa waza,
w której uwięziono
balon powietrza.


Z labiryntów
wołania zagubionych.
Ciało ma w sobie za mało żelaza
i ustępuje.
Czepia się życia
które je utrwala.


Kazimierz Karkowski


Sen


Kiedy śpię,
starzeje się zabawka,
którą dziecko trzyma w ręku,
miłość zmienia barwę
między dwoma oddechami.
Nóż w futrynie drzwi
nadaremnie czeka,
by ktoś z przechodniów
wbił mi go w pierś.
Zabójcy teraz także
śnią pod kapeluszami.
Czas ciszy. Czas snu.
Słychać tętno tych, którzy
usiłują być niewidzialni.
Mądrość nie powiedzianych słów
wzbiera i rośnie.
Przezorniej teraz kwitną
rośliny.
Nie ma już oczu,
które by je podziwiały.


Kazimierz Karkowski


---------------------------


+


Literatura niemiecka


Rainer Maria Rilke


Urodzony 4 grudnia 1875"w Pradze, zmarł 29"grudnia 1926"w Valmont koło Montreux w Szwajcarii. Uczył się początkowo w szkole wojskowej, później handlowej, wreszcie w latach 1895-97"studiował historię sztuki i literaturę w Pradze i Monachium. Odbył podróż do Rosji, długie lata przebywał w Paryżu, od 1919 w Szwajcarii. W Rosji poznał Tołstoja, we Francji przyjaźnił się z Rodinem, którego był sekretarzem. Debiutował lirykami Leben und Lieder (1894). Dojrzała twórczość rozpoczyna się dopiero krótkim poematem Pieśń o miłości i śmierci korneta Krzysztofa Rilke (1899), wielokrotnie u nas tłumaczonym. Ważniejsze jego zbiory wierszy: Księga obrazów (1902), Księga godzin (1905), Nowe poezje (1907) i ostatnie tomy: Elegie duinejskie (1923) oraz Sonety do Orfeusza. Najwybitniejszy i najbardziej znany za granicą poeta niemiecki XX wieku. W swej twórczości przeszedł długą drogę od impresjonizmu do mistycznej refleksji. Jest również autorem powieści Pamiętniki Malte Laurida Brigge, pisał studia o sztuce, tłumaczył poetów francuskich i włoskich.


* * *


Kiedy teraz płacze gdziekolwiek na świecie
I płacze bez przyczyny
Płacze nade mną -


Kto nocą teraz śmieje się gdziekolwiek
I śmieje się bez przyczyny
Ze mnie się śmieje -


Kto teraz idzie dokądkolwiek drogami świata
I idzie bez celu
Do mnie idzie -


Kto teraz umiera gdziekolwiek na ziemi
I umiera sam
Patrzy na mnie.


Bernard Antochewicz


* * *


I znowu głośniej szumi głębia mego życia
i toczy się już w poszerzonych brzegach
i jestem także w rzeczy samej
widząc co dotąd było niewidoczne.


Bliższa jest również moja więź z nieznanym,
jak ptakami wzlatującymi z dębu
zmysłami sięgam w niebo pełne wiatru
a uczucia niknął w zmierzchającym stawie dnia
jakby stopy na rybach wsparte.


Bernard Antochewicz


Święty Sebastian


Jakby leżąc stoi, całkowicie
wyprężony wolą i natchnieniem.
Jak matki zamyślone, kiedy karmią,
i spięty w sobie jak spleciony wieniec.


Nadlatują strzały: świszczą, świszczą,
jakby na wierzch śmigały z jego lędźwi,
stalowo drżąc końcami nagich bełtów,
on się uśmiecha, jakby był nietknięty.


Raz tylko nadchodzi wielka boleść
i smutne oczy cierpią wciąż otwarte,
aż wzrok czemuś błahemu nie zaprzeczy,
jakby odtrącić chciał z wielką pogardą
niszczycieli takiej pięknej rzeczy.


Bernard Antochewicz


Jednorożec


Święty podniósł głowę i modlitwa
jak hełm do tyłu spadła z jego czoła:
Bezgłośnie się zbliżało białe zwierzą,
niewiarygodne jak porwana łania,
której bezradny wzrok o pomoc woła.


Postument jego nóg z kości słoniowej
posuwał się w łagodnej równowadze
i biały blask po skórze biegnąc zmierzał,
gdzie nad zwierzęcą cichą jasną głową
róg sterczał biały jak w księżycu wieża,
a każdy krok szedł, by ją wyprostować.


Pysk o różowoszarym puszku lekko
otwarty był i snop białych promieni
(bielszy niż wszystko) na zębach się mienił;
łaknące nozdrza były wciąż rozdęte,
a jego wzrok wykraczał poza rzeczy,
rzutując moc obrazów w głąb przestrzeni,
zamykał je w błękitny krąg legendy.


Leon Szwed


Flamingi


Jak w lustrze barw z obrazów Fragonarda
nie więcej w piórach bieli i czerwieni
niż w delikatnym opisie zawarto,
gdzie ukochana jeszcze się rumieni
I wszystko mija, śpieszy się do końca,
powtarza się bez celu, rozkręcone.
Tu czerwień, zieleń, szarość, promyk słońca,
tam drowny profil ledwie uchwycony.
I czasem uśmiech namacalny prawie,
który roztrwania się, uszczęśliwiony
w ślepej zapierającej dech zabawie.


Leon Szwed


Groby Heter


Leżą w długich włosach, o brunatnych,
głęboko zapadniętych twarzach. Oczy
zmrużone jakby od nadmiaru dali.
Szkielety, usta, kwiaty. W ustach
gładkie zęby jak podróżne szachy
z kości słoniowej ustawione w rzędach.
I kwiaty, żółte perły, smukłe kości,
koszule, ręce, więdnące tkaniny
nad zwalonym sercem. Ale pośród
pierścieni, talizmanów i kamieni
błękitnookich (pamięć po kochankach)
sterczy jeszcze cicha krypta płci.
I perły znów, szeroko rozsypane,
misy z palonej gliny, których krągłość
zdobiła ich własny obraz, zielone skorupy
balsamicznych waz, które jak kwiaty pachną,
i kształty małych bożków: ołtarze domowe,
niebiosa heter z bogami w zachwycie.
Pęknięte pasy, płaskie skarabeusze,
małe figurki olbrzymiego pokolenia,
usta, co się śmieją, tancerze i biegacze,
złote klamry podobne małym łukom
do polowania na amulety zwierząt, ptaków
i długie igły, zdobny sprzęt domowy,
okrągła czara o dnie czerwonym,
na niej niby nad wejściem czarny napis,
zapięte nogi poczwórnego zaprzęgu.
Znów kwiaty, perły, które się stoczyły,
jasne biodra katarynki
i wśród welonów niby mgły opadających
jak z kokonu wyłażący z buta
lekki motyl przegubu nogi.
Tak leżą nafaszerowane cennymi rzeczami,
kamieniami, zabawkami i domowym sprzętem,
rozbitymi błyskotkami (wszystkim, co wchłonęły)
i ciemnieją jak dno rzeki.
Bo były łożyskami rzek,
nad nimi w dal krótkimi bystrymi falami
(które zmierzały do innego życia)
padały ciała wielu młodzieńców
i potoki mężczyzn także w nich szumiały.
Niekiedy wymykali się chłopcy z gór
dzieciństwa i spoglądając tam nieśmiało,
bawili się rzeczami na dnie,
aż rozwiązłość wchłonęła ich uczucie:


I wtedy wypełnili płytką czystą wodą
całą szerokość tej szerokiej drogi,
poganiając wiry na głębokie miejsca;
i po raz pierwszy odzwierciedlali brzegi,
odległe głosy ptaków, a wysoko
gwiezdne noce słodkiej krainy
rosły w otwartą nieskończoność nieba.


Bernard Antochewicz


Przemijanie


Piach przesypuje się między palcami naszych godzin.
Bezustanne, ciche zanikanie, istniejące
już nad dziełem szczęśliwie skończonym.
A wiatr życia wciąż przemienia. Oto sterczą kolumny,
którym kamienne czaszki rozwiązano.
Lecz czym jest upadek: czy jest smutniejszy
niż spadanie fontanny w wir ustawiczny zabawy,
strojącej się lśniącym kurzem kropel?
Zaufajmy przemianom w zębach czasu,
aby nas umieścił widocznie
w głowie swojej wszechwidzącej.


Bernard Antochewicz


* * *


Jak wiatr o zmierzchu przecięty kosą wracających żniwiarzy,
tak łagodnie przenika anioła niewinne ostrze cierpienia.
Dniem i nocą jest towarzyszem u boku ponurego jeźdźcy
i kroczy, dokąd kroczą bezimienne uczucia.
Nad morzem staje jak wieża zdecydowany trwać w nieskończoność.
A to, co jest zaledwie tym domysłem, jest Nim - lekkością istniejącą w twardym wnętrzu,
by jak boleści kamień łzawica pusta
otwarła się czystym jak łza ametystom.


Bernard Antochewicz


Śmierć


Oto, śmierć stoi, niebieskawy wywar
w masywnym kubku spodka pozbawionym.
Pozycja to dla kubka osobliwa
i miejsce: na odwrocie dłoni.
Wyraźnie widać jeszcze na glazurze
urwanie uszka. A przy nim ciemnieją
litery znikające już: Nadzieja.
Wyblakłe pismo przyprószone kurzem.


Pijący to wpisane przypomnienie
odczytał przy minionym już śniadaniu.


Cóż to są za istoty, które trzeba
odstraszyć trucizną i liczyć na nią?


Inaczej czyżby pozostały? Czemu tęsknią
za takim pełnym przeszkód pożywieniem?
Trzeba im rzeczywistość twardą, męską
wyjmować jak fałszywe uzębienie.


Potem bełkocą. I seplenią...


...


O gwiazd spadanie nad olśnioną ziemią,
przejrzane na wskroś dawno kiedyś z mostu:
Nie zapominać ich. Pozostać!


1915


Leon Szwed


* * *


Przelewające się nieba roztrwonionych gwiazd
pysznią się nad zmartwieniem. Zamiast w poduszkę
płacz w górę. Tu przy płaczącej już,
przy kończącej się twarzy, zagarniając wszystko,
rośnie porywający wszechświat. Kto przerywa
strumień, gdy tam się przedzierasz?
Nikt. A więc będziesz nagle
mocował się z gwałtownym dążeniem do ciebie
tamtych gwiazdozbiorów. Oddychaj.
Oddychaj ciemnością ziemi i znowu
spójrz w górę! Jeszcze raz lekko, bez twarzy,
głębia z wysoka przylega do ciebie. Odprężona
pełna nocy twarz ustępuje miejsce twojej.


Leon Szwed


Przypisane M.


Huśtawko serca. O bezpieczna, kto ciebie uwiązał
do niewidocznej gałęzi. Kto popchnął,
że wniosłaś się ze mną aż do listowia.
Jakże bliski byłem wspaniałych owoców.
Lecz pozostanie
nie jest celem rozpędu. Tylko być blisko,
przy stale nadmiernej wysokości - nagle
możliwość zbliżenia. Sąsiedztwa. A potem
przy miejscu osiągniętym nie do zatrzymania -
znów zagubiony już nowy widok.
I teraz nakazany nawrót
w drugą stronę, w ramiona równowagi.
Na dole - między - zwlekanie, przymus ziemi,
przejście
przez zakręt ciężkości, dalej - napina się proca
obciążona ciekawością serca,
pod górę drugiego przeciwieństwa.
Znów jakże inaczej, jak różnie! Jak zazdroszczą sobie
na końcach liny te dwie połowy radości.
Czy odważę się: ćwierć? I dodaję, choć czuje opór,
półkole, które huśtawkę odpycha.
Nie uczynię go złudzeniem dla siebie, lustrem moich
ziemskich rozpędów. Nie zgadłem nic. Niech więc będzie
inaczej. I z punktu zwrotnego do punktu
najodważniejszego rozpędu już przekraczam, zdobywam:
nadmiary spadają ze mnie, spełniając półkole,
napinając je prawie. A moje rozstanie,
gdy załamie się przy nim miotająca siła,
uczyni je szczególnie mi bliskim.


Leon Szwed


Strofy do uroczystej muzyki


Dokąd sięga, głos człowieka, dokąd,
gdy w górę leci? Szybują,
czy szybują nim niebiosa? Czy też znosi go
zawsze wiatr przemijający?


Dziś stoję, stoję na wieżach radości,
dziś, dziś nic nie urazi mnie śmiertelnie.
Dziś przywołam jeden z głosów. Dziś jestem
złotym świecznikiem głosu.
Jest wysoki i pięknie wyrósł. Żadna palma
nie rozdziela się wyraźniej w górze. I pewnie
wspina się, jak zawsze
istniejąc. Tylko w dole
zmieniają się usta.


Jedni stoją jako śpiewy ludzkości,
zawsze w równowadze, spoczywają,
nie chwiejąc się na wciąż
Innych, na nich. O, Wysoka
kolumno wesela, wzniosła. Dziś ponad moim
nośnym sercem. Jak, jak
przerwiesz milczenie
moich umarłych i moje.


Którzy skoczą ku tobie z innych
kolumn i łuków w tę stronę -
Którzy? Nie wiem. Lecz czuję, że ty
w górze otrzymujesz nowe sklepienie.


Bernard Antochewicz


* * *


Nocy. O ty w otchłań przesączone
oblicze obok mego oblicza.
Ty, mego zdumionego Patrzenia
największa Przewago.


Nocy, w moim spojrzeniu drżąca,
lecz mocna w sobie;
niewyczerpane Stwarzanie, trwające
nad gniazdem ziemi;


pełna młodych gwiazd, miotających ogień
z umykających krawędzi
w bezwdźwięczną przygodę
między planetami:


jakże w twoim otwartym Istnieniu
wydaje się, o Przerastająca, małym -
ale złączony z ziemią
śmiem istnieć w tobie.


1914


Bernard Antochewicz


* * *


Raz jeszcze doszedł do Wyniesionego,
który zmagał się na górach swego serca,
zapach dolin. I pił ostatni
oddech jak noc pija wiatry.
Stał i pił woń, i pił, i klęknął
raz jeszcze
Nad jego kamiennym obszarem
dolina niebios bez tchu
osypała się. Gwiazdy nie zrywają
pełni, którą ludzkie ręce niosą,
przenikają milcząc jak zasłyszenie
płaczącą twarz.


1914


Bernard Antochewicz


Jesień


Wysokie drzewo patrzenia, które gubi liście:
teraz trzeba sprostać Nadmiarowi
nieba, które przedziera się przez jego gałęzie,
pełne lat, zdawało się być głębokie i gęste,
niemal myślącą o nas przyjazną głową.
I teraz całe jego Wnętrze staje się ulicą
nieba. A niebo nie zna nas.
Najskrajniejsza Zewnętrzność: że niby lotem ptaka
rzucamy się poprzez to Nowootwarte,
które się nas wypiera prawem przestrzeni,
obiecującej tylko ze światłami. Naszego brzegu
fale uczuć szukają porozumienia
i pocieszają się w Przestrzeni jako flagi -
Lecz o tęsknocie za domem
myśli głowa drzewa.


Bernard Antochewicz


* * *


Muzyko, oddechu posągów, może
ciszo obrazów. Mowo, w której wszystkie
języki milkną, czasie
pionowo stojący na drodze serc znikających.
Uczucia - do kogo? O, ty uczuć
przeobrażenie - w co? O, słyszalne krajobrazy.
Ty, jakże obca, muzyko. Ty z nas wyrosły
obszarze serca. Najwewnętrzniejsza nasza głębino,
która przerasta nas,
wznosisz - nieskalane rozstanie:
gdy otacza nas to Wewnętrzne
jako najlepiej ćwiczona dal, jako inna
strona powietrza,
czysta
ogromna,
już nie do zamieszkania.


1915


Bernard Antochewicz


Wielka noc


Często podziwiałem ciebie, stałem przed oknem
zaczętym wczoraj i podziwiałem. Nowe miasto
było mi jakby niedostępne, nieufny krajobraz
ciemniał w głębi, jakbym nie istniał. Najbliższe rzeczy
nie uczyniły nic, abym je pojął. Obok latarni
piął się w górę zaułek: wiedziałem, że był obcy.
Po tamtej stronie pokój, przyjazny, jaśniejący lampą,
i już byłem z nimi, gdy to odczuli, zamknęli okiennice.
Gdy tak stałem, zapłakało dziecko. Zrozumiałem matki
we wszystkich domach wokół i co jest w ich mocy;
pojąłem
jednocześnie wszystkich płaczów nieukojone przyczyny;
lub czyjś głos zaśpiewał i wybiegał daleko
z oczekiwania, lub kaszel starca w dole
pełen wyrzutu jakby ciało jego miało słuszność
wbrew najłagodniejszemu światu. Wtedy wybiła godzina -
ale liczyłem za późno - i opadając przemknęła obok.
Jak obcy chłopiec, gdy wreszcie go dopuszczą do zabawy,
piłki nie chwyta i nie zna żadnej z gier,
w które tamci z łatwością się bawią,
stoi i odwróciwszy głowę, patrzy dokąd?
- stałem i naraz
pojąłem, że ty się mną zajmujesz, bawisz, dorosła
nocy, i podziwiałem ciebie. Gdzie stały
gniewne wieże, gdzie nieprzychylnym losem
osaczało mnie miasto i nieodgadnione góry
osaczało mnie miasto i nieodgadnione góry
wystąpiły przeciw mnie, a z najbliższego kręgu
głodująca obcość owijała przypadkowe pełganie
moich uczuć - tam, o Wysoka, nie było hańbą
dla ciebie, że mnie znałaś. Twój oddech
płynął nade mną. Twój na doniosłą dal rozdzielony
uśmiech przeniknął we mnie.


1914


Bernard Antochewicz


Sonety do Orfeusza


1


Wkroczyło drzewo. O czyste przekroczenie!
Orfeusz gra! O, wzniosłe drzewo w uchu!
I milczał świat. Lecz nawet w przemilczeniu
Nowy początek tkwił, zapowiedź ruchu.


Zwierzęta ciszy wychodziły z lasu,
Oderwanego od legowisk, schronisk:
Ale nie z przebiegłości, nie ze strachu
Tak ciche były, skromne, uniżone,


Lecz z zasłuchania. Ryk, beczenie, wycie
Zbyt marne były. Więc by uroczyście
Przyjąć twój śpiew w skupieniu i bezruchu,


Gdyż brak tu było schronu ciemnej żądzy
Ze skromnym wejściem o dwu słupach drżących -
Ty stworzyłeś im świątynię w słuchu.


1992


Leon Szwed


5


Nie wznoście mu pomnika. Niechaj róża
Każdego roku kwitnie mu na korzyść.
Bo to metamorfoza Orfeusza
W przeróżnych rzeczach. I nie trzeba tworzyć


---------------------------

Kurt Schwitters


Urodzony w roku 1887"w Hanowerze, zmarł w 1948"w Ambleside (Anglia). Studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Hanowerze i Dreźnie. W 1919"założył ugrupowanie "Merz", niemiecki wariant dadaizmu. Współpracownik pisma "Der Sturm". Twórca sławnych kolaży i abstrakcyjnych rzeźb. Od 1935"roku na emigracji w Norwegii, od 1940"w Londynie. Jeden z czołowych dadaistów niemieckich. W 1919"wydał tomik Anna Blume, a następnie kilka dalszych tomików wierszy dadaistycznych (w r. 1924"Sonate in Urlauten).


Do Anny Blume


O, ukochana mych 27"zmysłów, kocham tobie.
- Ty, ciebie, tobie tobą, ja ci, ty mi. - My?
Ale właściwie tu nie o to chodzi.
Kim jesteś, niezliczona kobieto?
Ludzie mówią, byłabyś - niech mówią, oni
Nie wiedzą, że kościelna wieża stoi.
Nosisz kapelusz na stopach, chodzisz na
rękach, na rękach spacerujesz.
Hallo, twoje czerwone suknie przepiłowane
Wzdłuż białych fałd. Czerwono
Kocham cię, Anno Blume, czerwono ciebie kocham!
- Ty ciebie tobie ciebie, ja ci, ty mi!


My?
To należy (przypadkowo) do zimnego żaru.
Czerwone kwiaty. Czerwona Anna Blume, jak mówią ludzie?
Pytanie konkursowe: 1. Anna Blume ma ptaszka.
2. Anna Blume jest czerwona.
3. Jakiej barwy jest ptaszek?
Błękit jest barwą twoich żółtych włosów.
Czerwone jest gruchanie twego zielonego ptaka.
Ty proste dziewczę w sukience na co dzień,
Kochane zielone zwierzę, dla ciebie kocham!
- Ty ci, tobie ja, ja ci, ty mi!
My?
To należy przypadkowo już do kufra z żarem.
Anna Blume. Anna, A-n-n-a, dawkuję twoje imię.
Twoje imię kapie jak rozgrzany łów wołowy.
Czy wiesz o tym, Anno, czy już o tym wiesz?
Można ciebie czytać też od tyłu, najwspanialsza
Ze wszystkich, jesteś z przodu jak i z tyłu: "a-n-n-a".
Wołowy łój kapie kroplami muskając moje plecy.
Anno Blume, ty durne tępe zwierzę, kocham ciebie.


Kazimierz Karkowski


Burza


Grzmot dudni, grzmot dudni i dudni przez pięć godzin,
i błyska się, i błyska, ulice błyszczą w wodzie
i świeci się, i świeci, i słońce znów wyrusza,
czy aby, czy aby nie nadchodzi burza?


Grzmot dudni, grzmot dudni i dudni siedem godzin
i błyska się, i błyska, ulice błyszczą w wodzie
i świeci się, i świeci, i słońce znów wyrusza,
to chyba jest, to chyba, to jest na pewno burza.


Leon Szwed


Banały z chińszczyzny


Muszki mają krótkie nóżki.
(W żartach śpieszymy się powoli.)
Czerwień maku jest czerwona.
Koniec jest początkiem końca.
Początek końcem jest początku.
Banał ozdobą jest mieszczucha.
Z mieszczaństwa się wywodzi mieszczuch.
Dla dwóch słów mądrych starczy jedna głowa.
Każda baba pod fartuszkiem coś tam chowa.
Każdy początek ma swój koniec.
Świat jest pełen mądrych ludzi.
Mądry jest głupi.
Nie wszystko, co się zwie ekspresjonizmem,
Jest ekspresji sztuką.
Głupi jest mądry.
Mądry pozostanie głupi.


Kazimierz Karkowski


Bez słów


Robak wisi na haku wędki.
Ryba połyka robaka.
Ryba połyka też haczyk wędki.
Wędka wyciąga rybę.
Teraz ryba wisi na wędce.
Wędka wyciąga ją na powietrze.
Ryba umiera w powietrzu.
Wędka uśmierca rybę.
Nowy robak wisi na haku wędki.
Nowa ryba połyka nowego robaka.
I nowe życie powstaje z rozpadu.


Kazimierz Karkowski


---------------------------


Literatura rosyjska


Anna Achmatowa


Anna Achmatowa (właść. Gorienko, 1889-1966) - wybitna indywidualność poetycka XX wieku, której twórczość wyszła poza ramy jednego programu literackiego; debiutowała w 1912"r. tomikiem wierszy pt."Wieczór"; 1914 - "Czotki", "Paciorki różańca", 1917 - "Białe stado", 1940 - "Requiem" - poemat oratoryjno-ludowy o ofiarach stalinizmu; w Oxfordzie otrzymała doktorat honoris causa.


z "Elegii północy"


Wszystko pamięci twej na pastwę...


Puszkin


Pierwsza


Prehistoria


Mieszkam teraz gdzie indziej...


Puszkin


Rosja Dostojewskiego. Dysk księżyca
Dzwonnica przesłoniła do połowy.
W szynkowniach tłumy. Kłusem mkną dorożki,
Czteropiętrowe rosną kamienice
Przy cerkwi Objawienia, na Grochowej.
Wszędzie szyldy wekslarzy, szkoły tańca,
A obok: "Henriette", "Basile", "Andre"
I okazałe trumny: "Miłow starszy".
A zresztą miasto mało się zmieniło.
Nie tylko ja, ale i inni również
Zauważyli, że czasem potrafi
Wyglądać jak wyblakła litografia,
Nie pierwszorzędna, ale przyzwoita,
Z siedemdziesiątych, zdaje mi się, lat.


Szczególnie zimą, na krótko przed świtem,
Albo o zmierzchu, bo wtedy za bramą
Ciemnieje prosty i sztywny Litiejny,
Jeszcze nie pohańbiony modernizmem,
A naprzeciwko mieszkają - Niekrasow,
Sałtyków-Szczedrin... Obaj już dostali
Tablice memorialne. Z jakimż lękiem
Patrzyliby dziś na nie. Idę dalej.


A w Starej Russie wspaniałe rynsztoki,
W ogródkach na wpół zmurszałe altany,
I szyby w oknach czarne jak przeręble,
I zda się, że tam się coś przydarzyło,
Że lepiej nie zaglądać, idźmy dalej.
Nie z każdym miejscem można się dogadać,
Ażeby swą odkryło tajemnicę
(A w Optinej już być mi nie sądzone...)


Spódnice szeleszczące, pledy w kratę,
Lustra oprawne w orzechowe ramy,
Urodą Kareniny zaskoczone,
A w wąskich korytarzach te obicia,
Które tak podziwialiśmy w dzieciństwie,
Tym samym pluszem wyściełane krzesła...
Wszystko jest byle jaką zbieraniną...
Dziwni ojcowie i dzieci. Majątki
Pozostawiane. W Badenie - ruletka.


Kobieta z przezroczystymi oczami
(Tak bardzo błękitnymi, że natychmiast
Morze się przypomina na ich widok!),
O wymyślnym imieniu, z białą dłonią,
Obdarzona dobrocią, którą w spadku
Podobno po niej, jak mówią, przejęłam -
Zbędne dziedzictwo w mym okrutnym życiu...


Kraj cały w dreszczach, a katorżnik z Omska
Wszystko zrozumiał i wszystko przekreślił.
Oto za chwilę on wszystko przemiesza
I sam ponad chaosem przedstworzenia
Uniesie się jak duch. Już bije północ.
Pióro wciąż skrzypi, a wiele z tych stronic
Na wskroś przesiąkło Siemionowskim placem.


W takich to czasach przyszło nam się zrodzić
I nieodmylnie odmierzywszy czas,
By nie pominąć niczego z widowisk
Dziwnych, pożegnaliśmy się z niebytem.


1945


Druga


Więc to jest właśnie ów jesienny pejzaż,
Którego tak się bałam całe życie:
Niebo -jak gdyby gorejąca otchłań,
Odgłosy miasta - jak z tamtego świata
Docierające i obce na wieki.
Jak gdyby wszystko to, z czym w głębi duszy
Walczyłam całe życie, obdarzone
Odrębnym życiem, wcieliło się naraz
W te ślepe mury i w ten czarny ogród...
Właśnie w tej chwili za moimi plecami
Mój dawny dom jeszcze mnie przymrużonym
I bardzo nieżyczliwym śledził okiem,
Owym na zawsze pamiętnym mi okiem.
Piętnaście lat zdawało się udawać
Całych piętnaście granitowych wieków.
Lecz i ja sama byłam jak z granitu:
A teraz błagaj, miotaj się, nazywaj
Morską królewną. Wszystko jedno. Po co?...
Po co mi było siebie przekonywać,
Ze wszystko to zdarzyło się już nieraz,
I nie mnie jednej tylko - innym także -
I nawet coś gorszego. - Nie - lepszego,
A głos mój - i to właśnie było tym,
Co najstraszniejsze - rozległ się z ciemności:
"Przed piętnastoma laty jaką pieśnią
Witałaś tamten dzień, kiedy niebiosa
I chóry gwiazd, i chóry wód błagałaś,
By uroczyste święciły spotkanie
Z tym, od którego sama dziś odeszłaś...
Tak więc wygląda twe srebrne wesele:
Sproś gości, pysznij się i głoś zwycięstwo!"


1943


Trzecia


Mnie jak rzece
Surowa epoka zmieniła bieg.
Zamieniono mi życie. Innym nurtem
Obok innego życia popłynęło
I oto nawet nie znam swoich brzegów.


A ileż to widowisk opuściłam,
Nie przy mnie unosiła się kurtyna
I opadała. Iluż to przyjaciół
Nigdy, ni razu w życiu nie spotkałam,
I ileż to zarysów obcych miast
W mych oczach mogłoby wywołać łzy,
A ja znam na tym świecie jedno miasto
I we śnie po omacku je odnajdę.
I iluż to nie napisałam wierszy,
Chór ich tajemny wokół mnie się błąka
I może jeszcze przyjdzie taka chwila,
Gdy mnie zadusi...
Wszystkie początki znam i zakończenia,
Życie po końcu życia i coś jeszcze,
Czego wspominać teraz nie należy.
I jakaś obca kobieta zajęła
Jedynie mnie przysługujące miejsce,
Nosi moje najbardziej własne imię,
Mnie zostawiając przezwisko, z którego
Zrobiłam chyba wszystko, co możliwe.
Niestety, nie we własnym legnę grobie.


...


Lecz jeślibym spojrzała skądeś z zewnątrz
Na me dzisiejsze, teraźniejsze życie,
To chyba wreszcie poznałabym zawiść...


Leningrad, 1945


Czwarta


Wszystkie wspomnienia mają trzy epoki.
Pierwsza z nich jest jakby wczorajszym dniem.
Dusza pod stropem ich błogosławionym,
A ciało w cieniu ich zaznaje szczęścia.
Jeszcze nie zamarł śmiech i płyną łzy,
Atramentowa nie jest starta plama -
I pocałunek - jak pieczęć na sercu,
Jedyny, pożegnalny, wciąż pamiętny...
ale to wszystko trwa bardzo niedługo,
Nad głową już nie strop, a gdzieś daleko
Na zagłuchym przedmieściu dom samotny,
Gdzie zimą zimno, a latem gorąco,
Gdzie są pająki, kurz wszystko pokrywa,
Murszeją listy pełne słów żarliwych,
Gdzie się cichaczem zmieniają portrety,
Gdzie ludzie chodzą jak gdyby na groby,
A po powrocie myją ręce mydłem
I otrząsają przypadkową łezkę
Z powiek znużonych - i ciężko wzdychają...
Lecz bije zegar, wiosna zastępuje
Poprzednią wiosnę, różowieje niebo
I kiedyś się zmieniają nazwy miast,
Zaczyna braknąć już świadków wydarzeń,
Nie ma z kim płakać, nie ma z kim wspominać.
I już odchodzą z wolna od nas cienie,
Które przestaliśmy dawno przyzywać
I których powrót byłby dla nas straszny.
Zbudzeni raz, widzimy, żeśmy drogę
Do samotnego domu zapomnieli,
I swoim wstydem i gniewem się dławiąc
Biegniemy tam, lecz (jak to zwykle bywa)
Tam wszystko inne: ludzie, rzeczy, mury,
A nas nikt nie zna - my jesteśmy obcy.
Trafiliśmy gdzie indziej... Miły Boże!
I oto gorycz największa przychodzi:
Zdajemy sobie sprawę, że nie można
Zawrzeć w granicach życia tej przeszłości
I że jest dla nas tak nieomal obca,
Jak sąsiadowi w tym samym mieszkaniu,
Że nie poznalibyśmy już umarłych,
A ci, z którymi Pan Bóg nas rozłączył,
Świetnie obeszli się bez nas - i nawet
Wszystko wyszło na lepsze...


1953


Wieczorem


Muzyka brzmiała w tym ogrodzie
Boleścią tak nie wysłowioną.
I morza ostry zapach wionął
Od ostryg na półmisku w lodzie.


Rzekł: "Jestem zawsze wierny tobie!"
I lekko dotknął mej sukienki.
Jak te dotknięcia jego ręki
Są do uścisków niepodobne.


Tak ptaki głaszcze się lub koty,
Tak patrzy się na woltyżerki.
I drwiące świecą się iskierki
Pod rzęs osłoną jasnozłotych.
A rozpaczliwych skrzypiec głosy
Dochodzą poprzez dym rozwiany:
"Błogosławże szczęśliwe losy
Za pierwsze sam na sam z kochanym".


1913, marzec


* * *


Ty przyszedłeś pocieszyć mnie, miły,
Taki tkliwy i łagodny taki...
Unieść się z poduszki nie mam siły,
A na oknach wszędzie gęste kraty.


Ty myślałeś, że martwą zastaniesz
I przyniosłeś wianuszek na czoło.
Jak boleśnie uśmiechem mnie ranisz,
Drwiący, dobrotliwy, niewesoły.


Co mi teraz ta śmiertelna trwoga!
Jeśli ze mną pobędziesz choć trochę,
Przebaczenie wymodlę u Boga
Tobie i tym wszystkim, których kochasz.


1913, maj, Petersburg


* * *


Czyż dla nas świeżość słów, uczucie młode
Utracić - to nie tak, jak dla malarza - wzrok,
Lub dla aktora - głos, swobodny krok,
Albo dla pięknej kobiety - urodę?
Ale nie próbuj dla siebie zachować
Daru, co przez
niebiosa ci zesłany,
Bo sami wiemy - każdy z nas skazany,
Ażeby trwonić, a nie ciułać słowa.


Idź sam i ślepym wzrok przywracaj, iżbyś
Mógł poznać w ciężkie zwątpienia godziny
Twych uczniów nienawistne drwiny
I obojętność ciżby.


* * *


Nie tajemnice, nie cierpienia
I nie zrządzenie Opatrzności -
Te spotkania sprawiały wrażenie
Pojedynku miłości.


Już od rana w przeczuciu męki,
Zanim przyszedłeś jeszcze,
Odczuwałam w rękach ugiętych
Lekko kłujące dreszcze.


I suchymi palcami mięłam
Rąbek barwnej serwety.
Ja już chyba wtedy pojęłam
Jak mała jest ta planeta.


1915


* * *


Wszystko zrabowane, zaprzedane,
Skrzydło czarnej śmierci powiało,
Wszystko głodną tęsknotą zżerane -
Więc dlaczego tak nam pojaśniało?


W dzień powiewy wieją wiśniowe
Z niezwykłego lasu pod miastem,
Nocą gwiazdozbiory błyszczą nowe
W głębi niebios lipcowych, jasnych.


I ta dziwność się zbliża do domów,
Choć są nędzne i rozwalone -
To nie znane nikomu, nikomu,
Lecz od dawna przez nas upragnione.


Andrzej Bieły


Andrzej Bieły (właść. Borys N. Bugajew, 1880-1934) - poeta, powieściopisarz, krytyk; reprezentant drugiej fali symbolistów rosyjskich; w licznych artykułach dał podstawy teoretyczne nowej sztuki; debiutował tomikiem "Złoto w lazurze" (1940r.); inne tomy: "Popiół", "Urna", "Królewna i rycerze"; w 1913-14"r. powstała powieść pt."Petersburg"


Słowa moje


Słowa moje - perłowe wodomioty
wśród księżycowych snów bez celu rozpienione -
kapryśne ptaka loty,
mgłami zaobłoczone.


Marzenia me - złudzenia roztęsknione,
lodowiec zórz płonących wszystkich łez zamarłych -
to olbrzym jest szalony,
co świstem ściga karły.


Miłość moja - to dzwon wezwania smutny,
zadźwięczy i odleci w inne strony -
to miły sen ułudny,
kiedyś już śniony.


maj 1901


Sieriebrianyj Kołodieź

Noc


Sergiuszowi Krieczetowowi


Choćby westchnienie ludzkiej mowy,
Choćby koguta nagłe pianie:
Równiny leżą uciskane
Nocy ciężarem bezechowym.


Paszcza rozwarła się nade mną
Niebytem ślepym, bez marzenia.
Ona do duszy moc swą niemą
Przelewa groźną strugą cienia.


Jej dno prorocze ponad zamęt
Gwiazdozbiorami mi wyznaczy
Drogę przez wichrów bladą plamę.
Zwierz przemknie w lęku i rozpaczy


Swym szczeciniastym rdzawym garbem.
A przed nim cień między wzgórzami
Na śniegu niebieskawą farbę
Roni trwożnymi mknąc skokami.


To stromo się ze zbocza zwali,
To znów się pod chojarem skuli.
Zapłacze pies w zimowej dali,
Do sani się przed wilkiem tuli.


Jak zabobonny strach jest silny,
I noc, i smutne te przestrzenie,
Lodowe pryskające płyty -
Nieba surowe ustrojenie.


styczeń 1907


Paryż


Nie na sąd


lub osądzenie...


Bezcennych dni nieocenioną stratę
Jakże opłakać mam i jak mam przeżyć?


Lecz zrywa się w przestworzu górny wiater.
Wiem wszystko. Wszystko przemilczę. Bo wierzę.


Dusza: a w duszy wiosną wiosna bywa.
Tak, wiosną wiosna - i czym wiosnę zmierzę?


Gdy ona przyjdzie - jak mam się odzywać?
Przemilczę - nie odezwę się...Nie wierzę.


W moich ostatnich latach nie krzywdź mnie.
Choć minę, w wiekach krzywdę mą odmierzę.


Przemilczę. I nie powiem - nie i nie.
Sąd mój surowy. Jak mam rzec: "Nie wierzę"?


W górnym przestworzu płyną wieki, lata.
Wagę twych losów uniosłem - i wierzę.


Bezcennych dni nieocenioną stratę
Jakże opłakać mam i jak mam przeżyć?


1907


Moskwa


* * *


Śnieg - w czarności opadłe miąższe łzawiejące,
Krzew -jak dymkiem pąkami młodymi owiany.
Jak to upojnie człapać kaloszami w błocie -
I zgwizdnąć się z wiosennym wietrzykiem porannym.


Wieki całe - nie lata - w rozciągliwym mgnieniu.
Zachwyty - w piersi, co rozszerzona powietrzem...
Wśród poszarzeń miękkiego, wątłego zmętnienia
Spadają na nas nagłym posrebrzeniem deszcze.


Wdarła się i chlusnęła - w mąt, w ciemność tumanu -
Rzeka - wezbrana piennie, szeroko, bez końca.
Mgnienie - a zniebieścieje w rozlew oceanu
I jak ptak zaświegoce... I nastanie -
- słońce!


1926


Moskwa


Strach


Czekam - by słowo twe przyjąć z płomieni.
Czekam - znaku...Lecz strach -
- Lecz Duch
Przytłaczający -


Jak złodziej,
Jak nikczemnik -


W górach
Pełznący.


Kosmaty proch mamrocze coć na chmurze -
Ku górze miota poszarpane lądy -
- Zwala...


Niby niewolnik
W norze -


Z chmur lotnych żmija smagnie mnie okrutna,
Próżno uderzy igłą ognia -
- W serce.


Smutna
Jest dusza moja
Aż do śmierci.


1901,1931


---------------------------


Aleksander Błok


Aleksander Błok (1880-1921) - rosyjski symbolista liryk i dramaturg; 1-wszy zbiór poezji w 1904r. pt "Wiersze o Przepięknej Pani", inne: 1915"r. "Wiersze o Rosji", 1918 - "Dwunastu", 1919 - "Jambry", 1922 (wydanie pośmiertne) "Odwet"; we wczesnych utworach dominuje nastrój kontemplacji mistycznej, po 1905 r. przewaga motywów narodowych;


* * *


Światło chwiało się w oknie,
A w półmroku dalekim
Pode drzwiami samotnie
Szeptał z nocą arlekin.


Była mgłami owiana
Biało-czerwona szata.
Na górze - tuż za ścianą -
Błazeńska maskarada.


Tam twarze ukrywali
W kłamstwa barwne odcienie,
Lecz w dłoniach poznawali
Nieuniknione drżenie.


On - swym drewnianym mieczem
Kreślił jakieś imiona.
Ona - dziwnością rzeczy
Przejęta, zachwycona.


Nie wierząc zachwyceniu,
Samotny - choć z ciemnością -
W zamyślonym podcieniu
Arlekin śmiał się głośno.


6"sierpnia 1902


* * *


Razem błądzimy po tej ziemi -
Ty - anioł we śnie nieprześnionym,
Ja - marny, nie wtajemniczony,
Ukryty pod skrzydłami twemi.


Ślepiec drugiego wiedzie ślepca,
Lecz coraz gęściej lecą strzały,
A ja ramieniem odrętwiałym
Osłaniam kochające serca.


Gdy anioł-łabędź w dół się kłoni,
Cóż pocznę w jego skrzydłach, niemy?
Strzała odnajdzie i dogoni,
Przygwoździ do rodzonej ziemi.


Lecz bądźmy razem. Łabędź śpiący
I ja - upadły, lecąc za nim
Niby dym wonny, kadzidlany,
Do pierwobytu się wznoszący.


17"października 1905


z cyklu "Jesienna miłość"


3


Jak dobrze twe chłodne ramiona
Przytulić, gdy dmie zawierucha:
Ty sądzisz - pieszczota to czuła,
Ja wiem - to jest zachwyt i bunt.


I oczy jak świece ci płoną
Ponocne, i chciwie cię słucham -
Jak straszna się bajka wysnuła
I miedza śród gwiezdnych drży łun...


O, wtedy, promiennym wieczorem
Ty, wierna ciemnemu rajdowi,
Na zawsze z urokiem niezmiennym
Już jaśnieć mi będziesz śród gwiazd.


I wiem - zimny wiatr dmie z uporem,
I wierzę - nic jesień nie powie!
Nie wyda przed nikim płaszcz ciemny,
Że w ucztach spędziliśmy czas!...


I mkniemy w jesienne głębiny,
Słuchamy: grzmią trąby nieznane,
Mierzymy na nocnej tej drodze
Wyziębłe wyżyny mych skarg...


Minęły triumfu godziny -
A wargi, już tobą pijane,
W przedśmiertelnej całując cię trwodze,
Przylgnęły do chłodnych twych warg.


3"pażdziernika 1907


* * *


O męstwie, bohaterstwie i o sławie
Zapominałem na żałosnej ziemi,
Gdy na mym stole w zwyczajnej oprawie
Twój wizerunek świetliście się mienił.


Lecz przyszła chwila - ty dom opuściłaś.
Cisnąłem w noc umiłowany pierścień.
Innemu losy swoje zawierzyłaś,
I twarz najmilszą zapomniałem wreszcie.


Leciały dni w przeklętym roju wrażeń...
Targały życiem moim namiętności...
I przypomniałem ciebie przed ołtarzem,
Wzywałem ciebie jak własnej młodości...


Wzywałem ciebie, lecz tyś nie wróciła,
Łzy przelewałem, ale nadaremno.
Tyś się błękitnym płaszczem otuliła,
Odeszłaś z domu w dżdżystej nocy ciemność.


Ty miła, tkliwa, nawet wiedzieć nie śmiem,
Gdzie dla swej dumy znalazłaś

schronienie...
Śpię twardo, widzę płaszcz błękitny we śnie,
W którym

odeszłaś w dżdżystej nocy cienie...


Już mi nie marzyć o czułości, sławie,
Młodość minęła, z nią wszystko pospołu!
Twój wizerunek w zwyczajnej oprawie
Własną mą ręką zabrałem ze stołu.


30"grudnia 1908


z cyklu "Jamby"


* * *


O, jak szaleńczo pragnę żyć!
Unieśmiertelnić - istność rzeczy,
To, co bez twarzy - uczłowieczyć,
W ciało i krew zamienić myśli,


Niech życia sen okrutny gniecie,
Niechaj utracę dech w tym śnie,
Wesoły chłopak kiedyś przecie
W przyszłości może wspomni mnie:


Darujmy mu ponurość - czy to
Ukryty motor jego sił?
Dziecięciem dobra, światła, świtu,
Triumfem on wolności był.


5"lutego 1914


* * *


Jam Hamlet. Krew się w żyłach ścina,
Kiedy przewrotność splata sieci.
A w sercu - miłość, ta jedyna,
Ta pierwsza - do najmilszej w świecie.


Chłód życia już, Ofelio miła,
W daleką uniósł cię krainę,
Zatruta klinga mnie przeszyła
I, książę, w kraju własnym ginę.


6"lutego 1914


* * *


Ogniem i mrozem ścina trwoga -
Tak życie minie. Pomnij, miła,
Że się spotkamy z woli Boga
W czas odkupienia - u mogiły.


Wierzę, że nowy wiek nadejdzie
W każdym nieszczęsnym pokoleniu.
Nie darmo je rozsławia wszędzie
Śmiertelnie znieważony geniusz.


I znieważeni, jak on, wszyscy
Są w sercach swoich, sercach śpiewnych.
Święty miecz wojny wszystkim błyszczy
W nieuniknionych chmurach gniewnych.


Choć dzień daleki - przykazanie
Dla młodych mamy jedno: gniewem
Pogarda rośnie i dojrzewa,
A źrzałość gniewu - to powstanie.


Zgrywajcie życie niby fanty.
Poetów serca wciąż na straży,
W ich niepokoju - moc się waży;
Podobnie czarne śpią brylanty


Snem niepojętym i nieznanym,
W bezruchu śpią zaczarowanym
Do dnia, aż w łonie gór głębokiem
Kilof zadzwoni o opokę.


1910 - 6"lutego 1914


---------------------------


Josif Brodski


Josif Brodski (1940) - w 1972r. opuścił Rosję; 1-wsze zbiory noszą datę 1958 r.; samouk, zdobył jednak gruntowną wiedzę filozoficzną, historyczną i literacką; ceniony wykładowca amerykańskiej uczelni; w 1987r. otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury;


* * *


Tym tylko byłem, czego
ty dotykałaś dłonią,
nad czym w noc - głuchą, wronią -
pochylałaś się, strzegąc.


Tym tylko byłem, co
rozróżniałaś tam, w dole:
w licach zatartych, w czole
rysy nawykła ciąć.


Tyś to trącała przecież
zmysł, by drżał, by nie usnął,
mnie małżowinę uszną
lepiąc w gorącym szepcie.


Tyś to w wilgotną głąb
krtani, w łuki podniebień,
kiedy wzywałem ciebie,
giętki wkładała głos.


Ślepy byłem, lecz szłaś -
przesłonięta i jawna -
wzrok wszczepiając mi z nagła.
Tak zostawia się ślad.


I tak światy się stwarza,
a stworzone - od nowa
zaczynają wirować
i darami obdarzać.


Tak, to blaskiem, to mgłą
spowity, ziąbem, ogniem,
wśród przestworzy samotnie
krąży zbłąkany glob.


1981


Motyl


1


Mam rzec, że jesteś martwy?
Lecz żyłeś tylko
dobę; smutne, motylku,
są Stwórcy żarty!
Słowo "żyć" pusto brzmi,
gdy kilka godzin
dzieli śmierć od narodzin,
i trudno mi
w jednej daty granice,
w ten dzień niedługi
wtłoczyć jedno i drugie -
i śmierć, i życie.


2


Bo dni są dla nas, żywych,
niczym. I tyle:
niczym. Dni nie przyszpili
wzrok, by się żywić
ich barwą: one mkną
na swym tle białym
niewidzialne, bez ciała,
ulotne. Są
jak ty: powiem inaczej -
dzień, pomniejszony
do trwania twej agonii,
czyż wiele znaczy?


3


Mam rzec, że ciebie wcale
nie ma? Lecz barwy
z twych skrzydeł się nie starły:
istnieją dalej,
jak istniały. Kto im
wciąż podpowiada,
jak mają się nakładać?
A ja, ze swym
gliniastym, ciężkim słowem,
z mową bezbarwną,
jak mam dorównać farbom
palety owej?


4


Na twych rozwartych skrzydłach
rzęsy, źrenice -
dziewice pięknolice,
ptaki, straszydła?
Czyja na tobie twarz
sportretowana
w przelocie? W cętkach, w plamach,
jakimi trwasz
martwymi naturami
pośród żywiołów?


Co w tobie tkwi: ryb połów?
stół z owocami?


5


Może jesteś pejzażem?
Może przez lupę
dostrzegę w tobie grupę
nimf, pląsy, plażę?
Czy jasno tam jak w dzień?
czy mroki nocne
panują? Jakie słońce
rozjaśni cień,
gdy nad pejzażem wstanie?
Jakie w nim chmury?
I jakiej jest natury
odwzorowaniem?


6


Myślę, żeś jest zarazem
i tym i owym:
gwiazdą, głębiną, głową,
rzeczą i pejzażem.
Jakiż to złotnik siadł
i, brwi nie chmurząc,
w tobie jak w miniaturze
wyrył ten świat,
gdzie wszystko oszałamia,
zwodzi i przeczy,
gdzie tyś jest - myśl o rzeczy,
a my - rzecz sama?


7


Powiedz, czemu ten deseń
dostał się tobie
na jedną tylko dobę,
skoro trwa przestrzeń.
odbita w rtęci wód
wiecznie i wiernie
Tak krótki jest twój termin,
że skrzydeł cud
daremny jest: tak rzadko
trzepoczesz w dłoni,
lub umykasz pogoni
zbieracza z siatką.



8


Nie powiesz mi niczego;
lecz nie z przyczyny
bojaźni ani winy,
i nie dlatego,
żeś martwy i żeś motyl.
żywe czy zmarłe,
każde stworzenie marne
na znak wspólnoty
głos ma od Boga dla
brzmienia, znaczenia:
dla przedłużenia mgnienia,
minuty, dnia,


9


Tobie - nikt nie wypłacił
owej zaliczki.
Lecz po cóż na nią liczyć?
I z jakiej racji
masz się znaleźć w rejestrze
dłużników nieba?
Nie smuć się: widać trzeba,
abyś był jeszcze
niemy, słaby i wczesny
(ciężar słów - męczy):
bardziej niż czas bezdźwięczny
i bezcielesny.


10


Zbyt śmiertelny, by bać się,
lekki, nieczuły,
wzlatujesz nad kopułę


klombu, tak właśnie,
jakby ci uciec przyszło
z zaduchu więzień,
gdzie tkwią "było" i " będzie",
przeszłość i przyszłość;
i kiedy lecisz w dal,
nad kwiaty polne,
jest tak, jak gdybyś formę
powietrzu dał.


11


Tak właśnie pióro czyni,
mknąc po otwartych
równinkach śnieżnej karty
nie wiedząc, czyli
z zapisywanych stron
sens czy nonsens powstaje -
ono się tylko zdaje
na mądrą dłoń,
dłoń, w której palcach nieme
słowo pulsuje,
nie pył z kwiatów zdejmując,
lecz z ramion brzemię.


12


Takie piękno, z tak bliską
śmiercią złączone,
orze czoło zmęczoną
bruzda domysłu:
trudno dowieść jaskrawiej,
że - przyjacielu -
świat stworzono bez celu,
a jeśli nawet,
to cel nie w nas jest, bracie
Entomologu,
ale w światła i mroku
wiecznym kieracie.




13


Pożegnać cię już, skoro
giniesz z dniem razem?
Są ludzie, których rozum
pokrywa porost
zapomnienia; lecz czy
winni są sami?
Wszak mają za plecami
nie miękkich dni
małżeńską pościel, i nie
mrok snu bez rojeń,
i nie przeszłość - lecz twoje
skrzydła jedynie!


14


Tyś jest bardziej niż Niczym.
A raczej: jesteś
widoczniejszy i przez to
bliższy. Lecz wliczam
cię do Nicości krewnych.
Twoja śmierć wczesna
ją właśnie ucieleśnia;
dlatego pewnie
jesteś w zamęcie dnia
godzien choć słowa,
ty - przejrzysta przesłona,
co dzieli "Nic" od " Ja"


1972



---------------------------


Maria Cwietajewa


Maria Cwietajewa (1892-1941) - poetka; w 1912"opuściła Rosję; przebywała w Berlinie, Pradze i Paryżu; na emigracji osamotniona i w ciężkich warunkach materialnych (w l. 1928-39, nie wydano ani jednej książki); w 1939 powrót do ZSRR; po wybuchu wojny ewakuowana do Czystopola i Jełabugi, gdzie popełniła samobójstwo; debiut w 1910r. "Wieczorny album" 1912 "Latarnia Czarnoksięska", 1922 "Wiorsty", "Rozłąka", poematy: Poemat góry (1925-6), Poemat kresu (1926), Poemat schodów (1928), Poemat powietrza (1930);


Miłość


Jatagan? Płomień?
Skromniej - nie tak krzykliwie!


Ból znajomy jak oczom - dłonie,
Jak wargom -
Dziecka własnego imię.


1"grudnia 1924


z "Wierszy do Błoka"


1


Twoje imię - ptaszyna w rękach,
Twoje imię - zimno sopelka,
Jedno jedyne ust poruszenie,
Twoje imię - sylaba, drgnienie,
Schwytana w locie piłeczka,
W ustach srebrny dźwięk dzwoneczka.


Kamień rzucony na dno strumienia
Pluszcząc zapłacze twoim imieniem.
W lekkim tętencie kopyt po nocy
Rozgłośnie imię twoje się toczy.
Wypowie nam je u skroni
Dźwięczny szczęk broni.


Twoje imię - ach, tak nie można! -
Twoje imię - pocałunek ostrożny
W lekki chłód nieruchomych powiek,
Twoje imię - pocałunek śniegowy.
Błękitny łyk, lodowy, źródlany.
Z twoim imieniem - sen nieprzespany.


15"kwietnia 1916


z cyklu "Bezsenność"


4


Po bezsennej nocy słabnie ciało,
Miłe staje się i nie swoje - cudze.
W powolnych żyłach jeszcze ćmiące strzały -
I niby anioł uśmiecham się do ludzi.


Po bezsennej nocy słabną ręce,
Wróg czy przyjaciel - jakże obojętni.
I nagle pachnie na mrozie Florencją,
I tęcza w przypadkowym dźwięku tętni.


Czule jaśnieją wargi, cień mocniej się złoci
Wkoło zapadłych oczu. To noc tak rozświeca
Owo święte oblicze - i od ciemnej nocy
Jedno ciemniejsze tylko - to nasza źrenica.


19"lipca 1916


Ucieczka


Pod firankami deszczu
Obojętnego unikając wzroku
- O, jutro moje! - ciebie jeszcze
Wypatruję - tak jak pociągu


Wypatruje bombardujący
Z wybuchu wstrząsem żywym
W dłoni... (Nie od tych morderstw
Uciekamy nurzając się w grzywę


Deszczu!) Nie strach przed pomstą,
Nie... - Lecz obłoki! lecz dzwony!
To Jutro pędem, ostro
Przebiega wzdłuż peronu,


Co zginął... Litościwy Boże!
Mój Boże! O dymny skraj lasu -
Jak o ścianę... (Czy to podnóżek
Pod nogami - albo zawczasu


Ni rąk, ni nóg?) Wiorstwowym osprzętem
Słupa... Latarnie z majaczenia...
Nie miłość, ni uczucie namiętne,
Jesteś pociągiem, którym jadę bez wątpienia


W Nieśmiertelność...


14"października 1923


---------------------------


Mikołaj Gumiłow


Mikołaj Gumiłow (1886-1921) - teoretyk i czołowy przedstawiciel akmeizmu; w pierwszych próbach pióra zebranych w "Drodze konkwistadorów" (1905) i "Romantycznych kwiatach" (1908) ujawnia się zależność od symbolizmu; zbiorki: "Obce niebo" (1912), i "Kołczasz" (1916) realizują zasady polityki akmeistów; wiele podróżował (motywy afrykańskie w twórczości); w 1921r. aresztowany i rozstrzelany za udział w spisku kontrrewolucyjnym;


Szósty zmysł


Wyborne wino, gdy w nas zakochane,
Dobry jest chleb, co w piecu dla nas rośnie,
Kobieta, której ciało miłowane
Udręczy najpierw, pojąc nas miłosnie.


Lecz cóż uczynić mamy z zorzą bladą
Nad stygnącymi w chłodzie niebosami,
Gdzie ponadziemski spokój, cisza włada,
Z nieśmiertelnymi cóż czynić wierszami?


Ni zjeść, ni wypić, ani pocałować,
A mgnienie biegnie dalej niewstrzymanie,
Załamujemy dłonie, lecz od nowa
Na przemijanie jesteśmy skazani.


Jak chłopiec, który odbiegł swej zabawy,
Dziewczęcą kąpiel podglądając skrycie,
Miłosnej jeszcze nieświadomy sprawy,
Wyczuwa już pragnienie tajemnicze;


Jak niegdyś pośród skrzypów wybujałych
W bezsile swej ryczały zagubione
Oślizłe gady, kiedy odczuwały
Na grzbiecie skrzydła jeszcze nie zrodzone;


Tak wiek za wiekiem - Panie, zaliż dnieje?
Skalpelem sztuki i przyrody ścisłym
Tknięty duch krzyczy, ciało nasze mdleje,
By zrodzić narząd dla szóstego zmysłu.


Słoniątko


Miłość moja do ciebie - to słoniątko,
Zrodzone gdzieś w Berlinie czy w Paryżu,
Stopami z waty miękko tupoczące
W pokojach właściciela menażerii.


Nie dawaj, proszę, mu francuskich bułek,
Nie dawaj, proszę, kapuścianych liści,
Cząsteczkę tylko przełknie mandarynki,
Mały kawałek cukru lub cukierek.


O, nie płacz, miła ma, że w ciasnej klatce
On pośmiewiskiem stanie się gawiedzi,
Te mu w nos będą puszczali dym z cygar
Subiekci pod chichoty midinetek.


I nie myśl, miła, że nadejdzie chwila,
Gdy, oszalały, zerwie swoje pęta
I przez ulice runie, i że będzie,
Niby autobus, gniótł wyjacych ludzi.


Nie, niechaj przyśni ci się on nad ranem
W miedzianych blachach, w piórach, w złotogłowiu,
Jak tamten, Majestatyczny, co ongi
Niósł do drżącego Rzymu Hannibala.


Derwisz pijany


Śród cyprysów słowik śpiewa, nad jeziorem księżyc wisi,
Kamień czarny, kamień biały, wielem wina wypił dzisiaj.
Zaśpiewała mi butelka głośniej niźli serca drgnienie:
Promień twarzy przyjaciela - to mój świat,
a reszta - cieniem!


Nie od dziś i nie od wczoraj jest podczaszy mym wybranym,
Nie od wczoraj, nie od dzisiaj już od rana jam pijany.
I przechadzam się, wychwalam, żem zwycięstwa poznał cenę:
Promień twarzy przyjaciela - to mój świat,
a reszta - cieniem!


Jam włóczęga i wisielec, i straceniec oszalały,
O tym, czegom się nauczył, już na zawsze zapomniałem,
Dla uśmiechu różanego, dla melodii jednej brzmienia:
Promień twarzy przyjaciela - to mój świat,
a reszta - cieniem!


Oto błądzę po mogiłach, co przyjaciół mych zawarły,
Czyż nie wolno mi doprawdy już o miłość spytać zmarłych?
Z jamy grobu tajemnicę czerep głosi martwym tchnieniem:
Promień twarzy przyjaciela - to mój świat,
a reszta - cieniem!


W jeziorowym dymie strugi pod księżycem się kołyszą,
Na cyprysach, na wysokich już słowiki zmilkły w ciszę,
Tylko jeden zaczął śpiewać tak donośnie, tak z natchnieniem:
Promień twarzy przyjaciela - to mój świat,
a reszta - cieniem!


Las


W lesie owym, gdzie białawą korą pnie
Niespodzianie przedzierały się przez mgłę,


Za korzeniem korzeń z ziemi poprzez liść,
Jak mieszkańcy mogił, zeschłą wznosił kiść.


Pod całunem płomienistych liści lwy,
Wielkoludy przebywały, karzeł zły,


I rybacy widywali, niesie wieść,
Sześciu palców ludzkiej dłoni śladów sześć.


Nigdy tutaj nie zabłądził Francji par,
Ni rycerzy Okrągłego Stołu gwar,


Nie wykopał tu pieczary cichy mnich
I rozbójnik się nie gnieździł w krzakach tych.


Raz jedyny stąd wieczorem w burzy czas
Szła kobieta z kocią głową, tylko raz.


Lecz w koronie srebrnolitej, ciężkiej szła
I wzdychała i jęczała aż do dnia,


I skonała cichą śmiercią przede dniem,
Zanim zdążył wyspowiadać ją cure.


To się działo, to się działo za tych lat,
Z których teraz nie pozostał nawet ślad,


To się działo, to się działo w kraju tym,
Kędy już nie wiodą nawet twoje sny.


Wymyśliłem to, gdym patrzał się na twe
Kosy, sploty płomieniste, żmije dwie,


I na oczy zielonawe, pełne łask,
Jak turkusów perskich chorych martwy blask.


Może być, że las ów - duszą twą,
Może być, ów las - miłością mą,


Lub też, kiedy przyjdzie śmierci czas,
Nasze kroki obrócimy w tamten las.


Wybór


Ten, co wieżę buduje, spadnie,
Będzie straszny lot niewściągnięty,
W studni świata całego na dnie
Swe szaleństwo skryje przeklęty.


Ten, co burzy, będzie zgnieciony,
Przywalony płyt odłamkami,
Przez Wszechwidzącego opuszczony,
O swej męce krzyknie ze łzami.


Ten, co uszedł do nocnych pieczar
Czy nad tonie rzeki drzemiące,
Spotka wzrok pantery krwiożerczej,
Przerażeniem źrenice tchnące.


Nie uciekniesz przed dolą krwawą,
Przeznaczoną mieszkańcom ziemi.
Ale milcz: niezrównane to prawo
Śmierć wybierać sobie samemu.


---------------------------


Osip Mandelsztam


Osip Mandelsztam (1891-1938) - debiutował w grupie akmeistów; stworzył podstawy dwudziestowiecznego klasycyzmu; tomy: "Trista"(1922), "Druga księga"(1923); pisał również recenzje i eseje "Słowo i kultura";


* * *


Może to u szaleństwa już granic,
Może sprawa twego sumienia:
Węzeł życia, w którymśmy poznani,
W którym rozwiązani do istnienia.


Tak kryształów sobór znad życia
Pracowity promień-pajączek,
Rozrzuciwszy wzdłuż brzegów, z ukrycia
W jedną wiązkę na nowo łączy.


Czystych linii wiązanki, w jedno
Pozbierane przez cienki promień,
Kiedyś razem zbiorą się, zbiegną,
Niby goście z otwartym czołem.


Ale tu, nie w niebie, na ziemi,
Jak do domu brzmiącego dźwiękami,
Byle ich nie przestraszyć, nie zranić -
Dobrze będzie, gdy dożyjemy.


Wybacz, proszę, co mówię ci teraz,
Powtórz mi litera za literą.


Woroneż, 15"marca 1937


* * *


Jestem w lwiej jamie, w twierdzy osadzony
I coraz niżej, coraz niżej sięgam
Przy dźwięków tych ulewie drożdżopłodnej -
Od lwa silniejszej i od Pięcioksięgu.


O jakże się przybliża twe wzywanie -
Aż do przykazań rodu. A pierwotnie -
To pereł oceanowych nizanie
I Tahitanek koszyki łagodne.


O, kontynencie śpiewu, który karze,
Nadejdź niziną ciemności krzyczącą!
Wszystkich cór naszych pierwotno-słodkie twarze
Niewarte twego - pramatki - paznokcia.


Czas mój na razie nie ma jeszcze granic,
Towarzyszyłem zachwytom wszechświata -
Jak przytłumione na organach granie
Wokoło głosu kobiecego wzlata.


Woroneż, 12"lutego 1937


* * *


Albo pierwszego dźwięku na świetnym zebraniu,
Który wzdłuż lasu smyczka w głąb wyrusza,


I spływa wstecz, jeszcze leniwy, mierząc
To miarą włókien, to znów miarą lnu
I spływa smółką - sam sobie nie wierząc -
Z niczego, z nici, z ciemności, ze snu -


Spływa do czułej maski, dopiero zrobionej,
I do palców gipsowych, co pióra się boją,
Do powiększonych warg, czułości utwierdzonej,
Do gruboziarnistego dobra i spokoju.


Moskwa, styczeń 1934




* * *


Kłują mnie rzęsy. W piersi łza gorzka się burzy,
Czuję bez strachu, że musi, że musi być burza.
Ktoś dziwny nagli, bym coś zapomniał czym prędzej -
Duszno, a jednak śmiertelnie chcę żyć w tej nędzy.


Z nary powstając na głos, co na mnie zawołał,
Dziko się jeszcze, sennie rozglądam dokoła -
Tak człowiek w pasiaku szorstką pieśń wyśpiewuje,
Gdy nad więzieniem zorzy się pas ukazuje.


Moskwa, marzec 1931


* * *


Znowu bezsenność. Homer. I żagle napięte.
Ten ciąg żurawi, to ogromne stado,
Które się wzniosło kiedyś nad Helladą:
Ja do połowy przeczytałem spis okrętów.


Niby żurawi klin w obce rubieże -
Ponad głowami królów boska chmura pienna -
Dokąd, dokąd płyniecie? Gdyby nie Helena,
Cóż dla was sama Troja, o achajscy męże?


Wszystko żyje miłością - i Homer, i morza.
Kogóż mam słuchać? Oto Homer zamilkł
I morze czarne szumi proroczo falami,
I z ciężkim hukiem wzbiera do wezgłowia łoża.


1915


---------------------------


Bułat Okudżawa


Bułat Okudżawa (1924); debiut w 1956 r. pt."Liryka", współczesny trubadur potrafiący umiejętnie wypowiedzieć fabułki balladowe i myśl doskonale muzycznie i wyśpiewać;


Zamek nadziei


Siedem dni tygodnia


I


Pierwszy dzień - największy dzień!
Wszystko piękne - dnia pierwszego
i na wszystkim
następnego
dnia się kładzie krótki cień.


Ii


Drugi dzień - dzień spojrzeń jasnych,
łowów dzień, odkrycia świata...
Przekleństw nic nie zapowiada
ani - niebios, ani - własnych.


Rzeczy mają sens bezsporny,
jest bezsporne słów znaczenie
i niesforny głos przekory
lekkomyślny jest jak szczenię.


Iii


Trzeci dzień - dzień szczęsnych godzin,
cud nie do wypowiedzenia,
gdy w powodzi powodzenia
tak powodzi się
nad podziw.


Nikt na ucho ci nie szepcze
słów przestrogi czy pogróżki...
I zły los - gdy obok drepcze -
ma gliniane krótkie nóżki.


Łowy wróżą łatwą zdobycz,
nie znasz troski ni kłopotów
i kolejna kropla potu
boskiej ma ambrozji słodycz.


Iv


Czwarty dzień. Wzrok wbity w ścianę,
osowiały i leniwy...
Jakoś przygasł nasz myśliwy,
jakieś w oku ma wahanie.


Jakieś mu się plączą słowa
o istnieniu
niezgłębionym...
Pot jest coraz bardziej słony,
coraz wstrzemięźliwsza mowa.


Ciesz się snem, pogodna łani!
Ciesz się życiem, ptaku w niebie!
Zatopnieliśmy w dumaniu
o dobroci, prawdzie, chlebie...


Rozłupano łuk na drzazgi,
strzelba wisi gdzieś bezczynna.
Co zdawało się drobiazgiem -
główną staje się przyczyną.


V


Piąty dzień. Znów na rozstaje
po roztopach zima wraca.
Już po łowach! - praca, praca...
Z potu tylko sól zostaje.


Nie okupił życia tanio...
Czym się przejął? Rzeczą którą?
Wczoraj diabła miał za skórą,
refleksyjny dziś jak anioł...


Czyżby w nagłym objawieniu,
lata własne licząc skrzętnie,
dostrzegł naraz w dniu powszednim
więcej sensu niż zbawieniu?


Czyżby zgadł, że sadząc w pędzie,
raz na czele, raz na przedzie -
jak nikogo nie dopędził,
tak niczego nie wyprzedził?


Wszystko w końcu się sumuje -
pnie się kto czy upadł nisko,
znów się pnie czy rezygnuje -
w końcu się sumuje wszystko.


Vi


Szósty dzień. Od dawien dawna
z drzwi tajemnych spadła kłódka:
droga tam - nad wyraz krótka;
rzecz bolesna i zabawna.


Wszystko sprawdza się tu niczym
pożegnalny krzyż na drogę.
Chwila - i po tajemnicy,
no i dobrze, dzięki Bogu.


Wyruszymy bez gadania.
bez biletu (ujdzie płazem!)
i obejdzie się tym razem
bez walizek pakowania.


Wyruszymy bez bagaży,
nie za wolno, nie za prędko,
byle jak - i uśmiech twarzy
będzie nam
jak trzcinka w ręku...


Niech się głupcy bawią w sądy:
czy nadejdą chwile w dziejach,
kiedy dusz zetlałe lonty
buchną ogniem
lub od frontu
zakołacze w drzwi nadzieja!


Lżyj czy chwal! przeklinaj! módl się! -
wczoraj, jutro, dziś pojutrze! -
nie skrojono nic na miarę:
życie
dłuższe jest nad wiarę,
ale od miłości
krótsze.


Vii


Siódmy dzień. Wyjściowy dzień.
Wolna droga. Masz wychodne!
Bram przechodnich czeka sień...
Pożegnajmy się - przechodnie!


Andrzej Mandalian


Walc


Na arbackim podwórku słychać krzyki i śmiech,
zwilgotniały już jezdnie wokoło.
Płaczcie, dzieci!
Umiera marcowy śnieg,
urządzimy mu
pochówek wesoły.


Będą w ciemnych komórkach łyżwy wasze rdzewiały
I sterczały z kątów narty jak piki...
Płaczcie, dzieci!
Już wkrótce zza rzeki białej
przyskoczą dziarskie pasikoniki.


I obdarzą was sobą. Będzie ich cała masa.
Będą was obskakiwać na wszystkich spacerach.
Płaczcie, dzieci!
Już śnieg marcowy dogasa,
niechaj więc pochowany będzie niby generał.


Fotografie przyjaciół


Pieniądze się zużywają,
o słowach się zapomina
trawa mnie się i wygina,


tylko twarze pozostają
i znajome, bliskie oczy...
Płaczą czy się uśmiechają -
żaden głos z nimi nie łączy.


Leją się z tych fotografii
oceany biografii,
a życie w nich umieszczone
do dna z naszym jest splecione.


I nie łzy, i nie udręki
mogą tutaj być widoczne,
nie zawiści, klęski mroczne
pokazują nam te scenki,
nic tu z próżnej ciekawości,
nic z współczucia bezradnego...


Świat po prostu - nic innego,
życie - żadnych cudowności.


Kochamy ich, szanujemy,
za ich fart pijemy wódkę...


Modlitwa


Dopóki nam Ziemia kręci się, dopóki jest tak czy siak.
Panie, ofiaruj każdemu z nas, czego mu w życiu brak:
mędrca obdaruj głową, tchórzowi dać konia chciej,
sypnij grosza szczęściarzom...
I mnie w opiece swej miej.


Dopóki Ziemia obraca się, o Panie nasz, na Twój znak
tym, którzy pragną władzy, niech władza ta pójdzie w smak,
daj szczodrobliwym odetchnąć, raz niech zapłacą mniej,
daj Kainowi skruchę...
I mnie w opiece swej miej.


Ja wiem, że Ty wszystko możesz, ja wierzę w Twą moc i gest,
jak wierzy zabity żołnierz, że w siódmym niebie jest,
jak zmysł każdy chłonie z wiarą Twój ledwie słyszalny głos,
jak wszyscy wierzymy w Ciebie, nie wiedząc, co niesie los.


Panie zielonooki, mój Boże jedyny, spraw -
dopóki nam Ziemia toczy się, zdumiona obrotem spraw,
dopóki czasu i prochu wciąż jeszcze wystarcza jej -
daj każdemu po trochu...
I mnie w opiece swej miej.


Andrzej Mandalian


---------------------------


Borys Pasternak


Borys Pasternak (1890-1960) - ros. poeta, powieściopisarz; debiut w 1912 w piśmie zbliżonym do futurystów "Centryguga"; późniejsza poezja wypływa z konfrontacji poeta-świat; zbiorki: "Bliźniak w chmurach"(1914) "Życie - moja siostra" (1922) "Tematy i warjacje" (1932) "Powtórne narodziny" (1932) "Przestwór ziemski" (1945) powieści: "Doktor Żywago" (1956); laureat Nagrody Nobla (nie przyjął jej) w 1958 r.


* * *


We wszystkich rzeczach dotrzeć muszę
Do ich istoty,
W szukaniu dróg, w rozterce duszy,
W treści roboty.


Do sedna czasu ubiegłego,
Do jego rdzenia,
Do przyczyn, sensu najgłębszego,
Aż do korzenia.


Przez cały czas chwytając nici
Losów i zdarzeń,
Odkrywać, kochać, żyć i myśleć,
Doznawać wrażeń.


O, gdybym tylko mógł najprościej
I w słowach pierwszych
O właściwościach namiętności
Złożyć pięć wierszy.


O grzechach i o wykroczeniach,
Lękach, pogoniach,
O mimowolnych zaskoczeniach,
Łakociach i dłoniach.


Wszystkie jej prawa bym ustalił
I jej zasady,
Wszystkich jej imion inicjały
Powtarzać radbym.


Wiersze jak ogród bym zakładał.
Drżąc każdym nerwem,
Kwitłyby lipy w nich jak w sadach
Rzędem, bez przerwy.


Do wierszy wniósłbym mięty wonie
I wonie róży,
Turzyce, sianokosy, błonie,
Łoskoty burzy.


Podobnie niegdyś Szopen robił:
Prawdziwe cuda
Folwarków, parków, gajów, mogił
W jego etiudach.


I jest w zwycięstwie osiągniętym
Męka, gra żywa-
Jak w łuku mocno naciągniętym
Sztywna cięciwa.


* * *


Kochać - niekiedy to Golgota,
Lecz bez powikłań piękno twoje.
Poznać urody twej istotę
To tajemnicę życia pojąć.


O wiośnie słychać słów szelesty,
I prawd, i nowych odkryć szmery.
Ty z rodu tych aksjomów jesteś.
Twój sens jest jak powietrze szczery.


Łatwo się zbudzić, wzrok odzyskać,
Z serca słów zbędnych strząsnąć śmierci
I od tej pory być już czystym.
To bardzo proste - w gruncie rzeczy.


Hamlet


Ucichł gwar. Ja stanąłem na scenie
I oparłszy się o drzwi, z daleka
Usiłuję wyłowić w przestrzeni
Odgłos tego, co w życiu mnie czeka.


We mnie godzą ciemności nocne
I lornetki wprost skierowane.
Jeśli tylko możesz, Abba Ojcze,
Przenieś kielich ten ode mnie, Panie.


Miły jest mi uparty Twój zamysł
I się zgadzam zagrać w tej roli,
Lecz się toczy akcja innej dramy
I tym razem, proszę, mnie zwolnij.


Bo następstwo scen ustalone,
Kres tej drogi niezmiennie pewny.
Jestem sam. W obłudzie wszystko tonie.
Przeżyć życie - to nie pole przebyć.


Szczęście


Ulewę wieczorną ogrody
Wchłonęły. A wniosek stąd taki:
Że szczęście tak samo nas podda
Udręce, jak chmurne orszaki.


Tak szczęście gwałtowne na pewno
Wygląda twarz w twarz - rzeczywiste,
Jak ulic po przejściu ulewy
Zwycięstwo tysiąclistne.


Tam pokój zawarto. Jak Kain,
Wtłoczony tam ciepłem przedmieści,
Już grzmot zapomniany, wyśmiany
I czci pozbawiony przez liście.


Przez wyż. Kropli czkawką. I jeszcze
Tym bardziej wyraźną, że przy tym
Nie zliczyć zagajów: bo deszcze
Rozlały się w deszcz jednolity.


Po liściach na płask. W oceanie
Roztopu pączkowia. I na dnie
Szumnego adorowania
Niebiosów wyznawców przykładnych.


Gąszcz krzewów nie został wyżęty.
Krzywodziób kochliwy tak szczodrze
Nie pryska ziarnami o pręty,
Jak gwiazd rozsypiskiem - wiciodrzew.


Określenie poezji


To są - stromo spiętrzone poświsty,
To jest - bryłek szczękanie lodowych,
To jest - noc, która lodem tnie liście,
To - słowików-rywali rozmowy.


To - groch słodki, zielony, zdziczały,
To są - w strąkach szlochania wszechświata,
To - z pulpitów i z fletów Figaro
Ponad grządką się gradem rozpadał.


To, co noc znaleźć chciała tak bardzo
W kąpieliska podbrzeżach i toniach,
Aby gwiazdę złowioną do sadza
W dygocących i mokrych nieść dłoniach.


Duszność - płyciej niż deski pod wodą.
Olchą padło sklepienie niebiosów.
W głos by gwiazdom przystało chichotać,
Ba, lecz wszechświat to miejsce bez głosu.


Nasza burza


Jak kapłan, bzy spaliła burza,
W oczy i w chmury dym nawiała.
Spróbuj zwichnięty mrówki staw
Złożyć, nastawić drgnieniem warg.


Szczęk wiader w skos strącony w górze.
O, co za chciwość: nieba mało?
Sto serc bijących w rowie drży.
Grom jak ofiarnik spalił bzy.


Łąka - w emalii. Sto serc z dreszczem,
Jeśliby zziębło - lazur zdrapie.
Lecz nawet zięba się nie kusi
Brylantów rauszu strząsnąć z duszy.


Przy stągwiach burzę piją jeszcze
Ze słodkich obfitości czapek,
Krwawa, burzliwa koniczyna
W bryzgach malarzy bordo płynie.


Komary lgną do malin w sadach.
Jednak z swą trąbką malaryjną
Akurat tu się, potwór, wdarł,
Gdzie jest różowszy lata czar?!


Przez bluzę napuściwszy jadu,
Czerwoną frunąć baleriną?
Tam łobuzerskie żądło wbić,
Gdzie krew jest niby mokry liść!


O, uwierz mojej grze, jest szczera,
Uwierz dudniejącej w ślad migrenie!
Gniew dnia w ten sposób musi gorzeć
Jak dziczka w czereśniowej korze.


Już uwierzyłaś? Teraz, teraz
przybliż swą twarz, a w rozświetleniu
Twego świętego lata - pomnij! -
W pożar rozpalę ją ogromny.


Nie będę już przed tobą skrywał:
Wargi swe chowasz w śnieg jaśminu,
Czuję na moich ten sam śnieg,
Na moich taje on we śnie.


Gdzie podziać moją radość żywą?
W wierszach, w podziałkach na ośminie?
Już dość ich popękanych warg
Od jadów zapisanych kart.


One są z alfabetem w wojnie,
Ich żar na twojej twarzy płonie.



przy współpracy


Wandy Grodzieńskiej


---------------------------


Włodzimierz Wysocki


Włodzimierz Wysocki (1938-1980); poeta-pieśniarz, aktor teatralny i filmowy; autor powieści "Życie bez snu", dzienników, zapisków z podróży i listów do przyjaciół.


Piosenki i Wiersze


Piosenka liryczna


Tu jodeł ramiona na wietrze wciąż drżą,
Trwożliwie szczebioczą tu ptaki,
Baśniowy matecznik to wieczny twój dom -
Wydostać się stąd nie potrafisz.


Cóż, czeremcha samotna z żałości niech schnie,
Niech jak deszcze bzu opadają,
Wszystko jedno - natychmiast zabieram stąd cię
Do pałacu, gdzie flety nam grają!


Twój las czarnoksiężnik na zawsze chciał skryć
Przede mną, zatopić w przestrzeni,
By nikt ci nie dowiódł, że można też żyć
Szczęśliwie poza tym schronieniem.


Cóż, rosa na liściach przed świtem niech schnie
I niech księżyc z chmurami trwa w sporze,
Wszystko jedno - natychmiast zabieram stąd cię,
Upatrzyłem już domek nad morzem.


O której godzinie, którego dnia chcesz
Ostrożnie wyjść mi na spotkanie,
Gdy wreszcie mógł będę na rękach cię nieść
Do miejsca, gdzie ze mną zostaniesz?


Porwę cię, jeśli wolisz, lecz sygnał mi daj,
Sił już brak - inni krócej czekają.
Przecież nawet w szałasie możemy mieć raj
Jeśli pałac i domek ktoś zajął.


Bogusław Wróblewski


W górach


Tu każdy swój szczyt odnajdzie wśród chmur,
kamienne potoki spływają tu z gór,
tu krok nieostrożny i już lecisz w przepaść jak głaz
i można niejeden obejść próg,
lecz nam się zachciewa trudnych dróg
jak marszu w pierwszej linii w wojny czas...


Kto z losem tu mógł za bary się brać
ten wie, co jest wart, ten wie, na co go stać,
bo choćbyś tam w dole odwagi miał w sobie za stu,
na dole tam nie znajdziesz, nie,
przez całe szczęśliwe życie swe
ni jednej dziesiątej tych trudów, tych cudów, co tu!


Wśród kwiatów i wstęg nie będą cię nieść,
z gładkości drwi nagrobnych rzeźb
ten kamień, co spokój wieczysty być może ci da
i tylko znicz, co świt, co świt
zapłonie dla ciebie w słońcu szczyt,
któregoś nie zdobył i który zwycięsko wciąż trwa.


I niech mówią i niech kraczą niech,
świat w marszu pożegnać mniejszy

grzech,
niż sadłem się w miękkim piernacie zadławić wśród snu,
a znajdą

się i tak i tak
ci, którzy twój podemną szlak
i dojdą do celu i piersiach

nie zabraknie tchu.


A wisząc u pionowych ścian
na traf szczęśliwy nie licz tam,
prezentów od losu nie zyskasz tu ty, ni twój druh,
licz tylko na swe ręce dwie,
na dłoń przyjaciela i módl się
by była łaskawa wam lina wiążąca was dwóch.


I stopnie rób i wytęż wzrok
i cofać się nie próbuj nawet o krok,
a w chwili zwycięstwa, gdy serce rozśpiewa się zbyt,
zachłyśnij się radością swą
nim zaczniesz zazdrościć temu, co
zaczyna marsz i niezdobyty przed sobą szczyt...


Wojciech Młynarski


Pożegnanie z górami


W hałas miast, w ulic nurt, w pisk klaksonów i kół -
powracamy, choć tam próżno szukać nam miejsca.
Opuszczamy już szczyt, opuszczamy się w dół,
zostawiając wśród gór swoje serca.


Refren: Więc uciszcie swarliwe swe chóry -
nikt przekonać nie będzie mnie mógł -
wszak od gór lepsze są tylko góry,
te, na których nie stawiał jam stóp,
te, na których nie stawiał jam stóp.


Kto w nieszczęściu by chciał bez oparcia sam być?
któż wbrew sercu by chciał od szczęśliwej zbiec chwili?
Lecz schodzimy i my, zostawiając nasz szczyt,
cóż bogowie też przecież na ziemię schodzili.


Refren: Więc uciszcie...


Tyle słów, tyle snów, tyle pieśni wciąż w nas
budzą góry i chcą, abyśmy zostali,
lecz schodzimy, na rok lub na zawsze, gdy czas,
byśmy znów, byśmy znów, byśmy znów powracali.


Refren: Więc uciszcie swarliwe swe chóry -
nikt przekonać nie będzie mnie mógł -
wszak od gór lepsze są tylko góry,
te, na których nie stawiał jam stóp,
te, na których nie stawiał jam stóp.


Bohdan Zadura


Rozstrzelanie

górskiego echa


Na cichej przełęczy, gdzie wiatrom nie wadzą już skały,
gdzie taka jest grań, że wspiąć na nią nie zdołał się nikt,
wśród gór sobie echo wesołe wysoko mieszkało
i głos wydawało na krzyk, człowieczy każdy krzyk.


Samotność straszliwa gdy tak się zaciśnie na gardle,
że ledwie zdławiony się w przepaść osunie twój głos,
wołanie o pomoc wnet echo podniesie upadłe
i wzmocni, doniesie do uszu przyjaciół twych wprost.


To widać nie ludzie, szaleju, blekotu popiwszy,
by słychać nie było tupotu, chrapania ich już,
zjawili się żywy ten wąwóz na zawsze uciszyć
i echo związali, i knebel wepchnęli do ust.


Przez całą noc trwała mordercza zabawa wśród śmiechów
i echo milczące z nich każdy pod obcas swój brał.
Pod świt rozwalili to górskie, to górskie echo
i łzy wytrysnęły jak żwir spośród zranionych skał.


Bohdan Zadura





Prawda i blaga


Prawda subtelna wytwornie ubrana chodziła -
Każdy, wesoły choć goły, miał przykład z niej brać;
Blaga prostacka tę prawdę do siebie zwabiła:
"Zostań, odpocznij, wszak możesz wygodnie tu spać".


Kiedy już prawda naiwna na dobre usnęła,
Śniła rozkosznie i miękko wtuliła się w koc,
Blaga brutalnie z niej całe okrycie ściągnęła -
Grzejąc jej ciepłem swe ciało spędziła tę noc.


Przed świtem blaga z tapczanu podniosła się nago,
Baba jak baba - obrazek to stary jak świat,
Nie ma różnicy za grosz między prawdą a blagą,
Gdy, oczywiście, zupełnie pozbawić je szat.


Zręcznie wyplotła jej z włosów wstążeczki błyszczące,
Suknię zmierzyła na oko, wciągnęła dessous,
Wzięła jej dowód, zegarek, zgarnęła pieniądze,
Szpetnie zaklęła, splunęła, uciekła co tchu.


Rano, gdy prawda z letargu ocknęła się wreszcie,
Naga i sadzą pokryta, zmarznięta na kość,
Wstyd ją ogarnął i lęk: jak pokaże się w mieście?
Czy w tej okropnej postaci rozpozna ją ktoś?


Śmiała się jednak, gdy w pierś jej kamienie ciskali:
"Wszystko to blaga, choć teraz ubrana jak ja".
Dwaj urzędnicy rozwlekły protokół spisali,
W którym z godności ją chcieli obedrzeć do cna.


Długi protokół się kończył obłudną tyradą,
Z palca wyssanych zarzutów stawiano w nim moc,
"Taka łachudra ma czelność nazywać się prawdą,
A nawet ciuchy w rynsztoku straciła przez noc".


Choć naga prawda na Boga się klęła - wciąż słabła,
Długo musiała się tułać i żebrać jak dziad.
Blaga tymczasem już gdzieś konia z rzędem ukradła,
Na którym dumnie przemierza do dziś cały świat.


Mówią, że ktoś uparcie o prawdę wojuje,
Lecz w jego mowach nie widać tej prawdy ni krzty.


Bogusław Wróblewski


Na ten chłód...


Na ten chłód, na ten ziąb
co tak goni nas gdzieś?
Co tak ciągnie wciąż dalej i w głąb?
Trzeba ruszać, pal sześć!
Na ten chłód, na ten ziąb...


Dziwna rzecz, dziwna rzecz,
od topoli i brzóz
odchodzimy na Północ, hen precz.
Czy tam cieplej, gdzie mróz?
Dziwna rzecz, dziwna rzecz...


Ciepły mieliśmy kąt,
lecz ruszyliśmy w świat.
Pewno jakiś w nas samych tkwi błąd?
Bo tak zawsze - pod wiatr,
bo tak zawsze - pod prąd


Do powrotu ten sam
naraz wzywa nas głos,
co na oślep gnać w dal kazał nam.
Gdzie ów szczęsny jest los?
Może tu? Może tam?


Ziemowit Fedecki


128




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron