Bohdan
Szucki „Artur”
Wspomnienia
partyzanta NSZ
Spis
treści
|
O
NSZ
|
Wstęp
Wydarzenia
historyczne przedstawia się między innymi na podstawie
zachowanych dokumentów lub innych wytworów materialnych. Wśród
przekazów pisemnych, pozwalających poznać wydarzenia z
przeszłości, pierwszorzędną rolę odgrywają różnego
rodzaju spisane kroniki i pamiętniki. Źródła te powstają
zazwyczaj w czasie trwania opisywanych zdarzeń lub niedługo
potem. Wartość tych zapisów jest jeszcze większa, jeżeli
dotyczy faktów bezpośrednio obserwowanych przez autora,
natomiast wszelkie komentarze i uogólnienia mogą fałszować
prawdziwy obraz wydarzeń.
Drugim źródłem
poznawczym są różnego rodzaju relacje i zapisy o charakterze
wspomnieniowym. Źródła te w wielu wypadkach są bardzo
wartościowe i przydatne, ale muszą być szczególnie
weryfikowane, sprawdzane i porównywane z innymi relacjami.
Na ograniczoną wiarygodność tych relacji wpływa kilka
czynników, a najbardziej - świadome fałszowanie faktów lub
ich przywłaszczanie po to, by osiągnąć określony cel, np.
korzyści osobiste, czy wypełniać nakaz lub rozkaz wydany przez
osoby albo instytucje nadrzędne. Chodzi tu zwykle o
uwiarygodnienie lub wytłumaczenie postępowania całych
ugrupowań lub wyróżniających się jednostek.
W
okresie powojennym celem pisania takich "wspomnień"
było udowodnienie lub uwiarygodnienie z góry założonej tezy,
np. o "wysługiwaniu się kapitalistom" organizacji
wchodzących w skład Polskiego Państwa Podziemnego, które
według tych tez były "antyludowe", a więc wrogie. W
tworzeniu owych tekstów celowali komunistyczni działacze
wywodzący się zazwyczaj ze struktur PPR i GL-AL, a później -
PZPR. Kreowano "bohaterów", zohydzano przeciwników,
przywłaszczano sobie ich osiągnięcia.
To zjawisko
jest krańcową patologią - w PRL szeroko rozpowszechnioną.
Przypomnienie, że istnieją takie "wspomnienia" ma na
celu zwrócenie uwagi na potrzebę ostrożnego i krytycznego
traktowania literatury wspomnieniowej jako źródła
historycznego.
Jest rzeczą zrozumiałą, wynikającą
z niektórych nie najlepszych cech człowieka, że piszący
wspomnienia ulega pokusie dowartościowania się czy uwypuklenia
własnych dokonań, co nie jest aż tak naganne, jeśli te
dokonania są prawdziwe. Największą wartością wspomnień jest
rejestrowanie wydarzeń, czasami drobnych, ale pozwalających
poznać i zrozumieć poczynania tych, którzy - w nich
uczestnicząc - tworzyli historię. Bardzo ważną rzeczą jest
oddanie ówczesnej atmosfery, sposobu myślenia, przedstawienie
zachowań jednostek lub grup tworzących większą czy mniejszą
społeczność.
Pozytywów uzasadniających pisanie nawet
drobnych wspomnień jest znacznie więcej. Dlatego stale
apelelujemy - piszmy, rejestrujmy wspomnienia.
Jest
tylko jedno niebezpieczeństwo. Pamięć jest zawodna. Ale jeżeli
unikamy trybu kategorycznego, jeżeli opisywane fakty
zweryfikujemy w rozmowach z innymi uczestnikami, jest duże
prawdopodobieństwo powstania obiektywnej relacji. Przy tym
trzeba ciągle pamiętać o zachowaniu krytycznego stosunku do
istniejących źródeł i własnej pamięci.
Są różne
sposoby relacjonowania własnych przeżyć z ostatniej wojny.
Większość opublikowanych wspomnień ma układ chronologiczny.
Autor poświęca zazwyczaj trochę miejsca wydarzeniom sprzed
wojny. Dalej opisuje wybuch wojny, okupację, życie i
działalność na okupowanym terenie, wycofywanie się Niemców,
przejście frontu, okupację sowiecką, a później czasy PRL (są
to najczęściej przeżycia więzienne).
Literatura
wspomnieniowa wyraźnie dzieli się na tę dotyczącą okupacji
niemieckiej, która trwała od września 1939 do lata 1944 lub
zimy 1945 r., oraz na wspomnienia tych, którzy znaleźli
się po 17 września 1939 r. pod okupacją sowiecką
(tzw. pierwsi bolszewicy), a od 22 czerwca 1941 r. do lata
1944 pod okupacją niemiecką, a następnie znowu pod
okupacją sowiecką (tzw. drudzy bolszewicy).
Jeżeli
kiedyś napiszę obszerne wspomnienia, to na pewno nie będą to
wspomnienia zanotowane w układzie chronologicznym.
*
* *
W
czasie pół wieku trwającej dominacji a właściwie okupacji
sowieckiej na terenach na wschód od Łaby, propaganda
komunistyczna starała się udowodnić i wpoić dorastającym
kolejnym pokoleniom przekonanie, że jedynie Związek Sowiecki
uratował Europę (a nawet świat) od dominacji systemu
hitlerowskiego, a później utrzymywał równowagę chroniącą
"klasę robotniczą miast i wsi" przed "wyzyskiem
kapitalistycznym" i wprowadził "jedynie słuszny"
system "komunistycznej sprawiedliwości społecznej"
pod przewodnictwem sowieckiej Rosji i jej genialnego wodza,
"przyjaciela narodów", towarzysza Stalina - którego z
czasem zastąpili kolejni pierwsi sekretarze KPZR i odpowiedni
dygnitarze partyjni w krajach podporządkowanych. Ta propaganda
obejmowała wszystkie dziedziny życia.
Naturalnie
okres II wojny światowej był okresem bardzo ważnym z różnych
względów i dlatego starano się go szczególnie eksponować,
zwłaszcza w literaturze i w tak zwanych opracowaniach
historycznych. Opisywano i utrwalano w zbiorowej świadomości
zmitologizowane czy nawet zmyślone wydarzenia i życiorysy.
"Relacje świadków historii" zazwyczaj spisywali
dyspozycyjni osobnicy parający się zawodowo pisarstwem. W ten
sposób w czasie okupacji sowieckiej powstało pokaźne i
różnorakie piśmiennictwo traktujące o wydarzeniach wojennych.
Uzupełniały je filmy, audycje radiowe, a później telewizyjne,
sztuki teatralne, malarstwo, rzeźba, muzyka i inne wytwory
kultury tamtego okresu.
Gdy została, może nie
zlikwidowana, ale ograniczona brutalna interwencja wszechwładnej
cenzury, zaczęły powstawać opracowania przedstawiające okres
wojny z pozycji przeciwników komunizmu i Sowietów. Jednak w
dalszym ciągu kręgi te praktycznie nie mają dostępu do
telewizji, radia czy filmu. Dlatego istotną rolę w
przedstawianiu czasów wojny - w sposób odbiegający od "jedynie
słusznego" dotąd punktu widzenia - odgrywa słowo pisane,
bowiem wydawcy są bardziej niezależni, w przeciwieństwie do
innych instytucji kulturalnych, które zazwyczaj są opanowane
przez starą "nomenklaturę".
Znając realia
wojny, a szczególnie wojny konspiracyjnej, po wnikliwym,
spokojnym przestudiowaniu literatury wspomnieniowej pisanej z
pozycji organizacji niepodległościowych - a więc innych niż
komunistycznych - doszedłem do wniosku, że duża część tej
literatury pisana była, i jest nadal tworzona, według schematów
pojęciowych (zwykle bezwiednie przejętych) stworzonych i
narzuconych przez propagandzistów sowieckich. Dotyczy to głównie
takich pojęć i tematów jak: odległe i bezpośrednie cele
wojenne, definicja wroga, strategia i taktyka wojny partyzanckiej
w polskich realiach, pojęcie zdrady, pojęcie sojusznika czy
unikanie uświadomienia sobie obowiązującego stanu prawnego,
wynikającego z podstawowych aktów prawa II
Rzeczypospolitej.
Wyjaśnienie powyższych pojęć ma
podstawowe znaczenie dla piszących wspomnienia, gdyż może ich
uchronić przed dobrze skrytymi sidłami propagandy
komunistycznej, a czytelnikowi - który zna okres wojny jedynie z
istniejącej literatury dotyczącej tego okresu i filmów
sensacyjno-szpiegowskich - może pomóc zrozumieć sens i
motywy, leżące u podstaw prowadzenia zbrojnych walk
o niepodległość, oraz spostrzec i zrozumieć zasadnicze
różnice między ugrupowaniami niepodległościowymi a
ugrupowaniami komunistycznymi, tworzonymi i sterowanymi przez
Sowiety.
Zasygnalizowane wyżej zagadnienia mogłyby
być tematem oddzielnego - a jakże potrzebnego - opracowania lub
specjalistycznej konferencji naukowej. Trzeba również zauważyć,
iż w istniejących już monografiach i artykułach wiele tych
zagadnień zostało poruszonych i zdefiniowanych. Są one jednak
rozproszone, a brakuje zwartego i wyczerpującego opracowania na
ów temat.
*
* *
Zabierając
się do spisywania wspomnień z okresu wojny, w której
uczestniczyłem jako żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych,
zacząłem się zastanawiać, które wydarzenia należałoby
opisać. Zaraz nasuwały się kolejne pytania. Dlaczego właśnie
te, a nie inne? Jakie przyjąć kryteria selekcji, jaką
kolejność? Które są ważne, które mniej znaczące? Które
wydarzenia są charakterystyczne dla opisywanego okresu?
Kiedyś,
w ramach "godziny wspomnień", zrobiłem sobie katalog
wydarzeń, w których uczestniczyłem, i - jak mi się wydaje -
wartych zanotowania. Nazbierało się tego około trzydziestu
pozycji. Czy wystarczy mi czasu i sił, aby to zrealizować?
Zobaczymy.
|
|
|
|
|
|
|
|
Oddział
"Cichego" (w pierwszym rzędzie, w berecie).
Lubelszczyzna, 1943 r.
|
|
Gdyby
poświęcić tylko jedną stronę druku na opisanie jednego dnia
lub nocy z okresu, w którym przypadło nam czynnie uczestniczyć
w działaniach na rzecz zachowania niepodległości, powstałyby
księgi liczące dwa-trzy tysiące stron. Takie księgi mogliby
napisać tylko ci, którzy nie zginęli wcześniej na wszystkich
frontach wojny, w katowniach i obozach niemieckich, w sowieckich
łagrach i na nieludzkiej ziemi - której symbolem stał się Las
Katyński - czy w piwnicach komunistycznego Urzędu
Bezpieczeństwa.
Ten okres był bezpośrednim
następstwem wydarzeń, które rozpoczęły się 1 i 17 września
1939 r. Tak naprawdę to trudno powiedzieć, kiedy ów okres
się zakończył. A może trwa on jeszcze? Choć, naturalnie,
cele i metody działania - tak jednej, jak i drugiej strony
- zmieniały się w ciągu lat.
Po tych rozważaniach
teoretycznych przejdźmy teraz do konkretów.
Na
ratunek
Opracowania
historyczne z natury rzeczy podają zasadnicze fakty, komentując
je lub rozwijając w zależności od założonego przez autora
stopnia uogólnienia czy szczegółowości wywodu
(relacji).
Marcin Zaborski w opracowaniu Okręg
Lubelski Narodowych Sił Zbrojnych 1942-1944,
opublikowanym w pierwszym tomie "Biblioteczki Szczerbca"[1],
pisze:
Na
początku lutego 1944 r. doszło [w Lublinie - B.S.] do
bardzo poważnej wsypy na szczeblu KO, tzw. wsypy
żmigrodzkiej. Aresztowani zostali wtedy dwaj oficerowie:
wpływowy członek komendy okręgu kpt. Lubiński "Franek
Lubelski" oraz łącznik pomiędzy KO a KG, por.
Franciszek Balik "Franek Warszawski". Dokładne
okoliczności aresztowania kpt. Lubińskiego nie są znane,
natomiast wiadomo, że por. Balika aresztowano w Lublinie na
stacji kolejowej, bezpośrednio po jego przyjeździe z
Warszawy. Kpt. Lubiński mieszkał w Lublinie przy
ul. Żmigród 8 na pierwszym piętrze, natomiast na
drugim piętrze mieszkał wraz z rodziną inny członek KO,
por. Antoni Góralczyk "Konrad". Aresztowanie kpt.
Lubińskiego spowodowało konieczność ewakuowania osób
mieszkających na drugim piętrze, gdzie był jeden z lokali
KO. Rodzina Góralczyków natomiast przeniosła się na
Sławinek, skąd przewiózł ich wozem konnym do Wilkołaza
kpr. pchor. Bohdan Szucki "Artur". Natomiast
majątek ruchomy KO, m.in. archiwum, wywiózł osobiście
komendant okręgu mjr Broniewski [późniejszy dowódca NSZ
gen. "Bogucki" - B.S.], w
przebraniu stangreta swojego własnego powozu[2].
Krótko potem w lokalu na drugim piętrze Niemcy
przeprowadzili aresztowania grupy młodzieży z Szarych
Szeregów (było to mieszkanie sublokatorskie) i szwagierki
por. Góralczyka, Wacławy Kisiel. Kpt. Lubińskiego i
por. Balika osadzono w gmachu gestapo na Uniwersyteckiej i na
Zamku, po czym obu zakatowano w śledztwie 16 lutego 1944
roku. Nikogo nie wydali[3].
|
Jest
to sucha, krótka relacja ze zdarzeń, jakie rozegrały się na
początku 1944 r. w Lublinie. Dekonspiracja lokalu przy
ul. Żmigród, aresztowania, drakońskie przesłuchania,
męczeńska śmierć, ewakuacja ocalonych. Każdy z tych
wątków zawiera olbrzymi ładunek przeżyć osobistych
uczestników tych wydarzeń, a dokładniejszy ich opis może
stanowić materiał do sensacyjnej książki lub scenariusza
filmowego.
Los tak zrządził, że stałem się jednym
z uczestników tych dramatycznych wydarzeń. Mimo że upłynęło
58 lat, pamiętam bardzo dobrze te kilkadziesiąt godzin, w
czasie których wypełniłem rozkaz wywiezienia z Lublina rodziny
por. "Konrada". Zadanie niezbyt skomplikowane, ale
zaskakujące, nieprzewidziane sytuacje i sceneria zimowej nocy
zachowały się mocno w mej pamięci. A przecież wcześniej
i później wypadło mi uczestniczyć w bardziej dramatycznych
zdarzeniach, wymagających szybkich decyzji, zachowania zimnej
krwi, pewnej dozy odwagi i determinacji. Może i do tych zdarzeń
kiedyś powrócę w swoich wspomnieniach. Nie chciałbym tylko,
by w nich pobrzmiewały nutki "bohaterszczyzny". Wydaje
mi się, że zjawisko kreowania, zazwyczaj zresztą przez osoby
drugie, czynów i postaw (grup lub jednostek) potocznie
nazywanych bohaterskimi, następuje zwykle post
factum.
Byłem
w różnych ekstremalnych sytuacjach i wiem na pewno, że nigdy
nie miałem świadomości uczestniczenia w czymś bohaterskim. W
takich chwilach najczęstszą myślą było po prostu "nie
daj się zabić", prócz tego odczuwało się - nazwijmy to
- zawziętość, a największym wysiłkiem było pokonanie
strachu. Bać się trzeba, ale należy uczucie strachu
racjonalnie pokonywać. To tak, jak z bólem. Organizm pozbawiony
odczuwania bólu wcześniej czy później zginie w bardzo
banalnej sytuacji.
Ale wróćmy do wspomnień. Marcin
Zaborski krótko relacjonuje: przewiózł
ich [rodzinę
por. "Konrada"] wozem
konnym [lepiej
- zaprzęgiem] do
Wilkołaza kpr. pchor. Bohdan Szucki "Artur".
Nic szczególnego, ale jak to się odbyło?
Kwaterowaliśmy
w Bystrzycy koło Zakrzówka. Zima była dosyć śnieżna, mróz
niezbyt wielki. Po śniadaniu podoficer służbowy odnalazł mnie
na kwaterze i oznajmił, że mam pilnie zameldować się u
dowódcy (kpt. "Cichy" - Wacław Piotrowski).
Dowiedziałem się, że mam wieczorem zameldować się u
kpt. "Niebieskiego" (Józef Jagielski, "Ryszard
Karcz") w jego kwaterze we młynie w Wilkołazie. Przedtem
mam zgłosić się do "Ciotki Ludy", u której była
dobrze znana mi skrzynka kontaktowa.
Ciotunia - tak
nazywaliśmy panią Ludwikę von Kleist - była wielką
patriotką, bez reszty zaangażowaną w pracę konspiracyjną.
Cały jej dom był tylko temu podporządkowany przez całą
okupację niemiecką. Dla niej czynna wojna skończyła się
dopiero, gdy nasze oddziały rozwiązały się. Sama przeczekała
pierwsze represje komunistyczne gdzieś w Krakowskiem i wróciła
do domu pod koniec 1945 r. Była to kobieta niezwykła.
Niezamężna, nosiła niemieckie arystokratyczne nazwisko (linia
kurlandzka), ale zawsze podkreślała, że jej matką była
Kuncewiczówna, a szczególnym kultem obdarzała św.
Jozafata (Jana Kuncewicza), który był jej antenatem. Wiem, że
moim obowiązkiem jest zachowanie pamięci o Ciotuni i
uchronienie jej od zapomnienia. Przez Jej dom przewinęły się
setki ludzi, od prostych żołnierzy do generałów i znaczących
polityków. Ale to już inna historia.
|
|
|
|
|
|
|
|
Ludwika
von Kleist w Obrokach koło Wilkołaza w czasie żniw w 1942
r. - fot. Bohdan Szucki
|
|
Zajeżdżam
więc późnym popołudniem znanymi dobrze drogami pod gościnny,
bezpieczny dom pod lasem. Konia rozkulbaczam w stajni i nasypuję
do żłobu obroku z zawsze przygotowanego zapasu. W domu miła
niespodzianka. Nie będę musiał iść piechotą kilka
kilometrów, bowiem "Niebieski" czeka na mnie przy
herbacie. Otrzymuję nie rozkaz, ale propozycję wyjazdu jeszcze
dziś saniami do Lublina. Stamtąd mam zabrać trzy osoby i
przywieźć je bocznymi drogami do "Ciotki Ludy". W
charakterze furmana i ochrony ma jechać ze mną dobrze znany mi
Edzio Poleszak ps. "Piwosz". Mogę odmówić, gdyż
misja jest dość ryzykowna, chociaż na pierwszy rzut oka dosyć
prosta. Przed podjęciem decyzji chcę porozmawiać z "Piwoszem".
Uzgadniamy, że jedziemy. On odpowiada za zaprzęg i drogę aż
do wyjazdu na szosę jak najbliżej Lublina. Ja obejmuję ogólne
dowództwo (z powrotem będzie pięć osób) i będę znał
hasła i punkty kontaktowe, z którymi zaznajomi mnie
kpt. "Niebieski". Uzgadniamy, że mimo zakazu
bierzemy broń krótką i granaty. Edzio ma nagana i trochę
zapasowej amunicji oraz granat zaczepny, ja - nagana i visa
z zapasowym magazynkiem oraz granat obronny. Środek lokomocji to
para wypoczętych koni, ciągnących bose (nie podkute) sanie
wymoszczone słomą z dwoma siedzeniami ze snopków przykrytych
derkami. Sanie zaopatrzone są w przepisową tabliczkę
informacyjną, z której wynika, że pochodzą z sąsiedniego
folwarku Obroki, a ich właścicielem jest
p. Teleżyński.
Oficjalnie jesteśmy zatrudnieni
w folwarku, mamy kenkarty wystawione przez urząd gminy w
Wilkołazie na fikcyjne nazwiska. Wieziemy worek ziemniaków i
jakieś warzywa oraz duży koszyk jaj zabezpieczonych plewami.
Gdyby doszło do jakichś przesłuchań ze strony Niemców, to
wtajemniczeni pracownicy i właściciel folwarku mają zeznawać,
że konie i sanie siłą zabrali jacyś uzbrojeni ludzie. W
drodze powrotnej nie można dopuścić do żadnego legitymowania,
gdyż przewożeni pasażerowie mogą już być poszukiwani.
Broń
cichaczem ukrywamy w przednim siedzeniu. Po późnej kolacji
Ciotunia żegna nas krzyżem świętym i wyruszamy. Edzio powozi,
ja siedzę tyłem do kierunku jazdy. Konie czują, że wodze
trzyma w ręku furman, który zna swój fach. Jedziemy na razie
znanymi nam drogami, w miarę możliwości omijając wioski i
inne zabudowania. Wiemy, że w majątku Kłodnica kwaterują
Niemcy, a w Niedrzwicy jest obóz (koszary) "junaków"
przebudowujących tor kolejowy - z silną, uzbrojoną załogą,
składającą się głównie z tzw. czarnych (nazwa od
koloru mundurów). Kadrę dowódczą stanowili Niemcy, natomiast
żołnierze rekrutowali się przeważnie z byłych jeńców armii
sowieckiej. Głównie byli to Ukraińcy i Azjaci, popularnie
nazywani Kałmukami. Formacje te miały bardzo złą
sławę.
Przed wyjazdem przestudiowaliśmy z
"Niebieskim" dokładnie mapę. Były dwa newralgiczne
punkty. Pierwszy - to przekroczenie linii kolejowej łączącej
Lublin z Dęblinem, drugi - to sam wjazd w granice miasta,
którego ulice zapewne nie mają pokrywy śnieżnej, tak jak i
bezśnieżna jest szosa dojazdowa. Trzeba będzie również
przejeżdżać obok koszar, a więc jest duże prawdopodobieństwo
spotkania patroli niemieckich. Te problemy będziemy musieli
rozwiązać sami, w zależności od zaistniałych okoliczności.
Dla nas, "ludzi z lasu", miasto było obcym,
groźnym środowiskiem. Nikt z nas nie znał zbyt dobrze Lublina.
Naszkicowaliśmy uproszczony plan dojazdów. Musiałem zapamiętać
adres, wygląd domu, charakterystyczne elementy otoczenia, hasło
rozpoznawcze itp. Nie można było mieć przy sobie żadnych
szkiców i notatek. Jak dobrze to wszystko zapamiętałem, niech
świadczy fakt, że dokładnie po 50 latach trafiłem tam
bezbłędnie, mimo że otoczenie znaczenie się zmieniło. (Mój
syn Piotr zrobił mi zdjęcie na tle domu, do którego miałem
trafić, w scenerii prószącego śniegu, tak jak przed
pięćdziesięciu laty).
Ale na razie jedziemy dosyć
raźno, choć czasu mamy dużo. W Lublinie chcemy być rano, ale
nie za wcześnie. Może będzie więcej pojazdów zdążających
do miasta. Edzio pilnuje drogi i obserwuje przedpole, ja - prawą
stronę i tył. Często jedziemy na przełaj. Nad ranem
dostrzegam myszkującego lisa, następnie drugiego. Proponuję
spróbować zbliżyć się do nich na strzał z dubeltówki, tak
jak na polowaniu z podjazdu. Pierwszy lis nie daje się podjechać
bliżej niż na 100 m, ale drugiego mijamy na 30 kroków. W ten
sposób w czasie wojny zapolowałem na lisy. W swoich
wspomnieniach łowieckich to polowanie, mimo że nie padł żaden
strzał, zaliczam do najbardziej udanych.
Przez tor
kolejowy przejeżdżamy zupełnie bezpiecznie gdzieś między
Motyczem a Konopnicą. Wstaje dzień. Nie można robić wrażenia,
że się ukrywamy, że unikamy spotkania z ludźmi. Droga też
staje się bardzo trudna. Coraz więcej zabudowań, płoty, różne
krzyżujące się drogi. Decyzja - jedziemy w kierunku szosy
łączącej Kraśnik z Lublinem. Tak, jak spodziewaliśmy się,
jest bardzo mało śniegu. Dobrze, że płozy są nie okute.
Powoli posuwamy się poboczem. Chwila nieprzyjemnego napięcia -
dojeżdżamy do terenu koszar. Widać kręcących się żołnierzy
i wartowników. Boże, jak są blisko. A u nas w lesie ile trzeba
się natrudzić, aby mieć ich na taki dystans. Nie jesteśmy
przyzwyczajeni do takiego widoku. Nikt nie zwraca na nas uwagi i
spokojnie skręcamy w szosę warszawską. Jedziemy w kierunku
Sławinka. Współczesnemu czytelnikowi trzeba przypomnieć, że
w ówczesnym Lublinie koszary były daleko za miastem, a tam,
gdzie dziś biegnie aleja Tysiąclecia, ciągnął się pas łąk,
miejscami podmokłych i ze stawami, a wzdłuż szosy warszawskiej
stały nieliczne parterowe domy otoczone ogrodami.
Instrukcję
adresową i hasła pamiętam. Za skrzyżowaniem zjeżdżamy w
dół, pilnie obserwując lewą stronę drogi. Jest uliczka, przy
której z lewej strony stoi, szczytem do niej, długi, drewniany
parterowy budynek, przypominający raczej halę jakiegoś
warsztatu. Natomiast z drugiej strony uliczki, na wzgórzu
znajduje się parterowy domeczek mieszkalny z ciemnymi
okiennicami i ramami okien, ogrodzony drewnianym płotem.
Wszystko się zgadza z otrzymaną instrukcją. Teraz mam wejść
od tyłu do budynku warsztatu. Ma to być warsztat produkujący
buty. Rzeczywiście, w dość dużej hali siedzi przy swoich
warsztatach kilkunastu szewców. Na pytanie jednego z nich, czego
potrzebuję, odpowiadam zgodnie z instrukcją, że przyjechałem
po skórę na podeszwy i przywiozłem ziemniaki. I tu
okazało się, że zabezpieczenie konspiracyjne było podwójne.
Szewcy wcale nie byli wtajemniczeni i o niczym nie wiedzieli. A
więc w razie wpadki i ewentualnego ujawnienia przeze mnie
zakonspirowanego adresu, nie groziłaby dekonspiracja prawdziwego
lokalu, będącego schronieniem por. "Konrada" i
jego rodziny.
Ale na razie nic o tym nie wiem. Robiąc
dobrą minę, proszę mego rozmówcę (starszego szewca) o
wyjście do sieni, gdyż chcę się zorientować, co jest grane i
ewentualnie wycofać się nie budząc podejrzeń, uzasadniając
jakoś swoją pomyłkę. Gdy wychodzimy do sieni otwierają się
drzwi zewnętrzne i wchodzi mężczyzna w sile wieku, w
narzuconym na ramiona kożuchu i wita się ze mną, jak ze starym
znajomym, wyrzucając mi, jak mogłem pomylić adresy. - Ale
nic się nie stało, grunt, żeśmy się spotkali, a te ziemniaki
to zostaw panom, ja wczoraj dostałem.
Żegnam się z szewcem, Edzio wnosi worek. Wychodzimy i
nieznajomy pyta czy przywiozłem jaja. Odpowiadam -Cały
koszyk.
Uścisk dłoni, hasła wymienione, przedstawiamy się. Edzio
wjeżdża głębiej w uliczkę i karmi konie. Są w dobrej
formie. Por. "Konrad" proponuje jak najszybszy
wyjazd, ale decyzję zostawia mnie. Zgadzam się. Zjemy coś w
drodze. Mamy chleb i boczek.
Z domku stojącego na
wzgórku po chwili wychodzą dwie osoby: kobieta filigranowej
budowy i młodzieniec - żona i syn "Konrada".
Pozostawiamy przywiezione jaja i warzywa. Ładujemy jakieś
pakunki z rzeczami osobistymi (niewiele tego). "Konrad"
z żoną (z panią Maryjką) zajmują tylne siedzenia. Są ciepło
ubrani, otulamy ich jeszcze derkami. Syn Julek (później "Jur")
siada na przednim siedzeniu tyłem do kierunku jazdy. My z Edziem
na przodzie, z tym, że ja siedzę z lewej strony. Broń mamy
ukrytą w słomie w siedzeniu. Wyjeżdżamy inną drogą, przez
ogródki, łączki, obok luźno rozrzuconych zabudowań, w
kierunku Konopnicy. Omijamy szosę i koszary. Za torami
zatrzymujemy się w jakimś chutorze. Oficjalnie jedziemy po
żywność do krewnych na wsi, trochę handlujemy. Gospodarze są
mili, obecność kobiety i chłopca wzbudza zaufanie. Nie
dopytują się - w tym czasie obowiązywała ogólna zasada: jak
najmniej wiedzieć. Konie napojone, wypoczęte, możemy
jechać.
Zaczyna się ściemniać, nic się nie
dzieje. Rozmów nie prowadzimy. Czasami z "Piwoszem"
wymieniamy jakieś uwagi. Dla nas minęła już doba i
kilkanaście godzin napięcia, wytężonej uwagi. Monotonna jazda
sprzyja odprężeniu. Czujemy się pewnie i bezpiecznie. Bo cóż
może się wydarzyć? Noc i szczere pole to nasi sojusznicy.
Niemcy tu się nie zapuszczają w nocy. A zresztą zbliżamy
się do znanego nam terenu, na którym są nasze placówki. Tylko
pozostawimy za sobą z lewej strony Niedrzwicę, gdzie kwateruje
niemiecka załoga, i możemy się czuć zupełnie bezpieczni.
I
tu została złamana pierwsza zasada partyzancka - nie ma
sytuacji pewnych i bezpiecznych, trzeba zawsze zachowywać jak
największą czujność i być gotowym na najgorsze. W wyniku
odprężenia i poczucia bezpieczeństwa, nasz centralny układ
nerwowy upomniał się o odpoczynek. Zaczęliśmy drzemać
i - jak się okazało - zasnęliśmy. Konie na
nieszczęście znalazły jakąś drogę i puszczone luźno
ochoczo pobiegły w kierunku majaczących zabudowań.
Budzi
mnie głośne Halt! i
światło silnego reflektora oświetlającego jakieś zasieki i
zamkniętą bramę, przed którą stoi żołnierz w czarnym
płaszczu, z empi przy biodrze. Natychmiastowe otrzeźwienie.
Słyszę głośny szept "Piwosza": O
świński ryj, Kałmuki, Niedrzwica,
a z tyłu jakieś odgłosy mdlejącej, biednej pani Maryjki.
Zatrzymujemy się natychmiast i wołam do wartownika po niemiecku
- Przyjacielu,
spokojnie! Zabłądziliśmy, jedziemy do sąsiedniego majątku.
Czuję się dziwnie spokojny i opanowany. Za pasem pod kożuchem
mam rewolwer i pistolet, pod udem czuję wypukłość granatu,
który chowam do kieszeni. - Edziu,
to rozkaz, ja wysiadam i będę pertraktował, a ty w
dogodnym momencie na mój rozkaz zawracasz i do Ciotki.
Wyskakuję z sań. To wszystko dzieje się w ciągu kilku sekund.
Słyszę jak "Konrad" mówi - Mam
pieniądze i znam niemiecki.
Widząc, że ja wyskakuję z sań "czarny" woła: Halt!
Stoj! A
to zmienia trochę sytuację. Nie jest Niemcem. Na pewno nie zna
niemieckiego.
Zaczynam więc rozmowę po rosyjsku, a
pięćdziesiąt lat temu mówiłem tym językiem prawie jak
rodowity Rosjanin. Wyjaśniam, że jedziemy do majątku do
Kłodnicy (mówię tak specjalnie, bo wiem, że tam kwateruje
załoga niemiecka, i on też na pewno o tym wie), zbłądziliśmy,
śpieszymy się bardzo, jesteśmy spóźnieni. Proszę, niech nas
nie zatrzymuje długo. Częstuję go papierosem. Czuję, że
nawiązuje się jakaś więź porozumienia. Ale "czarny"
jest upartym służbistą. Wyjaśnia, że on sam nie może nas
puścić, zaraz otworzy bramę i wjedziemy do wartowni, a tam
oficer niemiecki podejmie decyzję, czy możemy jechać, czy może
przenocujemy, bo w nocy jest niebezpiecznie - otrzymali
wiadomość, że w pobliżu przejeżdżała duża banda. I tu
życie "czarnego" zawisło na włosku. Spróbuję
jeszcze raz. Jeżeli nie zgodzi się nas puścić, na pewno bramy
nie otworzy. Sanie stoją oddalone o kilkanaście metrów.
Mówię głośno do "Konrada" po niemiecku, czy może
zapłacić 500 zł. (Myślę, że wartość pieniądza była
podobna do obecnej). Otrzymuję głośną odpowiedź, że bardzo
chętnie. Zwracam się do "czarnego" - Nie
zrozumiałeś, on mówi, że chętnie da ci 500 zł, bo mu się
śpieszy, albo sprowadź oficera, on z Niemcem wypije po
sznapsie, da mu jeszcze pieniądze, a ty tu będziesz stał na
mrozie. Bierz lepiej te pieniądze, póki daje, i już nas nie
ma.
Poskutkowało. Podchodzi do sań, widzi kobietę, przepisową
tabliczkę identyfikacyjną na saniach, uspokaja się, bierze
pieniądze. Edzio zawraca, wskakuję na swoje miejsce i wio!
A dalej to już jak w kiepskim sensacyjnym filmie, ale tak było
naprawdę, nic na to nie poradzę.
Może odjechaliśmy
ze 30 metrów, a tu nagle wyłania się z mroku sylwetka z
pepeszą pod pachą i głośne: Halt!
Stoj!
W dłoni czuję zimną kolbę nagana. W takich sytuacjach zawsze
wolę rewolwer od pistoletu. Ale tego wieczoru Opatrzność
czuwała nad "czarnymi" (no i nad nami). Od bramy
słychać wołanie po rosyjsku: Michaił,
wszystko w porządku, mogą jechać.
Mijając go, życzę po rosyjsku spokojnej nocy. Michaił na
pewno wracał do obozu z którejś kolonii, tu dość gęsto
rozsianych. Miał dużo szczęścia. Z nim na pewno nie byłoby
pertraktacji.
Kiedyś opowiadałem o tym wydarzeniu
młodemu człowiekowi, wychowanemu już na telewizyjnych filmach
kowbojskich i gangsterskich, i usłyszałem: I
nie zastrzeliłeś go? Tak,
nie zastrzeliłem i bardzo się cieszę. Strzelać do człowieka
to wielka odpowiedzialność - bardzo wielka. To jest
ostateczność, ale skąd wiadomo, kiedy jest ta ostateczność?
Może nad tym problemem zastanowimy się przy okazji innego
wspomnienia opisującego wydarzenia, podczas których, niestety,
trzeba było strzelać i to celnie.
Ale teraz
jedziemy. Jeszcze raz zastanawiamy się, jak do tego mogło
dojść. Chyba byliśmy zbyt pewni siebie. Szukamy znajomych
dróg. Księżyc zaczyna świecić. Wiemy, gdzie jesteśmy.
Nasi pasażerowie uspokajają się. Czujemy pewną
satysfakcję, że jednak udało się wyjść cało, bez zawsze
niepewnej strzelaniny. Jeszcze kilkanaście kilometrów i
będziemy u celu. Przepraszam naszych gości za niepotrzebne
przeżycia, ale u nas nigdy nie ma nic pewnego. Oni to wiedzą.
Myślę, że czynna działalność konspiracyjna w dużym mieście
jest bardziej stresogenna i niebezpieczna pod wieloma względami
niż w "naszym" lesie. A może dla ludzi z miasta jest
odwrotnie? Znałem takich, dla których las w nocy był
przerażający. Dla wielu z nas był natomiast czymś bezpiecznym
i przytulnym.
Co
za diabeł -
odzywa się nagle Edzio i pokazuje na drogę przed siebie.
Rzeczywiście, nad prawym poboczem leci w naszą stronę jakiś
ciemny przedmiot. Zawieszony jest około dwóch metrów nad
ziemią (śniegiem). Zatrzymujemy się, a ta zjawa ciągle się
zbliża, jest zawieszona w powietrzu. Na wszelki wypadek
zeskakuję z sań. Mimo że jest nas dwóch dobrze uzbrojonych,
czuję się trochę nieswojo. Irracjonalne zjawiska zawsze
wywołują pewien niepokój. Nagle prawy koń w naszym zaprzęgu
zaczyna zachowywać się niespokojnie i w pewnym momencie rży.
Odpowiada mu rżenie gdzieś z przodu, właśnie od tej "zjawy".
Za chwilę wszystko się wyjaśnia - słyszymy zbliżający się
tętent. W bladym świetle księżyca widzę białego,
osiodłanego konia. To siodło jest tą lecącą "ciemną
zjawą". Natomiast sam koń zlewa się z białym tłem
śniegu i w świetle zamglonego księżyca jest zupełnie
niewidoczny. Usiłuję go zatrzymać, ale nie daje się złapać
i galopuje dalej.
Krótka narada. Osiodłany koń -
zatem gdzieś w pobliżu są ludzie, którym on uciekł. Co to za
ludzie? Przypominam sobie ostrzeżenia wartownika w Niedrzwicy,
że kręci się tutaj jakaś "banda". Gdyby był tu w
pobliżu jakiś nasz oddział, to bym wiedział. Może
przechodził jakiś oddział AK, a może koń uciekł z jakiegoś
patrolu okolicznych placówek? A były w tej okolicy placówki AK
i NSZ. Komuniści tu się nie zapuszczali. Decyduję, że
jedziemy dalej. Zaraz będzie las. Pojedziemy szykiem
ubezpieczonym, tzn. ja będę szedł jakieś 150 metrów na
przodzie. W razie niebezpieczeństwa Edzio musi dostać się do
pobliskiej Marianówki, gdzie jest nasza placówka. Mamy ten
atut, że ten teren znamy bardzo dobrze. Por. "Konrad"
nie chce nocować w Marianówce, gdyż musi się zobaczyć jak
najprędzej z kpt. "Niebieskim".
Bez
przeszkód przejeżdżamy las. Ja idę równolegle do drogi,
którą jadą sanie. Znam ten las bardzo dobrze. Nasłuchuję i
szukam ludzkich śladów. Idealny spokój. Za lasem wskakuję na
sanie i szybko dojeżdżamy do drogi prowadzącej do przejazdu
przez tory, a za torami już Obroki i dom "Ciotki
Ludy".
Przed przejazdem kolejowym, na skraju lasu
usytuowane jest gospodarstwo - kolonia. Dom,
zabudowania gospodarskie, duże podwórze ogrodzone drewnianym
płotem. Gdy podjeżdżamy bliżej orientuję się, że coś jest
inaczej niż zwykle. Zamiast jasnego prostokąta podwórka
przestrzeń ta jest ciemna. Spostrzegam, że stoi tam dużo sań
i koni. Jest już za późno na zawracanie. Wybiega ktoś na
drogę z karabinem i krzyczy - Stój,
bo strzelam.
Słyszę jak "Piwosz" mruczy: Jak
ja ci strzelę, świński ryju.
Pani Maryjka ma już za dużo wrażeń - biedna mdleje. Porucznik
usiłuje coś zrobić, jakoś ją ułożyć. Widzę, że to
oddział partyzancki, ale fatalnie dowodzony - brak
ubezpieczenia. Odpowiadam głosem zawodowego kaprala - Zamknij
mordę i natychmiast tu lekarza albo sanitariuszkę.
Skutkuje, jak w każdej armii.
Za chwilę wartownik
przychodzi z jakąś panią w średnim wieku, ubraną w kożuszek,
długie buty, przepasaną pasem z kaburą, na rękawie
biało-czerwona opaska i czarne litery W.P. Idący
za nią żołnierz niesie torbę sanitarną. Za chwilę pani
Maryjka zaczyna dochodzić do siebie, a ja usiłuję przekonać
tę miłą i inteligentną panią w kożuszku, że mamy
tylko kilometr do majątku w Obrokach, więc nie będziemy tu
stali na mrozie. Ma tyle sań, więc może dać nam eskortę.
Niestety, musimy czekać, aż przejedzie pociąg, a wtedy możemy
jechać. Wszystko staje się jasne - chcą wysadzić pociąg.
Jestem już przekonany, że to jest jakiś oddział akowski.
Wiem, że na odcinku od stacji kolejowej Leśniczówka do stacji
Wilkołaz tego typu akcje są zabronione. Podyktowane to jest
bezpieczeństwem miejscowości położonych na tej trasie,
których mieszkańcy w dużym stopniu zaangażowani są w pracę
konspiracyjną. Nie czekamy długo. Od strony Leśniczówki
przyjeżdża konno jakiś łącznik z rozkazem: Akcja
odwołana, wycofujemy się.
Edzio na odjezdnym pyta się złośliwie niefortunnego wartownika
- Panie
żołnierz, czy panu przypadkiem nie uciekł koń z siodłem?
Konia, jak konia, ale siodła to szkoda.
- Co,
widzieliście go? - A
widzieliśmy, ale pan już go nie dogoni.
Za
kilkanaście minut wjeżdżamy do Ciotuni. Żegnam się z rodziną
por. "Konrada", jak się okaże nie na długo. Melduję
czekającącemu na nas kpt. "Niebieskiemu" wykonanie
rozkazu. Ciocia daje kolację, o ile pamiętam, jajecznicę na
boczku. Edzio jedzie zwrócić konie i sanie do folwarku, a ja
kulbaczę mojego gniadego i jadę szukać swego oddziału.
Właśnie mija doba od początku tych wydarzeń, w skali całej
wojny tak mało znaczących, które później historyk odnotuje w
jednym zdaniu: ze
Sławinka przewiózł ich wozem konnym do Wilkołaza kpr.
pchor. "Artur".
Prawda, jakie to proste?
*
* *
Po
prawie pięćdziesięciu latach od tamtych wydarzeń (9 maja
1990 r.) otrzymałem list. Zaczynał się słowami:
Drogi,
kochany Arturze! Bohdanie, przyjacielu [...] nie wiem jak Ci
to napisać [...] stało się coś, czego w najśmielszych
przewidywaniach nie można było się spodziewać. Msza za
Narodowe Siły Zbrojne - za żołnierzy, którzy przecież
istnieli i walczyli z wrogiem (gdziekolwiek by on był) - to
się w głowie nie mieści. Tyle lat, tyle, że wytrzymałość
ludzka, znalazła się na pograniczu zniewolenia.
[...]
List
Twój Drogi Arturze (tak wolę) przypomina mi czasy, w których
- dla nas - młodych ludzi, liczyła się tylko Polska. Czasy
- nie rozeznane przez nasze młode umysły, nie wiem, być
może nie zawsze rozeznane przez naszych dowódców. To
rzeczywiście nie znaczy, że Ci, których razem znaliśmy,
byli bez skazy - to oczywiście czysto wojskowa ocena. Nie
używam określenia - polityczna - bo dopiero ex
post,
można byłoby to ocenić, a to byłoby niesprawiedliwe. [...]
Ale to już problemy, do późnowieczornych rozmów. Myślę,
że wspólnych z Twoją żoną (pozdrawiam nieznajomą żonę
wspaniałego człowieka, a jak Cię znam Arturze, Ona nawet
nie wie, jaki Ty byłeś). [...]
Nie
wiem, czy Ty tak samo to odbierasz, że my (Ty i ja), którzy
nie tak bardzo czegokolwiek się obawialiśmy (trochę z
charakteru, trochę może ze źle pojętej miłości
Ojczyzny), musimy gdzieś po strasznych latach do czegoś
wrócić, do czego? Myślę, że jesteś ten sam Artur,
którego jak zbawienia wypatrywaliśmy na Sławinku (nie wiem,
czy bym dzisiaj trafił, gdzie to było) - [...] ktoś by nas
zapytał: o
co Wam (oczywiście przez duże "W") chodzi, co
chcecie robić? Czy tylko wspominać? Czy ta nowa Polska Was
(ciągle przez duże "W") tak samo obchodzi, jak
dawniej. Czy to jest to samo?
Widzisz,
Kochany Arturze, wywołałeś duchy. [...] Na pogrzebie mojego
Ojca 19.9.1985 r. ("Konrada") był "Juhas"
([Bruno] Sychowski) z "Niebieskim" (Jagielski)
miałem też tam jakiś kontakt (nasze rodziny pochodzą z
Pomorza). Wszystko to trochę "pokręcone". Nawet
dzisiaj nie wiem, czy tak o wszystkim można pisać. [...] Mój
Boże, żeby ta Twoja żona wiedziała, jaki Ty kiedyś byłeś,
ale ja Jej powiem. Znakomitość - (powiesz mi, mam nadzieję,
czy Ty się kiedyś bałeś?), proszę mi wierzyć, Droga Pani
Szucka (nie znam imienia), Artur był nieprawdopodobny. Myślę,
że on sam o tym nie wie. To właśnie jest piękne. Ciekaw
jestem tego spotkania [...].
Ściskam
Ciebie i Twoich najbliższych, tak blisko serca, jak to tylko
jest możliwe.
Wasz
Julek (kapral "Jur")
|
Zacytowałem
fragmenty zupełnie prywatnego listu, nie tylko jako uzupełnienie
napisane przez świadka i uczestnika tamtych wydarzeń. List
zawiera również wiele ciekawych wątków, przybliżających w
pewnym stopniu czasy, które kształtowały charaktery naszego
pokolenia. Nie pominąłem - w cytowanych wyjątkach listu -
niektórych sformułowań dotyczących mojej osoby. Ale trzeba
pamiętać, że sformułowane one zostały na podstawie wrażeń
odbieranych przez młodego wówczas człowieka, widzącego
pierwszy raz z bliska partyzanta, i to w okolicznościach dość
niezwykłych. Później miałem okazję wprowadzać "Jura"
w arkana leśnej konspiracji. Byłem więc w pewnej mierze dla
niego jakimś autorytetem. Taki stan emocjonalny, który wyrażał
się choćby słowami: Artur,
którego jak zbawienia wypatrywaliśmy na Sławinku (cytat
z listu), na pewno miał zasadniczy wpływ na wyrażane niektóre
opinie. "Jur" stawia w liście pytanie: czy się kiedyś
bałem? Tak Julku, najczęściej przed mającymi nastąpić
wydarzeniami. W czasie trwania akcji starałem się maksymalnie
koncentrować na optymalnym sposobie wykonania zadania. Nie daj
się zabić, oszczędzaj amunicję, ale staraj się strzelać
pierwszy, gdy nie ma innego wyjścia - to cała filozofia.
Na
potrzeby wojska
W
swojej rzetelnej monografii o propagandzie zaplecza politycznego
Narodowych Sił Zbrojnych Wojciech Jerzy Muszyński tak między
innymi charakteryzuje tę organizację:
(...)
należy podkreślić niezwykły fakt, że mimo ekstremalnie
trudnych warunków okupacyjnych, stworzono tak silną, liczącą
około 100 tys. członków, podziemną armię, przy czym
dokonano tego wyłącznie własnymi siłami. Była to
organizacja pozbawiona wpływów zewnętrznych, całkowicie
samodzielna, nie finansowana przez żadną z walczących
stron. NSZ były samodzielne politycznie, materialnie i
ideologicznie: nie podlegały żadnym obcym ośrodkom
decyzyjnym, nie były finansowane z zewnątrz, a dzięki
wysokiemu morale były odporne na wszelkie ponadnarodowe prądy
ideowe[4].
|
NSZ
nie były finansowane przez żadną z walczących stron - to nie
znaczy, że organizacja ta, tak jak każda inna podobna
organizacja, nie musiała dysponować różnymi środkami
materialnymi, a szczególnie finansowymi, koniecznymi na
pokrywanie bieżących wydatków. Zdobywanie środków
materialnych nie było pozostawione działaniom przypadkowym,
lecz zostało ujęte w ścisłe ramy organizacyjne i
podlegało wyraźnym wytycznym. Zachował się odpis instrukcji
dowódcy NSZ (płk. Ignacego Oziewicza "Czesława")
dla Akcji Specjalnej z 1 grudnia 1942 r. - a więc z
pierwszego okresu działalności NSZ - dotyczącej następujących
kwestii:
a/
uzyskanie broni i pieniędzy
b/ sprawdzenie gotowości i
przydatności oddziałów w walce dywersyjnej
c/ obrona
ludności przed bandytyzmem[5].
|
W
rozdziale III instrukcji, zatytułowanym "Wytyczne ogólne"
między innymi stwierdza się:
a/
komendanci okręgów przeprowadzą studium obiektów wg celów
działania (...) Po otrzymaniu wyniku rozpoznania, wybiorą
cel działania (...), a mianowicie:
1.
finansowy - Banki, Urzędy Skarbowe, Kasy Fabryk i Zakładów
kierowanych przez Niemców, Ambulanse pieniężne. W
każdym wypadku kwota zdobywana nie może być mniejsza od
100.000 zł. (...)
- uzyskane
pieniądze przekazywać w całości do dowódcy N.S.Z., w
zależności od wyników, część pieniędzy będzie
przekazywana na potrzeby oddziałów
wypadowych
- zdobyta
broń i sprzęt zostanie przydzielona zasadniczo [przez]
właściwych komendantów Okręgu[6].
|
Instrukcja
obejmuje 4 strony druku i jeszcze dziś budzi podziw
wszechstronnością i precyzją zaleceń oraz dbałością o
bezpieczeństwo wykonawców i ludności. Naturalnie, nie tylko
zacytowana tu instrukcja porządkowała tak rozległą i
różnorodną sferę działania, jaką było zdobywanie
materialnych środków koniecznych do istnienia i rozwoju
organizacji. Ważnymi źródłami finansowania NSZ były:
dobrowolne opodatkowanie się, sprzedaż pięknie drukowanych
"cegiełek" i darowizny.
Organizująca się
w kraju armia - poza przygotowaniem potencjału ludzkiego, czyli
tworzeniem sieci przeszkolonych oddziałów kadrowych - wymagała
zgromadzenia koniecznego minimum uzbrojenia i utworzenia systemów
zaopatrzeniowych, łącznościowych i transportowych. Szczególnie
istotne było zorganizowanie zaopatrzenia, gdyż musiało ono
działać od zaraz, bowiem wymagały tego istniejące
i rozwijające się oddziały partyzanckie. Były dwa
zasadnicze źródła zaopatrzenia.
Pierwsze - to
właściciele ziemi. Rolnicy należący do organizacji i inni
mieszkańcy wsi chętnie dzielili się zasobami (żywność, pasza)
ze swoimi żołnierzami, gdy przyszło im kwaterować w danej wsi
lub pobliskim lesie. Bardzo znaczącym zapleczem
żywnościowo-paszowym były majątki ziemskie, których
właściciele z reguły tkwili w konspiracji. Na Lubelszczyźnie
np. klucz majątków Garbów - których współwłaścicielem był
mjr Zygmunt Broniewski, dowódca Okręgu III NSZ - dochód
przeznaczał prawie wyłącznie na potrzeby organizacyjne
NSZ.
Drugie źródło - to niemiecki system
zaopatrzenia. A więc magazyny, przedsiębiorstwa zarządzane
przez administrację niemiecką: gorzelnie, cukrownie,
mleczarnie, majątki ziemskie. Ponadto przejmowano dostarczone
przez rolników obowiązkowe dostawy (kontyngenty).
Akcje
na ten niemiecki system zaopatrzenia powodowały pewną
dezorganizację w aprowizacji armii okupanta, zaś z drugiej
strony dawały możliwość utrzymania oddziałów partyzanckich
bez uciekania się do zbytniego obciążania miejscowej ludności,
a chwilowe nadwyżki były stawiane do dyspozycji
organizacji.
Tych kilka słów wstępu ma na celu
uświadomienie współczesnemu czytelnikowi, że nawet w czasie
wojny i w warunkach pełnej konspiracji, przy braku łączności
oraz dobrej i bezpiecznej komunikacji, były nie do pomyślenia
afery złodziejskie w kręgach przywódczych (władzy), tak jak
to jest obecnie (piszę to w połowie 2003 roku). Przy
głębszym zastanowieniu się można dojść do wniosku, że to
nie jest takie dziwne. Przecież dzisiejsze tzw. elity rządzące
(na różnych szczeblach) to dostosowana do naszych czasów
formacja polityczna, którą dawniej tworzyły PPR i GL-AL -
wystarczy poczytać zachowane w archiwach dokumenty tych
prosowieckich ugrupowań lub opublikowane różnego rodzaju
pamiętniki i wspomnienia czołowych ich przywódców.
W
okresie partyzanckim niejednokrotnie uczestniczyłem w różnych
akcjach, w których głównym lub pobocznym celem było zdobycie
dóbr materialnych na cele organizacyjne.
*
* *
A
teraz relacja z jednej takiej akcji, którą uważam za wzorcową.
Jej przebieg wykazał bardzo dobre przygotowanie kilku placówek
wiejskich pod względem dyscypliny, punktualności i
odpowiedzialności. Niestety, nie pamiętam dokładnej daty, ale
było to w końcu października 1943 r.
Bezpośrednim
celem akcji było wywiezienie z magazynów stacji kolejowej
Wilkołaz (Zdrapy) zmagazynowanych tam kilkudziesięciu ton
zboża. Magazyny mieściły się w długich, drewnianych
barakach, w większości zaopatrzonych w rampy. Zboże
przechowywane było luzem. Akcja mogła być przeprowadzona
wyłącznie w nocy i nie mogła trwać dłużej niż kilka
godzin.
Stacja kolejowa Wilkołaz położona jest na
południe od wsi tej samej nazwy, przy torze kolejowym
Lublin-Kraśnik, na terenie niewielkiej wsi Zdrapy. W tej okolicy
tor biegnie w kierunku północ-południe. 10 km na południe
znajduje się stacja kolejowa Kraśnik, posiadająca dość silny
garnizon niemiecki. Na północy najbliższą stacją (oddaloną
o około 7 km) jest Leśniczówka, a dalej tory biegną do
Niedrzwicy i Lublina. Na odcinku Kraśnik-Wilkołaz (wieś) w
odległości kilkuset metrów na zachód od toru i prawie doń
równolegle biegnie szosa łącząca Kraśnik z Lublinem. Szosa
ta w Wilkołazie przechodzi pod wiaduktem na wschodnią stronę
toru i po tej stronie prowadzi aż do miejscowości Niedrzwica
Duża. Budynek stacji w Wilkołazie, perony i magazyny położone
są po zachodniej stronie toru. Drogowy dostęp do budynku stacji
w owym czasie to (od zachodu) bita droga odchodząca od szosy
Kraśnik-Lublin, natomiast od wschodu - polna droga biegnąca
przepustem pod torami kolejowymi.
Zbrojną osłonę
akcji stanowiła część oddziału partyzanckiego "Znicza"
(Leona Cybulskiego) i kilka uzbrojonych drużyn pochodzących z
placówek NSZ z okolicznych wiosek. Siła ognia to 3 polskie RKM
wzór 28, kilka pistoletów maszynowych oraz kilkadziesiąt
karabinów powtarzalnych i granaty. W skład tego
ugrupowania wchodził kilkuosobowy zwiad konny, którego głównym
zadaniem było rozpoznanie i utrzymanie łączności. Ja
należałem do tego zwiadu i podlegałem bezpośrednio
dowodzącemu akcją kpt. "Niebieskiemu" (Józef
Jagielski). Transport pododdziału stanowiły furmanki konne,
które w czasie przebiegu operacji rozlokowane były po
wschodniej stronie torów. Integralną część osłony zbrojnej
stanowił również kilkuosobowy patrol, który opanował o
oznaczonej godzinie stację kolejową Leśniczówka, kontrolując
i nadzorując centralę telefoniczną i nastawnię. W ten
sposób stworzono pewien system ostrzegawczy i zabezpieczenie
przed ewentualnym atakiem Niemców przy pomocy transportu
kolejowego od strony Lublina. O ataku od strony Kraśnika miał
informować nasłuch telefoniczny, prowadzony z kontrolowanych
stacji Wilkołaz i Leśniczówka. Również wysunięte na
południe patrole miały za zadanie ostrzeganie przed
zbliżającymi się pociągami od strony Kraśnika. Najbardziej
prawdopodobne kierunki ewentualnej odsieczy niemieckiej to: od
szosy Kraśnik-Wilkołaz (od zachodu), przez wieś Pułankowice
(od południa) oraz od szosy Wilkołaz-Zakrzówek (od północnego
wschodu). Przybycie ewentualnej ekspedycji niemieckiej nie mogło
być niezauważone przez nasze wysunięte patrole, obserwujące
szosę z kierunków Kraśnika i Lublina. Ponad połowa naszych
sił obsadziła teren między szosą a torami. Południowe
skrzydło ubezpieczało wieś Pułankowice, północne zaś
sięgało do szosy Wilkołaz-Zakrzówek. Dalszy odcinek tej
drogi, a więc od północnego wschodu, był obserwowany i
ubezpieczony przez ruchome patrole. Reszta naszych sił
ubezpieczała rejon magazynów i w razie potrzeby pomagała:
utrzymywała i zapewniała płynność ruchu furmanek
przyjeżdżających i odjeżdżających z ładunkiem.
Jak
już pisałem, pierwszym celem tej akcji było wywiezienie z
magazynów niemieckich kilkudziesięciu ton zboża, drugim -
nie mniej ważnym - sprawdzenie praktycznych możliwości
organizacyjnych: zdolności do zmobilizowania w warunkach
konspiracji większej liczby środków transportu oraz gotowości
bojowej placówek w rejonie Wilkołaza i Zakrzówka. A więc były
to swego rodzaju manewry, z tym, że istniała realna możliwość
starcia zbrojnego z wrogiem oraz konieczność zachowania
głębokiej konspiracji na dość dużym obszarze.
Piszę
o tym dość szczegółowo, gdyż brałem czynny udział w
przygotowaniach do tej akcji. Chcę też uświadomić
czytelnikowi, na czym między innymi polegała działalność
konspiracyjnych struktur przygotowujących się do przyszłych,
prowadzonych na szerszą skalę, zadań wyzwoleńczych. Osłona
zbrojna była ważnym elementem, ale z punktu widzenia wojskowego
zadanie nie było zbyt skomplikowane. Ruch środków
transportowych mógł odbywać się wyłącznie w kierunku
wschodnim, gdyż przekraczanie szosy Kraśnik-Lublin było zbyt
niebezpieczne ze względu na możliwość zupełnie przypadkowej
dekonspiracji. Kierunek wschodni miał jednak jedną niedogodność
- przekraczanie torów przez przepust, w którym nie było
miejsca na mijanie się wozów, zatem ruch mógł odbywać się
tylko wahadłowo. Wszystkie te szczegóły zostały rozpracowane
bardzo dokładnie, a później precyzyjnie wykonane. Specjalne
zmieniające się ekipy ładowały zboże do dostarczanych
sukcesywnie worków, później ładowano je na czekające już
wozy i wywożono dalej pod nadzorem służb porządkowych.
Komendanci placówek wcześniej przygotowali miejsca składowania.
Osoby postronne, które znalazły się przypadkowo na terenie
przeprowadzanej operacji, były gromadzone w poczekalni stacji i
wypuszczone dopiero po jej zakończeniu.
Akcja
rozpoczęła się około godziny dziewiętnastej opanowaniem
przez uzbrojonych ludzi stacji kolejowych Wilkołaz i Leśniczówka
oraz przejęciem kontroli nad centralkami telefonicznymi.
Dozorców i ludzi niepewnych (wskazanych przez wywiad)
odizolowano, zamykając ich w jednym z pomieszczeń magazynowych.
Całość operacji trwała około pięciu godzin.
Po
tym wydarzeniu oddział "Znicza" przeniósł się w
okolice Bożej Woli i Szklarni, gdzie czekaliśmy na reakcję
Niemców. Ale Niemcy nie zareagowali. Natomiast w okolicy
opowiadano, że przemieszczał się jakiś bardzo silny oddział
na kilkudziesięciu furmankach i po drodze opróżnił magazyny
zbożowe w Wilkołazie. W rezultacie tej akcji sprawdzono wartość
organizacyjną i bojową okolicznych placówek, chłopi
odzyskali w dużej mierze oddane na kontyngent zboże, a nasze
oddziały leśne działające w tym terenie miały zapewnioną
przez dłuższy czas mąkę, a więc chleb.
*
* *
Teraz
postaram się odtworzyć przebieg akcji na stacji kolejowej w
Kraśniku, której celem było zdobycie funduszy na potrzeby
organizacji. Marek Jan Chodakiewicz w swojej monografii Narodowe
Siły Zbrojne - "Ząb"
przeciw dwu wrogom podaje:
Na
początku maja pięcioosobowa grupa wypadowa pod dowództwem
ppor. "Lechity" wykonała napad na kasę na
stacji Kraśnik. Zdobyto dwa miliony złotych i broń. Podczas
wycofywania się NSZ-owcy wpadli na patrol niemiecki (...)
Niemców rozbrojono (...)[7].
|
W
przypisach autor powołuje się między innymi na zachowane w
Archiwum Państwowym w Lublinie meldunki dzienne Dowództwa
Wojskowego Generalnego Gubernatorstwa oraz meldunki dzienne
Ortskommandatur Ordnungspolizei Lublin. Meldunki te noszą daty 9
i 13 maja 1944 r. Ja pamiętam piękną, świeżą, wiosenną
zieleń oraz niskie jeszcze oziminy. A więc musiał to być
rzeczywiście początek maja. Obiektem, z którego zabrano
pieniądze nie była kasa kolejowa stacji, lecz działające w
jednym z budynków stacyjnych biuro dużego przedsiębiorstwa
niemieckiego, prowadzącego przebudowę linii kolejowej łączącej
Lublin z Rozwadowem.
Nasz wywiad ustalił, że w
pewnych dniach w kasie przedsiębiorstwa może być zgromadzona
większa kwota pieniędzy, przeznaczonych na finansowanie prac
kolejowych na odcinku Lublin-Rozwadów. Ustalono również
miejsce i sposób przechowywania pieniędzy. Rozeznanie
warunków terenowych przeprowadził ppor. "Lechita"
(Stanisław Samborski-Tomkowicz), który znał ten teren
najlepiej, gdyż pochodził z tych okolic. "Lechita"
przedstawił nam ramowe założenia przedsięwzięcia: pieniądze
mogą być zdobyte wyłącznie bez wywołania strzelaniny;
uzbrojenie własne i uzbrojona osłona służy wyłącznie
umożliwieniu wycofania się grupie operacyjnej w razie
nieprzewidzianego niepowodzenia i konieczności obrony życia.
W
omawianym okresie stacja kolejowa w Kraśniku posiadała duży
garnizon ochronny. Ponadto stacjonował tu zazwyczaj skład
pociągów z transportem wojskowym z własną osłoną, a bardzo
często stały pociągi z wojskiem jadącym na front lub zeń
wracającym. Poza znaczną liczebnością Niemców istotne było,
że byli to żołnierze frontowi, którzy swą postawą i
wyszkoleniem bojowym różnili się wyraźnie od policji czy
nawet żandarmerii. Dlatego nasza siła ognia nie przedstawiała
większego znaczenia w planowanej akcji ofensywnej, natomiast
mogła mieć znaczenie w wypadku dekonspiracji i konieczności
otwartego wycofywania się. Możliwość ewentualnej obrony miała
również olbrzymie znaczenie psychologiczne.
Operacja
zaplanowana była na szczeblu szefa sztabu okręgu, w ścisłym
powiązaniu ze służbami komendy powiatu. Do komendanta powiatu
i szefa sztabu należało przeprowadzenie drobiazgowego wywiadu i
- na podstawie uzyskanych danych - wyznaczenie optymalnego dnia i
pory operacji. Skład zespołu wykonawczego zatwierdził szef
sztabu okręgu mjr Zbigniew Wyrwicz "Witold". Zespół
ten montowano na szczeblu komendy powiatu, we współpracy z
kpt. "Cichym" (dowódcą oddziału partyzanckiego)
i dowódcami placówek. Chodziło o znalezienie ludzi o
odpowiednich warunkach i predyspozycjach psychicznych i
fizycznych. Część z nich powinna znać język niemiecki,
wszyscy powinni być sprawdzeni w poprzednich akcjach oraz znać
się na tyle, by mieć do siebie zaufanie w nieprzewidzianych
okolicznościach.
Marek Jan Chodakiewicz podaje w
swojej książce, że była to "pięcioosobowa grupa
wypadowa". Otóż ta grupa w rzeczywistości składała się
z sześciu osób.
Bezpośrednio na miejscu
całą operacją dowodził ppor. "Lechita". Znał
teren, był starym partyzantem - jeszcze w "Aleksandrówce"
i u "Stepa" (Henryk Figuro-Podhorski). Wszyscy go
znaliśmy i był również jedynym naszym kandydatem na dowódcę.
Plan działania rozpracowaliśmy bardzo szczegółowo i każdy
wiedział dobrze, co ma robić. Ingerencja dowódcy mogła być
potrzebna tylko w wypadku nieprzewidzianych sytuacji. A taka, jak
się okazało, zdarzyła się i wtedy "Lechita" podjął
obowiązującą nas wszystkich decyzję.
Patrol nasz
składał się z dwóch zespołów. Pierwszy - to trzyosobowa
grupa uderzeniowa, a drugi - grupa osłony i transportu
(również 3 osoby).
Grupa
uderzeniowa (bezpośredniego wykonania):
1) ppor. "Lechita"
(Stanisław Samborski-Tomkowicz),
2) ppor. "Cynik",
3)
podch. "Artur" (Bohdan Szucki).
Tą grupą i
całością dowodził "Lechita".
Grupa
osłony:
1) sierż. "Sokół" (Bolesław
Skulimowski),
2) kpr. "Zawisza" (Władek
N.N.) - celowniczy RKM-u,
3) kpr. "Piwosz"
(Edward Poleszak) - odpowiedzialny za furmankę zaprzężoną w
parę koni.
Osłoną dowodził "Sokół".
Pochodziliśmy
z różnych środowisk konspiracyjnych NSZ Okręgu
III.
"Lechita" - żołnierz oddziałów
partyzanckich, zajmował się pracą oświatową, miał kontakty
z dowództwem okręgu i powiatu. Znał teren i dość dobrze
język niemiecki. Zaliczałem go do kręgu bliskich
przyjaciół.
"Cynik" - skierowany kilka
miesięcy temu do Okręgu Lubelskiego z Warszawy. Świetnie
mówiący po niemiecku (pochodził z Pomorza). Typowy sztabowiec,
odważny, koleżeński. Nie wyglądał na "bojowego
partyzanta". Raczej niski, o dość zaokrąglonych
kształtach. Miałem okazję spędzić z nim wiele tygodni,
podróżując saniami lub bryczką po Lubelszczyźnie w różnych
sprawach organizacyjnych. Zaprzyjaźniliśmy się i ufaliśmy
sobie.
"Artur" - z poważnym stażem
partyzanckim. Włączony do zespołu na wyraźne życzenie
"Lechity" i szefa sztabu okręgu
mjr. "Witolda".
"Sokół" -
macierzysty jego przydział to placówka w Marianówce. Swego
czasu sam rozbroił trzech żołnierzy niemieckich na stacji
kolejowej Leśniczówka. Od tego czasu nie rozstawał się z
pięknym nowym empi, które było powszechnym obiektem zazdrości.
Częściej przebywał w oddziałach "Cichego", "Znicza"
i "Stepa" niż w macierzystej placówce. Był również
członkiem kompanii szkoleniowej (leśna szkoła podoficerska i
podchorążówka) por. "Juhasa" (Bruno Sychowski),
stąd bliższa z nim moja znajomość i przyjaźń.
"Zawisza"
- również należał do placówki Marianówka, ale że był
dobrze wyszkolonym i odważnym celowniczym RKM-u, częściej
przebywał w oddziałach niż w domu.
"Piwosz"
- z placówki w Wilkołazie, zaufany kpt. "Niebieskiego",
kolega i przyjaciel. Furman doskonały.
Uzbrojenie -
siła ognia patrolu: 1 RKM wz. 28, 1 pistolet maszynowy,
4 karabiny mauzery, broń krótka, kilkanaście granatów.
Naturalnie, grupa uderzeniowa w czasie samej akcji uzbrojona
była, ze zrozumiałych względów, tylko w broń krótką i
granaty. Ja np. miałem rewolwer typu nagan, wyprodukowany w
Radomiu, pistolet vis i trzy magazynki zapasowe amunicji oraz dwa
granaty polskie - obronny i zaczepny. Na furze w słomie ukryte
były cztery karabiny i dostateczna ilość amunicji do nich oraz
- w dwóch chlebakach - zapasowe magazynki do RKM-u.
Ubrani
byliśmy po cywilnemu, w płaszcze "prochowce".
"Lechita" i "Cynik" mieli po dużej skórzanej
teczce, a ja jakąś torbę tekstylną, noszoną na pasku na
ramieniu.
Bez większych problemów drogami polnymi
dojechaliśmy do lasu położonego opodal wsi Pułankowice,
Rudki, Stróża, Kolonia Stróża i dochodzącego swoim
zachodnio-południowym krańcem do stacji kolejowej Kraśnik. Tor
przekroczyliśmy między Kolonią Stróżą, a stacją Kraśnik.
Później, drogą polną biegnącą po południowej stronie torów
w kierunku zachodnim, dotarliśmy do terenów stacji Kraśnik. Ta
polna droga biegła wzniesieniem nad niżej położonymi torami.
Zachowując normalne środki ostrożności, zajęliśmy
stanowisko wyjściowe naprzeciw budynku stacyjnego na starym,
nieużywanym cmentarzu porośniętym dość wysokimi drzewami.
Pod osłoną tych drzew zostawiliśmy obróconą w kierunku
powrotu furmankę. "Zawisza" znalazł dobre miejsce na
stanowisko RKM-u. Miał w polu ostrzału budynek stacji i
usytuowany z prawej strony budynek, w którym mieściły się
biura będące celem akcji. Ponieważ ten zadrzewiony cmentarz
położony był na wzniesieniu nad stacją, to w zasadzie duża
część terenów stacyjno-kolejowych była w polu ostrzału.
"Piwosz" oporządził pozostawioną na wozie broń
długą oraz utrzymywał pojazd w gotowości do natychmiastowego
ruszenia. Jego, wydawałoby się, pasywna rola na pewno była
denerwująca i nie do pozazdroszczenia.
Pozostała
nasza czwórka cofnęła się 200-300 metrów i polną drogą
zeszliśmy na drogę biegnącą bezpośrednio obok torowiska.
Udaliśmy się nią w kierunku budynków. Drogę tę od
torów oddzielały jakieś ogrody porozdzielane drewnianymi
płotami. Przy jednym z tych płotów, oddalonych od właściwego
celu akcji około 100 metrów, może trochę więcej, pozostał
"Sokół". Budynek, będący celem akcji, widział ze
swego stanowiska "Zawisza", "Sokół" zaś
miał wgląd na większą część torowiska i na tył budynku, w
którym mieściły się biura będące bezpośrednim celem akcji.
Pod płaszczem miał pistolet maszynowy, zapasowe magazynki,
pistolet, a w kieszeni dwa granaty. Oparty o płot robił
wrażenie czekającego na kogoś.
Nasza trójka poszła
dalej w następującym szyku: z przodu "Lechita"
z "Cynikiem", a ja ("Artur") kilka
kroków za nimi. Na placyku przed stacją było pusto, tylko na
ławce, ustawionej przy wejściu do budynku będącego naszym
celem, rozsiadło się dwóch Niemców w szarych mundurach i z
pistoletami w kaburach przy pasach. Nie było czasu na
zastanawianie się. "Lechita" z "Cynikiem"
bez wahania przeszli obok tej ławki, weszli przez otwarte drzwi
na klatkę schodową. Coś tam sobie pogwizdując wolno poszedłem
za nimi. Czekali na mnie na półpiętrze, obserwując przez
uchylone okno plac przed stacją. Ja pozostałem na tym punkcie
obserwacyjnym. Oni zaś szybko pokonali następne półpiętro i
na pierwszym piętrze zapukali do drzwi po prawej. Decydujący,
denerwujący moment. Czy otworzą nam drzwi? Po dłuższej chwili
męski głos pyta przez drzwi po niemiecku: kto tam i po co?
Erudycja "Cynika" i jego świetna niemczyzna widać
uspokoiła pytającego, gdyż za chwilę drzwi się uchyliły.
Od
tej chwili akcja rozegrała się błyskawicznie. Wysportowany
"Lechita" w oka mgnieniu obezwładnił Niemca, "Cynik"
zaś krótko wytłumaczył, że tylko spokój może uratować mu
życie. Zgodnie z ustaleniami opuściłem swój punkt
obserwacyjny na półpiętrze i zająłem stanowisko w
przedpokoju, zamykając najpierw na zasuwę drzwi prowadzące na
klatkę schodową. A więc byliśmy wewnątrz lokalu, który był
zarówno biurem, jak i mieszkaniem zajmowanym przez dyrektora
przedsiębiorstwa i jego żonę. Kobieta po zorientowaniu się,
że nie jest to wcale towarzyska wizyta, dostała ataku histerii.
"Lechita" musiał w sposób skuteczny i stanowczy
uciszyć ją, zakrywając jej głowę poduszką i grożąc, że
jeżeli się nie uspokoi, to będzie musiał ją zadusić.
Pomogło radykalnie. Została zakneblowana i związana oraz
wygodnie ułożona na kanapie.
Sprawdziłem resztę
pomieszczeń - były puste. Niemiec był spokojny i nawet chętny
do współpracy. Wskazał, w której szufladzie biurka
przechowuje broń. Był to pistolet siódemka - mauzer. Bardzo
ładne cacuszko, które potem mnie przypadło na pamiątkę. Bez
większych ceregieli otworzył kasę pancerną, z której
wyjęliśmy pieniądze - młynarki. Załadowaliśmy nimi dwie
duże teczki oraz moją materiałową torbę. Ile tego było -
nie wiem. Marek Chodakiewicz wymienia sumę dwóch milionów
złotych. Być może, nigdy tym się nie interesowałem.
Cała
akcja trwała nie więcej niż 10 minut i zakończyła się
udzieleniem gospodarzom grzecznych wskazówek o dalszym
zachowaniu się, które można tak streścić: nie jesteśmy
bandytami, pieniądze potrzebne są na prowadzenie dalszej wojny
z hitleryzmem, nie mamy zamiaru robić im nic złego, ale
zrozumiałe, że musimy się zabezpieczyć, dlatego zostaną
skrępowani i zakneblowani. Po półgodzinie, nie wcześniej,
będą mogli starać się uwolnić. Gdyby spowodowali
wcześniejszy alarm, to niestety dla przykładu będą musieli
być zlikwidowani. Szarmancki "Cynik" przeprosił
uspokojoną już kobietę za niewygody i zakończyliśmy
bezpośrednią akcję, wycofując się w następującym porządku:
najpierw wyszedł "Cynik" z wyładowaną teczką,
następnie - "Lechita" również z teczką, a
kilkanaście metrów za nim - ja z dość pękatą torbą, po
uprzednim dokładnym zamknięciu mieszkania i zabraniu
kluczy.
Teraz dla mnie zaczęła się najtrudniejsza
część zadania. Na ławeczce przy wyjściu z budynku wciąż
siedziało dwóch Niemców. Trzeba było przejść krokiem
beztroskim, powoli, około 300 metrów. To było najtrudniejsze.
Instynkt podpowiadał zrobienie szybkiego skoku w kierunku
zadrzewionego cmentarzyka, czekającej furmanki i osłony RKM-u
"Zawiszy". Natomiast ustalony plan i rozsądek
nakazywały przejść spacerowym krokiem kilkaset metrów wzdłuż
ogródków położonych obok torów, minąć czekającego
"Sokoła", który będzie zamykać pochód jako czwarty
i wejść lekko pod górę na drogę, gdzie stała furmanka.
"Zawisza" po zorientowaniu się, że wszyscy już się
wycofali, miał opuścić swoje stanowisko z RKM-em i jako
ostatni dotrzeć do furmanki. Ta kilkusetmetrowa trasa przebyta
krokiem spacerowym okazała się bardziej męcząca od
wielogodzinnych marszów lub godzin spędzonych w siodle.
Z
wielką chęcią i szybko zajęliśmy miejsca na furmance, a
Edzio powiózł nas w drogę powrotną. Odprężenie i spokój
nie trwały jednak długo. Po przejechaniu może 300-400 metrów,
nagle Edzio oznajmił konspiracyjnym szeptem: Niemcy.
Rzeczywiście, poboczem drogi w naszym kierunku posuwał się
gęsiego patrol żołnierzy niemieckich, zmierzających w
kierunku stacji. Nie pamiętam, ilu ich było dokładnie, ale nie
mniej niż sześciu, a więc - jeden na jednego.
"Lechita"
wydał rozkazy. Mieliśmy jechać wolno, a po zrównaniu się
z Niemcami, szybko skoczyć i obezwładnić ich siłą i
zastraszeniem. Należało unikać bezwzględnie strzelaniny,
gdyż jeszcze byliśmy zbyt blisko stacji. Zaskoczenie było
zupełne. Szybkie Hände
hoch i
kilka ciosów kolbami pozbawiło tych ludzi zupełnie woli
obrony. Rozbrojenie z karabinów i zabranie im mundurów i butów
były kwestią kilku minut. Por. "Cynik" spokojnie
i rzeczowo wyjaśnił, że ich życiu nic nie grozi, jeżeli będą
zachowywać się rozsądnie. Lepiej niech tu poczekają 10-20
minut, bowiem dalej mogą natknąć się na inną grupę
partyzancką, a jak tamci postąpią z nimi, to gwarancji żadnej
nie ma. Szybko odjechaliśmy. Tor przekroczyliśmy, przeskakując
go pojedynczo i wzajemnie się ubezpieczając. Tylko Edzio nie
schodził z furmanki. Znowu byliśmy w lesie na drodze, którą
godzinę temu jechaliśmy w przeciwnym kierunku.
W tym
momencie na stacji w Kraśniku wybuchła strzelanina. Chyba
strzelali wszyscy obecni w tym czasie Niemcy, dla dodania sobie
animuszu i zamanifestowania swojej siły ognia. Strzelanina
rozpoczęła się z chwilą, gdy patrol w bieliźnie zameldował
się u komendanta stacji.
Dalsza podróż odbyła się
bez przeszkód. Spotkaliśmy się z szefem sztabu i
kpt. "Niebieskim" w umówionej kolonii. Ja wziąłem
niemiecką miękką czapkę i kurtkę mundurową oraz saperki,
które służyły mi aż do czasu rozwiązania oddziału.
"Lechita" wręczył mi na pamiątkę zdobyczną
"siódemkę" - mauzera. Nie jestem pewien, czy było to
całkiem formalne, ale na pewno przyjacielskie i sympatyczne.
Myślę, że szef sztabu nic o tym nie wiedział.
Odmeldowałem
się. Przesiadłem się na furmankę "Sokoła" i
"Zawiszy" i pojechaliśmy na kolację do gościnnej
Marianówki. "Lechita" i "Cynik" zostali, aby
sporządzić szczegółowy raport i przekazać zdobyte walory.
Na
drugi dzień rozniosła się wiadomość, że stację Kraśnik
usiłowała opanować silna grupa partyzancka, która stoczyła
ciężką walkę z będącym w tym czasie na stacji wojskiem
niemieckim.
To tyle relacji bezpośredniego uczestnika
tamtych wydarzeń. Muszę przyznać, że akcja ta - mimo że
uwieńczona pełnym sukcesem, przeprowadzona pokazowo i
potwierdzająca sprawność ośrodków wywiadowczych i
wykonawczych - nie zrobiła na nas, jej uczestnikach, głębszego
wrażenia. Ja ją zapamiętałem głównie ze względu na wygodne
zdobyczne saperki oraz ból mięśni ud powstały w wyniku
spacerowego tempa w czasie wycofywania się, to jest wyjścia z
budynku i dotarcia do czekającej furmanki.
Nie jest
łatwo zostać bohaterem, szczególnie wbrew własnej woli i
akceptacji.
Mogiły
i broń
Poniższa
relacja jest pretekstem do naświetlenia sposobów prowadzenia
działań zbrojnych na okupowanym terenie i być może będzie
pomocna w zrozumieniu sensowności takich działań. Działań
tak różniących się od opisywanych, szczególnie przez autorów
komunistycznych, wg których - jak się wydaje - jedynym celem
było zabijanie przeciwników bez oglądania się na konsekwencje
i przekonanie czytelnika, że takie posunięcia mają istotny
wpływ na losy wojny, co jest naturalnie sprzeczne z
rzeczywistością. Bezpośrednim impulsem do napisania tych
wspomnień, zaopatrzonych tym obszernym wprowadzeniem, było
stwierdzenie jednej z bliskich mi osób - oczytanej, potrafiącej
myśleć logicznie, że w literaturze pisanej przez członków
NSZ czy o NSZ brak jest opisów spektakularnych, brawurowych
akcji, na podstawie których współcześni czytelnicy wyrabiają
sobie pogląd o wartości danej organizacji i jej wkładzie w
uzyskanie niepodległości.
I tu właśnie pobrzmiewa
echo propagandowej literatury komunistycznej. Dlatego trzeba
zdefiniować i wyjaśnić niektóre podstawowe pojęcia: kto był
wrogiem Polski i Polaków, czym charakteryzowała się walka w
warunkach konspiracji w czasie II wojny światowej oraz zwrócić
uwagę na problem bandytyzmu i jego zwalczania.
Wrogowie
Kto
w okresie II wojny światowej był wrogiem państwa i narodu
polskiego? Jestem przekonany, że na tak postawione pytanie
większość, szczególnie nie pamiętająca wojny, odpowie bez
wahania - naturalnie Niemcy, dodając często "Niemcy
hitlerowskie". I na podstawie tej tezy - przyjętej jako
pewnik - buduje się całe konstrukcje myślowe - wyjaśniające,
tłumaczące, chwalące, potępiające itp. ugrupowania oraz
poszczególnych ludzi, działających i walczących w okresie
wojny o "wolną Polskę". Cudzysłów stawiam tu z całą
premedytacją, gdyż jak się okazuje "czarne" wcale
nie oznacza czarne, a "białe" - białe. Dla jednych
"wolna" oznacza suwerenna, a dla niektórych "wolna"
to znaczy "zjednoczona w bratnim sojuszu ze szczęśliwymi
narodami Związku Sowieckiego" (sformułowanie z epoki).
Często dodawano jeszcze "pod przewodnictwem (tu występowały
liczne przymiotniki, np. wielkiego przyjaciela Polski,
genialnego) Józefa Wissarionowicza Stalina". To nie jest
czarny humor, to są fakty brzemienne w tragiczne skutki dla
milionów ludzi. Polskie dzieci w szkołach uczą się, że II
wojna światowa rozpoczęła się napaścią hitlerowskich
Niemiec na Polskę 1 września 1939 r. i że Polska została
wyzwolona w latach 1944-45 przez "Armię Czerwoną i
walczące u jej boku Wojsko Polskie" zorganizowane w
"bratnim Związku Radzieckim".
Chcąc
zrozumieć "ludzi podziemia", należy uświadomić
sobie i pamiętać, że ludzie ci powszechnie zdawali sobie
sprawę, że wojna rozpoczęła się napaścią na Polskę przez
zaprzyjaźnione ze sobą w tym czasie dwa totalitarne państwa:
III Rzeszę Niemiecką i Związek Sowiecki. Bolszewicy okupowali
ponad 50% terytorium państwa polskiego i od pierwszych dni
rozpoczęli krwawą eksterminację Polaków: zwykłe mordy całych
grup ludnościowych, masowe ludobójcze wywózki w głąb
azjatyckiej części Związku Sowieckiego czy zaplanowane mordy,
których symbolem stał się Katyń. Sowieckie i niemieckie
służby bezpieczeństwa podpisały znane porozumienie o wspólnym
zwalczaniu wszelkich poczynań niepodległościowych Polaków. I
to porozumienie było realizowane nawet w tym czasie, gdy Sowieci
i Niemcy byli już w stanie wojny.
Sowieci znaleźli
się w koalicji antyniemieckiej nie z własnej woli, ale w wyniku
ataku Niemców w czerwcu 1941 r. na Związek Sowiecki. Stali
się więc pod przymusem sojusznikami naszych sojuszników, ale
to wcale nie zmieniło ich stosunku do państwa i narodu
polskiego. Chcąc zamknąć te krótkie rozważania dotyczące
kwestii, kogo zaliczaliśmy w okresie wojny do wrogów, przytoczę
rozkaz nr 3 z 15 stycznia 1944 r. wydany przez dowódcę NSZ
"Żegotę", płk. Tadeusza Kurcyusza. Rozkaz ten
porządkuje i wyjaśnia stosunek Polskiego Państwa Podziemnego
do zewnętrznego i wewnętrznego bolszewizmu.
NARODOWE
SIŁY ZBROJNE
Dowództwo
L.
18/44
|
|
M.
p. dn. 15 stycznia 1944 r.
|
ROZKAZ
OGÓLNY Nr. 3
Wobec
przekroczenia przez wojska sowieckie granicy Polski, Rząd
Polski w Londynie oraz społeczeństwo polskie w Kraju
wyrażają swą niezłomną wolę przywrócenia niepodległości
całego terytorium polskiego do granicy na Wschodzie z przed
roku 1939, ustalonej za obustronną zgodą traktatem ryskim i
potwierdzonej ogólnymi zasadami Karty Atlantyckiej oraz
deklaracjami rządów sprzymierzonych, które nie uznały
żadnych zmian terytorialnych, jakie w Polsce nastąpiły od
sierpnia 1939 roku.
Postawa
Narodu Polskiego w 1939 r., jak i przez cały przeciąg
okupacji niemieckiej w walce, w której ponosił Naród Polski
tak ciężkie ofiary, w pełni potwierdza oświadczenie Rządu
Polskiego z dn. 4.I.44 r., iż Polska postępowaniem swym
niejednokrotnie dowiodła, że nie uzna żadnych narzuconych
Jej przemocą zmian i postanowień
jednostronnych.
ZSSR,
równocześnie z głoszonymi roszczeniami do połowy ziem
polskich, prowadzi w Kraju przez swe agentury PPR i Armię
Ludową, komunistyczną akcję dywersyjno-rewolucyjną
wymierzoną przeciw ustrojowi i całości Państwa
Polskiego.
Żołnierze!
Jedna jest dla nas Polska prawdziwie Niepodległa i Wielka,
zdolna zapewnić pokój sobie i innym narodom Europy Środkowej
i dać wszystkim Polakom ziemię lub warsztat pracy. - Jest
nią Polska od granicy traktatu ryskiego na wschodzie, po Odrę
i Nisę Łużycką na Zachodzie.
Zgodnie
z deklaracją N.S.Z., która głosi: "Nasze granice
wschodnie ustalone traktatem ryskim nie podlegają dyskusji",
stwierdzam:
Narodowe
Siły Zbrojne walczyć będą o przywrócenie Polsce
wszystkich Jej ziem wschodnich.
W
sytuacji obecnej wydaję następujące polecenia ogólne:
Wojska
sowieckie na terytorium Polski muszą być uważane za wojska
wrogie.
Z
uwagi jednak na obecne położenie międzynarodowe oraz
konieczność zwalczania Niemiec siłami ich wszystkich
przeciwników polecam na podstawie instrukcji Rządu R.P.
z dn. 27 października 1943 r. i rozkazów Wodza
Naczelnego unikać konfliktów z regularnymi wojskami
sowieckimi. W wypadku gdyby władze sowieckie nie uszanowały
życia i mienia obywateli polskich wydam rozkazy specjalne.
Na
podstawie instrukcji Rządu R. P. z dn. 27
października 1943 r. przewidującej współpracę z
wojskami sowieckimi jedynie w wypadku poprzedniej
normalizacji stosunków polsko-sowieckich, podaję do
wiadomości, że wszelka współpraca obywateli polskich z
wojskami sowieckimi jako działanie wbrew rozkazom Rządu i
interesom Narodu Polskiego traktowana będzie jako zdrada
Państwa Polskiego.
Dążenie
do normalizacji stosunków z rządem ZSSR ani ewentualne
osiągniecie tego porozumienia nie może powstrzymać
bezwzględnej walki z komunizmem i rozkładową akcją
agentur bolszewickich na ziemiach polskich.
Okręgi
wschodnie otrzymają rozkazy szczegółowe i instrukcje dla
ludności cywilnej.
Dowódca
Narodowych Sił Zbrojnych
|
(-)
Ż e g o t a.
|
|
Jako
komentarz końcowy, który ma nawet trochę szerszy zakres, niech
posłuży cytat z książki Zbigniewa Siemaszki Polacy
i Polska w drugiej wojnie światowej.
Symbolem
zmian w psychice narodu polskiego, które zaszły po ostatniej
wojnie, są następujące okoliczności. W styczniu 2000 r.
w 55 rocznicę wkroczenia do Warszawy armii sowieckiej i
oddziałów Ludowego Wojska Polskiego, biskup polowy (...)
odprawił uroczystą mszę św. w katedrze Wojska Polskiego w
Warszawie. Potem złożono na Grobie Nieznanego Żołnierza
wieńce. U podłoża tych kościelno-państwowych uroczystości
leży brak zrozumienia, że celem walk armii sowieckiej w
latach 1944-1945 było nie wyzwolenie Polaków, a pobicie
Niemiec, rozprzestrzenianie imperium sowieckiego i opanowanie
Polski[8].
|
Walki
w warunkach konspiracji w Polsce
Propaganda
komunistyczna od początku zarzucała polskiemu podziemiu
niepodległościowemu tzw. stanie z bronią u nogi. Jest tu za
mało miejsca, aby wyczerpująco omówić strategię i taktykę
walki zbrojnej na terenach okupowanych, zatem naświetlę tę
sprawę pokrótce.
Podstawowym zadaniem na polu
wojskowym w liczących się organizacjach niepodległościowych
było w tym okresie szkolenie kadr i prowadzenie prac
organizacyjnych nad powołaniem w dogodnej chwili armii w kraju.
Oddziały zbrojne były azylem dla ludzi tzw. spalonych,
poszukiwanych przez okupantów. Zadaniem tych oddziałów była
ochrona ludności przed bandytyzmem, odstraszenie mniejszych
oddziałów okupanta, szczególnie policji i żandarmerii, przed
swobodną penetracją terenu, ściganie szpiegów i donosicieli,
ochrona niektórych konspiracyjnych poczynań organizacyjnych,
szkolenie wojskowe (szkoły podchorążych i podoficerskie) i
działania propagandowe. Zaczepne działania zbrojne mogły być
prowadzone na wyraźny rozkaz i za zgodą dowódców wyższego
szczebla i były to najczęściej akcje zmierzające do odbicia
więźniów, wykonywania wyroków, zdobywania broni lub
pieniędzy, rozbijania mniejszych oddziałów pacyfikacyjnych
okupanta. Odpowiedzialni dowódcy zdawali sobie sprawę, że
walki zbrojne prowadzone przez oddziały partyzanckie na
okupowanym terenie nie miały większego znaczenia militarnego
wobec ogromnego potencjału wojennego regularnej armii
okupacyjnej, a podejmowanie nieprzemyślanych walk doprowadzało
do krwawych akcji odwetowych okupanta, skierowanych przeciwko
ludności cywilnej.
|
|
|
|
|
|
|
|
Żołnierze
z oddziału "Cichego" 1. Pułku Legii
Nadwiślańskiej Ziemi Lubelskiej. Lubelszczyzna, 1943 r.
Od
lewej: z przodu - Kwiatek,
Skierko, Grot, Bujny, Pucio,
z tyłu - Matros,
Artur, Bystry, Szczawik.
Fotografia
ukryta była do lat siedemdziesiątych w butelce po
lemoniadzie zakopanej przez "Bujnego".
|
|
Głównym
celem organizacji niepodległościowych była obrona ludności
i zachowanie jak największego potencjału ludzkiego
potrzebnego do budowy państwa po zakończeniu wojny. Natomiast
podziemie komunistyczne wykonywało dyrektywy pochodzące z
centrali moskiewskiej, której jednym z celów było wyniszczenie
narodu polskiego. Dyrektywy te dotyczyły najczęściej
bezsensownych starć zbrojnych. Takim przykładem jest
wykrwawienie "kościuszkowców" pod Lenino czy
zniszczenie II Armii dowodzonej przez agenta NKWD - Karola
Świerczewskiego. Ten sam ośrodek dyspozycyjny organizował w
latach 1939-41 wyniszczające deportacje ludności polskiej na
wschód i bezpośrednie masowe mordy, których symbolem stał się
Katyń.
Szczególnie efektywną walkę polskie
podziemie prowadziło na polu wywiadu wojskowego i gospodarczego.
I tutaj Związek Jaszczurczy, a później Narodowe Siły Zbrojne
miały olbrzymie osiągnięcia (niestety, okupione wielkimi
stratami), które są jakoś dziwnie przemilczane i
niedoceniane.
Nie wolno również pomijać
działalności wydawców, drukarzy, kolporterów prasy i innych
wydawnictw podziemnych. To była również walka, która
pochłonęła wiele ofiar, niejednokrotnie w wyniku zbrojnych
starć, najczęściej obronnych.
Zwalczanie
bandytyzmu
Jednym
z ważniejszych zadań oddziałów partyzanckich i uzbrojonych
placówek organizacyjnych, szczególnie na wsi, było zwalczanie
bandytyzmu, który był plagą na niektórych terenach wiejskich.
Rabunkowe grupy zbrojne działały bezwzględnie, zabierając
dobytek i tak zubożałej ludności wiejskiej. Ze zrozumiałych
względów takie działania nastawiały ludność negatywnie,
a nawet wrogo, do wszelkich grup zbrojnych, w tym i
prawdziwych oddziałów partyzanckich. Tworzyło to również
bariery w systemie zaopatrzenia i zakwaterowania oddziałów
partyzanckich. Na Lubelszczyźnie i w Kieleckiem wiele tych grup
bandyckich znalazło azyl w zbrojnym zapleczu tworzącego się
PPR, wchodząc w skład GL i AL. By móc zwalczać bandytyzm czy
przeciwstawiać się okupantom, oddziały partyzanckie musiały
dysponować odpowiednią ilością uzbrojenia.
*
* *
11
grudnia 1943 roku wracaliśmy z okolic Lubartowa do lasów
kraśnickich. Część oddziału "Znicza" odmaszerowała
w Kraśnickie, natomiast część - około 30 ludzi - pozostała
w rejonie Marianówki.
Gdy byliśmy w okolicach
Marianówki czy Wilkołaza, bardziej wtajemniczonych obowiązywał
niepisany zwyczaj meldowania się u Ciotuni (p. Ludwika Kleist) w
Obrokach. Mieścił się tam punkt kontaktowy szefa sztabu Okręgu
III NSZ i kpt. "Niebieskiego" (Józef Jagielski),
który poza innymi funkcjami pełnił obowiązki komendanta
placówki Wilkołaz i koordynował pracę sąsiednich
placówek.
W czasie rozmów z kpt. "Niebieskim"
padła propozycja rozbrojenia załogi niemieckiego konwoju
ubezpieczającego transport kolejowy, stojący na bocznicy stacji
kolejowej Wilkołaz. Konwój składał się z kilkunastu ludzi
uzbrojonych w dwa lub trzy karabiny maszynowe, pistolety
maszynowe, karabiny oraz broń krótką. Wygląd tych żołnierzy
nie wskazywał, że mieli wielką chęć ginąć za Führera i
"Wielką Rzeszę". Wydawało się, że - przy
wykorzystaniu zaskoczenia i siły ognia, jaką dysponowaliśmy -
były duże szanse na powodzenie planowanego zamierzenia.
Dowiedzieliśmy się, że akcję zaakceptował dowódca pułku,
rotmistrz Leonard Zub-Zdanowicz "Ząb".
Kpt. "Niebieski" nie chciał narażać ludzi z
placówki bez wsparcia bardziej "ostrzelanych"
żołnierzy. "Znicz" wyraził zgodę na tę akcję,
prosząc jedynie o podstawienie kilku furmanek z wypoczętymi
końmi.
|
|
|
|
|
|
|
|
Oddział
"Cichego". Lubelszczyzna, 1943 r. "Roman" (z
lewej) składa meldunek "Stanisławowi".
|
|
Wczesnym
wieczorem nasz oddział ("Znicza") zajął pozycję
wyjściową na zadrzewionym cmentarzu w Wilkołazie, przy
szosie łączącej tę wieś z Zakrzówkiem. Stamtąd
podjechaliśmy polnymi drogami w kierunku budynku stacji, a
później marszem ubezpieczonym, w zupełnej ciszy i ciemności,
przekroczyliśmy tor kolejowy drogą wiodącą pod torami
przepustem znanym z opisanej wcześniej akcji wywiezienia zboża.
Rozwinięta tyraliera otoczyła od południa i zachodu teren
stacji, od wschodu nasze stanowiska oddalone były o
kilkadziesiąt metrów od toru. Kilku ludzi zajęło budynek
stacji, obsadzając centralkę telefoniczną i nastawnię.
Rozbrojono również dwóch żołnierzy niemieckich stanowiących
część załogi konwoju, a znajdujących się w tym czasie
w budynku. Niestety, w wyniku niedokładnej lokalizacji wagonu
konwoju, nie udało się w pełni zaskoczyć Niemców. Ukryli się
oni za kołami wagonów i otworzyli ogień w kierunkach:
południowym, zachodnim i wschodnim. Jeden karabin maszynowy
strzelał wzdłuż torów i peronu w kierunku północnym. Ogień
był prowadzony do nierozpoznanych celów, ale pozwoliło to na
umiejscowienie niemieckich stanowisk strzeleckich.
W
chwili rozpoczęcia strzelaniny "Znicz", szef oddziału
sierżant "Wilczur" (Korzeniewski) i kilku z nas
znajdowało się wewnątrz budynku. "Znicz" udał się
w kierunku naszych stanowisk na południu, natomiast "Wilczur"
i ja prowadziliśmy obserwację od północy, ukryci za szczytową
ścianą dworca. Wzdłuż torów i peronów strzelał niemiecki
karabin maszynowy. Można było próbować unieszkodliwić go
ostrzelaniem od północnego wschodu, gdyż z naszego miejsca
obserwacji osłaniały go koła kilku, a może kilkunastu
wagonów. Bez większego zastanowienia zaproponowałem
"Wilczurowi", że spróbuję przeskoczyć peron i może
z tamtej strony uda mi się zlikwidować to stanowisko karabinu
maszynowego. Jeżeli nie zlikwidować, to przynajmniej
maksymalnie utrudnić mu prowadzenie ognia. Na moją propozycję
"Wilczur" odpowiedział, pamiętam jego słowa
dokładnie: Nie
synku, ja skoczę pierwszy. Trzeba skoordynować atak naszego
prawego skrzydła. Gdyby mnie się nie udało, próbuj.
Poprawił
pas, ładownice, pochylił się i gdy tylko przebrzmiała seria z
karabinu maszynowego, skoczył jak na ćwiczeniach. Niestety,
Niemiec był czujny. Gdy "Wilczur" chciał wykonać
drugi skok, by znaleźć się poza peronami, nadleciał sznur
świetlnych pocisków, a później odgłos serii. Widziałem, jak
"Wilczur" dziwnie się zgarbił i upadł na peron.
Automatycznie, bez zastanowienia, skoczyłem i ukryłem się z
drugiej strony peronu. Tym razem Niemiec się spóźnił.
Położyłem się między torami i rozpocząłem szybki ostrzał
mniej więcej zlokalizowanych stanowisk niemieckich. Za chwilę
usłyszałem głośny rozkaz "Znicza" nakazujący
otwarcie zmasowanego ognia na stanowiska wroga. Rozpoczęło się
małe piekło. Szczególnie deprymujące były jęczące
rykoszety odbite od kół wagonów. Może po minucie takiego
ostrzału Niemcy zaczęli wołać, że się poddają i proszą o
przerwanie ognia.
Gdy tylko ucichły strzały, spod
wagonów zaczęli wychodzić Niemcy. W moim kierunku szedł
żołnierz z podniesionym nad głową karabinem. Szybko zabrałem
go lewą ręką - w prawej trzymałem rewolwer z odwiedzionym
kurkiem. Lufa karabinu była gorąca. Podprowadziłem Szwaba do
światła przy budynku dworca, kazałem zdjąć pas z
ładownicami i bagnetem oraz hełm. Nie proszony, sam podał mi
portfel i zdjął z ręki zegarek. Z portfela wyjąłem
legitymację i jakieś dokumenty z pieczątkami. Ponadto w
portfelu miał jeszcze rodzinne fotografie i trochę marek. Na
palcu zauważyłem obrączkę. Kazałem mu ją zdjąć i po
założeniu na pasek zegarka oddałem wraz z portfelem,
radząc, żeby wszystko schował, gdyż może mu to ktoś zabrać.
- My
zabieramy tylko broń i oporządzenie, bowiem jesteśmy
żołnierzami, a widziałem, jak niemieccy żołnierze rabują
cywilną ludność.Musiałem
go zmartwić, bo buty wojskowe był zmuszony oddać. Miał nowe
saperki, które mi długo służyły.
"Wilczur"
dostał postrzał w brzuch. Ochroniła go trochę ładownica.
Został natychmiast odwieziony do Zakrzówka i oddany pod opiekę
zaprzyjaźnionemu lekarzowi, dr. Janowi Kołtunowi. Rany okazały
się śmiertelne. "Wilczur" został pochowany na
cmentarzu w Zakrzówku. Niestety, na pogrzebie być nie mogłem.
Gdy po pięćdziesięciu latach stanąłem nad jego mogiłą,
powiedziałem: To
jest właściwie mój grób, ja bym tu leżał, gdyby nie jego
słowa "Nie synku, ja skoczę pierwszy".
W
czasie tej akcji zostało rozbrojonych piętnastu żołnierzy
niemieckich, dwóch z nich zostało rannych. Zdobyto dwa karabiny
maszynowe, kilka pistoletów maszynowych oraz karabiny i większą
ilość amunicji. Karabin, który odebrałem Niemcowi, służył
mi do końca wojny. Był to krótki kawaleryjski mauzer wykonany
w zakładach Česká zbrojovka w Brnie. Myślałem, że po wojnie
przerobię go na sztucer myśliwski. O jego zaletach może
jeszcze opowiem. Miał charakterystyczny znak. Na kolbie było
wyraźne wgłębienie, powstałe od uderzenia pocisku pod ostrym
kątem. Może to był ślad mego pocisku? Zachował się jedynie
zdobyty hełm, który po namalowaniu polskich chorągiewek służył
mi do końca wojny, przetrwał gdzieś wśród rupieci na strychu
w domu Mamy do upadku komunizmu. O dalszym jego losie mówi
poniższy dokument.
O
zamiarze przypomnienia i utrwalenia wydarzeń opisanych w
niniejszym artykule poinformowałem w czasie luźnej rozmowy
naszą koleżankę, działającą również w Związku Żołnierzy
NSZ, panią Marię Gradzińską, która w Narodowych Siłach
Zbrojnych posługiwała się pseudonimem "Czajka".
Po
kilku dniach otrzymałem od niej tekst zatytułowany "Dwie
mogiły", który świetnie uzupełnia moją relację.
Przypomina wydarzenia i wielu ludzi związanych w tym czasie z
Zakrzówkiem.
Dwie
mogiły
W
Zakrzówku na cmentarzu stoją obok siebie dwa brzozowe
krzyże, a pod nimi mogiły żołnierzy. Na pierwszym krzyżu
tabliczka z nazwiskiem Jan Nowicki - był żołnierzem 1939
roku, ciężko rannym pod Kockiem.
Nie
wszyscy żołnierze spod Kocka poszli do niewoli - część
wycofała się dyskretnie, zabierając z pola bitwy rannych
kolegów. Wycofująca się dywizja przywiozła do Zakrzówka
kilkunastu rannych. Miejscowy lekarz, znany społecznik dr Jan
Kołtun zaopiekował się nimi troskliwie. W pofabrycznym
baraku zorganizował szpitalik. Przed wojną przeszkolił
grupę dziewcząt - były to druhny samarytanki przy
ochotniczej straży pożarnej. Wraz z miejscowymi
harcerkami pilnie pomagały lekarzowi podczas opatrunków,
zebrały bieliznę pościelową i codziennie dostarczały
produkty żywnościowe, których żołnierzom nie skąpiła
miejscowa ludność. Praniem i gotowaniem zajęły się dwie
dorosłe kobiety, a wszystkie prace pomocnicze wykonywały
dziewczęta - była ich spora grupa, ale pamiętam tylko kilka
nazwisk: Gienia i Kazia Bartysiówny, Stasia Małkówna,
Helenka i Ola Nastajówny (młodsze siostry mojej mamy). Cały
Zakrzówek starał się pomagać doktorowi i ochronić rannych
żołnierzy, co się udało, mimo że była już okupacja
niemiecka. Tylko jeden - ciężko ranny Jan Nowicki ze Śląska
- zmarł.
Dr
Jan Kołtun był rodem z pobliskiego Wilkołaza. Miał duże
zasługi dla naszego regionu, udzielał pomocy rannym
partyzantom, szkolił służby sanitarne - oczywiście w
konspiracji. Po przeszkoleniu zabierał dziewczęta na
coroczne szczepienia przeciw durowi - umożliwiało to im
nabranie wprawy w wykonywaniu zastrzyków.
Jego
praca społeczna nie uszła uwadze komunistycznej partyzantki
spod znaku GL, AL, PPR. 29 lutego 1944 roku został porwany
wraz z aptekarzem, panem mgr. Bronisławem Górnickim. Dwie
furmanki pełne uzbrojonych mężczyzn dopadły do ich domów
przy obecnej ul. Partyzantów (dawniej Lubelska) i co koń
wyskoczy uwiozły ich w przeciągu kilkunastu minut w kierunku
Sulowa - działo się to na moich oczach - mieszkałam wtedy
obok apteki, a lekarz - kilka domów dalej. Komuniści
zażądali 100 tys. zł okupu - była to wtedy ogromna suma,
którą nie dysponowała żadna z rodzin porwanych osób.
Społeczeństwo Zakrzówka było wstrząśnięte - lekarz i
magister farmacji byli ogólnie szanowanymi ludźmi, a w całej
okolicy nie było drugiego lekarza ani apteki. Miejscowe
społeczeństwo zaczęło samorzutnie znosić do apteki
pieniądze - ile kto mógł, tam odnotowywano te kwoty, by je
po pewnym czasie zwrócić. Kiedy biedna praczka, pani
Ziębina, przyniosła swój wdowi grosz, pani Górnicka
rozpłakała się ze wzruszenia.
Nie
pamiętam, jak długo byli więzieni, ale z relacji pana
doktora wiem, że kilkakrotnie byli stawiani w błocie pod
wierzbą i straszeni egzekucją. Kiedy po dostarczeniu
okupu zostali zwolnieni, wszyscy mieszkańcy Zakrzówka
wylegli na ulice, aby ich radośnie powitać.
Druga
mogiła to grób partyzanta Narodowych Sił Zbrojnych
ps. "Wilczur" - prawdopodobnie nazywał się
Korzeniewski. Zginął od niemieckiej kuli 11 grudnia 1943
roku na stacji kolejowej Wilkołaz podczas akcji - jego
pogrzeb odbył się w nocy. Przez kilkadziesiąt lat nie było
tabliczki na jego grobie, tylko mały krzyżyk i niewiele osób
wiedziało, czyja to mogiła, bo NSZ należały do żołnierzy
wyklętych, którym zarzucało się wszystko oprócz
ludożerstwa, jak stwierdził dr Bohdan Szucki, prezes Zarządu
Głównego Związku Żołnierzy NSZ, który brał udział w
tej akcji na stacji kolejowej Wilkołaz i był naocznym
świadkiem wydarzenia.
Takie
wspomnienia nawiedzają mnie, kiedy odwiedzam żołnierskie
mogiły w moim rodzinnym Zakrzówku.
Maria
Gradzińska "Czajka"
|
Wspomniałem
wyżej o szerzącym się bandytyzmie. Ilustracją tego
zagadnienia jest wspomnienie "Czajki" o zbrodniczym
uprowadzeniu i reakcji społeczeństwa. Szczęśliwie, udało się
wtedy wykupić życie niewinnych ludzi. Ci sami "bohaterowie"
4 maja 1944 roku wymordowali z premedytacją pod Owczarnią
partyzancki oddział ppor. Mieczysława Zielińskiego z
15. pp AK. Herszt tej zuchwałej bandy - Bolesław Kaźmierak
"Cień" - zszedł z tego świata w stopniu pułkownika
"Ludowego" Wojska Polskiego i pochowany został w "alei
zasłużonych" na "wojskowych Powązkach" obok
innych mu podobnych.
Twoja mogiła, "Wilczurze",
musiała pozostać bezimienna i być ukrywana przez pół wieku,
tylko dlatego, że zginąłeś - wierny żołnierskiej przysiędze
- w walce o Polskę wolną od najeźdźców z zachodu i
wschodu. Te pół wieku - to panujący w naszym kraju bolszewizm
zwany PRL!
Ryngraf
Bohdana Szuckiego "Artura" z okresu wojny.
Zmiana
okupantów
Są
pewne okresy, daty lub wydarzenia w życiu człowieka,
społeczeństw, narodów, którym nadajemy nazwy "przełomowe",
"szczególnie ważne", "decydujące",
"tragiczne", "zwycięskie" itp.
Dla
Polski, jako narodu i państwa, oraz dla poszczególnych ludzi
takim czasem były lata 1944-1945. Był to okres brzemienny w
skutki. Na terytorium zamieszkałym przez Polaków następowała
zmiana okupantów. Wycofywały się w walce wojska niemieckie, a
terytorium państwa zajmowały wojska sowieckie. Działo się to
w bardzo skomplikowanej sytuacji politycznej i wojskowej,
nacechowanej niejasnymi i pełnymi niedomówień stosunkami
zarówno międzynarodowymi, jak i naszymi wewnętrznymi.
Szczególnie skomplikowały się relacje między legalnym rządem
polskim (notabene nie uznawanym przez Sowiety) a naszymi
sojusznikami. Uległość USA i Wielkiej Brytanii wobec żądań
Stalina (Teheran, Jałta) są jaskrawym tego przykładem. I
tak trudną sytuację komplikował jeszcze fakt tworzenia przez
Sowiety posłusznych sobie struktur politycznych i
administracyjnych, w skład których wchodzili w dużej mierze
obywatele polscy, przeważnie komuniści, którzy, zdradziwszy
Polskę, budowali i utrwalali, pod osłoną dywizji NKWD,
sowiecką okupację, organizując twór
polityczno-administracyjny nazwany później PRL. Nie najlepiej
układały się również relacje między różnymi ugrupowaniami
i osobami tworzącymi rząd w Londynie oraz w gronie władz
Polskiego Państwa Podziemnego. Istniała także duża różnica
zdań w otoczeniu Naczelnego Wodza i w dowództwie armii
w kraju. Olbrzymią, negatywną z polskiego punktu widzenia rolę
odegrała też głęboka infiltracja polskich struktur
państwowych na Zachodzie i w kraju, prowadzona przez
komunistyczne służby wywiadowcze.
Jestem daleki od
tworzenia tu jakiejś skrótowej analizy sytuacji
społeczno--politycznej w Polsce w latach 1944-1945, ale moim
zamiarem jest podkreślenie i przypomnienie (a może
i uświadomienie) pewnych faktów, które pozwolą na
zrozumienie, chociażby częściowe, wielu zachowań jednostek i
grup w latach 1944-1945.
W latach 1918-1920 sytuacja
była również skomplikowana, ale nie powodowała w takim
stopniu dezorientacji, jak w latach 1944-1945. Co prawda i ludzie
organizujący państwo byli też trochę innego formatu. Mimo że
w I wojnie światowej trzon tworzącej się w kraju
armii walczył po stronie Nieiec i Austro-Węgier przeciwko
zwycięskim później aliantom, to w sferze politycznej i
propagandowej, jak również i wojskowej, obóz narodowy - pod
przewodnictwem Romana Dmowskiego, Ignacego Paderewskiego, Józefa
Hallera - potrafił spowodować, że odradzająca się Polska
znalazła się na konferencji pokojowej w gronie państw
zwycięskiej koalicji.
Tak zwany kryzys przysięgowy
pozwolił wyjść z honorem i zyskać aprobatę społeczeństwa
oddziałom polskim walczącym po stronie Niemiec, które to
oddziały wraz z "Błękitną Armią", korpusami
polskimi na Wschodzie, oddziałami broniącymi polskości Śląska,
Poznańskiego i Lwowa wkrótce stały się zalążkiem polskiej
armii w kraju, tak potrzebnej odradzającemu się państwu do
obrony przed inwazją bolszewicką. Inwazja ta, niestety,
znalazła swój epilog w latach 1944-1945. W tych ważnych i
tragicznych latach zabrakło, na uchodźstwie i w kraju,
polityków i wojskowych, którzy by potrafili opracować realne,
jasno sprecyzowane, bliskie oraz dalekosiężne cele dla
kraju.
Komunistyczna propaganda przez pół wieku
wmawiała wszem i wobec (i czyni to nadal), że zajęcie
ziem polskich przez armię sowiecką było aktem wyzwolenia, a
powstający twór administracyjny, osłaniany przez dywizje NKWD,
był niepodległym państwem polskim. Oczywiście jest to
cyniczny fałsz, którego skutki są bardzo groźne aż do chwili
obecnej.
Wspomnienia moje, zawarte w niniejszym
rozdziale, dotyczą właśnie okresu, gdy zmieniali się
okupanci, a wielu z nas tkwiło jeszcze w zbrojnej konspiracji.
Naturalnie ta czy inna stoczona potyczka lub bitwa nie miała
większego znaczenia dla losów narodu, ale mogła mieć i miała
wpływ na losy poszczególnych osób lub lokalnych społeczności.
Niestety, wiedza o tym okresie, o przyczynach postępowania
różnych ugrupowań niepodległościowych i wynikających z tego
następstwach oraz o działaniach okupantów jest bardzo
powierzchowna. Najczęściej powtarzane są (za komunistyczną
propagandą) tezy o "wyzwoleniu" i "zwycięstwie"
oraz "walce wstecznych ugrupowań kapitalistycznych z
odradzającym się demokratycznym państwem
ludowym".
Zastanawiając się nad koncepcją
niniejszego artykułu, doszedłem do wniosku, że wstępem i
niejako tłem epizodu ostatniej walki z Niemcami, której byłem
uczestnikiem, mogą być: fragment opracowania Kazimierza
Gluzińskiego[9]pod
tytułem Nielegalnym...
Pokłosie Procesu N.S.Z.,
wydrukowanego w marcu 1948 r. w Monachium, oraz wybrane fragmenty
opracowania historyka emigracyjnego Stanisława Bóbr-Tylingo
pt. Rok
1945,
opublikowanego w "Szańcu Chrobrego" w 2003 r. Do
lektury tego opracowania bardzo zachęcam, a Autora, niestety już
nieżyjącego, żołnierza NSZ, czytelnikom "Szczerbca"
przedstawiać chyba nie ma potrzeby.
K. Gluziński
Nielegalnym...
Pokłosie Procesu N.S.Z.
(...)
kierownictwo polityczne N.S.Z. poleciło jednostkom uważać
za wroga każdą obcą siłę zbrojną, znajdującą się na
terenie Polski, wbrew woli i interesom Narodu
polskiego.
Zgodnie
z tym poleceniem oddziały N.S.Z. uderzały zarówno na
oddziały niemieckie, jak i na "jaczejki"
bolszewicko-komunistyczne (regularnych oddziałów Armji
czerwonej, prowadzących walkę z Niemcami, oddziały N.S.Z.
miały polecone nie atakować).
Było
to niewątpliwie zgodne z polską racją stanu, gdyż zarówno
Niemcy hitlerowskie, jak i Rosję Sowiecką należało
traktować jako wrogów Polski.
Niedostatecznie
zorjentowana część opinji polskiej nie zawsze rozumiała to
stanowisko. Uważało się za słuszne, że Polska walczyć
może jedynie w oparciu o kogoś, a walka na dwa fronty była
niezrozumiałą.
Dlatego
też ilekroć oddziały N.S.Z. wchodziły w kontakt bojowy z
Niemcami, można było twierdzić o "współpracy" z
Rosją, a gdy gromiły bandy-jaczejki sowieckie, można było
mówić o "współpracy" z
Niemcami.
Oczywiście
Niemcom nieraz się wydawało, że oddziały N.S.Z. kierują
ostrze swego działania przeciwko bolszewikom a nie nim samym,
gdyż poza N.S.Z. nikt inny z komunistami podówczas w Polsce
nie walczył. Pogląd ten wielokrotnie dawał szerokie pole do
wyciągnięcia poważnych korzyści dla sprawy
polskiej.
Prowadzenie
wojny na dwa fronty nie było - rzecz jasna - łatwe. O ileż
łatwiejsza, prostsza była taktyka BIP'u i ZWZ - czy jednak w
ostatecznym wyniku okazała się ona korzystniejsza dla sprawy
polskiej...?
Cechą
działalności Kierownictwa Politycznego i Dowództwa N.S.Z.
była niewątpliwie dalekowzroczność w ocenie Rosji
sowieckiej, jako wroga Polski. Ile strat i ciężkich chwil
dałoby się naszej ludności w Kraju zaoszczędzić, gdyby
pod tym względem front całego polskiego ruchu oporu był
jednolity, gdyby - tak jak to czyniły N.S.Z. - wszystkie
czynniki polskie systematycznie przygotowały społeczeństwo
na moment zbliżającej się sowieckiej okupacji, gdyby
rzucone w 1942 r. przez prasę "Szańca" hasło
"Pokój z Rosją - walka z Kominternem" należycie i
właściwie było zrozumiane, a przytym powszechnie
zastosowane. [podkr.
B.S.]
N.S.Z.
były organizacją dużą - liczyły ponad 100.000 czynnych
członków. W odróżnieniu od organizacyj kierowanych przez
BIP, Narodowe Siły Zbrojne nie posiadały członków
należących do organizacji jedynie formalnie, na papierze.
ponieważ były "nielegalne" - przynależność do
N.S.Z. nie dawała żadnych korzyści - toteż cały element
markujący jedynie pracę podziemną, w innych organizacjach
szukał wyżycia.
Wywiad
N.S.Z. liczył wiele setek ludzi - wiele tysięcy liczyła
partyzantka N.S.Z., setki pracowały w akcjach specjalnych
(AS), setki zatrudniała skomplikowana administracja,
wyszkolenie, propaganda...
Jak
wyglądała "współpraca" N.S.Z. z Niemcami
najlepiej wiedzą te tysiące i dziesiątki tysięcy
enezetowców - wiedzą żołnierze z oddziałów leśnych, czy
AS-ów, bijących Niemców na każdym kroku i przy każdej
okoliczności i... sami bici... Wiedzą żołnierze Brygady
Świętokrzyskiej, która w ciągu tylko ostatniego półrocza
walk w kraju zniszczyła ponad 500 Niemców i mniej więcej tę
samą ilość członków band komunistyczno-bolszewickich.
Wiedzą kierowniczki poszczególnych komórek opieki
więziennej - wiedzą wszyscy ci, których los zaprowadził do
obozu koncentracyjnego, ilu spotkali tam kolegów z
N.S.Z.
I
wreszcie jak wyglądała "współpraca" N.S.Z. z
Niemcami świadczyć może olbrzymia lista strat członków
całej grupy "Szańca" z N.S.Z. włącznie. Z pośród
samego kierownictwa politycznego zginęło ponad 60% w
bezpośrednich starciach, w niemieckich więzieniach i obozach
koncentracyjnych.
*
Skąd
wobec tego, wobec tak oczywistych faktów i to faktów znanych
powszechnie w całej Polsce, a w dużym stopniu nie obcych
polskim masom na emigracji, mogły powstać tego rodzaju
zarzuty? Skąd mogą się one powtarzać tak uporczywie, jakby
istniały czynniki, którym ponad wszystko zależy, aby duch,
który zrodził N.S.Z. nie miał najmniejszego wpływu na
kształtowanie się polskiej myśli politycznej, do czego całą
swą taktyką, swym postępowaniem w okresie wojny, oraz
szerokim poparciem w masach krajowych, N.S.Z. byłyby w pełni
predystynowane.
Źródła
całej oszczerczej kampanji przeciw organizacjom, które
wyłoniły N.S.Z., należy szukać w pierwszym rzędzie w
propagandzie Kominternu, czy Politbiura, jak kto
woli.
Już
w 1941 r. Sowiety doskonale się zorientowały, jaka jest
istotna linja polityczna środowiska, które stworzyło
później N.S.Z., odnośnie Rosji i komunizmu, oraz jaka jest
środowiska tego bieżąca taktyka. Zrozumiały, że
środowisko to jest jedynym czynnikiem polskim, którego nie
zaślepiło podniecenie walk z Niemcami i które umie spojrzeć
poza bieżącą rzeczywistość i dostrzec nowe potworne
niebezpieczeństwo grożące Narodowi polskiemu. Mało tego,
umie wyciągnąć logiczne wnioski, a następnie - pomimo że
jest pozbawione jakichkolwiek niemal możliwości
materjalnych, potrafi z żelazną konsekwencją zasady swoje
wprowadzać w życie.
To
też kiedy N.S.Z. zaraz po klęsce Niemiec pod Stalingradem
zaczęły już zupełnie wyraźnie przygotowywać się na
moment okupacji sowieckiej, likwidując przyszłych
"volksdeutschów" rosyjskich oraz agentów komuny,
Sowiety poczuły się na odcinku polskim zagrożone -
zrozumiały, że jeśli akcja ta nabierze cech powszechności,
jakiekolwiek organizacje komunistyczne (PPR, AL, PAL) na
terenie Polski będą wręcz nie do utrzymania. Przystąpiły
więc do przeciwdziałania.
Poza
akcją bezpośrednią, w której wiele cennych jednostek
z szeregów N.S.Z. oddało swe życie, głównym
instrumentem działania Moskwy stała się propaganda. Wielu z
nas napewno pamięta te nieustające audycje radja
moskiewskiego na temat bandytów z N.S.Z. oraz współpracy
N.S.Z. z Gestapo.
Napewno
jednak cała najbardziej przemyślna i perfidna propaganda
wroga nie postawiłaby nawet cienia śladu po sobie, gdyby do
niej niespodziewanie nie przyłączyły się niektóre
czynniki polskie.
I
tu dochodzimy do sedna zagadnienia.
Z
całą przykrością i bólem muszę stwierdzić, że istniały
w Polsce i w dalszym ciągu istnieją i tu na emigracji
czynniki polskie, które wiedząc, że to jest nieprawdą, z
całą świadomością zarzuty propagandy rosyjskiej przeciw
N.S.Z. podchwyciły, rozpowszechniały je i w dalszym ciągu
je propagują.
Czynniki
te w pierwszym rzędzie usiłują, oczywiście, wzbudzić
podejrzenie, że przecież bez wyraźnej współpracy nie
udałoby się n. p. Brygadzie Świętokrzyskiej z bronią
w ręku dojść do środka Czech. Czynników tych,
podnoszących tak krzywdzący zarzut, nie stać ówcześnie na
obiektywne rozpatrzenie okoliczności, w jakich to się
działo. W owym bowiem okresie czasu nie było już chyba
Niemca, który by jeszcze wierzył w możliwość uniknięcia
zbliżającej się nieuchronnej klęski. Nawet Goebbels już
chyba wówczas nie wierzył, w to co mówił czy pisał.
Stosunek więc Niemców do Brygady w tym momencie kształtował
się poprostu w płaszczyźnie gwałtownie zbliżającej się
od wschodu nawały sowieckiej. Tragizm chwili nakazywał im
zapomnieć o tym, ilu Niemców na terenie Polski zginęło z
ręki żołnierzy Brygady, to też zaczęło im wówczas
wystarczać to, że mieli do czynienia z grupą, co do której
zdecydowanego nastawienia anty-komunistycznego - nie mieli
najmniejszych wątpliwości. Okoliczność ta wówczas
całkowicie zadecydowała o ich chwilowym stosunku do Brygady,
przyczyniając się zresztą później do wytworzenia pozorów
opinji o kolaboracji.
Niemcy
niewątpliwie liczyli, że ten typ obcego elementu
antykomunistycznego, jaki reprezentowała Brygada, na coś
może się im przydać. Dowództwo Brygady natomiast zarówno
nastroje jak i rachuby niemieckie na tworzenie jakiegoś
współdziałającego legjonu, zręcznie wykorzystywało,
zdecydowane zawsze na walkę do upadłego, a w żadnym razie
nie na współdziałanie militarne z niemieckimi oddziałami
wojskowymi.
Pomimo
ciągłych nacisków i prób zlikwidowania siłą, ta linja
postępowania do końca została zachowana i ani jeden strzał
nie padł do nacierających wojsk sowieckich. Natomiast w
chwili zbliżania się do linji frontu amerykańskiego,
Brygada rozpoczęła zdecydowane natarcie, zakończone po
trzydniowej walce połączeniem się z oddziałami 3-ej armji
gen. Pattona.
To
też czynniki te, których tu nie chcę wymieniać, a których
postępowanie pozostawiam ocenie polskiej opinji publicznej,
kierowały się jednym jedynym względem, a mianowicie
użytecznością tego oszczerstwa w walce politycznej,
jaką prowadziły z całą bezwzględnością z N.S.Z.,
jedynym niezależnym czynnikiem w polityce polskiej.
Doprawdy tego rodzaju postępowanie zaszczytu nie przynosi -
jest poza tym niemądre, ponieważ - jak mówi przysłowie
polskie - kłamstwo ma krótkie nogi, a prawda prędzej czy
później na wierzch wypłynie. Jest niemądre i z innych
względów - wiąże autorów, w świadomości polskiej opinji
publicznej, zbyt mocno z propagandą komunistyczną. Kiedy
bowiem konjunktura dawno się już odmieniła i chciałoby się
"stanąć na czele" szeregów polskich, walczących
z Rosją sowiecką, jakże trudno jest wytłumaczyć masom
polskim, że się było zawsze wrogiem sowieckiej
Rosji.
Postępowanie
takie jest również i mało skuteczne, gdyż N.S.Z. obecnie
jako zorganizowany zespół nie istnieją ani w kraju, ani na
emigracji, natomiast bardzo licznych zwolenników posiadają
we wszystkich ugrupowaniach politycznych, i to po obu stronach
żelaznej kurtyny.
*
Cień
szubienicy zawisł nad skazanymi na śmierć Stanisławem
Kasznicą i Lechem Neymanem.
Powróz,
na którym zawisną ich ciała, oplatał już szyje wielu
bojowników o niepodległość Polski.
W
chwili wykonywania wyroku towarzyszyć im będą dusze
Traugutta, Jeziorańskiego i wielu innych, których Polska z
czcią sławi.
Pomimo
wszystkich wysiłków wroga, pamięć ich, wsławiona ofiarną,
niestrudzoną, pełną całkowitego poświęcenia i oddania
się pracą dla Ojczyzny, oraz walką bohaterską o Polskę, a
opromieniona śmiercią dla Sprawy, pozostanie w Narodzie
polskim na wieki wśród Jego najcenniejszych
Pamiątek.
Pozostanie
ponad łzy ich najbliższych czystsza, ponad śnieg
bielsza...[10]
Kazimierz
Gluziński
|
*
* *
Stanisław
Bóbr-Tylingo
Rok
1945
(...)
Jedynie Watykan wobec anglosaskich dyplomatów nie krył swej
opinii: układy jałtańskie zniszczyły całą moralną bazę
wojny, jaki był więc cel tej wojny, jeżeli tylko siła ma
dyktować jej wynik. Karta Atlantycka została otwarcie
podarta. Stolica Apostolska bała się o dziesiątki milionów
katolików dostających się we wrogie władanie ateistycznego
bolszewizmu. Jej oficjalny organ "Osservatore Romano"
przez kilkanaście następnych miesięcy unikał wszelkiej
krytyki Stalina, by go tylko nie rozwścieczyć: pamiętano o
Katyniu.
Pod
koniec lutego całość ziem polskich znalazła się pod
okupacją sowiecką.
Oddziały
NSZ,
które nie mogły dojść do miejsc koncentracji[11],
prowadziły nadal walkę o niepodległość, tym razem przeciw
wschodniemu okupantowi. W ciągu roku odtworzono porwaną
siatkę organizacyjną, łatwiej było, dzięki wódce, o broń
i amunicję, zwłaszcza od polskojęzycznych oddziałów Armii
Czerwonej. Pod koniec roku w ponad stu oddziałach walczyło
przeszło 30 tys. partyzantów, a więc liczba równa
największemu natężeniu powstania styczniowego. Po raz
pierwszy od roku 1863 dowódcami oddziałów byli i księża.
Walcząc z tym samym wrogiem partyzanci napotykali w lasach na
ślady swych poprzedników z potrzeby styczniowej: widoczne
jeszcze pozostałości obozów, kopce, krzyże, mogiły. W
marszu, przy ognisku partyzanci z puszczańskich wiosek często
opowiadali o nich, to co im przekazała rodzinna tradycja.
Pomagał w walce polski las, dawał on możność założenia
trudno dostępnego dla Rosjan obozowiska, kryjówki broni i
ekwipunku, pozwalał na przygotowanie zasadzki, chronił w
razie potrzeby ucieczki, zezwalał na odpoczynek przed
następną akcją.
Ta
polska walka rozgniewała Churchilla, w liście do
Roosevelta z 13 marca skarżył się, iż NSZ będąc pod
rozkazami "rządu polskiego w Londynie" utrudnia
Rosjanom administrację ziem polskich.
Pieśni
walczących w kraju oddziałów brzmiały jakże
optymistycznie:
Pomylił
się Stalin, pomylił się kat,
Zmyliła
się ruska hołota,
Za
Sybir, za Katyń, za mękę, za krew
Zapłaci
"Cichego" piechota.
Zakończenie wojny
pozowoliło Moskalom na swobodniejszą rozprawę z polskimi
oddziałami. Dużo ich rozwiązało się dobrowolnie w okresie
zimy 1945/46, na wiosnę przyszły dotkliwe klęski. Mimo to
walka trwała nadal, jak w latach
1864-65.
Wzruszającym
momentem w tej walce, na początku maja 1946, było opanowanie
uzdrowiska Wisła i zorganizowanie na głównej ulicy
uroczystej defilady z okazji 3 Maja. Entuzjazm zaskoczonych
ludzi był ogromny, wszyscy myśleli, że wybuchło powstanie,
które przyniesie niepodległość. Żołnierze VII Okręgu
NSZ szli po rzucanych im kwiatach.
Ponad
90 oddziałów o ogólnej sile ponad 4000 dusz biło się
jeszcze w okresie 1946-47. Największe bitwy i najbardziej
krwawe były na Podkarpaciu, górale najdłużej stawiali
zbrojny opór. W desperackich walkach tych wszystkich
oddziałów przyjęła się modlitwa, która powstała w
Brygadzie Świętokrzyskiej:
Królowo
Korony Polskiej z twarzą pociętą szablami,
Do
Ciebie wznosimy czoła, schylone bólu ciężarem.
Nie
ma w nas szlochu rozpaczy. Zaciśniętymi
wargami
Modlimy
się głucho, śmiertelnie.
O
łaskę wiary.
Latami
idziemy nocą, żołnierze tragicznej sprawy.
Krzyże,
krzyże za nami - żałobne żołnierskie ślady.
Odsuń
nam w chwili ostatniej kielich bolesny, krwawy,
Gorycz
samotnej śmierci,
Truciznę
zdrady.
Straty były tak duże, iż uniemożliwiały
dalsze trwanie: oddziały traciły do 90% stanu, oficerów
poległo 97%. W roku 1948 zaplecze polityczne wydało rozkaz
zawieszenia walki. Nie wszyscy go od razu
usłuchali.
Mimo
jawności uchwał jałtańskich, które całą Europę
Wschodnią oddawały Rosji, Ukraińcy nie zaprzestali mordów.
W pomoc przyszli im Rosjanie przez bezwzględne i okrutne
prześladowania oddziałów AK, przez wywózki polskiej
ludności, przez zmuszanie młodych Polaków do służby we
własnej armii. Wioski, miasteczka pozostawały bez młodych
ludzi. Rosjanie nie przeszkadzali jawnemu paleniu osiedli i
mordom na Polakach. Ten straszny napad okrucieństwa okresu
pojałtańskiego miał swoje uzasadnienie. Stalin kilkakrotnie
pod koniec wojny wypowiedział się o powstaniu po wojnie w
sowieckiej republice ukraińskiej polskojęzycznego obszaru z
odrębną, lokalną administracją. To byłoby więcej, niż
Ukraińcy mogli się spodziewać dla siebie.
Podobnie
jak i w czasie pierwszej wojny światowej, Niemcy i obecnie
przedłużyli wojnę ponad rozsądny moment, by uniknąć
większych jeszcze strat w ludziach, spustoszenia własnego
kraju, a przede wszystkim władzy bolszewickiej na terenach
wschodnich. Dopiero 7 maja podpisali w Reims akt zaprzestania
walki. Rosjanie przeszli już wtedy Łabę.
Polska
zakończyła wojnę nie
tylko utratą niepodległości i nową groźbą unicestwienia
jako naród kultury śródziemnomorskiej, ale i z osłabioną
tkanką biologiczną i materialną. Z rąk niemieckich zginęło
ponad 6 milionów ludzi, 80% strat przypadło na ludność
miejską, wiązało się to z metodycznym wyniszczaniem
inteligencji i eksterminacją praktycznie wszystkich
mieszkańców miast pochodzenia żydowskiego. Innym rezultatem
wojny było stałe inwalidztwo około 600 tys. osób,
zwiększenie zachorowalności na gruźlicę, wielka
śmiertelność w pierwszych latach powojennych. Z miast
największe straty poniosła Warszawa: 400 tys. zginęło w
samym mieście, ponad 450 tys. w niemieckich i rosyjskich
obozach i więzieniach. Nie jest znana dokładnie liczba osób
zamordowanych przez Litwinów, Rosjan i Ukraińców, straty
zadane przez nich oblicza się na 2,5 do 3 milionów dusz. Na
tysiąc mieszkańców zginęło w Polsce 200 osób, w Rosji -
124, w Jugosławii - 108, w Niemczech - 84, we Francji -
13.
Warszawa
została zniszczona w 80%, centrum Poznania w 70%; nie lepiej
wyglądały miasta przejęte przez Polaków: Wrocław był
zniszczony w 65%, Gdańsk - w 55%, Szczecin - w 45%. We
wsiach co czwarty budynek uległ ruinie, połowa ziem leżała
odłogiem, nie istniał transport samochodowy czy wodny. Już
po ustaniu walk Rosjanie palili miasta, miasteczka, osiedla,
które miały przypaść polskiej obłaści.
Bezpowrotne
straty polskich jednostek walczących na zachodzie wyniosły
8826 dusz, z tego II Korpus miał 2301 poległych,
polskojęzyczne oddziały w armii rosyjskiej miały 25650
poległych.
Cofnięcie
uznania przez Zachód Polski jako państwa niepodległego
nastąpiło w dwóch etapach: 29 czerwca rząd francuski
cofnął swe uznanie, de Gaulle zresztą nigdy nie krył swego
stanowiska popierającego Rosję w konflikcie z Polską; 5
lipca uznanie cofnęły rządy Stanów Zjednoczonych i
Wielkiej Brytanii. W dniu tym wojska polskie na Zachodzie
liczyły 228 tys. dusz, w tym: 3 dywizje piechoty, 2 dywizje
pancerne, 2 brygady pancerne, brygadę spadochronową i grupę
artylerii. W marynarce wojennej służyły: krążownik, 6
kontrtorpedowców, 3 okręty podwodne, 5 ścigaczy. Siły
powietrzne składały się z 9 dywizjonów myśliwskich,
jednego dywizjonu myśliwsko-rozpoznawczego, 3 dywizjonów
bombowców ciężkich i jednego lekkich. Ogólnie w armii
polskiej na obczyźnie służyło ponad 300 tys. żołnierzy.
Żaden z nich nie był dopuszczony, by wziąć udział w
zwycięskiej paradzie w Londynie lub Rzymie. Tego samego też
dnia został wystosowany apel do gen. Andersa, by ten
utrzymał należną dyscyplinę w wojsku polskim - nie chciano
już więcej polskich kłopotów.
W
obliczu przegranej wojny i utraty niepodległości rząd
polski wydał 26 czerwca odezwę do narodu. Stwierdzał w
niej bez ogródek dyplomatycznych, iż zwyciężyły
nie zasady słuszności i zobowiązania wynikające z umów
międzynarodowych, lecz fakty dokonane i narzucone.
Streścił polski wysiłek w czasie wojny, przypomniał
tysiącletnie związki Polski ze światem cywilizacji
i kultury zachodniej, wspomniał o lotnikach, którzy
w bitwie o Anglię przyczynili się do zwycięstwa,
proroczo przewidział, iż podeptane
obecnie wartości moralne naszej cywilizacji odrodzą się
i zwyciężą.
Zakończył wyrażeniem nadziei: Droga
nasza jest trudna, lecz u jej kresu spełni się Polska
naszych żarliwych pragnień: Wolna i Niepodległa Polska
swobody i sprawiedliwości, Polska miłości Boga i
ludzi.
Trudna
droga zaczęła się od razu. Drugi Korpus zdobył w czasie
działań wojennych we Włoszech niemieckie biuro studiów
rosyjskich, uzupełniło ono znacznie polskie wiadomości o
wschodnim sąsiedzie. To rozzłościło Anglików i
wymusili oni na Polakach rozwiązanie tej ważnej komórki
badającej stosunki moskiewskie. W Niemczech, we wszystkich
trzech strefach okupacyjnych - amerykańskiej, angielskiej i
francuskiej - władze alianckie zamykały polskie wydawnictwa
prasowe, gdyż zawierały one złośliwe
ataki na politykę i personel alianckich sił zbrojnych
usiłujące zakłócić jedność sprzymierzonych.
Jedynie "Ostatnie Wiadomości" wydawane przez
Brygadę Świętokrzyską nie podlegały żadnej cenzurze.
Natomiast nie było ograniczeń dla Rosjan zalewających wtedy
Niemcy swymi wydawnictwami.
Dzięki
jednak temu, iż żołnierz polski walczył do końca przy
boku swych aliantów anglosaskich, został Polakom
zaoszczędzony los Rosjan, których koniec wojny zastał na
terytoriach okupowanych przez zachodnie siły zbrojne. Około
3 miliony obywateli rosyjskich zostało siłą przekazanych
Armii Czerwonej. Znaczna większość służyła w wojsku
niemieckim i nosiła niemieckie mundury, nie zostali jednak
uznani za jeńców niemieckich, ale za dezerterów rosyjskich.
Chodziło tu głównie o żołnierzy Rosyjskiej Armii
Wyzwoleńczej stworzonej przez gen. Andrieja Własowa,
formacji kozackich, licznych oddziałów pomocniczych przy
jednostkach niemieckich. Deportacje objęły także Rosjan,
którzy uciekli po roku 1917 przed terrorem bolszewickim,
posiadających już obywatelstwo jednego z państw zachodnich.
W roku 1968 rząd brytyjski zarządził zniszczenie wszystkich
dokumentów odnoszących się do tej akcji[12].
Stanisław
Bóbr-Tylingo
|
W
takiej niekorzystnej sytuacji politycznej oraz wojskowej,
wynikającej z oficjalnych stosunków "Polski
Walczącej" z państwami koalicji, dowództwo AK podjęło
decyzję o rozpoczęciu akcji "Burza", której
najbardziej tragicznym w skutkach rozdziałem stały się walki o
Warszawę w sierpniu 1944 r., nazwane później, chyba
niezbyt szczęśliwie, Powstaniem Warszawskim. Zwykły żołnierz
armii podziemnej w zasadzie zaakceptował tę decyzję, gdyż
przez tyle lat przygotowywał się do chwili, w której mógł
wreszcie jawnie wystąpić z bronią w ręku przeciwko
znienawidzonym Niemcom. Większość jednak nie zdawała sobie
sprawy, nie zastanawiała się, że takie postępowanie pomaga w
okupowaniu terytorium państwa przez, równie wrogi Polsce jak
Niemcy, Związek Sowiecki i zwiększa ofiary wśród polskiego
narodu oraz straty ekonomiczne. Takie postępowanie stało w
jawnej sprzeczności z głównymi celami polskiego państwa. W
tej kwestii NSZ zajęły jasne i uczciwe stanowisko, polegające
na niepomaganiu we wprowadzeniu nowej okupacji i to jeszcze
kosztem krwi żołnierza polskiego. Mimo takiego stanowiska, w
większości rejonów Polski zbrojne oddziały NSZ wzięły
udział w tej końcowej fazie wojny, w walkach z wycofującymi
się oddziałami armii niemieckiej. Bezsprzecznym przykładem
solidarności i kosekwentnego dotrzymywania ustaleń umowy
scaleniowej oraz wielkiego patriotyzmu był masowy udział
żołnierzy NSZ w walce o Warszawę w sierpniu i wrześniu
1944 r. i to mimo niejasnego i niezrozumiałego stanowiska
niektórych kręgów dowódczych AK, szczególnie w pierwszym
okresie walk.
Historia lubi płatać figle. Mimo
negatywnego stanowiska dotyczącego szerszego udziału oddziałów
NSZ w "Burzy", chyba ostatnią bitwę z wojskami
niemieckimi w rejonie Lublina stoczyły właśnie jednostki
zbrojne NSZ i to w bezpośrednim współdziałaniu ze
zwiadowczymi oddziałami frontowymi sowieckiej armii. Los tak
chciał, że byłem uczestnikiem tych wydarzeń.
Bitwa
została stoczona na przedpolu wsi Kępa i Kolonia Kępa, na
polach od strony wsi Kłodnica. Kilku z nas, członków oddziału
partyzanckiego "Cichego" i komendy powiatu, kwaterowało
w Kolonii Kępa, gdzie była nasza silna placówka, której
komendantem był, już nieżyjący, Stefan Kwiatkowski.
Kilka
słów wyjaśnienia. Był to okres reorganizacji oddziałów
partyzanckich i innych struktur konspiracyjnych, w związku z
nadchodzącą okupacją sowiecką. Przewidywano, że szczególnie
ważnym będzie pierwszy okres tej okupacji, w którym trzeba
będzie opracować nowe założenia taktyczne przystosowane do
postępowania Sowietów. O planach polskich komunistów, będących
na usługach Sowietów, mieliśmy wtedy jeszcze nikłą wiedzę.
Spodziewaliśmy się, że będą tworzyli administrację
podporządkowaną Sowietom, stąd też nasza chwilowa obecność
w rejonie, w którym nasze struktury organizacyjne były
szczególnie rozbudowane.
Przy odtwarzaniu przebiegu
zbrojnego starcia pod Kępą, nie ufałem swojej pamięci.
Relacja, którą tutaj przedstawiam, jest wynikiem wizji lokalnej
w terenie i wszechstronnej dyskusji z Mieczysławem Orłem
ps. "Oset", jak również późniejszych
rozmów z Leonem Bartkiewiczem ps. "Marynarz".
Rozmowę z "Ostem" mam prawie w całości
zarejestrowaną na taśmie magnetofonowej. Niestety, obydwaj moi
rozmówcy już nie żyją, ale przez kilka lat po zorganizowaniu
Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych cieszyliśmy się
z częstych spotkań i możliwości snucia wspomnień.
30
czerwca 1995 r. na zaproszenie Miecia Orła i jego żony
wybraliśmy się wraz z Hanią w odwiedziny do Kolonii Kępa.
Bardzo chętnie przyjąłem zaproszenie, bowiem ponad 50 lat nie
byłem w tamtych okolicach, a w czasie okupacji niemieckiej
bardzo często kwaterowałem w Kępie lub Kolonii Kępa. Poza tym
chciałem skonfrontować swoje wspomnienia z "Ostem",
który jako mieszkaniec tamtych okolic na pewno lepiej pamiętał
lokalne wydarzenia.
Na początku lat
dziewięćdziesiątych, po ukazaniu się ogłoszeń o
organizującym się Związku Żołnierzy NSZ, odwiedził nas w
domu w Lublinie starszy (to znaczy w naszym wieku) pan wraz z
kilkunastoletnią dziewczynką, jak się okazało wnuczką, która
towarzyszyła dziadkowi w wyjazdach. Mimo upływu 50 lat
wiedziałem, że musimy się znać. Po kilku wyjaśnieniach
uściskaliśmy się serdecznie. Był to "Oset" z naszej
placówki Kolonia Kępa.
Jak doszło do konfrontacji
zbrojnej pod wsią Kępa? Właściwie działo się to na "ziemi
niczyjej". Regularne niemieckie jednostki frontowe wraz z
artylerią już się wycofały, a drogi zatłoczone były
cofającymi się różnymi grupami o charakterze pomocniczym
lub zbieraniną żołnierzy z rozbitych jednostek. To wojsko
nie przedstawiało większej siły bojowej w ewentualnej walce z
regularnymi oddziałami, ale było bardzo niebezpieczne dla
ludności cywilnej z powodu niskiego morale oraz braku
dyscypliny i jednolitego dowództwa. Na południe od Lublina
główną trasą wycofywania się była szosa i okoliczne drogi
łączące Lublin z Kraśnikiem i prowadzące dalej do przeprawy
przez Wisłę w Annopolu. Na tę "ziemię niczyją"
zapuszczały się zwiadowcze patrole sowieckie. Niektóre
oddziały niemieckie rezygnowały z posuwania się zatłoczonymi
drogami w kierunku Kraśnika i Annopola i skracały sobie drogę
przemieszczając się polnymi traktami na zachód, w stronę
Wisły.
I właśnie jeden taki oddział - składający
się głównie z żandarmów i z członków żandarmerii polowej
w sile około 30 ludzi uzbrojonych przeważnie w pistolety
maszynowe - zrezygnował z posuwania się szosą Lublin-Kraśnik
i na wysokości wsi Sobieszczany, na południe od Niedrzwicy,
pomaszerował drogą przez Majdan Sobieszczański i Kłodnicę w
kierunku Józefowa nad Wisłą, spodziewając się znalezienia
tam przeprawy przez rzekę. W czasie tego manewru Niemcy natknęli
się na zwiad konny następujących powoli regularnych oddziałów
sowieckich. Zwiad liczył kilkadziesiąt koni i był dowodzony
przez starszego lejtnanta, Rosjanina pochodzącego z Syberii.
Żołnierzami zaś byli przeważnie Azjaci o wybitnie mongolskich
rysach twarzy, dosiadający niewielkich, kudłatych koników.
Sowieci ci wpadli w zasadzkę, którą zorganizował wycofujący
się w kierunku Wisły oddział niemiecki i ponieśli poważne
straty w zabitych i rannych.
Teraz trochę o
topografii terenu, na którym rozegrały się te wydarzenia.
Wioski Kolonia Kępa i Kępa leżą około 30 km na południowy
zachód od Lublina. Prowadzi do nich droga wiodąca z Bełżyc na
południe (przez Borzechów), która w okolicy Radlina skręca na
północny zachód do miejscowości Chodel. Od Kępy biegł na
południe nieutwardzony (w owym czasie) gościniec w kierunku
Popkowic i dalej do Kraśnika Fabrycznego. Na wschód od Kępy i
Kolonii Kępa położone są wioski Kłodnica i Sobieszczany.
Sobieszczany leżą przy szosie Lublin-Kraśnik. Z Niedrzwicy
Kościelnej można dojechać do Kępy i Kolonii Kępa drogą
prowadzącą na zachód do Borzechowa, a później traktem
w kierunku południowo-zachodnim. Z Borzechowa istnieje
również połączenie, wówczas polną drogą, do Kłodnicy
Dolnej i Górnej, z której prowadzi trakt w kierunku
zachodnim do Kępy. Piszę o tych drogach dosyć szczegółowo,
być może, ułatwi to Czytelnikowi wyobrażenie sobie
późniejszych wypadków.
Tak zapamiętał "Oset"
początek tych wydarzeń. Rano przybiegł goniec z Kłodnicy
z wiadomością, że Niemcy jadą w naszym kierunku. W
Kłodnicy podpalili dom koło kościoła i zarekwirowali
furmanki z woźnicami. Natychmiast zarządzono mobilizację
placówki oraz zawiadomiono naszą grupę kwaterującą u państwa
Kępskich. (Dotychczas wydawało mi się, że kwaterowaliśmy u
"Osta"). Po kilkunastu minutach stawiliśmy się
wszyscy na skraju wsi Kępa, przy drodze prowadzącej z
Kłodnicy.
Zadanie: nie dopuścić Niemców do wsi.
Mogą ją spalić i mordować mieszkańców. Ilu nas było,
obrońców, w pierwszej fazie bitwy? "Oset" rozumował
bardzo logicznie - na
placówce mieliśmy 14 karabinów i 1 LKM, a byliśmy wszyscy.
Więc musiało być nas szesnastu.
A ilu od "Cichego" - "Oset" nie pamięta.
Natomiast ja pamiętam, że na pewno był kpt. "Niebieski",
ppor. "Lechita", pchor. "Artur" (czyli
piszący te wspomnienia), być może jeszcze ktoś od "Cichego"
i dwie panie - moja siostra Wanda i jej koleżanka, które
przyjechały w sprawach organizacyjnych z Warszawy, a teraz nie
mogły już wrócić. Miały szczęście, gdyż uniknęły
dramatu powstania. Nasza grupa była dość słabo uzbrojona,
bowiem byliśmy już po częściowej reorganizacji głównych sił
oddziału. Broń maszynowa i ciężka została na razie
zmagazynowana (ukryta). Pozostawiono tylko broń osobistą,
krótką oraz granaty. Ja jakoś zachowałem dodatkowo karabin
mauzer, który zdobyłem rok wcześniej na stacji kolejowej
w Wilkołazie. Teraz mogłem w pełni poznać jego
zalety.
Nikt z moich rozmówców nie potrafił podać
dokładnej daty opisywanych wydarzeń. Miecio Orzeł pewnego razu
stwierdził: To
było 23 lub 24 lipca (naturalnie
1944 roku).
Wydaje się, że ostrzelanie jadących na
furmankach nie powinno nastręczać większego problemu. W
praktyce jednak bywało, i w naszym przypadku trzeba było brać
to pod uwagę, że kawalkada furmanek rozciągała się na
kilkaset metrów. Zbyt wczesne ostrzelanie mogło być mało
skuteczne, natomiast zbyt późne mogło spowodować, że część
furmanek wraz z załogami przedrze się przez linię obrony i
obrońcy mogą zostać zaatakowani również z flanki i od
tyłu.
Ten, kto brał udział w tego typu zasadzkach,
wie, że w NSZ obowiązywał nakaz bezwzględnego oszczędzania
woźniców, przewodników, zakładników oraz koni, które były
własnością rolników, zazwyczaj również zaangażowanych w
konspirację. Wiadomym jest, jaką wartość stanowiły konie dla
rolników, szczególnie w okresie nasilonych prac
polowych.
Najlepsze rezultaty daje zasadzka, w której
linia obronna rozwinięta jest równolegle do drogi, którą
porusza się kolumna nieprzyjaciela. Daje to możliwość
jednoczesnego zaatakowania awangardy i ariergardy kolumny. W
przypadku obrony wsi Kępa nie było warunków terenowych, czasu
ani dostatecznej siły ognia (w pierwszej fazie bitwy) do
zastosowania takiej taktyki. Nasza niewielka linia obronna,
usytuowana przed wjazdem do wsi, zamykała prawie prostopadle
drogę wiodącą z Kłodnicy do Kępy. Za plecami mieliśmy
nieliczne zabudowania gospodarcze, a trochę dalej niewielki park
i dworek majątku ziemskiego pań Janiszewskich. Dwie
siostry Janiszewskie nie prowadziły już same gospodarstwa,
które dzierżawił pan Lakutowicz. Byli to bardzo sympatyczni,
kulturalni i gościnni ludzie, związani z naszym ruchem
niepodległościowym. Po wojnie dworek ten barbarzyńsko
zniszczono, a na tym miejscu wybudowano tzw. blok, w którym
mieściła się również szkoła. W nowym ustroju nie było
miejsca dla pańskich dworów.
Na naszym przedpolu,
niedaleko bronionej drogi, znajdowała się sklepiona piwnica,
służąca do przechowywania ziemniaków. Za tą piwnicą
urządził stanowisko LKM-u jego celowniczy Józef Kociak
ps. "Biały", ze swoim amunicyjnym. Niestety obaj
już nie żyją. "Biały" zmarł w Szczecinie, gdzie po
wojnie wyjechał, a jego amunicyjny zmarł ostatniego września
1994 r. w szpitalu w Bełżycach.
Ostrzelaliśmy
kolumnę niemiecką, gdy była przed wsią, na górce. Niemcy
natychmiast opuścili furmanki i rozwijali swoją linię
(tyralierę) w kierunku swojego prawego skrzydła. W miarę
wydłużania się niemieckiej tyraliery byliśmy zmuszeni
przegrupować się w lewo i w końcu częściowo zajęliśmy
stanowiska w sadzie położonym na górce (niewielkim
wzniesieniu). Sad ten we fragmentach zachował się do dzisiaj.
To była druga faza bitwy.
Myśmy mieli za osłonę
drzewa sadu oraz nierówności terenu, natomiast Niemcy -
ustawione kopy ze snopków zżętego zboża, tzw. mendle, których
linia przebiegała równolegle do naszych pozycji obronnych.
Ukryci za tymi snopami, prowadzili intensywny ostrzał naszych
pozycji, gdy tymczasem część z nich przebiegała od jednej
kopy do drugiej. Z początku nasz ogień był mało skuteczny,
tak że linia niemieckiej tyraliery rozwijała się coraz
bardziej. Po dwóch moich strzeleckich niepowodzeniach (strzały
były spóźnione) przypomniałem sobie, jak się strzela do
dzików przeskakujących wąski dukt. Strzela się do chowających
się, a nie ukazujących się. To daje sekundę, czy jej ułamek,
na bardziej precyzyjne celowanie. Linię poziomą celowania
ustaliłem na około jednego metra nad ziemią, a pionową
stanowił prawy brzeg snopa. Gdy schylony żołnierz dobiegał do
brzegu mendla ściągałem spust, mając cały czas cel w
przyrządach celowniczych. Skutek był natychmiastowy. Czwarty
Niemiec nie odważył się już przeskakiwać od snopka do snopka
wzdłuż linii. Zaczęli zajmować stanowiska za snopami
położonymi dalej od naszej linii obronnej, a więc
praktycznie się wycofywali. Mój karabinek okazał się bardzo
celny. Wszystkie trzy strzały oddane do widocznych celów były
celne. Naturalnie nie tylko ja opanowałem podniecenie pierwszych
chwil walki. Koledzy również zaczęli strzelać do ukazujących
się Niemców, a nie do snopków.
Niespodziewanie
poprawiła się sytuacja w zasobach amunicji, której nigdy w
partyzantce nie było za dużo. W pierwszej fazie potyczki, gdy
ostrzelaliśmy zbliżającą się na furmankach kolumnę Niemców,
dwie dość długie serie oddał nasz LKM. To musiało zrobić
wrażenie na Niemcach. Nie ośmielili się później atakować w
tym kierunku i do końca pamiętali, że obrońcy dysponują
cięższą bronią maszynową. Ale nawet nie wszyscy obrońcy
wiedzieli, że te pierwsze serie były ostatnimi. LKM zaciął
się, a obsługujący go nie byli w stanie usunąć przyczyny
zacięcia. Dostali więc rozkaz rozdania amunicji posiadającym
karabiny strzeleckie. W efekcie naszego ostrzału Niemcy stracili
zarekwirowane w Kłodnicy furmanki, nie wkroczyli do wsi (Kępa i
Kolonia Kępa) i zalegli na polu usianym snopami zżętego zboża.
Nikt nie miał chęci atakować i obydwie strony czekały na
ruchy przeciwnika. Kilku naszych żołnierzy podczołgało się
do opuszczonych najbliższych stanowisk niemieckich przynosząc
kilka pistoletów maszynowych i amunicję. W tej sytuacji
spokojnie czekaliśmy na swoich pozycjach na ewentualny atak
Niemców.
Wypada wyjaśnić dzisiejszemu czytelnikowi,
że w taktyce walk partyzanckich obowiązywał nas nakaz mówiący,
że oddział partyzancki na odgłos walki winien rozpoznać
przyczynę strzelaniny i udzielić pomocy walczącej stronie
polskiej. Stoczona wcześniej przez sowiecki zwiad konny walka z
oddziałem niemieckim, z którym później przyszło nam walczyć,
spowodowała mobilizację naszych placówek w Marianówce pod
dowództwem Bolesława Skulimowskiego "Sokoła" oraz
placówek z okolic Sobieszczan pod dowództwem doświadczonego
partyzanta Leona Bartkiewicza "Marynarza". Do nich
dołączyli później chłopcy z Kłodnicy i Borzechowa. Z chwilą
wywołania przez Niemców pożaru w Kłodnicy i zaatakowania
bronionej przez nas wsi Kępa, będące już w ruchu siły tych
placówek pospieszyły na odgłos walki i zajęły stanowiska na
tyłach atakujących nas Niemców, manifestując swoją obecność
dość gęstym ostrzałem. Ponadto w niedługim czasie nadjechał
od strony Niedrzwicy, liczący około 20 koni, uprzednio rozbity
zwiad sowiecki z wolą wzięcia udziału pod naszym dowództwem w
toczącej się walce. W tej sytuacji los oddziału niemieckiego
został przesądzony. Znad snopków zaczęły się ukazywać
białe chustki, a wkrótce i żołnierze niemieccy z rękami na
głowie. Chłopcy z placówek rzucili się do zbierania
porzuconej broni. "Sokół" i "Marynarz"
usiłowali utrzymać dyscyplinę i nie dopuścić do
dezorganizacji swego wojska. Żołnierze z placówki Kępa
dostali rozkaz nieopuszczania swoich stanowisk. Zameldowałem
kpt. "Niebieskiemu", że pójdę rozeznać sytuację i
postaram się pomóc w utrzymaniu porządku. Wtedy jeszcze nie
wiedzieliśmy, że to "Sokół" i "Marynarz"
przyszli nam z pomocą.
Nie kryjąc się, pobiegłem w
kierunku niedawnych linii niemieckich. Po drodze podniosłem dwa
MP i wkrótce witałem się serdecznie z "Marynarzem"
i "Sokołem". Tworzyliśmy we trzech coś w rodzaju
sztabu. W pierwszym rzędzie zgrupowaliśmy jeńców
i sprawdziliśmy, czy nie mają ukrytej broni. Wyznaczono
odpowiedzialne warty pilnujące jeńców i wysłano trzy patrole
w kierunku północnym i wschodnim. Powstał poważny problem, co
robić z jeńcami. Przecież się poddali. Tylko trzech usiłowało
przedostać się w kierunku Borzechowa, ale zostali schwytani
przez tamtejszą placówkę, rozbrojeni i doprowadzeni z
powrotem.
W warunkach partyzanckich zawsze był
problem jeńców. Zazwyczaj po rozbrojeniu i ewentualnym
rozmundurowaniu wypuszczało się ich w najbardziej odpowiednim
miejscu. Mieliśmy zamiar przetrzymać Niemców do nocy,
podprowadzić w kierunku szosy i wypuścić. W tym czasie
nadciągnął sowiecki zwiad, prowadzący kilkanaście
osiodłanych luzaków. Były to konie tych żołnierzy, którzy
zginęli lub zostali ranni w pierwszym starciu z oddziałem
niemieckim. Dowodzący starszy lejtnant wystąpił z konkretną
propozycją, by mu przekazać jeńców. Ze względu na znajomość
rosyjskiego byłem głównym negocjatorem i tłumaczem.
Propozycja bardzo nam odpowiadała, ale "Marynarz"
postawił warunki: oddajemy jeńców i zdobytą broń niemiecką
w zamian za konie, 10 pepesz i 3 skrzynki amunicji. Porucznik
zgodził się chętnie, z tym że po amunicję będziemy musieli
pojechać z nim do Niedrzwicy. Koło kościoła w
baraku-gospodzie urządził szpital dla swoich rannych i tam miał
również podręczny magazyn z amunicją. Po krótkiej wymianie
zdań zaakceptowaliśmy propozycję. Chłopcy "Sokoła"
i "Marynarza" dostali pepesze i konie. Ja też wybrałem
sympatyczną z wyglądu klaczkę.
Rosjanie problem
jeńców rozwiązali bardzo prosto. Ustawili w szeregu na skraju
lasu, a sami odciągnęli zamki w pepeszach gotowi do dokonania
egzekucji. Jeden z Niemców (okazało się, że był Austriakiem)
na ten widok uklęknął i zaczął się modlić. Stanowczym
głosem wstrzymałem egzekucję i tego Niemca wyciągnąłem z
szeregu oddając go pod opiekę "Sokołowi". Sam
wskoczyłem na swego nowego konika i pojechałem do Kłodnicy,
gdzie zgromadziła się większość wojska "Marynarza"
i "Sokoła". Za kilka chwil usłyszeliśmy długie
serie z pistoletów maszynowych. To Rosjanie rozwiązywali
problem jeńców. Wart Pac pałaca... Wiem, że "mój"
Austriak doczekał się wkroczenia regularnych oddziałów
sowieckich i poszedł do niewoli. Czy przeżył?
W
Kłodnicy zginął młody chłopak z placówki, któremu wypaliła
zdobyczna pepesza przy nieostrożnym obchodzeniu się z bronią.
Pocisk trafił w podbródek i przeszył czaszkę. Była to
jedyna ofiara z naszej strony poniesiona w tej potyczce
(bitwie).
"Marynarz" wziął luzaka i
pojechaliśmy we dwóch polnymi drogami do Niedrzwicy po obiecaną
amunicję. "Sokół" został w Kłodnicy. Lejtnant,
który dojechał do Niedrzwicy przed nami, kazał wydać trzy
skrzynki amunicji do pepeszy i chyba jakby na usprawiedliwienie
pokazał nam swoich umierających żołnierzy z ranami
postrzałowymi przeważnie w klatkę piersiową i brzuch.
Umierali spokojnie z jakąś dziwną determinacją, rezygnacją.
Nie mieli żadnych lekarzy i żadnych opatrunków.
W
drodze do Niedrzwicy byliśmy pod wrażeniem niepotrzebnej
śmierci naszego chłopca z placówki i sposobu rozwiązania
problemu jeńców przez Sowietów. W pewnym momencie "Marynarz"
zaczął się zwierzać ze swoich obaw: Ci
to byli zwykli żołnierze pierwszej linii. Ale już w Niedrzwicy
mogą być politrucy i ich żandarmeria[NKWD]. Musimy
zdjąć nasze emblematy świadczące, że jesteśmy żołnierzami
NSZ i ukryć ryngrafy.
Tak, miał rację. Przecież to są bolszewicy. Odpruliśmy
emblematy naszywane na lewym rękawie munduru i schowaliśmy z
ryngrafami do wewnętrznej kieszeni. Zostaliśmy polskimi
partyzantami bez określonej przynależności. Gdy żegnaliśmy
się z lejtnantem, ten nam serdecznie podziękował za broń
odebraną Niemcom i jeńców, którym, jak się okazało, odebrał
wszystkie dokumenty. - To
będą załączniki do raportu, który muszę napisać. No,
przecież zniszczyliśmy w boju cały oddział niemiecki.
Po chwili zastanowienia dodał: Ja
znam życie, to się wam może przydać i
na kartkach z zeszytu napisał dwa jednakowe oświadczenia, z
których wynikało, że on - st. lejtnant taki a taki -
zaświadcza, że obywatel ... polski partyzant, w dniu ...
współdziałał bojowo z oddziałem Czerwonej Armii i pomógł
w rozgromieniu niemieckich faszystów. Podpis i numer
jednostki i poczty polowej.
Tak, starszy lejtnant znał
życie w komunistycznym państwie. Jestem przekonany, że to
zaświadczenie uratowało mi życie lub ustrzegło od
długoletniego więzienia. Widziałem, jakie wrażenie zrobiło
ono na przesłuchujących mnie ubowcach w styczniu 1945 r.
W
taki sposób pod koniec lipca 1944 r. zakończyłem moją
wojnę z bronią w ręku z Niemcami.
Niestety,
tragiczny los spotkał mego konika, naprawdę miłą i
przyjacielską klacz, którą dostałem od starszego lejtnanta
sowieckiego, dowodzącego zwiadem konnym w bitwie pod Kępą. W
tym okresie teren, na którym przebywaliśmy, był tak zwaną
ziemią niczyją i często ostrzeliwała go artyleria sowiecka i
niemiecka. Jeden z pocisków trafił w stajnię, gdzie przebywał
i mój koń, wywołując gwałtowny pożar. Mimo natychmiastowej
pomocy, dwa konie nie dały się wyprowadzić. Jednym z tych koni
była moja klacz. Bardzo przeżyłem śmierć tych niewinnych,
przyjacielskich zwierząt.
Po tylu latach zacierają
się szczegóły, zapamiętane daty nie są pewne. Oddział
"Cichego", ten oddział z okresu okupacji niemieckiej,
uległ reorganizacji. Wielu musiało odejść, przyszli nowi,
zmienił się styl konspiracji i warunki trwania w tzw. lesie (w
końcu zmienił się i dowódca), ale to zupełnie inny temat.
Dostałem od siostry kilka cudem zachowanych pamiątek z tamtego
okresu, między innymi obrazek z dedykacją otrzymany od naszego
ostatniego kapelana ks. Edmunda Nastróżnego. Pamiętam tę
mszę polową, którą odprawił kapelan dla reorganizującego
się oddziału gdzieś na leśnej polanie. Zapisana data
świadczy, że jeszcze 10 sierpnia 1944 r. byliśmy
zorganizowaną grupą, której trzon stanowili żołnierze z
okupacji niemieckiej. A dedykacja brzmi: W
dniu kiedy Warszawa krwawi, a na pamiątkę czasu wspólnej pracy
dla Polski - Ks.
Edmund [Nastróżny].
10/VIII.44.
Wszyscy
chcieliśmy iść na odsiecz Warszawie. Wielu poszło, niektórzy
dotarli nawet do Otwocka. Dla wielu zakończyło się to
tragicznie. Sowieckie dywizje NKWD czuwały i działały.
Opisaną
bitwę pod Kępą zauważył nawet komunistyczny "historyk"
Zbigniew Jerzy Hirsz. W książce Miejsca
Walk i Męczeństwa w powiecie lubelskim 1939-1944,
w tekście traktującym o oddziale AL im. Bartosza
Głowackiego, ów "historyk" pisze: Cywilny [sic] ruch
oporu w Sobieszczanach przybrał na sile w lipcu 1944 r.
Przed samym wyzwoleniem partyzanci [AL?] zaatakowali
grupę żandarmów, rekwirującą furmanki chłopskie. W potyczce
brali udział również partyzanci radzieccy oraz chłopi pod
dowództwem Leona Bartkiewicza. W czasie walki zginęło 9
Niemców. Ponadto ujęto dwu ukraińskich nacjonalistów w
mundurach żandarmerii[13].
Tak to Leon Bartkiewicz "Marynarz", wielce zasłużony
i bojowy żołnierz NSZ, został przywódcą jakiejś
nieokreślonej bliżej cywilnej grupy chłopskiej współpracującej
z AL i partyzantami radzieckimi. A ja, można domniemywać, byłem
w oddziale AL im. Bartosza Głowackiego. Szkoda, że o tym nie
wiedziałem przebywając w piwnicach WUB przy ul. Krótkiej
w Lublinie.
Szanownym Czytelnikom moich wspomnień nie
jest obcy kpt. "Niebieski", jeden z przywódców
NSZ w pow. kraśnickim. Otóż "wzorcowy historyk" -
Zbigniew Jerzy Hirsz w tejże książce bez żadnej żenady
sugeruje, że 22 stycznia 1944 r. "Niebieski",
dowodząc oddziałem BCh, stoczył w Olszance walkę z
żandarmerią niemiecką[14].
Dlaczego miał dowodzić oddziałem BCh, a nie AL, wie zapewne
tylko Z. J. Hirsz lub ewentualnie jego mocodawcy.
Byłem z "Niebieskim" w Olszance, ale jestem pewien, że
jako żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych i był tam oddział
NSZ, a nie BCh. Tak komuniści fałszowali i fałszują dalej
historię.
Jak
to na wojence ładnie
Od
czasu, gdy braliśmy udział w walkach partyzanckich, minęło 60
lat. Wyrosły dwa pokolenia, które znają te czasy z opowiadań
rodziców i dziadków. Niestety, jak wiadomo, piśmiennictwo
dotyczące tamtego okresu w większości przedstawia obraz z
premedytacją zafałszowany i upolityczniony. Nieliczne tylko
pozycje, wydane w ostatnim dziesięcioleciu, usiłują
przedstawić prawdziwie tamte dni i ludzi, którym przypadło
brać czynny udział w walkach partyzanckich, a właściwie - co
bardziej odpowiada ówczesnej rzeczywistości - nie w "walkach
partyzanckich", ale w "codziennym życiu
partyzanckim".
Wiem z autopsji, że słuchacze
oczekują barwnych opowieści, pełnych wybuchów granatów,
melodyjnych serii broni maszynowej, szybujących w powietrzu
kolorowych rakiet, sznurów pocisków świetlnych, łun pożarów,
galopujących koni, rannych "chcących umierać za
ojczyznę", twarzowych temblaków, miłych i ślicznych
sanitariuszek, ognisk na biwakach i tym podobnych obrazów, jakby
żywcem wziętych z powstań dziewiętnastowiecznych lub z
piosenki z I wojny światowej "jak to na wojence
ładnie, kiedy ułan z konia spadnie". Rozumiem słuchaczy i
czytelników - oni są wychowani na apoteozie walki, w której
główny bohater jest niezniszczalny, zwycięski, nie brudzący
się, nie załatwiający potrzeb fizjologicznych, a jego broń
strzela godzinami bez ładowania.
A jak wyglądało
naprawdę codzienne życie partyzanta? Dzisiaj we wspomnieniach,
po kilkudziesięciu latach, tamten okres jawi się na pewno
innym, niż był w rzeczywistości. Gdy chcemy przywołać
prawdziwy obraz przeszłości, bez zniekształceń spowodowanych
dystansem czasu, musimy zdawać sobie sprawę, że niektóre
elementy wspomnień wyostrzają się, zaś niektóre ulegają
zatarciu. Trzeba też uwzględnić fakt, że w owym czasie
byliśmy ludźmi młodymi, o specyficznym pojmowaniu
rzeczywistości i przyszłości, pełni patriotycznego
romantyzmu. Romantyzmu, tego jeszcze z XIX wieku, kiedy to ze
śrutówką wypowiadano wojnę imperium dysponującemu wielką
regularną armią.
Nasze życie codzienne pełne było
wcale nie romantycznych i bohaterskich problemów, o których
zazwyczaj nie pamiętamy, bowiem dominują w naszej pamięci
sytuacje bardziej spektakularne, pełne przysłowiowego "huku
wystrzałów i sznurów świetlnych pocisków wystrzelonych z
broni maszynowej". A jakie to codzienne problemy? Aby je
wyliczyć, nie trzeba było być w partyzantce. Problemy te w
większości związane są z całorocznym bytowaniem człowieka,
który nie posiada stałego miejsca zamieszkania, oraz z
fizjologicznymi potrzebami ludzkiego organizmu.
*
* *
Zacznijmy
od czynników zewnętrznych. Charakterystyczną cechą oddziałów
partyzanckich była ich ruchliwość, ciągłe przemieszczanie
się. Partyzanci to głównie piechota, stąd wielogodzinne
marsze lub w najlepszym razie jazda furmankami czy saniami.
Kawaleria to przeważnie nieliczne zwiady konne. Bez względu na
pogodę większość czasu przebywaliśmy na wolnym powietrzu.
Najbardziej uciążliwe były długotrwałe deszcze i niskie
temperatury - przecież nie czekały na nas stałe koszary. Na
postojach trzeba było wymyślać i stosować rozmaite sposoby,
które umożliwiały choć częściowe wysuszenie się lub
ogrzanie. Największym problemem były buty. Gdzie je wysuszyć i
zakonserwować, by mogły dalej służyć? W tych warunkach
najbardziej odpowiednimi były buty typu saperki, które miały
niezbyt wysokie cholewy rozszerzające się ku górze. Ten krój
cholewy miał wiele zalet. Stosunkowo łatwo było je zdejmować
i wkładać. Poza tym nie utrudniały zbytnio drapania
części łydek osłoniętych cholewami (o tym problemie piszę
niżej). Trzeba też uświadomić sobie, że nie mieliśmy
magazynów z zamiennymi częściami ubrania czy oporządzenia.
Gdy na przykład rozleciały się buty, to trzeba było czekać
kilka dni, zanim nie nadarzyła się okazja zdobycia innych.
Tabory były z konieczności bardzo szczupłe, a to limitowało
ilość posiadanych zapasów. Ponadto w wyprawach patrolowych
wozy taborowe z reguły nie uczestniczyły.
Mokre,
zziębnięte nogi, obtarte stopy, odmrożone palce. To wszystko
utrudniało swobodne poruszanie i było nieprzyjemne i uciążliwe.
Sprawne nogi to rzecz najważniejsza. Głowę powinien mieć
dowódca, a żołnierz dodatkowo wygodne buty, celne oko,
zaufanie do przełożonych i kolegów. Tak, to prawda. Każdy
żołnierz, a szczególnie partyzant, może przytoczyć szereg
przykładów, w których buty odegrały rolę bardzo ważną.
Były to zdarzenia niekiedy humorystyczne (szczególnie z
perspektywy czasu), przeważnie z niezapomnianym odczuciem bólu,
a często wręcz dramatyczne. Dobre, wygodne buty i celny karabin
to podstawa wyposażenia żołnierza. Pozwolę sobie zacytować
krótkie fragmenty wspomnień Józefa Poray-Wybranowskiego
"Świdra" o dramatycznym boju z Niemcami pod Borowem.
"Świder" zapamiętał i wspomina dramat śmierci
kolegów, praktycznie całego patrolu z oddziału "Stepa"
oraz swoje buty.
Nadszedł
dzień 23 lutego [1944 r.]. Pogoda ustaliła się
prześliczna, słoneczna i mroźna z wyiskrzonym śniegiem i
doskonałą widocznością. Połowa z nas wróciła nad ranem
z nocnego patrolu i przekąsiwszy trochę, zamierzała udać
się na dobrze zasłużony spoczynek. (...)
Nagle
zatupotały kroki przed gajówką i wartownik nasz Most
(Mostrąg z Borowa) wbiegł wołając: "Grupa jakaś
idzie brzegiem lasu - to Niemcy". Ledwo to zdołał
powiedzieć, a wszyscy wyskoczyli na zewnątrz (...), to jest
wszyscy oprócz mnie! Złapałem moje mokre buty i starałem
się je naciągnąć na równie mokre onucki, lecz bez skutku.
Ciągnąłem z całej siły, do tego stopnia, że onuce poszły
w kawałki; próbowałem wciągnąć buty na gołe nogi, też
bez skutku. Zrozumiałem, że aby się uratować, będę
musiał pójść do walki boso! W tej samej chwili zagrały
karabiny maszynowe i granatniki w wielkiej ilości. My
odpowiedzieliśmy erkaemem i z karabinów. (...) Rzuciłem
buty na ziemię, złapałem karabin oraz mój pas z
ładownicami i pistoletem. Wywaliwszy kolbą okno (...)
wyskoczyłem na podwórko. (...) [Świdrowi i Jurkowi Gnatowi,
już rannemu, udało wycofać się do rzeki Sanny].
Podeszliśmy do brzegu wody. Moje nogi już tak były
zmrożone, że właściwie niewiele co czułem.
(...)
Niemcy
nie pokazywali się na otwartym polu, lecz strzelanina w
dalszym ciągu trwała i Motyl ciągle i uparcie dawał o
sobie znać krótkimi seriami! (...) gałęzie olszyn, rzadko
porastających brzegi rzeki Sanny, sypały nam się na głowy;
(...) dotarliśmy do części Borowa nazywającej się
Gąsiory. Ani jeden dom czy budynek gospodarski nie uratowały
się od pożogi. (...) Chciałem co prędzej przejść przez
to świadectwo polskiego męczeństwa. W rezultacie
przeskakując przez popalone obejścia, nadepnąłem
kilkakrotnie na gwoździe, które przebiły mi stopy prawie na
wylot. Nie namyślając się, usiadłem na śniegu i zacząłem
wyciągać zardzewiałe ćwieki. (...)
Coraz
ciężej było nam iść. Zmrożone nogi pełne obrażeń,
coraz więcej ranione ostrymi kikutami ściętej łozy,
zaczynały odmawiać posłuszeństwa. (...) W międzyczasie
zauważyliśmy, że strzelanina prawie ucichła. Wiedzieliśmy
dobrze, co to znaczy "Wieczny pokój daj Im Panie"[15].
|
Powyższy
cytat pochodzi ze wspomnień "Świdra" dotyczących
walk w okolicy Borowa stoczonych po pacyfikacji tych okolic przez
Niemców w dniu 2 lutego 1944 r. Tyle na temat, który
by można szeroko rozbudować i zatytułować np. "Partyzantka
a buty".
*
* *
Drugim
ważnym elementem ekwipunku partyzanta, poza butami, jest
odpowiednia odzież zewnętrzna. W dużym procencie nosiliśmy
płaszcze wojskowe, a w zimie kożuchy, długie lub krótkie,
przepasane pasem głównym z ładownicami i kaburą na broń
krótką.
Od opisanego poniżej wydarzenia w naszym
oddziale obowiązywał zakaz noszenia pasów głównych na
płaszczach i kożuchach. Trzeba je było nosić bezpośrednio na
kurtce mundurowej (marynarce, swetrze). A było to tak.
Pewnego
razu znaleźliśmy się w sytuacji, z której jedynym wyjściem,
dającym szanse wycofania się i zajęcia stanowisk obronnych,
było pokonanie w możliwie krótkim czasie prawie kilometrowego
odcinka podejścia na łagodne wzgórze, ale w kopnym, głębokim
śniegu. Gdybyśmy nie zdążyli zająć stanowisk za pochyłością
terenu, zostalibyśmy wystawieni na ogień nieprzyjaciela,
posiadającego - w przeciwieństwie do nas - osłonę. Po
kilkuset metrach biegu w tych warunkach, wierzchnie płaszcze i
kożuchy stały się główną przeszkodą w dalszym marszobiegu.
Zaczęto więc je zrzucać, ale to wymagało odpięcia pasów, a
na porządne ponowne ich założenie nie było już czasu.
Znaczna część partyzantów przy zdejmowaniu płaszczy i
kożuchów pogubiła pasy z ładownicami. W tamtych chwilach
odczuwałem krańcowe zmęczenie fizyczne. W tym stanie człowiek
zatraca poczucie rzeczywistości i grożącego niebezpieczeństwa.
Jedyne przemożne pragnienie to usiąść, i niech się dzieje co
chce. Niektórzy, leżąc w śniegu, ściskali w dłoni
odbezpieczony granat.
Cała ta przygoda zakończyła
się jednak szczęśliwie. Dwa erkaemy zdążyły zająć pozycję
za jakimiś zasłonami i ostrzelały wychodzących zza drzew na
dole Niemców. Wstrzymało to dalszy pościg nieprzyjaciela i
pozwoliło naszym chłopcom na bezpieczne wycofanie się. Po
kilkunastu godzinach wróciliśmy na ten nieszczęsny stok i
prawie wszyscy odnaleźli swoje oporządzenie i płaszcze. Po tym
incydencie wydano rozkaz noszenia pasów z ładownicami pod
płaszczami. Okazało się, że w pewnych sytuacjach zwykły
płaszcz może decydować o dalszym życiu.
Najbardziej
narażona na zgubienie w warunkach partyzanckich była broń
krótka. Różnego rodzaju pistolety i rewolwery noszone były za
pasem, w kaburach, a mniejsze - w kieszeni. Chcąc uchronić tę
broń przed przypadkowym wypadnięciem, zabezpieczano ją
umocowując do kolby odpowiedni sznur, którego drugi koniec
zaopatrzony w pętlę zakładano na szyję. Wielkość pętli
była regulowana przesuwaną, czasami ozdobną, metalową lub
skórzaną obrączką (tulejką). Długość sznura była taka,
aby nie utrudniał on posługiwania się bronią. Owe
zabezpieczenia najczęściej wykonywane były ze skóry lub
ozdobnego włókna. Najbardziej poszukiwane były sznury plecione
misternie z miękkich pasków skóry w formie walca grubości
ołówka. Naturalnie nie były one dostępne nigdzie w handlu.
Były produktem chałupniczym wytwarzanym przeważnie przez
dziewczyny. Dostanie od dziewczyny takiego sznura na pamiątkę
miało podobne znaczenie jak ongiś ofiarowanie rycerzowi
wstążki. Niektórzy mieli po kilka takich sznurów.
*
* *
Napoleon
podobno mówił, że żołnierz maszeruje brzuchem. Kwestia
wyżywienia nawet w zorganizowanych armiach, dysponujących
służbami pomocniczymi i technicznymi, jest problemem trudnym i
odpowiedzialnym. W tej dziedzinie dwie podstawowe sprawy to: po
pierwsze - aprowizacja, a po drugie - przygotowywanie posiłków.
Kwestie te były różnie rozwiązywane, przede wszystkim w
zależności od liczebności oddziału. Inaczej rozwiązywano
sprawy wyżywienia w oddziałach patrolowych liczących
kilkanaście osób, a inaczej w zgrupowaniach mających
kilkudziesięciu czy kilkuset żołnierzy. Znaczenie miało
również to, czy dany oddział miał dłuższe postoje, czy był
w ciągłym ruchu. Zazwyczaj system wyżywienia organizował szef
oddziału, natomiast w sprawę aprowizacji zaangażowany był
również dowódca. Wynikało to z faktu, że zdobywanie żywności
wymagało kontaktów organizacyjnych pomiędzy poszczególnymi
jednostkami w terenie lub decyzji rekwizycyjnych, które były w
gestii dowódcy.
Bez jedzenia człowiek nie może żyć.
Dlatego ten problem był zagadnieniem podstawowym i - w
zależności od wielu czynników - rozwiązywany był rozmaicie.
Był tak samo ważny, a może bardziej, jak zaopatrzenie w broń
czy amunicję. Posiłek trzeba było organizować przynajmniej
trzy razy dziennie, a płyny do picia musiały być dostępne
ciągle. Żywienie w oddziałach partyzanckich powinno doczekać
się oddzielnego, wszechstronnego opracowania. W tym artykule
sygnalizuję tylko problem, gdyż przeważnie w tekstach
wspomnieniowych i innych opisujących partyzantkę, ten ważny,
codzienny problem jest zupełnie pomijany.
Oddziały
1. Pułku Legii Nadwiślańskiej Ziemi Lubelskiej z czasem
dorobiły się zawodowych kucharzy oraz wozów
aprowizacyjnych zaopatrzonych w odpowiednie skrzynie obite
wewnątrz blachą ocynkowaną, przeznaczone do przechowywania i
transportowania produktów żywnościowych. Niezbędne
wyposażenie stanowiły też kotły do gotowania i inne przybory
kuchenne. Do dyspozycji kucharza były zmieniające się
codziennie drużyny. Wiele oddziałów posiadało również
kuchnie polowe. Najlepiej jednak problem wyżywienia rozwiązywany
był wówczas, gdy kilka osób kwaterowało w jednym
gospodarstwie. Dostarczano wtedy surowce (mięso, tłuszcze
itp.), a miła gospodyni przygotowywała posiłki. Wykorzystanie
takiej możliwości trzeba było uzgodnić z szefem i uzyskać na
to jego zgodę.
Wspomniałem wyżej, że w niektórych
naszych oddziałach byli "etatowi" kucharze. Osobiście
znałem trzech: u "Zęba", u "Juhasa" w
kompanii szkoleniowej i - o ile pamiętam - u "Cichego".
Byli to Ormianie, żołnierze sowieckiej armii, którzy dostali
się do niewoli niemieckiej. Niemcy tworzyli z Ukraińców,
Azjatów i mieszkańców Kaukazu oddziały wojskowe przeważnie
używane jako służby pomocnicze i policyjne. 30 czerwca 1995 r.
byłem w odwiedzinach u Mieczysława Orła ps. "Oset"
we wsi Kolonia Kępa. W czasie wojny była tam nasza silna
placówka. Często też tam kwaterowałem. Miecio przypomniał
mi, skąd ci kucharze się wzięli. Jest to zdarzenie, które
warto odnotować, gdyż charakteryzuje stosunki panujące między
polskim podziemiem, a niektórymi oddziałami będącymi na
służbie niemieckiej. A oto relacja "Osta", którą
zanotowałem na taśmie magnetofonowej.
W
Chodlu był posterunek żandarmerii niemieckiej, w skład
którego wchodził również oddział rekrutujący się z
byłych jeńców sowieckich. W czasie odpustu 8 września 1943
roku namówiłem trzech Ormian, aby przeszli z bronią do
polskiej partyzantki. Warunek, że musi być przynajmniej
jeden karabin maszynowy. Umówiliśmy się w pobliskim lesie
na godzinę siedemnastą. Na spotkanie przyszło nas pięciu z
placówki, uzbrojonych w karabiny. Mieliśmy taki plan, że
jeżeli ich przyjdzie więcej, to wycofamy się w głąb lasu.
Jeśli będzie ich trzech, to zabieramy ich ze sobą i
przekażemy jeszcze w nocy do oddziału "Zęba",
który kwaterował niedaleko. Przyszło trzech, przynieśli
RKM rosyjski, talerzowy, dwa karabiny, granaty i dość dużo
amunicji. I tak zostali polskimi partyzantami w NSZ.
|
Cytuję
tą wypowiedź, gdyż o tym zdarzeniu mało kto wie, a ma ono
przecież pewne znaczenie historyczne. Z jednym z tych kucharzy o
imieniu Arkadi zaprzyjaźniłem się. Nie bez znaczenia był
fakt, że nie dzieliła nas bariera językowa, a oni lubili sobie
pogadać. Co się z nimi stało po wkroczeniu Sowietów i
przeorganizowaniu naszych oddziałów - nie wiem. Jeśli dostali
się w łapy NKWD, to marny ich los. NKWD było w takich
wypadkach bezwzględne.
*
* *
Najprostsze
codzienne czynności w warunkach partyzanckich urastały do
poważnych problemów. Na przykład - kwestia podstawowej higieny
osobistej. W lesie, gdy był dostęp do rzeki lub stawów (a
wtedy wody powierzchniowe nie były jeszcze zanieczyszczone),
mycie się nie przedstawiało większego problemu. We wsi też
były studnie, a więc i woda. Jakąś miskę lub cebrzyk można
było dostać, choć lepszy był system "pod bieżącą
wodą", czyli polewanie przez kolegę z wiadra. Goliliśmy
się przeważnie brzytwami. W zimie powszechne było mycie się
śniegiem od pasa w górę. Zdobyta w zaprzyjaźnionych domach
ciepła woda służyła przeważnie do moczenia nóg. Najgorsze
były okresy przejściowe, kiedy to było zimno i padały
deszcze.
Oddzielny rozdział to insekty. Najbardziej
rozpowszechnionymi były wszy odzieżowe. Walka z nimi okazała
się walką z przysłowiowymi wiatrakami. Wymyślano różne
specyfiki (DDT u nas jeszcze nie znano) i metody postępowania -
niestety wszystko zawodziło. Odymianie i ogrzewanie odzieży nad
ogniskiem przynosiło krótkotrwały skutek. Ręczne wyłapywanie
tylko redukowało populację tych stworzeń, ale natychmiast
rodziły się następne pokolenia żądne krwi. Trzeba było się
po prostu przyzwyczaić. My ze zwiadu konnego byliśmy podobno
uprzywilejowani. Gdy był czas, to koszulę czy spodnie wkładało
się pod derkę najbardziej spoconego konia. Spocone konie
przykrywało się również kożuchami czy płaszczami. Wszy
podobno nie lubią zapachu potu końskiego. Praktykowałem ten
sposób stale, ale wszy ciągle miałem. W każdym razie na
poprawę samopoczucia działało to znakomicie. Te mało
sympatyczne stworzenia najczęściej umiejscawiały się w
zakamarkach odzieży, szwach, fałdach itp. Ich żerowanie
wywoływało swędzenie, czasami bardzo dokuczliwe. Powodowało
to konieczność drapania się. Drapanie łydek bardzo utrudniały
wysokie cholewy butów. Do tego celu używano patyków, a
najczęściej wyciorów do luf karabinowych, i tutaj swoje zalety
wykazywały szerokie cholewy saperek.
Drugą dość
rozpowszechnioną plagą był świerzb. To bardzo uciążliwe
schorzenie było dość trudne do zwalczania w warunkach
partyzanckich. Świerzb powszechnie leczono maścią siarkową o
dość dużym stężeniu. Niepożądanym objawem kuracji było
bolesne podrażnienie skóry. W zimie 1944 roku dostaliśmy
flakony Novoscabinu - w owym czasie nowego leku. Ten dość
skuteczny medykament nie powodował bolesnych zmian skórnych.
*
* *
Pranie
bielizny rozwiązywane było różnie. W tych placówkach-wsiach,
w których przebywaliśmy często, organizowane były, nazwijmy
to tak, punkty pralnicze. Koleżanki z PSK (Pomocniczej Służby
Kobiet) urządzały z naszą pomocą wielkie pranie w oznaczonych
dniach tygodnia czy miesiąca. W lecie pranie i - przede
wszystkim - suszenie nie stanowiły większego problemu. Chętnych
do pomocy ładnym dziewczętom nigdy nie brakowało. Trzeba było
nosić wodę, wykręcać, rozwieszać, a czasami i pomagać przy
prasowaniu. W lecie małą przepierkę (skarpety, onuce itp.)
robiliśmy sami. Gorzej było z szyciem, ale nie słyszałem, aby
panie, u których wypadło kwaterować, odmawiały pomocy.
*
* *
Załatwianie
potrzeb fizjologicznych, szczególnie w zimie i w deszczu, było
czynnością kłopotliwą i nieprzyjemną. Podczas postoju
większego oddziału kopane były rowy latrynowe, które przy
odjeździe zasypywano. Ze względu na intymność, ten istotny
problem jest pomijany we wspomnieniach i opracowaniach
traktujących o życiu w partyzantce.
Centralny układ
nerwowy człowieka wymaga cyklicznego wypoczynku. W unormowanych
warunkach przypada to zazwyczaj na porę nocną - wieczorem
ludzie kładą się spać. A jak wyglądały partyzanckie
noclegi? Może pojęcie "nocleg" jest tu
nieodpowiednie, bowiem noc była dla nas często najaktywniejszą
porą doby. A więc jak organizowano spanie? W pierwszym rzędzie
zależało to od liczebności oddziału i miejsca postoju.
Inaczej organizowano wypoczynek (spanie) kilku- czy
kilkunastoosobowego patrolu, a inaczej kilkudziesięcioosobowego
oddziału. We wsiach tradycyjnym miejscem do spania były stodoły
z magazynowaną słomą lub sianem. W zaprzyjaźnionych
wioskach przyjmowano nas chętnie do domów, gdzie zazwyczaj
rozkładano słomę na podłogę służącą za posłanie. Ze
względu na posiadaną wszawicę z reguły odmawialiśmy
korzystania z łóżek. Gdy były ku temu warunki, urządzałem
sobie sypialnię na strychu nad stajnią lub oborą. Na takim
strychu z reguły składowano siano, w którym można było
wymościć wygodne miejsce do spania. Obecność zwierząt działa
również uspokajająco. Poza tym obory i stajnie miały zawsze
wyższą temperaturę niż zimne stodoły.
Spanie w
lesie nie stanowiło większego problemu przy dobrej pogodzie.
Najlepiej było urządzić posłanie pod nisko zwieszającymi się
gałęziami rozłożystego świerka. Miejsce to chroniło również
od nieprzyjemnej w tych warunkach porannej rosy. Kilkakrotnie w
swojej karierze partyzanckiej uczestniczyłem w budowaniu
prowizorycznych ziemianek i szałasów.
*
* *
W
naszym pułku obowiązywała zasada, że żołnierz musi mieć
ciągle jakieś zajęcie. Gdy nie było się w drużynie
wartowniczej, gospodarczej czy na wyjeździe patrolowym,
uczestniczyło się w organizowanych stale różnych zajęciach.
Do perfekcji opanowaliśmy musztrę i szermierkę karabinem,
znaliśmy prawie na pamięć dość gruby tomPodręcznika
dowódcy plutonu strzeleckiego,
słuchaliśmy pogadanek i wykładów światopoglądowych i
historycznych. Czas wypełniało też doprowadzanie do porządku
ubrania i oporządzenia oraz - najważniejsze - czyszczenie i
poznawanie broni. Tę dziedzinę opanowaliśmy po mistrzowsku. Po
pewnym czasie doszliśmy do takiej wprawy, że na kocu rozbierało
się np. trzy różnego typu karabiny maszynowe, po wymieszaniu
części przykrywało się je następnym kocem i posługując się
tylko dłońmi, bez patrzenia, składało się te karabiny na
czas. Takie zawody urządzano również z pistoletami. Wymagało
to wielu godzin ćwiczeń i ciągłego powtarzania. Również
konsekwentnie wymagane było doskonalenie umiejętności czytania
mapy oraz orientacji w terenie.
Posiadający konie
mieli jeszcze dodatkowe zajęcia. Karmienie i czyszczenie
zwierząt oraz utrzymywanie w porządku oporządzenia też
zabierało sporo czasu. Ćwiczenia terenowe należały do stałego
porządku dnia. Ze względu na bezpieczeństwo i konieczność
oszczędzania amunicji, ćwiczyliśmy stale tzw. trójkąt
błędów. Było to ćwiczenie uczące i sprawdzające
umiejętność celowania. W terenie mieliśmy kilka
rusznikarni zorganizowanych w warsztatach ślusarskich, których
właściciele należeli do naszej organizacji. Niejeden z nich
wyróżniał się wielkim znawstwem zawodu.
Nie było
moim zamiarem szczegółowe relacjonowanie rozkładu zajęć
przeciętnego dnia, ale podkreślenie, iż byliśmy ciągle
zajęci doskonaleniem partyzanckiego rzemiosła.
*
* *
To,
o czym dotychczas napisałem, dotyczyło nie tylko mnie - mógł
to opowiedzieć każdy z moich kolegów, z którymi tworzyliśmy
społeczność 1. Pułku Legii Nadwiślańskiej NSZ,
zgrupowani w oddziałach partyzanckich "Cichego",
"Stepa", "Znicza", "Juhasa" i
innych, oraz w drużynach i plutonach licznych placówek. Teraz
przedstawię epizod, w którym uczestniczyłem. Nawiązuje on do
przytoczonego wyżej opisu codziennego życia w
partyzantce.
Styczeń 1944 roku. Zima była mroźna i
śnieżna. W majątku Radlin trwała kilkudniowa odprawa u szefa
sztabu III Okręgu. Nieobecny był por. "Znicz",
który kwaterował ze swoim oddziałem w Bystrzycy oddalonej
ponad 20 kilometrów. Przypadło mi zadanie dostarczenia pilnego
meldunku ustnego, powiadamiającego "Znicza" o rozkazie
zameldowania się u dowódcy pułku w Borowie. Miałem jechać
konno późnym popołudniem, aby uniknąć jazdy w dzień. Drogę
znałem, koń był wypoczęty. Dosiadałem wtedy pięcioletniego
gniadego wałacha, o silnych przednich nogach, dość "twardego
w pysku", a więc typowego wierzchowca do jazdy terenowej.
Znaliśmy się dobrze. Okulbaczyłem go, uważając, aby nie
zaciągać zbyt mocno popręgów, gdyż wiedziałem, że tego nie
lubi. Ubrany byłem w sukienne bryczesy i kożuszek. Za
pasem i w kaburze nagan i vis, do tego trzy ładownice z amunicją
karabinową, a na plecach mój krótki karabinek mauzer. Nie
jechałem najkrótszą drogą. Omijałem zabudowania i laski.
Chciałem mieć jak najlepszą widoczność i unikać miejsc
potencjalnych zasadzek. Po zachodzie słońca zerwał się mroźny
wschodni wiatr wiejący prosto w twarz. Widziałem, że koń nie
był zbyt z tego zadowolony.
Zacząłem jechać
zakosami, wystawiając to lewą, to prawą stronę na działanie
wiatru. Po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że jestem zbyt
wychłodzony. Jakoś zsunąłem się z siodła. Wziąłem konia
za uzdę i szybkim marszem próbowałem się rozgrzać. Po
kilkudziesięciu minutach marszu poczułem się trochę lepiej,
jednak z trudnościami wdrapałem się na siodło. Pojechaliśmy
dalej (to znaczy koń i ja). Nie miałem więcej sił i woli
powtórzyć tego zabiegu z marszem. Pilnowałem tylko
kierunku jazdy i powoli stygłem. Wreszcie znajomy zagajnik, sad,
zabudowania i głośne wezwanie do zatrzymania się. Szczękając
zębami, podałem wartownikowi hasło i poprosiłem, aby wskazał
mi kwaterę "Znicza". Po drodze spotkałem jeszcze dwie
wewnętrzne warty. Ostatni wartownik (mój kolega) zaprowadził
mnie do gospodarza, u którego kwaterował "Znicz".
Dowiedziałem się, że "Znicza" nie ma w obozie,
wyjechał przed wieczorem dwoma saniami.
Dalszy ciag
tej historii również pamiętam bardzo dobrze. W czasie tej
mojej podróży zmarzłem osiągając granicę zamarznięcia. W
dużej, ciepłej kuchni palił się ogień pod płytą, przy
stole siedziało kilku kolegów, gospodyni coś gotowała, a w
łóżku pod ścianą leżała już pod pierzyną nasza
sanitariuszka o pseudonimie "Lu". "Lu" miała
szczególną pozycję w oddziale, gdyż była oficjalną
narzeczoną "Znicza" (niedługo została jego żoną).
Była więc dla innych absolutnym tabu i nikt nie patrzył na nią
jak na kobietę. Mówię o tym, gdyż - jak mnie zobaczyła -
wstała z łóżka, narzuciła na długą, ciepłą koszulę
kożuch i głosem wykluczającym sprzeciw kazała mi się
rozebrać ze wszystkiego (między innymi ze względu na
potencjalne wszy) i iść pod pierzynę. Poprosiłem tylko
kolegów, aby zaopiekowali się koniem, ale o tym nie trzeba było
nawet mówić - to było oczywiste.
W łóżku
dostałem drgawek. "Lu" kazała mi odwrócić się
plecami i wsunęła się pod pierzynę. Przytuliła się do moich
pleców i zaczęła mnie rozcierać. Myślałem, że dotyka mnie
rozpalony do czerwoności kawał żelaza, a nie człowiek o
normalnej temperaturze ciała. Po prostu parzyła. Po kilkunastu
minutach przestałem się trząść, "Lu" wydawała się
już nie taka gorąca. Wstała z łóżka i z gospodynią
przygotowały przynajmniej półlitrowy garnek gorącego mleka z
miodem, które miałem wypić. I tu doszliśmy do rzeczy dla mnie
najważniejszej, o posmaku tragikomicznym - może dlatego ten
epizod tak dobrze zapamiętałem. Mój organizm nie toleruje
gotowanego mleka. Dostaję po prostu torsji. Tak było według
opowiadań mamy od niemowlęcia. Co tu robić, żadne wymówki
nie pomagały. "Lu" była nieustępliwa. Wypiłem i w
krótkim czasie zasnąłem. Rano obudziłem się rześki i w
pełni sił. Ani śladu żadnych objawów przeziębienia. Nigdy
później nie próbowałem powtórzyć eksperymentu z gotowanym
mlekiem.
*
* *
Zapewne
te moje wspomnienia różnią się od innych relacji i prezentują
inne spojrzenie na wojnę partyzancką, ale to o czym piszę to
też historia. Historia dotycząca jednostek, które razem
tworzyły Historię (tę przez wielkie H), tak chętnie
rozpatrywaną w skali makro. Przecież walka partyzancka, to nie
tylko zasadzki, ataki, marsze, odwroty, rany, śmierć kolegów i
przyjaciół, ale i jedzenie, spanie, zmęczenie, pogawędki przy
herbacie czy kieliszku nalewki, tęsknota za domem i normalnym
życiem, czystą pościelą i piżamą, kąpielą w wannie,
szkołą czy uniwersytetem, czułością mamy i ustabilizowaną
sytuacją, dającą poczucie bezpieczeństwa, bezpieczeństwa nie
wymuszonego odbezpieczonym pistoletem.
Nota
o autorze
Bohdan
Szucki - dr toksykologii, myśliwy. Przed wojną uczęszczał do
gimnazjum w Pińsku. W okresie okupacji żołnierz Narodowych Sił
Zbrojnych. Od października 1942 do sierpnia 1944 r. w
oddziałach partyzanckich w III Okręgu NSZ (Lubelszczyzna),
potem w konspiracji w Gdańsku. W 1943 r. uzyskał stopień
podchorążego. Po wojnie represjonowany. Prezes Związku
Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych od początku jego
istnienia.
|
|
|
|
|
|
|
|
List
od kpt. "Niebieskiego" (Józefa Jagielskiego) do
autora z 29 listopada 1994 r.
|
|
Przypisy
[1] Okręg
Lubelski Narodowych Sił Zbrojnych 1942-1944,
[w:] Piotr Szucki (red.), Narodowe
Siły Zbrojne. Materiały z sesji naukowej poświęconej historii
Narodowych Sił Zbrojnych, Warszawa 25 października 1992 roku,
Związek Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, Warszawa 1994,
tom 1 "Biblioteczki Szczerbca", ss. 194-195.
[2] Relacja
Juliusza Góralczyka.
[3] Relacja
Juliusza Góralczyka; relacja Brunona Sychowskiego; relacja
Józefa Jagielskiego.
[4] Wojciech
Jerzy Muszyński, W
walce o Wielką Polskę. Propaganda zaplecza politycznego
Narodowych Sił Zbrojnych (1939-1945),
Oficyna Wydawnicza Rekonkwista i Wydawnictwo Rachocki i S-ka,
Biała Podlaska-Warszawa 2000, s. 50.
[5] Mariusz
Bechta, Leszek Żebrowski (red.), Narodowe
Siły Zbrojne na Podlasiu. Opracowania, wspomnienia i dokumenty,
tom III, Oficyna Wydawnicza Rekonkwista, Biała Podlaska
2003, s. 15.
[6] Mariusz
Bechta, Leszek Żebrowski (red.), Narodowe
Siły Zbrojne na Podlasiu. Opracowania, wspomnienia i dokumenty,
tom III, Oficyna Wydawnicza Rekonkwista, Biała Podlaska
2003, ss. 15, 18.
[7] Marek
Jan Chodakiewicz, Narodowe
Siły Zbrojne - "Ząb"
przeciw dwu wrogom,
wydanie II, Stowarzyszenie Kulturalne Fronda, Warszawa 1999,
s. 174.
[8] Zbigniew
Siemaszko, Polacy
i Polska w drugiej wojnie światowej,
Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 2002, s. 93.
[9] Kazimierz
Gluziński (Franciszek Górnicki), dr ekonomii, młodszy brat
Tadeusza. Od marca 1940 r. kierownik wydziału przemysłowego
w Komisariacie Cywilnym Grupy "Szańca", później
objął kierownictwo tego komitetu. Od 1942 r. stał na
czele Służby Cywilnej Narodu. Prowadził główne pertraktacje
z Biurem Politycznym reprezentującym gen. W. Sikorskiego,
a potem z Delegatem Rządu w sprawie współpracy pomiędzy
Służbą Cywilną Narodu i Delegaturą. 9 sierpnia 1944 r.
mianowany przewodniczącym Rady Politycznej NSZ-Zachód, której
podlegały okręgi na zachód od ówczesnej linii frontu. Na
początku 1945 r. został członkiem Komitetu Pomocniczego
NSZ, a w czerwcu wydostał się na Zachód i zamieszkał
we Francji. Zmarł w Paryżu.
[10] K[azimierz]
Gluziński, Nielegalnym...
Pokłosie Procesu N.S.Z.,
"Express", Monachium, 27 marca 1948, ss. 3, 5.
[11] O
Brygadzie Świętokrzyskiej - patrz "Szaniec Chrobrego"
nr 62.
[12] Stanisław
Bóbr-Tylingo, Rok
1945,
"Szaniec Chrobrego", nr 64 (231), maj-czerwiec
2003, ss. 19-20.
[13] Zbigniew
Jerzy Hirsz, Miejsca
Walk i Męczeństwa w powiecie lubelskim 1939-1944,
Związek Bojowników o Wolność i Demokrację -
Oddział Powiatowy w Lublinie, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin
1974, s. 188.
[14] Zbigniew
Jerzy Hirsz, Miejsca
Walk i Męczeństwa w powiecie lubelskim 1939-1944,
Związek Bojowników o Wolność i Demokrację -
Oddział Powiatowy w Lublinie, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin
1974, s. 154.
[15] Józef
Poray-Wybranowski, Bój
pod Borowem,
"Szczerbiec" [Lublin], nr 6, czerwiec 1994,
ss. 59-61.
© Bohdan
Szucki 2003-2006. All
rights reserved.
|