Grudniowa magia 4

CZĘSĆ IV

Strangers waiting, up and down the boulevard

Their shadows searching in the night

Streetlights people, living just to find emotion

Hiding, somewhere in the night…"*

Ciemnawy korytarz, w którym aktualnie znajduję się wraz z Potterem, mieści się na

drugim piętrze starej kamienicy, gdzie mieszkają młodzi państwo Weasleyowie. Zanim

wejdziemy, lustruję jeszcze wzrokiem Harry'ego. Mężczyzna dumnie dzierży oburącz

ogromną donicę ze szkarłatną gwiazdą betlejemską, a ja sam mam w ręku gustownie

opakowaną w karbowany papier butelkę dobrego wina – przecież nie wypada

przychodzić na proszone przyjęcie tak bez niczego, prawda?

Przynaglony niecierpliwym spojrzeniem mojego towarzysza, pukam głośno do drzwi.

Rzeczone otwierają się po kilku sekundach i stajemy oko w oko z roześmianą Ginny

Weasley, która zaraz rzuca się wylewnie nas witać i zapraszać do środka. Jestem

możliwie miły, choć nie do końca przepadam za tą akurat przedstawicielką ryżej rodziny

– zawsze mi się zdawało, że przebiegła mała ma wobec Harry'ego jakieś plany. Teraz

jednakże jest związana z niejakim Zachariaszem Smithem – suchym, wyniosłym i nieco

przemądrzałym blondynem, w którym wydaje się być ślepo zakochana, więc chyba

mogę skreślić ją z listy potencjalnych rywalek.

Z głębi mieszkania dociera do nas wielogłosowy harmider oraz pyszne zapachy, a zaraz

w polu widzenia pojawia się również Hermiona – w bardzo ładnej, luźnej, kolorowej

sukience, uśmiechnięta i promienna.

– Jak się ciszę, że już jesteście! – mówi, lekko zadyszana, wymieniając z nami

powitalne uściski (co, nawiasem mówiąc, staje się coraz trudniejsze przez ten jej

ogromny brzuch). – Jakie ładne kwiaty, nie trzeba było – ogląda gwiazdę betlejemską z

upodobaniem, po czym, wraz z wręczonym jej przeze mnie winem, przekazuje ją Ginny

– zanieś to do kuchni, jeśli możesz. A wy nie zmarzliście zanadto? Jest prawie minus

dwadzieścia stopni! I, doprawdy, zdejmijcie w końcu te płaszcze.

– Daj spokój, Hermiono, przecież mieszkamy tak blisko – śmieje się Harry, uwalniając

się od czapki i szalika.

– Właśnie, Hermiono. Już zaczynasz wszystkim matkować. – George pojawia się

niespodziewanie tuż za plecami kobiety i wykrzywia do nas zabawnie. – Strach

pomyśleć, co będzie, tak to wasze dziecko w końcu się urodzi…

– George! – Na twarzy Miony, która się do niego odwraca, maluje się wyraz raczej

złowróżbny. – Ja wcale nie matkuję wszystkim.

– To akurat prawda – czuję się w obowiązku przyświadczyć, tłumiąc chichot.

– A wy lepiej się pośpieszcie i chodźcie. – George zapobiegliwie postanawia nie

oddawać już swojej szwagierce głosu. – Ojciec kupił sobie gitarę elektryczną i przytachał

ją tutaj, chcąc zapewne pochwalić się przed Charliem… no i przed wszystkimi innymi

też…w każdym bądź razie – zapowiada, że nie zawaha się jej użyć. Chyba nie

chcielibyście tego przegapić?

Patrzymy z Harrym po sobie. Obawiam się, że obaj mamy identyczne, nieco głupawe

uśmiechy, a w oczach taką samą żądzę sensacji, bo George aż przyklaskuje z

ukontentowaniem, co z zasady nie wróży nic specjalnie dobrego. Przynajmniej dla

niektórych. Ja tam się cieszę – nigdy nie widziałem elektrycznej gitary z bliska,

wyjąwszy te na nieruchomych, mugolskich zdjęciach Beatlesów.

Hermiona rzuca nam pełne lekkiej dezaprobaty spojrzenie lecz uśmiecha się przy tym

nieznacznie.

– Wszyscy jesteście niepoprawni – stwierdza, kręcąc głową i gestem zagania całe

towarzystwo do salonu, sama idąc przodem.

Muszę powiedzieć, że bardzo lubię ten salon. Wysoki i jasny, o ścianach pomalowanych

na przyjemny odcień zieleni, z miękkimi sofami, dopasowanym kolorystycznie dywanem,

dużym stołem, kilkoma bardzo ładnymi obrazami w prostych ramach i stojącym w

narożniku wielkim, starodawnym rzeźbionym kredensem, który Miona kupiła w jakimś

londyńskim antykwariacie. Zwykle w tym pomieszczeniu jest bardzo dużo przestrzeni –

dzisiaj jednakże pokój wypełniają ludzie; rozgadani, roześmiani, stojący i siedzący gdzie

się da. Centralne miejsce w tym rozgardiaszu zajmuje, oczywiście, Artur Weasley w

asyście swego, właśnie przybyłego z zagranicy, syna.

Kiedy wkraczamy do towarzystwa, następują,jakżeby inaczej, kolejne powitania

okraszone okrzykami i żywiołowymi uściskami (co jednakże tyczy się jedynie Pottera i

nie powiedziałbym, aby fakt ten specjalnie mnie smucił). Zepchnięty pod okno stół pełen

jest jakichś ślących przyjemne zapachy pyszności – w swoim czasie na pewno się wokół

niego zakręcę, oczywiście, kiedy już odbębnię swoją daninę w postaci zabawnej,

kulturalnej konwersacji.

Razem z Harrym przez dłuższą chwilę gawędzimy z Charlesem, który ciekawie i

zabawnie odpowiada na pytania o swoją pracę. Nic się nie zmienił, jest jak zawsze

sympatyczny i miły, a poza tym, jak bezwiednie zauważam, jeszcze w ostatnim czasie

wyprzystojniał. To znaczy, ten konkretny Weasley zawsze był w jakiś przewrotny sposób

atrakcyjny. Być może przez niezaprzeczalną aurę spokojnej siły, która zwykła go

otaczać, tym razem jednak chodzi o coś zupełnie innego, coś, czego chwilowo nie

potrafię zidentyfikować. Postanawiam poobserwować Charliego – przez nadchodzące

dni z pewnością będę miał ku temu sporo okazji.

Następne czterdzieści minut upływa mi na uprzejmej rozmowie (niekiedy muszę się

nieco wysilać, aby powściągnąć wrodzoną złośliwość, jednak pobierane w dzieciństwie

lekcje savoir-vivre'u nie poszły, że tak powiem, w las), urozmaiconej praktyczną

prezentacją działania gitary elektrycznej. Pan Weasley brzdąka sobie na niej –

ogłuszająco – jakieś szesnaście sekund, zanim zostaje mu ona odebrana jednogłośną

decyzją zgromadzenia. Szkoda. Co to był za riff! Aż podłoga zadrżała.

Korzystając z tego, iż Harry wdaje się w jakąś, najwyraźniej pasjonującą, rozmowę z

Pomyluną Lovegood – wolę się nawet nie domyślać, czego ta wymiana zdań może w

ogóle dotyczyć – postanawiam coś zjeść. Choć wybór dań, również na ciepło, jest

całkiem duży, ja, wiedziony nieomylnym instynktem, wybieram ciasto. Poza wszystkim

naprawdę uwielbiam tartę Bakewell, a ta jest naprawdę świetna – idealnie krucha,

słodko-cierpka od malin, z marcepanowym posmakiem i skorupką prażonych migdałów

na wierzchu. Mniam.

Właśnie jem drugi kawałek tarty, gdy dołącza do mnie Ron – uświadamiam sobie, że

widziałem go dzisiaj tylko w przelocie, więc nie omieszkuję się przywitać:

– Co tam, wiewióro? – Przy nim nie muszę udawać, że jestem milszy niż w

rzeczywistości. Gdybym to robił, biedak pewnie długo nie wyszedłby z szoku.

– Jak dla ciebie, to nic. – Rudzielec spogląda na mnie z góry (to irytujące, że jest ode

mnie wyższy), mrużąc jasne oczy i wyginając usta w uśmiechu. Piegi na jego twarzy

zmieniają nieco położenie. – Ciasto ci smakuje?

– A, ujdzie.

– Uważaj, bo jeszcze moja matka to usłyszy – prycha z rozbawieniem Weasley, a ja

rozglądam się z pewnym lękiem za Molly, która, na szczęście, jest właśnie zajęta

rozmową. Wyznam, że czuję pewien respekt w stosunku do tej mocno apodyktycznej

kobiety. Właśnie mam odpowiedzieć Ronaldowi coś zgryźliwego, gdy moją uwagę

zwraca mężczyzna, z którym matka rudych przyjaciół Pottera właśnie rozmawia. Znam

wszystkie obecne tu osoby a tego kogoś najwyraźniej nie, co samo w sobie jest

interesujące. Przyglądam się z zastanowieniem obcemu. Rozczochrany i barczysty

chłopak w ciemnej koszuli i czarnych dżinsach mówi coś do Molly z uśmiechem,

założywszy na piersi szczupłe, muskularne ramiona.

– Kto to jest? – Zadaję Ronowi pytanie konspiracyjnym szeptem, wskazując

nieznajomego ruchem podbródka. Kto jak kto, ale on na pewno jest dobrze

poinformowany. W końcu to w jego mieszkaniu aktualnie się znajdujemy.

– A, to – rudy podąża wzrokiem w kierunku, jaki mu wskazałem – to jest przyjaciel

Charliego. Mój brat zaprosił go na święta.

– Ciekawe. Też smoker? – Wracam do jedzenia ciasta.

– Oczywiście. Facet jest momentami trochę ponury, ogólnie jednak wydaje się być

całkiem w porządku – objaśnia Ron dość enigmatycznie.

– Hmm – podsumowuję wieloznacznie, z ustami pełnymi ciasta. Przełknąwszy,

uśmiecham się kpiąco. – A jak…

– Ro-on! – Głos Hermiony przebija się przez ogólny gwar. – Chodź tu na chwilę!

– Idę! – odkrzyknąwszy, Weasley wymownie przewraca oczami i, machnąwszy mi ręką

w geście tymczasowego pożegnania, odchodzi w drugi koniec pokoju. Cóż, za wiele się

od niego nie dowiedziałem.

Z przyzwyczajenia sprawdzam, co robi Harry (nadal tonie w konwersacji) i lekko

zirytowany, z braku lepszego zajęcia, zaczynam obserwować ulicę za oknem. Nie

bardzo lubię być pozostawiany samemu sobie w weasleyowym żywiole. Choć

przekonująco tworzę pozory, zawsze czuję się nieco nie ma miejscu, mimo najlepszych

chęci.

Na zewnątrz ulica skrzy się od śniegu, który traci swoją nieskazitelną biel, odbijając

światło latarni, samochodowych reflektorów i świątecznych lampek. Stojąca na skrawku

trawnika choinka jest szczelnie omotana długim sznurem kolorowych światełek – na jej

czubku mruga rozjarzonym złotem migająca gwiazda.

Ładnie. Cóż z tego, że to bijąca po oczach tandeta?

Uśmiecham się, a moje niewyraźne odbicie w szybie odpowiada tym samym.

– Całkiem ładnie, prawda? – Niespodziewanie moich uszu dochodzi pytanie, zadane

głosem nieco chropawym, lecz przyjemnym w barwie. Mrugam z zaskoczeniem i

odrywam wzrok od szkła. Zerkam w bok. Dostrzegam fragment męskiego profilu –

garbaty nos, kącik wygiętych w lekkim uśmiechu ust, jasną skórę i czarną, kudłatą

czuprynę. – Przynajmniej, jak na Londyn.

Odwracam wzrok. – Być może – odpowiadam niejednoznacznie. – Nie lubisz Londynu?

– Bezwiednie zwracam się do niego po imieniu. Nieznajomy wzrusza ramionami.

– Jest mi raczej obojętny. Chociaż, przyznaję, wolę miejsca, gdzie jest więcej

przestrzeni. – Mężczyzna ma nieznaczny, szorstki, obcy akcent.

– Jeśli tak, to nie trafiłeś zbyt dobrze – konstatuję, po czym dociera do mnie fakt

niedopełnienia towarzyskich zwyczajów. – A poza tym, chyba nas sobie nie

przedstawiono. – Odwracam się od okna, stając przodem do ciemnowłosego; czuję na

sobie uważne spojrzenie przenikliwych oczu, nie jest to jednak wcale nieprzyjemne.

Wyciąga do mnie rękę i mam okazję przyjrzeć mu się baczniej – moją uwagę przyciąga

blizna na prawym policzku, cienka i niemal biała, biegnąca od ostro zarysowanej kości

policzkowej do żuchwy. Uścisk jego ręki jest energiczny i stanowczy.

– Noel Arden – przedstawia się mężczyzna, a ja omal nie zaczynam się śmiać.

– Przepraszam – czuję się w obowiązku zachować kulturalnie – tylko, że, no – jak to

pasuje, Noel** – a niedługo Gwiazdka! – Wyginam wargi w uśmiechu, o którym wiem, że

jest ujmujący.

– To prawda – Noel uśmiecha się z zaskoczeniem, jakby dopiero teraz zwrócił na to

uwagę. – Jednak ja nadal nie wiem, jak się nazywasz. Czy to nie jest przypadkiem

nieuprzejme?

– Tylko trochę. Draco Malfoy – przedstawiam się i tym razem to w oczach przybysza

pojawiają się iskierki rozbawienia. Ciemne spojrzenie przesuwa się po mnie z aprobatą,

która, jak mam wrażenie, nie dotyczy jedynie mojego imienia.

– Draco… Nie myślałeś może, żeby zająć się smokami? Z takim imieniem…

– Nie – zaprzeczam z krótkim śmiechem – to stanowczo nie dla mnie. Jesteś smokerem,

prawda? – pytam, jakbym przed chwilą nie dowiedział się tego od Rona.

Mój rozmówca, skinąwszy rozczochraną głową, ma właśnie zamiar coś powiedzieć, gdy

dołącza do nas Charlie, poufale obejmując Ardena ramieniem.

– Draco, widzę, że poznałeś już Noela – zwraca się do mnie Charles, unosząc lekko

rude brwi i uśmiechając sympatycznie. – I mam nadzieję, że mi wybaczysz, że go teraz

zabiorę, ale ojciec chce porozmawiać o tym, czy zwyczaje mugoli z kontynentu różnią

się od zwyczajów mugoli z wysp… – Charlie wzdycha ciężko i rzuca Noelowi

przepraszające spojrzenie. – Nie masz nic przeciwko?

– Skąd – odpowiada zapytany i patrząc na Weasleya, uśmiecha się nieznacznie, jest

jednak w tym uśmiechu coś nieokreślonego, co…

– Świetnie – cieszy się Charlie i już ciągnie Ardena za rękaw w głąb salonu.

Odprowadzam ich wzrokiem z pewnym rozbawieniem.

Noel. Bardzo intrygująca persona. Ciekawe, co on tu właściwie robi.

Wzdycham i idę poszukać Harry'ego, który zniknął z pola widzenia. Kiedy ostatnio

George go upił, nie skończyło się to nazbyt dobrze – biedak paplał coś poetycko, wywalił

się na schodach, a także – o zgrozo – śpiewał.

Chyba nie chcę tego powtórnie przeżywać.

*o*o*

Poranek jest chłodny i ciemnawy; wcale nie chce mi się wstawać. Zwłaszcza, że

przebudziwszy się, stwierdzam, iż jest jeszcze dość wcześnie, jednak rozproszony sen

nie daje się już złapać, mimo że owijam się szczelnie kołdrą i zaciskam szczelnie

powieki.

Obok mnie Harry śpi snem kamiennym. I dobrze. Ostrożnie wymykam się z łóżka, nie

chcąc go zbudzić, Potter jednakże, drgnąwszy, otwiera oczy i jego nieprzytomne

spojrzenie trafia prosto we mnie. Mruga.

– Cześć – chrypi i zaraz krzywi się boleśnie.

– Cześć – uśmiecham się odrobinę zgryźliwie, nieszczególnie mu współczując. –

Czyżby głowa dawała się we znaki? – pytam tonem informacyjnym.

– Mógłbyś wykrzesać z siebie nieco empatii. – Harry trzyma się dłonią za czoło, jak

gdyby się bał, że zaraz mu odpadnie.

– Mógłbym – przyznaję – ale moja empatia została unicestwiona przez twoje wczorajsze

wykonanie „All you need is love".

– Śpiewałem „All you need is love"? – Na twarzy Pottera niedowierzanie miesza się z

przerażeniem.

– Tak. Na zmianę z „Last Christmas". – Muszę użyć całego dostępnego mi opanowania,

aby się nie roześmiać.

– Co za porażka.

– Było nie pić Ognistej z George'em – pouczam Wybrańca tonem autorytatywnym. – A

teraz to: cierp ciało, jak się chciało – podsumowuję bezlitośnie. – Idę się ogarnąć. Masz

ochotę na śniadanie?

Odpowiada mi zduszony jęk. Tłumię chichot. To wcale nie jest tak, że dręczenie Pottera

sprawia mi przyjemność.

No, może troszeczkę.

Po śniadaniu lituję się i daję Harry'emu, który w dramatycznym geście opiera czerep na

blacie kuchennego stołu, specjalną mieszankę mojej produkcji, pomagającą na kaca.

– Skąd ten nagły przejaw współczucia? – pyta brunet podejrzliwie, mrużąc zielone oczy

za szkłami okularów.

– Jaki nagły? – Z powodzeniem udaję zdziwienie. – Przecież ktoś musi iść po choinkę.

Święta lada dzień.

– Bywasz okropny. – Potter, krzywiąc się, zażywa eliksir.

– Ja nie bywam. Ja taki jestem – odpowiadam, wiedząc, że na twarzy pojawia mi się

uśmiech pełny zadowolenia z siebie. Zakładam ręce na piersi. – I dlatego właśnie tak

mnie uwielbiasz.

Tłumione rozbawienie drży w kącikach ust Harry'ego. – Z tego wynika, że jestem

większym głupcem niż myślałem.

– Przez grzeczność nie zaprzeczę.

– Chociaż, może to raczej masochizm…

– Niewykluczone i w sumie wiele by tłumaczyło – zastanawiam się na głos. – A teraz

lepiej już idź, zanim zacznę szukać bata.

– To groźba, czy obietnica?

Opuśćmy zasłonę milczenia na koniec tej sceny.

*o*o*

Zapewne pieczenie pierników nie należy do obowiązków i powinności dziedzica rodu

Malfoyów, lecz przywykłem już do myśli, iż życie zwykło przygotowywać dla nas różne,

hmm… ciekawe scenariusze.

Więc piekę. A raczej – chwilowo wycinam z ciasta kształty pierników, zabójczo ostrym

nożem. Właśnie ostatnim, perfekcyjnym cięciem nadaję pożądany kształt głowie kobry,

gdy w wejściu do kuchni ukazuje się Potter, będący do tej chwili zajęty ubieraniem

choinki w salonie.

– Te ciastka będą wyglądać cholernie przerażająco – komentuje.

– Dlaczego? – Nie podnoszę wzroku, teraz zajęty wycinaniem bazyliszka.

– Jak by ci to powiedzieć… bo wyglądają mi na Mroczne Pierniczki Slytherina. Albo coś

w tym guście.

Gromię Harry'ego spojrzeniem pełnym urazy, po czym zaraz uśmiecham się promiennie.

– To świetnie, że tak wyglądają – podsumowuję. – Może nawet Snape skusi się na kilka.

Potter dostaje ataku nieopanowanego śmiechu, opierając się bezsilnie o futrynę. Cała

jego odzież spowita jest pasmami waty, którą przed chwilą zdobił choinkę, usiłując

nadać jej taki wygląd, jakby właśnie potężny opad śnieżny przywalił jej gałązki, tworząc

na nich puszyste, białe czapy. Instynktownie przeczuwam, iż jego trud okazał się

daremny.

– Ogarnij się – zwracam mu uwagę. – Zaraz będzie tu Severus. Zrób mi też tę przysługę

i postaraj się z nim nie kłócić.

Harry przestaje się śmiać.

– Jak według ciebie mam to zrobić? – ton jego głosu jest mocno sarkastyczny.

Zanim mam szansę odpowiedzieć, ktoś mnie ubiega. – Cóż, panie Potter, wystarczyłoby

przez chwilę poudawać dobrze wychowanego człowieka, choć nie wydaje mi się, by to

leżało w pańskich możliwościach.

Profesor Snape pojawia się za plecami Pottera, a ten nieomal podskakuje w miejscu i

natychmiast odwraca się o sto osiemdziesiąt stopni.

– Snape! Jak tu wszedłeś? – Mierzy Severusa podejrzliwym spojrzeniem, w odpowiedzi

na co ten jedynie wygina pogardliwie wargi.

– Drzwi były otwarte, panie Potter.

Niemal słyszę, jak Harry zgrzyta zębami – śmieję się bezgłośnie i, opanowawszy się

uprzednio, odzywam z wyszukaną uprzejmością:

– Severusie, zechcesz usiąść? Harry, zrób Severusowi herbaty.

Mój partner rzuca mi spojrzenie z serii

jeszcze-zobaczymy-kto-będzie-miał-ostatnie-słowo, a Mistrz Eliksirów siada przy stole,

jak zawsze spowity w nieśmiertelną czerń i złowrogą aurę, która mrozi krew w żyłach

wszystkim uczniom Hogwartu.

– Co słychać w Hogwarcie? – pytam, wycierając ręce w kuchenny ręcznik. Mordercze

pierniczki muszą zaczekać.

– Jak zwykle. – Severus się krzywi. – Ta dzieciarnia z roku na rok jest coraz głupsza.

Pociesza mnie tylko myśl, że większość z nich najdalej jutro wyjeżdża do domu i zniknie

mi z oczu.

– Szczęściarze. – Moich uszu dobiega mruknięcie Pottera. Snape wyniośle udaje, że nie

słyszy.

– Wczoraj byliśmy na przyjęciu powitalnym Charlesa Weasleya – informuję Severusa

bezinteresownie, ciekaw jego reakcji, ten jednak zachowuje iście kamienną twarz, nawet,

jeśli ta rewelacja robi na nim jakiekolwiek wrażenie, co jest wątpliwe.

– Doprawdy? – Unosi protekcjonalnie ciemną brew. – Istnieją w związku z tym jakieś

rewelacje, tłumaczące, dlaczego mi o tym w ogóle wspominasz?

– Niekoniecznie – głos zabiera Harry, stawiając przed Mistrzem Eliksirów filiżankę

parującej herbaty. – W zasadzie za wiele się nie działo. Ale, poznaliśmy chłopaka

Charliego, smokera. Draco, jak on się nazywał, pamiętasz może?

Gniewny szok w oczach Severusa trwa nie dłużej niż ułamki sekund, wywołuje to jednak

u mnie niekontrolowanie szeroki uśmiech.

– Pamiętam imię. Noel.

– Skończyliście już zanudzać mnie emocjonującymi plotkami z waszych, jakże

interesujących, kręgów towarzyskich, czy mam może jeszcze trochę odczekać? – syczy

Snape.

Potulnie zmieniamy temat, co chyba nie świadczy o nas najlepiej.

Dużo, dużo później, leżę z Harry'm na kanapie, przyglądając się nieco przekrzywionej

choince i wdychając przyjemny zapach świeżego świerku.

– O czym myślisz? – Potter patrzy uważnie na moją twarz z odległości jakichś kilku cali.

– To najbardziej niedyskretne pytanie świata – zauważam, po czym dodaję: – Myślę o

Severusie, jeśli już musisz wiedzieć.

– Cóż. Ja mam wrażenie, że on z wiekiem dziwaczeje coraz bardziej.

– Ach, tak? – pytam, nagle rozdrażniony.

– Tak – potwierdza Harry i niespodziewanie na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech.

– I moim zdaniem potrzebuje kogoś, kto go wyciągnie z tej jego skorupy. Tyle, że to

będzie musiał być człowiek albo szalenie odważny, albo niemożliwie głupi.

– Dlaczego niby?

– Bo kto inny zaryzykowałby zbliżenie się do niego? – Obaj prychamy śmiechem.

Dobrze, że chociaż Snape tego nie słyszy.

Mam ochotę zapytać Harry'ego o to, czy Charlie faktycznie jest z tym interesującym

smokerem o frapującym imieniu – Potter najwyraźniej jest lepiej poinformowany ode

mnie, co jest swoją drogą irytujące – gryzę się jednak w język. Czasami warto

powściągnąć nieco ciekawość. Lepiej poczekać na rozwój wypadków.

Ostatnimi czasy to zdanie zamienia się w moje credo. Nie powiedziałbym jednakże, że

jakoś specjalnie mnie to cieszy.

*Journey – Don't Stop Believin'

*Noel to w staroangielskim Gwiazdka, Boże Narodzenie; podobno nadal używane

alternatywnie (por. francuskie Noël).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron