Adam nie musi interesować się gotowaniem, on będzie miał kiedyś służącą…
tfu, żonę!
Już prawie po maturze. Za kilka miesięcy wymarzone studia. W domu upragniony relaks po tygodniach siedzenia nad książkami. Tradycyjnie jednak coś musi być nie tak; pytające spojrzenie przyjaciółki mamy i słowa: „Co tak nic nie robisz, matce byś obiad ugotowała". W pierwszej sekundzie chcę pokiwać głową, odruchowa myśl zaprogramowanego mózgu: czytanie książek, odpoczynek = lenistwo = poczucie winy. Jednak odpowiadam: „Adam to co, gotować nie potrafi?". Mówię o swoim o rok młodszym bracie. Przyjaciółka mamy bezradnie rozkłada ręce. Wiadomo, jak to brzmi w domyśle. Nie czepiaj się chłopaka, gdzie tam, żeby on gotował. Babcia mu gotowała, mama mu gotuje, potem żona będzie. W moim domu o śląskich tradycjach „chłop ma sobie dobrze pojeść", cytując babcię. Kobiety muszą mu to jedzenie przygotować i podać. Bo Adam naczyń też nie pozbiera ze stołu, to babska robota. Tylko, że umiejętność gotowania, która Adamowi jest całkowicie zbędna, dla mnie okazuje się swoistym... posagiem. „Bo kto zechce babę, co nawet nawarzyć nie umie" - narzeka babcia. Mało tego, ja i Adam możemy mieć w przyszłości podobne osiągnięcia naukowe czy zawodowe. Co z tego, skoro ja, nie wypełniając „podstawowego zadania", w oczach rodziny będę wyrodną żoną i matką? Nieważne, że nie mam ciągotek kulinarnych, nie lubię tego, nie wychodzi mi gotowanie. Adam nie musi się tym interesować, on będzie miał kiedyś służącą tfu, żonę. I wychowa kolejne pokolenie przekonane, że mama gotuje, a tata je i mówi, że smaczne. Mama się tylko uśmiecha.
MARTA