Szucki Bogdan Wspomnienia partyzanta NSZ



Bohdan Szucki „Artur”

Wspomnienia partyzanta NSZ

Spis treści



O NSZ



Wstęp

Wydarzenia historyczne przedstawia się między innymi na podstawie zachowanych dokumentów lub innych wytworów materialnych. Wśród przekazów pisemnych, pozwalających poznać wydarzenia z przeszłości, pierwszorzędną rolę odgrywają różnego rodzaju spisane kroniki i pamiętniki. Źródła te powstają zazwyczaj w czasie trwania opisywanych zdarzeń lub niedługo potem. Wartość tych zapisów jest jeszcze większa, jeżeli dotyczy faktów bezpośrednio obserwowanych przez autora, natomiast wszelkie komentarze i uogólnienia mogą fałszować prawdziwy obraz wydarzeń.

Drugim źródłem poznawczym są różnego rodzaju relacje i zapisy o charakterze wspomnieniowym. Źródła te w wielu wypadkach są bardzo wartościowe i przydatne, ale muszą być szczególnie weryfikowane, sprawdzane i porównywane z innymi relacjami. Na ograniczoną wiarygodność tych relacji wpływa kilka czynników, a najbardziej - świadome fałszowanie faktów lub ich przywłaszczanie po to, by osiągnąć określony cel, np. korzyści osobiste, czy wypełniać nakaz lub rozkaz wydany przez osoby albo instytucje nadrzędne. Chodzi tu zwykle o uwiarygodnienie lub wytłumaczenie postępowania całych ugrupowań lub wyróżniających się jednostek.

W okresie powojennym celem pisania takich "wspomnień" było udowodnienie lub uwiarygodnienie z góry założonej tezy, np. o "wysługiwaniu się kapitalistom" organizacji wchodzących w skład Polskiego Państwa Podziemnego, które według tych tez były "antyludowe", a więc wrogie. W tworzeniu owych tekstów celowali komunistyczni działacze wywodzący się zazwyczaj ze struktur PPR i GL-AL, a później - PZPR. Kreowano "bohaterów", zohydzano przeciwników, przywłaszczano sobie ich osiągnięcia.

To zjawisko jest krańcową patologią - w PRL szeroko rozpowszechnioną. Przypomnienie, że istnieją takie "wspomnienia" ma na celu zwrócenie uwagi na potrzebę ostrożnego i krytycznego traktowania literatury wspomnieniowej jako źródła historycznego.

Jest rzeczą zrozumiałą, wynikającą z niektórych nie najlepszych cech człowieka, że piszący wspomnienia ulega pokusie dowartościowania się czy uwypuklenia własnych dokonań, co nie jest aż tak naganne, jeśli te dokonania są prawdziwe. Największą wartością wspomnień jest rejestrowanie wydarzeń, czasami drobnych, ale pozwalających poznać i zrozumieć poczynania tych, którzy - w nich uczestnicząc - tworzyli historię. Bardzo ważną rzeczą jest oddanie ówczesnej atmosfery, sposobu myślenia, przedstawienie zachowań jednostek lub grup tworzących większą czy mniejszą społeczność.
Pozytywów uzasadniających pisanie nawet drobnych wspomnień jest znacznie więcej. Dlatego stale apelelujemy - piszmy, rejestrujmy wspomnienia.

Jest tylko jedno niebezpieczeństwo. Pamięć jest zawodna. Ale jeżeli unikamy trybu kategorycznego, jeżeli opisywane fakty zweryfikujemy w rozmowach z innymi uczestnikami, jest duże prawdopodobieństwo powstania obiektywnej relacji. Przy tym trzeba ciągle pamiętać o zachowaniu krytycznego stosunku do istniejących źródeł i własnej pamięci.

Są różne sposoby relacjonowania własnych przeżyć z ostatniej wojny. Większość opublikowanych wspomnień ma układ chronologiczny. Autor poświęca zazwyczaj trochę miejsca wydarzeniom sprzed wojny. Dalej opisuje wybuch wojny, okupację, życie i działalność na okupowanym terenie, wycofywanie się Niemców, przejście frontu, okupację sowiecką, a później czasy PRL (są to najczęściej przeżycia więzienne).

Literatura wspomnieniowa wyraźnie dzieli się na tę dotyczącą okupacji niemieckiej, która trwała od września 1939 do lata 1944 lub zimy 1945 r., oraz na wspomnienia tych, którzy znaleźli się po 17 września 1939 r. pod okupacją sowiecką (tzw. pierwsi bolszewicy), a od 22 czerwca 1941 r. do lata 1944 pod okupacją niemiecką, a następnie znowu pod okupacją sowiecką (tzw. drudzy bolszewicy).

Jeżeli kiedyś napiszę obszerne wspomnienia, to na pewno nie będą to wspomnienia zanotowane w układzie chronologicznym.

* * *


W czasie pół wieku trwającej dominacji a właściwie okupacji sowieckiej na terenach na wschód od Łaby, propaganda komunistyczna starała się udowodnić i wpoić dorastającym kolejnym pokoleniom przekonanie, że jedynie Związek Sowiecki uratował Europę (a nawet świat) od dominacji systemu hitlerowskiego, a później utrzymywał równowagę chroniącą "klasę robotniczą miast i wsi" przed "wyzyskiem kapitalistycznym" i wprowadził "jedynie słuszny" system "komunistycznej sprawiedliwości społecznej" pod przewodnictwem sowieckiej Rosji i jej genialnego wodza, "przyjaciela narodów", towarzysza Stalina - którego z czasem zastąpili kolejni pierwsi sekretarze KPZR i odpowiedni dygnitarze partyjni w krajach podporządkowanych. Ta propaganda obejmowała wszystkie dziedziny życia.

Naturalnie okres II wojny światowej był okresem bardzo ważnym z różnych względów i dlatego starano się go szczególnie eksponować, zwłaszcza w literaturze i w tak zwanych opracowaniach historycznych. Opisywano i utrwalano w zbiorowej świadomości zmitologizowane czy nawet zmyślone wydarzenia i życiorysy. "Relacje świadków historii" zazwyczaj spisywali dyspozycyjni osobnicy parający się zawodowo pisarstwem. W ten sposób w czasie okupacji sowieckiej powstało pokaźne i różnorakie piśmiennictwo traktujące o wydarzeniach wojennych. Uzupełniały je filmy, audycje radiowe, a później telewizyjne, sztuki teatralne, malarstwo, rzeźba, muzyka i inne wytwory kultury tamtego okresu.

Gdy została, może nie zlikwidowana, ale ograniczona brutalna interwencja wszechwładnej cenzury, zaczęły powstawać opracowania przedstawiające okres wojny z pozycji przeciwników komunizmu i Sowietów. Jednak w dalszym ciągu kręgi te praktycznie nie mają dostępu do telewizji, radia czy filmu. Dlatego istotną rolę w przedstawianiu czasów wojny - w sposób odbiegający od "jedynie słusznego" dotąd punktu widzenia - odgrywa słowo pisane, bowiem wydawcy są bardziej niezależni, w przeciwieństwie do innych instytucji kulturalnych, które zazwyczaj są opanowane przez starą "nomenklaturę".

Znając realia wojny, a szczególnie wojny konspiracyjnej, po wnikliwym, spokojnym przestudiowaniu literatury wspomnieniowej pisanej z pozycji organizacji niepodległościowych - a więc innych niż komunistycznych - doszedłem do wniosku, że duża część tej literatury pisana była, i jest nadal tworzona, według schematów pojęciowych (zwykle bezwiednie przejętych) stworzonych i narzuconych przez propagandzistów sowieckich. Dotyczy to głównie takich pojęć i tematów jak: odległe i bezpośrednie cele wojenne, definicja wroga, strategia i taktyka wojny partyzanckiej w polskich realiach, pojęcie zdrady, pojęcie sojusznika czy unikanie uświadomienia sobie obowiązującego stanu prawnego, wynikającego z podstawowych aktów prawa II Rzeczypospolitej.

Wyjaśnienie powyższych pojęć ma podstawowe znaczenie dla piszących wspomnienia, gdyż może ich uchronić przed dobrze skrytymi sidłami propagandy komunistycznej, a czytelnikowi - który zna okres wojny jedynie z istniejącej literatury dotyczącej tego okresu i filmów sensacyjno-szpiegowskich - może pomóc zrozumieć sens i motywy, leżące u podstaw prowadzenia zbrojnych walk o niepodległość, oraz spostrzec i zrozumieć zasadnicze różnice między ugrupowaniami niepodległościowymi a ugrupowaniami komunistycznymi, tworzonymi i sterowanymi przez Sowiety.

Zasygnalizowane wyżej zagadnienia mogłyby być tematem oddzielnego - a jakże potrzebnego - opracowania lub specjalistycznej konferencji naukowej. Trzeba również zauważyć, iż w istniejących już monografiach i artykułach wiele tych zagadnień zostało poruszonych i zdefiniowanych. Są one jednak rozproszone, a brakuje zwartego i wyczerpującego opracowania na ów temat.

* * *


Zabierając się do spisywania wspomnień z okresu wojny, w której uczestniczyłem jako żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych, zacząłem się zastanawiać, które wydarzenia należałoby opisać. Zaraz nasuwały się kolejne pytania. Dlaczego właśnie te, a nie inne? Jakie przyjąć kryteria selekcji, jaką kolejność? Które są ważne, które mniej znaczące? Które wydarzenia są charakterystyczne dla opisywanego okresu?

Kiedyś, w ramach "godziny wspomnień", zrobiłem sobie katalog wydarzeń, w których uczestniczyłem, i - jak mi się wydaje - wartych zanotowania. Nazbierało się tego około trzydziestu pozycji. Czy wystarczy mi czasu i sił, aby to zrealizować? Zobaczymy.

  







 


Oddział "Cichego" (w pierwszym rzędzie, w berecie). Lubelszczyzna, 1943 r.

 


Gdyby poświęcić tylko jedną stronę druku na opisanie jednego dnia lub nocy z okresu, w którym przypadło nam czynnie uczestniczyć w działaniach na rzecz zachowania niepodległości, powstałyby księgi liczące dwa-trzy tysiące stron. Takie księgi mogliby napisać tylko ci, którzy nie zginęli wcześniej na wszystkich frontach wojny, w katowniach i obozach niemieckich, w sowieckich łagrach i na nieludzkiej ziemi - której symbolem stał się Las Katyński - czy w piwnicach komunistycznego Urzędu Bezpieczeństwa.

Ten okres był bezpośrednim następstwem wydarzeń, które rozpoczęły się 1 i 17 września 1939 r. Tak naprawdę to trudno powiedzieć, kiedy ów okres się zakończył. A może trwa on jeszcze? Choć, naturalnie, cele i metody działania - tak jednej, jak i drugiej strony - zmieniały się w ciągu lat.

Po tych rozważaniach teoretycznych przejdźmy teraz do konkretów.




Na ratunek

Opracowania historyczne z natury rzeczy podają zasadnicze fakty, komentując je lub rozwijając w zależności od założonego przez autora stopnia uogólnienia czy szczegółowości wywodu (relacji).

Marcin Zaborski w opracowaniu 
Okręg Lubelski Narodowych Sił Zbrojnych 1942-1944, opublikowanym w pierwszym tomie "Biblioteczki Szczerbca"[1], pisze:

Na początku lutego 1944 r. doszło [w Lublinie - B.S.] do bardzo poważnej wsypy na szczeblu KO, tzw. wsypy żmigrodzkiej. Aresztowani zostali wtedy dwaj oficerowie: wpływowy członek komendy okręgu kpt. Lubiński "Franek Lubelski" oraz łącznik pomiędzy KO a KG, por. Franciszek Balik "Franek Warszawski". Dokładne okoliczności aresztowania kpt. Lubińskiego nie są znane, natomiast wiadomo, że por. Balika aresztowano w Lublinie na stacji kolejowej, bezpośrednio po jego przyjeździe z Warszawy. Kpt. Lubiński mieszkał w Lublinie przy ul. Żmigród 8 na pierwszym piętrze, natomiast na drugim piętrze mieszkał wraz z rodziną inny członek KO, por. Antoni Góralczyk "Konrad". Aresztowanie kpt. Lubińskiego spowodowało konieczność ewakuowania osób mieszkających na drugim piętrze, gdzie był jeden z lokali KO. Rodzina Góralczyków natomiast przeniosła się na Sławinek, skąd przewiózł ich wozem konnym do Wilkołaza kpr. pchor. Bohdan Szucki "Artur". Natomiast majątek ruchomy KO, m.in. archiwum, wywiózł osobiście komendant okręgu mjr Broniewski [późniejszy dowódca NSZ gen. "Bogucki" - B.S.], w przebraniu stangreta swojego własnego powozu[2]. Krótko potem w lokalu na drugim piętrze Niemcy przeprowadzili aresztowania grupy młodzieży z Szarych Szeregów (było to mieszkanie sublokatorskie) i szwagierki por. Góralczyka, Wacławy Kisiel. Kpt. Lubińskiego i por. Balika osadzono w gmachu gestapo na Uniwersyteckiej i na Zamku, po czym obu zakatowano w śledztwie 16 lutego 1944 roku. Nikogo nie wydali[3].

Jest to sucha, krótka relacja ze zdarzeń, jakie rozegrały się na początku 1944 r. w Lublinie. Dekonspiracja lokalu przy ul. Żmigród, aresztowania, drakońskie przesłuchania, męczeńska śmierć, ewakuacja ocalonych. Każdy z tych wątków zawiera olbrzymi ładunek przeżyć osobistych uczestników tych wydarzeń, a dokładniejszy ich opis może stanowić materiał do sensacyjnej książki lub scenariusza filmowego.

Los tak zrządził, że stałem się jednym z uczestników tych dramatycznych wydarzeń. Mimo że upłynęło 58 lat, pamiętam bardzo dobrze te kilkadziesiąt godzin, w czasie których wypełniłem rozkaz wywiezienia z Lublina rodziny por. "Konrada". Zadanie niezbyt skomplikowane, ale zaskakujące, nieprzewidziane sytuacje i sceneria zimowej nocy zachowały się mocno w mej pamięci. A przecież wcześniej i później wypadło mi uczestniczyć w bardziej dramatycznych zdarzeniach, wymagających szybkich decyzji, zachowania zimnej krwi, pewnej dozy odwagi i determinacji. Może i do tych zdarzeń kiedyś powrócę w swoich wspomnieniach. Nie chciałbym tylko, by w nich pobrzmiewały nutki "bohaterszczyzny". Wydaje mi się, że zjawisko kreowania, zazwyczaj zresztą przez osoby drugie, czynów i postaw (grup lub jednostek) potocznie nazywanych bohaterskimi, następuje zwykle 
post factum.

Byłem w różnych ekstremalnych sytuacjach i wiem na pewno, że nigdy nie miałem świadomości uczestniczenia w czymś bohaterskim. W takich chwilach najczęstszą myślą było po prostu "nie daj się zabić", prócz tego odczuwało się - nazwijmy to - zawziętość, a największym wysiłkiem było pokonanie strachu. Bać się trzeba, ale należy uczucie strachu racjonalnie pokonywać. To tak, jak z bólem. Organizm pozbawiony odczuwania bólu wcześniej czy później zginie w bardzo banalnej sytuacji.

Ale wróćmy do wspomnień. Marcin Zaborski krótko relacjonuje: 
przewiózł ich [rodzinę por. "Konrada"] wozem konnym [lepiej - zaprzęgiem] do Wilkołaza kpr. pchor. Bohdan Szucki "Artur". Nic szczególnego, ale jak to się odbyło?

Kwaterowaliśmy w Bystrzycy koło Zakrzówka. Zima była dosyć śnieżna, mróz niezbyt wielki. Po śniadaniu podoficer służbowy odnalazł mnie na kwaterze i oznajmił, że mam pilnie zameldować się u dowódcy (kpt. "Cichy" - Wacław Piotrowski). Dowiedziałem się, że mam wieczorem zameldować się u kpt. "Niebieskiego" (Józef Jagielski, "Ryszard Karcz") w jego kwaterze we młynie w Wilkołazie. Przedtem mam zgłosić się do "Ciotki Ludy", u której była dobrze znana mi skrzynka kontaktowa.

Ciotunia - tak nazywaliśmy panią Ludwikę von Kleist - była wielką patriotką, bez reszty zaangażowaną w pracę konspiracyjną. Cały jej dom był tylko temu podporządkowany przez całą okupację niemiecką. Dla niej czynna wojna skończyła się dopiero, gdy nasze oddziały rozwiązały się. Sama przeczekała pierwsze represje komunistyczne gdzieś w Krakowskiem i wróciła do domu pod koniec 1945 r. Była to kobieta niezwykła. Niezamężna, nosiła niemieckie arystokratyczne nazwisko (linia kurlandzka), ale zawsze podkreślała, że jej matką była Kuncewiczówna, a szczególnym kultem obdarzała św. Jozafata (Jana Kuncewicza), który był jej antenatem. Wiem, że moim obowiązkiem jest zachowanie pamięci o Ciotuni i uchronienie jej od zapomnienia. Przez Jej dom przewinęły się setki ludzi, od prostych żołnierzy do generałów i znaczących polityków. Ale to już inna historia.

  

 

Ludwika von Kleist w Obrokach koło Wilkołaza w czasie żniw w 1942 r. - fot. Bohdan Szucki

 


Zajeżdżam więc późnym popołudniem znanymi dobrze drogami pod gościnny, bezpieczny dom pod lasem. Konia rozkulbaczam w stajni i nasypuję do żłobu obroku z zawsze przygotowanego zapasu. W domu miła niespodzianka. Nie będę musiał iść piechotą kilka kilometrów, bowiem "Niebieski" czeka na mnie przy herbacie. Otrzymuję nie rozkaz, ale propozycję wyjazdu jeszcze dziś saniami do Lublina. Stamtąd mam zabrać trzy osoby i przywieźć je bocznymi drogami do "Ciotki Ludy". W charakterze furmana i ochrony ma jechać ze mną dobrze znany mi Edzio Poleszak ps. "Piwosz". Mogę odmówić, gdyż misja jest dość ryzykowna, chociaż na pierwszy rzut oka dosyć prosta. Przed podjęciem decyzji chcę porozmawiać z "Piwoszem". Uzgadniamy, że jedziemy. On odpowiada za zaprzęg i drogę aż do wyjazdu na szosę jak najbliżej Lublina. Ja obejmuję ogólne dowództwo (z powrotem będzie pięć osób) i będę znał hasła i punkty kontaktowe, z którymi zaznajomi mnie kpt. "Niebieski". Uzgadniamy, że mimo zakazu bierzemy broń krótką i granaty. Edzio ma nagana i trochę zapasowej amunicji oraz granat zaczepny, ja - nagana i visa z zapasowym magazynkiem oraz granat obronny. Środek lokomocji to para wypoczętych koni, ciągnących bose (nie podkute) sanie wymoszczone słomą z dwoma siedzeniami ze snopków przykrytych derkami. Sanie zaopatrzone są w przepisową tabliczkę informacyjną, z której wynika, że pochodzą z sąsiedniego folwarku Obroki, a ich właścicielem jest p. Teleżyński.

Oficjalnie jesteśmy zatrudnieni w folwarku, mamy kenkarty wystawione przez urząd gminy w Wilkołazie na fikcyjne nazwiska. Wieziemy worek ziemniaków i jakieś warzywa oraz duży koszyk jaj zabezpieczonych plewami. Gdyby doszło do jakichś przesłuchań ze strony Niemców, to wtajemniczeni pracownicy i właściciel folwarku mają zeznawać, że konie i sanie siłą zabrali jacyś uzbrojeni ludzie. W drodze powrotnej nie można dopuścić do żadnego legitymowania, gdyż przewożeni pasażerowie mogą już być poszukiwani.

Broń cichaczem ukrywamy w przednim siedzeniu. Po późnej kolacji Ciotunia żegna nas krzyżem świętym i wyruszamy. Edzio powozi, ja siedzę tyłem do kierunku jazdy. Konie czują, że wodze trzyma w ręku furman, który zna swój fach. Jedziemy na razie znanymi nam drogami, w miarę możliwości omijając wioski i inne zabudowania. Wiemy, że w majątku Kłodnica kwaterują Niemcy, a w Niedrzwicy jest obóz (koszary) "junaków" przebudowujących tor kolejowy - z silną, uzbrojoną załogą, składającą się głównie z tzw. czarnych (nazwa od koloru mundurów). Kadrę dowódczą stanowili Niemcy, natomiast żołnierze rekrutowali się przeważnie z byłych jeńców armii sowieckiej. Głównie byli to Ukraińcy i Azjaci, popularnie nazywani Kałmukami. Formacje te miały bardzo złą sławę.

Przed wyjazdem przestudiowaliśmy z "Niebieskim" dokładnie mapę. Były dwa newralgiczne punkty. Pierwszy - to przekroczenie linii kolejowej łączącej Lublin z Dęblinem, drugi - to sam wjazd w granice miasta, którego ulice zapewne nie mają pokrywy śnieżnej, tak jak i bezśnieżna jest szosa dojazdowa. Trzeba będzie również przejeżdżać obok koszar, a więc jest duże prawdopodobieństwo spotkania patroli niemieckich. Te problemy będziemy musieli rozwiązać sami, w zależności od zaistniałych okoliczności. Dla nas, "ludzi z lasu", miasto było obcym, groźnym środowiskiem. Nikt z nas nie znał zbyt dobrze Lublina. Naszkicowaliśmy uproszczony plan dojazdów. Musiałem zapamiętać adres, wygląd domu, charakterystyczne elementy otoczenia, hasło rozpoznawcze itp. Nie można było mieć przy sobie żadnych szkiców i notatek. Jak dobrze to wszystko zapamiętałem, niech świadczy fakt, że dokładnie po 50 latach trafiłem tam bezbłędnie, mimo że otoczenie znaczenie się zmieniło. (Mój syn Piotr zrobił mi zdjęcie na tle domu, do którego miałem trafić, w scenerii prószącego śniegu, tak jak przed pięćdziesięciu laty).

Ale na razie jedziemy dosyć raźno, choć czasu mamy dużo. W Lublinie chcemy być rano, ale nie za wcześnie. Może będzie więcej pojazdów zdążających do miasta. Edzio pilnuje drogi i obserwuje przedpole, ja - prawą stronę i tył. Często jedziemy na przełaj. Nad ranem dostrzegam myszkującego lisa, następnie drugiego. Proponuję spróbować zbliżyć się do nich na strzał z dubeltówki, tak jak na polowaniu z podjazdu. Pierwszy lis nie daje się podjechać bliżej niż na 100 m, ale drugiego mijamy na 30 kroków. W ten sposób w czasie wojny zapolowałem na lisy. W swoich wspomnieniach łowieckich to polowanie, mimo że nie padł żaden strzał, zaliczam do najbardziej udanych.

Przez tor kolejowy przejeżdżamy zupełnie bezpiecznie gdzieś między Motyczem a Konopnicą. Wstaje dzień. Nie można robić wrażenia, że się ukrywamy, że unikamy spotkania z ludźmi. Droga też staje się bardzo trudna. Coraz więcej zabudowań, płoty, różne krzyżujące się drogi. Decyzja - jedziemy w kierunku szosy łączącej Kraśnik z Lublinem. Tak, jak spodziewaliśmy się, jest bardzo mało śniegu. Dobrze, że płozy są nie okute. Powoli posuwamy się poboczem. Chwila nieprzyjemnego napięcia - dojeżdżamy do terenu koszar. Widać kręcących się żołnierzy i wartowników. Boże, jak są blisko. A u nas w lesie ile trzeba się natrudzić, aby mieć ich na taki dystans. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego widoku. Nikt nie zwraca na nas uwagi i spokojnie skręcamy w szosę warszawską. Jedziemy w kierunku Sławinka. Współczesnemu czytelnikowi trzeba przypomnieć, że w ówczesnym Lublinie koszary były daleko za miastem, a tam, gdzie dziś biegnie aleja Tysiąclecia, ciągnął się pas łąk, miejscami podmokłych i ze stawami, a wzdłuż szosy warszawskiej stały nieliczne parterowe domy otoczone ogrodami.

Instrukcję adresową i hasła pamiętam. Za skrzyżowaniem zjeżdżamy w dół, pilnie obserwując lewą stronę drogi. Jest uliczka, przy której z lewej strony stoi, szczytem do niej, długi, drewniany parterowy budynek, przypominający raczej halę jakiegoś warsztatu. Natomiast z drugiej strony uliczki, na wzgórzu znajduje się parterowy domeczek mieszkalny z ciemnymi okiennicami i ramami okien, ogrodzony drewnianym płotem. Wszystko się zgadza z otrzymaną instrukcją. Teraz mam wejść od tyłu do budynku warsztatu. Ma to być warsztat produkujący buty. Rzeczywiście, w dość dużej hali siedzi przy swoich warsztatach kilkunastu szewców. Na pytanie jednego z nich, czego potrzebuję, odpowiadam zgodnie z instrukcją, że przyjechałem po skórę na podeszwy i przywiozłem ziemniaki. I tu okazało się, że zabezpieczenie konspiracyjne było podwójne. Szewcy wcale nie byli wtajemniczeni i o niczym nie wiedzieli. A więc w razie wpadki i ewentualnego ujawnienia przeze mnie zakonspirowanego adresu, nie groziłaby dekonspiracja prawdziwego lokalu, będącego schronieniem por. "Konrada" i jego rodziny.

Ale na razie nic o tym nie wiem. Robiąc dobrą minę, proszę mego rozmówcę (starszego szewca) o wyjście do sieni, gdyż chcę się zorientować, co jest grane i ewentualnie wycofać się nie budząc podejrzeń, uzasadniając jakoś swoją pomyłkę. Gdy wychodzimy do sieni otwierają się drzwi zewnętrzne i wchodzi mężczyzna w sile wieku, w narzuconym na ramiona kożuchu i wita się ze mną, jak ze starym znajomym, wyrzucając mi, jak mogłem pomylić adresy. - 
Ale nic się nie stało, grunt, żeśmy się spotkali, a te ziemniaki to zostaw panom, ja wczoraj dostałem. Żegnam się z szewcem, Edzio wnosi worek. Wychodzimy i nieznajomy pyta czy przywiozłem jaja. Odpowiadam -Cały koszyk. Uścisk dłoni, hasła wymienione, przedstawiamy się. Edzio wjeżdża głębiej w uliczkę i karmi konie. Są w dobrej formie. Por. "Konrad" proponuje jak najszybszy wyjazd, ale decyzję zostawia mnie. Zgadzam się. Zjemy coś w drodze. Mamy chleb i boczek.

Z domku stojącego na wzgórku po chwili wychodzą dwie osoby: kobieta filigranowej budowy i młodzieniec - żona i syn "Konrada". Pozostawiamy przywiezione jaja i warzywa. Ładujemy jakieś pakunki z rzeczami osobistymi (niewiele tego). "Konrad" z żoną (z panią Maryjką) zajmują tylne siedzenia. Są ciepło ubrani, otulamy ich jeszcze derkami. Syn Julek (później "Jur") siada na przednim siedzeniu tyłem do kierunku jazdy. My z Edziem na przodzie, z tym, że ja siedzę z lewej strony. Broń mamy ukrytą w słomie w siedzeniu. Wyjeżdżamy inną drogą, przez ogródki, łączki, obok luźno rozrzuconych zabudowań, w kierunku Konopnicy. Omijamy szosę i koszary. Za torami zatrzymujemy się w jakimś chutorze. Oficjalnie jedziemy po żywność do krewnych na wsi, trochę handlujemy. Gospodarze są mili, obecność kobiety i chłopca wzbudza zaufanie. Nie dopytują się - w tym czasie obowiązywała ogólna zasada: jak najmniej wiedzieć. Konie napojone, wypoczęte, możemy jechać.

Zaczyna się ściemniać, nic się nie dzieje. Rozmów nie prowadzimy. Czasami z "Piwoszem" wymieniamy jakieś uwagi. Dla nas minęła już doba i kilkanaście godzin napięcia, wytężonej uwagi. Monotonna jazda sprzyja odprężeniu. Czujemy się pewnie i bezpiecznie. Bo cóż może się wydarzyć? Noc i szczere pole to nasi sojusznicy. Niemcy tu się nie zapuszczają w nocy. A zresztą zbliżamy się do znanego nam terenu, na którym są nasze placówki. Tylko pozostawimy za sobą z lewej strony Niedrzwicę, gdzie kwateruje niemiecka załoga, i możemy się czuć zupełnie bezpieczni.

I tu została złamana pierwsza zasada partyzancka - nie ma sytuacji pewnych i bezpiecznych, trzeba zawsze zachowywać jak największą czujność i być gotowym na najgorsze. W wyniku odprężenia i poczucia bezpieczeństwa, nasz centralny układ nerwowy upomniał się o odpoczynek. Zaczęliśmy drzemać i - jak się okazało - zasnęliśmy. Konie na nieszczęście znalazły jakąś drogę i puszczone luźno ochoczo pobiegły w kierunku majaczących zabudowań.

Budzi mnie głośne 
Halt! i światło silnego reflektora oświetlającego jakieś zasieki i zamkniętą bramę, przed którą stoi żołnierz w czarnym płaszczu, z empi przy biodrze. Natychmiastowe otrzeźwienie. Słyszę głośny szept "Piwosza": O świński ryj, Kałmuki, Niedrzwica, a z tyłu jakieś odgłosy mdlejącej, biednej pani Maryjki. Zatrzymujemy się natychmiast i wołam do wartownika po niemiecku - Przyjacielu, spokojnie! Zabłądziliśmy, jedziemy do sąsiedniego majątku. Czuję się dziwnie spokojny i opanowany. Za pasem pod kożuchem mam rewolwer i pistolet, pod udem czuję wypukłość granatu, który chowam do kieszeni. - Edziu, to rozkaz, ja wysiadam i będę pertraktował, a ty w dogodnym momencie na mój rozkaz zawracasz i do Ciotki. Wyskakuję z sań. To wszystko dzieje się w ciągu kilku sekund. Słyszę jak "Konrad" mówi - Mam pieniądze i znam niemiecki. Widząc, że ja wyskakuję z sań "czarny" woła: Halt! Stoj! A to zmienia trochę sytuację. Nie jest Niemcem. Na pewno nie zna niemieckiego.

Zaczynam więc rozmowę po rosyjsku, a pięćdziesiąt lat temu mówiłem tym językiem prawie jak rodowity Rosjanin. Wyjaśniam, że jedziemy do majątku do Kłodnicy (mówię tak specjalnie, bo wiem, że tam kwateruje załoga niemiecka, i on też na pewno o tym wie), zbłądziliśmy, śpieszymy się bardzo, jesteśmy spóźnieni. Proszę, niech nas nie zatrzymuje długo. Częstuję go papierosem. Czuję, że nawiązuje się jakaś więź porozumienia. Ale "czarny" jest upartym służbistą. Wyjaśnia, że on sam nie może nas puścić, zaraz otworzy bramę i wjedziemy do wartowni, a tam oficer niemiecki podejmie decyzję, czy możemy jechać, czy może przenocujemy, bo w nocy jest niebezpiecznie - otrzymali wiadomość, że w pobliżu przejeżdżała duża banda. I tu życie "czarnego" zawisło na włosku. Spróbuję jeszcze raz. Jeżeli nie zgodzi się nas puścić, na pewno bramy nie otworzy. Sanie stoją oddalone o kilkanaście metrów. Mówię głośno do "Konrada" po niemiecku, czy może zapłacić 500 zł. (Myślę, że wartość pieniądza była podobna do obecnej). Otrzymuję głośną odpowiedź, że bardzo chętnie. Zwracam się do "czarnego" - 
Nie zrozumiałeś, on mówi, że chętnie da ci 500 zł, bo mu się śpieszy, albo sprowadź oficera, on z Niemcem wypije po sznapsie, da mu jeszcze pieniądze, a ty tu będziesz stał na mrozie. Bierz lepiej te pieniądze, póki daje, i już nas nie ma. Poskutkowało. Podchodzi do sań, widzi kobietę, przepisową tabliczkę identyfikacyjną na saniach, uspokaja się, bierze pieniądze. Edzio zawraca, wskakuję na swoje miejsce i wio! A dalej to już jak w kiepskim sensacyjnym filmie, ale tak było naprawdę, nic na to nie poradzę.

Może odjechaliśmy ze 30 metrów, a tu nagle wyłania się z mroku sylwetka z pepeszą pod pachą i głośne: 
Halt! Stoj! W dłoni czuję zimną kolbę nagana. W takich sytuacjach zawsze wolę rewolwer od pistoletu. Ale tego wieczoru Opatrzność czuwała nad "czarnymi" (no i nad nami). Od bramy słychać wołanie po rosyjsku: Michaił, wszystko w porządku, mogą jechać. Mijając go, życzę po rosyjsku spokojnej nocy. Michaił na pewno wracał do obozu z którejś kolonii, tu dość gęsto rozsianych. Miał dużo szczęścia. Z nim na pewno nie byłoby pertraktacji.

Kiedyś opowiadałem o tym wydarzeniu młodemu człowiekowi, wychowanemu już na telewizyjnych filmach kowbojskich i gangsterskich, i usłyszałem: 
I nie zastrzeliłeś go? Tak, nie zastrzeliłem i bardzo się cieszę. Strzelać do człowieka to wielka odpowiedzialność - bardzo wielka. To jest ostateczność, ale skąd wiadomo, kiedy jest ta ostateczność? Może nad tym problemem zastanowimy się przy okazji innego wspomnienia opisującego wydarzenia, podczas których, niestety, trzeba było strzelać i to celnie.

Ale teraz jedziemy. Jeszcze raz zastanawiamy się, jak do tego mogło dojść. Chyba byliśmy zbyt pewni siebie. Szukamy znajomych dróg. Księżyc zaczyna świecić. Wiemy, gdzie jesteśmy. Nasi pasażerowie uspokajają się. Czujemy pewną satysfakcję, że jednak udało się wyjść cało, bez zawsze niepewnej strzelaniny. Jeszcze kilkanaście kilometrów i będziemy u celu. Przepraszam naszych gości za niepotrzebne przeżycia, ale u nas nigdy nie ma nic pewnego. Oni to wiedzą. Myślę, że czynna działalność konspiracyjna w dużym mieście jest bardziej stresogenna i niebezpieczna pod wieloma względami niż w "naszym" lesie. A może dla ludzi z miasta jest odwrotnie? Znałem takich, dla których las w nocy był przerażający. Dla wielu z nas był natomiast czymś bezpiecznym i przytulnym.

Co za diabeł - odzywa się nagle Edzio i pokazuje na drogę przed siebie. Rzeczywiście, nad prawym poboczem leci w naszą stronę jakiś ciemny przedmiot. Zawieszony jest około dwóch metrów nad ziemią (śniegiem). Zatrzymujemy się, a ta zjawa ciągle się zbliża, jest zawieszona w powietrzu. Na wszelki wypadek zeskakuję z sań. Mimo że jest nas dwóch dobrze uzbrojonych, czuję się trochę nieswojo. Irracjonalne zjawiska zawsze wywołują pewien niepokój. Nagle prawy koń w naszym zaprzęgu zaczyna zachowywać się niespokojnie i w pewnym momencie rży. Odpowiada mu rżenie gdzieś z przodu, właśnie od tej "zjawy". Za chwilę wszystko się wyjaśnia - słyszymy zbliżający się tętent. W bladym świetle księżyca widzę białego, osiodłanego konia. To siodło jest tą lecącą "ciemną zjawą". Natomiast sam koń zlewa się z białym tłem śniegu i w świetle zamglonego księżyca jest zupełnie niewidoczny. Usiłuję go zatrzymać, ale nie daje się złapać i galopuje dalej.

Krótka narada. Osiodłany koń - zatem gdzieś w pobliżu są ludzie, którym on uciekł. Co to za ludzie? Przypominam sobie ostrzeżenia wartownika w Niedrzwicy, że kręci się tutaj jakaś "banda". Gdyby był tu w pobliżu jakiś nasz oddział, to bym wiedział. Może przechodził jakiś oddział AK, a może koń uciekł z jakiegoś patrolu okolicznych placówek? A były w tej okolicy placówki AK i NSZ. Komuniści tu się nie zapuszczali. Decyduję, że jedziemy dalej. Zaraz będzie las. Pojedziemy szykiem ubezpieczonym, tzn. ja będę szedł jakieś 150 metrów na przodzie. W razie niebezpieczeństwa Edzio musi dostać się do pobliskiej Marianówki, gdzie jest nasza placówka. Mamy ten atut, że ten teren znamy bardzo dobrze. Por. "Konrad" nie chce nocować w Marianówce, gdyż musi się zobaczyć jak najprędzej z kpt. "Niebieskim".

Bez przeszkód przejeżdżamy las. Ja idę równolegle do drogi, którą jadą sanie. Znam ten las bardzo dobrze. Nasłuchuję i szukam ludzkich śladów. Idealny spokój. Za lasem wskakuję na sanie i szybko dojeżdżamy do drogi prowadzącej do przejazdu przez tory, a za torami już Obroki i dom "Ciotki Ludy".

Przed przejazdem kolejowym, na skraju lasu usytuowane jest gospodarstwo - kolonia. Dom, zabudowania gospodarskie, duże podwórze ogrodzone drewnianym płotem. Gdy podjeżdżamy bliżej orientuję się, że coś jest inaczej niż zwykle. Zamiast jasnego prostokąta podwórka przestrzeń ta jest ciemna. Spostrzegam, że stoi tam dużo sań i koni. Jest już za późno na zawracanie. Wybiega ktoś na drogę z karabinem i krzyczy - 
Stój, bo strzelam. Słyszę jak "Piwosz" mruczy: Jak ja ci strzelę, świński ryju. Pani Maryjka ma już za dużo wrażeń - biedna mdleje. Porucznik usiłuje coś zrobić, jakoś ją ułożyć. Widzę, że to oddział partyzancki, ale fatalnie dowodzony - brak ubezpieczenia. Odpowiadam głosem zawodowego kaprala - Zamknij mordę i natychmiast tu lekarza albo sanitariuszkę. Skutkuje, jak w każdej armii.

Za chwilę wartownik przychodzi z jakąś panią w średnim wieku, ubraną w kożuszek, długie buty, przepasaną pasem z kaburą, na rękawie biało-czerwona opaska i czarne litery 
W.P. Idący za nią żołnierz niesie torbę sanitarną. Za chwilę pani Maryjka zaczyna dochodzić do siebie, a ja usiłuję przekonać tę miłą i inteligentną panią w kożuszku, że mamy tylko kilometr do majątku w Obrokach, więc nie będziemy tu stali na mrozie. Ma tyle sań, więc może dać nam eskortę. Niestety, musimy czekać, aż przejedzie pociąg, a wtedy możemy jechać. Wszystko staje się jasne - chcą wysadzić pociąg. Jestem już przekonany, że to jest jakiś oddział akowski. Wiem, że na odcinku od stacji kolejowej Leśniczówka do stacji Wilkołaz tego typu akcje są zabronione. Podyktowane to jest bezpieczeństwem miejscowości położonych na tej trasie, których mieszkańcy w dużym stopniu zaangażowani są w pracę konspiracyjną. Nie czekamy długo. Od strony Leśniczówki przyjeżdża konno jakiś łącznik z rozkazem: Akcja odwołana, wycofujemy się. Edzio na odjezdnym pyta się złośliwie niefortunnego wartownika - Panie żołnierz, czy panu przypadkiem nie uciekł koń z siodłem? Konia, jak konia, ale siodła to szkoda. - Co, widzieliście go? - A widzieliśmy, ale pan już go nie dogoni.

Za kilkanaście minut wjeżdżamy do Ciotuni. Żegnam się z rodziną por. "Konrada", jak się okaże nie na długo. Melduję czekającącemu na nas kpt. "Niebieskiemu" wykonanie rozkazu. Ciocia daje kolację, o ile pamiętam, jajecznicę na boczku. Edzio jedzie zwrócić konie i sanie do folwarku, a ja kulbaczę mojego gniadego i jadę szukać swego oddziału. Właśnie mija doba od początku tych wydarzeń, w skali całej wojny tak mało znaczących, które później historyk odnotuje w jednym zdaniu:  
ze Sławinka przewiózł ich wozem konnym do Wilkołaza kpr. pchor. "Artur". Prawda, jakie to proste?

* * *


Po prawie pięćdziesięciu latach od tamtych wydarzeń (9 maja 1990 r.) otrzymałem list. Zaczynał się słowami:

        Drogi, kochany Arturze! Bohdanie, przyjacielu [...] nie wiem jak Ci to napisać [...] stało się coś, czego w najśmielszych przewidywaniach nie można było się spodziewać. Msza za Narodowe Siły Zbrojne - za żołnierzy, którzy przecież istnieli i walczyli z wrogiem (gdziekolwiek by on był) - to się w głowie nie mieści. Tyle lat, tyle, że wytrzymałość ludzka, znalazła się na pograniczu zniewolenia. [...]
        List Twój Drogi Arturze (tak wolę) przypomina mi czasy, w których - dla nas - młodych ludzi, liczyła się tylko Polska. Czasy - nie rozeznane przez nasze młode umysły, nie wiem, być może nie zawsze rozeznane przez naszych dowódców. To rzeczywiście nie znaczy, że Ci, których razem znaliśmy, byli bez skazy - to oczywiście czysto wojskowa ocena. Nie używam określenia - polityczna - bo dopiero 
ex post, można byłoby to ocenić, a to byłoby niesprawiedliwe. [...] Ale to już problemy, do późnowieczornych rozmów. Myślę, że wspólnych z Twoją żoną (pozdrawiam nieznajomą żonę wspaniałego człowieka, a jak Cię znam Arturze, Ona nawet nie wie, jaki Ty byłeś). [...]
        Nie wiem, czy Ty tak samo to odbierasz, że my (Ty i ja), którzy nie tak bardzo czegokolwiek się obawialiśmy (trochę z charakteru, trochę może ze źle pojętej miłości Ojczyzny), musimy gdzieś po strasznych latach do czegoś wrócić, do czego? Myślę, że jesteś ten sam Artur, którego jak zbawienia wypatrywaliśmy na Sławinku (nie wiem, czy bym dzisiaj trafił, gdzie to było) - [...] ktoś by nas zapytał: 
o co Wam (oczywiście przez duże "W") chodzi, co chcecie robić? Czy tylko wspominać? Czy ta nowa Polska Was (ciągle przez duże "W") tak samo obchodzi, jak dawniej. Czy to jest to samo?
        Widzisz, Kochany Arturze, wywołałeś duchy. [...] Na pogrzebie mojego Ojca 19.9.1985 r. ("Konrada") był "Juhas" ([Bruno] Sychowski) z "Niebieskim" (Jagielski) miałem też tam jakiś kontakt (nasze rodziny pochodzą z Pomorza). Wszystko to trochę "pokręcone". Nawet dzisiaj nie wiem, czy tak o wszystkim można pisać. [...] Mój Boże, żeby ta Twoja żona wiedziała, jaki Ty kiedyś byłeś, ale ja Jej powiem. Znakomitość - (powiesz mi, mam nadzieję, czy Ty się kiedyś bałeś?), proszę mi wierzyć, Droga Pani Szucka (nie znam imienia), Artur był nieprawdopodobny. Myślę, że on sam o tym nie wie. To właśnie jest piękne. Ciekaw jestem tego spotkania [...].
        Ściskam Ciebie i Twoich najbliższych, tak blisko serca, jak to tylko jest możliwe.
        Wasz Julek (kapral "Jur")

Zacytowałem fragmenty zupełnie prywatnego listu, nie tylko jako uzupełnienie napisane przez świadka i uczestnika tamtych wydarzeń. List zawiera również wiele ciekawych wątków, przybliżających w pewnym stopniu czasy, które kształtowały charaktery naszego pokolenia. Nie pominąłem - w cytowanych wyjątkach listu - niektórych sformułowań dotyczących mojej osoby. Ale trzeba pamiętać, że sformułowane one zostały na podstawie wrażeń odbieranych przez młodego wówczas człowieka, widzącego pierwszy raz z bliska partyzanta, i to w okolicznościach dość niezwykłych. Później miałem okazję wprowadzać "Jura" w arkana leśnej konspiracji. Byłem więc w pewnej mierze dla niego jakimś autorytetem. Taki stan emocjonalny, który wyrażał się choćby słowami: Artur, którego jak zbawienia wypatrywaliśmy na Sławinku (cytat z listu), na pewno miał zasadniczy wpływ na wyrażane niektóre opinie. "Jur" stawia w liście pytanie: czy się kiedyś bałem? Tak Julku, najczęściej przed mającymi nastąpić wydarzeniami. W czasie trwania akcji starałem się maksymalnie koncentrować na optymalnym sposobie wykonania zadania. Nie daj się zabić, oszczędzaj amunicję, ale staraj się strzelać pierwszy, gdy nie ma innego wyjścia - to cała filozofia.




Na potrzeby wojska

W swojej rzetelnej monografii o propagandzie zaplecza politycznego Narodowych Sił Zbrojnych Wojciech Jerzy Muszyński tak między innymi charakteryzuje tę organizację:

(...) należy podkreślić niezwykły fakt, że mimo ekstremalnie trudnych warunków okupacyjnych, stworzono tak silną, liczącą około 100 tys. członków, podziemną armię, przy czym dokonano tego wyłącznie własnymi siłami. Była to organizacja pozbawiona wpływów zewnętrznych, całkowicie samodzielna, nie finansowana przez żadną z walczących stron. NSZ były samodzielne politycznie, materialnie i ideologicznie: nie podlegały żadnym obcym ośrodkom decyzyjnym, nie były finansowane z zewnątrz, a dzięki wysokiemu morale były odporne na wszelkie ponadnarodowe prądy ideowe[4].

NSZ nie były finansowane przez żadną z walczących stron - to nie znaczy, że organizacja ta, tak jak każda inna podobna organizacja, nie musiała dysponować różnymi środkami materialnymi, a szczególnie finansowymi, koniecznymi na pokrywanie bieżących wydatków. Zdobywanie środków materialnych nie było pozostawione działaniom przypadkowym, lecz zostało ujęte w ścisłe ramy organizacyjne i podlegało wyraźnym wytycznym. Zachował się odpis instrukcji dowódcy NSZ (płk. Ignacego Oziewicza "Czesława") dla Akcji Specjalnej z 1 grudnia 1942 r. - a więc z pierwszego okresu działalności NSZ - dotyczącej następujących kwestii:

a/ uzyskanie broni i pieniędzy
b/ sprawdzenie gotowości i przydatności oddziałów w walce dywersyjnej
c/ obrona ludności przed bandytyzmem
[5].

W rozdziale III instrukcji, zatytułowanym "Wytyczne ogólne" między innymi stwierdza się:

        a/ komendanci okręgów przeprowadzą studium obiektów wg celów działania (...) Po otrzymaniu wyniku rozpoznania, wybiorą cel działania (...), a mianowicie:
        1. finansowy - Banki, Urzędy Skarbowe, Kasy Fabryk i Zakładów kierowanych przez Niemców, Ambulanse pieniężne. W każdym wypadku kwota zdobywana nie może być mniejsza od 100.000 zł. (...)
        - uzyskane pieniądze przekazywać w całości do dowódcy N.S.Z., w zależności od wyników, część pieniędzy będzie przekazywana na potrzeby oddziałów wypadowych
        - zdobyta broń i sprzęt zostanie przydzielona zasadniczo [przez] właściwych komendantów Okręgu
[6].

Instrukcja obejmuje 4 strony druku i jeszcze dziś budzi podziw wszechstronnością i precyzją zaleceń oraz dbałością o bezpieczeństwo wykonawców i ludności. Naturalnie, nie tylko zacytowana tu instrukcja porządkowała tak rozległą i różnorodną sferę działania, jaką było zdobywanie materialnych środków koniecznych do istnienia i rozwoju organizacji. Ważnymi źródłami finansowania NSZ były: dobrowolne opodatkowanie się, sprzedaż pięknie drukowanych "cegiełek" i darowizny.

Organizująca się w kraju armia - poza przygotowaniem potencjału ludzkiego, czyli tworzeniem sieci przeszkolonych oddziałów kadrowych - wymagała zgromadzenia koniecznego minimum uzbrojenia i utworzenia systemów zaopatrzeniowych, łącznościowych i transportowych. Szczególnie istotne było zorganizowanie zaopatrzenia, gdyż musiało ono działać od zaraz, bowiem wymagały tego istniejące i rozwijające się oddziały partyzanckie. Były dwa zasadnicze źródła zaopatrzenia.

Pierwsze - to właściciele ziemi. Rolnicy należący do organizacji i inni mieszkańcy wsi chętnie dzielili się zasobami (żywność, pasza) ze swoimi żołnierzami, gdy przyszło im kwaterować w danej wsi lub pobliskim lesie. Bardzo znaczącym zapleczem żywnościowo-paszowym były majątki ziemskie, których właściciele z reguły tkwili w konspiracji. Na Lubelszczyźnie np. klucz majątków Garbów - których współwłaścicielem był mjr Zygmunt Broniewski, dowódca Okręgu III NSZ - dochód przeznaczał prawie wyłącznie na potrzeby organizacyjne NSZ.

Drugie źródło - to niemiecki system zaopatrzenia. A więc magazyny, przedsiębiorstwa zarządzane przez administrację niemiecką: gorzelnie, cukrownie, mleczarnie, majątki ziemskie. Ponadto przejmowano dostarczone przez rolników obowiązkowe dostawy (kontyngenty).

Akcje na ten niemiecki system zaopatrzenia powodowały pewną dezorganizację w aprowizacji armii okupanta, zaś z drugiej strony dawały możliwość utrzymania oddziałów partyzanckich bez uciekania się do zbytniego obciążania miejscowej ludności, a chwilowe nadwyżki były stawiane do dyspozycji organizacji.

Tych kilka słów wstępu ma na celu uświadomienie współczesnemu czytelnikowi, że nawet w czasie wojny i w warunkach pełnej konspiracji, przy braku łączności oraz dobrej i bezpiecznej komunikacji, były nie do pomyślenia afery złodziejskie w kręgach przywódczych (władzy), tak jak to jest obecnie (piszę to w połowie 2003 roku). Przy głębszym zastanowieniu się można dojść do wniosku, że to nie jest takie dziwne. Przecież dzisiejsze tzw. elity rządzące (na różnych szczeblach) to dostosowana do naszych czasów formacja polityczna, którą dawniej tworzyły PPR i GL-AL - wystarczy poczytać zachowane w archiwach dokumenty tych prosowieckich ugrupowań lub opublikowane różnego rodzaju pamiętniki i wspomnienia czołowych ich przywódców.

W okresie partyzanckim niejednokrotnie uczestniczyłem w różnych akcjach, w których głównym lub pobocznym celem było zdobycie dóbr materialnych na cele organizacyjne.

* * *


A teraz relacja z jednej takiej akcji, którą uważam za wzorcową. Jej przebieg wykazał bardzo dobre przygotowanie kilku placówek wiejskich pod względem dyscypliny, punktualności i odpowiedzialności. Niestety, nie pamiętam dokładnej daty, ale było to w końcu października 1943 r.

Bezpośrednim celem akcji było wywiezienie z magazynów stacji kolejowej Wilkołaz (Zdrapy) zmagazynowanych tam kilkudziesięciu ton zboża. Magazyny mieściły się w długich, drewnianych barakach, w większości zaopatrzonych w rampy. Zboże przechowywane było luzem. Akcja mogła być przeprowadzona wyłącznie w nocy i nie mogła trwać dłużej niż kilka godzin.

Stacja kolejowa Wilkołaz położona jest na południe od wsi tej samej nazwy, przy torze kolejowym Lublin-Kraśnik, na terenie niewielkiej wsi Zdrapy. W tej okolicy tor biegnie w kierunku północ-południe. 10 km na południe znajduje się stacja kolejowa Kraśnik, posiadająca dość silny garnizon niemiecki. Na północy najbliższą stacją (oddaloną o około 7 km) jest Leśniczówka, a dalej tory biegną do Niedrzwicy i Lublina. Na odcinku Kraśnik-Wilkołaz (wieś) w odległości kilkuset metrów na zachód od toru i prawie doń równolegle biegnie szosa łącząca Kraśnik z Lublinem. Szosa ta w Wilkołazie przechodzi pod wiaduktem na wschodnią stronę toru i po tej stronie prowadzi aż do miejscowości Niedrzwica Duża. Budynek stacji w Wilkołazie, perony i magazyny położone są po zachodniej stronie toru. Drogowy dostęp do budynku stacji w owym czasie to (od zachodu) bita droga odchodząca od szosy Kraśnik-Lublin, natomiast od wschodu - polna droga biegnąca przepustem pod torami kolejowymi.

Zbrojną osłonę akcji stanowiła część oddziału partyzanckiego "Znicza" (Leona Cybulskiego) i kilka uzbrojonych drużyn pochodzących z placówek NSZ z okolicznych wiosek. Siła ognia to 3 polskie RKM wzór 28, kilka pistoletów maszynowych oraz kilkadziesiąt karabinów powtarzalnych i granaty. W skład tego ugrupowania wchodził kilkuosobowy zwiad konny, którego głównym zadaniem było rozpoznanie i utrzymanie łączności. Ja należałem do tego zwiadu i podlegałem bezpośrednio dowodzącemu akcją kpt. "Niebieskiemu" (Józef Jagielski). Transport pododdziału stanowiły furmanki konne, które w czasie przebiegu operacji rozlokowane były po wschodniej stronie torów. Integralną część osłony zbrojnej stanowił również kilkuosobowy patrol, który opanował o oznaczonej godzinie stację kolejową Leśniczówka, kontrolując i nadzorując centralę telefoniczną i nastawnię. W ten sposób stworzono pewien system ostrzegawczy i zabezpieczenie przed ewentualnym atakiem Niemców przy pomocy transportu kolejowego od strony Lublina. O ataku od strony Kraśnika miał informować nasłuch telefoniczny, prowadzony z kontrolowanych stacji Wilkołaz i Leśniczówka. Również wysunięte na południe patrole miały za zadanie ostrzeganie przed zbliżającymi się pociągami od strony Kraśnika. Najbardziej prawdopodobne kierunki ewentualnej odsieczy niemieckiej to: od szosy Kraśnik-Wilkołaz (od zachodu), przez wieś Pułankowice (od południa) oraz od szosy Wilkołaz-Zakrzówek (od północnego wschodu). Przybycie ewentualnej ekspedycji niemieckiej nie mogło być niezauważone przez nasze wysunięte patrole, obserwujące szosę z kierunków Kraśnika i Lublina. Ponad połowa naszych sił obsadziła teren między szosą a torami. Południowe skrzydło ubezpieczało wieś Pułankowice, północne zaś sięgało do szosy Wilkołaz-Zakrzówek. Dalszy odcinek tej drogi, a więc od północnego wschodu, był obserwowany i ubezpieczony przez ruchome patrole. Reszta naszych sił ubezpieczała rejon magazynów i w razie potrzeby pomagała: utrzymywała i zapewniała płynność ruchu furmanek przyjeżdżających i odjeżdżających z ładunkiem.

Jak już pisałem, pierwszym celem tej akcji było wywiezienie z magazynów niemieckich kilkudziesięciu ton zboża, drugim - nie mniej ważnym - sprawdzenie praktycznych możliwości organizacyjnych: zdolności do zmobilizowania w warunkach konspiracji większej liczby środków transportu oraz gotowości bojowej placówek w rejonie Wilkołaza i Zakrzówka. A więc były to swego rodzaju manewry, z tym, że istniała realna możliwość starcia zbrojnego z wrogiem oraz konieczność zachowania głębokiej konspiracji na dość dużym obszarze.

Piszę o tym dość szczegółowo, gdyż brałem czynny udział w przygotowaniach do tej akcji. Chcę też uświadomić czytelnikowi, na czym między innymi polegała działalność konspiracyjnych struktur przygotowujących się do przyszłych, prowadzonych na szerszą skalę, zadań wyzwoleńczych. Osłona zbrojna była ważnym elementem, ale z punktu widzenia wojskowego zadanie nie było zbyt skomplikowane. Ruch środków transportowych mógł odbywać się wyłącznie w kierunku wschodnim, gdyż przekraczanie szosy Kraśnik-Lublin było zbyt niebezpieczne ze względu na możliwość zupełnie przypadkowej dekonspiracji. Kierunek wschodni miał jednak jedną niedogodność - przekraczanie torów przez przepust, w którym nie było miejsca na mijanie się wozów, zatem ruch mógł odbywać się tylko wahadłowo. Wszystkie te szczegóły zostały rozpracowane bardzo dokładnie, a później precyzyjnie wykonane. Specjalne zmieniające się ekipy ładowały zboże do dostarczanych sukcesywnie worków, później ładowano je na czekające już wozy i wywożono dalej pod nadzorem służb porządkowych. Komendanci placówek wcześniej przygotowali miejsca składowania. Osoby postronne, które znalazły się przypadkowo na terenie przeprowadzanej operacji, były gromadzone w poczekalni stacji i wypuszczone dopiero po jej zakończeniu.

Akcja rozpoczęła się około godziny dziewiętnastej opanowaniem przez uzbrojonych ludzi stacji kolejowych Wilkołaz i Leśniczówka oraz przejęciem kontroli nad centralkami telefonicznymi. Dozorców i ludzi niepewnych (wskazanych przez wywiad) odizolowano, zamykając ich w jednym z pomieszczeń magazynowych. Całość operacji trwała około pięciu godzin.

Po tym wydarzeniu oddział "Znicza" przeniósł się w okolice Bożej Woli i Szklarni, gdzie czekaliśmy na reakcję Niemców. Ale Niemcy nie zareagowali. Natomiast w okolicy opowiadano, że przemieszczał się jakiś bardzo silny oddział na kilkudziesięciu furmankach i po drodze opróżnił magazyny zbożowe w Wilkołazie. W rezultacie tej akcji sprawdzono wartość organizacyjną i bojową okolicznych placówek, chłopi odzyskali w dużej mierze oddane na kontyngent zboże, a nasze oddziały leśne działające w tym terenie miały zapewnioną przez dłuższy czas mąkę, a więc chleb.

* * *


Teraz postaram się odtworzyć przebieg akcji na stacji kolejowej w Kraśniku, której celem było zdobycie funduszy na potrzeby organizacji. Marek Jan Chodakiewicz w swojej monografii 
Narodowe Siły Zbrojne - "Ząb" przeciw dwu wrogom podaje:

Na początku maja pięcioosobowa grupa wypadowa pod dowództwem ppor. "Lechity" wykonała napad na kasę na stacji Kraśnik. Zdobyto dwa miliony złotych i broń. Podczas wycofywania się NSZ-owcy wpadli na patrol niemiecki (...) Niemców rozbrojono (...)[7].

W przypisach autor powołuje się między innymi na zachowane w Archiwum Państwowym w Lublinie meldunki dzienne Dowództwa Wojskowego Generalnego Gubernatorstwa oraz meldunki dzienne Ortskommandatur Ordnungspolizei Lublin. Meldunki te noszą daty 9 i 13 maja 1944 r. Ja pamiętam piękną, świeżą, wiosenną zieleń oraz niskie jeszcze oziminy. A więc musiał to być rzeczywiście początek maja. Obiektem, z którego zabrano pieniądze nie była kasa kolejowa stacji, lecz działające w jednym z budynków stacyjnych biuro dużego przedsiębiorstwa niemieckiego, prowadzącego przebudowę linii kolejowej łączącej Lublin z Rozwadowem.

Nasz wywiad ustalił, że w pewnych dniach w kasie przedsiębiorstwa może być zgromadzona większa kwota pieniędzy, przeznaczonych na finansowanie prac kolejowych na odcinku Lublin-Rozwadów. Ustalono również miejsce i sposób przechowywania pieniędzy. Rozeznanie warunków terenowych przeprowadził ppor. "Lechita" (Stanisław Samborski-Tomkowicz), który znał ten teren najlepiej, gdyż pochodził z tych okolic. "Lechita" przedstawił nam ramowe założenia przedsięwzięcia: pieniądze mogą być zdobyte wyłącznie bez wywołania strzelaniny; uzbrojenie własne i uzbrojona osłona służy wyłącznie umożliwieniu wycofania się grupie operacyjnej w razie nieprzewidzianego niepowodzenia i konieczności obrony życia.

W omawianym okresie stacja kolejowa w Kraśniku posiadała duży garnizon ochronny. Ponadto stacjonował tu zazwyczaj skład pociągów z transportem wojskowym z własną osłoną, a bardzo często stały pociągi z wojskiem jadącym na front lub zeń wracającym. Poza znaczną liczebnością Niemców istotne było, że byli to żołnierze frontowi, którzy swą postawą i wyszkoleniem bojowym różnili się wyraźnie od policji czy nawet żandarmerii. Dlatego nasza siła ognia nie przedstawiała większego znaczenia w planowanej akcji ofensywnej, natomiast mogła mieć znaczenie w wypadku dekonspiracji i konieczności otwartego wycofywania się. Możliwość ewentualnej obrony miała również olbrzymie znaczenie psychologiczne.

Operacja zaplanowana była na szczeblu szefa sztabu okręgu, w ścisłym powiązaniu ze służbami komendy powiatu. Do komendanta powiatu i szefa sztabu należało przeprowadzenie drobiazgowego wywiadu i - na podstawie uzyskanych danych - wyznaczenie optymalnego dnia i pory operacji. Skład zespołu wykonawczego zatwierdził szef sztabu okręgu mjr Zbigniew Wyrwicz "Witold". Zespół ten montowano na szczeblu komendy powiatu, we współpracy z kpt. "Cichym" (dowódcą oddziału partyzanckiego) i dowódcami placówek. Chodziło o znalezienie ludzi o odpowiednich warunkach i predyspozycjach psychicznych i fizycznych. Część z nich powinna znać język niemiecki, wszyscy powinni być sprawdzeni w poprzednich akcjach oraz znać się na tyle, by mieć do siebie zaufanie w nieprzewidzianych okolicznościach.

Marek Jan Chodakiewicz podaje w swojej książce, że była to "pięcioosobowa grupa wypadowa". Otóż ta grupa w rzeczywistości składała się z sześciu osób.

Bezpośrednio na miejscu całą operacją dowodził ppor. "Lechita". Znał teren, był starym partyzantem - jeszcze w "Aleksandrówce" i u "Stepa" (Henryk Figuro-Podhorski). Wszyscy go znaliśmy i był również jedynym naszym kandydatem na dowódcę. Plan działania rozpracowaliśmy bardzo szczegółowo i każdy wiedział dobrze, co ma robić. Ingerencja dowódcy mogła być potrzebna tylko w wypadku nieprzewidzianych sytuacji. A taka, jak się okazało, zdarzyła się i wtedy "Lechita" podjął obowiązującą nas wszystkich decyzję.

Patrol nasz składał się z dwóch zespołów. Pierwszy - to trzyosobowa grupa uderzeniowa, a drugi - grupa osłony i transportu (również 3 osoby).

Grupa uderzeniowa (bezpośredniego wykonania):
1) ppor. "Lechita" (Stanisław Samborski-Tomkowicz),
2) ppor. "Cynik",
3) podch. "Artur" (Bohdan Szucki).
Tą grupą i całością dowodził "Lechita".

Grupa osłony:
1) sierż. "Sokół" (Bolesław Skulimowski),
2) kpr. "Zawisza" (Władek N.N.) - celowniczy RKM-u,
3) kpr. "Piwosz" (Edward Poleszak) - odpowiedzialny za furmankę zaprzężoną w parę koni.
Osłoną dowodził "Sokół".

Pochodziliśmy z różnych środowisk konspiracyjnych NSZ Okręgu III.

"Lechita" - żołnierz oddziałów partyzanckich, zajmował się pracą oświatową, miał kontakty z dowództwem okręgu i powiatu. Znał teren i dość dobrze język niemiecki. Zaliczałem go do kręgu bliskich przyjaciół.

"Cynik" - skierowany kilka miesięcy temu do Okręgu Lubelskiego z Warszawy. Świetnie mówiący po niemiecku (pochodził z Pomorza). Typowy sztabowiec, odważny, koleżeński. Nie wyglądał na "bojowego partyzanta". Raczej niski, o dość zaokrąglonych kształtach. Miałem okazję spędzić z nim wiele tygodni, podróżując saniami lub bryczką po Lubelszczyźnie w różnych sprawach organizacyjnych. Zaprzyjaźniliśmy się i ufaliśmy sobie.

"Artur" - z poważnym stażem partyzanckim. Włączony do zespołu na wyraźne życzenie "Lechity" i szefa sztabu okręgu mjr. "Witolda".

"Sokół" - macierzysty jego przydział to placówka w Marianówce. Swego czasu sam rozbroił trzech żołnierzy niemieckich na stacji kolejowej Leśniczówka. Od tego czasu nie rozstawał się z pięknym nowym empi, które było powszechnym obiektem zazdrości. Częściej przebywał w oddziałach "Cichego", "Znicza" i "Stepa" niż w macierzystej placówce. Był również członkiem kompanii szkoleniowej (leśna szkoła podoficerska i podchorążówka) por. "Juhasa" (Bruno Sychowski), stąd bliższa z nim moja znajomość i przyjaźń.

"Zawisza" - również należał do placówki Marianówka, ale że był dobrze wyszkolonym i odważnym celowniczym RKM-u, częściej przebywał w oddziałach niż w domu.

"Piwosz" - z placówki w Wilkołazie, zaufany kpt. "Niebieskiego", kolega i przyjaciel. Furman doskonały.

Uzbrojenie - siła ognia patrolu: 1 RKM wz. 28, 1 pistolet maszynowy, 4 karabiny mauzery, broń krótka, kilkanaście granatów. Naturalnie, grupa uderzeniowa w czasie samej akcji uzbrojona była, ze zrozumiałych względów, tylko w broń krótką i granaty. Ja np. miałem rewolwer typu nagan, wyprodukowany w Radomiu, pistolet vis i trzy magazynki zapasowe amunicji oraz dwa granaty polskie - obronny i zaczepny. Na furze w słomie ukryte były cztery karabiny i dostateczna ilość amunicji do nich oraz - w dwóch chlebakach - zapasowe magazynki do RKM-u.

Ubrani byliśmy po cywilnemu, w płaszcze "prochowce". "Lechita" i "Cynik" mieli po dużej skórzanej teczce, a ja jakąś torbę tekstylną, noszoną na pasku na ramieniu.

Bez większych problemów drogami polnymi dojechaliśmy do lasu położonego opodal wsi Pułankowice, Rudki, Stróża, Kolonia Stróża i dochodzącego swoim zachodnio-południowym krańcem do stacji kolejowej Kraśnik. Tor przekroczyliśmy między Kolonią Stróżą, a stacją Kraśnik. Później, drogą polną biegnącą po południowej stronie torów w kierunku zachodnim, dotarliśmy do terenów stacji Kraśnik. Ta polna droga biegła wzniesieniem nad niżej położonymi torami. Zachowując normalne środki ostrożności, zajęliśmy stanowisko wyjściowe naprzeciw budynku stacyjnego na starym, nieużywanym cmentarzu porośniętym dość wysokimi drzewami. Pod osłoną tych drzew zostawiliśmy obróconą w kierunku powrotu furmankę. "Zawisza" znalazł dobre miejsce na stanowisko RKM-u. Miał w polu ostrzału budynek stacji i usytuowany z prawej strony budynek, w którym mieściły się biura będące celem akcji. Ponieważ ten zadrzewiony cmentarz położony był na wzniesieniu nad stacją, to w zasadzie duża część terenów stacyjno-kolejowych była w polu ostrzału. "Piwosz" oporządził pozostawioną na wozie broń długą oraz utrzymywał pojazd w gotowości do natychmiastowego ruszenia. Jego, wydawałoby się, pasywna rola na pewno była denerwująca i nie do pozazdroszczenia.

Pozostała nasza czwórka cofnęła się 200-300 metrów i polną drogą zeszliśmy na drogę biegnącą bezpośrednio obok torowiska. Udaliśmy się nią w kierunku budynków. Drogę tę od torów oddzielały jakieś ogrody porozdzielane drewnianymi płotami. Przy jednym z tych płotów, oddalonych od właściwego celu akcji około 100 metrów, może trochę więcej, pozostał "Sokół". Budynek, będący celem akcji, widział ze swego stanowiska "Zawisza", "Sokół" zaś miał wgląd na większą część torowiska i na tył budynku, w którym mieściły się biura będące bezpośrednim celem akcji. Pod płaszczem miał pistolet maszynowy, zapasowe magazynki, pistolet, a w kieszeni dwa granaty. Oparty o płot robił wrażenie czekającego na kogoś.

Nasza trójka poszła dalej w następującym szyku: z przodu "Lechita" z "Cynikiem", a ja ("Artur") kilka kroków za nimi. Na placyku przed stacją było pusto, tylko na ławce, ustawionej przy wejściu do budynku będącego naszym celem, rozsiadło się dwóch Niemców w szarych mundurach i z pistoletami w kaburach przy pasach. Nie było czasu na zastanawianie się. "Lechita" z "Cynikiem" bez wahania przeszli obok tej ławki, weszli przez otwarte drzwi na klatkę schodową. Coś tam sobie pogwizdując wolno poszedłem za nimi. Czekali na mnie na półpiętrze, obserwując przez uchylone okno plac przed stacją. Ja pozostałem na tym punkcie obserwacyjnym. Oni zaś szybko pokonali następne półpiętro i na pierwszym piętrze zapukali do drzwi po prawej. Decydujący, denerwujący moment. Czy otworzą nam drzwi? Po dłuższej chwili męski głos pyta przez drzwi po niemiecku: kto tam i po co? Erudycja "Cynika" i jego świetna niemczyzna widać uspokoiła pytającego, gdyż za chwilę drzwi się uchyliły.

Od tej chwili akcja rozegrała się błyskawicznie. Wysportowany "Lechita" w oka mgnieniu obezwładnił Niemca, "Cynik" zaś krótko wytłumaczył, że tylko spokój może uratować mu życie. Zgodnie z ustaleniami opuściłem swój punkt obserwacyjny na półpiętrze i zająłem stanowisko w przedpokoju, zamykając najpierw na zasuwę drzwi prowadzące na klatkę schodową. A więc byliśmy wewnątrz lokalu, który był zarówno biurem, jak i mieszkaniem zajmowanym przez dyrektora przedsiębiorstwa i jego żonę. Kobieta po zorientowaniu się, że nie jest to wcale towarzyska wizyta, dostała ataku histerii. "Lechita" musiał w sposób skuteczny i stanowczy uciszyć ją, zakrywając jej głowę poduszką i grożąc, że jeżeli się nie uspokoi, to będzie musiał ją zadusić. Pomogło radykalnie. Została zakneblowana i związana oraz wygodnie ułożona na kanapie.

Sprawdziłem resztę pomieszczeń - były puste. Niemiec był spokojny i nawet chętny do współpracy. Wskazał, w której szufladzie biurka przechowuje broń. Był to pistolet siódemka - mauzer. Bardzo ładne cacuszko, które potem mnie przypadło na pamiątkę. Bez większych ceregieli otworzył kasę pancerną, z której wyjęliśmy pieniądze - młynarki. Załadowaliśmy nimi dwie duże teczki oraz moją materiałową torbę. Ile tego było - nie wiem. Marek Chodakiewicz wymienia sumę dwóch milionów złotych. Być może, nigdy tym się nie interesowałem.

Cała akcja trwała nie więcej niż 10 minut i zakończyła się udzieleniem gospodarzom grzecznych wskazówek o dalszym zachowaniu się, które można tak streścić: nie jesteśmy bandytami, pieniądze potrzebne są na prowadzenie dalszej wojny z hitleryzmem, nie mamy zamiaru robić im nic złego, ale zrozumiałe, że musimy się zabezpieczyć, dlatego zostaną skrępowani i zakneblowani. Po półgodzinie, nie wcześniej, będą mogli starać się uwolnić. Gdyby spowodowali wcześniejszy alarm, to niestety dla przykładu będą musieli być zlikwidowani. Szarmancki "Cynik" przeprosił uspokojoną już kobietę za niewygody i zakończyliśmy bezpośrednią akcję, wycofując się w następującym porządku: najpierw wyszedł "Cynik" z wyładowaną teczką, następnie - "Lechita" również z teczką, a kilkanaście metrów za nim - ja z dość pękatą torbą, po uprzednim dokładnym zamknięciu mieszkania i zabraniu kluczy.

Teraz dla mnie zaczęła się najtrudniejsza część zadania. Na ławeczce przy wyjściu z budynku wciąż siedziało dwóch Niemców. Trzeba było przejść krokiem beztroskim, powoli, około 300 metrów. To było najtrudniejsze. Instynkt podpowiadał zrobienie szybkiego skoku w kierunku zadrzewionego cmentarzyka, czekającej furmanki i osłony RKM-u "Zawiszy". Natomiast ustalony plan i rozsądek nakazywały przejść spacerowym krokiem kilkaset metrów wzdłuż ogródków położonych obok torów, minąć czekającego "Sokoła", który będzie zamykać pochód jako czwarty i wejść lekko pod górę na drogę, gdzie stała furmanka. "Zawisza" po zorientowaniu się, że wszyscy już się wycofali, miał opuścić swoje stanowisko z RKM-em i jako ostatni dotrzeć do furmanki. Ta kilkusetmetrowa trasa przebyta krokiem spacerowym okazała się bardziej męcząca od wielogodzinnych marszów lub godzin spędzonych w siodle.

Z wielką chęcią i szybko zajęliśmy miejsca na furmance, a Edzio powiózł nas w drogę powrotną. Odprężenie i spokój nie trwały jednak długo. Po przejechaniu może 300-400 metrów, nagle Edzio oznajmił konspiracyjnym szeptem: 
Niemcy. Rzeczywiście, poboczem drogi w naszym kierunku posuwał się gęsiego patrol żołnierzy niemieckich, zmierzających w kierunku stacji. Nie pamiętam, ilu ich było dokładnie, ale nie mniej niż sześciu, a więc - jeden na jednego.

"Lechita" wydał rozkazy. Mieliśmy jechać wolno, a po zrównaniu się z Niemcami, szybko skoczyć i obezwładnić ich siłą i zastraszeniem. Należało unikać bezwzględnie strzelaniny, gdyż jeszcze byliśmy zbyt blisko stacji. Zaskoczenie było zupełne. Szybkie 
Hände hoch i kilka ciosów kolbami pozbawiło tych ludzi zupełnie woli obrony. Rozbrojenie z karabinów i zabranie im mundurów i butów były kwestią kilku minut. Por. "Cynik" spokojnie i rzeczowo wyjaśnił, że ich życiu nic nie grozi, jeżeli będą zachowywać się rozsądnie. Lepiej niech tu poczekają 10-20 minut, bowiem dalej mogą natknąć się na inną grupę partyzancką, a jak tamci postąpią z nimi, to gwarancji żadnej nie ma. Szybko odjechaliśmy. Tor przekroczyliśmy, przeskakując go pojedynczo i wzajemnie się ubezpieczając. Tylko Edzio nie schodził z furmanki. Znowu byliśmy w lesie na drodze, którą godzinę temu jechaliśmy w przeciwnym kierunku.

W tym momencie na stacji w Kraśniku wybuchła strzelanina. Chyba strzelali wszyscy obecni w tym czasie Niemcy, dla dodania sobie animuszu i zamanifestowania swojej siły ognia. Strzelanina rozpoczęła się z chwilą, gdy patrol w bieliźnie zameldował się u komendanta stacji.

Dalsza podróż odbyła się bez przeszkód. Spotkaliśmy się z szefem sztabu i kpt. "Niebieskim" w umówionej kolonii. Ja wziąłem niemiecką miękką czapkę i kurtkę mundurową oraz saperki, które służyły mi aż do czasu rozwiązania oddziału. "Lechita" wręczył mi na pamiątkę zdobyczną "siódemkę" - mauzera. Nie jestem pewien, czy było to całkiem formalne, ale na pewno przyjacielskie i sympatyczne. Myślę, że szef sztabu nic o tym nie wiedział.

Odmeldowałem się. Przesiadłem się na furmankę "Sokoła" i "Zawiszy" i pojechaliśmy na kolację do gościnnej Marianówki. "Lechita" i "Cynik" zostali, aby sporządzić szczegółowy raport i przekazać zdobyte walory.
Na drugi dzień rozniosła się wiadomość, że stację Kraśnik usiłowała opanować silna grupa partyzancka, która stoczyła ciężką walkę z będącym w tym czasie na stacji wojskiem niemieckim.
To tyle relacji bezpośredniego uczestnika tamtych wydarzeń. Muszę przyznać, że akcja ta - mimo że uwieńczona pełnym sukcesem, przeprowadzona pokazowo i potwierdzająca sprawność ośrodków wywiadowczych i wykonawczych - nie zrobiła na nas, jej uczestnikach, głębszego wrażenia. Ja ją zapamiętałem głównie ze względu na wygodne zdobyczne saperki oraz ból mięśni ud powstały w wyniku spacerowego tempa w czasie wycofywania się, to jest wyjścia z budynku i dotarcia do czekającej furmanki.

Nie jest łatwo zostać bohaterem, szczególnie wbrew własnej woli i akceptacji.




Mogiły i broń

Poniższa relacja jest pretekstem do naświetlenia sposobów prowadzenia działań zbrojnych na okupowanym terenie i być może będzie pomocna w zrozumieniu sensowności takich działań. Działań tak różniących się od opisywanych, szczególnie przez autorów komunistycznych, wg których - jak się wydaje - jedynym celem było zabijanie przeciwników bez oglądania się na konsekwencje i przekonanie czytelnika, że takie posunięcia mają istotny wpływ na losy wojny, co jest naturalnie sprzeczne z rzeczywistością. Bezpośrednim impulsem do napisania tych wspomnień, zaopatrzonych tym obszernym wprowadzeniem, było stwierdzenie jednej z bliskich mi osób - oczytanej, potrafiącej myśleć logicznie, że w literaturze pisanej przez członków NSZ czy o NSZ brak jest opisów spektakularnych, brawurowych akcji, na podstawie których współcześni czytelnicy wyrabiają sobie pogląd o wartości danej organizacji i jej wkładzie w uzyskanie niepodległości.

I tu właśnie pobrzmiewa echo propagandowej literatury komunistycznej. Dlatego trzeba zdefiniować i wyjaśnić niektóre podstawowe pojęcia: kto był wrogiem Polski i Polaków, czym charakteryzowała się walka w warunkach konspiracji w czasie II wojny światowej oraz zwrócić uwagę na problem bandytyzmu i jego zwalczania.

Wrogowie

Kto w okresie II wojny światowej był wrogiem państwa i narodu polskiego? Jestem przekonany, że na tak postawione pytanie większość, szczególnie nie pamiętająca wojny, odpowie bez wahania - naturalnie Niemcy, dodając często "Niemcy hitlerowskie". I na podstawie tej tezy - przyjętej jako pewnik - buduje się całe konstrukcje myślowe - wyjaśniające, tłumaczące, chwalące, potępiające itp. ugrupowania oraz poszczególnych ludzi, działających i walczących w okresie wojny o "wolną Polskę". Cudzysłów stawiam tu z całą premedytacją, gdyż jak się okazuje "czarne" wcale nie oznacza czarne, a "białe" - białe. Dla jednych "wolna" oznacza suwerenna, a dla niektórych "wolna" to znaczy "zjednoczona w bratnim sojuszu ze szczęśliwymi narodami Związku Sowieckiego" (sformułowanie z epoki). Często dodawano jeszcze "pod przewodnictwem (tu występowały liczne przymiotniki, np. wielkiego przyjaciela Polski, genialnego) Józefa Wissarionowicza Stalina". To nie jest czarny humor, to są fakty brzemienne w tragiczne skutki dla milionów ludzi. Polskie dzieci w szkołach uczą się, że II wojna światowa rozpoczęła się napaścią hitlerowskich Niemiec na Polskę 1 września 1939 r. i że Polska została wyzwolona w latach 1944-45 przez "Armię Czerwoną i walczące u jej boku Wojsko Polskie" zorganizowane w "bratnim Związku Radzieckim".

Chcąc zrozumieć "ludzi podziemia", należy uświadomić sobie i pamiętać, że ludzie ci powszechnie zdawali sobie sprawę, że wojna rozpoczęła się napaścią na Polskę przez zaprzyjaźnione ze sobą w tym czasie dwa totalitarne państwa: III Rzeszę Niemiecką i Związek Sowiecki. Bolszewicy okupowali ponad 50% terytorium państwa polskiego i od pierwszych dni rozpoczęli krwawą eksterminację Polaków: zwykłe mordy całych grup ludnościowych, masowe ludobójcze wywózki w głąb azjatyckiej części Związku Sowieckiego czy zaplanowane mordy, których symbolem stał się Katyń. Sowieckie i niemieckie służby bezpieczeństwa podpisały znane porozumienie o wspólnym zwalczaniu wszelkich poczynań niepodległościowych Polaków. I to porozumienie było realizowane nawet w tym czasie, gdy Sowieci i Niemcy byli już w stanie wojny.

Sowieci znaleźli się w koalicji antyniemieckiej nie z własnej woli, ale w wyniku ataku Niemców w czerwcu 1941 r. na Związek Sowiecki. Stali się więc pod przymusem sojusznikami naszych sojuszników, ale to wcale nie zmieniło ich stosunku do państwa i narodu polskiego. Chcąc zamknąć te krótkie rozważania dotyczące kwestii, kogo zaliczaliśmy w okresie wojny do wrogów, przytoczę rozkaz nr 3 z 15 stycznia 1944 r. wydany przez dowódcę NSZ "Żegotę", płk. Tadeusza Kurcyusza. Rozkaz ten porządkuje i wyjaśnia stosunek Polskiego Państwa Podziemnego do zewnętrznego i wewnętrznego bolszewizmu.

 
NARODOWE SIŁY ZBROJNE
Dowództwo
L. 18/44


 
M. p. dn. 15 stycznia 1944 r.

ROZKAZ OGÓLNY Nr. 3


        
Wobec przekroczenia przez wojska sowieckie granicy Polski, Rząd Polski w Londynie oraz społeczeństwo polskie w Kraju wyrażają swą niezłomną wolę przywrócenia niepodległości całego terytorium polskiego do granicy na Wschodzie z przed roku 1939, ustalonej za obustronną zgodą traktatem ryskim i potwierdzonej ogólnymi zasadami Karty Atlantyckiej oraz deklaracjami rządów sprzymierzonych, które nie uznały żadnych zmian terytorialnych, jakie w Polsce nastąpiły od sierpnia 1939 roku.
        Postawa Narodu Polskiego w 1939 r., jak i przez cały przeciąg okupacji niemieckiej w walce, w której ponosił Naród Polski tak ciężkie ofiary, w pełni potwierdza oświadczenie Rządu Polskiego z dn. 4.I.44 r., iż Polska postępowaniem swym niejednokrotnie dowiodła, że nie uzna żadnych narzuconych Jej przemocą zmian i postanowień jednostronnych.
        ZSSR, równocześnie z głoszonymi roszczeniami do połowy ziem polskich, prowadzi w Kraju przez swe agentury PPR i Armię Ludową, komunistyczną akcję dywersyjno-rewolucyjną wymierzoną przeciw ustrojowi i całości Państwa Polskiego.
        Żołnierze! Jedna jest dla nas Polska prawdziwie Niepodległa i Wielka, zdolna zapewnić pokój sobie i innym narodom Europy Środkowej i dać wszystkim Polakom ziemię lub warsztat pracy. - Jest nią Polska od granicy traktatu ryskiego na wschodzie, po Odrę i Nisę Łużycką na Zachodzie.
        Zgodnie z deklaracją N.S.Z., która głosi: "Nasze granice wschodnie ustalone traktatem ryskim nie podlegają dyskusji", stwierdzam:
        
Narodowe Siły Zbrojne walczyć będą o przywrócenie Polsce wszystkich Jej ziem wschodnich.
W sytuacji obecnej wydaję następujące polecenia ogólne:

  1. Wojska sowieckie na terytorium Polski muszą być uważane za wojska wrogie.

  2. Z uwagi jednak na obecne położenie międzynarodowe oraz konieczność zwalczania Niemiec siłami ich wszystkich przeciwników polecam na podstawie instrukcji Rządu R.P. z dn. 27 października 1943 r. i rozkazów Wodza Naczelnego unikać konfliktów z regularnymi wojskami sowieckimi. W wypadku gdyby władze sowieckie nie uszanowały życia i mienia obywateli polskich wydam rozkazy specjalne.

  3. Na podstawie instrukcji Rządu R. P. z dn. 27 października 1943 r. przewidującej współpracę z wojskami sowieckimi jedynie w wypadku poprzedniej normalizacji stosunków polsko-sowieckich, podaję do wiadomości, że wszelka współpraca obywateli polskich z wojskami sowieckimi jako działanie wbrew rozkazom Rządu i interesom Narodu Polskiego traktowana będzie jako zdrada Państwa Polskiego.

  4. Dążenie do normalizacji stosunków z rządem ZSSR ani ewentualne osiągniecie tego porozumienia nie może powstrzymać bezwzględnej walki z komunizmem i rozkładową akcją agentur bolszewickich na ziemiach polskich.

  5. Okręgi wschodnie otrzymają rozkazy szczegółowe i instrukcje dla ludności cywilnej.

Dowódca Narodowych Sił Zbrojnych

(-)  Ż e g o t a.                     
 


Jako komentarz końcowy, który ma nawet trochę szerszy zakres, niech posłuży cytat z książki Zbigniewa Siemaszki Polacy i Polska w drugiej wojnie światowej.

Symbolem zmian w psychice narodu polskiego, które zaszły po ostatniej wojnie, są następujące okoliczności. W styczniu 2000 r. w 55 rocznicę wkroczenia do Warszawy armii sowieckiej i oddziałów Ludowego Wojska Polskiego, biskup polowy (...) odprawił uroczystą mszę św. w katedrze Wojska Polskiego w Warszawie. Potem złożono na Grobie Nieznanego Żołnierza wieńce. U podłoża tych kościelno-państwowych uroczystości leży brak zrozumienia, że celem walk armii sowieckiej w latach 1944-1945 było nie wyzwolenie Polaków, a pobicie Niemiec, rozprzestrzenianie imperium sowieckiego i opanowanie Polski[8].

Walki w warunkach konspiracji w Polsce

Propaganda komunistyczna od początku zarzucała polskiemu podziemiu niepodległościowemu tzw. stanie z bronią u nogi. Jest tu za mało miejsca, aby wyczerpująco omówić strategię i taktykę walki zbrojnej na terenach okupowanych, zatem naświetlę tę sprawę pokrótce.

Podstawowym zadaniem na polu wojskowym w liczących się organizacjach niepodległościowych było w tym okresie szkolenie kadr i prowadzenie prac organizacyjnych nad powołaniem w dogodnej chwili armii w kraju. Oddziały zbrojne były azylem dla ludzi tzw. spalonych, poszukiwanych przez okupantów. Zadaniem tych oddziałów była ochrona ludności przed bandytyzmem, odstraszenie mniejszych oddziałów okupanta, szczególnie policji i żandarmerii, przed swobodną penetracją terenu, ściganie szpiegów i donosicieli, ochrona niektórych konspiracyjnych poczynań organizacyjnych, szkolenie wojskowe (szkoły podchorążych i podoficerskie) i działania propagandowe. Zaczepne działania zbrojne mogły być prowadzone na wyraźny rozkaz i za zgodą dowódców wyższego szczebla i były to najczęściej akcje zmierzające do odbicia więźniów, wykonywania wyroków, zdobywania broni lub pieniędzy, rozbijania mniejszych oddziałów pacyfikacyjnych okupanta. Odpowiedzialni dowódcy zdawali sobie sprawę, że walki zbrojne prowadzone przez oddziały partyzanckie na okupowanym terenie nie miały większego znaczenia militarnego wobec ogromnego potencjału wojennego regularnej armii okupacyjnej, a podejmowanie nieprzemyślanych walk doprowadzało do krwawych akcji odwetowych okupanta, skierowanych przeciwko ludności cywilnej.

  







 


Żołnierze z oddziału "Cichego" 1. Pułku Legii Nadwiślańskiej Ziemi Lubelskiej. Lubelszczyzna, 1943 r.
Od lewej: z przodu - 
Kwiatek, Skierko, Grot, Bujny, Pucio, z tyłu - Matros, Artur, Bystry, Szczawik.
Fotografia ukryta była do lat siedemdziesiątych w butelce po lemoniadzie zakopanej przez "Bujnego".

 


Głównym celem organizacji niepodległościowych była obrona ludności i zachowanie jak największego potencjału ludzkiego potrzebnego do budowy państwa po zakończeniu wojny. Natomiast podziemie komunistyczne wykonywało dyrektywy pochodzące z centrali moskiewskiej, której jednym z celów było wyniszczenie narodu polskiego. Dyrektywy te dotyczyły najczęściej bezsensownych starć zbrojnych. Takim przykładem jest wykrwawienie "kościuszkowców" pod Lenino czy zniszczenie II Armii dowodzonej przez agenta NKWD - Karola Świerczewskiego. Ten sam ośrodek dyspozycyjny organizował w latach 1939-41 wyniszczające deportacje ludności polskiej na wschód i bezpośrednie masowe mordy, których symbolem stał się Katyń.

Szczególnie efektywną walkę polskie podziemie prowadziło na polu wywiadu wojskowego i gospodarczego. I tutaj Związek Jaszczurczy, a później Narodowe Siły Zbrojne miały olbrzymie osiągnięcia (niestety, okupione wielkimi stratami), które są jakoś dziwnie przemilczane i niedoceniane.

Nie wolno również pomijać działalności wydawców, drukarzy, kolporterów prasy i innych wydawnictw podziemnych. To była również walka, która pochłonęła wiele ofiar, niejednokrotnie w wyniku zbrojnych starć, najczęściej obronnych.

Zwalczanie bandytyzmu

Jednym z ważniejszych zadań oddziałów partyzanckich i uzbrojonych placówek organizacyjnych, szczególnie na wsi, było zwalczanie bandytyzmu, który był plagą na niektórych terenach wiejskich. Rabunkowe grupy zbrojne działały bezwzględnie, zabierając dobytek i tak zubożałej ludności wiejskiej. Ze zrozumiałych względów takie działania nastawiały ludność negatywnie, a nawet wrogo, do wszelkich grup zbrojnych, w tym i prawdziwych oddziałów partyzanckich. Tworzyło to również bariery w systemie zaopatrzenia i zakwaterowania oddziałów partyzanckich. Na Lubelszczyźnie i w Kieleckiem wiele tych grup bandyckich znalazło azyl w zbrojnym zapleczu tworzącego się PPR, wchodząc w skład GL i AL. By móc zwalczać bandytyzm czy przeciwstawiać się okupantom, oddziały partyzanckie musiały dysponować odpowiednią ilością uzbrojenia.

* * *


11 grudnia 1943 roku wracaliśmy z okolic Lubartowa do lasów kraśnickich. Część oddziału "Znicza" odmaszerowała w Kraśnickie, natomiast część - około 30 ludzi - pozostała w rejonie Marianówki.

Gdy byliśmy w okolicach Marianówki czy Wilkołaza, bardziej wtajemniczonych obowiązywał niepisany zwyczaj meldowania się u Ciotuni (p. Ludwika Kleist) w Obrokach. Mieścił się tam punkt kontaktowy szefa sztabu Okręgu III NSZ i kpt. "Niebieskiego" (Józef Jagielski), który poza innymi funkcjami pełnił obowiązki komendanta placówki Wilkołaz i koordynował pracę sąsiednich placówek.

W czasie rozmów z kpt. "Niebieskim" padła propozycja rozbrojenia załogi niemieckiego konwoju ubezpieczającego transport kolejowy, stojący na bocznicy stacji kolejowej Wilkołaz. Konwój składał się z kilkunastu ludzi uzbrojonych w dwa lub trzy karabiny maszynowe, pistolety maszynowe, karabiny oraz broń krótką. Wygląd tych żołnierzy nie wskazywał, że mieli wielką chęć ginąć za Führera i "Wielką Rzeszę". Wydawało się, że - przy wykorzystaniu zaskoczenia i siły ognia, jaką dysponowaliśmy - były duże szanse na powodzenie planowanego zamierzenia. Dowiedzieliśmy się, że akcję zaakceptował dowódca pułku, rotmistrz Leonard Zub-Zdanowicz "Ząb". Kpt. "Niebieski" nie chciał narażać ludzi z placówki bez wsparcia bardziej "ostrzelanych" żołnierzy. "Znicz" wyraził zgodę na tę akcję, prosząc jedynie o podstawienie kilku furmanek z wypoczętymi końmi.

















  

 

Oddział "Cichego". Lubelszczyzna, 1943 r. "Roman" (z lewej) składa meldunek "Stanisławowi".

 


Wczesnym wieczorem nasz oddział ("Znicza") zajął pozycję wyjściową na zadrzewionym cmentarzu w Wilkołazie, przy szosie łączącej tę wieś z Zakrzówkiem. Stamtąd podjechaliśmy polnymi drogami w kierunku budynku stacji, a później marszem ubezpieczonym, w zupełnej ciszy i ciemności, przekroczyliśmy tor kolejowy drogą wiodącą pod torami przepustem znanym z opisanej wcześniej akcji wywiezienia zboża. Rozwinięta tyraliera otoczyła od południa i zachodu teren stacji, od wschodu nasze stanowiska oddalone były o kilkadziesiąt metrów od toru. Kilku ludzi zajęło budynek stacji, obsadzając centralkę telefoniczną i nastawnię. Rozbrojono również dwóch żołnierzy niemieckich stanowiących część załogi konwoju, a znajdujących się w tym czasie w budynku. Niestety, w wyniku niedokładnej lokalizacji wagonu konwoju, nie udało się w pełni zaskoczyć Niemców. Ukryli się oni za kołami wagonów i otworzyli ogień w kierunkach: południowym, zachodnim i wschodnim. Jeden karabin maszynowy strzelał wzdłuż torów i peronu w kierunku północnym. Ogień był prowadzony do nierozpoznanych celów, ale pozwoliło to na umiejscowienie niemieckich stanowisk strzeleckich.

W chwili rozpoczęcia strzelaniny "Znicz", szef oddziału sierżant "Wilczur" (Korzeniewski) i kilku z nas znajdowało się wewnątrz budynku. "Znicz" udał się w kierunku naszych stanowisk na południu, natomiast "Wilczur" i ja prowadziliśmy obserwację od północy, ukryci za szczytową ścianą dworca. Wzdłuż torów i peronów strzelał niemiecki karabin maszynowy. Można było próbować unieszkodliwić go ostrzelaniem od północnego wschodu, gdyż z naszego miejsca obserwacji osłaniały go koła kilku, a może kilkunastu wagonów. Bez większego zastanowienia zaproponowałem "Wilczurowi", że spróbuję przeskoczyć peron i może z tamtej strony uda mi się zlikwidować to stanowisko karabinu maszynowego. Jeżeli nie zlikwidować, to przynajmniej maksymalnie utrudnić mu prowadzenie ognia. Na moją propozycję "Wilczur" odpowiedział, pamiętam jego słowa dokładnie: 
Nie synku, ja skoczę pierwszy. Trzeba skoordynować atak naszego prawego skrzydła. Gdyby mnie się nie udało, próbuj.

Poprawił pas, ładownice, pochylił się i gdy tylko przebrzmiała seria z karabinu maszynowego, skoczył jak na ćwiczeniach. Niestety, Niemiec był czujny. Gdy "Wilczur" chciał wykonać drugi skok, by znaleźć się poza peronami, nadleciał sznur świetlnych pocisków, a później odgłos serii. Widziałem, jak "Wilczur" dziwnie się zgarbił i upadł na peron. Automatycznie, bez zastanowienia, skoczyłem i ukryłem się z drugiej strony peronu. Tym razem Niemiec się spóźnił. Położyłem się między torami i rozpocząłem szybki ostrzał mniej więcej zlokalizowanych stanowisk niemieckich. Za chwilę usłyszałem głośny rozkaz "Znicza" nakazujący otwarcie zmasowanego ognia na stanowiska wroga. Rozpoczęło się małe piekło. Szczególnie deprymujące były jęczące rykoszety odbite od kół wagonów. Może po minucie takiego ostrzału Niemcy zaczęli wołać, że się poddają i proszą o przerwanie ognia.

Gdy tylko ucichły strzały, spod wagonów zaczęli wychodzić Niemcy. W moim kierunku szedł żołnierz z podniesionym nad głową karabinem. Szybko zabrałem go lewą ręką - w prawej trzymałem rewolwer z odwiedzionym kurkiem. Lufa karabinu była gorąca. Podprowadziłem Szwaba do światła przy budynku dworca, kazałem zdjąć pas z ładownicami i bagnetem oraz hełm. Nie proszony, sam podał mi portfel i zdjął z ręki zegarek. Z portfela wyjąłem legitymację i jakieś dokumenty z pieczątkami. Ponadto w portfelu miał jeszcze rodzinne fotografie i trochę marek. Na palcu zauważyłem obrączkę. Kazałem mu ją zdjąć i po założeniu na pasek zegarka oddałem wraz z portfelem, radząc, żeby wszystko schował, gdyż może mu to ktoś zabrać. - 
My zabieramy tylko broń i oporządzenie, bowiem jesteśmy żołnierzami, a widziałem, jak niemieccy żołnierze rabują cywilną ludność.Musiałem go zmartwić, bo buty wojskowe był zmuszony oddać. Miał nowe saperki, które mi długo służyły.

"Wilczur" dostał postrzał w brzuch. Ochroniła go trochę ładownica. Został natychmiast odwieziony do Zakrzówka i oddany pod opiekę zaprzyjaźnionemu lekarzowi, dr. Janowi Kołtunowi. Rany okazały się śmiertelne. "Wilczur" został pochowany na cmentarzu w Zakrzówku. Niestety, na pogrzebie być nie mogłem. Gdy po pięćdziesięciu latach stanąłem nad jego mogiłą, powiedziałem: 
To jest właściwie mój grób, ja bym tu leżał, gdyby nie jego słowa "Nie synku, ja skoczę pierwszy".

W czasie tej akcji zostało rozbrojonych piętnastu żołnierzy niemieckich, dwóch z nich zostało rannych. Zdobyto dwa karabiny maszynowe, kilka pistoletów maszynowych oraz karabiny i większą ilość amunicji. Karabin, który odebrałem Niemcowi, służył mi do końca wojny. Był to krótki kawaleryjski mauzer wykonany w zakładach Česká zbrojovka w Brnie. Myślałem, że po wojnie przerobię go na sztucer myśliwski. O jego zaletach może jeszcze opowiem. Miał charakterystyczny znak. Na kolbie było wyraźne wgłębienie, powstałe od uderzenia pocisku pod ostrym kątem. Może to był ślad mego pocisku? Zachował się jedynie zdobyty hełm, który po namalowaniu polskich chorągiewek służył mi do końca wojny, przetrwał gdzieś wśród rupieci na strychu w domu Mamy do upadku komunizmu. O dalszym jego losie mówi poniższy dokument.

O zamiarze przypomnienia i utrwalenia wydarzeń opisanych w niniejszym artykule poinformowałem w czasie luźnej rozmowy naszą koleżankę, działającą również w Związku Żołnierzy NSZ, panią Marię Gradzińską, która w Narodowych Siłach Zbrojnych posługiwała się pseudonimem "Czajka".

Po kilku dniach otrzymałem od niej tekst zatytułowany "Dwie mogiły", który świetnie uzupełnia moją relację. Przypomina wydarzenia i wielu ludzi związanych w tym czasie z Zakrzówkiem.

Dwie mogiły

W Zakrzówku na cmentarzu stoją obok siebie dwa brzozowe krzyże, a pod nimi mogiły żołnierzy. Na pierwszym krzyżu tabliczka z nazwiskiem Jan Nowicki - był żołnierzem 1939 roku, ciężko rannym pod Kockiem.
        Nie wszyscy żołnierze spod Kocka poszli do niewoli - część wycofała się dyskretnie, zabierając z pola bitwy rannych kolegów. Wycofująca się dywizja przywiozła do Zakrzówka kilkunastu rannych. Miejscowy lekarz, znany społecznik dr Jan Kołtun zaopiekował się nimi troskliwie. W pofabrycznym baraku zorganizował szpitalik. Przed wojną przeszkolił grupę dziewcząt - były to druhny samarytanki przy ochotniczej straży pożarnej. Wraz z  miejscowymi harcerkami pilnie pomagały lekarzowi podczas opatrunków, zebrały bieliznę pościelową i codziennie dostarczały produkty żywnościowe, których żołnierzom nie skąpiła miejscowa ludność. Praniem i gotowaniem zajęły się dwie dorosłe kobiety, a wszystkie prace pomocnicze wykonywały dziewczęta - była ich spora grupa, ale pamiętam tylko kilka nazwisk: Gienia i Kazia Bartysiówny, Stasia Małkówna, Helenka i Ola Nastajówny (młodsze siostry mojej mamy). Cały Zakrzówek starał się pomagać doktorowi i ochronić rannych żołnierzy, co się udało, mimo że była już okupacja niemiecka. Tylko jeden - ciężko ranny Jan Nowicki ze Śląska - zmarł.
        Dr Jan Kołtun był rodem z pobliskiego Wilkołaza. Miał duże zasługi dla naszego regionu, udzielał pomocy rannym partyzantom, szkolił służby sanitarne - oczywiście w konspiracji. Po przeszkoleniu zabierał dziewczęta na coroczne szczepienia przeciw durowi - umożliwiało to im nabranie wprawy w wykonywaniu zastrzyków.
        Jego praca społeczna nie uszła uwadze komunistycznej partyzantki spod znaku GL, AL, PPR. 29 lutego 1944 roku został porwany wraz z aptekarzem, panem mgr. Bronisławem Górnickim. Dwie furmanki pełne uzbrojonych mężczyzn dopadły do ich domów przy obecnej ul. Partyzantów (dawniej Lubelska) i co koń wyskoczy uwiozły ich w przeciągu kilkunastu minut w kierunku Sulowa - działo się to na moich oczach - mieszkałam wtedy obok apteki, a lekarz - kilka domów dalej. Komuniści zażądali 100 tys. zł okupu - była to wtedy ogromna suma, którą nie dysponowała żadna z rodzin porwanych osób. Społeczeństwo Zakrzówka było wstrząśnięte - lekarz i magister farmacji byli ogólnie szanowanymi ludźmi, a w całej okolicy nie było drugiego lekarza ani apteki. Miejscowe społeczeństwo zaczęło samorzutnie znosić do apteki pieniądze - ile kto mógł, tam odnotowywano te kwoty, by je po pewnym czasie zwrócić. Kiedy biedna praczka, pani Ziębina, przyniosła swój wdowi grosz, pani Górnicka rozpłakała się ze wzruszenia.
        Nie pamiętam, jak długo byli więzieni, ale z relacji pana doktora wiem, że kilkakrotnie byli stawiani w błocie pod wierzbą i straszeni egzekucją. Kiedy po dostarczeniu okupu zostali zwolnieni, wszyscy mieszkańcy Zakrzówka wylegli na ulice, aby ich radośnie powitać.
        Druga mogiła to grób partyzanta Narodowych Sił Zbrojnych ps. "Wilczur" - prawdopodobnie nazywał się Korzeniewski. Zginął od niemieckiej kuli 11 grudnia 1943 roku na stacji kolejowej Wilkołaz podczas akcji - jego pogrzeb odbył się w nocy. Przez kilkadziesiąt lat nie było tabliczki na jego grobie, tylko mały krzyżyk i niewiele osób wiedziało, czyja to mogiła, bo NSZ należały do żołnierzy wyklętych, którym zarzucało się wszystko oprócz ludożerstwa, jak stwierdził dr Bohdan Szucki, prezes Zarządu Głównego Związku Żołnierzy NSZ, który brał udział w tej akcji na stacji kolejowej Wilkołaz i był naocznym świadkiem wydarzenia.
        Takie wspomnienia nawiedzają mnie, kiedy odwiedzam żołnierskie mogiły w moim rodzinnym Zakrzówku.
        
Maria Gradzińska "Czajka"

Wspomniałem wyżej o szerzącym się bandytyzmie. Ilustracją tego zagadnienia jest wspomnienie "Czajki" o zbrodniczym uprowadzeniu i reakcji społeczeństwa. Szczęśliwie, udało się wtedy wykupić życie niewinnych ludzi. Ci sami "bohaterowie" 4 maja 1944 roku wymordowali z premedytacją pod Owczarnią partyzancki oddział ppor. Mieczysława Zielińskiego z 15. pp AK. Herszt tej zuchwałej bandy - Bolesław Kaźmierak "Cień" - zszedł z tego świata w stopniu pułkownika "Ludowego" Wojska Polskiego i pochowany został w "alei zasłużonych" na "wojskowych Powązkach" obok innych mu podobnych.

Twoja mogiła, "Wilczurze", musiała pozostać bezimienna i być ukrywana przez pół wieku, tylko dlatego, że zginąłeś - wierny żołnierskiej przysiędze - w walce o Polskę wolną od najeźdźców z zachodu i wschodu. Te pół wieku - to panujący w naszym kraju bolszewizm zwany PRL!



Ryngraf Bohdana Szuckiego "Artura" z okresu wojny.




Zmiana okupantów

Są pewne okresy, daty lub wydarzenia w życiu człowieka, społeczeństw, narodów, którym nadajemy nazwy "przełomowe", "szczególnie ważne", "decydujące", "tragiczne", "zwycięskie" itp.

Dla Polski, jako narodu i państwa, oraz dla poszczególnych ludzi takim czasem były lata 1944-1945. Był to okres brzemienny w skutki. Na terytorium zamieszkałym przez Polaków następowała zmiana okupantów. Wycofywały się w walce wojska niemieckie, a terytorium państwa zajmowały wojska sowieckie. Działo się to w bardzo skomplikowanej sytuacji politycznej i wojskowej, nacechowanej niejasnymi i pełnymi niedomówień stosunkami zarówno międzynarodowymi, jak i naszymi wewnętrznymi. Szczególnie skomplikowały się relacje między legalnym rządem polskim (notabene nie uznawanym przez Sowiety) a naszymi sojusznikami. Uległość USA i Wielkiej Brytanii wobec żądań Stalina (Teheran, Jałta) są jaskrawym tego przykładem. I tak trudną sytuację komplikował jeszcze fakt tworzenia przez Sowiety posłusznych sobie struktur politycznych i administracyjnych, w skład których wchodzili w dużej mierze obywatele polscy, przeważnie komuniści, którzy, zdradziwszy Polskę, budowali i utrwalali, pod osłoną dywizji NKWD, sowiecką okupację, organizując twór polityczno-administracyjny nazwany później PRL. Nie najlepiej układały się również relacje między różnymi ugrupowaniami i osobami tworzącymi rząd w Londynie oraz w gronie władz Polskiego Państwa Podziemnego. Istniała także duża różnica zdań w otoczeniu Naczelnego Wodza i w dowództwie armii w kraju. Olbrzymią, negatywną z polskiego punktu widzenia rolę odegrała też głęboka infiltracja polskich struktur państwowych na Zachodzie i w kraju, prowadzona przez komunistyczne służby wywiadowcze.

Jestem daleki od tworzenia tu jakiejś skrótowej analizy sytuacji społeczno--politycznej w Polsce w latach 1944-1945, ale moim zamiarem jest podkreślenie i przypomnienie (a może i uświadomienie) pewnych faktów, które pozwolą na zrozumienie, chociażby częściowe, wielu zachowań jednostek i grup w latach 1944-1945.

W latach 1918-1920 sytuacja była również skomplikowana, ale nie powodowała w takim stopniu dezorientacji, jak w latach 1944-1945. Co prawda i ludzie organizujący państwo byli też trochę innego formatu. Mimo że w I wojnie światowej trzon tworzącej się w kraju armii walczył po stronie Nieiec i Austro-Węgier przeciwko zwycięskim później aliantom, to w sferze politycznej i propagandowej, jak również i wojskowej, obóz narodowy - pod przewodnictwem Romana Dmowskiego, Ignacego Paderewskiego, Józefa Hallera - potrafił spowodować, że odradzająca się Polska znalazła się na konferencji pokojowej w gronie państw zwycięskiej koalicji.

Tak zwany kryzys przysięgowy pozwolił wyjść z honorem i zyskać aprobatę społeczeństwa oddziałom polskim walczącym po stronie Niemiec, które to oddziały wraz z "Błękitną Armią", korpusami polskimi na Wschodzie, oddziałami broniącymi polskości Śląska, Poznańskiego i Lwowa wkrótce stały się zalążkiem polskiej armii w kraju, tak potrzebnej odradzającemu się państwu do obrony przed inwazją bolszewicką. Inwazja ta, niestety, znalazła swój epilog w latach 1944-1945. W tych ważnych i tragicznych latach zabrakło, na uchodźstwie i w kraju, polityków i wojskowych, którzy by potrafili opracować realne, jasno sprecyzowane, bliskie oraz dalekosiężne cele dla kraju.

Komunistyczna propaganda przez pół wieku wmawiała wszem i wobec (i czyni to nadal), że zajęcie ziem polskich przez armię sowiecką było aktem wyzwolenia, a powstający twór administracyjny, osłaniany przez dywizje NKWD, był niepodległym państwem polskim. Oczywiście jest to cyniczny fałsz, którego skutki są bardzo groźne aż do chwili obecnej.

Wspomnienia moje, zawarte w niniejszym rozdziale, dotyczą właśnie okresu, gdy zmieniali się okupanci, a wielu z nas tkwiło jeszcze w zbrojnej konspiracji. Naturalnie ta czy inna stoczona potyczka lub bitwa nie miała większego znaczenia dla losów narodu, ale mogła mieć i miała wpływ na losy poszczególnych osób lub lokalnych społeczności. Niestety, wiedza o tym okresie, o przyczynach postępowania różnych ugrupowań niepodległościowych i wynikających z tego następstwach oraz o działaniach okupantów jest bardzo powierzchowna. Najczęściej powtarzane są (za komunistyczną propagandą) tezy o "wyzwoleniu" i "zwycięstwie" oraz "walce wstecznych ugrupowań kapitalistycznych z odradzającym się demokratycznym państwem ludowym".

Zastanawiając się nad koncepcją niniejszego artykułu, doszedłem do wniosku, że wstępem i niejako tłem epizodu ostatniej walki z Niemcami, której byłem uczestnikiem, mogą być: fragment opracowania Kazimierza Gluzińskiego
[9]pod tytułem Nielegalnym... Pokłosie Procesu N.S.Z., wydrukowanego w marcu 1948 r. w Monachium, oraz wybrane fragmenty opracowania historyka emigracyjnego Stanisława Bóbr-Tylingo pt. Rok 1945, opublikowanego w "Szańcu Chrobrego" w 2003 r. Do lektury tego opracowania bardzo zachęcam, a Autora, niestety już nieżyjącego, żołnierza NSZ, czytelnikom "Szczerbca" przedstawiać chyba nie ma potrzeby.

K. Gluziński

Nielegalnym... Pokłosie Procesu N.S.Z.

        (...) kierownictwo polityczne N.S.Z. poleciło jednostkom uważać za wroga każdą obcą siłę zbrojną, znajdującą się na terenie Polski, wbrew woli i interesom Narodu polskiego.
        Zgodnie z tym poleceniem oddziały N.S.Z. uderzały zarówno na oddziały niemieckie, jak i na "jaczejki" bolszewicko-komunistyczne (regularnych oddziałów Armji czerwonej, prowadzących walkę z Niemcami, oddziały N.S.Z. miały polecone nie atakować).
        Było to niewątpliwie zgodne z polską racją stanu, gdyż zarówno Niemcy hitlerowskie, jak i Rosję Sowiecką należało traktować jako wrogów Polski.
        Niedostatecznie zorjentowana część opinji polskiej nie zawsze rozumiała to stanowisko. Uważało się za słuszne, że Polska walczyć może jedynie w oparciu o kogoś, a walka na dwa fronty była niezrozumiałą.
        Dlatego też ilekroć oddziały N.S.Z. wchodziły w kontakt bojowy z Niemcami, można było twierdzić o "współpracy" z Rosją, a gdy gromiły bandy-jaczejki sowieckie, można było mówić o "współpracy" z Niemcami.
        Oczywiście Niemcom nieraz się wydawało, że oddziały N.S.Z. kierują ostrze swego działania przeciwko bolszewikom a nie nim samym, gdyż poza N.S.Z. nikt inny z komunistami podówczas w Polsce nie walczył. Pogląd ten wielokrotnie dawał szerokie pole do wyciągnięcia poważnych korzyści dla sprawy polskiej.
        Prowadzenie wojny na dwa fronty nie było - rzecz jasna - łatwe. O ileż łatwiejsza, prostsza była taktyka BIP'u i ZWZ - czy jednak w ostatecznym wyniku okazała się ona korzystniejsza dla sprawy polskiej...?
        
Cechą działalności Kierownictwa Politycznego i Dowództwa N.S.Z. była niewątpliwie dalekowzroczność w ocenie Rosji sowieckiej, jako wroga Polski. Ile strat i ciężkich chwil dałoby się naszej ludności w Kraju zaoszczędzić, gdyby pod tym względem front całego polskiego ruchu oporu był jednolity, gdyby - tak jak to czyniły N.S.Z. - wszystkie czynniki polskie systematycznie przygotowały społeczeństwo na moment zbliżającej się sowieckiej okupacji, gdyby rzucone w 1942 r. przez prasę "Szańca" hasło "Pokój z Rosją - walka z Kominternem" należycie i właściwie było zrozumiane, a przytym powszechnie zastosowane. [podkr. B.S.]
        N.S.Z. były organizacją dużą - liczyły ponad 100.000 czynnych członków. W odróżnieniu od organizacyj kierowanych przez BIP, Narodowe Siły Zbrojne nie posiadały członków należących do organizacji jedynie formalnie, na papierze. ponieważ były "nielegalne" - przynależność do N.S.Z. nie dawała żadnych korzyści - toteż cały element markujący jedynie pracę podziemną, w innych organizacjach szukał wyżycia.
        Wywiad N.S.Z. liczył wiele setek ludzi - wiele tysięcy liczyła partyzantka N.S.Z., setki pracowały w akcjach specjalnych (AS), setki zatrudniała skomplikowana administracja, wyszkolenie, propaganda...
        Jak wyglądała "współpraca" N.S.Z. z Niemcami najlepiej wiedzą te tysiące i dziesiątki tysięcy enezetowców - wiedzą żołnierze z oddziałów leśnych, czy AS-ów, bijących Niemców na każdym kroku i przy każdej okoliczności i... sami bici... Wiedzą żołnierze Brygady Świętokrzyskiej, która w ciągu tylko ostatniego półrocza walk w kraju zniszczyła ponad 500 Niemców i mniej więcej tę samą ilość członków band komunistyczno-bolszewickich. Wiedzą kierowniczki poszczególnych komórek opieki więziennej - wiedzą wszyscy ci, których los zaprowadził do obozu koncentracyjnego, ilu spotkali tam kolegów z N.S.Z.
        I wreszcie jak wyglądała "współpraca" N.S.Z. z Niemcami świadczyć może olbrzymia lista strat członków całej grupy "Szańca" z N.S.Z. włącznie. Z pośród samego kierownictwa politycznego zginęło ponad 60% w bezpośrednich starciach, w niemieckich więzieniach i obozach koncentracyjnych.

*

        Skąd wobec tego, wobec tak oczywistych faktów i to faktów znanych powszechnie w całej Polsce, a w dużym stopniu nie obcych polskim masom na emigracji, mogły powstać tego rodzaju zarzuty? Skąd mogą się one powtarzać tak uporczywie, jakby istniały czynniki, którym ponad wszystko zależy, aby duch, który zrodził N.S.Z. nie miał najmniejszego wpływu na kształtowanie się polskiej myśli politycznej, do czego całą swą taktyką, swym postępowaniem w okresie wojny, oraz szerokim poparciem w masach krajowych, N.S.Z. byłyby w pełni predystynowane.
        Źródła całej oszczerczej kampanji przeciw organizacjom, które wyłoniły N.S.Z., należy szukać w pierwszym rzędzie w propagandzie Kominternu, czy Politbiura, jak kto woli.
        Już w 1941 r. Sowiety doskonale się zorientowały, jaka jest istotna linja polityczna środowiska, które stworzyło później N.S.Z., odnośnie Rosji i komunizmu, oraz jaka jest środowiska tego bieżąca taktyka. Zrozumiały, że środowisko to jest jedynym czynnikiem polskim, którego nie zaślepiło podniecenie walk z Niemcami i które umie spojrzeć poza bieżącą rzeczywistość i dostrzec nowe potworne niebezpieczeństwo grożące Narodowi polskiemu. Mało tego, umie wyciągnąć logiczne wnioski, a następnie - pomimo że jest pozbawione jakichkolwiek niemal możliwości materjalnych, potrafi z żelazną konsekwencją zasady swoje wprowadzać w życie.
        To też kiedy N.S.Z. zaraz po klęsce Niemiec pod Stalingradem zaczęły już zupełnie wyraźnie przygotowywać się na moment okupacji sowieckiej, likwidując przyszłych "volksdeutschów" rosyjskich oraz agentów komuny, Sowiety poczuły się na odcinku polskim zagrożone - zrozumiały, że jeśli akcja ta nabierze cech powszechności, jakiekolwiek organizacje komunistyczne (PPR, AL, PAL) na terenie Polski będą wręcz nie do utrzymania. Przystąpiły więc do przeciwdziałania.
        Poza akcją bezpośrednią, w której wiele cennych jednostek z szeregów N.S.Z. oddało swe życie, głównym instrumentem działania Moskwy stała się propaganda. Wielu z nas napewno pamięta te nieustające audycje radja moskiewskiego na temat bandytów z N.S.Z. oraz współpracy N.S.Z. z Gestapo.
        Napewno jednak cała najbardziej przemyślna i perfidna propaganda wroga nie postawiłaby nawet cienia śladu po sobie, gdyby do niej niespodziewanie nie przyłączyły się niektóre czynniki polskie.
        I tu dochodzimy do sedna zagadnienia.
        Z całą przykrością i bólem muszę stwierdzić, że istniały w Polsce i w dalszym ciągu istnieją i tu na emigracji czynniki polskie, które wiedząc, że to jest nieprawdą, z całą świadomością zarzuty propagandy rosyjskiej przeciw N.S.Z. podchwyciły, rozpowszechniały je i w dalszym ciągu je propagują.
        Czynniki te w pierwszym rzędzie usiłują, oczywiście, wzbudzić podejrzenie, że przecież bez wyraźnej współpracy nie udałoby się n. p. Brygadzie Świętokrzyskiej z bronią w ręku dojść do środka Czech. Czynników tych, podnoszących tak krzywdzący zarzut, nie stać ówcześnie na obiektywne rozpatrzenie okoliczności, w jakich to się działo. W owym bowiem okresie czasu nie było już chyba Niemca, który by jeszcze wierzył w możliwość uniknięcia zbliżającej się nieuchronnej klęski. Nawet Goebbels już chyba wówczas nie wierzył, w to co mówił czy pisał. Stosunek więc Niemców do Brygady w tym momencie kształtował się poprostu w płaszczyźnie gwałtownie zbliżającej się od wschodu nawały sowieckiej. Tragizm chwili nakazywał im zapomnieć o tym, ilu Niemców na terenie Polski zginęło z ręki żołnierzy Brygady, to też zaczęło im wówczas wystarczać to, że mieli do czynienia z grupą, co do której zdecydowanego nastawienia anty-komunistycznego - nie mieli najmniejszych wątpliwości. Okoliczność ta wówczas całkowicie zadecydowała o ich chwilowym stosunku do Brygady, przyczyniając się zresztą później do wytworzenia pozorów opinji o kolaboracji.
        Niemcy niewątpliwie liczyli, że ten typ obcego elementu antykomunistycznego, jaki reprezentowała Brygada, na coś może się im przydać. Dowództwo Brygady natomiast zarówno nastroje jak i rachuby niemieckie na tworzenie jakiegoś współdziałającego legjonu, zręcznie wykorzystywało, zdecydowane zawsze na walkę do upadłego, a w żadnym razie nie na współdziałanie militarne z niemieckimi oddziałami wojskowymi.
        Pomimo ciągłych nacisków i prób zlikwidowania siłą, ta linja postępowania do końca została zachowana i ani jeden strzał nie padł do nacierających wojsk sowieckich. Natomiast w chwili zbliżania się do linji frontu amerykańskiego, Brygada rozpoczęła zdecydowane natarcie, zakończone po trzydniowej walce połączeniem się z oddziałami 3-ej armji gen. Pattona.
        To też czynniki te, których tu nie chcę wymieniać, a których postępowanie pozostawiam ocenie polskiej opinji publicznej, kierowały się jednym jedynym względem, a mianowicie użytecznością tego oszczerstwa w walce politycznej, jaką prowadziły z całą bezwzględnością z N.S.Z., jedynym niezależnym czynnikiem w polityce polskiej. Doprawdy tego rodzaju postępowanie zaszczytu nie przynosi - jest poza tym niemądre, ponieważ - jak mówi przysłowie polskie - kłamstwo ma krótkie nogi, a prawda prędzej czy później na wierzch wypłynie. Jest niemądre i z innych względów - wiąże autorów, w świadomości polskiej opinji publicznej, zbyt mocno z propagandą komunistyczną. Kiedy bowiem konjunktura dawno się już odmieniła i chciałoby się "stanąć na czele" szeregów polskich, walczących z Rosją sowiecką, jakże trudno jest wytłumaczyć masom polskim, że się było zawsze wrogiem sowieckiej Rosji.
        Postępowanie takie jest również i mało skuteczne, gdyż N.S.Z. obecnie jako zorganizowany zespół nie istnieją ani w kraju, ani na emigracji, natomiast bardzo licznych zwolenników posiadają we wszystkich ugrupowaniach politycznych, i to po obu stronach żelaznej kurtyny.

*

        Cień szubienicy zawisł nad skazanymi na śmierć Stanisławem Kasznicą i Lechem Neymanem.
        Powróz, na którym zawisną ich ciała, oplatał już szyje wielu bojowników o niepodległość Polski.
        W chwili wykonywania wyroku towarzyszyć im będą dusze Traugutta, Jeziorańskiego i wielu innych, których Polska z czcią sławi.
        Pomimo wszystkich wysiłków wroga, pamięć ich, wsławiona ofiarną, niestrudzoną, pełną całkowitego poświęcenia i oddania się pracą dla Ojczyzny, oraz walką bohaterską o Polskę, a opromieniona śmiercią dla Sprawy, pozostanie w Narodzie polskim na wieki wśród Jego najcenniejszych Pamiątek.
        Pozostanie ponad łzy ich najbliższych czystsza, ponad śnieg bielsza...
[10]

Kazimierz Gluziński

* * *

Stanisław Bóbr-Tylingo

Rok 1945

        (...) Jedynie Watykan wobec anglosaskich dyplomatów nie krył swej opinii: układy jałtańskie zniszczyły całą moralną bazę wojny, jaki był więc cel tej wojny, jeżeli tylko siła ma dyktować jej wynik. Karta Atlantycka została otwarcie podarta. Stolica Apostolska bała się o dziesiątki milionów katolików dostających się we wrogie władanie ateistycznego bolszewizmu. Jej oficjalny organ "Osservatore Romano" przez kilkanaście następnych miesięcy unikał wszelkiej krytyki Stalina, by go tylko nie rozwścieczyć: pamiętano o Katyniu.
        Pod koniec lutego całość ziem polskich znalazła się pod okupacją sowiecką.
        
Oddziały NSZ, które nie mogły dojść do miejsc koncentracji[11], prowadziły nadal walkę o niepodległość, tym razem przeciw wschodniemu okupantowi. W ciągu roku odtworzono porwaną siatkę organizacyjną, łatwiej było, dzięki wódce, o broń i amunicję, zwłaszcza od polskojęzycznych oddziałów Armii Czerwonej. Pod koniec roku w ponad stu oddziałach walczyło przeszło 30 tys. partyzantów, a więc liczba równa największemu natężeniu powstania styczniowego. Po raz pierwszy od roku 1863 dowódcami oddziałów byli i księża. Walcząc z tym samym wrogiem partyzanci napotykali w lasach na ślady swych poprzedników z potrzeby styczniowej: widoczne jeszcze pozostałości obozów, kopce, krzyże, mogiły. W marszu, przy ognisku partyzanci z puszczańskich wiosek często opowiadali o nich, to co im przekazała rodzinna tradycja. Pomagał w walce polski las, dawał on możność założenia trudno dostępnego dla Rosjan obozowiska, kryjówki broni i ekwipunku, pozwalał na przygotowanie zasadzki, chronił w razie potrzeby ucieczki, zezwalał na odpoczynek przed następną akcją.
        Ta polska walka rozgniewała Churchilla, w liście do Roosevelta z 13 marca skarżył się, iż NSZ będąc pod rozkazami "rządu polskiego w Londynie" utrudnia Rosjanom administrację ziem polskich.
        Pieśni walczących w kraju oddziałów brzmiały jakże optymistycznie:

        Pomylił się Stalin, pomylił się kat,
        Zmyliła się ruska hołota,
        Za Sybir, za Katyń, za mękę, za krew
        Zapłaci "Cichego" piechota.

Zakończenie wojny pozowoliło Moskalom na swobodniejszą rozprawę z polskimi oddziałami. Dużo ich rozwiązało się dobrowolnie w okresie zimy 1945/46, na wiosnę przyszły dotkliwe klęski. Mimo to walka trwała nadal, jak w latach 1864-65.
        Wzruszającym momentem w tej walce, na początku maja 1946, było opanowanie uzdrowiska Wisła i zorganizowanie na głównej ulicy uroczystej defilady z okazji 3 Maja. Entuzjazm zaskoczonych ludzi był ogromny, wszyscy myśleli, że wybuchło powstanie, które przyniesie niepodległość. Żołnierze VII Okręgu NSZ szli po rzucanych im kwiatach.
        Ponad 90 oddziałów o ogólnej sile ponad 4000 dusz biło się jeszcze w okresie 1946-47. Największe bitwy i najbardziej krwawe były na Podkarpaciu, górale najdłużej stawiali zbrojny opór. W desperackich walkach tych wszystkich oddziałów przyjęła się modlitwa, która powstała w Brygadzie Świętokrzyskiej:

        Królowo Korony Polskiej z twarzą pociętą szablami,
        Do Ciebie wznosimy czoła, schylone bólu ciężarem.
        Nie ma w nas szlochu rozpaczy. Zaciśniętymi wargami
        Modlimy się głucho, śmiertelnie.
        O łaskę wiary.
        Latami idziemy nocą, żołnierze tragicznej sprawy.
        Krzyże, krzyże za nami - żałobne żołnierskie ślady.
        Odsuń nam w chwili ostatniej kielich bolesny, krwawy,
        Gorycz samotnej śmierci,
        Truciznę zdrady.

Straty były tak duże, iż uniemożliwiały dalsze trwanie: oddziały traciły do 90% stanu, oficerów poległo 97%. W roku 1948 zaplecze polityczne wydało rozkaz zawieszenia walki. Nie wszyscy go od razu usłuchali.
        Mimo jawności uchwał jałtańskich, które całą Europę Wschodnią oddawały Rosji, Ukraińcy nie zaprzestali mordów. W pomoc przyszli im Rosjanie przez bezwzględne i okrutne prześladowania oddziałów AK, przez wywózki polskiej ludności, przez zmuszanie młodych Polaków do służby we własnej armii. Wioski, miasteczka pozostawały bez młodych ludzi. Rosjanie nie przeszkadzali jawnemu paleniu osiedli i mordom na Polakach. Ten straszny napad okrucieństwa okresu pojałtańskiego miał swoje uzasadnienie. Stalin kilkakrotnie pod koniec wojny wypowiedział się o powstaniu po wojnie w sowieckiej republice ukraińskiej polskojęzycznego obszaru z odrębną, lokalną administracją. To byłoby więcej, niż Ukraińcy mogli się spodziewać dla siebie.
        Podobnie jak i w czasie pierwszej wojny światowej, Niemcy i obecnie przedłużyli wojnę ponad rozsądny moment, by uniknąć większych jeszcze strat w ludziach, spustoszenia własnego kraju, a przede wszystkim władzy bolszewickiej na terenach wschodnich. Dopiero 7 maja podpisali w Reims akt zaprzestania walki. Rosjanie przeszli już wtedy Łabę.
        
Polska zakończyła wojnę nie tylko utratą niepodległości i nową groźbą unicestwienia jako naród kultury śródziemnomorskiej, ale i z osłabioną tkanką biologiczną i materialną. Z rąk niemieckich zginęło ponad 6 milionów ludzi, 80% strat przypadło na ludność miejską, wiązało się to z metodycznym wyniszczaniem inteligencji i eksterminacją praktycznie wszystkich mieszkańców miast pochodzenia żydowskiego. Innym rezultatem wojny było stałe inwalidztwo około 600 tys. osób, zwiększenie zachorowalności na gruźlicę, wielka śmiertelność w pierwszych latach powojennych. Z miast największe straty poniosła Warszawa: 400 tys. zginęło w samym mieście, ponad 450 tys. w niemieckich i rosyjskich obozach i więzieniach. Nie jest znana dokładnie liczba osób zamordowanych przez Litwinów, Rosjan i Ukraińców, straty zadane przez nich oblicza się na 2,5 do 3 milionów dusz. Na tysiąc mieszkańców zginęło w Polsce 200 osób, w Rosji - 124, w Jugosławii - 108, w Niemczech - 84, we Francji - 13.
        Warszawa została zniszczona w 80%, centrum Poznania w 70%; nie lepiej wyglądały miasta przejęte przez Polaków: Wrocław był zniszczony w 65%, Gdańsk - w 55%, Szczecin - w 45%. We wsiach co czwarty budynek uległ ruinie, połowa ziem leżała odłogiem, nie istniał transport samochodowy czy wodny. Już po ustaniu walk Rosjanie palili miasta, miasteczka, osiedla, które miały przypaść polskiej obłaści.
        Bezpowrotne straty polskich jednostek walczących na zachodzie wyniosły 8826 dusz, z tego II Korpus miał 2301 poległych, polskojęzyczne oddziały w armii rosyjskiej miały 25650 poległych.
        Cofnięcie uznania przez Zachód Polski jako państwa niepodległego nastąpiło w dwóch etapach: 29 czerwca rząd francuski cofnął swe uznanie, de Gaulle zresztą nigdy nie krył swego stanowiska popierającego Rosję w konflikcie z Polską; 5 lipca uznanie cofnęły rządy Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. W dniu tym wojska polskie na Zachodzie liczyły 228 tys. dusz, w tym: 3 dywizje piechoty, 2 dywizje pancerne, 2 brygady pancerne, brygadę spadochronową i grupę artylerii. W marynarce wojennej służyły: krążownik, 6 kontrtorpedowców, 3 okręty podwodne, 5 ścigaczy. Siły powietrzne składały się z 9 dywizjonów myśliwskich, jednego dywizjonu myśliwsko-rozpoznawczego, 3 dywizjonów bombowców ciężkich i jednego lekkich. Ogólnie w armii polskiej na obczyźnie służyło ponad 300 tys. żołnierzy. Żaden z nich nie był dopuszczony, by wziąć udział w zwycięskiej paradzie w Londynie lub Rzymie. Tego samego też dnia został wystosowany apel do gen. Andersa, by ten utrzymał należną dyscyplinę w wojsku polskim - nie chciano już więcej polskich kłopotów.
        W obliczu przegranej wojny i utraty niepodległości rząd polski wydał 26 czerwca odezwę do narodu. Stwierdzał w niej bez ogródek dyplomatycznych, iż 
zwyciężyły nie zasady słuszności i zobowiązania wynikające z umów międzynarodowych, lecz fakty dokonane i narzucone. Streścił polski wysiłek w czasie wojny, przypomniał tysiącletnie związki Polski ze światem cywilizacji i kultury zachodniej, wspomniał o lotnikach, którzy w bitwie o Anglię przyczynili się do zwycięstwa, proroczo przewidział, iż podeptane obecnie wartości moralne naszej cywilizacji odrodzą się i zwyciężą. Zakończył wyrażeniem nadziei: Droga nasza jest trudna, lecz u jej kresu spełni się Polska naszych żarliwych pragnień: Wolna i Niepodległa Polska swobody i sprawiedliwości, Polska miłości Boga i ludzi.
        Trudna droga zaczęła się od razu. Drugi Korpus zdobył w czasie działań wojennych we Włoszech niemieckie biuro studiów rosyjskich, uzupełniło ono znacznie polskie wiadomości o wschodnim sąsiedzie. To rozzłościło Anglików i wymusili oni na Polakach rozwiązanie tej ważnej komórki badającej stosunki moskiewskie. W Niemczech, we wszystkich trzech strefach okupacyjnych - amerykańskiej, angielskiej i francuskiej - władze alianckie zamykały polskie wydawnictwa prasowe, gdyż zawierały one 
złośliwe ataki na politykę i personel alianckich sił zbrojnych usiłujące zakłócić jedność sprzymierzonych. Jedynie "Ostatnie Wiadomości" wydawane przez Brygadę Świętokrzyską nie podlegały żadnej cenzurze. Natomiast nie było ograniczeń dla Rosjan zalewających wtedy Niemcy swymi wydawnictwami.
        Dzięki jednak temu, iż żołnierz polski walczył do końca przy boku swych aliantów anglosaskich, został Polakom zaoszczędzony los Rosjan, których koniec wojny zastał na terytoriach okupowanych przez zachodnie siły zbrojne. Około 3 miliony obywateli rosyjskich zostało siłą przekazanych Armii Czerwonej. Znaczna większość służyła w wojsku niemieckim i nosiła niemieckie mundury, nie zostali jednak uznani za jeńców niemieckich, ale za dezerterów rosyjskich. Chodziło tu głównie o żołnierzy Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej stworzonej przez gen. Andrieja Własowa, formacji kozackich, licznych oddziałów pomocniczych przy jednostkach niemieckich. Deportacje objęły także Rosjan, którzy uciekli po roku 1917 przed terrorem bolszewickim, posiadających już obywatelstwo jednego z państw zachodnich. W roku 1968 rząd brytyjski zarządził zniszczenie wszystkich dokumentów odnoszących się do tej akcji
[12].

Stanisław Bóbr-Tylingo

W takiej niekorzystnej sytuacji politycznej oraz wojskowej, wynikającej z oficjalnych stosunków "Polski Walczącej" z państwami koalicji, dowództwo AK podjęło decyzję o rozpoczęciu akcji "Burza", której najbardziej tragicznym w skutkach rozdziałem stały się walki o Warszawę w sierpniu 1944 r., nazwane później, chyba niezbyt szczęśliwie, Powstaniem Warszawskim. Zwykły żołnierz armii podziemnej w zasadzie zaakceptował tę decyzję, gdyż przez tyle lat przygotowywał się do chwili, w której mógł wreszcie jawnie wystąpić z bronią w ręku przeciwko znienawidzonym Niemcom. Większość jednak nie zdawała sobie sprawy, nie zastanawiała się, że takie postępowanie pomaga w okupowaniu terytorium państwa przez, równie wrogi Polsce jak Niemcy, Związek Sowiecki i zwiększa ofiary wśród polskiego narodu oraz straty ekonomiczne. Takie postępowanie stało w jawnej sprzeczności z głównymi celami polskiego państwa. W tej kwestii NSZ zajęły jasne i uczciwe stanowisko, polegające na niepomaganiu we wprowadzeniu nowej okupacji i to jeszcze kosztem krwi żołnierza polskiego. Mimo takiego stanowiska, w większości rejonów Polski zbrojne oddziały NSZ wzięły udział w tej końcowej fazie wojny, w walkach z wycofującymi się oddziałami armii niemieckiej. Bezsprzecznym przykładem solidarności i kosekwentnego dotrzymywania ustaleń umowy scaleniowej oraz wielkiego patriotyzmu był masowy udział żołnierzy NSZ w walce o Warszawę w sierpniu i wrześniu 1944 r. i to mimo niejasnego i niezrozumiałego stanowiska niektórych kręgów dowódczych AK, szczególnie w pierwszym okresie walk.

Historia lubi płatać figle. Mimo negatywnego stanowiska dotyczącego szerszego udziału oddziałów NSZ w "Burzy", chyba ostatnią bitwę z wojskami niemieckimi w rejonie Lublina stoczyły właśnie jednostki zbrojne NSZ i to w bezpośrednim współdziałaniu ze zwiadowczymi oddziałami frontowymi sowieckiej armii. Los tak chciał, że byłem uczestnikiem tych wydarzeń.

Bitwa została stoczona na przedpolu wsi Kępa i Kolonia Kępa, na polach od strony wsi Kłodnica. Kilku z nas, członków oddziału partyzanckiego "Cichego" i komendy powiatu, kwaterowało w Kolonii Kępa, gdzie była nasza silna placówka, której komendantem był, już nieżyjący, Stefan Kwiatkowski.

Kilka słów wyjaśnienia. Był to okres reorganizacji oddziałów partyzanckich i innych struktur konspiracyjnych, w związku z nadchodzącą okupacją sowiecką. Przewidywano, że szczególnie ważnym będzie pierwszy okres tej okupacji, w którym trzeba będzie opracować nowe założenia taktyczne przystosowane do postępowania Sowietów. O planach polskich komunistów, będących na usługach Sowietów, mieliśmy wtedy jeszcze nikłą wiedzę. Spodziewaliśmy się, że będą tworzyli administrację podporządkowaną Sowietom, stąd też nasza chwilowa obecność w rejonie, w którym nasze struktury organizacyjne były szczególnie rozbudowane.

Przy odtwarzaniu przebiegu zbrojnego starcia pod Kępą, nie ufałem swojej pamięci. Relacja, którą tutaj przedstawiam, jest wynikiem wizji lokalnej w terenie i wszechstronnej dyskusji z Mieczysławem Orłem ps. "Oset", jak również późniejszych rozmów z Leonem Bartkiewiczem ps. "Marynarz". Rozmowę z "Ostem" mam prawie w całości zarejestrowaną na taśmie magnetofonowej. Niestety, obydwaj moi rozmówcy już nie żyją, ale przez kilka lat po zorganizowaniu Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych cieszyliśmy się z częstych spotkań i możliwości snucia wspomnień.

30 czerwca 1995 r. na zaproszenie Miecia Orła i jego żony wybraliśmy się wraz z Hanią w odwiedziny do Kolonii Kępa. Bardzo chętnie przyjąłem zaproszenie, bowiem ponad 50 lat nie byłem w tamtych okolicach, a w czasie okupacji niemieckiej bardzo często kwaterowałem w Kępie lub Kolonii Kępa. Poza tym chciałem skonfrontować swoje wspomnienia z "Ostem", który jako mieszkaniec tamtych okolic na pewno lepiej pamiętał lokalne wydarzenia.

Na początku lat dziewięćdziesiątych, po ukazaniu się ogłoszeń o organizującym się Związku Żołnierzy NSZ, odwiedził nas w domu w Lublinie starszy (to znaczy w naszym wieku) pan wraz z kilkunastoletnią dziewczynką, jak się okazało wnuczką, która towarzyszyła dziadkowi w wyjazdach. Mimo upływu 50 lat wiedziałem, że musimy się znać. Po kilku wyjaśnieniach uściskaliśmy się serdecznie. Był to "Oset" z naszej placówki Kolonia Kępa.

Jak doszło do konfrontacji zbrojnej pod wsią Kępa? Właściwie działo się to na "ziemi niczyjej". Regularne niemieckie jednostki frontowe wraz z artylerią już się wycofały, a drogi zatłoczone były cofającymi się różnymi grupami o charakterze pomocniczym lub zbieraniną żołnierzy z rozbitych jednostek. To wojsko nie przedstawiało większej siły bojowej w ewentualnej walce z regularnymi oddziałami, ale było bardzo niebezpieczne dla ludności cywilnej z powodu niskiego morale oraz braku dyscypliny i jednolitego dowództwa. Na południe od Lublina główną trasą wycofywania się była szosa i okoliczne drogi łączące Lublin z Kraśnikiem i prowadzące dalej do przeprawy przez Wisłę w Annopolu. Na tę "ziemię niczyją" zapuszczały się zwiadowcze patrole sowieckie. Niektóre oddziały niemieckie rezygnowały z posuwania się zatłoczonymi drogami w kierunku Kraśnika i Annopola i skracały sobie drogę przemieszczając się polnymi traktami na zachód, w stronę Wisły.

I właśnie jeden taki oddział - składający się głównie z żandarmów i z członków żandarmerii polowej w sile około 30 ludzi uzbrojonych przeważnie w pistolety maszynowe - zrezygnował z posuwania się szosą Lublin-Kraśnik i na wysokości wsi Sobieszczany, na południe od Niedrzwicy, pomaszerował drogą przez Majdan Sobieszczański i Kłodnicę w kierunku Józefowa nad Wisłą, spodziewając się znalezienia tam przeprawy przez rzekę. W czasie tego manewru Niemcy natknęli się na zwiad konny następujących powoli regularnych oddziałów sowieckich. Zwiad liczył kilkadziesiąt koni i był dowodzony przez starszego lejtnanta, Rosjanina pochodzącego z Syberii. Żołnierzami zaś byli przeważnie Azjaci o wybitnie mongolskich rysach twarzy, dosiadający niewielkich, kudłatych koników. Sowieci ci wpadli w zasadzkę, którą zorganizował wycofujący się w kierunku Wisły oddział niemiecki i ponieśli poważne straty w zabitych i rannych.

Teraz trochę o topografii terenu, na którym rozegrały się te wydarzenia. Wioski Kolonia Kępa i Kępa leżą około 30 km na południowy zachód od Lublina. Prowadzi do nich droga wiodąca z Bełżyc na południe (przez Borzechów), która w okolicy Radlina skręca na północny zachód do miejscowości Chodel. Od Kępy biegł na południe nieutwardzony (w owym czasie) gościniec w kierunku Popkowic i dalej do Kraśnika Fabrycznego. Na wschód od Kępy i Kolonii Kępa położone są wioski Kłodnica i Sobieszczany. Sobieszczany leżą przy szosie Lublin-Kraśnik. Z Niedrzwicy Kościelnej można dojechać do Kępy i Kolonii Kępa drogą prowadzącą na zachód do Borzechowa, a później traktem w kierunku południowo-zachodnim. Z Borzechowa istnieje również połączenie, wówczas polną drogą, do Kłodnicy Dolnej i Górnej, z której prowadzi trakt w kierunku zachodnim do Kępy. Piszę o tych drogach dosyć szczegółowo, być może, ułatwi to Czytelnikowi wyobrażenie sobie późniejszych wypadków.

Tak zapamiętał "Oset" początek tych wydarzeń. Rano przybiegł goniec z  Kłodnicy z wiadomością, że Niemcy jadą w naszym kierunku. W Kłodnicy podpalili dom koło kościoła i zarekwirowali furmanki z woźnicami. Natychmiast zarządzono mobilizację placówki oraz zawiadomiono naszą grupę kwaterującą u państwa Kępskich. (Dotychczas wydawało mi się, że kwaterowaliśmy u "Osta"). Po kilkunastu minutach stawiliśmy się wszyscy na skraju wsi Kępa, przy drodze prowadzącej z Kłodnicy.

Zadanie: nie dopuścić Niemców do wsi. Mogą ją spalić i mordować mieszkańców. Ilu nas było, obrońców, w pierwszej fazie bitwy? "Oset" rozumował bardzo logicznie - 
na placówce mieliśmy 14 karabinów i 1 LKM, a byliśmy wszyscy. Więc musiało być nas szesnastu. A ilu od "Cichego" - "Oset" nie pamięta. Natomiast ja pamiętam, że na pewno był kpt. "Niebieski", ppor. "Lechita", pchor. "Artur" (czyli piszący te wspomnienia), być może jeszcze ktoś od "Cichego" i dwie panie - moja siostra Wanda i jej koleżanka, które przyjechały w sprawach organizacyjnych z Warszawy, a teraz nie mogły już wrócić. Miały szczęście, gdyż uniknęły dramatu powstania. Nasza grupa była dość słabo uzbrojona, bowiem byliśmy już po częściowej reorganizacji głównych sił oddziału. Broń maszynowa i ciężka została na razie zmagazynowana (ukryta). Pozostawiono tylko broń osobistą, krótką oraz granaty. Ja jakoś zachowałem dodatkowo karabin mauzer, który zdobyłem rok wcześniej na stacji kolejowej w Wilkołazie. Teraz mogłem w pełni poznać jego zalety.

Nikt z moich rozmówców nie potrafił podać dokładnej daty opisywanych wydarzeń. Miecio Orzeł pewnego razu stwierdził: 
To było 23 lub 24 lipca (naturalnie 1944 roku).

Wydaje się, że ostrzelanie jadących na furmankach nie powinno nastręczać większego problemu. W praktyce jednak bywało, i w naszym przypadku trzeba było brać to pod uwagę, że kawalkada furmanek rozciągała się na kilkaset metrów. Zbyt wczesne ostrzelanie mogło być mało skuteczne, natomiast zbyt późne mogło spowodować, że część furmanek wraz z załogami przedrze się przez linię obrony i obrońcy mogą zostać zaatakowani również z flanki i od tyłu.

Ten, kto brał udział w tego typu zasadzkach, wie, że w NSZ obowiązywał nakaz bezwzględnego oszczędzania woźniców, przewodników, zakładników oraz koni, które były własnością rolników, zazwyczaj również zaangażowanych w konspirację. Wiadomym jest, jaką wartość stanowiły konie dla rolników, szczególnie w okresie nasilonych prac polowych.

Najlepsze rezultaty daje zasadzka, w której linia obronna rozwinięta jest równolegle do drogi, którą porusza się kolumna nieprzyjaciela. Daje to możliwość jednoczesnego zaatakowania awangardy i ariergardy kolumny. W przypadku obrony wsi Kępa nie było warunków terenowych, czasu ani dostatecznej siły ognia (w pierwszej fazie bitwy) do zastosowania takiej taktyki. Nasza niewielka linia obronna, usytuowana przed wjazdem do wsi, zamykała prawie prostopadle drogę wiodącą z Kłodnicy do Kępy. Za plecami mieliśmy nieliczne zabudowania gospodarcze, a trochę dalej niewielki park i dworek majątku ziemskiego pań Janiszewskich. Dwie siostry Janiszewskie nie prowadziły już same gospodarstwa, które dzierżawił pan Lakutowicz. Byli to bardzo sympatyczni, kulturalni i gościnni ludzie, związani z naszym ruchem niepodległościowym. Po wojnie dworek ten barbarzyńsko zniszczono, a na tym miejscu wybudowano tzw. blok, w którym mieściła się również szkoła. W nowym ustroju nie było miejsca dla pańskich dworów.

Na naszym przedpolu, niedaleko bronionej drogi, znajdowała się sklepiona piwnica, służąca do przechowywania ziemniaków. Za tą piwnicą urządził stanowisko LKM-u jego celowniczy Józef Kociak ps. "Biały", ze swoim amunicyjnym. Niestety obaj już nie żyją. "Biały" zmarł w Szczecinie, gdzie po wojnie wyjechał, a jego amunicyjny zmarł ostatniego września 1994 r. w szpitalu w Bełżycach.

Ostrzelaliśmy kolumnę niemiecką, gdy była przed wsią, na górce. Niemcy natychmiast opuścili furmanki i rozwijali swoją linię (tyralierę) w kierunku swojego prawego skrzydła. W miarę wydłużania się niemieckiej tyraliery byliśmy zmuszeni przegrupować się w lewo i w końcu częściowo zajęliśmy stanowiska w sadzie położonym na górce (niewielkim wzniesieniu). Sad ten we fragmentach zachował się do dzisiaj. To była druga faza bitwy.

Myśmy mieli za osłonę drzewa sadu oraz nierówności terenu, natomiast Niemcy - ustawione kopy ze snopków zżętego zboża, tzw. mendle, których linia przebiegała równolegle do naszych pozycji obronnych. Ukryci za tymi snopami, prowadzili intensywny ostrzał naszych pozycji, gdy tymczasem część z nich przebiegała od jednej kopy do drugiej. Z początku nasz ogień był mało skuteczny, tak że linia niemieckiej tyraliery rozwijała się coraz bardziej. Po dwóch moich strzeleckich niepowodzeniach (strzały były spóźnione) przypomniałem sobie, jak się strzela do dzików przeskakujących wąski dukt. Strzela się do chowających się, a nie ukazujących się. To daje sekundę, czy jej ułamek, na bardziej precyzyjne celowanie. Linię poziomą celowania ustaliłem na około jednego metra nad ziemią, a pionową stanowił prawy brzeg snopa. Gdy schylony żołnierz dobiegał do brzegu mendla ściągałem spust, mając cały czas cel w przyrządach celowniczych. Skutek był natychmiastowy. Czwarty Niemiec nie odważył się już przeskakiwać od snopka do snopka wzdłuż linii. Zaczęli zajmować stanowiska za snopami położonymi dalej od naszej linii obronnej, a więc praktycznie się wycofywali. Mój karabinek okazał się bardzo celny. Wszystkie trzy strzały oddane do widocznych celów były celne. Naturalnie nie tylko ja opanowałem podniecenie pierwszych chwil walki. Koledzy również zaczęli strzelać do ukazujących się Niemców, a nie do snopków.

Niespodziewanie poprawiła się sytuacja w zasobach amunicji, której nigdy w partyzantce nie było za dużo. W pierwszej fazie potyczki, gdy ostrzelaliśmy zbliżającą się na furmankach kolumnę Niemców, dwie dość długie serie oddał nasz LKM. To musiało zrobić wrażenie na Niemcach. Nie ośmielili się później atakować w tym kierunku i do końca pamiętali, że obrońcy dysponują cięższą bronią maszynową. Ale nawet nie wszyscy obrońcy wiedzieli, że te pierwsze serie były ostatnimi. LKM zaciął się, a obsługujący go nie byli w stanie usunąć przyczyny zacięcia. Dostali więc rozkaz rozdania amunicji posiadającym karabiny strzeleckie. W efekcie naszego ostrzału Niemcy stracili zarekwirowane w Kłodnicy furmanki, nie wkroczyli do wsi (Kępa i Kolonia Kępa) i zalegli na polu usianym snopami zżętego zboża. Nikt nie miał chęci atakować i obydwie strony czekały na ruchy przeciwnika. Kilku naszych żołnierzy podczołgało się do opuszczonych najbliższych stanowisk niemieckich przynosząc kilka pistoletów maszynowych i amunicję. W tej sytuacji spokojnie czekaliśmy na swoich pozycjach na ewentualny atak Niemców.

Wypada wyjaśnić dzisiejszemu czytelnikowi, że w taktyce walk partyzanckich obowiązywał nas nakaz mówiący, że oddział partyzancki na odgłos walki winien rozpoznać przyczynę strzelaniny i udzielić pomocy walczącej stronie polskiej. Stoczona wcześniej przez sowiecki zwiad konny walka z oddziałem niemieckim, z którym później przyszło nam walczyć, spowodowała mobilizację naszych placówek w Marianówce pod dowództwem Bolesława Skulimowskiego "Sokoła" oraz placówek z okolic Sobieszczan pod dowództwem doświadczonego partyzanta Leona Bartkiewicza "Marynarza". Do nich dołączyli później chłopcy z Kłodnicy i Borzechowa. Z chwilą wywołania przez Niemców pożaru w Kłodnicy i zaatakowania bronionej przez nas wsi Kępa, będące już w ruchu siły tych placówek pospieszyły na odgłos walki i zajęły stanowiska na tyłach atakujących nas Niemców, manifestując swoją obecność dość gęstym ostrzałem. Ponadto w niedługim czasie nadjechał od strony Niedrzwicy, liczący około 20 koni, uprzednio rozbity zwiad sowiecki z wolą wzięcia udziału pod naszym dowództwem w toczącej się walce. W tej sytuacji los oddziału niemieckiego został przesądzony. Znad snopków zaczęły się ukazywać białe chustki, a wkrótce i żołnierze niemieccy z rękami na głowie. Chłopcy z placówek rzucili się do zbierania porzuconej broni. "Sokół" i "Marynarz" usiłowali utrzymać dyscyplinę i nie dopuścić do dezorganizacji swego wojska. Żołnierze z placówki Kępa dostali rozkaz nieopuszczania swoich stanowisk. Zameldowałem kpt. "Niebieskiemu", że pójdę rozeznać sytuację i postaram się pomóc w utrzymaniu porządku. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to "Sokół" i "Marynarz" przyszli nam z pomocą.

Nie kryjąc się, pobiegłem w kierunku niedawnych linii niemieckich. Po drodze podniosłem dwa MP i wkrótce witałem się serdecznie z "Marynarzem" i "Sokołem". Tworzyliśmy we trzech coś w rodzaju sztabu. W pierwszym rzędzie zgrupowaliśmy jeńców i sprawdziliśmy, czy nie mają ukrytej broni. Wyznaczono odpowiedzialne warty pilnujące jeńców i wysłano trzy patrole w kierunku północnym i wschodnim. Powstał poważny problem, co robić z jeńcami. Przecież się poddali. Tylko trzech usiłowało przedostać się w kierunku Borzechowa, ale zostali schwytani przez tamtejszą placówkę, rozbrojeni i doprowadzeni z powrotem.

W warunkach partyzanckich zawsze był problem jeńców. Zazwyczaj po rozbrojeniu i ewentualnym rozmundurowaniu wypuszczało się ich w najbardziej odpowiednim miejscu. Mieliśmy zamiar przetrzymać Niemców do nocy, podprowadzić w kierunku szosy i wypuścić. W tym czasie nadciągnął sowiecki zwiad, prowadzący kilkanaście osiodłanych luzaków. Były to konie tych żołnierzy, którzy zginęli lub zostali ranni w pierwszym starciu z oddziałem niemieckim. Dowodzący starszy lejtnant wystąpił z konkretną propozycją, by mu przekazać jeńców. Ze względu na znajomość rosyjskiego byłem głównym negocjatorem i tłumaczem. Propozycja bardzo nam odpowiadała, ale "Marynarz" postawił warunki: oddajemy jeńców i zdobytą broń niemiecką w zamian za konie, 10 pepesz i 3 skrzynki amunicji. Porucznik zgodził się chętnie, z tym że po amunicję będziemy musieli pojechać z nim do Niedrzwicy. Koło kościoła w baraku-gospodzie urządził szpital dla swoich rannych i tam miał również podręczny magazyn z amunicją. Po krótkiej wymianie zdań zaakceptowaliśmy propozycję. Chłopcy "Sokoła" i "Marynarza" dostali pepesze i konie. Ja też wybrałem sympatyczną z wyglądu klaczkę.

Rosjanie problem jeńców rozwiązali bardzo prosto. Ustawili w szeregu na skraju lasu, a sami odciągnęli zamki w pepeszach gotowi do dokonania egzekucji. Jeden z Niemców (okazało się, że był Austriakiem) na ten widok uklęknął i zaczął się modlić. Stanowczym głosem wstrzymałem egzekucję i tego Niemca wyciągnąłem z szeregu oddając go pod opiekę "Sokołowi". Sam wskoczyłem na swego nowego konika i pojechałem do Kłodnicy, gdzie zgromadziła się większość wojska "Marynarza" i "Sokoła". Za kilka chwil usłyszeliśmy długie serie z pistoletów maszynowych. To Rosjanie rozwiązywali problem jeńców. Wart Pac pałaca... Wiem, że "mój" Austriak doczekał się wkroczenia regularnych oddziałów sowieckich i poszedł do niewoli. Czy przeżył?

W Kłodnicy zginął młody chłopak z placówki, któremu wypaliła zdobyczna pepesza przy nieostrożnym obchodzeniu się z bronią. Pocisk trafił w podbródek i przeszył czaszkę. Była to jedyna ofiara z naszej strony poniesiona w tej potyczce (bitwie).

"Marynarz" wziął luzaka i pojechaliśmy we dwóch polnymi drogami do Niedrzwicy po obiecaną amunicję. "Sokół" został w Kłodnicy. Lejtnant, który dojechał do Niedrzwicy przed nami, kazał wydać trzy skrzynki amunicji do pepeszy i chyba jakby na usprawiedliwienie pokazał nam swoich umierających żołnierzy z ranami postrzałowymi przeważnie w klatkę piersiową i brzuch. Umierali spokojnie z jakąś dziwną determinacją, rezygnacją. Nie mieli żadnych lekarzy i żadnych opatrunków.

W drodze do Niedrzwicy byliśmy pod wrażeniem niepotrzebnej śmierci naszego chłopca z placówki i sposobu rozwiązania problemu jeńców przez Sowietów. W pewnym momencie "Marynarz" zaczął się zwierzać ze swoich obaw: 
Ci to byli zwykli żołnierze pierwszej linii. Ale już w Niedrzwicy mogą być politrucy i ich żandarmeria[NKWD]. Musimy zdjąć nasze emblematy świadczące, że jesteśmy żołnierzami NSZ i ukryć ryngrafy. Tak, miał rację. Przecież to są bolszewicy. Odpruliśmy emblematy naszywane na lewym rękawie munduru i schowaliśmy z ryngrafami do wewnętrznej kieszeni. Zostaliśmy polskimi partyzantami bez określonej przynależności. Gdy żegnaliśmy się z lejtnantem, ten nam serdecznie podziękował za broń odebraną Niemcom i jeńców, którym, jak się okazało, odebrał wszystkie dokumenty. - To będą załączniki do raportu, który muszę napisać. No, przecież zniszczyliśmy w boju cały oddział niemiecki. Po chwili zastanowienia dodał: Ja znam życie, to się wam może przydać i na kartkach z zeszytu napisał dwa jednakowe oświadczenia, z których wynikało, że on - st. lejtnant taki a taki - zaświadcza, że obywatel ... polski partyzant, w dniu ... współdziałał bojowo z oddziałem Czerwonej Armii i pomógł w rozgromieniu niemieckich faszystów. Podpis i numer jednostki i poczty polowej.

Tak, starszy lejtnant znał życie w komunistycznym państwie. Jestem przekonany, że to zaświadczenie uratowało mi życie lub ustrzegło od długoletniego więzienia. Widziałem, jakie wrażenie zrobiło ono na przesłuchujących mnie ubowcach w styczniu 1945 r.

W taki sposób pod koniec lipca 1944 r. zakończyłem moją wojnę z bronią w ręku z Niemcami.

Niestety, tragiczny los spotkał mego konika, naprawdę miłą i przyjacielską klacz, którą dostałem od starszego lejtnanta sowieckiego, dowodzącego zwiadem konnym w bitwie pod Kępą. W tym okresie teren, na którym przebywaliśmy, był tak zwaną ziemią niczyją i często ostrzeliwała go artyleria sowiecka i niemiecka. Jeden z pocisków trafił w stajnię, gdzie przebywał i mój koń, wywołując gwałtowny pożar. Mimo natychmiastowej pomocy, dwa konie nie dały się wyprowadzić. Jednym z tych koni była moja klacz. Bardzo przeżyłem śmierć tych niewinnych, przyjacielskich zwierząt.

Po tylu latach zacierają się szczegóły, zapamiętane daty nie są pewne. Oddział "Cichego", ten oddział z okresu okupacji niemieckiej, uległ reorganizacji. Wielu musiało odejść, przyszli nowi, zmienił się styl konspiracji i warunki trwania w tzw. lesie (w końcu zmienił się i dowódca), ale to zupełnie inny temat. Dostałem od siostry kilka cudem zachowanych pamiątek z tamtego okresu, między innymi obrazek z dedykacją otrzymany od naszego ostatniego kapelana ks. Edmunda Nastróżnego. Pamiętam tę mszę polową, którą odprawił kapelan dla reorganizującego się oddziału gdzieś na leśnej polanie. Zapisana data świadczy, że jeszcze 10 sierpnia 1944 r. byliśmy zorganizowaną grupą, której trzon stanowili żołnierze z okupacji niemieckiej. A dedykacja brzmi: 
W dniu kiedy Warszawa krwawi, a na pamiątkę czasu wspólnej pracy dla Polski - Ks. Edmund [Nastróżny]. 10/VIII.44.

Wszyscy chcieliśmy iść na odsiecz Warszawie. Wielu poszło, niektórzy dotarli nawet do Otwocka. Dla wielu zakończyło się to tragicznie. Sowieckie dywizje NKWD czuwały i działały.

Opisaną bitwę pod Kępą zauważył nawet komunistyczny "historyk" Zbigniew Jerzy Hirsz. W książce 
Miejsca Walk i Męczeństwa w powiecie lubelskim 1939-1944, w tekście traktującym o oddziale AL im. Bartosza Głowackiego, ów "historyk" pisze: Cywilny [sic] ruch oporu w Sobieszczanach przybrał na sile w lipcu 1944 r. Przed samym wyzwoleniem partyzanci [AL?] zaatakowali grupę żandarmów, rekwirującą furmanki chłopskie. W potyczce brali udział również partyzanci radzieccy oraz chłopi pod dowództwem Leona Bartkiewicza. W czasie walki zginęło 9 Niemców. Ponadto ujęto dwu ukraińskich nacjonalistów w mundurach żandarmerii[13]. Tak to Leon Bartkiewicz "Marynarz", wielce zasłużony i bojowy żołnierz NSZ, został przywódcą jakiejś nieokreślonej bliżej cywilnej grupy chłopskiej współpracującej z AL i partyzantami radzieckimi. A ja, można domniemywać, byłem w oddziale AL im. Bartosza Głowackiego. Szkoda, że o tym nie wiedziałem przebywając w piwnicach WUB przy ul. Krótkiej w Lublinie.

Szanownym Czytelnikom moich wspomnień nie jest obcy kpt. "Niebieski", jeden z przywódców NSZ w pow. kraśnickim. Otóż "wzorcowy historyk" - Zbigniew Jerzy Hirsz w tejże książce bez żadnej żenady sugeruje, że 22 stycznia 1944 r. "Niebieski", dowodząc oddziałem BCh, stoczył w Olszance walkę z żandarmerią niemiecką
[14]. Dlaczego miał dowodzić oddziałem BCh, a nie AL, wie zapewne tylko Z. J. Hirsz lub ewentualnie jego mocodawcy. Byłem z "Niebieskim" w Olszance, ale jestem pewien, że jako żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych i był tam oddział NSZ, a nie BCh. Tak komuniści fałszowali i fałszują dalej historię.




Jak to na wojence ładnie

Od czasu, gdy braliśmy udział w walkach partyzanckich, minęło 60 lat. Wyrosły dwa pokolenia, które znają te czasy z opowiadań rodziców i dziadków. Niestety, jak wiadomo, piśmiennictwo dotyczące tamtego okresu w większości przedstawia obraz z premedytacją zafałszowany i upolityczniony. Nieliczne tylko pozycje, wydane w ostatnim dziesięcioleciu, usiłują przedstawić prawdziwie tamte dni i ludzi, którym przypadło brać czynny udział w walkach partyzanckich, a właściwie - co bardziej odpowiada ówczesnej rzeczywistości - nie w "walkach partyzanckich", ale w "codziennym życiu partyzanckim".

Wiem z autopsji, że słuchacze oczekują barwnych opowieści, pełnych wybuchów granatów, melodyjnych serii broni maszynowej, szybujących w powietrzu kolorowych rakiet, sznurów pocisków świetlnych, łun pożarów, galopujących koni, rannych "chcących umierać za ojczyznę", twarzowych temblaków, miłych i ślicznych sanitariuszek, ognisk na biwakach i tym podobnych obrazów, jakby żywcem wziętych z powstań dziewiętnastowiecznych lub z piosenki z I wojny światowej "jak to na wojence ładnie, kiedy ułan z konia spadnie". Rozumiem słuchaczy i czytelników - oni są wychowani na apoteozie walki, w której główny bohater jest niezniszczalny, zwycięski, nie brudzący się, nie załatwiający potrzeb fizjologicznych, a jego broń strzela godzinami bez ładowania.

A jak wyglądało naprawdę codzienne życie partyzanta? Dzisiaj we wspomnieniach, po kilkudziesięciu latach, tamten okres jawi się na pewno innym, niż był w rzeczywistości. Gdy chcemy przywołać prawdziwy obraz przeszłości, bez zniekształceń spowodowanych dystansem czasu, musimy zdawać sobie sprawę, że niektóre elementy wspomnień wyostrzają się, zaś niektóre ulegają zatarciu. Trzeba też uwzględnić fakt, że w owym czasie byliśmy ludźmi młodymi, o specyficznym pojmowaniu rzeczywistości i przyszłości, pełni patriotycznego romantyzmu. Romantyzmu, tego jeszcze z XIX wieku, kiedy to ze śrutówką wypowiadano wojnę imperium dysponującemu wielką regularną armią.

Nasze życie codzienne pełne było wcale nie romantycznych i bohaterskich problemów, o których zazwyczaj nie pamiętamy, bowiem dominują w naszej pamięci sytuacje bardziej spektakularne, pełne przysłowiowego "huku wystrzałów i sznurów świetlnych pocisków wystrzelonych z broni maszynowej". A jakie to codzienne problemy? Aby je wyliczyć, nie trzeba było być w partyzantce. Problemy te w większości związane są z całorocznym bytowaniem człowieka, który nie posiada stałego miejsca zamieszkania, oraz z fizjologicznymi potrzebami ludzkiego organizmu.

* * *


Zacznijmy od czynników zewnętrznych. Charakterystyczną cechą oddziałów partyzanckich była ich ruchliwość, ciągłe przemieszczanie się. Partyzanci to głównie piechota, stąd wielogodzinne marsze lub w najlepszym razie jazda furmankami czy saniami. Kawaleria to przeważnie nieliczne zwiady konne. Bez względu na pogodę większość czasu przebywaliśmy na wolnym powietrzu. Najbardziej uciążliwe były długotrwałe deszcze i niskie temperatury - przecież nie czekały na nas stałe koszary. Na postojach trzeba było wymyślać i stosować rozmaite sposoby, które umożliwiały choć częściowe wysuszenie się lub ogrzanie. Największym problemem były buty. Gdzie je wysuszyć i zakonserwować, by mogły dalej służyć? W tych warunkach najbardziej odpowiednimi były buty typu saperki, które miały niezbyt wysokie cholewy rozszerzające się ku górze. Ten krój cholewy miał wiele zalet. Stosunkowo łatwo było je zdejmować i wkładać. Poza tym nie utrudniały zbytnio drapania części łydek osłoniętych cholewami (o tym problemie piszę niżej). Trzeba też uświadomić sobie, że nie mieliśmy magazynów z zamiennymi częściami ubrania czy oporządzenia. Gdy na przykład rozleciały się buty, to trzeba było czekać kilka dni, zanim nie nadarzyła się okazja zdobycia innych. Tabory były z konieczności bardzo szczupłe, a to limitowało ilość posiadanych zapasów. Ponadto w wyprawach patrolowych wozy taborowe z reguły nie uczestniczyły.

Mokre, zziębnięte nogi, obtarte stopy, odmrożone palce. To wszystko utrudniało swobodne poruszanie i było nieprzyjemne i uciążliwe. Sprawne nogi to rzecz najważniejsza. Głowę powinien mieć dowódca, a żołnierz dodatkowo wygodne buty, celne oko, zaufanie do przełożonych i kolegów. Tak, to prawda. Każdy żołnierz, a szczególnie partyzant, może przytoczyć szereg przykładów, w których buty odegrały rolę bardzo ważną. Były to zdarzenia niekiedy humorystyczne (szczególnie z perspektywy czasu), przeważnie z niezapomnianym odczuciem bólu, a często wręcz dramatyczne. Dobre, wygodne buty i celny karabin to podstawa wyposażenia żołnierza. Pozwolę sobie zacytować krótkie fragmenty wspomnień Józefa Poray-Wybranowskiego "Świdra" o dramatycznym boju z Niemcami pod Borowem. "Świder" zapamiętał i wspomina dramat śmierci kolegów, praktycznie całego patrolu z oddziału "Stepa" oraz swoje buty.

        Nadszedł dzień 23 lutego [1944 r.]. Pogoda ustaliła się prześliczna, słoneczna i mroźna z wyiskrzonym śniegiem i doskonałą widocznością. Połowa z nas wróciła nad ranem z nocnego patrolu i przekąsiwszy trochę, zamierzała udać się na dobrze zasłużony spoczynek. (...)
        Nagle zatupotały kroki przed gajówką i wartownik nasz Most (Mostrąg z Borowa) wbiegł wołając: "Grupa jakaś idzie brzegiem lasu - to Niemcy". Ledwo to zdołał powiedzieć, a wszyscy wyskoczyli na zewnątrz (...), to jest wszyscy oprócz mnie! Złapałem moje mokre buty i starałem się je naciągnąć na równie mokre onucki, lecz bez skutku. Ciągnąłem z całej siły, do tego stopnia, że onuce poszły w kawałki; próbowałem wciągnąć buty na gołe nogi, też bez skutku. Zrozumiałem, że aby się uratować, będę musiał pójść do walki boso! W tej samej chwili zagrały karabiny maszynowe i granatniki w wielkiej ilości. My odpowiedzieliśmy erkaemem i z karabinów. (...) Rzuciłem buty na ziemię, złapałem karabin oraz mój pas z ładownicami i pistoletem. Wywaliwszy kolbą okno (...) wyskoczyłem na podwórko. (...) [Świdrowi i Jurkowi Gnatowi, już rannemu, udało wycofać się do rzeki Sanny]. Podeszliśmy do brzegu wody. Moje nogi już tak były zmrożone, że właściwie niewiele co czułem. (...)
        Niemcy nie pokazywali się na otwartym polu, lecz strzelanina w dalszym ciągu trwała i Motyl ciągle i uparcie dawał o sobie znać krótkimi seriami! (...) gałęzie olszyn, rzadko porastających brzegi rzeki Sanny, sypały nam się na głowy; (...) dotarliśmy do części Borowa nazywającej się Gąsiory. Ani jeden dom czy budynek gospodarski nie uratowały się od pożogi. (...) Chciałem co prędzej przejść przez to świadectwo polskiego męczeństwa. W rezultacie przeskakując przez popalone obejścia, nadepnąłem kilkakrotnie na gwoździe, które przebiły mi stopy prawie na wylot. Nie namyślając się, usiadłem na śniegu i zacząłem wyciągać zardzewiałe ćwieki. (...)
        Coraz ciężej było nam iść. Zmrożone nogi pełne obrażeń, coraz więcej ranione ostrymi kikutami ściętej łozy, zaczynały odmawiać posłuszeństwa. (...) W międzyczasie zauważyliśmy, że strzelanina prawie ucichła. Wiedzieliśmy dobrze, co to znaczy "Wieczny pokój daj Im Panie"
[15].

Powyższy cytat pochodzi ze wspomnień "Świdra" dotyczących walk w okolicy Borowa stoczonych po pacyfikacji tych okolic przez Niemców w dniu 2 lutego 1944 r. Tyle na temat, który by można szeroko rozbudować i zatytułować np. "Partyzantka a buty".

* * *


Drugim ważnym elementem ekwipunku partyzanta, poza butami, jest odpowiednia odzież zewnętrzna. W dużym procencie nosiliśmy płaszcze wojskowe, a w zimie kożuchy, długie lub krótkie, przepasane pasem głównym z ładownicami i kaburą na broń krótką.

Od opisanego poniżej wydarzenia w naszym oddziale obowiązywał zakaz noszenia pasów głównych na płaszczach i kożuchach. Trzeba je było nosić bezpośrednio na kurtce mundurowej (marynarce, swetrze). A było to tak.

Pewnego razu znaleźliśmy się w sytuacji, z której jedynym wyjściem, dającym szanse wycofania się i zajęcia stanowisk obronnych, było pokonanie w możliwie krótkim czasie prawie kilometrowego odcinka podejścia na łagodne wzgórze, ale w kopnym, głębokim śniegu. Gdybyśmy nie zdążyli zająć stanowisk za pochyłością terenu, zostalibyśmy wystawieni na ogień nieprzyjaciela, posiadającego - w przeciwieństwie do nas - osłonę. Po kilkuset metrach biegu w tych warunkach, wierzchnie płaszcze i kożuchy stały się główną przeszkodą w dalszym marszobiegu. Zaczęto więc je zrzucać, ale to wymagało odpięcia pasów, a na porządne ponowne ich założenie nie było już czasu. Znaczna część partyzantów przy zdejmowaniu płaszczy i kożuchów pogubiła pasy z ładownicami. W tamtych chwilach odczuwałem krańcowe zmęczenie fizyczne. W tym stanie człowiek zatraca poczucie rzeczywistości i grożącego niebezpieczeństwa. Jedyne przemożne pragnienie to usiąść, i niech się dzieje co chce. Niektórzy, leżąc w śniegu, ściskali w dłoni odbezpieczony granat.

Cała ta przygoda zakończyła się jednak szczęśliwie. Dwa erkaemy zdążyły zająć pozycję za jakimiś zasłonami i ostrzelały wychodzących zza drzew na dole Niemców. Wstrzymało to dalszy pościg nieprzyjaciela i pozwoliło naszym chłopcom na bezpieczne wycofanie się. Po kilkunastu godzinach wróciliśmy na ten nieszczęsny stok i prawie wszyscy odnaleźli swoje oporządzenie i płaszcze. Po tym incydencie wydano rozkaz noszenia pasów z ładownicami pod płaszczami. Okazało się, że w pewnych sytuacjach zwykły płaszcz może decydować o dalszym życiu.

Najbardziej narażona na zgubienie w warunkach partyzanckich była broń krótka. Różnego rodzaju pistolety i rewolwery noszone były za pasem, w kaburach, a mniejsze - w kieszeni. Chcąc uchronić tę broń przed przypadkowym wypadnięciem, zabezpieczano ją umocowując do kolby odpowiedni sznur, którego drugi koniec zaopatrzony w pętlę zakładano na szyję. Wielkość pętli była regulowana przesuwaną, czasami ozdobną, metalową lub skórzaną obrączką (tulejką). Długość sznura była taka, aby nie utrudniał on posługiwania się bronią. Owe zabezpieczenia najczęściej wykonywane były ze skóry lub ozdobnego włókna. Najbardziej poszukiwane były sznury plecione misternie z miękkich pasków skóry w formie walca grubości ołówka. Naturalnie nie były one dostępne nigdzie w handlu. Były produktem chałupniczym wytwarzanym przeważnie przez dziewczyny. Dostanie od dziewczyny takiego sznura na pamiątkę miało podobne znaczenie jak ongiś ofiarowanie rycerzowi wstążki. Niektórzy mieli po kilka takich sznurów.

* * *


Napoleon podobno mówił, że żołnierz maszeruje brzuchem. Kwestia wyżywienia nawet w zorganizowanych armiach, dysponujących służbami pomocniczymi i technicznymi, jest problemem trudnym i odpowiedzialnym. W tej dziedzinie dwie podstawowe sprawy to: po pierwsze - aprowizacja, a po drugie - przygotowywanie posiłków. Kwestie te były różnie rozwiązywane, przede wszystkim w zależności od liczebności oddziału. Inaczej rozwiązywano sprawy wyżywienia w oddziałach patrolowych liczących kilkanaście osób, a inaczej w zgrupowaniach mających kilkudziesięciu czy kilkuset żołnierzy. Znaczenie miało również to, czy dany oddział miał dłuższe postoje, czy był w ciągłym ruchu. Zazwyczaj system wyżywienia organizował szef oddziału, natomiast w sprawę aprowizacji zaangażowany był również dowódca. Wynikało to z faktu, że zdobywanie żywności wymagało kontaktów organizacyjnych pomiędzy poszczególnymi jednostkami w terenie lub decyzji rekwizycyjnych, które były w gestii dowódcy.

Bez jedzenia człowiek nie może żyć. Dlatego ten problem był zagadnieniem podstawowym i - w zależności od wielu czynników - rozwiązywany był rozmaicie. Był tak samo ważny, a może bardziej, jak zaopatrzenie w broń czy amunicję. Posiłek trzeba było organizować przynajmniej trzy razy dziennie, a płyny do picia musiały być dostępne ciągle. Żywienie w oddziałach partyzanckich powinno doczekać się oddzielnego, wszechstronnego opracowania. W tym artykule sygnalizuję tylko problem, gdyż przeważnie w tekstach wspomnieniowych i innych opisujących partyzantkę, ten ważny, codzienny problem jest zupełnie pomijany.

Oddziały 1. Pułku Legii Nadwiślańskiej Ziemi Lubelskiej z czasem dorobiły się zawodowych kucharzy oraz wozów aprowizacyjnych zaopatrzonych w odpowiednie skrzynie obite wewnątrz blachą ocynkowaną, przeznaczone do przechowywania i transportowania produktów żywnościowych. Niezbędne wyposażenie stanowiły też kotły do gotowania i inne przybory kuchenne. Do dyspozycji kucharza były zmieniające się codziennie drużyny. Wiele oddziałów posiadało również kuchnie polowe. Najlepiej jednak problem wyżywienia rozwiązywany był wówczas, gdy kilka osób kwaterowało w jednym gospodarstwie. Dostarczano wtedy surowce (mięso, tłuszcze itp.), a miła gospodyni przygotowywała posiłki. Wykorzystanie takiej możliwości trzeba było uzgodnić z szefem i uzyskać na to jego zgodę.

Wspomniałem wyżej, że w niektórych naszych oddziałach byli "etatowi" kucharze. Osobiście znałem trzech: u "Zęba", u "Juhasa" w kompanii szkoleniowej i - o ile pamiętam - u "Cichego". Byli to Ormianie, żołnierze sowieckiej armii, którzy dostali się do niewoli niemieckiej. Niemcy tworzyli z Ukraińców, Azjatów i mieszkańców Kaukazu oddziały wojskowe przeważnie używane jako służby pomocnicze i policyjne. 30 czerwca 1995 r. byłem w odwiedzinach u Mieczysława Orła ps. "Oset" we wsi Kolonia Kępa. W czasie wojny była tam nasza silna placówka. Często też tam kwaterowałem. Miecio przypomniał mi, skąd ci kucharze się wzięli. Jest to zdarzenie, które warto odnotować, gdyż charakteryzuje stosunki panujące między polskim podziemiem, a niektórymi oddziałami będącymi na służbie niemieckiej. A oto relacja "Osta", którą zanotowałem na taśmie magnetofonowej.

W Chodlu był posterunek żandarmerii niemieckiej, w skład którego wchodził również oddział rekrutujący się z byłych jeńców sowieckich. W czasie odpustu 8 września 1943 roku namówiłem trzech Ormian, aby przeszli z bronią do polskiej partyzantki. Warunek, że musi być przynajmniej jeden karabin maszynowy. Umówiliśmy się w pobliskim lesie na godzinę siedemnastą. Na spotkanie przyszło nas pięciu z placówki, uzbrojonych w karabiny. Mieliśmy taki plan, że jeżeli ich przyjdzie więcej, to wycofamy się w głąb lasu. Jeśli będzie ich trzech, to zabieramy ich ze sobą i przekażemy jeszcze w nocy do oddziału "Zęba", który kwaterował niedaleko. Przyszło trzech, przynieśli RKM rosyjski, talerzowy, dwa karabiny, granaty i dość dużo amunicji. I tak zostali polskimi partyzantami w NSZ.

Cytuję tą wypowiedź, gdyż o tym zdarzeniu mało kto wie, a ma ono przecież pewne znaczenie historyczne. Z jednym z tych kucharzy o imieniu Arkadi zaprzyjaźniłem się. Nie bez znaczenia był fakt, że nie dzieliła nas bariera językowa, a oni lubili sobie pogadać. Co się z nimi stało po wkroczeniu Sowietów i przeorganizowaniu naszych oddziałów - nie wiem. Jeśli dostali się w łapy NKWD, to marny ich los. NKWD było w takich wypadkach bezwzględne.

* * *


Najprostsze codzienne czynności w warunkach partyzanckich urastały do poważnych problemów. Na przykład - kwestia podstawowej higieny osobistej. W lesie, gdy był dostęp do rzeki lub stawów (a wtedy wody powierzchniowe nie były jeszcze zanieczyszczone), mycie się nie przedstawiało większego problemu. We wsi też były studnie, a więc i woda. Jakąś miskę lub cebrzyk można było dostać, choć lepszy był system "pod bieżącą wodą", czyli polewanie przez kolegę z wiadra. Goliliśmy się przeważnie brzytwami. W zimie powszechne było mycie się śniegiem od pasa w górę. Zdobyta w zaprzyjaźnionych domach ciepła woda służyła przeważnie do moczenia nóg. Najgorsze były okresy przejściowe, kiedy to było zimno i padały deszcze.

Oddzielny rozdział to insekty. Najbardziej rozpowszechnionymi były wszy odzieżowe. Walka z nimi okazała się walką z przysłowiowymi wiatrakami. Wymyślano różne specyfiki (DDT u nas jeszcze nie znano) i metody postępowania - niestety wszystko zawodziło. Odymianie i ogrzewanie odzieży nad ogniskiem przynosiło krótkotrwały skutek. Ręczne wyłapywanie tylko redukowało populację tych stworzeń, ale natychmiast rodziły się następne pokolenia żądne krwi. Trzeba było się po prostu przyzwyczaić. My ze zwiadu konnego byliśmy podobno uprzywilejowani. Gdy był czas, to koszulę czy spodnie wkładało się pod derkę najbardziej spoconego konia. Spocone konie przykrywało się również kożuchami czy płaszczami. Wszy podobno nie lubią zapachu potu końskiego. Praktykowałem ten sposób stale, ale wszy ciągle miałem. W każdym razie na poprawę samopoczucia działało to znakomicie. Te mało sympatyczne stworzenia najczęściej umiejscawiały się w zakamarkach odzieży, szwach, fałdach itp. Ich żerowanie wywoływało swędzenie, czasami bardzo dokuczliwe. Powodowało to konieczność drapania się. Drapanie łydek bardzo utrudniały wysokie cholewy butów. Do tego celu używano patyków, a najczęściej wyciorów do luf karabinowych, i tutaj swoje zalety wykazywały szerokie cholewy saperek.

Drugą dość rozpowszechnioną plagą był świerzb. To bardzo uciążliwe schorzenie było dość trudne do zwalczania w warunkach partyzanckich. Świerzb powszechnie leczono maścią siarkową o dość dużym stężeniu. Niepożądanym objawem kuracji było bolesne podrażnienie skóry. W zimie 1944 roku dostaliśmy flakony Novoscabinu - w owym czasie nowego leku. Ten dość skuteczny medykament nie powodował bolesnych zmian skórnych.

* * *


Pranie bielizny rozwiązywane było różnie. W tych placówkach-wsiach, w których przebywaliśmy często, organizowane były, nazwijmy to tak, punkty pralnicze. Koleżanki z PSK (Pomocniczej Służby Kobiet) urządzały z naszą pomocą wielkie pranie w oznaczonych dniach tygodnia czy miesiąca. W lecie pranie i - przede wszystkim - suszenie nie stanowiły większego problemu. Chętnych do pomocy ładnym dziewczętom nigdy nie brakowało. Trzeba było nosić wodę, wykręcać, rozwieszać, a czasami i pomagać przy prasowaniu. W lecie małą przepierkę (skarpety, onuce itp.) robiliśmy sami. Gorzej było z szyciem, ale nie słyszałem, aby panie, u których wypadło kwaterować, odmawiały pomocy.

* * *


Załatwianie potrzeb fizjologicznych, szczególnie w zimie i w deszczu, było czynnością kłopotliwą i nieprzyjemną. Podczas postoju większego oddziału kopane były rowy latrynowe, które przy odjeździe zasypywano. Ze względu na intymność, ten istotny problem jest pomijany we wspomnieniach i opracowaniach traktujących o życiu w partyzantce.

Centralny układ nerwowy człowieka wymaga cyklicznego wypoczynku. W unormowanych warunkach przypada to zazwyczaj na porę nocną - wieczorem ludzie kładą się spać. A jak wyglądały partyzanckie noclegi? Może pojęcie "nocleg" jest tu nieodpowiednie, bowiem noc była dla nas często najaktywniejszą porą doby. A więc jak organizowano spanie? W pierwszym rzędzie zależało to od liczebności oddziału i miejsca postoju. Inaczej organizowano wypoczynek (spanie) kilku- czy kilkunastoosobowego patrolu, a inaczej kilkudziesięcioosobowego oddziału. We wsiach tradycyjnym miejscem do spania były stodoły z magazynowaną słomą lub sianem. W zaprzyjaźnionych wioskach przyjmowano nas chętnie do domów, gdzie zazwyczaj rozkładano słomę na podłogę służącą za posłanie. Ze względu na posiadaną wszawicę z reguły odmawialiśmy korzystania z łóżek. Gdy były ku temu warunki, urządzałem sobie sypialnię na strychu nad stajnią lub oborą. Na takim strychu z reguły składowano siano, w którym można było wymościć wygodne miejsce do spania. Obecność zwierząt działa również uspokajająco. Poza tym obory i stajnie miały zawsze wyższą temperaturę niż zimne stodoły.

Spanie w lesie nie stanowiło większego problemu przy dobrej pogodzie. Najlepiej było urządzić posłanie pod nisko zwieszającymi się gałęziami rozłożystego świerka. Miejsce to chroniło również od nieprzyjemnej w tych warunkach porannej rosy. Kilkakrotnie w swojej karierze partyzanckiej uczestniczyłem w budowaniu prowizorycznych ziemianek i szałasów.

* * *


W naszym pułku obowiązywała zasada, że żołnierz musi mieć ciągle jakieś zajęcie. Gdy nie było się w drużynie wartowniczej, gospodarczej czy na wyjeździe patrolowym, uczestniczyło się w organizowanych stale różnych zajęciach. Do perfekcji opanowaliśmy musztrę i szermierkę karabinem, znaliśmy prawie na pamięć dość gruby tom
Podręcznika dowódcy plutonu strzeleckiego, słuchaliśmy pogadanek i wykładów światopoglądowych i historycznych. Czas wypełniało też doprowadzanie do porządku ubrania i oporządzenia oraz - najważniejsze - czyszczenie i poznawanie broni. Tę dziedzinę opanowaliśmy po mistrzowsku. Po pewnym czasie doszliśmy do takiej wprawy, że na kocu rozbierało się np. trzy różnego typu karabiny maszynowe, po wymieszaniu części przykrywało się je następnym kocem i posługując się tylko dłońmi, bez patrzenia, składało się te karabiny na czas. Takie zawody urządzano również z pistoletami. Wymagało to wielu godzin ćwiczeń i ciągłego powtarzania. Również konsekwentnie wymagane było doskonalenie umiejętności czytania mapy oraz orientacji w terenie.

Posiadający konie mieli jeszcze dodatkowe zajęcia. Karmienie i czyszczenie zwierząt oraz utrzymywanie w porządku oporządzenia też zabierało sporo czasu. Ćwiczenia terenowe należały do stałego porządku dnia. Ze względu na bezpieczeństwo i konieczność oszczędzania amunicji, ćwiczyliśmy stale tzw. trójkąt błędów. Było to ćwiczenie uczące i sprawdzające umiejętność celowania. W terenie mieliśmy kilka rusznikarni zorganizowanych w warsztatach ślusarskich, których właściciele należeli do naszej organizacji. Niejeden z nich wyróżniał się wielkim znawstwem zawodu.

Nie było moim zamiarem szczegółowe relacjonowanie rozkładu zajęć przeciętnego dnia, ale podkreślenie, iż byliśmy ciągle zajęci doskonaleniem partyzanckiego rzemiosła.

* * *


To, o czym dotychczas napisałem, dotyczyło nie tylko mnie - mógł to opowiedzieć każdy z moich kolegów, z którymi tworzyliśmy społeczność 1. Pułku Legii Nadwiślańskiej NSZ, zgrupowani w oddziałach partyzanckich "Cichego", "Stepa", "Znicza", "Juhasa" i innych, oraz w drużynach i plutonach licznych placówek. Teraz przedstawię epizod, w którym uczestniczyłem. Nawiązuje on do przytoczonego wyżej opisu codziennego życia w partyzantce.

Styczeń 1944 roku. Zima była mroźna i śnieżna. W majątku Radlin trwała kilkudniowa odprawa u szefa sztabu III Okręgu. Nieobecny był por. "Znicz", który kwaterował ze swoim oddziałem w Bystrzycy oddalonej ponad 20 kilometrów. Przypadło mi zadanie dostarczenia pilnego meldunku ustnego, powiadamiającego "Znicza" o rozkazie zameldowania się u dowódcy pułku w Borowie. Miałem jechać konno późnym popołudniem, aby uniknąć jazdy w dzień. Drogę znałem, koń był wypoczęty. Dosiadałem wtedy pięcioletniego gniadego wałacha, o silnych przednich nogach, dość "twardego w pysku", a więc typowego wierzchowca do jazdy terenowej. Znaliśmy się dobrze. Okulbaczyłem go, uważając, aby nie zaciągać zbyt mocno popręgów, gdyż wiedziałem, że tego nie lubi. Ubrany byłem w sukienne bryczesy i kożuszek. Za pasem i w kaburze nagan i vis, do tego trzy ładownice z amunicją karabinową, a na plecach mój krótki karabinek mauzer. Nie jechałem najkrótszą drogą. Omijałem zabudowania i laski. Chciałem mieć jak najlepszą widoczność i unikać miejsc potencjalnych zasadzek. Po zachodzie słońca zerwał się mroźny wschodni wiatr wiejący prosto w twarz. Widziałem, że koń nie był zbyt z tego zadowolony.

Zacząłem jechać zakosami, wystawiając to lewą, to prawą stronę na działanie wiatru. Po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że jestem zbyt wychłodzony. Jakoś zsunąłem się z siodła. Wziąłem konia za uzdę i szybkim marszem próbowałem się rozgrzać. Po kilkudziesięciu minutach marszu poczułem się trochę lepiej, jednak z trudnościami wdrapałem się na siodło. Pojechaliśmy dalej (to znaczy koń i ja). Nie miałem więcej sił i woli powtórzyć tego zabiegu z marszem. Pilnowałem tylko kierunku jazdy i powoli stygłem. Wreszcie znajomy zagajnik, sad, zabudowania i głośne wezwanie do zatrzymania się. Szczękając zębami, podałem wartownikowi hasło i poprosiłem, aby wskazał mi kwaterę "Znicza". Po drodze spotkałem jeszcze dwie wewnętrzne warty. Ostatni wartownik (mój kolega) zaprowadził mnie do gospodarza, u którego kwaterował "Znicz". Dowiedziałem się, że "Znicza" nie ma w obozie, wyjechał przed wieczorem dwoma saniami.

Dalszy ciag tej historii również pamiętam bardzo dobrze. W czasie tej mojej podróży zmarzłem osiągając granicę zamarznięcia. W dużej, ciepłej kuchni palił się ogień pod płytą, przy stole siedziało kilku kolegów, gospodyni coś gotowała, a w łóżku pod ścianą leżała już pod pierzyną nasza sanitariuszka o pseudonimie "Lu". "Lu" miała szczególną pozycję w oddziale, gdyż była oficjalną narzeczoną "Znicza" (niedługo została jego żoną). Była więc dla innych absolutnym tabu i nikt nie patrzył na nią jak na kobietę. Mówię o tym, gdyż - jak mnie zobaczyła - wstała z łóżka, narzuciła na długą, ciepłą koszulę kożuch i głosem wykluczającym sprzeciw kazała mi się rozebrać ze wszystkiego (między innymi ze względu na potencjalne wszy) i iść pod pierzynę. Poprosiłem tylko kolegów, aby zaopiekowali się koniem, ale o tym nie trzeba było nawet mówić - to było oczywiste.

W łóżku dostałem drgawek. "Lu" kazała mi odwrócić się plecami i wsunęła się pod pierzynę. Przytuliła się do moich pleców i zaczęła mnie rozcierać. Myślałem, że dotyka mnie rozpalony do czerwoności kawał żelaza, a nie człowiek o normalnej temperaturze ciała. Po prostu parzyła. Po kilkunastu minutach przestałem się trząść, "Lu" wydawała się już nie taka gorąca. Wstała z łóżka i z gospodynią przygotowały przynajmniej półlitrowy garnek gorącego mleka z miodem, które miałem wypić. I tu doszliśmy do rzeczy dla mnie najważniejszej, o posmaku tragikomicznym - może dlatego ten epizod tak dobrze zapamiętałem. Mój organizm nie toleruje gotowanego mleka. Dostaję po prostu torsji. Tak było według opowiadań mamy od niemowlęcia. Co tu robić, żadne wymówki nie pomagały. "Lu" była nieustępliwa. Wypiłem i w krótkim czasie zasnąłem. Rano obudziłem się rześki i w pełni sił. Ani śladu żadnych objawów przeziębienia. Nigdy później nie próbowałem powtórzyć eksperymentu z gotowanym mlekiem.

* * *


Zapewne te moje wspomnienia różnią się od innych relacji i prezentują inne spojrzenie na wojnę partyzancką, ale to o czym piszę to też historia. Historia dotycząca jednostek, które razem tworzyły Historię (tę przez wielkie H), tak chętnie rozpatrywaną w skali makro. Przecież walka partyzancka, to nie tylko zasadzki, ataki, marsze, odwroty, rany, śmierć kolegów i przyjaciół, ale i jedzenie, spanie, zmęczenie, pogawędki przy herbacie czy kieliszku nalewki, tęsknota za domem i normalnym życiem, czystą pościelą i piżamą, kąpielą w wannie, szkołą czy uniwersytetem, czułością mamy i ustabilizowaną sytuacją, dającą poczucie bezpieczeństwa, bezpieczeństwa nie wymuszonego odbezpieczonym pistoletem.


Nota o autorze
Bohdan Szucki - dr toksykologii, myśliwy. Przed wojną uczęszczał do gimnazjum w Pińsku. W okresie okupacji żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych. Od października 1942 do sierpnia 1944 r. w oddziałach partyzanckich w III Okręgu NSZ (Lubelszczyzna), potem w konspiracji w Gdańsku. W 1943 r. uzyskał stopień podchorążego. Po wojnie represjonowany. Prezes Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych od początku jego istnienia.

  







 


List od kpt. "Niebieskiego" (Józefa Jagielskiego) do autora z 29 listopada 1994 r.

 



Przypisy

[1] Okręg Lubelski Narodowych Sił Zbrojnych 1942-1944, [w:] Piotr Szucki (red.), Narodowe Siły Zbrojne. Materiały z sesji naukowej poświęconej historii Narodowych Sił Zbrojnych, Warszawa 25 października 1992 roku, Związek Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, Warszawa 1994, tom 1 "Biblioteczki Szczerbca", ss. 194-195.

[2] Relacja Juliusza Góralczyka.

[3] Relacja Juliusza Góralczyka; relacja Brunona Sychowskiego; relacja Józefa Jagielskiego.

[4] Wojciech Jerzy Muszyński, W walce o Wielką Polskę. Propaganda zaplecza politycznego Narodowych Sił Zbrojnych (1939-1945), Oficyna Wydawnicza Rekonkwista i Wydawnictwo Rachocki i S-ka, Biała Podlaska-Warszawa 2000, s. 50.

[5] Mariusz Bechta, Leszek Żebrowski (red.), Narodowe Siły Zbrojne na Podlasiu. Opracowania, wspomnienia i dokumenty, tom III, Oficyna Wydawnicza Rekonkwista, Biała Podlaska 2003, s. 15.

[6] Mariusz Bechta, Leszek Żebrowski (red.), Narodowe Siły Zbrojne na Podlasiu. Opracowania, wspomnienia i dokumenty, tom III, Oficyna Wydawnicza Rekonkwista, Biała Podlaska 2003, ss. 15, 18.

[7] Marek Jan Chodakiewicz, Narodowe Siły Zbrojne - "Ząb" przeciw dwu wrogom, wydanie II, Stowarzyszenie Kulturalne Fronda, Warszawa 1999, s. 174.

[8] Zbigniew Siemaszko, Polacy i Polska w drugiej wojnie światowej, Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 2002, s. 93.

[9] Kazimierz Gluziński (Franciszek Górnicki), dr ekonomii, młodszy brat Tadeusza. Od marca 1940 r. kierownik wydziału przemysłowego w Komisariacie Cywilnym Grupy "Szańca", później objął kierownictwo tego komitetu. Od 1942 r. stał na czele Służby Cywilnej Narodu. Prowadził główne pertraktacje z Biurem Politycznym reprezentującym gen. W. Sikorskiego, a potem z Delegatem Rządu w sprawie współpracy pomiędzy Służbą Cywilną Narodu i Delegaturą. 9 sierpnia 1944 r. mianowany przewodniczącym Rady Politycznej NSZ-Zachód, której podlegały okręgi na zachód od ówczesnej linii frontu. Na początku 1945 r. został członkiem Komitetu Pomocniczego NSZ, a w czerwcu wydostał się na Zachód i zamieszkał we Francji. Zmarł w Paryżu.

[10] K[azimierz] Gluziński, Nielegalnym... Pokłosie Procesu N.S.Z., "Express", Monachium, 27 marca 1948, ss. 3, 5.

[11] O Brygadzie Świętokrzyskiej - patrz "Szaniec Chrobrego" nr 62.

[12] Stanisław Bóbr-Tylingo, Rok 1945, "Szaniec Chrobrego", nr 64 (231), maj-czerwiec 2003, ss. 19-20.

[13] Zbigniew Jerzy Hirsz, Miejsca Walk i Męczeństwa w powiecie lubelskim 1939-1944, Związek Bojowników o Wolność i Demokrację - Oddział Powiatowy w Lublinie, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1974, s. 188.

[14] Zbigniew Jerzy Hirsz, Miejsca Walk i Męczeństwa w powiecie lubelskim 1939-1944, Związek Bojowników o Wolność i Demokrację - Oddział Powiatowy w Lublinie, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1974, s. 154.

[15] Józef Poray-Wybranowski, Bój pod Borowem, "Szczerbiec" [Lublin], nr 6, czerwiec 1994, ss. 59-61. 


© Bohdan Szucki 2003-2006.    All rights reserved.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron