Wańkowicz Melchior Królik i oceany

W miasteczku - widmie

Tak musieli się czuć pierwsi rodzice wygnani z raju, jak my opuszczający Fundację po czteromiesięcznym pobycie. Zapachniała - jak Adamowi i Ewie - swoboda włóczęgi. Jaki był ich pierwszy nocleg? Pod jakim przykucnęli krzakiem?

My - dobrnęliśmy do Santa Monica, miasteczka nad Pacyfikiem, odległego o 20 mil, do którego z Fundacji jeździliśmy niemal co dzień na pocztę i po sprawunki. Byliśmy wreszcie na swoim garnuszku. Wzięliśmy numer w skromnym hoteliku, zjedliśmy obiadek, popiwszy win-kiem (aha, tego nie było w Fundacji) i poszliśmy na spacer. Pieszo na spacer!

Na rynku wielkie widowisko: młodzież szkolna odstawia tańce indiańskie. Malowane twarze, tomahawki, pióra, kostiumy - wszystko zdradza umiejętne kierownictwo na-uczycieli--etnografów. Pełen ekspresji jest taniec orła i myśliwego z tomahawkiem. Taniec kończy się pantomimą umierającego ptaka. Potem kilkoletnie maleńtasy przebrane po indiańsku, z dzwonkami na nogach, tańczą taniec z obręczami, który przypomina mi wykryty pod Stołpcami relikt białoruski - taniec między położonymi na krzyż drewienkami. Towarzyszy drumla o drążącym werblu.

Z dziwnym uczuciem patrzę na ten powszechny kult tradycji indiańskich. Przypomina mi to Hitleijugend tańczącą tańce mazurskie i odgrzebującą mazurskie motywy. Prochy ludów wytępionych nie straszą.

Szliśmy ku oceanowi. Potoki, strumienie, lawiny kwiatów zlewały się ze zboczy górskich w Santa Monica. Po niebie odrzutowce kreśliły srebrne arabeski, długo stojące w lazurze. Może dla tych wrzaskliwych Amerykaniąt, roztrącających nas na hulajnogach, będą słodkim wspomnie-


niem dzieciństwa, jak dla nas słupy dymów stojących w mróz nad strzechami.

Żona oparła się o gruby pień palmy. Tyle razy jechaliśmy tą aleją przysadzistych palm. Lubiliśmy je, nazywaliśmy "grubusie". Teraz czuliśmy ich szorstką korę, przestały być dekoracją. Ocean świecił wzdętym wyrównanym szkliwem bez kresu.

- Można tu siąść w motorówkę i znaleźć się na Hawajach...

- Brawo, paniusiu. Jak już nawet króliki wzdyma na egzotykę, to znaczy Kalifornia poskutkowała. Wieczorem, rozpatrując mapę, rozważałem:

- Hawaje nie Hawaje, ale egzotyki mamy tu pełno pod nogami. Przecież tu wszędzie poszukiwano złota, przecież dopiero sto lat, jak dotarł tu biały człowiek na dobre, przecież żyją jeszcze ludzie, którzy widzieli walki z Indianami.

Zakreśliłem kółko na mapie:

- Jutro - Knotfs Berry Farm. A pojutrze - Meksyk.

Ania, moja starsza wnuczka, ma za matkę chrzestną amerykańską straganiarką, panią Baron; mówią, że to jest przemienione z "baran", ja tam nie wiem.

"Ciocia Hela", bo tak się nazywa w rodzinie, wyemigrowała już jako dorosła dziewczyna z Polski, zaznała w latach trzydziestych biedy tak strasznej, że kiedyś powzięła zamiar rzucenia się w wodę, uratowały ją dwa dolary jakiegoś litościwego starszego pana, który dyskretnie poszedł dalej, nie wiedząc, że w tej chwili uratował życie ludzkie.

Życie ludzkie było czepliwe, założyła straganik z owocami przy drodze. Ameryka rosła, straganik rósł w stragan, ciocia Hela jest possessionatus, a i dla stosunków krajowych dosyć poręczna, bo ciotki wypytują - "z jakich to baronowych". Mówię, że z kurlandzkich, takich najlepszych. No, bo i prawda - z takich najlepszych, bo dzielnych. Z wielkiego pokrewieństwa światowego - pionierów.

Tu gdzie dojeżdżamy teraz - w Knotfs Berry Farm - w 1920 roku stało przy zapylonej drodze też tylko takie stoisko - z jagodami. Założył je Beniamin Knott, wyrobnik rolny wraz z żoną Kordulą (Cordelia) i czterema piskla-kami wołającymi "jeść".


Bosonogie dzieciaki ciągnęły przechodniów (takie spe-cies człowieka spotykało się jeszcze wówczas dosyć często) do stoiska. Nasze: czteroletnia Ewa i sześcioletnia Ania, kiedyś usadowiły się u wylotu drogi do naszej farmy, na trakcie, z dzbankiem lemoniady (patent własny), sprzedając ją na kubki przechodniom. Interes poszedł z kopyta, ale rychło uwiądł, bo przychodzili goście - dzieciaki z innych farm. Ania więc za każdy kubek wyczęstowanej lemoniady dolewała kubek wody i splajtowała.

Nic takiego nie zdarzyło się Knottom. Kordulą poczęła niebawem sprzedawać czarne jagody w słoikach, a niesłychane powodzenie się zaczęło, kiedy Beniamin wynalazł roślinę będącą mieszanką maliny z czarną jagodą. Interes począł lecieć na skrzydłach. Dokupywał akry pod uprawę. Obecnie te jagody, boysenbenies, importuje wiele krajów Europy.

Beniamin był z rodu pionierów. Jego matka jako sześcioletnie dziecko przebyła 5000 km ze wschodu w krytym wozie, jego babka opowiadała o trudach przejazdu przez pustynię, o surowych dniach poszukiwaczy srebra i złota, kiedy w ciągu kilku miesięcy stawały osady, aby w kilka lat potem opustoszeć.

Właśnie taka osada z rzędu ghost-towns (miast-widm), tak licznvch na szlakach eksploratorów, wznosiła się tuż przy stoisku. Rozpadały się shaki - drewniane domki, murszały domy klecone z adoby (gliny ze słomą), świeciły dziurami dachy z falistej blachy pokrywającej domki z werandami w stylu kolonialnym. Tu przed laty była kopalnia złota, po nocach świeciły saloony i domy publiczne. Drzewo stojące dotąd z tabliczką TU SIĘ WIESZAŁO na uschłym konarze świadczy o wartkim życiu środowiska rządzącego się krótkim prawem.

W Beniaminie wzbierały tęsknoty i dolary. I wówczas wskrzesił zamarłe miasteczko w dawnej postaci. Wykupił gdzieś hotel pionierski w starodawnym stylu, rozebrał, przewiózł, złożył. W nim zalokował panoramę obstalowaną u dobrego malarza. Na cześć pamięci matki. Według jej przeżyć z 1868 r. Widzimy kolisko wozów z płóciennymi budami, typowy obóz pionierski w pustyni, ustawiony obronnie na wypadek napadu Indian. Naga pustynia - w dali sinieją góry. Obraz zaczyna się ściemniać, rozbłyskują gwiazdy. W szybko nasuwającej się ciemności na-


9

8


grana taśma opowiada o mękach z pragnienia w bezwodnej pustyni. Przyciszony chór śpiewa "pieśń szlaku" ł potem błagalny hymn. Już jest zupełnie ciemno. Słychać przejmujący płacz dziecka proszącego o wodą.

Wychodzimy z panoramy i... natykamy się na odtworzony taki sam obóz, kolisko dwudziestu pionierskich wozów z typowymi baryłkami dziegciu do smarowania osi.

Dalej widzimy sprzężone wozy, ciągnione przez zaprzęg dwudziestu koni. Taki "pociąg towarowy" zdolny przewozić dziesięć ton służył do transportu towarów. Tylne koła tych wozów mają po dwa metry średnicy, są okute obręczami szerokimi na osiem cali, grubymi na trzy czwarte cala.

Beniamin Knott wykupił z czasem całe miasto-widmo i począł je pieczołowicie odtwarzać przy pomocy konserwatorów. To miasto, zwane Calico, istniało 15 lat, zatrudniając 3500 prospektorów. Nad domami wiszą odnalezione z tamtych czasów znaki cyrulików, szynków, rzemieślników.

Przypomina mi się miasto-widmo sprzed wojny - Dzis-na, wtłoczona w klin nad granicą radziecką, zamarła, zabita deskami, z połową domów nie zamieszkanych, rozpadających się.

Ale ambicją Knotta było pójść dalej: nie tylko zakonserwować, ale ożywić przeszłość. Oto przy typowej dla tamtych czasów balustradzie, służącej do uwiązywania wierzchowców, stoi kudłaty mustang, przy nim kowboj z coltem na biodrze rozmawia z dziewczęciem w namarszczonej spódnicy, z szalem na ramionach, w kapeluszu słomianym o szerokim rondzie.

Zatrzymujemy się, zdumieni tym widoczkiem, nie mogąc się połapać, kiedy nagle zajeżdża typowy dla tamtych czasów kocz, z którego wysiada pięknotka szumiąc robronami halek. Teraz rozumiemy, że Knott nie poskąpił ludzkiego sztafażu. Oto brodaty pionier w kraciastej koszuli, z meksykańskimi kolczastymi ostrogami, z pistoletami na obu biodrach, prowadzi wycieczkę rozentuzjazmowanych młokosów. Wyrywa pistolety, strzela z obu rąk, uczy, jak należy strzelać z przyrzutu, z biodra, z kieszeni. Opodal na turystów czekają ponieś, koniki pionierskie, posiodłane w meksykańskie siodła z wygiętymi łękami, z płaskimi strzemionami. Obok - kuźnia, przed którą kowal podku-


10


wa konia. Wycieczkowicze z zapartym tchem obserwują ten obrazek z życia przed potopem.

Oto saloon z ogłoszeniem LADIES WITHOUT ESCORT CORDIALLY INYITED (samotne panie mile widziane), który równocześnie był miejscem urzędowania władz. W oknie wisi ogłoszenie szeryfa zapraszające respectfully (z całym uszanowaniem) na uroczystość wieszania koniokrada. Zbiórka nazajutrz o godzinie 10 rano. Inne ogłoszenie zapowiada publiczne tarzanie w pierzu źle prowadzącej się niewiasty. Tyczy to najwidoczniej żony lub siostry któregoś ze stałych mieszkańców, bo "samotne kobiety" o jednoznacznej konduicłe są podejmowane z entuzjazmem. Oto plakat rysunkowy zapraszający na kankana. Przed sa-loonem ławeczka, na której usadowiono dwie gipsowe postaci dam lekkiego prowadzenia w strojach tamtoczesnych. Siadam między nimi, prosząc Królika, żeby mnie sfotografował. Ale widać z zazdrości drżały jej ręce i sfotografowała tylko czubki naszych głów. Za to ja ją uwieczniłem bez żenady między dwoma poszukiwaczami złota. "

Knott poprowadził linię kolejową dookoła swych posiadłości. Siadamy do jednego z wagoników ciągniętych przez przedpotopową lokomotywę z okuciami z brązu, z tłokami na zewnątrz. Zagłębiam się w czytanie staroświeckiego biletu kolejowego w formie długiego paska papieru, podającego szereg cennych pouczeń, bardzo przydatnych w czasie, kiedy kraj przebiegały pierwsze pionierskie koleje:

1. Nie oddawaj konduktorowi ani bagażowemu na przechowanie złotego piasku; przez to straciliśmy wielu dzielnych pracowników.

2. Mężczyźni niech zajmują miejsce przy oknach, żeby w razie ataku Indian kule nie trafiały kobiet, bo w naszych stronach o nie trudno.

3. Strzeżcie się szulerów.

4. Strzelanie z okien do bawołów jest zabronione.

5. Wykolejanie pociągu jest karalne.

6. Konduktor gasi o godzinie 8 minut 30 lampy naftowe u tych, którzy chcą spać.

7. Żadnych strzelanin nie ma być w wagonie; na to są westybule (przedsionki przy wejściu do wagonu).

8. Piecyki do gotowania strawy są rozpalane na godzinę przed czasem posiłków.

Pociąg zatrzymuje się na stacyjce, przy której znajduje się zrekonstruowana w pierwotnej postaci kopalnia. Wą-


ską ścieżką schodzimy w dół kanionu, w którym na strumieniu stoi młyn wodny. Drewniane koło wlewa wodę do korytek, nad którymi pochylają sią roznamiętnieni turyści z patelniami, w których przepłukują piasek. Płaci się ćwierć dolara za każdą przemytą patelnię. Prospektor w kapeluszu z szeroką kryzą, z pistoletem przy pasie, poucza żonę, jak lekkimi wahadłowymi ruchami powoli ulewać wodę, zostawiając piasek na dnie. Wreszcie na patelni już jest tylko nieco drobnego żwirku. Prospektor rozgarnia go palcami i pokazuje zachwyconej prospektorce błyskające, drobne pyłki złotego piasku.

- Ach jej! - entuzjazmuje się hazardzistka - słuchaj, zapłać kwodra (ćwierć dolara) za następną patelnię, on mówi, że czasem zdarza się samorodekl

Niewiasta poczyna przemywać drugą patelnię, a ja pytam prospekiora, czy to złoto, któreśmy znaleźli, nie świadczy, że kopalnia nie jest jeszcze całkowicie wyjałowiona.

Stary lis zerknął na zaperzoną przemywaczkę, czy aby czego nie dostrzega, poślinił palec wskazujący i sięgnął do skórzanej torebki na lewym boku; na czubku palca lśniło parę pyłków złota.

- Sprowadzamy złoty piasek z Alaski i każdemu przemywającemu dodajemy szczyptę.

Wówczas przypomniałem sobie, jak Murzyn fordanser poprosił w Paryżu żonę do tańca, a potem nieznacznie za każdym razem dostawał pięć franków i niewiasta cieszyła się, że ma powodzenie, bo "Murzyni lubią blondynki". Mówię więc drabowi:

- Obliż pan gruntownie paluch na cały regulator, zamieszaj pan nim dobrze w tej torebce, płacę za dziesięć porcji, dwa i pół dolara - było nie było!

Jeszcze zdążył wsadzić ten uzłocony paluch, zanim cała woda odpłynęła. Cóż za jubel! "A mówiłam!"...

- Niestety, regulamin nie pozwala przemywać trzeciej patelni. Rozumiesz, powstałby nowy run złoty, zleciałaby się cała Ameryka, a staremu Knottowi chodzi o to, aby kopalnia przez lata zwabiała turystów.

- Ach jej l Może mógłby się trafić samorodek...

- Spieszmy na stację, bo pociąg nadchodzi. Wsiadamy do antycznego wagonu. Ongiś wyjeżdżali nim szczęśliwcy z woreczkami namytego złota.


12

13


Nagle słyszą głos: - Hands upl... - i dwa strzały pistoletowe. To dwaj zamaskowani "bandyci" w strojach kowbojskich. Młodzi podróżnicy z mamusiami, z których każdy ma po dwa kapiszonowe pistolety u pasa, są w siódmym niebie. Strzelają "z biodra" z obu pistoletów naraz do bandytów przebiegających wagon. Nasz wagon mężnie się

broni.

Niebawem w następnym wagonie wybucha strzelanina. Jest to atrakcja jak bułka za grosz: taką samą przygodę już przeżyliśmy zwiedzając Disneyland, największy lunapark świata założony przez wielkiego Disneya.

Miasto-widmo Knotta jest jednak a-ientyczniejsze, odtworzone z czegoś, co istniało.

Pociąg zatrzymuje się przed stacyjką, od której idzie się do wielkiej restauracji, obfitującej w "pionierskie" smakołyki: befsztyki pieczone na węglach, bób ze sperką z kotłów na trójnogach itd. W roku ubiegłym skonsumowano tu ponad półtora miliona obiadów.

Ale my idziemy do "Chicken House", gdzie są wydawane wyłącznie kurczęta southern style, tzn. ich części opieczone w mące podawane w koszyczkach z frytkami.

Mama Cordelia Knott, słwiutka pani, promienieje dumą:

- Moi państwo, trza było pracy, by to wszystko z jednego standu owocowego wyprowadzić. Teraz 1750 osób na raz może zasiąść przy stołach, plac parkingowy mieści 4000 wozów.

Walter Knott, podobny nieco do Trumana, stwierdza

z dumą:

- Teraz, kiedy dzieci podrosły - o ileż jest lżej. S,yn Russel jest moim zastępcą, jeden zięć jest dyrektorem przetworów owocowych, które eksportujemy do piętnastu krajów, drugi zięć ma na głowie wyżywienie tych tysięcy zwiedzających, trzeci jest dyrektorem naszych wszystkich komunikacji z koleją łącznie, córki prowadzą na miejscu sklep z ubraniami sportowymi, turystycznymi i dziecinnymi, synowa - sklep z suwenirami, a każdy z 750 pracowników należy jakby do rodziny i ma udział w zyskach.

- Dad (tatuś) krzyczy na nich wszystkich, jeśli w niedzielę do kościoła nie idą, i sam się modli o nowe pomysły, aby wskrzesić przeszłość pionierów w barwach jak najżywszych - mówi syn.


- Ma tylko kłopoty, aby jego szlachetne tendencje zrozumiały należycie władze - dodaje jeden z zięciów.

Trudno się dziwić, inspektorzy podatkowi ze zrozumieniem akceptują takie, na przykład, pozycje:

Two bandits fuli time job (dwaj bandyci, zajęcie całodzienne).

Thiee bandits parł time job (trzej bandyci na półetacie).

Rozlegają się delikatne dźwięki - to staruszka w krochmalonym czepeczku, w pięknie krochmalonym, haftowanym, białym fartuchu, w mantykę sprzed stu lat, gra na jakimś bardzo prymitywnym klawesynie. Struny trącane piórkami wydają krótkie szklane dźwięki bez echa.

I tak oto świętujemy z rodziną Knottów dni minione, dni przysypane przez technicznego molocha.

Lokujemy się w archaicznym hoteliku. Nawet drzwi skrzypiące, ramy nie dopasowane ma dla stylu. I ma dla stylu - rzecz niebywała: dwie muchy.

Kiedy żona wyłania się z łazienki, mówię ziewając:

- Dzielmy ciężary życia: były dwie muchy, jedną zabiłem, ty zajmij się drugą,

- Niech sobie łazi - mówi żona.

Jest jakby wdzięczna Knottom za tę "żywą muchę".


14



\NEVADAfJ INEBRASKA W,-,,.

\ \. /u T A H f KOLORADO r r.rr >

X6. \ JS>". i I KANSAS l

Będziemy Kortezami

- Ojej, wieżowiec stanął! - woła Królik.

"Wieżowcem" nazywamy zwykły kuchenny budzik, który Królik musi wozić w swoim neseserku za karę. Upiera się bowiem, aby mieć maciupkie zegarki, tak maciupkie, że ich nie umie dokręcić. Na moje fulminacje dowodzi, że taki mały zegarek to na pewno idzie tylko dwanaście godzin z jednego nakręcania. Od kiedy zrzuciłem jarzmo na-i krącania żoninego zegarka, wozi sią z "wieżowcem", który jej służy na pozostałe pół doby.

Pyszniem się wyspał po tym zwiedzeniu Knotfs Berry Farm, jestem więc kooperatywny:

- Nie denerwuj się, te amerykańskie budziki mają to do siebie...

Królik podnosi wdzięczne oczy (raz przynajmniej nie ona będzie winna).

- ...że jak ich nie dokręcić, to stają. Sięgam w czeluści po ukrywany, Królikowi na złość, swój zegarek i jednym susem wyskakuję z łóżka z alarmem:

- Ósma godzina!...

A przecież dziś wielki dzień, wielka podróż. A przecież dziś my, Zofia i Melchior, przestajemy być Kolumbami. Już my nie Kolumby, już my Kortezy... Jedziemy odkrywać Meksyk.

Bo w tym pchaniu się poprzez amerykański kontynent spotkała mnie przygoda, jak naszego wiecznie pijanego kapitana małego stateczku, który kursował po Niewłaży. Wjechawszy kiedyś w łachę, wpadł do kajuty pasażerskiej z rozwianym włosem, obwieszczając z przerażeniem, że "Niewiaża skończywszy się".

Rozkładam mapę. U nas też "Ameryka skończywszy się". Doparliśmy do Pacyfiku, stoimy jak nasz airedale terier, który, dopadłszy wreszcie kota, stał z głupią mordą, nie wiedząc, co z nim robić. Przez ocean na Hawaje nie sko-


czysz, bo drogo... No więc, w prawo, na północ, czy w lewo, wzdłuż Pacyfiku, na południe?

W lewo, na południe, widzę na mapie tajemnicę: taki hyperborejski Hel - przylądek, wąską kosą wchodzący w Ocean Spokojny na... 1440 kilometrów. Jest to słynna Baja California, przynależąca do Meksyku.

Kiedy mi po raz pierwszy rzuciła sią ta Baja California w oczy, olsnąłem i powiadam do Królika:

- Zobacz - jedziesz dalej i dalej, jak przez cztery Polski, a ciągle musisz uważać, żeby do morza nie wpaść: z lewa morze, z prawa morze...

- O mój Boże, wszędzie morze, wpadniemy może - mówi zatrwożony Królik i w nagłym porywie woła:

- Nie!


16

17

2 Królik i oceany


Tym razem wiem, co w trawie piszczy: jak pojedziemy na północ, to w Santa Monica rezyduje Jadwinia Daabo-wa, w Los Angeles Zosia Bernhardtowa, w Monterey Minka Siedlecka, w Los Gatos Sally, dla odmiany, amerykańska psiapsiółka, w Stanford najukochańsza Alusia Sworakow-ska i tak by psiapsiółkami bezpiecznie można zapewnić sobie nocleg aż do samej kanadyjskiej granicy. - No, a na południu masz Helenkę w San Diego. Mała to pociecha. Zaraz za San Diego ta okropna Baja California, krok się zmylisz i już tylko rekiny...

Żeby ją uspokoić, wyciągnąłem mapę, jak na dłoni wykazywałem, że ten meksykański Hel nigdzie nie jest węższy jak sto kilometrów, ale Królik łypnął okiem na obok leżący opis Baja California przez misjonarza, Ojca Baeger-ta, z roku 1752. Czcigodnego ojca zaprzątała myśl, skąd się bierze czarna skóra u ludzi? Jeśli od tropików, to dlaczego zamieszkali od dwustu lat pod tropikami biali nie czernieją? A jeśli to kara za grzechy, to dlaczego - zapytuje ojciec Baegert - "nie bieleją, kiedy ich chrzczę, ani nie bieleje ich chrześcijańskie potomstwo?"

Ojciec Baegert informuje, że krajowcy żywią się ślimakami, gąsienicami i innym paskudztwem, a jeśli się zdarzy im kawałek mięsa, to według obyczaju caroma, uwiązują go na kawałku sznurka, połyka jeden, wyciągają mu z powrotem, połyka drugi, wyciągają mu, połyka trzeci...

Najgorzej, że współczesny uczony Homer Ashmanh w swojej The Central Desert of Baja California twierdzi/że we wnętrzu tej krainy nic się nie zmieniło, że i w XX wieku stwierdził istnienie caroma i że jest taki sam brak dróg jak w pierwszym roku naszej ery.

Dziennikarz amerykański, którego podbechtywałem na ten kawałek egzotycznego reportażu, bo wszak z Los Angeles można śmignąć do Baja California w dwie godziny i reporter za głupie nic będzie miał egzotykę, po którą inni za gruby grosz zapuszczają się w dorzecza Amazonki, nie czuł w sobie ducha Kortezów:

- Tam droga bita kończy się o 70 kilometrów od granicy amerykańskiej, w Ensenadzie. Już i na tym kawałku jest niebezpiecznie. Meksykanie radzi są okazywać arogancję Stanom Zjednoczonym. Przed kilku laty zatrzymali turystę amerykańskiego za prawo jazdy, nie pozwolili powiadomić amerykańskiego konsula i rok przetrzymali

18


w więzieniu. A w dół od Ensenady szkoda gadać... Wyprawili się dwaj reporterzy z San Francisco i nie wiemy o nich nic...

- Też siedzą?

- Chyba nie, bo to już pięć lat.

- Więc co?

- Pewno zapuścili się w dół od Ensenady i tam ich zjedli.

I to wszystko takie rozmowy przy Króliku...

Ale się już uparłem. Jak nic się nie zmieniło, to i obyczaje te same. Kortezowi po wylądowaniu krajowcy ofiarowali dwadzieścia najcudniejszych dziewcząt, z przecudnej urody donną Malinche na czele. Baja California jest mniejsza, na dwadzieścia hurys nie ma co liczyć, ale coś tam z tego obyczaju może zostało... Jedziemy!

No i to właśnie miała być ostatnia noc na ziemi amerykańskiej. Umyśliliśmy (na to pluralis następuje ironiczne westchnienie Królika) spędzić w tej Baja dwa miesiące dzielące nas od terminu zaproszenia do Fundacji Montalvo. Nie dla egzotyki, broń Boże (drugie Królicze westchnienie), tylko dla taniości. Homary jak cielęta po 50 centów... Napitki czterykroć tańsze... A o różnych kurkach, serkach - szkoda gadać. Za nic wyżyjemy. Jeszcze przyjdzie czas, że jej pokażę tę karteczkę z podziękowaniem dla mnie za Meksyk, którą z góry wypisałem. Trzeba tylko wyjechać tak wcześnie, żeby za białego dnia do Ensenady dobić, żeby gruntownie poszukać i od pierwszego dnia osiedlić się w jakimś wyszukanym lokalu na dwa miesiące. A tu "wieżowiec" stanął, zaspałem, jest ósma.

Wystrzeliliśmy jak z procy w słońce i w przygodę. Mkniemy autostradą Nr 101 wzdłuż Pacyfiku na południe. Powietrze jest przesiąknięte morzem i wczasami. Tu wszędzie raz po raz otwierają się prześwity na piaszczystą plażę, migają amerykańskie kociaki w bikini. Jakieś niezwykłe pomieszanie pracy i wypoczynku. Przecie oto jedziemy wzdłuż Long Beach - piątego co do wielkości miasta Kalifornii, o ćwierćmilionie mieszkańców, z fabrykami i wszystkim jak należy. I to Long Beach ma plażę jak

19


złoto, długości dwunastu kilometrów. Wszędzie kawiarenki, wynajem łodzi, przyborów płetwonurkowych, stosy plażowych kapeluszy, ciemnych okularów, koszul nylonowych o jaskrawo wymalowanych rybach, palmach, ananasach, wszędzie wywieszki Bait, tzn. sprzedaż żywej przynę-ty na ryby. Nie tylko na ryby; pod jednym z tych napisów "Przynęta" jest wyjaśnienie dodatkowe: Matching water skis and baiting suits for fiisky athlet.es (więc zamiast bathing suits - kąpielowe kostiumy, sprzedawca ogłasza baiting - przynętowe).

Mijamy Newport - wielkie centrum jachtingu. Cztery tysiące jachtów stoi w jego przystani - od najmniejszych do takich, jakim zawinął syn eks-dyktatora dominikańskiego - Trujillo, z orkiestrą złożoną z dwunastu muzykantów, z osłemdziesięcioma ludźmi załogi.

Wszystkie milionery się tu cisną pod to łagodne słońce Kalifornii. Tu w Newport moglibyśmy wjechać autem na prom oceaniczny i po dwu godzinach znaleźlibyśmy się na wyspie Catalina. Niezła wysepka, długa na 42, szeroka na 12 kilometrów, jest prywatną własnością rodziny Wrighley, fabrykantów gumy do żucia.

Jest tu trochę niedużych wysepek prywatnych. Sam omal się nie stałem mieszkańcem wyspy Santa Barbara koło Los Angeles.

Pewnego razu na jakiejś zabawie kostiumowej ukląkłem czołobitnie przed starszą panią przebraną za... papieża. Posłałem fotografię do znajomego w Rzymie z prośbą, aby przeadresował ją z moim listem z Rzymu do innego znajomego. Pisałem, nie szczędząc realistycznych szczegółów, jak to Kongres, idąc z pomocą pisarzom zza żelaznej kurtyny, przyznał mi dożywotnio trzysta dolarów miesięcznie, a kiedym wykazał, że i Królik nie jest od macochy, na dowód czego załączyłem jej artykuł - i jej odpalono trzysta dożywotnio. Że teraz jestem bezpłatnie w Rzymie jako przewodnik wycieczki amerykańskiej i jej członek. Milioner poprosił mnie o zamieszkanie w jego pałacyku na wyspie Santa Barbara, w zamian za co zapisze mi ten pałacyk w testamencie.

Na skutek czego uzbierałem w emigracyjnej prasie serię jadowitych wzmianek na temat "ten się zawsze urządzi" i zdumień, "jakim to ludziom" Amerykanie dają subwencję


(jako "taki to człowiek" w tym czasie napisałem antyemi-gracyjną broszurę Klub trzeciego miejsca).

Na to posłałem sprostowanie, tym razem z autentyczną fotografią - jak w piwnicy czyszczę kurze jaja, z adnotacją, że od skrzyni otrzymuję 50 centów. Z notatki skorzystało jedynie katolickie "Życie", stwierdzające, że z owymi dolarami - wszystko nieprawda i że okazuje się, że Wań-kowiczowi "nie brak tylko jaj".

Westchnąłem więc tylko, mijając drogę odchodzącą na prom ku Santa Catalina, ale nie było czasu.

Santa Catalina należy do Stanów Zjednoczonych bezprawnie. Po zakończeniu wojny meksykańskiej, kiedy Kalifornia odeszła do Ameryki Północnej, ówczesny prezydent Polk, wysławszy instrukcje dla delegacji ustalającej granicę, rychło w czas uświadomił sobie, że w instrukcjach nie była wspomniana Baja California i wszystkie wyspy przybrzeżne. Pchnął więc na gwałt kuriera z dodatkową instrukcją, ale kurier, wylądowawszy w Vera Cruz, zmarł na febrę. Meksykanie nie kwapili się dostarczyć znalezionej w bagażach zmarłego instrukcji i w ten sposób Baja California została przy Meksyku. Santa Catalina i inne wyspy, dzięki położeniu geograficznemu, przypaść Meksykowi nie mogły, ale de iure po dziś dzień są własnością Meksyku.

Im bardziej ku granicy, im bliżej tej egzotycznej Baja California, tym bardziej dziko powinno by się robić. Tymczasem autostrady gąścieją od samochodów, jedziemy w swoistej otoczce luksusu, ciągiem plaż, przerywanych od czasu do czasu dużymi centrami. Mijamy Oceanside, w którym co czerwiec odbywają się słynne targi na dziewczęta (wybór królowej plaż kalifornijskich), przecinamy wonny pas niezmierzonych pól kwietnych pod Carlsbadem, który przypomina pola tulipanowe i hiacyntowe w Holandii,, wreszcie przecinamy półmilionowe, rosnące jak na drożdżach San Diego, rozporządzające największym pono naturalnym portem świata - bazę marynarki wojennej Pacyfiku.

Meksykańska graniczna Tijuana już blisko, już tylko trzydzieści kilometrów. Zagęszczają się stacje obsługi, wisi nad tym wszystkim Wielka Przygoda.

Jeszcze tylko władować się na olbrzymi prom przez zatokę ł na tamtej stronie - Tijuana.


20

21


Jest niemożliwe zgęszczenie wozów. Piątek czy świątek pilno Amerykanom do tego gniazda szulerki i rozpusty zbudowanego dla nich, gdzie nie będzie na nich patrzył amerykański policjant, gdzie zrzucą za cichą ogólną umową krępujące cywilizowane formy i gdzie solidni przemysłowcy zjeżdżający lśniącymi cadillakami będą mogli odnaleźć w sobie dzikich przodków-pionierów.

Stajemy przed przydrożną kawiarenką, aby łyknąć ostatni haust kawy, który Amerykanin aplikuje sobie co sto mil.

Przed kawiarenkę podjeżdża od strony Meksyku station wagon. tzn. amerykański wóz osobowy wielkorodzinny.

Z czeluści station wagon poczyna się sypać nieskończona ilość dzieciaków, każdy z czymś meksykańskim na głowie, brzuszku lub pupce. Towarzystwo, waląc z pistoletów kapiszonowych, potrząsając meksykańskimi drumlami, produkując się kastanietami, wwala się na popcorny i lizaki, z punktu uruchamia szafę grającą i wrzeszczy o double--deep, podwójne lody, o coca-colę i dotighnuts, pożerane milionami ciastka drożdżowe. Za tym dopiero starsza kobieta, wlokąca dwuletnie za rączkę i piłoda kobieta trzymająca, zwyczajem meksykańskim, niemowlaka konno na biodrze. Wreszcie, zgrzany, spocony, właściciel tego wszystkiego, który ciężko opadł przy kontuarze tuż przy nas.

- Jakże tam, mieliście good time w Tijuanie?

- To było okropne - wytrzeszczył na mnie oczy z wyrazem pretensji, jakbym to ja go posyłał do Meksyku - Indianie tu, Indianie tam, nie można się było obronić, otoczyli nas zewsząd, rozdzielili mnie z rodziną.

- Ojeju - mówi z przejęciem Królik - no i cóż pan zrobił?

- A cóż ja mogłem zrobić? Musiałem kupić ten dywanik.


Raczkujemy

To jest rozkosz przejeżdżanie kanadyjskiej albo meksykańskiej granicy. Uprzejme kiwnięcie ręką amerykańskich celników i... już jesteśmy między jakimiś drewniakami na brudnych ulicach. Kupa obdartusów domaga się czegoś od nas, siedzimy, zablokowawszy wszystkie szyby wozu, aż nie podszedł czekoladowy na gębie mundurowiec meksykański z wielkim jak armata pistoletem dyndającym na biodrze, obejrzał szczepienie ospy, dał w ręce drugiego, który spytał, czy nic nie mamy. Nie wiedząc, czego nie mamy mieć, zapewniłem, że nic, i... ruszyliśmy w Ti-juanę.

Mater Dell A toż co? Z lewa, z prawa, z przodu i z tyłu równocześnie najeżdżają na mnie i potrąbują. Potrąbują tak wesoło, że orientuję się: to nie żaden napad, tylko normalny ruch według tutejszego fasonu. Wjechaliśmy na plac centralny; począłem w swojej naiwności rozglądać się za bankiem, aby zmienić dolary na pesos. Dlatego w swej naiwności, że te same pesos wymieniłem z powrotem w tymże banku wyjeżdżając z Meksyku - przez dwa miesiące pobytu płaciłem amerykańską walutą.

Cały bank pełen urzędniczek-czarnogłówek i urzędni-• ków z zabójczymi wąsikami i baczkami. Wracając zaszedłem na szklankę piwa. Na ścianie napis (po angielsku): i.Jeśli pijesz, by zapomnieć, to przedtem zapłać." Przy kontuarze zległa na mnie stukilowa Carmen, żądając, abym jej postawił piwo. Przy stolikach siedziały odwody z kwiatami w kruczych włosach.

Wyskoczyłem chybko, pomykając do ślubnej żony. A tu Królika ani na lekarstwo. Dopieroż przycwałowuje zemocjo-nowany: brunet z baczkami i wąsikiem zaproponował jej zwiedzenie miasta.

Błogosławię bruneta, że ją przepłoszył od obkupywania się widokówkami. Wszem i wobec naszym przyjaciołom we

23


wszystkich stolicach Polski, we wszystkich miastach powiatowych, we wszystkich pomniejszych aż po Kozie Pupki włącznie (gdzie też mieszka jedna z koleżanek z pensji panny Jastrząbowskiej) oświadczam, że skoro otrzymują pocztówkę z toreadorem, mustangiem, grzechotnikiem, obłokami nad niebieską wodą, palmą, skorpionem, z sombrero, z sarapą, kaktusami, palmami etc., etc., a pod tym podpis nieczytelny i natchnione: "chcielibyśmy, abyście tu byli", to niech wiedzą, że w tym pluralis, przywłaszczonym bez mojej autoryzacji, ukrywa się światu życzliwy - Królik.

Dobrze więc, że brunet z baczkami zdążył ją wystraszyć, ale swoją drogą należy Królika zmonitować:

- Dlaczego łazisz po tej zakazanej Tijuanie? Mogłaś z powrotem nie trafić do auta.

- Każdy głupi ma swój rozum - wydyma się Królik - idę jak w dym zawsze do auta najkrzywiej ustawianego przy chodniku.

Ruszamy do wyjazdu. Plakaty zapowiadają walkę byków - widzieliśmy tego dosyć w Hiszpanii. Plakaty reklamujące Jai Mai... Tłumaczę Królikowi, że to to samo co pelota (gra w piłkę rzucaną z koszyka, przedłużającego rękę), którą widzieliśmy w Pirenejach. Nie, nie zatrzymamy się. Dalej, w prowincjonalny Meksyk, gdzie czeka nas cisza i taniocha!

Za Tijuaną od razu nie ten kraj, nie ta epoka, nie ten krajobraz nawet. A przecież mkniemy brzegiem tego samego Pacyfiku.

Góry niskie, nagie i bure. Między nimi nasze auto meandruje po wąskiej drodze jak jaszczurka. Deszczyk rzęsisty i rzadki, dobrotliwy i prześwietlony słońcem, poczyna kropić. Koloryt jest kremoworóżowy i rześki, bramowany od prawej strony wskakującym od czasu do czasu w pole widzenia mocnym szafirem oceanu.

Królik, przysięgły back-seat-driver, kierowca z tylnego siedzenia, uważa za swój obowiązek w tym okropnym kraju (gdzie amerykańskich kierowców wsadzają na rok bez uwiadomienia konsula) odczytywać uważnie mnożące się znaki drogowe: isąuieida (w lewo), camino sinuoso (droga kręta), despacio (zwolnić), ale załamuje się na derecha (w prawo) i derecho (wprost). Zapamiętaj tu, kobieto.

Najwięcej jednak jest tajemniczych napisów peligro (nie-


bezpiecznie), co Królika przejmuje przerażeniem, Bo - co niebezpiecznie? Może przepaść, może głaz, może rozkop albo barierka, albo woda...

- No i może uprzedzają, że w danym miejscu zwykli zasadzki urządzać desperados, bandyci.

- Nie - Królik nieraz rozpoczyna zdanie od przeczenia - ale żeby pisali, co peligroso.

Nagle zza skały wyskakuje wielki napis CURVA PELI-GROSA.

Parskam śmiechem, bo sam się na chwilę stropiłem, kiedy Polak, mechanik samochodowy, urodzony w Kalifornii, obrządzając mi wóz przed drogą ostrzegł, że w Meksyku trzeba się strzec tych "kurwów peligrosów", niebezpiecznych zakrętów.

Zapewniam Królika, że będę się strzegł ich bardzo tu, w Meksyku, i na każdym miejscu, amen.

Wdzieramy się między skały, droga idzie w górę, przypominają się partie w Arizonie. Kaktusy czepiają się rozpadlin. Z najwynioślejszego punktu widzimy morze i znów spływać poczynamy spiralami ku oceanowi.

Napis - Hombies trabajando (ludzie pracują). Istotnie, nad przepaścią na zakręcie wbijają paliki. Pewno z czasem zrobią barierkę ochronną. Ale czemu dopiero teraz?

W dole robi się przytulniej. Między skałami coraz więcej zielonych poletek. Rosną na nich niezwykle rzadkie, pojedyncze kłosy jęczmienne. Myślałbym, że to samosiejki, gdyby nie to, że raz po raz trafia się przy nich campesino, chłop, z krzywą maczetą, którą ścina kłosy.

- Mógłby wygodniej używać nożyczek - mówi zgorszony Królik.

Zjechawszy nad ocean, poczynamy trafiać na poszczególne "resorty". Są to drewniane domki przy kolejnej plaży. Zatrzymawszy się przy jednym z nich na szklankę kawy, otrzymujemy, postawioną na brudny, drewniany szynkwas, filiżankę amerykańskiej instant coffee, tyle że o parę centów drożej.

Potrząsani wojowniczo wymienionymi pesos i stwierdzam, że to już kres drożyzny amerykańskiej. Od jutra - indyk i homar za bezdurno.

- Pusiu, ty jesteś genialny - mówi z podziwem Królik - jak ty się umiesz urządzać!

- Już Kazimierz Brandys napisał, że jestem zaradny...


25

24


- ...i że brak ci namiętnego spojrzenia na fakty - nie darowuje Królik.

- Jemu samemu brak, jego cioci, jego wujkowi! - mówię bardzo niezadowolony.

Oho! Szklany pawilon eleganckiej restauracji nad morzem. I parking na przyczepy - w tym sezonie jeszcze pusty. Pod nami - Ensenada. Wielka błękitna zatoka To-dos Santos (Wszystkich Świętych) między rojem domków. Już wjeżdżamy między nie.

Dojeżdżamy do jakiegoś placu, na którym stoi jakiś pomnik. Jest to padre Miguel Hidalgo y Costilla, który w 1810 roku wszczął rewolucję przeciw Hiszpanom. Acz stłumiona, jest teraz datą święta niepodległości. Każda niepodległość, chociaż to rodzaj żeński, lubi się postarzać.

Na wyciągniętych rękach ojca Miguela wiatr powiewa smętnie zerwanymi kajdanami, sumiennie ubielonymi przez kawki.

Co tu robić?

Wołam taksówkę, prowadzoną - okazuje się - przez dwóch ludzi. Siedzący przy kierownicy przypomina wieloryba, towarzyszący mu - konika morskiego. Każemy się wieźć po hotelach, motelach i pensjonatach. Naturalnie do tych pierwszorzędnych nie zajeżdżamy, w tych drugorzędnych jest brudnowato, ale również dolarowato.

Konik Morski jest nieoceniony - wyskakuje przed każdym hotelem jeszcze w biegu i zanim stanęliśmy, już przyholowuje do auta portiera czy właściciela. Nie wiem, czemu każdy z nich pogryza wielkie kandyzowane jabłko na patyczku, co mnie rozczula, przypomina bowiem nasze urzędniczki, pojadające pajdy chleba przy dawaniu informacji. Ale tu przez wypchane gęby mogę zrozumieć przynajmniej jedno: pięć, sześć dolarów za dobę za pokoik z kuchnią albo 80-100 dolarów miesięcznie.

Wreszcie szoferska fauna morska wywiozła nas na rozlewisko piasków. Wjechaliśmy w ogrodzenie, nad którego bramą wisiał szyld "Motel El Rey". Przejechaliśmy prowadzącą od niej alejką agaw i już na jej końcu czekał Konik Morski z przyholowaną właścicielką.

Babina była śniada, przy kości, ze śladami jeszcze trwającej urody, mówiąca płynnie po angielsku.

Przypadliśmy sobie do gustu, zwłaszcza że lokal złożo-


ny z dużej sypialni, przestronnej kuchni i łazienki miał kosztować 60 dolarów miesięcznie.

Zastrzegłszy się, że jeśli się nie spodoba w ciągu pierwszych trzech dni, będziemy się mogli wynieść opłaciwszy po 5 dolarów za dobę, wprowadziliśmy się niezwłocznie, A więc z punktu bez straty na hotele. "Pusiu, ty jesteś genialny."

Gospodyni jest żywa jak skra. Podejrzewam, że może golnęła sobie teąuili, miejscowej wódki. Została więc w naszych rozmowach jako Teąuila.

- Oj - jęknął Królik z łazienki - woda czarna idzie!

- Zejdzie i będzie czysta.

- Aj - jęknął wyjrzawszy na zewnątrz - Murzyn koło nas mieszka!

- A cóż za rasizm! - zgromiłem. - Pamiętaj, że jesteśmy z demokratycznego i biednego kraju. Murzyn Murzynem, ale za to od jutra indyk - za tyle, co kartofle w Los Angeles, a o homarze już i nie mówię. Homary - za bezdurno.

Królik sią wczepił w Teąuilę, czy ma dzidziusiów. Dzidziusiów nie ma, ale trzy córki jak łanie, dwie mężatki, jedna na wpół... A współtwórca tych wyrobów? Owszem, istnieje, nazywa się seńor Commacbio: O, właśnie wjeżdża, jeździł do San Diego, do USA - po żywność.

- Do USA po żywność? - nogi załamują się pode mną.

Z wozu gramoli się pękaty seńor Commachio i potrząsa pięknym indorem w cynfolii. Przywiózł go na rocznicą ślubu.

- Może i homara też - jadowici Królik. Hołdowniczy w powodzeniach, jest bezczelny, jak mi się co nie uda.

Układamy się na sen tej pierwszej nocy w Meksyku.

Królik, jak to Królik, widzi, żem sią speszył tymi koszami żywności ze Stanów Zjednoczonych, i chce mnie pocieszyć:

- Słyszysz? Żaby... - mówi z ożywieniem, bo wie, że podczas całej drogi wzdychałem za polską żabą nad rowem porosłym rzęsą. - Jakoś inaczej kumkają, ale zawsze...

Istotnie dźwięk się nasila, przybliża, ogarnia moteł.

- Gdzie te stawy? - pyta.

- Nie słyszysz, że to drzewa grają, jakby wióry kto z nich darł?

- Może żabki drzewne?.


27

26


- Opiekane i z chablis.

- Ty byś tylko...

- Jadł? No, Jan Chrzciciel...

- Jadł szarańczę, a nie słyszałam, żeby żaby.

- Żeby żaby, żaby żeby, ale to właśnie skrzeczą cykady, kuzynki szarańczy i pasikoników, które ususzone w soli serwuje, się do koktajli.

Z początku drażnił mnie ten skrzek cykad, idący za mną od Cypru przez Bliski Wschód aż tu, na drugą półkulę.

Sens cykadziego życia?...

Siedemnaście lat żyje cykada w ciemnościach, w czeluściach podziemnych. Zaczyna się to, kiedy samica nakłuje jajowodem liść, znosząc jaja. Wylęgłe gąsienice spadają na ziemię, wkopują się, budują swoje mieszkanko przy korzeniu, którym się żywią. Tam przechodzą sześć przepo-czwarzeń - przez długie siedemnaście lat! Może przy każdym przepoczwarzaniu się przenika ich kruchy kształt przeczucie wyłonienia się na świat - ale zamiast tego skuwa je pancerz ponownego przepoczwarzenia.

Aż na siedemnasty rok, jednego dnia, wszystkie wyłażą z ziemi. Naliczono w obrębie jednego drzewa dziewięć tysięcy otworków-wyjść. Nie mają żuchw jak szarańcza, tylko rurki, którymi wysysają sok roślin. Są gotowe do bytowania pod kopułą gwiazd. I do miłości. Mają cztery cm długości, rozpiętość ich skrzydeł wynosi osiem cm. Na coś musi służyć ta wspaniała postawa. Ledwo spróbowali wy-borności soków roślinnych, już nadciąga na nie inny po- • tężny smak życia - miłość. Inicjatywa należy do samców! Mają z obu stron brzucha tablice akustyczne, rowkowane membrany, o które trą jak oszalałe rowkowanymi nogami. Przycupione samice mają uszy - pod brzuchem.

Teraz, kiedym zrozumiał, to już nie jest dla mnie nieznośny skrzekot. Drzewa dookoła naszego motelu buchają namiętną pieśnią miłosną, ślepą żądzą, która po spełnieniu się zejdzie pod ziemię, by ponownie eksplodować za siedemnaście lat.

- I oni jutro znowu będą to robić?

- Oni zwykli to robić przez sześć tygodni!

- Jak oni się nie wstydzą tak się ogłaszać na cały świat?


Królik budzi się z promiennym uśmiechem:

- Psy szczekają...

Istotnie. Nawet naczelny szczekacz bardzo poczciwym basem. Takim, co to przy tym merda się ogonem. No, tośmy dobili na wieś.

Wychylam się oknem. Motel ma długi korpus z "apartamentami", przed nim takiż podłużny podwórzec, na którym stoją wozy gości i podium. Na tym podium osklepiona cementem sykomora, pod sykomorą ruszt wmurowany w kamieniu, stół ł ławy do sjest na świeżym powietrzu.

Na murku suszą się w wysoko już stojącym słońcu przybory płetwonurkowskie: gumowe ciężkie kombinezony, płetwy, zbiorniki na tlen, okulary, hełmy, proce. Ci już zdążyli wrócić z wczesnego połowu.

Przysiadłem na murku, prażę się w słońcu jak jaszczurka: rozumiem, jak jaszczurkom przyjemnie jest kontemplować świat.

Wzdłuż bramy wiodącej na ulicę, jak oko lunety w alejce agaw i różowych pelargonii, przesuwają się pod słońce jakby wycięte z papieru postacie w sombrerach. Kłęby kurzu ciągnące ulicą robią jeszcze bardziej abstrakcyjnym ten widoczek, w którym nagle pojawia się dziewczyna z szopą kruczych włosów, w czerwonym swetrze. Zielona kropa dwuletniego bimbasa przykucnęła przy kole mego wozu i coś majdruje. Ten płowy krajobraz sprzyja eksponowaniu koloru.

Oj, już jest kolor. Idąc wzrokiem z dołu w górę widzę najpierw cynobrowe ciżmy, po czym kobiece nogi w obcisłych, purpurowych dżinsach. Dążąc w górę, widzę tylko nogi i nogi - końca im nie ma? W pewnym miejscu jednak się kończą, dalej harmonijnym falowaniem posuwa się przez ten piaszczysty podwórzec purpurowa pupka, po czym nad nią rozwija się kolorowa orgia: jedwabna bluz-ka-kaftanik, wdziana luźno na spodnie, cała tłoczona w szafirowe morza, zielone mangrowce, złote rozgwiazdy, nad tym wszystkim usta wymalowane na rozcięty granat, wszystko pokryte szopą paląco rudych włosów.

- Gee!... - mówi piękność (pobeknięcie uniwersalne) i siada na ławce koło mnie, składając torby z wiktuałami. Otwiera srebrnymi paznokciami butelkę brunatnej, mroźnej coca-coli i chciwie pije.

Zerkam na nasze okna, czy w nich się nie czai Królik.


29

28


Ani chybi oceniłby, że to jakaś peligrosa ze znaków drogowych, których przysiągłem się wystrzegać.

- Gee!... - sieknęło dziewczę,- dudląc z kupionej butli zimną coca-colę - galon bym tego wypiła; znowu się czuję, jakbym miała swoje osiemnaście.

Obrzuciłem wzrokiem jej młodziutką sylwetkę:

- Chyba nie ma pani więcej.

- O, mam już dwadzieścia.

- Cóż za różnica?

- Mąż i dwa niemowlaki.

Z jednego z numerów wybiegła inna:

- Masz tu klucz do mieszkania.

Z mieszkania dał się słyszeć wrzask niemowlaka i piąk-notka odkołysała się. Jej towarzyszka, nieco starsza, zdradziła ochotę do rozmowy.

- Obie przyjechałyśmy tu w sprawach rozwodowych.

Przypomniałem już sobie te liczne szyldy adwokatów rozwodowych, które wczoraj widziałem, wjeżdżając do Ensenady.

- Ona ma dwa łata małżeństwa i dwójeczkę. Ale ja mam sześć lat i czworo dzieci. Zobaczy je pan.

Posłyszy - skorygowałem w duchu z goryczą. - Pieski bukoliczne, wsi zaciszna - cholera l

Jejmość parło do zwierzeń.

- Mąż mój jest karciarz. Mieszkaliśmy w San Diego. Dzień w dzień odchodził u nas w domu poker z popijawą. Wreszcie pewnego dnia miałam tego dosyć, oświadczyłam, że biorę dzieci i jadę do mamy w Los Angeles. Mój mąż nie stawiał przeszkód, ale okazało się. że jak tylko siadłam do wozu, zamówił awionetkę i... - chlipnęła - ...wchodzę do domu mamusi, a tu cała kompania gra u niej w kuchni w pokera i popija.

Z biura motelu żeglowała Teąuila, wywabiona jękami z apartamentu nr 3.

Apartament nr 3 należał do nas, a jęki były najauten-tyczniej Królicze. Królik mocował się beznadziejnie z kra-

nem.

- A któż z kranu bierze wodę? - zdumiała się Teąuila.

Wzięła nas ku bramie i poczęliśmy czatować. Niebawem rozgrzmiała trąba i z kłębów pyłu ukazało się coś lśniącego i potrąbującego. Była to platforma z rusztowaniem


w otwory, a w każdym otworze tkwił gąsior z wodą. Taki gąsior kosztuje 12 centów.

Jęki powtórzyły się po pół godzinie. Z kranu nie szedł gaz. Macierzyńska Teąuila wypromenowała nas za bramę, gdzie już za zakrętem popiskiwała, tylko cieńszym głosem, inna platforma. Niebawem z kłębów pyłu wyłoniła się platforma / gąsiorami gazu.

- Daj spokój - mówię - już ty obiadu z tym wszystkim nie fcdążysz upryczyć.

A tu przed bramą przeciąga wyjątkowy dobór chińskich cieni, i to z hałasem. Najprzód przemajtał się wielki brzuch, nad nim sombrero, na nim olbrzymi bęben. Za bębnem przepiskały się jakiejś fujarki, dopieroż dreptały jakieś piaskołazy sklecone czwórkami.

- Dziś święto narodowe na stadionie - mówi Teąuila.

No to już... Skoczył Królik, skoczył ja, pomykamy obydwa.

Na stadionie szkoły a szkoły. Każda w innych mundurkach. Na stadionie ktoś wyje morte i patria. Coś bardzo po polsku - u nas też ojczyzna i śmierć bywały przez wieki przyprawą każdego obchodu, jak pieprz i sól.

Wreszcie tańczą dzieciaki przebrane w indiańskie kostiumy. Podindianione pyszczki pasują do nich więcej niż do marynarskich bluzek uczennic. Małe to, kurduplowate, ale oczy jak gwiazdy, zęby, cera... Odpalić od wuja Sama nieco żarcia, to i tym dziewczynom nogi się wyciągną jak naszym Kaśkom w drugim pokoleniu w Ameryce.

Szkoda tylko, że tymi dziewczynami dyrygują straszliwe, wysuszone megery w czarnych szatach - jak z Sabatu czarownic Goyi. Jakaż tam musi być niewola w tych szkołach!

Zatrzymujemy auto, aby poprosić parę idącą chodnikiem o wskazanie meksykańskiej restauracji. Kobieta ma takie oczy w migdałowej oprawie, że nic nie rozumiem, co mówi. Ruszam wolno, chciałoby się coś wiedzieć o tych oczach. Przypomina mi się młodość, czekanie cudów za każdym załomkiem ulicy. Nic z tego nie ma w Stanach, gdzie kobietę odarto z wszelkiej tajemniczości.


31

30


Restauracja "El Rancho", to mi dopiero restauracja!

Na wstępie wielkie palenisko, przy palenisku gruba Meksykanica z furią robi toitille. Są to gorące przaśne placki, które jej spod ręki rwą kolorowe kelnerki, roznosząc zamiast chleba przy potrawach. Meksykanica rytmicznie dudni po stolnicy i to jednostajne klaskanie jest melodią zakładu. Sześć długich rożnów, po sześć kurcząt na każdym, obraca się nad paleniskiem.

Wewnątrz, na ścianach, wiszą wypchane żółwie, rekiny i inne stwory morskie. U góry wnęki z egzotycznymi roślinami. U dołu pływają między stolikami (jak ryby kolorowe w akwarium) kelnerki w bufiastych meksykańskich spódnicach, nadkolorowych chustach, manelach, zausznicach do ramion, naddużych grzebieniach w nadczarnych włosach.

Zastanawiam się, czyby nie wziąć bouillabaisse.

Seńorita, widząc namysły, podsuwa:

- Dzisiaj jest paella.

Wreszcie wjeżdża paella. Smacznie to zapiekane, niepotrzebnie jednak ugarnirowane żółtymi strączkami chile, piekielnego pieprzu południowoamerykańskiego. Odgarnąwszy chile, zabrałem się bezpiecznie do paelli.

Cóż ja tu będę mówił?... Kiedy Czechów opisuje uroki należycie przygotowanego prosiaka pod chrzanem, ogranicza się do informacji, że częstowany, spróbowawszy tej doskonałości "tichońko pożal choziainu kolienku i mołcza prosleziłsia" (bez słów uścisnął kolano gospodarza i oczy mu zwilgotniały).

Ja wolę podać przepis, po który pomaszerowałem do kucharza. Z pewnymi adaptacjami można by to odtworzyć w Polsce. Przestałem już przyjmować zaproszenia na kołduny, ale na trzy pierwsze "polpaelle" - przyjadę.

A oto przepis:

Półtora kg duszonego kurczęcia w małych kawałkach 25 dkg duszonej wołowiny pokrajanej w kostki 25 dkg ćwiartek pomarańczowych

6 łyżek stołowych oliwy

l duża cebula

3 ząbki czosnku 25 dkg pomidorów obranych ze skórki i posiekanych

2 małe strączki pieprzu tureckiego, oczyszczone z nasion i przetarte

l puszka papryki


Tuzin clamsów (rodzaj ostryg) 25 dkg krewetek 25 dkg homara

25 dkg ryby (np. halibut, ale może być, sądzę, sandacz lub szczupak, a najlepiej - co popadnie)

2 filiżanki ryżu

4 filiżanki wody 25 dkg gotowanego groszku

8 małych gotowanych jąder karczochowych

l łyżka stołowa pietruszki

l łyżka stołowa białego wina sec Sól i pieprz - do smaku

Zasmaż kurczaka i wołowinę w oliwie, najlepiej w kamiennym garnczku. Potem kolejno dodawaj zaprawy, następnie skorupiaki, wreszcie rybę. To wszystko duś 3 minuty. Następnie pokryj wszystko trzykroć przepłukanym ryżem, wlej cztery filiżanki wody, zagotuj, nakryj, trzymaj 5 minut, gotując szczelnie zamknięte. Wówczas odsłoń pokrywę, wsyp pietruszkę, szafran, wlej wino i trzymaj, ciągłe lekko mieszając, dwadzieścia minut na małym ogniu. Mieszaj drewnianą łyżką, z wyczuciem, aby nie zrobić masy z tego, co gotujesz. Wreszcie zapiecz to wszystko, umieściwszy na 10 minut w piecyku o temperaturze 170 stopni.

Krewetki, czasem homary, są w delikatesach. Bez clamsów można by się obejść, chybabyśmy zeksperymentowali z polskimi małżami? Dlaczegóż by nie, skoro polskie snoby zajadają się we Francji escargot w burgundzie, gre-nouille po wiedeńsku, a tu nie tknie żaden winniczka ("pokaż rogi") ani zielonej żabki, eksportowanej z Polski do Francji. Tak samo wcinamy najtańszy morski przysmak - mule, a są to zwykłe małże morskie, czyżby tak inne od naszych słodkowodnych?

Pierwszy człowiek, który ząbki kobiece przyrównał do perełek, był poetą. Pierwszy człowiek, który odważył się zjeść ostrygę, był geniuszem.

Otwieram konkurs na geniusza, który pierwszy zje małże. Można by też zamiast homara dać polskie raki, a zamiast karczochów dać grzyby - których gastronomiczne głuptaki po świecie nie doceniają - np. cienkie plasterki krajanych przez całą szerokość prawdziwków.


32

33

3 Królik i oceany


Publiczność w kapeluszach na głowach, knajpa jest niedaleko portu, jakiś lud morski, rybacki. Nieco ciekawskich turystów,

Z przeciwległego końca sali patrzą uparte oczy. Tkwią w twarzy kobiecej, ściętej w trójkąt - jakaś bryła geometryczna, takie widziałem na płaskorzeźbach azteckich przed trzydziestu pięciu laty w muzeum w Mexłco City. A może u kubistów.

Aztecka twarz patrzy na żonę - na błękitne oczy, zaczesany, mazowiecki nosek. Tego nie niszczy czas. Widzę, że żona stopniowo jest złapana w to spojrzenie - obie kobiety patrzą na siebie z zachłanną ciekawością, ślą bezsilne rozpoznawcze sygnały przez zalegające ciemności tysiącleci.

Bliżej siedzi zakochana para amerykańskich turystów. Tu - wszystko znajome. Chłopak wziął z flakonika na stoliku kwiatek i - meksykańską modą - wpina go we włosy dziewczynie.

Królik rozpromienia się - bardzo lubi, jak się kochają, rKoi* wvb"rzvdza się na parki całujące się po paryskich kawiarniach. Równocześnie nie zapomina o smrodku dydaktycznym:

- Chciałabym mieć drugiego męża, żeby mi dawał małe prezenty.

- To już lepiej niech on ci daje duże, a ja będę dawał małe. Królik nieoczekiwanie się wzrusza:

- Co dzień kwiatek? Ot, taki malutki - pokazuje na palcu.

- Nawet większy. Nawet siedem. Wiesz, cudne są teraz sztuczne. Kupię komplet i na każdy dzień tygodnia będziesz miała po innym kwiatku. Tylko nie gub, to taki komplet starczy do złotego wesela.


tego rybożerstwa. Wiedząc jednak, co to ryż hiszpański, przyciągnąłem z sobą prewencyjny galon wina czerwonego (na galony taniej).

Późno już było, kiedy żegnaliśmy się zamglonymi głosami, oni - przysięgając się, że polskie girlsy są najcud-niejsze na świecie (ach, jak miło ich żegnały - "na zdar..."), ja - na wpół z płaczem - że płetwonurkowie to jedyna profesja, która mi odpowiada, że minąłem się z powołaniem i że oni muszą zaraz, natychmiast i stanowczo mi powiedzieć, czy mogą się jeszcze naedukować i czy będą mnie uczyć...

Jeden - ponurzec, który pił najmniej - miał pewne wątpliwości techniczne, czy mój korpus w ogóle da się w wodzie zanurzyć, ale dwaj pozostali byli pełni najlepszych myśli i uchwalili, że choć im się urlop kończy, musowo zostają, aby mnie uczyć.

Niestety, następny poranek ukazał pusty przymurek. Zniknęli bez śladu.

Ale pierwszy smak płetwonurkowski pozostał.

Zobaczymy jeszcze, co z tego wyjdzie.

W każdym razie Królik ma o co się niepokoić. A to konieczne dla higieny, moralnej kobiety.


W naszym motelu Teąuila baluje w swoim pawilonie. Płetwonurkowie, których sprzęt suszył się na przymurku, przywieźli połów, przyrządziła go w ryżu po hiszpańsku.

Ponieważ, według teorii niejednokrotnie sprawdzonej przeze mnie i pociotków na Żmudzi, człowiek co kwadrans może jeść bez wzdragania, co godzinę chętnie, a co dwie godziny gwałtownie - wiać przypisałem sią ochoczo do

34



Rypcium - Pypcium

Otóż czas jest powiedzieć, co to jest Rypcium-Pypcium. To jest pamiętnik Królika.

Królik jest pamiętnikarz zawzięty. Od najwcześniejszych lat.

Kiedy byłem jeszcze narzeczonym, wykryliśmy ze Staś-kiem, jej bratem, stos cały grubych zeszytów, od najniższych klas szkolnych do ostatniej chwili, w których szlachetnym gotykiem szły piramidalne zwierzenia, kolejne jaki i zachwyty. Słowem - Rypcium-Pypcium.

Boże, cóż to było, kiedy, zabierając się do kolejnego pisania, Królik zobaczył taki oto wpis:

Napis na odwrocie okładki: "Nikomu czytać niewolno" zauważyliśmy dopiero po odczytaniu calbści.

Zgnębieni tym faktem

Stasiek Mel

Rypcium-Pypcium przez długie lata małżeństwa był, że tak rzeknę, na stopie półlegalnej. Ukrywany starannie, ale w miejscu, o którym jednak wiedziałem, przydawał się czasami na rozszyfrowanie much w nosie. Choć mężczyzna jest za tępy, aby nawet mając szyfr, te muchy wyrozumieć.

W czasie podróży Rypcium-Pypcium powoli zaczął się przydawać i z wolna legalizować. Ot, choćby i w korespondencji o wczorajszym dniu. Czy ja bym pamiętał, że w ,,E1 Rancho" wisiały na ścianie wypchane żółwie itd? Mniejsza o to, że dekoracyjny, wyrzeźbiony w drzewie model konika morskiego był zanotowany jako "wypchany, tylko wiele-kroć większy". Byle czytać Rypcium-Pypcium z kluczem, to się odrzuci, co nie trzeba, ale o wielu rzeczach przypomni: Jest w nim mgiełka dni, które idą, delikatny pastel na rąbkach naszych przygód. Zaczynam się kochać w Rypcium-Pypcium.

36


Dziś właśnie nastąpił dzień historyczny, kiedy Rypcium-Pypcium otrzymało inwestyturę.

Dawniej było to tak, że lennik klękał, a suweren wręczał mu symbol nadawanej funkcji, zależnie od jej charakteru: miecz - wojownikowi, grudkę ziemi - obszarnikowi, pieczęć - dygnitarzowi. Pamiętam inwestyturę, która doto-czyła się do naszych czasów - było to coroczne nadzielanie łąk białoruskim chłopom, którzy zgłaszali się do tego aktu, przynosząc jajka w węzełku. Jajka miały znaczenie lenne ł nie wyobrażam sobie, by nadanie kawałka łąki mogło nastąpić bez przyjęcia tej symbolicznej daniny.

Inwestytura Rypcium-Pypcium odbyła się podobnie, bo kiedy Królik przy rannym śniadaniu podawał mi rytualne jajka (co to białko musi być ścięte, a żółtko nie - wieczna udręka Króliczego żywota), odchrząknąłem uroczyście i wręczyłem jej symbole: długopis (taki, co się go nie napełnia ponownie, tylko wyrzuca po wypisaniu; chciałem uniknąć jęków subkorespondenta, drapiącego w szczytowych punktach nie piszącym długopisem); bloczek standardowy (skończy się błądzenie Rypcium-Pypcium od karnetu po zeszyt i z powrotem).

Królik złożył lenną przysięgę na to, że będzie pisał tylko po jednej stronie, na to, że nie będzie pisał krzywo - z dołu w górę. Odtąd oto, proszę państwa, po terminowaniu od Atlantyku po Pacyfik, macie wreszcie dwu korespondentów, na Rosynancie i na osiołku, którzy pomykać będą po spłowiałych jak Andaluzja krajobrazach Baja California.

Rypcium-Pypcium zostało nobilitowane.

Wyprawiliśmy się więc po wiedzę o Meksyku. Ensenada, jedyna osada nad dalszą pustacią Baja California, ma przecie podobno 40 000 mieszkańców, nieprzeliczone roje amerykańskich turystów, wspaniałe hotele. Znajdzie się więc chyba jakaś wypożyczalnia książek, bo w księgarni pani Remirez jest raczej papeterła.

Remirez nazywa się też szef policji w Ensenadzie, Remirez - to zarządca hotelu "Bania", inny Remirez jest szefem orkiestry i jeszcze inny - właścicielem sklepu żywnościowego. Jeżeli zdarza się dzień, w którym nie wykrywam jakiegoś nowego Remireza, czuję się nieswojo.

Okazuje się, że, owszem, istnieje Biblioteka Publiczna,

37


ale kierujący nią jeszcze jeden Remirez pełni tę czynność honorowo, wobec czego biblioteka zostaje przelana do muzeum. Jedziemy do muzeum, które jest zamknięte. Z przyległego domku leniwa pani pyta, kogo szukamy.

- Muzeum? - zaprasza nas.

Po zbutwiałych drewnianych stopniach wchodzimy do nędznego pokoju. Czuć w nim stęchliznę i smutek. Mek-sykanka przedstawiła się jako Minerwa Goldbaum. Jej dziad, Żyd z Polski, dorobił się nieco, ojciec Minerwy został inżynierem i ożenił się z Indianką. Minerwa mieszkała w Stanach, sama już nie wie, kim jest- Ojciec jej pasjonował się Meksykiem, on to narysował mapę Baja California, zbierał faunę, florę, próbki minerałów, założył muzeum. Widzieli panowie napis na frontonie: "Museo Goldbaum"?

Napis widzieliśmy, ale w muzeum nie ma co zwiedzać. Po śmierci ojca długie lata stało otworem, nie opłacano nawet portiera, wynosił każdy, co chciał. Teraz mają tam umieścić bibliotekę miejską.

- Czy pod zarządem Remireza?

- Nie, nikt nie chce prowadzić darmo. Tak tylko, złożą książki.

- I znowu będą bez dozoru? Wzruszenie ramion.

- A kiedyż otworzą to muzeum?

- Mańana.

Mańana znaczy dosłownie "jutro". Najrozpaczliwsze słowo, o które potrąca sią turysta: arabskie bukia, włoskie domani, zawtra w przedwojennej Rosji.

Nadszedł jednak dzień, kiedy ujrzeliśmy, że podwoje "Museo Goldbaum" są otwarte. Wewnątrz zastaliśmy ponurego draba brodzącego wśród książek. Pytaliśmy o katalog - nie słyszał o niczym takim. Książki leżały zwałami na podlodze. Wybrałem kilka. Czy mogą je wziąć? Ach, naturalnie. Czy zapisze tytuły, mój adres? Macha ręką, ,,to niepotrzebne". Wieczorem w flypcium-Pypeium odczytałem:

Tak smutno w tym mieszkaniu wegetującej Minerwy. Ma tylko brata w domu obłąkanych. Pamięć zawieszona jedynie na ojcu. Jedyny nieużytkowy sprzęt stanowi duża celuloidowa lalka w koszulce. Minerwa mówi, że to była jej pierwsza


niemowlęca koszulka. Jest ta koszulka jak słabe, wytchłe przez wiele dziesiątków lat ciepeiko, przy którym usiłuje się grzać samotna żydowsko-indiańska Minerwa.

Królik wyprawia się z dużą torbą kolędować po abar-rotes - sklepikach. Koncentruje się wreszcie na sklepiku Chińczyka, z którym robią się wielcy przyjaciele. Wie już dokładnie, ile ma Chińczyk dzidziusiów. Królik wszędzie zakłada swoiste międzynarodówki na dzidzłusiowej osnowie. Jakiż to tajemniczy instynkt podpowiada dzieciom okolicy, kiedy biała pani wkracza do Chińczyka. Śmierdzący śledziami sklepik wypełnia się natychmiast po brzegi czarnymi łebkami, wielkie czarne oczy patrzą jak w tęczę w rękę rozdającą cukierki... wraz ze smrodkiem dydaktycznym po polsku.

Kiedy wraca obładowana, znajduje małżonka dumnego jak paw: rondle wyszorowane, talerze pomyte.

Jęk wymyka się z Króliczej piersi - rzekomo wszystko brudne.

- Bo ja tak w głównym zarysie. A ty już zajmiesz się konfekcją.

Królik z westchnieniem napełnia miednicę mydlinami - cała konfekcja w to pójdzie.

Ale nie dziś. Może mańana. Bo dziś robię zupę z żółwia. Kiedy przyniosłem wielki złom żółwiny z jakiegoś kilku-dziesięciokilowego potwora, Królik uciekł do drugiego pokoju. Skorzystałem więc z jego wyprawy do Chińczyka i robię, według wskazówek mocno zaintrygowanej Teąuili, żółwia sposobem "napoleońskim".

- Pomidorów? - Teąuila leci do siebie po pomidory. Cholera ten żółw. Niby to krewny żaby, a kości ma twarde jak wołowe gnaty.

- Oto pomidory - melduje szybkonoga Teąuila.

- Proszę cebuli.

Zjawia się Królik, załamuje białe dłonie. Zamaniam ją rozmową o wielkich meksykańskich żółwiach caguoma. Łowią je na południe od Ensenady, na lagunie Scammon Bay. W czasie godów, które żółwie odprawiają w płytkiej, przezroczystej wodzie, rybacy wypływają w morze z długimi harpunowymi włóczniami. Włócznię wbija się w pancerz, ość trzyma mocno, potwora z wolna się wyciąga, władowu-

"


39

38


je do todzi, wywozi na brzeg, wyłamuje się harpun, żółwia kładzie się na wznak, już nie ucieknie, wraca się w morze po nowe.

W epoce składania jaj, kiedy samice wychodzą na brzeg, jest jeszcze łatwiej; po prostu samicę odwraca się na grzbiet.

Potem zwierzęta, położone na wznak wielu warstwami na ciężarówce, wysyła się w dalekie drogi - od Ensenady po Nowy Jork i dalej. Mogą żyć miesiąc i dłużej bez" jedzenia. Byłem dziś w takim składzie: żółwie leżą pokotem na cementowej podłodze, obsługa chodzi po nich. Pojedynczy Meksykanie kupują od razu całego kilkudziesięciokł-lowego żółwia, chyba na spółkę z sąsiadami.

Królik słucha z obrzydzeniem, poza tym wykład rozbija się o jej podejrzliwość. Jak to - żółw znosi jajka? Przecie nie jest kurą. Pewno znowu coś zmyślam, żeby potem kpić.

- Oto cebula - mówi zadyszana Teąuila.

- Pani mówiła, że należy dodać oliwy? Proszę o oliwę. Królik ostatecznie wyłamuje się, kiedy mówię, że na dziś kazałem dać łapo-płętwy żółwie, bo z nich, według Te-ąuiłi, jest najsmaczniejsza zupa. Pryskają grube łuski. Królik definitywnie ucieka, wpada na zhasaną Teąuilę:

- Oto oliwa - melduje zaaferowana Teąuila. Wysyłam ją po liść bobkowy. Zupa jest zawiesista, tłusta, co za kolorek, co za zapach...

- Oto liść bobkowy - mówi z podnieceniem Teąuila. Okropnie jest ciekawa tego przepisu "napoleońskiego" i dziwi się, bo dotąd widzi, że wszystko robię według jej wskazówek.

- Proszę o paprykę.

Kiedy przylatuje z papryką, waza już stoi na stole. Samotny Królik pojada za zamkniętymi drzwiami płatki owsiane, a my tu sobie poucztujemy.

- Dobra zupa - chwali Teąuila - ale to po naszemu zrobiona. Gdzież tu przepis "napoleoński"?

Wówczas jej opowiadam o żołnierzu napoleońskim, który zmanił gospodynię, że zgotuje zupę na gwoździu.

Królik wyłania się po wszystkim i znajduje mnie na-burmuszonego: kobieta nie powinna podcinać mężowi skrzydeł. Czyż nie zadawano ci w latach pensjonarskich do wykucia Konopnickiej?

r40


"Kocham cię" - znaczy. O wolny ty duchu! Ja nie chcę skrzydeł twych krępować jasnych, Jeno być smaczkiem w żółwich zup łańcuchu...

- Myślę, że się poprawisz, bo mamy przed sobą wielki szlak pionierski: będziemy przyrządzali stek żółwiowy, mątwy, ośmiornice i obalone.

- Obolone?

- Nie obolone, tylko obalone, tzn. ogromna małża morska. Jutro zobaczysz.

- Doprawdy - jęknął Królik - chciałabym czasem, żebyś był ten... caguama - żółw morski: położy się go na grzbiecie i już jest unieruchomiony. Żeby to z tobą tak...

Byłem tak "ożółwiony", że miałem ciężki i długi sen.

Kiedym się przecknął, dojrzałem Królika z nosem w książkach, któreśmy zrabowali w "Museo".

Widząc, że się obudziłem, pośpiesza z ważną wiadomością:

- Ach jeju!... Czy wiesz, ilu żołnierzy miał Kortez lądując? Tylko pięciuset.

- Pięciuset czterdziestu - poprawiam niedbale, jeszcze poziewając. - Ty czytasz popularną książkę i oni w niej podają okrągłe cyfry.

Królik patrzy z podziwem, ale smrodek dydaktyczny przeważa:

- Tylko się nie rozedmij jak żaba, bo już znowu takie dziwo to ty nie jesteś.

Swoją drogą takie exprompta z palca wyssane są wygodne. Wczoraj Królik pytał, czemu tu wszyscy używają konserwowanego mleka. Odpowiedziałem, że obawiają się leucoropei. Królik zamilkł, nie chcąc się pohańbić, że nie wie, co to jest. Ja też nie wiem.


Kolonizator Flourier

Motel nazywa się "Mission Santa Isabel" i ogłasza sią jako najbardziej romantyczny nad zatoką Todos Santos.

Istotnie, jest to budynek opuszczonej misji albo też budowany w stylu misyjnym. Takie misje sziy, jak i forty, łańcuszkiem wzdłuż Pacyfiku, były to nie tylko kościoły i klasztory, ale i wielkie antrepryzy gospodarcze i przemysłowe. Tu wyciskano oliwą, garbowano skóry, wyrabiano tkaniny. W wielu misjach aż podotąd stoją kamienne żarna, toporne dębowe prasy, wmurowane czany, w których tłoczyło się wino. Dotąd najlepsze wina meksykańskie i kalifornijskie noszą nazwy misji.

W misji "Santa Isabel", zamiast wyziewów skór garbowanych, unosi się zapach "Chanel 5". Misja ma grube mury, daszki z czerwonej cegły, wieżę, ale na jej murze wisi szyld baru "Chuy's Bar". W środku surowe kamienne schody obrzeżone kutymi ręcznie poręczami są zasłane współczesnymi puszystymi dywanami. Słowem "pić z elektromontażem". Powiadam Królikowi, że nie chciałbym tu mieszkać, ale naturalnie tak samo mówił lis o winogronach, bo któż by nie chciał mieszkać nad tą srebrzystą plażą, którą omywa błękitna woda oceanu.

Flourier, właściciel motelu, ujęty, że ktoś do niego mówi po francusku, proponuje, żeby odwiedzić ich na ich farmie pod Ensenadą.

- To państwo mają i farmę na dodatek?

Parsknęli śmiechem. Okazało się, że mają w głębi lądu kopalnię, trzysta akrów lasu, że mają w San Diego (to już w Stanach) duży dom, ale że największym byznesem pana Flourier jest wyrób skórzanej, zdobionej po meksykańsku galanterii na eksport do USA oraz małych bębenków, po-trzebnych do jazzu jak Ameryka długa i szeroka.


Zajeżdżamy na Święto Matki. Duża sala pełna dzieci. Święto Matki, a więc i ich święto, bo pokazy wypełniają całkowicie mali aktorzy. Czego tam nie ma: grają na gitarach, tańczą indiańskie tańce w kostiumach, potrząsają perkusyjnymi instrumentami, dziewczynki lekkie jak łątki, ubrane w piórka, tańczą jakiś ptasi taniec. A teraz stare hiszpańskie tańce: obcisłe staniki, trzy falbany, szale, róże w wysokich uczesaniach. Teraz znowu kowboje, a tu znowu osiem par starannie odtwarza współczesny taniec. Chłopcy czarno ubrani, zapraszając damy, trzymają lewą ręką do tyłu, potem z ukłonami odprowadzają na miejsce - równo to wszystko, sztywno, nauczone.

Smakujemy tą uroczystość, jakby nas częstowano tortem - przekładańcem prądów historycznych, które złożyły sią na kulturą tego kraju.

" Na sali siedzą stare Meksykanice. Mądre - to ich dzień. Meksykanice są azteckie, zżółkłe, mumiowate, oczy tylko zachowały cały wspaniały blask. Sala jest podindia-niona, podmurzyniona, ciepła i katolicka, z krzyżami, śzkaplerzami, emblematami; księżułkowie uwijają się gęsto.

Teraz na scenie młodzież oddaje szereg typów - handlarze uliczni, sprzedawcy lemoniady i tortilli, rybacy, śpiewaczka uliczna, uliczni grajkowie...

Uroczystość kończy przemówienie ksiądza na tle krzyża. Pod krzyż parami podchodzą delegacje młodzieży i składają kwiaty.

I pomyśleć, że to ten sam Meksyk, którego antyklery-kalną rewolucję oglądałem w 1925 roku. Że to ten sam Meksyk, który ma silne robotnicze związki zawodowe, którym .wstrząsają dreszcze sympatii dla czerwonego Fidela Castro. Jakże różne przeciągi idą światami, jak łatwo w nich dostać... grypy.

Kiedy wchodziłem, przy wejściu do gmachu stał samochód z tabelą rejestracyjną ze Stanów. Turysta amerykański, ciekaw widać jak ł my odbywającej sią uroczystości, napisał palcem na kurzu pokrywającym maskę samochodu - untfmchable, tzn. "nie do dotykania".

Prostaczek amerykański chciał, po prostu, zaznaczyć, że wozu jego nie można ruszać. Ale użył znamiennego słowa, którym jest piętnowana najniższa klasa w Indiach, klasa ludzi, których samo dotknięcie kala, której obycza-


43

42


jowo jest wzbronione prawo wspólnych posiłków, wspólnych szkół, nawet tej samej studni. Przy dziwnej niechęci do Jankesów, prawo to, dziwnym obrotem losu, obraca się przeciw nim - bogatym i najedzonym.

Wychodząc, spojrzałem ponownie na to auto. Na drugiej części maski zobaczyłem wyskrobany w kurzu napis: Go home! (wracaj, skądeś przyszedł!)

Fłourier mówił, żeby dwa kilometry za Ensenadą zboczyć w alejkę wysadzoną eukaliptusami.

Skończyła się, prawie natychmiast, ulica Ensenady, jedziemy szerokim traktem piaszczystym ku niedalekim górom - Ensenadą leży w nadmorskiej kotlinie - ale żadnej alei nie widzę. Trakt robi się coraz bardziej kamienisty, czasem przemyka się przez wąskie gardło skalne, idzie w górę. Dojeżdżamy do masywu górskiego. W prawo spada w rozległą, kamienistą dolinę wąska ni to droga, ni to ścieżka. Na wprost trakt, którym jedziemy, zwęża się, wciska się w szczelinę między górami. Wychodzę z auta, widzę za najbliższym zakrętem w środku tego gardła głazy, które trudno by było wyminąć, tym bardziej że nie wiadomo, co dalej.

Wracam do auta, przyglądam się z dezaprobatą tej ścieżce w dół.

Pierwsze wrażenie - smętek pustacł, uciskający serce. Ale góry poczynają być różowawe w tym tutejszym rozsianym, omglonym świetle słońca, którego nie widać.

Na naszej wysokości rosną tylko suche, ostre pseudoig-laste krzaczki i coś w rodzaju kwitnącego liliowo krzewu o grubych, ciemnozielonych, mięsistych liściach, wykończonych ostrymi kolcami. Pola różowiejące w tym świetle łudzą, jakby były rżyskami. Ale jak daleko dojrzę przez lornetę - to kamień. Poprzez jego zależę idzie zielony pas zarośli, meandruje aż pod ścianę gór. To łożysko wyschniętej rzeki. Idąc wzdłuż niej lornetka wykrywa jakieś placki odmiennego koloru. Czyżby poletka? Chyba tak, bo tam na samym skraju kotliny czworokąt drzew, chyba rancho. A więc są tu ludzie? A więc jest tu gdzieś może i farma Flouriera?

Zawracam, jadę z powrotem do Ensenady. Przy pierwszym domku wykrywam alejkę w eukaliptusach, którą przeoczyłem.


Na prawo ogród oliwkowy. Na lewo - pomarańczowy. Tak, to już i dom. Auto wspina się i podjeżdża pod drewnianą willę. W progu stoją Flourierowie.

- Wdrapaliście się?

Śmieją się, radzi wygadać się po francusku. Wprowadzają nas do domu. Wchodzi ładna kilkunastoletnia dziewczyna, macając przed sobą przestrzeń rękoma. Tak, jest ślepa. Ale Flourierowie mają sześcioro dzieci. Trudno w to uwierzyć, patrząc na panieńską sylwetkę pani Fłourier.

Sam Gaston Fłourier przyjechał do Meksyku jako inżynier francuskiego przedsiębiorstwa kopalnianego w roku 1924 i już pozostał, ożenił się na miejscu. Jego żona, Francuzka, urodziła się na statku przy brzegach meksykańskich. Matka jej, którą w następnych dniach poznaliśmy, ujeżdżała dzikie rumaki. Gastonowa opowiada, jak jadąc konno z głębi lądu, gdzie jej mąż robił poszukiwania, nic dojechała do Ensenady, mimo przewiązywania się w pasie, i musiała rodzić pod drzewem w asyście przygodnej Indianki - tę właśnie córkę - dając, jak tam mogła, wskazówki Indiance, bo dziecko rodziło się nieprawidłowo.

Zostawiamy kobiety na pogwarkach, Fłourier chce mi pokazać farmę. A właściwie warsztaty wyrobów skórzanych. Bębenki robią mu po różnych miejscach sposobem chałupniczym - w ten sposób unika podatków.

Trzy razy na tydzień sam odwozi towar do San Diego, skąd już rozsyła partie towaru po Stanach. Wszystko - podatki, robocizna, cło - jest owinięte w mgłę ogólników.

Mówiono nam o ostrych strajkach, którym się przeciwstawiał w Santa Rosalia, we francuskim przedsiębiorstwie. Nienawiść wyzyskiwanej biedoty meksykańskiej, gnieżdżącej się u podnóża góry, na której stały wille Francuzów, podnosiła się do stanu wrzenia. - Po co mi to - mówi, oprowadzając mnie po szopach, gdzie pracują podin-dianizowani robotnicy.

Jaki tam jest, taki jest, ale zna kraj jak własną kieszeń. Pytam go o pitahaya, jakiś legendarny, olbrzymi kaktus, o którym cytowany już przeze mnie misjonarz, ojciec Baegert, pisze że owoce jego są przysmakiem dla krajowców.

Nieraz się przekonałem, że Baegert miał rację w tym, co pisze - mówi Fłourier. - Istotnie, owoce pitahaya są


45

44


jak figi, tylko o wiele większe, pełne wewnątrz ziaren, jak w fidze, i delicyjnego płynu. Owoc jest kolczasty, ale ten kolczasty naskórek łatwo się usuwa. Zasięg jej nie dochodzi jednak na północ do Ensenady, W połowie półwyspu to roślina bardzo charakterystyczna dla krajobrazu. Jest to potężny jak drzewo kaktus, o stopę nad ziemią poczynają się konary grube jak ramię ludzkie. Tych konarów jest 10-12. Co pisze ojciec Baegert o "drugim zbiorze", nie sprawdziłem, ale nieraz sam płatałem psikusy z nowicjuszami, częstując ich owocami, po których spożyciu wydzielana uryna ma kolor purpurowy. Poza tym z pitahaya wyrabia się likier guayacura, mający właściwości afrodyzjaku.

Kiedy przyszliśmy do naszych pań, pani Mayo, bo tak na imię miała madame Flourier, z ożywieniem opowiadała, co się zdarzyło ostatniej nocy.

Przedwczoraj zawinął do portu jakiś tajemniczy "Mon-soon", jacht o dziwnej konstrukcji, bez specjalnego przeznaczenia. W porcie, jak to w porcie, zwłaszcza takim małym jak Ensenada, poczęto gubić się w domysłach. Obsadę jachtu stanowił starszy jegomość w mundurze oficera marynarki i młody chłopak.

- W nocy jakoś mi się nie chciało spać, siedziałam na tarasie "Santa Isabel". Była pełnia, wyraziście rysowała się sylwetka "Monsoona" wraz z jego dziwacznym opancerzonym mostkiem kapitańskim, który zaintrygował ludność portową. Zobaczyłam, że z "Monsoona" schodzi na brzeg mężczyzna w mundurze marynarskim. Szedł w kierunku naszego motelu, widziałam, że niesie w ręku ciężką torbę, bo ją parokrotnie przełożył z ręki do ręki. Doszedłszy ulicy, skręcił na lewo. Po upływie jakiejś półgodziny wrócił tą samą drogą, ale bez torby. Gaston, co to mogło być?

- Przemyt, moja miła. Marihuana.

Marzyłem, żeby wypalić papierosa z marihuany. Jest to narkotyk z rośliny rosnącej w Meksyku, szmuglowanej w ogromnych ilościach do Stanów Zjednoczonych. Przy każdym procesie, każdym skandalu aktorów filmowych, wypływa na tapetę marihuana. Marihuanę, jak twierdzą pisma, nagminnie pali ucząca się młodzież.

Na tę marihuanę polowałem od dawna. Ale w USA ludzie są sterroryzowani. Przed kilku laty wprowadzono


prawo grożące karą dwu lat za palenie marihuany i aż do dwudziestu lat za jej rozpowszechnianie. Wielki aparat konfidentów i bezlitosne sypanie karami sprawiło, że wszędzie mnie zbywano. A wreszcie i mnie się nie uśmiechało dwa lata ciupy i na dodatek tryumf Królika - "a nie mówiłam..."

- Monsieur Gaston, czyż nie zakupiłem u pana ośmiu torebek, pięciu pasków i sześciu portmonetek? Monsieur Gaston, bądź pan kulantny dla klienta, wygrzeb mi marihuany na jeden niuch...

Flourier śmieje się z zakłopotaniem. Pod naciskiem amerykańskim i tutaj parać się marihuaną nie jest bezpiecznie.

- To już ja lepiej dam panu flakonik likieru z guayacura. Tego na wzmocnienie siły męskiej. Ma pan - daje flakonik - może pan spróbować na miejscu. Co, nie wie pan jak? Nie widzi pan, co tu wisi pod sufitem?

Pod sufitem wisi coś jakby pęk jemioły, pod którą tradycja angielska pozwala pocałować każdą dziewczynę. Ale to, co wisi, jest czymś olbrzymim - zmierzyłem potem dla ciekawości: ta gałąź miała prawie dwa metry długości i dlatego była ściśnięta pod sufitem. Szerokość wynosiła 60 cm. Tkwiły w niej uschłe szkarłatne kwiaty.

- Bo to jest jemioła meksykańska (Phoradendrum MacTOphyllum). Jeśli pod tą karłowatą europejską można się całować, no to pod tą...

Ale ja się nie daję zmanić:

- Monsieur Flourier... marihuana... Zakręcił się z zakłopotaniem.

- Skądże ja panu wezmę? Ach - niby to przypomina - zobaczyłem, że u jednego z moich robotników rośnie na zapłotku. Kazałem to wyrwać, jakże... Nie zdążyłem jeszcze zniszczyć.

Przynosi mi pokruszone, uschłe, brunatne liście i łodygi. Przebiera to na rozłożonej gazecie, odrzuca większe kawałki albo je kruszy, odsypuje pył, zawija mi dozę wystarczającą na oko na cztery skręty.

Obładowani grzechem, wracamy już za ciemna. Księżyc zabawnie uczepił się czubka eukaliptusa i wypyził się na mnie.

Królik przeoczył manipulację z marihuaną, zajęty ga-z Gastonową.


47

46


- Jakaż sylwetka... To piękna kobieta... Czy wiesz, że ma sześcioro dzieci, najstarszy syn dziewięcioletni? Mąż mówi, że jego Mayo ma indiańską krew i że Indianki do starości zachowują taką linię.

- Hm... - odmrukuję. Korci mnie, aby jak najprędzej dobrać się do tej marihuany. Może jak Królik zaśnie... Ale jak mnie zemdli? Oj, będzież tego "a nie mówiłam..."

W "El Rey" natykam się na Teąuilę:

- Pani droga, mam nieco marihuany. Popalmy sobie u pani. I mężulkowi damy skręta.

Zatrzepotała, uciekła z gdakaniem jak spłoszona kura.

Nie ma rady. Czekam, jak Królik zaśnie. Z tym, na szczęście, nigdy nie ma kłopotu.

Rozpościeram papier, wysypuję marihuanę. Z arkusika bibułki do maszyny skręcam już nie kozią nóżkę, a co najmniej skręt grubości kociego ogona. Wsypałem wszystko, co miałem, zalepiłem, otwarłem okno, drzwi do łazienki, położyłem się i zaciągam się najsumienniej, co jest tym większym bohaterstwem, że nie palę.

Ukończyłem aż do samego końca ten potworny koci ogon, za niedopałkiem spuściłem wodę, żeby ślad nie pozostał, położyłem się i czekam. Jeśli nie pocwałuję do łazienki, to ani chybi hurysy poczną się pojawiać.

Tak oczekując zasnąłem jak niewinne dziecię, aż mi Królik przyniósł do łóżka śniadanie. Każdy taki akt dobroczynny jest, niestety, oprawiony w profilaktyczny smrodek dydaktyczny, abym się nie rozpuścił.

- Na gwiazdę filmową się nadajesz!

- Nie, raczej na padyszacha, moja miła. Wtem otwierają się drzwi, wpada bez pukania rozgorączkowany Flourier, wymachując meksykańską gazetą:

- Wiecie, co to było z tym "Monsoonem"? Mayo coś słusznie węszyła. O, patrzcie!

Pokazuje na fotografię siwiejącego mężczyzny z brodą, w mundurze marynarskim, i młodego chłopca.

- Oto załoga opancerzonego jachtu. Ten stary - to pięćdziesięcioletni Bernard Brous alias Robert Hill, ten młokos - to jego jedyny pomocnik. Przyszedł za nim list gończy ze Stanów. Brous podaje się na naczelnego wodza Amerykańskiej Armii Wyzwolenia, która podejmie walkę zbrojną z obecnym rządem amerykańskim. Już wysadził


w powietrze trzy stacje przekaźnikowe w Newadzie (istotnie, donosiły o tym gazety - przyp. M.W.) i schronił się do Ensenady, aby przygotować ponowne uderzenie. Policja portowa znalazła na jachcie istny arsenał karabinów maszynowych, zwykłych, rewolwerów i granatów ręcznych. Brous zgłasza pretensję do uzyskania politycznego azylu, ale władze meksykańskie wydadzą go jako wariata.


48

< Królit i oceany


Meksykańskie smaki

Tego dnia to już nawet sam Królik by nie mógł zaprzeczyć, że obudziłem się jako Tytan Pracy. Wprawdzie obniża moje loty ("Ty-tani-tytanie"...)r ale już tego dnia ani pisnął, widząc, że o ósmej rano siadam do maszyny.

Cichutko postawiła mi miniaturową filiżaneczkę z kawą. Filiżaneczka jest cienka, jakby z błonki z gniazda- os, jeździ ze mną po świecie. Kiedyś w muzeum zobaczyłem krzesło nalane ołowiem, z którym podróżował po kontynentach Paderewski, a którego dwu silnych mężczyzn unieść nie mogło, oceniłem to jako cechę geniuszu, który musi się czuć w odpowiedniej otoczce, aby działać. Stąd i ta czupryna Paderewskiego. Gdyby mu ją zgolić, grałby o wiele gorzej.

Tak oto zrozumiałem, dlaczego Samson utracił moc po osmyczeniu (musiał to być krygant i kawał snoba) i zrozumiałem, że ja też muszę wozić dwumetrowe biurko. Królik wytłumaczył, że wystarczy filiżaneczką.

Postawiła więc filiżaneczkę z kawą zaparzoną jak trzeba, a tu na podwórku motelu rozpętało się pandemonium wrzasków. Wiedziałem: przyjechało stado siostrzeńców gospodyni z Mexicali i rzucili się jak zgłodniałe wilki obtłu-kiwać motelowe bachory.

Królik jeszcze usiłował zażegnać wzbierającą we mnie wściekłość psychoanalizą:

- Całe szczęście, że ty taki potwór byłeś, to może ich zrozumiesz.

- W dawnym Meksyku - ripostuję - prowadzono po raz pierwszy chłopca do szkoły na sznurku przedzianym przez język za pomocą kolca agawy. Nie ma co, musimy sią wynosić - biorę klucze do auta.

Potem w Rypcium-Pypcium odczytałem taki oto passus relacjonujący to zdarzenie:


King orzekł, że musi coś działać, bo się stało nagle nudno. Wobec czego zaczęliśmy jeździć autem po spadzistych górskich drogach.

Z czego jawnie widać, że Królik jako Kadłubek naszej wyprawy wykręcał rzeczywistość jak wszyscy kronikarze.

Pedał od gazu - to dawna ostroga. Auto wspięło się zaraz za ulicą Ruiz, pomknęliśmy karkołomnymi wirażami na brzeg michy masywu górskiego, w którego wyżarciu byczy się Ensenada, rozciągnięta jak pies z wywieszonym językiem nad zatoką Todos Santos.

Słońce akurat poczęło delikatnymi palcami rozgarniać muślin mgiełki - od dołu coraz bardziej wyraziśoiała zatoka - rzekłbyś, ktoś rychtuje ogniskową lornety. Już stała w całej błękitności półkolista, cicha, wysublimowana z zapachów portowych, skrzypów, głosów ludzkich, tak jak ją odkrył w 1542 roku Portugalczyk Juan Rodriguez Ca-brillo, kiedy sześć dni tu odpoczywał przed wyruszeniem w górę, ku obecnej amerykańskiej Kalifornii. Wiele lat później założył tu osadę misjonarz Fray Junipero Serra i odtąd był nad zatoką smród i brud.

Po błękitnej nieruchomej fali płyną z północy dwa białe żagle. Widzę przez lornetę, że to jachty. Niebawem zza północnego cypla zatoki Punta San Miguel wypływają trzy dalsze żagle. I więcej. Punta San Miguel poczyna ciurkać w lapis lazuli białymi perełkami. Ich drobno nizany szlak idzie do przystani, która wzdyma się białą pianą żagli. Przypominam, że to są doroczne regaty z Newport, jednego z największych ośrodków jachtingu w USA. W regatach w tym roku, jak informowały gazety, bierze udział 408 załóg. Przebieg Newport-Ensenada trwa 36 godzin. Tysiąc kilkaset luda obojga płci wywali się dziś na ląd po meksykańskie rozkosze, drugie tyle przyleci awionetkami, wie-lekroć więcej autami.

Zlatujemy w dół do miasto, ale diabła tam... Już od ulicy Ruiz nie ma ani cala wolnego parkingu. Parkujemy na peryferii, ciągnę sterroryzowanego Królika chodnikami górującymi pół metra nad jezdnią (gwoli planowaniu rozłożonemu na lat wiele, że ta jezdnia z czasem sią podniesie). Złazimy z tych chodnikowych Mont Blanców i drapiemy się na nie ponownie, aż na ulicy Juarez ogarnia nas miękka fala kolorowych bibułkowych kapeluszy w naj-


51

50


dziwaczniejszych kształtach, loki spadające puklami na ramiona, koszule kraciaste, koszule o najfantastyczniejszych rysunkach, karnawał pachnący słoną wodą i kosmetykami.

Ensenada jest enklawą wydzieloną z Meksyku dla amerykańskich turystów. Towary całego świata można w niej kupić taezcłowo. Toteż tłumy seksapilowatych "regatówek" szturmują paryskie perfumy, angielskie swetry, irlandzkie płótna, tłumy półdziewic piastują flakony "Soir de Paris", tłumy jachtsmenów o byczych karkach wydzierają sobie butelki z likierem guayacura wzmacniającym potencję (rety, na noc straż pożarna powinna stać _w pogotowiu!), butle leąuili z pływającą na dnie gąsienicą z agawy, gąsiory rumu oplecione drobnym łykiem.

- Kobieto - mówią patetycznie - uciekliśmy od zgiełku tego świata, a tu nas fala amerykańska dogoniła i zatapia. Cyk! - powiadam, fotografując kolorowe bibułkowe monstra - uciekajmy w przestworza. Cyk! - sfotografowałem "regatkę" uczepioną barczystego "regacioła" - tu Amerykanie, tam dzieci, ciasno mi jak konkwistadorowi w zamtuzach Madrytu. Ruszamy za barierę celną. Bo tam właśnie zaczyna się niefałszowany Meksyk.

Bariera celna jest już o dwanaście kilometrów na południe. Odsunięta tylko tyle, aby cała zatoka Todos San-tos była dostępna wycieczkowiczom.

Mijamy rudery na skrajach Ensenady, których brud okupują kwiaty. Już i budka strażnicza. Myślałem, że ją przelecę "na kretyna", ale nie, na szosie rozkraczył się oliwkowy strażnik i żąda permesso. Skąd ja ci wezmę peimesso, azteckie nasienie?

Patrzę smętnie poza barierę, za którą, jak mi mówiono, jeszcze dwa kilometry dalej przeciągnięto "dla pucu", dla turystycznych oczu porządną szosę. Za tą barierą ciągnie się tajemnicza kraina biegnąca jeszcze 1350 kilometrów w ocean.

Wcześni kartografowie, dopływając do Baja California od południa, mieli ją za wyspą. Razem ta mierzeja, wdana w ocean, ma obszaru tyle, co pół Polski, ludności 450000, ale z tego ponad dwieście tysięcy jest za nami w strefie przyamerykańskiej, koło dwustu tysięcy na samym czub-


ku mierzei, gdzie przyszła kolonizacja z Meksyku od południa, z oceanu.

Na przestrzeni tysiąca czterystu czterdziestu kilometrów między obu zaludnionymi głowicami nie mieszka nawet 60 000 ludzi.

Podróżnik Timberman zapuścił się w ten kraj w kilka wozów specjalnie skonstruowanych w określonym celu - fotografować wieloryby w Scammon Bay, leżącej jeszcze w górnej części półwyspu, ale wiele mil od cywilizacji.

Opowiada, że natknął się na zwykły wóz osobowy, którym wyruszyło jakieś ryzykanckie małżeństwo szukać możliwości założenia farmy w bezpańskich terenach. Wóz zepsuł się. Stali w upale trzy dni bez wody, kobieta była już nieprzytomna.

Wóz campei - turystyczna ciężarówka - Timbermana miał jako jedną ścianę tank z benzyną, a jako drugą - tank z wodą. Uratowali konających.

Aby oszczędzić paliwo, wozili z sobą kratę metalową, kładli ją na wykopanej w ziemi jamie, w której zapalali ogień, a na kracie stawiali garnczki.

Ech, pogotowałbym ja, pogotował na takiej kracie, ale czekoładowogęby celnik spiknął się z Królikiem i nie pozwalają.

Truchtuję więc niechętnie z powrotem, rozglądając się, gdzie by tu prysnąć i nagle - eureka! - znak wskazujący drogą w bok, ku oceanowi na "Rancho Todos Santos", o którym wspomina w swojej książce Timberman, że właścicielem jego jest inny zapaleniec, seńor Rioz, raz po raz zapuszczający się w obieże.

"Przylaciel" nasz samochód - dostał ostrogę na wirażu w lewo, aż omal Królika nie wyrzuciło za prawą burtę. Zbliżaliśmy się szybko do oceanu i do jakichś nad nim kleciołek.

Był to typowy trajler-parking plac zaopatrzony w wodę i kontakty elektryczne, gdzie wydzierżawią się stoiska przyczepom - wielkim wozom mieszkalnym. Obecnie było jeszcze przed sezonem, ale już był ruch robotników przygotowujących jego nadejście.

W małym drewnianym domku zastaliśmy żonę senora Rioz, Amerykankę w wieku lat sześćdziesięciu, z koroną dwu grubych warkoczy, w fartuchu, z rękami zgrubiałymi od pracy.


53

52


Mieszkanko nad wyraz skromne, z półkami na książki, poza tym mieszczańskie, czysto utrzymane. Ustawiona w kącie koza - piecyk z blaszaną rurą - mówi o tym, że zapewne bywa tu zimno. Królika godzi z mieszkaniem pęk gladiolusów ustawionych na stole i fotografie osiemnastu wnucząt.

- Ale wszystko rozsiane po świecie, w Stanach Zjednoczonych - mówi pani Rioz. - Jestem Amerykanką, mąż rdzennym Meksykaninem; jego przodek przyjechał w 1508 z Hiszpanii (coś tu, jak zwykle, legenda rodzinna jest podfryzowana, bo przecież Kortez wylądował w Meksyku dopiero w 1518, a przedtem był tam rzekomo tylko polski szlagon Cholewa, który chrzcił na prawo i lewo *).

- Muszą mieć towarzyszy - powiada pani Rioz i gładzi czarno-popielaty pyszczek turkusookiej syjamki - bo co rok męża wzbiera na kilkumiesięczną włóczęgę po Baja California.

Rzeczywiście, towarzyszy jej nie brak. Trzy wielkie kundle trącają nosami syjamkę, pragnąc ją zepchnąć i położyć łby na fałdzistej spódnicy; pod sufitem pofruwują różnokolorowe papużki - pani Rioz ma ich dwadzieścia trzy; na ich ranchu coraz to bawią jacyś egzotyczni pensjonariusze, szopy, skunksy (obezwonnione) aż po aligatora i podebranego w pustyni rannego kujota.

W trakcie rozmowy wrócił z Ensenady seńor Rioz, dobroduszny pan pod sześćdziesiątkę o ujmującym uśmiechu. Najwidoczniej się cieszy, mogąc nam pokazać swoje królestwo. Jest to drewniana szopa urządzona na skromny salonik dla właścicieli trajlerów. Pod pułapem rozpięta

1 W starej pożółkłej księdze - pamiętnikach Niklewicza, żołnierza legionu austriackiego w armii Maksymiliana, z lat 1864- 1867 - znajdujemy taki oto ustęp:

"Między gruzami w Tulo znaleziono czworograniastą bazaltową taflę, na której wyrzeźbiona była figura, a u spodu widniał napis hieroglificzny i łaciński, jak utrzymywano. Tymczasem, gdyśmy taflę ona obejrzeli, przekonaliśmy się, że ów niby łaciński napis brzmiał "Cholewa", a wyryta na kamieniu figura miała na głowie futrzaną czapkę dawnych Sarmatów, a na sobie strój zupełnie podobny do stroju polskiego szlachcica z czasów Jagiełły. Tablica ta, według znawców, mogła mieć od lat 800 do 1000. A więc na cztery wieki przed zdobyciem Meksyku jacyś Polacy zbłąkali się w te strony, a któż może zaprzeczyć, że nie oni to właśnie byli tutaj pierwszymi przedstawicielami nauki Chrystusa."

54


jest sieć rybacka, w niej rozgwiazdy nie rozgwiazdy, muszle nie muszle, ryby wypchane, dri/twoody - korzenie dziwaczne unoszone nieraz stuleciami przez morze, wypolerowane przez nie, obiekt, którym pasjonują się kolekcjonerzy. Jest i telewizja, i stolik do brydża.

Za to w drugim pokoju to już niepodzielne królestwo seńora Rioz. Mapy morskie, zdjęcia czarno-białe i zdjęcia kolorowe, motory i motorki przyczepne do łodzi, sprzęt rybacki, wielka galeria niezwykłych albumów: panie z ułowionymi rybami postawionymi na sztorc, wyższymi od rybaczek, myśliwi w kraciastych koszulach z zabitymi jeleniami, rogi różnej wielkości, kalendarz aztecki, wodne narty.

W trzecim pokoju jest atelier fotograficzne. Pan Rioz sam wywołuje i odbija kolorowe fotografie. Zaciemnia pokój i poczyna> rzucać na ekran projekcje z mówionym komentarzem. Jesteśmy więc już poza barierą amerykańskiego rezerwatu, Niebo i piasek, wschody, zachody, południowe skwary - w coraz innej tonacji kaktusowych dywarfów, a co dywan, to pleciony z innych kształtów, innych kolorów kaktusów - jest ich podobno tysiące odmian. Wśród nich strzelają kwiaty o kielichach, o łodygach, o strączkach, o odrostach trudnych do uwierzenia, o kolorach wyzywająco bezwstydnych. Wysokie na metr viznaga bez liści na pulpowatej łodydze stoją w rozpylonych aureolach oranżowego kwitnienia; wszczepione w skały, z korzeniami na wierzchu anaba wyglądające jak kolorowe sałaty, w gruncie rzeczy rodzaj figi; hautzaxin, której strąki dają atrament, bydło zjada je chętnie, ale potem mięso ma odór.

- A tu - mówi seńor Rioz, zmieniając kolejne przeźrocze -r ten krzak upstrzony purpurowymi owalami, to bardzo ceniona jojoba (wymawia się s hohoba); te owale to rodzaj podłużnych orzechów, miąższ mają biały, leczą pęcherz, ułatwiają poród, ale owoce nie obrodzą, jeśli w ciągu roku nie spadnie przynajmniej jeden deszcz.

Widzimy, jak na postojach pan Rioz preparuje sobie qaa-camote, bulby jadalne, albo jibama - ziarna jak soczewka w czarnych strąkach, kłącz jadalny jak rzepa.

Przesuwamy się dalej w tej surrealistycznej wędrówce. Na kamienistych pustyniach stają cardona - kilkunastometrowe kaktusy olbrzymy, przy których słynne kaktusy

55


organowe, które oglądaliśmy w Arizonie, są maleństwami. Bezlistny pień jest tak samo gruby aż do szczytu - majestatyczne kolumny pustyni. A tu - pało de flecha, sokiem utoczonym z tego drzewa Indianie zatruwają strzały; śpiący w jego cieniu dostaje zapalenia oczu, a w wypadku specjalnego uczulenia traci wzrok na zawsze. A pto pało hieno, drzewo żelazne nie poddające się obróbce; a1 oto cudak przyrody - milapa, drzewo osiągające wysokość ponad dwadzieścia metrów, tak pulpowate, że nawet wysuszone nie nadaje się na opał, z gałęziami zwisającymi jak brody do ziemi, z kiściami kwiatów dyndającymi na nagich łodygach, jakby kto je podoczepiał na linkach.

A przez to wszystko przerzuca się hiedra maligna - liana, która boleśnie parzy.

Już znowu zjeżdżamy ku oceanowi, znów pola kaktusów kwitnących żółto, pomarańczowo, niebiesko, czerwono, wśród których strzelają cirios - tak tu zwą kaktusy kandelabrowe. W kolejnym przeźroczu wybucha na pierwszym planie biały kwiat, za "nim żółtości piasku, zgiełk kolorowy kaktusów, najdalej - błękit oceanu, nieprzejrzysty, matowy. Taki kolor zakwalifikowałby niejeden malarz jako "sos monachijski", ale Pan Bóg jest większy, a Rłoz jest sługą jego. Zjeżdżamy w blaskach, w światłocieniach, w przebłyskach promieni przez szczeliny, w cieniach rzucanych przez głazy w dół, ku jakiemuś osiedlu; już jakieś figurki ludzkie w sa-rapach, dające miarę olbrzymiości kaktusów; już dwie dziecinne piękności, smagłe, aż czarne, jedzące rozłupany czerwony owoc; już łodzie wywleczone dnem do góry; już bezsilne olbrzymie kilkudziesięciofuntowe żółwie położone na grzbietach.

Szkoła tu nawet jest, bodaj jedyna szkoła od Ensenady po La Paź na południowym cyplu Baja California. Zbudowana z biblijnego bezcennego onyksu, który służy światu do wyrobu biżuterii ł w jednym tylko miejscu na kuli ziemskiej jest użyty jako materiał budowlany - jako paradne schody wielkiej opery paryskiej - i w drugim miejscu - to tu, gdzie z bloków, wyłamanych na miejscu z onyksowych złoży, postawiono szkółkę ludową.

Cienie schodzą. Usłużny Indianin ścina wierzchołek ba-ryłkowatego kaktusa, żłobi w nim dołek, rozpala ogień u podnóża i natychmiast otrzymuje pół litra soku. Pije go na przeźroczu senot Rioz, ale nie ja. Ostatnie przeźrocze -


głęboki, ostatni zachód słońca w takim srebrze nieba i w takim złocie wody, i w takich czerniach, w takich ja-snościach po rantach ospałych chmur, że długo patrzymy i prosimy senora Rioz, aby pokazał to zdjęcie raz jeszcze.

Stary jest zadowolony z uzyskanego efektu. Mówi, że w następnym dniu, przebłysku j ącym ponocnym świtaniem, kiedy na niebie ponownie dziać się poczną dziwy a dziwy, pójdzie brodzić po dnie odsłoniętym przez odpływ i zbierać do kobiałki ostrygi przywarłe do korzeni mangrowców.

Ach, jakbym chciał skopiować niektóre z tych przeźroczy, jak wrócę do Stanów Zjednoczonych.

- Proszę, niech pan bierze.

- Ależ to unikaty, dam kwit... Śmieje się:

- Co mi to pomoże? Jeśli pan nie jest rzetelnym czło

wiekiem, to i kwit nie pomoże. •-

- Wiesz - mówi Królik w drodze powrotnej - powinieneś kiedyś napisać: "Ludzie, jakich spotkałem."

- Byłby w tym różaniec świętych pańskich. Iluż ich spotykam po Polsce, uczepionych mangrowców jak te ostrygi. Zbieraczy prowincjonalnego folkloru, oświatowców, cichych entuzjastów rzeczy pięknych, filantropów, niewyżytych marzycieli, przyjaciół kwiatów i zwierząt, pomyleń-ców, na których stoi świat.

Ensenada, do której wracamy, Ensenada dnia regatowego, rozjarzyła się neonami. Stajemy w tłumie przed wielkimi oknami restauracji hotelu "Bahia".

Hotel jest nowoczesny, pokoje są zaopatrzone w telewizję i lodówki. Stąd ruszają wyprawy myśliwskie i rybackie. Tu, w wielkim basenie otoczonym zielenią, pływają najpiękniejsze syreny (czy wydry?) - turystki. Teraz to wszystko zleciało się na salę dansingową; zawodowi tancerze przybrani w super-duper stroje meksykańskie. Teraz półnagi Indianin z rogami jelenia na głowie tańczy la danza de venado - rytualny taniec jelenia, odprawiany w plemieniu Jaków przed rozpoczęciem łowów. Utlenione turystki, barczystych aptekarzy, pośredników mieszkaniowych, sprzedawców aut, agentów ubezpieczeniowych, którzy na te kilka dni regatowych są zdobywcami przylądków nieznanych, ładuje się w przyspieszonym tempie alkoholem, ostrymi przyprawami, egzotyczną muzyką i tańcami na niespokojną noc.


56

57


Wracam do naszego motelu. W dzielnicach dalszych, po bocznych uliczkach, dźwięczą gitary na przemian z krzykliwym jazzem. Tam bawi się miejscowy plebs, sycąc swój kompleks niższości, płacąc wyranżerowanym tancerkom z USA.

Księżyc, niezmiernie arogancki, siadł ogromnym złotym półmiskiem na dachu przed nami.

- Wstydziłby się - mówi Królik - jest jak wycięty z niezdarnej prowincjonalnej dekoracji. A może aniołkowie na dni fregatowe spuszczają na ziemię specjalnie przystosowane księżyce?

Pomyślała i westchnęła:

- Ma to swoje dobre strony, myśleć, że księżyc to księżyc, gwiazda to gwiazda, a nie żadne tam awantury.

Właśnie... Nie żadne tam awantury... Bo ja byłem podekscytowany tym lizaniem przez szybkę przeźroczy tej wyprawy po Baja California i nie mogłem zasnąć. Co z tego wynikło, odczytałem nazajutrz w Rypcium-Pypcium:

W nocy w sąsiedztwie fetują Meksykanie chrzciny. Mela dziś "nosi", więc się ubiera i jedzie do nich autem zobaczyć, co się dzieje, bo bębnią, trąbią, tańczą. Mówię (nadaremno), by nie jechał do pijanych prymitywów. Wychodzę przed dom w szlafroczku i patrzę, choć zimno. Okazało się, że trąbią i tańczą przy bębenku na ganku przed domem. Jednego Mel zawołał, ten wsiadł, zataczając się, do niego do auta; więc Mel go odwiózł autem, minął mnie, widzę ten małpolud wylatuje o dwa bloki dalej i padł na czworaki, a Mel zawraca, znowu jedzie mimo, wołam, ale nie odpowiada, podjeżdża i woła drugiego, też pijanego, i ten wsiada i wylatuje jeszcze o jeden blok dalej. Potem wrócił, ale już do mnie, bo innych ciekawości nie było. Takie lekkomyślne szukanie guza. Oczywiście długo jeszcze zasnąć nie mogłam, bo koiłam jego nerwy, choć trochę się wyładował i zasnął.


Jedziemy 33do wód'

Ledwom się zbudził, powiadam do Królika:

- Jedziemy!... Jedziemy w głąb Baja California. Naturalnie. Królik mówi nieuniknione "nie". Królik zaczyna każde zdanie od "nie". Na przykład, ja mówię:

- Dziś do nas przyjdą Iksińscy.

- Nie, oni umówili się dziś na piąta.

- No więc dlaczego, "nie"?

Tak się przyzwyczaiłem do tego "nie", że kiedy mi brak drobnych na szatnię i chcę od niej pożyczyć, załatwiam wstępne formalności sam:

- Czy masz dwa złote? Nie. No to daj. "Nie" zwykle nie jest groźne:

- Pójdziemy przejść sią?

- Nie, a jaki płaszczyk włożyć?

W wypadkach zatwardzialszych odśpiewuję piękny hymn własnego układu.

O, kochane słówko "nie", Jakże ja uwielbiam cię...

Na co Królik naburmusza się i replikujeT

Tylko kaczka, głupi ptak, Mówi ciągle tak, tak, tak... Mądry człowiek wie, co chce, I dlatego mówi "nie".

Dzisiejsze "nie" jest specjalnie dramatyczne. Na próżno jej tłumaczę, że powinna odkryć w sobie gust do przygody.

- Gdybyśmy tylko mieli dosyć pieniędzy, strzelałabyś tygrysy, harpunowałabyś wieloryby i zaraz pierwszą rakietą polecielibyśmy na księżyc.

59


Spojrzałem na zakrnąbrnioną miną i dodałem pospiesznie:

- No jazda na księżyc trwa długo, mogłabyś przez ten czas czytać Ces dames aux chapeaux verte...

Czasem zdarza się, że pod dowcipasem nie da się prze-szmuglować kolejnego tyraństwa. Już mnie poczyna popychać ku sprzeczce czterystu niecierpliwych diabłów:

- O, masz wczorajszy "Time". Artykuł o psychoanalitykach i mapka ich rozsiedlenia tylko wzdłuż ulic przylegających ze wschodniej strony do Piątej Avenue. Widzisz te punkty, którymi zaznaczono ich mieszkania? Na tym odcinku Nowego Jorku mieszka cztery tysiące pięćset dwudziestu trzech psychoanalityków. Wizyta - 40 dolarów. Kuracja - 80 do 150 wizyt - trwa trzy do pięciu lat. Szkoda, że tak z tymi dolarami kuso: oddałbym ciebie na jedne pięć lat, by uleczyli z ,,nie", na drugie pięć lat - ze złoszczenia, na trzecie - z braku logiki.

- Najlepiej by byłof żeby w swoim czasie za jedne czterdzieści dolarów odradzili mi wychodzić za ciebie.

Spojrzałem na kupę przygnębienia skuloną w łóżku i wzrok mój padł na źródło nieszczęścia - rozwartą książkę pióra Dana Lamb, w której opisuje swoją mrożącą krew w żyłach wyprawę dwumasztowcem "Yagabond" dookoła Baja California. Książka Enchanted Yagabonds (Zaczarowani wagabundzi) od 1938 roku, kiedy ukazała się po raz pierwszy, ma już jedenaste wydanie.

Czego tam nie ma... Zaraz w pierwszych dwu rozdziałach autor jest więziony na przemytniczym statku; uwięziony między szkieletami na bezludnej wysepce, nie ginie z pragnienia, destylując wodę morską; skacze na głazy, a tu foki - nie ma gdzie stąpić; potem ugrzązł na cały dzień w długiej na pięć mil ławicy delfinów.

Królik, dręczony bezsennością, uczytał tego znacznie więcej i mówi, że to straszne, jak Indianie pchali prawdomównego Lamba do kotła.

Rozbroiłem się, mówię więc, wskazując na mego Waltera (pistolet):

- Patrz na tego mannlichera, kużden żołnierz nie umiera.

Królik, jako że jeszcze nie wziął stu pięćdziesięciu kuracji psychoanalitycznych na brak logiki, jak zwykle, daje się zmamić w zadziwiająco łatwy sposób i sięga po torbę, w której dominuje Rypcium-Pypcium. Znaczy - Emilia Pla-

60


ter. Ta sama, która mówiła mężnie amerykańskim psiapsiół-kom - przyjaciółkom strwożonym naszym powrotem do Polski, że będzie mi towarzyszyć... aż na biegun. Z powodu tego jedna psiapsiółka zakupiła dla mnie grube wełniane gacie.

Zajechaliśmy do urzędu; wybuliłem trzy dolary, mamy permesso na jeden dzień. Nie mówię tego zrezygnowanemu Królikowi, który naszykował "wszystko takie" na tygodniową jazdę po nieznanych lądach.

Ot i granica. Klaksonuję na strażnika. Królik z obawą patrzy w dal, ale mówię, że słupy, do których przywiązuje się oskalpowanych turystów, są dopiero za zakrętem.

- No, przecież tak blisko do Ensenady?

- Cóż to znaczy - tak blisko? Zresztą pojedziemy dalej. Tam oni prawie nie widują białych twarzy. Tylko ryzykanccy iajaąueios, kramarze wędrowni, się zapuszczają, poza tym aeroplany tylko przemierzają przestrzeń aż do południowego krańca, ale i to rzadko. Indianiątko, zobaczywszy aeroplan, pytało mamy, co to jest. "To jest widzisz, synku, tak jak duży homar. Wyjada się miękisz, co jest w środku, a skorupę odrzuca."

Królik ma minę jak bohater Królowej Madagaskaru - "Mazurkiewicz, bój się Boga, gdzieś ty wlazł?"

Na razie jedziemy niby nic aż do zakrętu drogi. Zakręt wchodzi pomiędzy góry i zaraz poczyna się dzika feeria kaktusów. Całe ich ławice. Różnokolorowe ławice aż po horyzonty. W góry uciekają przedeptane ścieżki - przez kogo?

Nagle góry i morze robią się liliowe. W dół na prawo do oceanu idzie jedna droga, widzimy z góry jakieś, stąd miniaturowe, szałasiki, białe żagle. Na lewo w górę pnie się szersza droga, zaraz za załomem pracują buldożery - to rząd meksykański kontynuuje dzieło Korteza. Ale nam to nie wychodzi na dobre - nie możemy jechać nawet drogą jako tako przetartą, bo na niej roztasowały się roboty drogowe. Dudlimy się ugorami, Bogu polecając opony.

Ku morzu spływają dywany kaktusowe, różnokolorowe kule, kapusty, jakieś sterczące pałki z kiściami, z pióropuszami (kwiatami?). Ta olbrzymia płachta z nadzwyczaj żywych kolorów jest prześlicznie stonowana w obrzeżu liliowych gór.


61


Zjeżdżamy coraz niżej. Tak, osiemnaście mil mam na liczniku od przekroczenia strefy celnej. Na osiemnastej mili ma być La Butadora, ósmy cud świata, choć w swojej hierarchii podobno - drugi.

Jest to stały od tysiącleci wytrysk wody morskiej; morze wpada do sklepionej groty, w której plafonie jest otwór. Miliony ton wody prą nadaremnie na grotę, całkowicie wypełnioną przypływem kolejnej fali; potężne ciśnienie wytryska przez otwór olbrzymim pióropuszem wody. Poza La Butadora coś takiego, jak informowano mnie w Ensenadzie, jest tylko we Włoszech. Znam Włochy jak własną kieszeń - poza dorywczymi pobytami spędziłem w nich nieprzerwanie trzy lata - ale nic takiego nie pamiętam.

Zjeżdżamy w dół aż do rybackiego domku. Pytam rybaka, czy nie sprzedałby homarów. Pytam niepewnie, bo jest to sezon, w którym Zabroniono łowić homary;vma się ich pełno po restauracjach, ale kelnerzy najbezczęlniej, przymrużając oko, zapewniają że to z puszek.

Rybak gotów jest nam dostarczyć homarów po sześć dolarów za tuzin (moje ludzie, w Ensenadzie po trzy dolary sztuka!...). Ale ja reflektuję najwyżej na dwa, a on trzyma homary w skrzynce zanurzonej w morzu o milę stąd, więc mu się nie opłaci.

Zostawiamy wóz i idziemy ścieżką wijącą się przez skały pośród kaktusów. Nabierając wysokości słyszymy coś jakby głuchą podziemną eksplozję. Potem ten dźwięk znowu się powtarza. Osiągnąwszy wyniesienie, skąd ścieżka biegnie w dół, widzimy zatoczkę w skałach, w której załomach stoi biała piana. Ledwośmy zaczęli schodzić, kiedy podziemny grzmot się powtórzył i oto trysnęła - wysoko na jakieś piętnaście metrów - La Butadora. Pod straszliwym ciśnieniem woda wytryska tak rozbita na białe drobinki, jakby to była para bijąca z wentyla gargantuicznej maszyny.

Spieszymy w dół, szukając miejsca, skąd byśmy mogli obserwować następny wybuch. Miałki pyłek wodnych drobinek opada, między skałami piekli się piana. Piana od strony oceanu poczyna się przecierać, ukazuje się zielonkawa jego woda. Gdyby to mogło potrwać pięć minut, cała zatoczka byłaby znów zielona, ale na to nie ma czasu: obserwujemy ponowną falę idącą od oceanu, rozbijającą się o postrzępiony brzeg; jej masa znajduje przesmyk do groty,


wwala się masywem wodnym i oto ponownie strzela pióropuszem wodnym La Butadora.

Biegnę do ostatniego zasięgu, gdzie spada wyrzucona woda, zajmuję stanowisko z aparatem, siadając okrakiem na głaz przy wspaniałym kaktusie.

Niebawem idzie druga fala, rozlega się eksplozja, wytrysk i po chwili siedzę w potopie wody, mocno wczepiając się w głaz. Przemoczony, poczynam się drapać w górę i Widzą krzyżyk sklecony z dwu patyków - taki jak na naszych grobach powstańczych; najwidoczniej jakiś biedaczyna przede mną nie okraczył jakiegoś zbawczego głazu i zmyło go.

Poczynam drapać się wyżej, aby dalej, gdy rozlega się ponowny grzmot, wytryska La Butadora, ale opad wytrysku jest znacznie niżej od kaktusa, przy którym mnie przyłapało. Zdaje się, że poprzednio była to dziewiąta fala - najsilniejsza.

Wracamy, a za nami kilka razy jeszcze, raz po raz, rozbłyska srebny pióropusz na tle czarnych skał.

Z trudem wydobywamy się na "drogę", jeśli tak można nazwać ten zbłąkany trakt, i widzimy z góry ocean, przycichły, uspokojony, jak tafla lazurowego szkła. Góry też przestrajają się z fioletu na różowo; i mówić tu, że w tych pustaciach nic się nie dzieje!... I dziwić się seńorowi Rioz, uciekającemu w te obieże co rok od żony i papużek!... I dziwić się tym fajagueros, ostatnim romatykom świata, którzy tu się zapuszczają, wymieniając paciorki na nasiona pitahaya dające męską moc...

Jesteśmy już znowu przy tym "przygranicznym" kawałku asfaltowej drogi. Mijamy strażnicę, jesteśmy na skrzyżowaniu: jedna droga - z powrotem do Ensenady, druga - w góry otaczające ciasnym kręgiem Zatokę Wszystkich Świętych, nad którą rozbudowała się Ensenada, a w niej - motel "El Rey", nasza przystań.

Zatrzymałem wóz, uporczywie patrzę na znak drogowy ł medytuję. Królik wietrząc nowe niebezpieczeństwo, idzie za moim wzrokiem i widzi napis: ,,Bagno San Carlos - 11,5 km." Kąpielisko San Carlos.

;- No jedź, przecież widzisz, Ensenada - 10 kilometrów.

Królik wiecznie, bez powodzenia, stosuje taktykę naszej


63

62


Ewuni, kiedy miała trzy lata: w chwili niebezpieczeństwa schować łepetynę pod krzesło, stercząc nieopancerzoną pupką na zewnątrz. Myśli, że jak schowa głowę pod drogowskaz na Ensenadę, to już tego smakowitego Bagno San Carlos nie zauważę.

San Carlos to uzdrowisko o niesłychanie silnych gorących wodach siarczanych. Ensenadyjczycy zapewniali mnie, że wystarczy całkowicie kuracja trzydniowa. Tom po to siedział po sześć tygodni w Aix-les-Bains i Heluanie, co tu można w trzy dni załatwić?

- Mmm - mmm - mmm - głucho porykuję, biorąc się w tył na prawy bok - widzisz, Ucieczko Chorych, jakoś ja tak z nerkami niewyraźnie. A tu postawią mnie na nogi w trzy dni.

Ale nic nie pomogła płomienna apostrofa. Królik na temat nerki jest strzelany ptak. Na egzaminie pielęgniarskim w AK akurat pytali ją z nerki, zdała, choć coś potykała się na odznakach szarż (na każdym paznokciu narysowała paski i gwiazdki poruczników i majorów).

Wtedy nadęła się i powiada:

- Całe szczęście, że ciebie coraz co innego boli. Co ci powiem, to ci powiem, ale jeżeli siedemdziesiątej wiosny dożyłeś i nie wiesz, gdzie jest nerka, a gdzie wątroba... Jeszcze wiesz co? - Jeszcze jest ślepa kiszka. Ona też czasem może boleć.

Jestem oburzony cynicznym stosunkiem do moich cierpień:

- La Rochefoucauld powiedział, że nie ma takich cierpień bliźnich, których nie bylibyśmy zdolni przetrzymać.

- Bo to wszystko tylko po to, żeby latać... No, to jedź!

Tego tylko trzeba było. Od razu nas wgnłotło na szuter z wyboinami, Królik z emfazą pojękuje przy każdym podskoku - niby, żebym pamiętał, co dla mnie cierpi. Nie wie, biedna, jeszcze, co ja wiem od Ensenadyjczyków: że na przestrzeni dwunastu kilometrów jest do przejechania dziewięć strumieni.

Drogę opisywać trudno, bobym musiał się grzebać w zielnikach i encyklopediach, żeby wiedzieć, jak nazywa się każde drzewo, każdy ptak. - Rypcium-Pypcium, do którego nazajutrz zajrzałem, załatwiało to bez kłopotu:

No i jedzie sią!... Góry - doły, krato - wysoko wąsko na jedno auto wkoło góry skały kamienie na pierwszy raz


wydaje się bardzo długo (Rypcium-Pypcium w chwilach wzruszenia okazuje oziębłość dla znaków przestankowych - przyp. M. W.) zadowolenie że są drzewa że zielono że wieś dusza wypoczywa że drzewa takie wysokie że w polu kukurydza że płachty ziemi uprawne przeleciał żółty ptak i większy jakiś dropiaty nad drogą umieściły się rośliny jakby powoje tylko kielichy wielkie białe tam dużą grupą drobne kwiatki coś jak pierwiosnki tam łodygi z ziemi kwiat biały jakby kwiat maku tam już do niczego naszego (zapewne "niepodobne" - przyp. M.W.) wystrzela czerwonawo kolba wysoko tylko jedną tu widziałam taką roślinę nie wiem jak nazywają się te drzewa przydrożne nie liście nie igły takie miękkie kiście niekolące iglaste ucieszyłam się że nie takie szare ciche zakurzone jak w Ensenadzie a soczysta zielone czasem jakby wierzby przydrożne czasem drzewa jakby redwood wysokie no i w ogóle wieś domki płoty pola trochę krów i koni grupa dziewcząt wracają z pola mężczyźni i chłopcy ludność piękna czarna i już nie czuję się zmartwiona za tych miejskich zwyczajnie żyją i pracują na wsi i to dziwne że te puste puściutkie góry wieczorem różowiejące tworzą jakiś zachwycający krajobraz podszyty przydrożną zielenią drzew zielonymi skupiskami wzdłuż strumieni niby tylko głuche góry i głazy a 'przyjrzysz się siedzą domki i ręka ludzka widoczna w uprawie pól prymitywnie grodzonych płotach wzrusza w tej głuszy ludzie mają prymitywne a piękne twarze nie uśmiechnięte niekiedy dzikoludzkie a rasowe dzieci piękne a brudne i tak wszystko niepojęte jak po tych "wierzbach" oliwkach kukurydzy nagle wyłaniające się drzewa pokryte liliowym wykwintnym kwiatem.

Jak widzimy, Rypcium-Pypcium jest pod silnym wpływem Bram raju Andrzej e wskiego, tylko poszło dalej, bo Andrzejewski w tym opowiadaniu składającym się z jednego tylko zdania nie wykluczał przecinków. Królik zresztą nie tylko przecinków zabaczył, ale i tego, co było dla mnie najważniejsze - przejazdu przez dziewięć strumieni.

W pewnym więc sensie zdystansowaliśmy bajki z ich ,,za siódmą górą, za siódmą rzeką", bo dopiero za dziewiątą rzeką zobaczyliśmy perłę kuracyjną Baja California. Był to szereg niewymyślnych domuszków, a raczej kabinek.

Dżentelmen, do którego należy ta antrepryza, mieszka w Ensenadzie, dyrektorem kąpieliska z jego ramienia jest


64

65

5 Królik l oceany


żółtolicy Metys, bosy, w oberwanych do pół łydki spodniach. Prowadzi nas do zakładu kąpielowego, składającego się z czterech cementowych kabin, do których bezpośrednio z ziemi wlewa się gorąca siarczana woda. Potem pokazuje kabinkę, którą mógłby nam wynająć za trzy dolary dziennie. Jest to cementowy boks z nagim tapczanem, do którego należy przywieźć siennik, i z zapyloną szesnastoświe-cówką pod sufitem.

A jednak, jeśli pan Twardowski za drugą młodość duszę sprzedał diabłu, to może by tak za trzydniową niewygodę opłaciło się tu przyjechać? Tylko co jeść?

Obdartus robi ważną minę: jeść jest masę; bardzo dużo jeść - wskazuje na daszek na palikach.

Pod daszkiem na poprzek stół z butelkami lemoniady, rolmopsy w słoju, pokruszony ser i paczki z biszkoptami.

- Quć" nos lecomienda Ud? (Co nam możecie ofiarować?) Hiszpanica, niska, otyła, aż kwadratowa, tak że ją można by raz stawiać na nogach, raz kłaść na boku z tym samym efektem - wskazuje szerokim gestem na wyżej wymienione przysmaki.

- Pan? (Nie ma chleba.)

- Leche? (Skądże by tu mleko?)

- Huevos?

Tu już audytorium obdartusów, które momentalnie narosło, poczyna się bawić: ten Americano domaga się jaj; jeszcze kury nie nauczyły się .przyjeżdżać do San Carlos na kuracje siarczane.

Królik z cicha promienieje. Wie, że dla ciekawości do piekieł bym zstąpił, ale niechby jaki Wergili mnie uprzedził, że tam nie dają jeść - tobym się załamał.

Więc wracamy.

- Wiesz - mówię do Królika - tak pewno wyglądały "wody" praprzodków.

- Którzy przyjeżdżali do nich koczobrykami z własnym kucharzem?

- E, gdzie koczobryk, to i gospody itp. Nie, ja myślę nie o naszych dziadkach, tylko że tak się kąpali zapewne bohaterowie Gołubiewa. Swoją drogą, jeśli tu przyjedziemy za lat dwadzieścia, na pewno zastaniemy deptak i orkiestrę.

- Za lat dwadzieścia?

- Co się dziwisz? Postawimy rekord schludnych, stuletnich ruchliwych staruszków.


Ledwom wyskoczył z łóżka, Królik dramatycznym gestem wskazuje na zwał "bezmyślności" na podłodze.

"Bezmyślnością" nazywam wszelkie pokrywy na tapczany czy na łóżka. Rano to naciągaj, na noc ściągaj i układaj równo na krześle. Chcesz się przespać po jedzeniu? Ściągaj i znów wciągaj.

, - Ludzkość liczy z półtora miliarda kobiet, z czego ćwierć miliona używa pokryw.

- Skąd to wiesz?

- Z książek. Otóż nawet bez -poobiedniego spoczynku te wyczyny zajmują, lekko licząc, dziesięć minut dziennie na narzutę. To znaczy kosztują 2 500 000 minut dzień w dzień... czekaj! - biorę papier - to znaczy 15200000 godzin rocznie, czyli l 900 000 roboczodni, tzn. obliczając znów urlopy i chorobowe roczna pełna praca 6000 ludzi. A wiesz, ile ludzi budowało Turoszów? Nie wiesz? No to co tam z tobą gadać...

- Dobrze, to i łóżko musi być tak skopane przez cały dzień, jakby na nim spał wąż boa?

- Wiem, chciałabyś być wążboiną. Miałabyś przynajmniej męża zimnokrwistego.

Te wszystkie dulczenia to tylko pretekst. Ja wiem, co pod tym siedzi. Już od jakiegoś czasu Królika wzbiera, aby jechać do Stanford i jego biblioteki, do tamtejszego Instytutu Hoovera i do obok leżącej biblioteki uniwersytetu w Berkeley.

Czy Królik zamierza tam studiować? Boże zachowaj. To wszystko w trosce o męża.

Smrodek dydaktyczny rozwija się oto mniej więcej po tej linii:

- Już dosyć bejbaczyłeś się (wpływ mego -słowotwór-stwa) w tym Meksyku; całe dwa miesiące. Nieuk jesteś Pusiuniu. Patrz na innych, czego nie umieją: Sartry, Ca-musy, egzystencj aliści, personaliści tam różni, Brechty tam różne.

- Sama mówisz, że brechty.

No więc tak dalej i tak dalej przemawia Żonine Sumienie, a ja wiem, co w trawie piszczy, W Stanford mieszka ukochana Alusia i nie ma miejsca na wyczyny z żółwiami, abalone i przejeżdżanie dziewięciu strumieni.

No i cóż ja, nieszczęśnik? Wiem, że trzeba wyjeżdżać. A tu jak raz dopiero ma sią rozwijać sezon na dobre.


66

67


- To jeszcze tylko pojedziemy na Estero Beach - mówię. - Już się ta plaża zaludniła na dobre.

Estero Beach leży o kilka kilometrów za Ensenadą.

Człowiek nigdy nie ważył się słabymi siłami budować nieba, ale raz po raz próbował eksperymentów z zaaranżowaniem raju.

Różne tam pomysły odzwierciedlały rajskie ciągotki ludzkości. Od ogrodów Semiramis począwszy, na plażach amerykańskich (bo na całej Estero Beach nie uświadczy ani jednego Meksykanina) kończąc.

Taki raj wygląda poza sezonem jak kompletnie zaplanowane miasto, w którym nie ma domów. W uzbrojonym terenie, przeciętym alejami palmowymi, pocyrklowanym kwietnikami, stoją zamarłe restauracje, lśniąc szklanymi ścianami. Kioski z napisami: GAZETY I KSIĄŻKI, SŁODYCZE, WYNAJEM ŁODZI, SPRZĘT RYBACKI, KOSTIUMY PLAŻOWE, APTEKA, BIURO PODRÓŻY i nieskończone inne. To wszystko widnieje w morzu platforemek cementowych. Każda w obrzeżeniu kwietników.

Nagle pod koniec maja ten gigantyczny teren staje w wibracji motorów. To homo americanus ciągnie na wyraj do raju XX wieku. Ciągną campery, tzn. wozy kempingowe z wbudowanym motorem. Często z motorówką przytroczoną na wierzchu. Motorówki jadą też na dachach wozów osobowych albo są przez nie ciągnione na dwukółkach. Wozy osobowe też ciągną najprzeróżniejsze przyczepy mieszkalne. Takie przyczepy pozostają zresztą i przez martwe sezony na Estero Beach.

Ten cały najazd sprawnie rozlokowuje się po między-klombowych platforemkach. Z punktu włączają im wodę, elektryczność, przytraczają butle z gazem. Fotele i leżaki wyparadowują na zewnątrz. Poczyna się good time nagusów.

Życie towarzyskie jest rozlewne. Idąc między tymi przyczepami, byliśmy ciągle wzywani, aby zasiąść do pogawędki, częstowani kawą, piwem, koktajlami, lodami. Śmiertelnie pokancerowane bytowaniem na ziemskim padole byznesu, zwierzę ludzkie wyrzyguje tutaj gwałtownie nabrane przez rok miazmaty. Ludzie zbywają się pośpiechu, zbywają kłów i pazurów, którymi muszą się posiłkować


przez cały rok. Z punktu jesteśmy z nimi na ,,ty", a świat jest dobry, życzliwy.

Naczęstowani, napojeni po drodze, bulkając w sobie warstwami coca-coli, po których przelewały się warstwy innych płynów, siadamy nad brzegiem Pacyfiku. W tym miejscu brzeg jest urwisty, pokryty grupkami czerwonych lepkich kwiatów w kształcie małych główek kapusty. Na dole, u naszych stóp, porozkładane są na plaży ciała syren w bi-kini, do wyboru do koloru. Srebrzysty śmiech dzieciarni baraszkującej w wodzie. Dalej narty wodne z młodzieżą jak młode bogi.

- Przyjemnie - powiadam.

- Ale kosztuje - mówi trzeźwy Królik.

Istotnie, kosztuje. Pokój w miejscowym motelu od 9 do 12 dolarów od osoby dziennie. Miejsce na parkingu - dwa dolary od osoby dziennie, od dziecka - pół dolara.

- Czyżby dobry Bóg nie miał dla championów cnoty otworzyć niebiańskiej "Estero Beach"? Ot byś się zdziwiła, gdyby pewnego dnia przyleciał aniołek-goniec, przynosząc z kancelarii św. Piotra wiadomość, że moje podanie zostało uwzględnione.

- Ty byś się ważył składać takie podanie?

- Że bez ciebie? Jeśli cię wszwarcowałem do domu pisarzy w Hartford, to i na wczasy niebiańskie bym ciebie wszwarcował. Choć i aniołki muszą się liczyć z trudnościami transportowymi. Profesor astronautyki, dając szczegółowe obliczenia podróży pierwszego człowieka na księżyc, spytany, czy przewidywane jest zabieranie kobiet, zafrasował się: "Podróż w obie strony potrwa pięć miesięcy, dbamy więc o rozrywki: radio, telewizja, szachy, karty, patefon, nawet koń treningowy. Ale na recreational facili-ties (ułatwienia rozrywkowe) nie możemy przeznaczać więcej jak 100 funtów."

- Wiesz, ty masz jakieś specjalne klepki w głowie do mówienia głupstw - mówi obrażona recreational facility.


68


T-a-a-ka ryba!

Swoją drogą to hańba. Siedzimy, proszę sobie wyobrazić, nad Pacyfikiem. Państwo nurzający się w Bałtyku, państwo rozprażający się nad Adriatykiem, Morzem Śródziemnym, Atlantykiem (wielki cymes), nawet kąpielowicze znad Morza Czarnego, znad Kaspijskiego - kto z was był na Pacyfiku? Wiecie, na Pacyfiku, z tymi, jakże im... atolami koralowymi, Conradem, Łowcami Głów, kokosami, kryszami malajskimi i wyprawą Kon-Tiki?

A tu jesteśmy na Pacyfiku i co? Zwiedzamy restauracje!

Tymczasem, jeśli Pacyfik jest rajem ryb, to wybrzeża Baja California są rajem rajów. Jan Xantus, wysłany przez rząd Stanów Zjednoczonych na badanie fauny morskiej po-brzeża Baja California, naliczył 800 rodzajów ryb, 800 - skorupiaków, 40 - gwiazd morskich, 14 - gąbek, 8 - korali.

Inny badacz (L. C. Brown: Exploration and Settlement oi Baja Califomiaj informuje, jakie to raje (płaszczki) zamieszkują ten raj rajów rybich. Pisze o olbrzymich rajach, postrachu poławiaczy pereł. Taki rybny materac wagi 500 kg, szeroki na 6 metrów, z trzymetrowym ogonem zbrojnym w jadowity kolec, z ładunkiem elektrycznym, z wielkim dziobem rogowym, o ciele pokrytym kolcami, zachodzi zwykłe jak cień na prześwietloną wodę, na której dnie nurkowie z La Paź (na południu Baja California) poszukują perło-pławów, oddziela nurka od słońca i zżera owijając płaszczem potwornych muskułów. Te dane L. C. Browna proszą sobie sprawdzić choćby w naszej małej encyklopedii.

Ale L. C. Brown donosi również o tajemniczym stworze, o czymś w rodzaju syreny. Jest to stosunkowo nieduże stworzenie, nie ważące więcej niż piąć kilo, nie dłuższe niż metr, ale ma jakby psią głowę, górną część ciała białą z piersiami kobiecymi, od pasa ogon w rybie łuski. Pytam pewnego polskiego ichtiologa, czy można temu wierzyć; nic


nie wiedział o takim stworze przy brzegach Baja California, ale stwierdził, że temu opisowi odpowiada "piersiopław-ka indyjska", no, a Indie również opływa ocean. Może wiać opływa te brzegi i jednooki ochione, o którym pisze L. C. Brown, że na środku głowy ma jedno oko wielkości wolego.

Z tych dziwów jeden jest łatwy tu do oglądania - wieloryby.

Co taki Białoruś jak ja albo i moi rodacy z mazowieckich piaseczków wiedzą o wielorybach?

W przedwojennym dwudziestoleciu mąż znanej literatki też chciał koniecznie należeć do Związku Literatów i jakoś go przyjęto. Złośliwi opowiadali, że na podstawie wierszyka:

Ponad morza modrą fonią Wielorybki dwa się gonią, Tak się gonią, tak się gonią Ponad morza modrą tonią.

W pierwszych latach po tej wojnie, kiedy w Londynie mięso było na kartki, a Polak, wiadomo, podjeść lubi, wcinali my wielorybie befsztyki, pewna bardzo pobożna paniusia, która w wielki piątek odmówiła mi mleka do kawy, jako że suchy post, uraczyła mnie funtowym befsztykiem z wieloryba, jako że to ryba usmażona na kokosowym tłuszczu. Kiedyśmy zżarli befsztyki, z zimnym okrucieństwem ją poinformowałem, że to ssak, że karmi małe mlekiem, że ma gorącą krew, że musi wynurzać się z wody, żeby zaczerpnąć powietrza, jednym słowem, że niczym się w sensie postu nie różni od świni.

Otóż wieloryby, które odwiedzają Baja California, normalnie żyją, pracują, zarobkują głupie 9000 kilometrów na północ, w Morzu Beringa z przyległościami. Ale mamy-wie-loryby uparły się rodzić tylko w Zatoce Scammon, jeszcze 600 km na południe od Ensenady. Małżonkowie postanawiają im towarzyszyć i każdej jesieni wesołe ożywione orszaki płyną wzdłuż brzegów całych Stanów Zjednoczonych ku brzegom Baja California. Dawniej ulegały w Scammon Bay rzezi, odkąd jednak w 1937 r. zaczęło je ochraniać prawo, liczba ich z tysiąca przekroczyła 4000 i stale, się zwiększa. Zmyślne i przyjacielskie zwierzęta rychło zorientowały się, że nic im nie grozi, płyną wzdłuż plaż i czując sią jak na turystycznej wycieczce, wyczyniają har-


70

71


ce, skoki nad wodą, puszczanie fontann. Na południe dąży to szybciej, bo samice w ciąży spieszą na poród i cyrk odstawiają samce do 20 metrów długości i 60 ton wagi. Ale z powrotem już płyną i porodzone wielorybki, maleństwa po 700-800 kilo, długości do 10 metrów. Te dopiero plucha ją się!

No, ale w marcu powrotny spływ się kończy i ja tego nie widziałem.

Ale za to inny raj rybny był dostępny. Zagęszczał on się zaraz za granicą amerykańską i im, dalej na południe, tym był bogatszy.

Już i Ensenada reklamuje się jako yellowtail capital ot the world - światowa stolica wielkich ryb z żółtymi ogonami, rzadkich gdzie indziej, wybornych w smaku. Ponadto roi się tu od olbrzymich sea bass (rodzaj morskiego okonia), od halibutów, makreli, barrakud, karmazynów itp.

Port w Ensenadzie roi się od rybaków wszelkiej maści. Od burych rybackich łodzi poczynając do luksusowych jachtów, na które spadają wrzaskliwe mewy i na których się roją jeszcze wrzaskliwsi amatorzy z całych Stanów Zjednoczonych.

Bałem się wyprawy jachtem. W Pleasant Point na Atlantyku wyruszyłem na całodzienny połów tuńczyków. Le-dwośmy wyruszyli za falochron, ledwo mi wręczono wędę, zaraz ci ją zwróciłem z ukłonem i podążyłem do kabiny, gdzie aż do powrotu oddawałem się samokrytyce.

Ale może by się tu pobełtać wynajętą łódką, która wróci na brzeg na każde życzenie?

Najęty rybak przede wszystkim podjechał do innego, który sprzedawał na czerpaki wijące się chybkie sardele (an-chois - sprzedawane u nas w delikatesach jako "korki"), mające nam służyć za przynętę. Kiedy go próbowałem fotografować, ruszył ku mnie z przekleństwami, opryskując mnie wodą; macie tu na fotografii draba w czasie tego ataku.

Rybakowi towarzyszył siostrzeniec, który ładował sardele na linkę zakończoną siedmiu sznurami z haczykami. Linkę zapuszczałem w wodę i natychmiast wyciągałem naraz po dwie, trzy ryby wielkości dużej płoci. Gdybym tak popracował z godzinkę, chyba byłaby pełna łódź. Ta ryba,


której nazwy nie pamiętam, zalega grubym pokładem dno, jest w takiej obfitości, że wala się wszędzie po porcie, służąc mewom, tłustym kotom - nawóz rybi.

Ale cóż, kiedy po paru pociągnięciach poczułem oburzony zew białoruskiego żołądka. Kazałem wracać. Siostrzeniec rybaka zachował się kurtuazyjnie - też poszedł w moje ślady.

Brnąłem przez piasek plaży rybackiej z poczuciem klęski. W łodziach spały portowe drapichrusty, na wózkach przekupnie rozwozili te właśnie sławne yellowtails. Za osłem dolarów można było kupić cztery ogromne takie ryby. Z przycumowujących do pomostów jachtów rybacko-tury-stycznych wysypywał się tłum amatorów, za którymi obsługa niosła obfite połowy płastugi.

Patrzę na typka z czterema wędami, za którym żona niesie w worku nałowione ryby, i buntuję się - będę wybijał klin klinem!

Wracam na obiad do motelu. Zastałem Królika w stanie prostracji: ręce poścłerała, uparłszy się przeprać moją wiatrówkę.

- Ręce pościerałaś? W plemieniu Ibarra w środkowej pustyni Baja California kobiety kładą bieliznę na pniaku i trą ją gołą pupką; może to praktycznie j sze?

- Zamknij drzwi z tamtej strony, przejdź korytarzyk i zamknij z tamtej strony tamte drugie! Ale nie dam się wypędzić: wydobywam dwa żółte bilety.

- Co to? - strzyże uchem spłoszony Królik. Ale rzeczywistość okazuje się gorsza niż wszelkie przypuszczenia:

- Jutro, skoro świt, wyruszamy jachtem "Josefina" na połów. Będziemy Putramentami. Ale jej to nie imponuje.

- Na pełny Pacyfik!... Będziemy Conradarni.

Ale jej to nie imponuje.

Resztę dnia starsi państwo spędzają w nastroju "moine"

Królik coś tam dłubie koło gospodarstwa, ale widzę, że cała się burzy na los, który ją skazał na męża-brutala: ona dla niego przecie starła ręce do krwi; przed tamtą wojną porównywał je do płatków i do licho wie czego, a teraz - z tymi wątpliwymi dowcipasami o indiańskim praniu. A jeszcze najgorzej, że "ON" znowu chce lecieć jutro...

"ON" tymczasem głowi się nad rachunkami. Jest przerażony ubywaniem forsy.


73

72


"ON" wiać od czasu do czasu żąda stanowczo i wymaga od Królika współdziałania w zrozumieniu, gdzie właściwie te miliony, no po prostu miliony się rozchodzą. "ON" ma na podorędziu tysiące opowieści przykładowych o oszczędnych żonach, które z niebywale niskich budżetów potrafią zapewniać mężom niebywale luksusowe życie. "ON", w pa-roksyzmach pokutniczej oszczędności, które go nawiedzają kilka razy do roku, żąda od Królika przejrzystych rachunków.

Królik nie może odpłacić pięknym za nadobne, stawiając szczytne przykłady niebywale oszczędnych reporterów, którzy - jak pewien kolega, polski reporter, mi opowiadał - dostawszy darmowy przelot Warszawa-San Francisco i z powrotem, opędzili dwumiesięczny pobyt w Ameryce stu dolarami. Królik nie wie, że opowiadania turystów o ich praktyczności przerastają opowiadania rybaków na temat "t-a-a-ka ryba". Odgryza się więc pouczeniami przed każdym pierwszym, że należy "robić budżet", w którym najwyżej można dokonywać virement, przy czym rachunkowość można prowadzić systemem włoskim, amerykańskim albo przebitkowym, co jej "doskonale wytłumaczył" jeden buchalter, kiedy rozpaczała na tematy rachunkowe.

Z tego wszystkiego po miesiącu Królik prezentuje rachunek, na przykład, na tysiąc złotych, gdzie na sumę stu złotych składają się niesłychanie drobiazgowe pozycje: babie (tzn. żebraczce) - 2 zł., picie (tzn. jakaś oranżada) - 4 zł., kwiatki - 20 zł., pozostałe 900 zł. jest ryczałtem zapisane pod "Różne", w czym się zapewne kryją tajniki virement według wszelkich trzech systemów rachunkowości.

Wobec czego potykam się z rachunkami w zgorzkniałej samotności, tym bardziej że wyprowadzając jakieś sztuki magiczne: pięć dodawanych liczb przy pięciu ponownie sprawdzających dodawaniach daje kolejno pięć różnych sum.

No i najgorzej z tym rozbijaniem na pozycje. Królik jest niekooperatywny: protestuje wielkim głosem, kiedy na przykład okropnie parzące mazidło, którym upiera się mnie nacierać, zapisują w rubrykę "Rozrywki Zosi".

Wielkie to kłopoty z tymi rubrykami.

No więc ł ja nie zapisuję swego wydatku na fryzjera na swoje rozrywki, tylko pod rubryką "Zdrowie".

- To ja bym sią przy bilansie miesięcznym okazywała ciężko chora.


- Zawszeć to - higiena osobista.

- Zapisz na "Rozrywki".

- Cóż to za rozrywka?

- No to na "Kulturalne".

- A pod koniec miesiąca będziesz sklamrzyć, że "tyle tam poszło na te tam różne fotografie i bary" (ponieważ w barach studiuję teren, więc każdą większą z kropelkami zapisuję w rubryce "Kulturalne").

Kłopot z tymi rubrykami: jak zapiszę na "Różne" to Królik będzie dowodził, że i ja taki sam.

Długo myślę, jak zapisać koszta dzisiejszego rzygania na morzu, wreszcie macham ręką i zapisuję na "Rozrywki".

Czas spać, bo jutro skoro świt rozpocznie się dalszy ich ciąg.

Nazajutrz, już szarym świtem, rozpoczynam dzień zwykłym hymnem:

Dzień powszedni zaczyna się, Skarpetka mi schowała się, Skarpetka mi sią schowała, Bo mi żona ją zadziała.

Zaspany Królik nie reaguje z dostateczną gorliwością, więc ja dopinguję, że "czemu nie wstajesz, bydełku nie dajesz".

- Zaraz dam bydełku - mówi zrezygnowana. Po chwili słyszę:

- Ach jej, gdzie te proszki na morską chorobę?

- Przecież ile razy jesteś w aptece w którejkolwiek części świata, kupujesz "na wszelki wypadek" proszki na morską czy tam lotniczą chorobę. Nie mamy szuflady w kraju ani za granicą, gdzie by się to paskudztwo nie poniewierało. W proszkach, pastylkach, tubkach i nawet... czopkach, bo i do tego usiłowałaś mnie zmusić. Wyobrażam sobie, że gdyby nasze domicilium odkopano za lat tysiące jak jakiś Biskupin, archeolodzy doszliby do przekonania, że lek ten był czymś w rodzaju domowego totema. Tylko... czy ty przypominasz sobie, żeby kiedykolwiek, ale choćby jeden raz, znalazło się to, kiedy trzeba? Żebym choć raz to zażył?

Królik się wydyma. Mówię, że tym razem to jest na miejscu, bo wydęta tak łatwo nie tonie. Wieloryba upolowa-


75

74


nego się wydyma, wbija w niego kolorową chorągiewkę i wraca się po niego, kiedy się chce.

Na wybrzeżu już pełny ruch. Wśród rojów uliczników sprzedających gumę do żucia, zapałki, papierosy, ciągną familie amerykańskie, które na ten dzień czują się Sindba-dami. Niosą wędy całymi pękami i pod pachami mają zawinięte wielkie ilości worków, w których ulokują połów.

Żona kupuje dwadzieścia cztery ogromne pastyle na morską chorobę. Należy zażyć jedną na pół godziny przed wyruszeniem, drugą w godzinę po wyruszeniu. Królik za nic nie połknie żadnej pigułki, dwadzieścia więc dwie pozostałe będą odtąd zdobić nasz dom do grobowej deski.

Kręcę głową z powątpiewaniem - już tak się zdarzało, że spryciarze w porcie sprzedawali zamiast pigułek na chorobę morską - pigułki na rozwolnienie. Ale kogo się tu poradzić? Macham ręką i łykam z punktu dwie piguły, bo wiem, że za godzinę Królik nie będzie ich mógł znaleźć w torebce i wypłyną dopiero na Puławskiej w Warszawie, w licznym rozmnożeniu się o piguły, które nabędziemy przy odlocie z Kalifornii, potem przy odlocie z Nowego Jorku, potem kolejno przy odlotach z Londynu, Paryża.

Na środku naszej "Josefiny" stoi tank rojący się sardelami, pomiędzy którymi widać cielska mątw.

Jedzie dwunastu rybaków amatorów, ośmiu ludzi załogi i jeden Królik, który przycupnął w kącie. Wynajmuję wę-dę, obsługujący Murzyn pyta, czy ma nałożyć sardelę, czy mątwę. Usiłuję wczuć się za ryby, co smaczniejsze, wybierani mątwę - to nawet wśród ryb jakiś stwór predylu-wiałny, oko wybałuszone, osiem macek.

"Josefina" już mija falochron. Jeszcze pół godzinki w morze i pierwsza stójka. Rzucam szerokim zamachem, linka furkocząc wywija się z kołowrotka, ciężar ołowiany błyskawicznie ciągnie mątwę na dno. I niemal natychmiast czuję szarpnięcie, zaczynam skręcać kołowrotek, wreszcie widzę na powierzchni wielką płastugę, którą podprowadzam pod statek. Metys asystujący z długim bosakiem zręcznym ruchem wbija ość stalową w rybę i winduje ją.

Złapany okaz jest duży - waży 12 kilo.

Proszę w tym miejscu nie przymrużać oka, bo przecież na temat "t-a-a-akiej ryby" wolno koloryzować nawet duchownym osobom.

Ksiądz Szurnął, rektor seminarium w Orchard Lakę, gó-


rai tęskniący za Polską i co parę lat jeżdżący na pstrągi w Tatrach, pokazywał mi swoją fotografię z Florydy z wielkim merlinem równym jemu wzrostem.

- To ksiądz złapał?

- Ja.

- Niech ksiądz się poboży (rusycyzm przyjęty na kresach, znaczy: "Wezwij Boga na prawdziwość słów").

- No, jeśli tak - mówi zmarkotniały ksiądz rektor - to złapałem, ale taką - pokazuje mi fotografię z małą rybą.

Akurat zbierają od pragnących tego sportowców po pół dolara; po skończonym połowie całą pulę zgarnie udziałowiec, który złapał największą sztukę; naturalnie gardłuję za tym, naturalnie wpłacam swoje pół dolara - przecież wróci do mnie z całą zebraną sumą.

Tymczasem inni zaczynają ciągnąć i ciągnąć, a ja sterczę z wędą na darmo. Przy nas łowi amerykańska rodzina. Tata, mama, córeczka dwunastoletnia, synek dziesięcioletni (dane z wywiadu Królika). Przylecieli własną awionetką na tydzień urlopu, jutro lecą w dół Baja California, do której się tylko mogę przymierzać, aby na jej cyplu łapać olbrzymie ryby. Wyobrażam sobie emocje dzieci wśród poławiaczy pereł. A po tygodniu tata będzie siedział za biurkiem w swoim przedsiębiorstwie cementowym, a dzieciaki w szkole. Niech mi kto mówi, że się świat nie zrasta.

Stanowczo mi się nie wiedzie. Siadam przy Króliku nieco osowiały, nie będąc pewny, w którą stronę działają dwie połknięte piguły.

Słońce przebija się z wolna, jak zwykle, dopiero -koło dziesiątej. Morze błękitnieje, to lapis lazuli jest cętkowane białą pianą i żaglami zabiegliwych jachcików. Dalej złoty pas wybrzeża przerywany czerwonością dachów. Wreszcie fioletowy łańcuch obramiających kotlinę gór, płużonych ciemnozielonymi plamami lasów.

Amerykańska rodzina ułowiła czterdzieści ryb i premię, a ja trzy ryby. Odsypują łaskawie do mego worka tyle ryb, aby się wypełnił. Służba sprawnie obezgławia i patroszy złapane ryby. Amerykańscy turyści niosą je do chłodni, skąd zapakują zamrożony ułów do kufrów w swoich samochodach.

I mówić tu, że światu zagraża głód.


76


Sztama z płetwonurkami

Stoi nasz wóz w kolejce po benzynę. Sezon się zaczął i najechało Amerykanów. Jakichże to oni wehikułów kempingowych nie nawymyślali!

Dłuży nam się.

- Nic się nie dzieje - powiadam do Królika. - Te mło-dziaki reportery licho wie gdzie się nie włóczą: po Wietnamach, Indonezjach, Laosach, Kongach. Przemierzają dżungle, pustynie, laguny, mają przygody z gejszami. A tu starszy pan ciągnie się ze starszą panią samochodem po szosach, śpi w hotelach, pojada w restauracjach i z tego ma hyc wyciśnięty reportaż? Powiedz sama, cośmy ciekawego widzieli?

- Toteż jak ci tematu brak, wykręcasz się opowiadaniami na temat "królika". Moje panie z pracy społecznej, moje koleżanki z uniwersytetu po prostu zrozumieć nie będą w stanie, co z kobiety może zrobić jeden złośliwy małpiszon.

- Wiesz, sądzę, że najlepiej będzie książkę zatytułować "Studium kobiety".

Królik czasem milczy, a czasem "bardzo milczy". Teraz - bardzo milczy.

- Właściwiej byłoby dać tytuł "Studium Królika", ale wówczas wykupiliby książkę hodowcy. No,-to może "Comi-cus Domesticus"? Ale to zbyt naukowo.

- Uff... ależ nudno w tej Ensenadzie. Panie, panie ładny, gdzie się pan pchasz?

Okrzyk był skierowany do campeia, specjalnego wozu kempingowego, który mniej zamożni Amerykanie konstruują sobie z ciężarówki.

Z campeia wyskoczyło czterech roześmianych chłopaków i od razu przestało być nudno. Przygnali tu jednym haustem tysiąc kilometrów z Sacramento, bo urlopy (to nie Polska) mają dwutygodniowe. Kolejno, gdy jedni spali, in-


ni prowadzili wóz, Od jutra zaraz idą w morze, bo oni są płetwonurkowie.

- To ja z wami.

Kiedyśmy wrócili do domu, Królik, który nie bardzo rozróżnia, gdzie pomysły małżonka są realne, a gdzie są kpiną, pyta z lekkim niepokojem:

- To ty chcesz naprawdę chodzić z włócznią po dnie morskim i polować na rekiny?

- Nie, ja będę chodził po dnie, a rekin będzie polował na mnie.

Królik zasypia z ciężkawym sercem, a ja się biorę do książki pierwszego płetwonurka w dziejach świata, kapitana J. Y. Cousteau.

W czerwcu 1943 r. poczta przyniosła mieszkającemu na Riwierze kapitanowi Cousteau przesyłkę, którą otwierał z bijącym sercem.

Aparat skonstruowany według pomysłu Cousteau miał dwa wielkie zasobniki na plecach o ciśnieniu 150 atmosfer. Aparat był tak pomyślany, że samorzutnie regulował dopływ powietrza i wydalał wydech na zewnątrz.

Zaraz na drugi dzień Cousteau oddał się nie znanemu dotąd szczęściu. Cóż za rozkosz nie być klasycznym nurkiem w wielkim hełmie, w ołowianych butach uwiązanych na rurze, który porusza się jak kaleka na przestrzeni kilku kroków w tym świecie podwodnych ogrodów, połyskliwych, migotliwych kształtów, stworów wodnych śmigających swobodnie, zakreślających łuki, spirale.

Cousteau podążał za nimi, wchodził, po raz pierwszy, do grot podmorskich, których pułapy usiane były homarami jak muchami, wynurzał się przejęty możliwościami, które się odkrywały.

Tak się narodził "rybolud" - płetwonurek.

Jutro pojedziemy zobaczyć ich przy pracy.

Płetwonurkowie parkowali na Granada Cove, plaży pod Ensenadą.

Granada Cove ma szereg luksusowych pawilonów mieszkalnych, gdzie za szklanymi ścianami stoi ocean, a wnętrza mają przytulne kominki z grubymi pniakami eukalip-


79

78


tusów. Restauracja nad morzem wisi niejako w szklanej bani.

Ale do Granada Cove należy plac parkingowy, gdzie za pół dolara dziennie można trzymać swój trajler pośród klombów oddzielających od inych działek.

Po dłuższym poszukiwaniu widzimy jednak, że camper wczoraj widziany wyniosło poza kresą płatnego parkingu, na samo urwisko nad morzem. Zaglądamy w okna, pukamy - zamknięte na głucho.

Przed najbliższym trajlerem, na płatnym parkingu, rozsiedli się na przystawionej werandzie starsi państwo i popijają piwo.

- Chodźcie tu, te chłopaki akurat weszły pod wodę!

Siwy dżentelmen wyglądający na siedemdziesięciolatka, dwa dodatkowe rozkładane fotele, żona jego wyjmuje z lodówki dwie puszki z piwem.

- O, patrzcie, to ich parking na oceanie! Widzimy o paręset metrów od brzegu tratewkę, dwie deski pływające i koło ratunkowe.

- Tam "wysiedli" - śmieje się zadowolony dżentelmen - zakotwiczyli te swoje pojazdy i poszli pod wodę. To było jakie pół godzinki temu, nie mają w zbiornikach sprężonego powietrza więcej jak na godzinę, za jakie pół godzinki ich zobaczymy.

Starsi państwo mają wielki trajler, nie podróżniczy. Wewnątrz jest sypialnia, salonik z półkami i przedział na kuchnię elektryczną z wielką lodówką i wszelkimi wygodami. Prócz tego łazienka, co prawda tylko natryskowa, i ubikacja.

Starszy pan jest właścicielem biura transportowego gdzieś za Los Angeles; teraz mu przedsiębiorstwo prowadzi syn, on tylko dogląda, ale z rąk nie popuszcza. Ta przyczepa stoi latem nad oceanem, na zimę jest przyciągana w góry. Spędzają w niej więcej niż pół życia. Dojeżdżają tu z domu w jeden dzień.

-^ Bo też tu pięknie. Pięknie i dziko. Widzi pan tę wyspę rysującą się na skraju horyzontu? To jest podobno ta słynna Wyspa Skarbów, na której odgrywała się akcja powieści Stevensona.

Patrzymy w ocean, tym razem zielonkowaty i szklisty. Tylko przy brzegu, poszarpanym w fantastyczne skały, woda perli się pianą.


- Spójrz na tę skałę - mówię do żony - co ci przypomina?

- Jakby profil skamieniałego pana w peruce.

- Brawo, Królik! Naumiałaś się odczytywać kształty na "andrzejkach".

- O, już zaczynają wyłazić! - raduje się siwy pan.

Istotnie, koło ratunkowe się przechyliło. Ujrzeliśmy na nim połyskliwe ramię w czarnej gumie, zaraz potem wciągnął się czarny tułów człowieka-trytona z dwoma zbiornikami na plecach. Ale coś pusto przy nim?

Podbiegam do brzegu, czekam, aż dopłynie na kole. Już wyłazi. Zdjął maskę, spod której ukazała się młoda twarz z bródką, jaką lubią nosić "bitnicy".

- Nie powiodło się, Dick? - pytam. Imię "Dick" ma żółtymi literami nalepione na swym czarnym kostiumie.

- To jest ciekawe - mówi Dick, potrząsając swoją procą (harpunik z procy podwodnej uwiązany jest na lince mającej pięć i pół metra długości). - W wodach, w których poczynają się pojawiać płetwonurkowie, ryby uczą się jakimś cudem, na jaki dystans strzał "ludoryba" jest niebezpieczny. Uwijają się swobodnie i beztrosko, ale tylko poza zasięgiem strzału.

- Cha, cha!... - śmieje się siwy pan, który podszedł - złej tancerce i fartuszek na przeszkodzie.

- Może jednak Dick ma rację - mówię - to samo zaobserwował Cousteau. Będąc wyrostkiem tak samo nie mogłem podejść wrony na strzał. Kiedy byłem bez strzelby, dopuszczały blisko, za pługiem skakało się razem z nimi. Ale niech no tylko zobaczyły strzelbę, rwały się na sto kroków, tyle, na ile niesie dubeltówka.

- Toś ty z Polski? - pyta Dick (to you amerykańskie nieraz jest bliskie formy ty) - Jeszcze Polszka ne zginęła. Moja mammy też z Polski. O, Tom się gramoli...

Tom wylądował z ładnym trofeum. Już z daleka widzimy wielką rybę. Jest to rekinek długości 75 cm, przeszyty harpunem. Tom, blondas, najmłodszy z całego towarzystwa, opowiada z przejęciem, jak go ustrzelił. Siedzimy teraz wszyscy przed trajlerem starszych państwa i sączymy piwo, które donosi gospodyni.

- Miałeś szczęście, Dick - kręci głową stary pan - żeś trafił na rekiniątko. W zeszłym tygodniu w górę od Ense-nady, pod granicą amerykańską, rekin pożarł płetwonurka


81

80

6 Królik i oceany


na oczach struchlałych ludzi na brzegu; ten mu się raz wyrwał, potem drugi raz, kotłowało się, woda się zakrwawiła i już potem nic nie widzieli.

- O, Dań się wynurza!

Dań, sympatyczny grubasek, wraca z małym homarkiem i jakimiś dwiema rybkami, które wymacał w podwodnej

szczelinie. Słońce idzie wyżej, woda wygładziła sią, nieruchomo na

oceanie, nie widać czwartego, Boba.

- Bob jest najdoświadczeńszy z nas, najwytrwalszy - mówi Dick - i zawsze jest najdłużej pod wodą.

Mimo to nijako czujemy się po opowiadaniu o rekinie.

Opowiadam o wczorajszej lekturze Cousteau. Pionier płet-wonurkowania, który miał liczne przygody z potwornymi rajami, drapieżnymi barrakudami, olbrzymimi ośmiornicami, krwiożerczymi morenami, węgorzami elektrycznymi, jadowitymi rozgwiazdami i parzącym bluszczem morskim - otrząsa się, pisząc o rekinach.

"...Jest to bestia - pisze Cousteau. - Im więcej ma się z nią do czynienia, tym się mniej wie o niej. Nigdy nie można przewidzieć, jak się zachowa rekin."

Bestia jest miliony lat starsza niż świat ją otaczający. Pływała już pono po morzach, tam gdzie teraz ląd Europy, jeszcze przed okresem trzeciorzędu, jakieś dwieście milionów lat temu, kiedy na lądzie opanowanym przez gady nie było ssaków, a poczynały się pierwsze niezdarne ga-doptaki. A rekin - ukształcony na tamte gusty - doczekał się epoki atomowej wraz ze swoim tępym pyskiem, ze swymi prehistorycznymi kształtami.

Pewnego razu Cousteau zobaczył pięciometrowego rekina. Nurek miał w ręku dwumetrową włócznię z eksplodującą głowicą, a jego towarzysz katapultę z czterofuntowym harpunem o potężnym ładunku wybuchowym.

Cousteau dał gestami znak, że tym razem mogą sobie pozwolić na przerwanie stanu neutralności, który obserwowali w stosunku do rekinów.

Towarzysz strzelił do odległego o cztery metry rekina, czterofuntowy harpun utkwił w głowie monstrum i w kilka sekund potem głowica eksplodowała. Szok był tak silny, że potężnie rzuciło płetwonurkami, ale rekin płynął dalej jakby nigdy nic z harpunem tkwiącym jak maszt w jego głowie. Obaj płetwonurkowie rzucili sią za nim, prag-

82


nąc widzieć skutki. Harpun po pewnej chwili wypadł z głowy rekina, a ten przyspieszył tempo i zniknął z oczu.

Jedyne, co mogli przypuścić, to to, że harpun przebił głowę i głowica wybuchła po drugiej stronie rekina; takiego bowiem wybuchu, który rzucił nimi, odległymi o cztery metry, nie mógłby przenieść w swoim wnętrzu nawet re-kini łeb. Ale i tak żywotność bestii była zdumiewająca.

Pewnego dnia Cousteau z tymże swoim kolegą poczuli mróz w kościach: o kilkanaście metrów z szarych odmętów wychynął nagle ołowianobiały masyw siedmiometrowego Carcharodon Carcharias, rekina, przysięgłego ludojada.

Obaj płetwonurkowie przytulili się do siebie - bezbronni. Mieli, zresztą, tylko lekki sprzęt. Potwór zbliżał się ze straszliwą powolnością. Nic mu nie można zrobić - będzie miał potem najwyżej ból brzucha, połknąwszy potrójne zasobniki.

Nagle ich dojrzał i nastąpiło coś niezrozumiałego. W porywie przerażenia wydalił z siebie chmurę ekskrementów i znikł z niesłychaną szybkością.

- Oj! - woła żona - chwytając mnie za rękę.

Istotnie, przy tratewce się coś kotłuje. Ale już zaraz widzimy, że naprzód pada na nią siatka z jakimś połowem, a potem wciąga się Bob.

Przyniósł w siatce dwa homary i rzadki smakołyk. Jest to abalone, wielka małża. Jak powiem, ze po polsku ma to się nazywać "słuchotka" albo po łacinie haliotis, to też wiele nie pomoże. Dosyć, że jest to przysmak bardziej ceniony od homara. Można go znaleźć na obszarach świata tylko przy brzegach kalifornijskich, gdzie podobno również zanika, i rzekomo przy jakiejś wysepce na kanale La Manche. Ale tamta odmiana jest drobniejsza.

Okaz, który wyciągnął Bob, ma 8 cali szerokości.

Płetwonurkowie już zaraz na brzegu zrzucili z twarzy gogle z rurami, przez które dopływa sprężone powietrze, zrzucili ciążące zasobniki i ściągnęli z nóg szerokie płetwy. Przynieśli to w rękach, ale tkwią jeszcze w lśniących od wody obcisłych, robionych ściśle na indywidualną miarę "ubraniach". Nie wiem, jak technicznie nazwać tę jakby drugą skórę oblegającą ich młode, zręczne ciała. Po angielsku mówi się nie płetwonurkowie, tylko skin-divers -

83


nurkujący w skórze. Ta łch druga skóra ma pół centymetra grubości, łagodzi ocieranie się o skały, trzyma ciepło. Mimo że takie ubranie waży kilkanaście, a zasobniki (tzw. sztuczne płuca) czternaście kilo, jeszcze każdy z nich ina przy pasie ołowiane obciążenie 8-10 kg. Na rękach mają głębokościomierze, przy pasach, na skręconej cieniutkiej lince - indywidualne pęcherze w razie potrzeby wypływające automatycznie na powierzchnię, aby wskazać miejsce, w którym znajduje się płetwonurek. Na łydkach mają żółte pochwy, w których się mieszczą sztylety, w rękach proce, strzelające harpunikami na lince pięć i pół metra długości. Prócz tego siatki na umieszczanie łupu. Jeden z nich ma aparat na kolorowy film umieszczony w specjalnie wodoszczelnej skrzynce.

Biegną do wozu wysupłać się z tego wszystkiego. Obserwuję ich ł staram się zrozumieć, o ile jeszcze to płetwonur-kowanie jest ekskluzywnym sportem.

Żaden z nich nie ma uniwersyteckiego wykształcenia. Tylko ten najmłodszy, blondas, jesVna uniwersytecie. "Bit-nik", Polak, skończył college (coś więcej niż liceum), grubasek Dań jest sprzedawcą w supermarkecie, a najstarszy i najdoświadczeńszy z nich, Bob - mechanikiem samochodowym. Do niego też należy ciężarówka, która obsługuje klientów, na tę wyprawę przysposobiona na camper.

W tym celu przemysł automobilowy produkuje gotowe przystawki, jakby nakrywki, które naśrubowuje się na ciężarówki. Taka nakrywka wybrzusza się wnęką aż nad głowę kierowcy - jest w niej umieszczone jedno łóżko, z oknem, lampą, siatką na rzeczy. W dole tej nadbudówki znajdujemy jeszcze trzy łóżka-tapczany, stół między nimi (wszystko to można podnosić, składać), kuchenkę, lodówkę, prysznic i wiaderko klozetowe. Cała ta dodatkowa aparatura do ciężarówki, którą już trzeba posiadać, kosztuje 1600 dolarów na długie spłaty. Na spłaty też nabywa się ekwipunek: "skórę" za 50-60, płetwy za 15 dolarów. Raty na "nakrywkę" są 24-miesięczne, oprocentowane 6%>, na utensylia - 18-miesłęczne. Zarobki sprzedawców - 70, urzędnika - około 100 dol. tygodniowo, zarobki mechanika większe, ale trudne do obliczenia; zarobki studenta, jeśli utrzymuje się ze stypendium z lekkim dorabianiem - 75 dol. tygodniowo.

Nie jest więc to sport niedostępny.


Kiedyśmy przyjechali, umieściliśmy w lodówce u starszych państwa wielki kawon. Mrożone pajdy są witane z okrzykami szczęścia. Wdzięczni łowcy obdarzają mnie kawałkiem rekina, a Królikowi składają istny hołd - kładąc u jej stóp abalone.

Teąuila, nasza gospodyni, gdzieś się zadziała, a Królik nie może się przemóc do tego rekina. Może on wczoraj człowieka zjadł, a my dziś będziemy jedli jego...

- Ależ to dzidziuś rekinowy.

- Ale tak... nie pachnie. Mój drogi, mój kochany, już ja ci zrobię tę "absaloną", tylko ty już sam przyrządź tego rekina. Mój złocisty...

"Mój złocjsty" jest serwowane bardzo rzadko. Tym razem z pocałunkiem, a pocałunek z jakimś specjalnym Królikowym przygwizdnięciem, którego nauczyła się od kilko-miesięcznego Tirliporka.

To już znaczy; prośba, na tej prośbie jeszcze jedna prośba, a na tej prośbie jeszcze jedna - na takie potrójne zaklęcie rycerz do lwiej płatki powinien wejść, nie tam, żeby głupiego rekina nie usmażyć.

Wkładam go w broiler na ruszt i po dwudziestu minutach cały skweres jest skończony. Z sałatką z pomidorów bardzo sobie to chwalę.

Królik przetrzymał to w drugim pokoju, wychyla się, kiedy miarkuje, że koniec uczty.

- Przepraszam ciebie, jeszcze talerzy nie zmyłem.

- No, przodkowie twoi kości pod stół rzucali - usiłuje pocieszyć się Królik.

- Byli równie żarliwi w ucztowaniu, jak w boju.

- To ja teraz rozumiem, że żarliwy pochodzi od żreć.

- Królik, kto ciebie takich słów ponauczał? No, "pani Jowialska, hajda w szarawary", bierz się do abalone. Najprzód, na próbę, usmaż ten mały płatek, który ci uciąłem. To cię nie zhańbi, to przysmak światowy!

Królik, konserwatysta spod Skierniewic, z ciężkim ser-' cem bierze przezroczysty cieniuchny plasterek i kładzie na patentowaną patelnię, którą akurat Amerykanie wymyślili: patelnia jest powleczona jakąś trwałą emulsją, co pozwala smażyć na niej bez tłuszczu.

Z ukontentowaniem czekam na wyniki. Płetwonurkowie mnie uprzedzili, że należy abalone pokroić na cieniutkie


85

84


plasterki, następnie mocno te plasterki zbić i co najgłów-niejsza - tylko dotknąć już rozpalonej patelni z jednej i z drugiej strony. Potrzymany nieco dłużej na patelni, płatek jest nie do ugryzienia.

Widzę, że Królik dziabie i dziabie widelcem z miną coraz bardziej niepewną. Wreszcie kładzie płatek na talerzu:

- Może już?

Poczynam próbować ugryźć. Rzeczywiście, to aż ciekawe: skamienielina. Mam na tę okazję w pudełeczku sztuczny ząb. Wobec czego podrzucam ząb na talerz, poczynam jęczeć. Królik jest strasznie skruszony, ale nie bardzo wie, w czym zawinił.

Proszą ją, by na chwilkę wyszła z kuchni, ubijam płatki - cyk na jedną, cyk na drugą stronę - niebo w gębie. Wystarcza widelec, by odcinać soczyste kąski.

Serwuję wraz z trawestacją z "Mazowsza":

Cyranka to nie zwierzyna, Nie kucharka Augustyna.

Drwina to jest podwójna: godzi w reputację gospodyni domu - to raz. Demaskuje, że ma na drugie imię Augustyna - to dwa. Królik nie lubi, gdy to wypomnieć, wobec czego zwierzam się czytelnikom tylko bardzo poufnie i proszę nie powtarzać.

Na drugi dzień jedziemy do płetwonurków już po południu. Witają butlę rumu zachwyconymi wrzaskami. Właśnie poczynają się ubierać.

Wślizgują się w grube gumowe skóry, przytraczają na plecach pojemniki - sztuczne płuca, długie na metn o obwodzie 42 cm. Te pojemniki są ładowane sprężonym powietrzem, co pozwala na branie wielkich głębokości. Wdychanie czystego tlenu ma być niebezpieczne już poniżej 4 metrów głębokości.

- Nie nazbieralibyście tak ostryg, chłopaki?

- Szkoda gadać, rozgwiazdy wszystkie ostrygi wyżarły.

- Ach jej - mówi Królik - te cudowne rozgwiazdy, różnokolorowe, przebłyskujące w wodzie jak stylizowane kwiaty?

- Taki jeden kwiatek potrafi wchłonąć w ciągu roku


dwadzieścia buszli (tzn. więcej niż 7 korcy) ostryg. Czytam, że iia Long Island rozgoryczeni mieszkańcy zmobilizowali 400 wodołazów, wyłowili 25 000 rozgwiazd i wyratowali ma ludzkich żołądków niemal 170000 korcy ostryg. Ale tu, w Meksyku, ostrygi nie uświęci, chyba gdzieś w dół Baja California.

- No, to pioże byście chociaż więcej abalone przynieśli - ta wczorajsza to była delicja.

- To nie jest łatwo z tymi abalone. Ich ikra, niesiona prądami, wpada w szczeliny, gdzie małe abalonki mogą wyląc się bezpiecznie. Ale wtedy zaczynają się trudności kwaterunkowe. Jeśli taka małża uczepi się skały, to ją pożrą morsWe drapieżniki. Dlatego odpowiednie skały, zwykle o dosyć gładkiej ścianie i raczej prostopadłe, są tak gęsto zasiedlone, że zdarza się, że nie mogąc się już uczepić, jedna abalone przyczepia się do drugiej, a do tej jeszcze jedna. Tak usadowiona abalone siedzi na jednym miejscu do końca życia - przez szereg lat, rosnąc o cal rocznie. Porastają ją wodorosty i bardzo trudno rozróżnić, czy rosną na skale, czy też na ławicy abalone.

Champion Bob powiedział:

- Ostryg nie będzie na pewno, za abalone nie ręczę. Chodzi o to, że horyzont wodołaza jest bardzo ograniczony. Poruszamy się zawsze w kręgu widzenia większym lub mniejszym, zależnie od klarowności wody danego dnia, ale zawsze widzimy bardzo niedaleko naokoło. To ma swój urok, bo sceneria nieraz całkowicie zmienia się raz po raz. Ale też na skutek tego można obmacywać jedną skałą całkiem pustą, nie podejrzewając, że tuż obok jest inna, porosła potrójną warstwą abalone. No, ale jakiegoś homarka to wam zawsze znajdę.

- Sefior Rioz mi mówił, że widział w El Arco krajowców brodzących po pierś; wyczuwszy nogą homara, wyciągają go, a nieraz wyrzucają wczepionego w duży palec.

- No, to takie homary do funta, jak te, co wczoraj złowiłem.

-- A jaki jest rekord światowy?

- W Kalifornii 32 funty, ale w Australii złapano homara wagi 67 funtów. Bob dopiął ostatni guzik, tylko płetwy trzyma w ręku:

- Gotowi?


86

87


Cztery czarne nagie posągi poczynają schodzi/f pomiędzy skałami ku morzu. Idą ciężko, uważnie, wszak poza tym, że półcentymetrowa "skóra" krępuje ruchy, każdy z nich ma obciążenia na ponad 30 kg.

Zeszedłszy nad morze, wsuwają płetwy, zaciągają gogle, każdy z nich kładzie się na desce bądź na wydętym kole i trzymając w prawych rękach proce, pchają się płetwami, wydobywając się na wolną od skał przybrzeżnych przestrzeń. Tam zakotwiczają swoje wehikuły i... już ich nie ma, tylko fala miarowo wznosi i opuszcza koła i deski.

Przyniosłem z wozu pled, leżymy na brzegu, gapiąc się w morze.

Jest aż dziwne pomyśleć, w jaki bezkres idzie ten bezmiar Oceanu Spokojnego - aż po biegun, po Australię, ziemie zasiedlone przez Chińczyków, Japończyków. Ten bezmiar wód tających w sobie dziesięciokilometrowe głębie, niewygasłe wulkany, pokłady bezcennych minerałów, ogrody flory o bezmiarze kalorii dla wygłodniałej ludzkości - jest niemal taką samą zagadką dla nas, jak był dla naszych przodków muskających jego powierzchnię. Człowiek, jak łątka nad stawem, unosi się kruchy i przemijający nad Nierozeznanym. Nie wiemy, jak nie wiedzieli feniccy i greccy żeglarze, gdzie przebiega granica między prawdą a legendą w opowiadaniach o potworach morskich. Cóż do naszej wiedzy mógł dorzucić nurek konwencjonalny, uwiązany na linie, pracujący w brudnej wodzie portów? Jeśli mu coś dziurawiło przewód doprowadzający powietrze, nie wiedział, czy to zardzewiały drąg dryfujący w porcie, czy tajemnicze monstrum dybiące na ludzkiego intruza. Teraz wyzwolony z uwięzi płetwonurek ma pełne rozeznanie do głębokości 60 metrów; dalej nie pozwoli wzrastające ciśnienie.

O straszliwej sile ciśnienia, zwiększającej się z każdym dalszym calem głębokości, świadczy pamiętnik marynarza łodzi podwodnej, Wolfganga Otto, którego książka Rekiny i małe rybki stała się światowym bestsellerem:

"Niemiecka łódź podwodna, bombardowana przez bomby głębinowe, schodzi aż na głębokość dwustu dwudziestu metrów. Kadłub był już na granicy swej wytrzymałości, dźwięki wydawane przez jego stalowe ściany stawały się


coraz głośniejsze. Dał się słyszeć huk w tylnej części okrętu, twardy i suchy jak strzał pistoletowy. Słychać było teraz głośny, równy dźwięk jak buczenie oszalałej piły. Teichmann podszedł stwierdzić, co się stało. Delikatny, niemal niedostrzegalny strumień wody, cienki i biały jak skrzypcowa struna, przecinał wnętrze przedziału silnikowego. Na podłodze leżał Carls. Jego odcięta lewa ręka leżała za nim. Nit (pod ciśnieniem wody - przyp. M.W.) wyskoczył z kadłuba i ten cienki strumień wody, przesunąwszy się przez napięstek, obciął rękę jak nożem."

W specjalnie opancerzonym batyskafie ważącym 170 ton osiągnięto w 1960 r. głębokość 35 800 stóp.

Co tam mieszka na głębokości jedenastu kilometrów, dopiero powoli będziemy rozeznawać. Ale i w tym naskórku morskim, po którym bobrują płetwonurkowie, pełno jest iluzji i niebezpieczeństwa. Na przykład ośmiornica atramentowa wydziela chmurę czarnej cieczy, nie tylko żeby ta ją skryła, tylko ta chmura cieczy przybiera sylwetkę ośmiornicy i łudzi napastnika.

Cousteau opowiada o miastach-osadach ośmiornic, pod które muł był wybrany na głębokości dwunastu centymetrów, po czym ustawiono przemyślnie ściany, pokryte kamieniem - taki płaski głaz waży do dziesięciu kilo. Naokoło idzie pracowicie skonstruowane ogrodzenie z muszli, ułamków mich i dzbanów itd. Znad muru dziwnie jest widzieć sowie oczy czuwającego ośmionoga.

Olbrzymie raje o sześciometrowej rozpiętości mają ostre zęby w kształcie piły. Po ich ugryzieniu idzie się na szereg tygodni do szpitala.

Płetwonurka, poza rekinami, i to jednego gatunku, nikt nie atakuje. Stokroć gorsze są niebezpieczeństwa bierne - trujący bluszcz morski i te przeklęte jeżówce: ich kolce, cienkie i łamliwe, łatwo się kruszą i pozostają w ciele. Pamiętam, kiedy w wątłym sandolino (kajaczku) okrążyłem Capri, na jej południowej stronie złapał mię sirocco, który nagle przyszedł z Sycylii. Wyrzucony z mojej łupinki, między górami i przepaściami, które nagle poformowały się w morzu, półżywy dopłynąłem do chropowatej skały nadbrzeżnej i uchwyciłem się zalewanej przez morze półki skalnej, w której zagłębieniu tkwił jeżowiec. Rybaczka na Marina Piccola, u której mieszkałem, przy użyciu oliwy i bardzo cienkiej igły parę godzin operowała mi rękę.


89

88


A rodzaj jadowitych rozgwiazd - tak cudownie kwitną w wodzie różnymi kolorami, a dla człowieka są isfnymi minami eksplodującymi? Zdarza się, że ich najście wyludniało modne plaże. A "koral ognisty"?

Kiedy tak opowiadam o tym świecie pod powierzchnią, dziwnie nam patrzeć na tratewkę, dwie deski i koło kołyszące się na' kotwiczkach paręset metrów od brzegu. Gdzie są ich pasażerowie? Czy lada chwila nie pojawi się na powierzchni żółty balon, wypuszczony przez nich jako wołanie o ratunek? Cóż wówczas zrobimy? Nie pobiegniemy przecież po pomoc do "trajlerowiczów" z przyczepy, bo cóż oni mogą?

- Patrz - mówi żona, wskazując na skałę. Istotnie, skała, o którą bije fala, ma ciekawy kształt: potężny tors i profil mężczyzny.

- Moglibyśmy sobie stworzyć legendę o meksykańskim Giewoncie - mówię, odrzucając się na wznak.

Słońce zbiera się ku zachodzeniu, powietrze jest przesycone jodem, fala pluszcze monotonnie, usypiam.

Budzi mnie dotknięcie żony:

- Wychodzą.

Patrzę przez lornetkę. Naturalnie, to grubasek Dań.

Widzę, jak gramoli się na koło, które spod niego ucieka, wreszcie je opanował, płynie ku brzegowi.

Za nim wynurza się Dick. Widać mu gogle dokuczyły, bo zsuwa je, ukazując egzystencjalistyczną bródkę.

Już jest i Tom, najmłodszy, najzgrabniejszy.

Dań ma dwa nędzne okońki, ale opowiada, że chybił do wielkiego groopera. Nie wiem, jak ta tępomorda wielka ryba z rodzaju Epinephelus nazywa się po polsku, ale czytałem o rekordzie płetwonurkowskim: ustrzelono taką rybę wagi 600 kilo! Wówczas płetwonurek wbija w upolowaną sztukę harpunek z linką i balonikiem na końcu, mającym ukazywać na powierzchni, gdzie jest łup.

Tak się jakoś zwykle zdarza, że ten, co najmniej upoluje, ma szczęście chybiać do największych sztuk. Z czasem o chybieniach zapomina i wówczas w opowiadaniach pojawia się ,,t-a-a-k-a ryba".

Dłck przyniósł kilka ryb, wśród nich dwie zwane opal eye (opałowe oko). Tom usiłuje olśnić Królika purpurowym


garibaldi. Wszystko to ryby nie przenoszące trzydziestu centymetrów. Podziwiam celność strzelania z podwodnej procy.

Boba ciągle nie ma. Ten zawsze tkwi pod wodą do ostatniego kubika powietrza w sztucznych płucach.

Wreszcie ukazuje się i Bob. Z ostrym zaciekawieniem obserwuję przez lornetkę jego pękatą torbę. Ależ nałowił!

Kiedy ląduje, krzyczy z daleka:

- A co? Obiecałem homara?

Wyładowuje z siatki okaz wielkości nie widzianej przeze mnie. Po zważeniu w przyczepie-trajlerze naszych miłych znajomych okazuje się, że waży 4 kilo z małym ułamkiem. Jest to największy homar, jakiego złapał Bob w swojej długiej praktyce.

Kiedy tak krzątają się, robię zdjęcia w wydłużających się już cieniach.

- Patrzcie! - woła żona.

Widzimy, że na torsie skamieniałego rycerza ukazał się czarny cień, którego przedtem nie było. Słońce coraz bardziej się zniża i wąski złom skalny, sterczący z wody przed skamieniałym rycerzem, rzuca właśnie ten cień, który coraz bardziej się podnosi.

Nie umawiając się, nie wmawiając sobie nic, wszyscy widzimy, że to sylwetka dziewczyny w średniowiecznym stroju *- suta nafałdowana spódnica, obcisły stanik, welon spływający z głowy, okalający dziewczęcy profil zarysowujący się na skale. Cień zjawy posuwa się coraz wyżej ku ustom rycerza. Fotografuję go, póki mogę, ale słońce drgnęło kilka razy i zaszło.

Przy trajlerze czeka hałaśliwe, wylewne przyjęcie. Starsi państwo przygotowali różne wypiteczności, a rozochocony starszy pan wmusza w Królika kielich "Bloody Mary".

"Krwawa Maria" - to wódka pół na pół z sokiem pomidorowym zakropionym cytryną.


90


Jak począłem

Izabelę Segundo de Itamarra

Posłuchajcie, ludkowie, co z tego wynikło. Ensenada, zerkając na dolary turystów, okrutnie by się chciała stać meksykańską Riwierą. I ma swój dziennik. Odwiedziłem redakcję w poszukiwaniu zdjąć.

- A jak się senorowi zda Ensenada?

- Ho, ho - mówię i pokazuję po polsku, łokciem, że... taaaka. - Tylko tradycji wam brak. Nieco się obrazili.

- A po co senorowi zdjęcia?

- Do felietonów.

- To seńor jest pisarz?

Złapali międzynarodowe Kto jest kto. Jest! Z wszystkim, com nawypisywał.

- Może seńor raczy, może caballero zaszczyci... Żeby tę tradycję...

- Się zrobi.

W najbliższym niedzielnym numerze na czołowej stronie ukazał się artykuł poprzedzony wstępem informującym, że:

Melchior Wańkowicz es un conocido y viejo (tylko nie stary, tylko nie stary... - przyp. M.W.) escritor polaco, na-cido en el eroica Vaisovia (etc.) napisał to oto:

Leyenda de Ensenada (Legenda Ensenady).

Artykuł był długi, bo załatwiał przy okazji sprawki "słoń a sprawa polska". Podaję więc z niego tylko niezbyt może skoordynowane urywki:

...Ensenada jednak okazała się dla mnie mniej egzotyczna niż ja dla jej mieszkańców. Ładna sprzedawczyni w tym dużym sklepie z delikatesami na ulicy Ruiz pytała mnie z całą naiwnością, czy Polacy to jest to samo, co Niemcy.

Nieco zdeprymowany wysapywalem te zetknięcia na dzikiej, mało uczęszczanej plaży, kilkaset metrów od "Granada Cove".


- Spójrz - wskazałem żonie dziwnie ukształtowaną skałę nadbrzeżną - czy to nie wygląda jak profil starego człowieka?

- Bo też tak jest - posłyszałem czyjś głos; zobaczyłem, że nie jesteśmy sami.

Wygrzewający się za głazem człowiek, który mówił do nas, patrzył spod zmacerowanego sombrero czarnymi oczami, w których zapalały się ognikij brodatą fizys rozradlały w przyjaznym uśmiechu zmarszczki; jakaś doludna postura.

Włóczęga? Pijak? Wędrowny filozof?

Nieznajomy mówił po angielsku z hiszpańskim akcentem: -

,,To, na co patrzycie, to zatarta podobizna hidalga imieniem Hernan de Antillon, który w początku XVIII wieku był najpotężniejszą osobistością w tym kraju. Będąc po pięćdziesiątce zakochał się w osiemnastoletniej Izabeli, córce capitano Francisco Segundo de Itamarra, komisarza rządowego.

Stary hidalgo musiał być człowiekiem o niepoślednich szarmach, bo Izabela odpowiedziała mu namiętną miłością. Ojciec, przeciwny temu związkowi, nie chcąc zadzierać z możnym hidalgo, postanowił wysłać córkę do Hiszpanii.

W przeddzień odpłynięcia okrętu zrozpaczona dziewczyna utopiła się tu właśnie. Don Hernan, powiadomiony przez sługi, przybiegł nad brzeg, ale tylko drobna fala mieniła się na powierzchni, tak jak teraz.

Zrozpaczony don Hernan prosił Boya o śmierć, pragnąc połączyć się z ukochaną w zaświatach. Bóg błagań wysłuchał, zmieniając go w głaz. Widzicie oto jego dumny profil, zmysłowe wargi i jego puszystą perukę, noszoną wówczas przez sfery wyższe.

I od tego dnia aż po dzień dzisiejszy i aż po wieczne czasy, kiedy zachodzące słońce jest już bliskie zanurzenia się w oceanie, z jego fal u podnóża zaklętej skały zjawia się na niej cień, który rośnie w miarę zniżania się słońca, przybiera sylwetkę młodej dziewczyny, która wynurza się na całą wysokość, tuli się do piersi skamieniałego rycerza, po czym wszystko skrywa zapadająca ciemność."

Podziękowałem nieznajomemu za piękną bajkę, opowiedzianą, być może, pod wpływem tequili, i nie zaprzątałem sobie tym więcej głowy.

Leżąc na wznak i patrząc na połyskliwe morze, po którym poczęły się ślizgać ukośne błyski zachodzącego słońca, zobaczyłem cień na skale nad samą powierzchnią wody.

- Cień ukochanej - uśmiechnąłem się do siebie - oto namacalna droga, na jakiej powstają legendy. Byle cień wystarczy ludzkiej imaginacji.

Wbrew memu sceptycyzmowi skonstatowałem, że czarny cień się powiększa. Zobaczyłem teraz, że z wody wychyla się głowa, szyja, spływający welon, pierś kobieca obciśnięta stanikiem, wcięcie w pasie i wreszcie szata spływająca do stóp.

Pozwolę sobie nieco naruszyć chronologię podróży, aby nie odrywać od tego opowiadania jego epilogu. [Wkrótce P° tym artykule (naturalnie żadnego brodacza


92

93


nie spotkałem) wyjechałem z Ensenady do Hoover Insti-tute przy Stanford University na cztery miesiące, by ponownie nalać oleju do dawno nie napełnianej głowy.

Czułem niemal fizycznie zgrzyt dawno zardzewiałych wentyli odkręconych w głowie. Chadzałem po archiwach dostojnie, szantażując skutecznie studentów, a zwłaszcza studentki powagą postaci implikującej, że ten ci jest ani chybi największy Nobel europejski, na skutek czego należy się na jego prośby drapać po półkach, wyszukiwać źródła, wypisywać wyjątki, odnosić, wypełniać kartki katalogowe, zakładać mikrofilmy, robić fotostaty i stać za niego w kolejce w uniwersyteckiej kawiarni.

Przykrzy mi się w tej dostojności. Chciałbym powtórzyć za Jewreinowem: "Za nic bym nie chciał, by mię uważano za człowieka poważnego, bo w obecności tzw. poważnych ludzi dzieci bawią się bez wigoru, kobiety się nie krygują, wojskowi rzadziej brząkają ostrogami i nie chcą opowiadać anegdot, maski zdejmują lub nadziewają w ich obecności tylko ludzie smutni. A na dodatek - durnie są zawsze poważni."

W Polsce chadzałem w aureoli cudzej (bo przecie nie mnie w Smętku katowali Niemcy, bo przecież nie ja pod Monte Cassino atakowałem bunkry), ażem się zirytował i odbrązowił książką Tądy i owędy.

Czyhałem i w Hoover Institute na moment, kiedy i tu coś takiego będę mógł zrobić. Na przykład, raz po raz z początkiem roku uniwersyteckiego czynione są rajdy, zbiorowe napady na internaty studentek w poszukiwaniu trofeów - majtek damskich. Jest wrzasku a wrzasku, dziewczyny piszczą i drapią, policja uniwersytecka dyguje beczkowozy. Niechby to na mój pobyt wypadło. Poprowadziłbym kolumnę do boju i przywiózł, jak Zbyszko czuby, zdobyczne nylony na miejsce prapiastowskich barchanów.

Ale cóż - latem tkwią po pracowniach tylko największe kujony, ekstrakursanci, nauczyciele szkół powszechnych dokształcający się na nauczycieli gimnazjalnych - gdzie tu z takimi polować na desusy. Szkoda gadać. Nudno.

Powoli z wakacji począł sią zjeżdżać personel uniwersytecki. W jednym z działów biblioteki znów zasiadła bardzo miła, bardzo uczynna stara panna, która żyła wspomnieniami z wakacji w Ensenadzie:


- Jest, tam dziko i poetycznie, ale komfortowo. W hotelu "Bahia" kierownik wycieczek uroczy.

- Taki z baczkami?

- Ach tak, z baczkami - rozmarzyła się. - To pan zna Ensenadę?

Znałem tego łobuza. Wieczorami występował jako gaucho z gitarą, w barwnym kostiumie, o którym nie mieli pojęcia ani nieboszczyk Montezuma, ani skamieniały don Hernan de Antillon.

- Czy zawiózł pana na te ostatnie pięć minut przed zachodem słońca, kiedy na torsie skamieniałego rycerza pojawia się cień ukochanej?

Chóry anielskie zabrzmiały mi w uszach, w kolanie przestało mnie strzykać, w nagłym porywie radości ucałowałem babkę. Spłoszyła .się, może sądziła, że to hasło do rozpoczęcia rajdu na desusy. Przeprosiłem ją - tłumacząc, o co chodzi, choć zdaję sobie sprawę, że przeżyła podwójne rozczarowanie: bo odarto ją z iluzji zamiast z czego innego.

Brawo conocido y viejo escritor polacol

Nie wiem, komu pierwszemu przyszło do głowy, że św. Kinga żupę solną przeniosła, że Popielowi myszy zrobiły to, a Rzepisze anioły tamto. Ale to wiem, że ja, żywy ja, począłem Izabelę Segundo de Itamarral Bibliotekarka powiedziała, że autobusy turystyczne zatrzymują się pod skałą o danej godzinie. Wieki przeminą, a wywołany przeze mnie cień dziewczyny będzie opowiadał ludziom o tragicznej jej miłości dla hidalga Jrlernana de Antillon.


94


U mołokanów

- Wot, takije głaza gohibyje by mnie!... (Ot, takie błą-kitne oczy, to coś dla mnie!)

Osłupiony Królik podniósł głową: apostrofa wyraźnie była skierowana do niego. I to w biały dzień, proszą państwa!...

Wygłosił ten agresywny duser dzikolud w brudnym kombinezonie o zmierzwionej czuprynie.

Kicha nam nawaliła na samym środku Ensenady, co dało możność Królikowi stwierdzenia jeszcze raz, że, na szczęście, nasz "Przylaciel" jest mądrzejszy niż jego posiadacz, bo jeśli nawala, to zawsze przy jakimś szoferze.

Królik przecenia inteligencją naszego wozu, bo w USA na każdym miejscu przejeżdża jakieś inne auto.

- A ty kto? - przeszedłem z ukontentowaniem na ciepły rosyjski język - i czegóż ty do mojej żony, która mogłaby ci być matuszką, piistal, przyczepił się?

- Nu, ja tak tolko k primieiu... Och, jak mnie te czarnookie meksykańskie katoliki nadojeli... Żenić sią chcą, ot co... Do Europy na drugi rok jadę za goiubymi głazami, w poszukiwaniu błękitnych oczu.

- A ty sam kto jesteś? - napieram. Podniósł oczy znad opony:

- Jak to kto? Wiadomo... mołokan!

Mołokan? Człowiek rosyjskiej sekty, która z górą pół wieku siedzi gdzieś w czeluściach Baja California? Słyszałem już o tym.

W mojej wyobraźni stanęły spotkania z różnymi sektami - protestanckimi, katolickimi, żydowskimi, muzułmańskimi, prawosławnymi.

W 1954 roku w Kanadzie, na ostatniej stacyjce kolejowej wysuniętej na północ, gdzie świecą polarne zorze ł skąd dalej komunikacja odbywa się psimi zaprzęgami, napotkałem świątobliwego brodatego starca w zatłuszczonej rłasie,


sutannie, którą noszą popi. Jechał do Peace River, o dwie godziny drogi, odwiedzić współwyznawców. Wysiadłem z nim w Peace River, choć nic tam nie miałem do roboty, poszliśmy do jakiejś chatynki, gdzie odwiedzana rodzina padła na podłogą, całując brodaczowi nogi.

Nadawawszy mu teologicznych problemów (np. "Jeśli nie pijecie kawy, bo jej nie pił Chrystus, to dlaczego nie idziecie w ślady mennonitów, sekty protestanckiej, którzy z tego powodu nie używają aż po dziś dzień samochodów?"), dowiedziałem się, że na cały świat jest już tylko dwu kapłanów tej sekty starowierskiej. Jeden w Europie i on tu, pod kołem podbiegunowym.

- To znaczy i Argentyna moja parafia, i Brazylia moja parafia - chwalił sią biedaczyna w zrudziałych szatach.

Ponieważ nie spostrzegł, że go sfotografowałem, wróciwszy do Stanów, posłałem mu jego fotografię jako moją podobiznę, prawego starowiera, zapytując w liście pisanym cyrylicą ze wszystkimi starodawnymi jat, twiordymi i miak-kimi znakami i dwoma rodzajami "i" (wośmierycznym i die-siatierycznym), życząc mu dobrego zdrowia w dziesiącio-piątrowych stylizacjach.

"Myślałem naprzód, że to jakiś szutnik (żartowniś) przysłał mi moją własną fotografię - odpisał Boży Człowiek - ale naturalnie, to tylko zachodzi podobieństwo dwu prawowiernych. Ale czy ty wypadkiem nie jesteś "bezpopowiec" (sekta starowierów bez duchowieństwa)?"

Odpisałem, tłumacząc, gdzie ja mam bezpopowców (w starosłowiańskim ekłezjastycznym języku takie batiar-skie wyrażenia wychodzą zabawnie), że tych bezpopowców jest w Ameryce jak psów, ale ja wydaję córkę za mąż (tu podałem datą) też za starowiera i czy wobec tego nie mógłby przyjechać udzielić ślubu.

Na to niespodziewanie otrzymałem straszliwą epistołą:

"To ty, żmijo ukryta, nasienie heretyckie, narzędzie szatana, nie wiesz, że w tym dniu nie godzi sią dawać ślubu? Pan cię obnażył w oczach moich i wykrył piekielne podstępy..."

W 1950 roku, będąc w Brytyjskiej Kolumbii, nad brzegiem Oceanii Spokojnego, byłem świadkiem wielkich kłopotów policji z odmianą sekty "duchoborów", którym ich religia zabrania nosić odzieży. Bobbies, w hełmach z podpinkami


96

97

7 Królik i octany


pod szyją, ganiali za nagusami po opłotkach, wyłapując gołe i rozkudłane wiedźmy.

Thomas Cariol, mechanik na stacji obsługowej Forda w Ensenadzie, okazał się sołtysem Guadalupy, osiedla, które sąsiaduje ze skupiskiem mołokanów. Właściwie to ich osiedle również nazywa się Guadalupa i administracyjnie do sołtysa Cariola należy, ale "niech im tam..." - machnął ręką; widać woli nie interweniować jak policja w Brytyjskiej Kolumbii. Thomas Cariol wielbi spokój: uciekł z dobrych zarobków w Los Angeles, bo "tu więcej swobody".

Wybraliśmy się w niedzielę drogą, jak nam wyrysował. Nie jest to daleko - jakie 60 kilometrów.

Należy skręcić z szosy na Ensenadę przy wielkiej sadybie generała Rodrigueza Abelarda, prezydenta Meksyku w latach 1932-1934, memu sercu jednakże bliższego, bo syn jego wypromował na filmową aktoreczkę córkę Teąuili, właścicielki naszego motelu. Wszędzie tu naokoło jego włości.

Rodriguez wyawansował w czasach, kiedy jednoręk' prezydent Obregon żartował w czasie kampanii wyborczej, że nie może kraść dwiema rękami.

Droga staje się węższa, coraz więcej olbrzymich głazów po jej zboczach, spośród nich tryska tak intensywnie zieloność, jakby jakiś gigant siedział pod ziemią z olbrzymią szprycą chlorofilu.

Nagle piaszczysta szeroka droga spływa w bok ku równinie. Niebawem jesteśmy w Guadalupie. Zatrzymujemy jegomościa w sombrero, jedynego, jaki się napatoczył, bo to niedziela i mołokanie się modlą.

Jegomość w sombrero ma samą nastojaszczą słowiańską gębę. Mówi płynnie po rosyjsku, rozsądnie, rzeczowo, z przebłyskami "chitreńkiego" humoru. Jego matkę wywieziono jako pięciolatkę, mieszkali wraz z całą grupą mołokanów w USA, ale przekoczowali tu, bo tu "swobodniej". On już urodził się w Meksyku i daje do zrozumienia, że jest daleki od mołokaństwa, żony nie chce mieć, do USA nie chce jechać, bo tam trzeba ciężej pracować. Matka mu gospodaruje, do Ensenady też nie jeździ. Po co? Żywność tu mu dowiozą. Sieje owies i pszenicę. Gotują


na drwach, oświetlenie mają naftowe. Wskazuje na domek drewniany, tam się odbywa niedzielne zebranie.

Jedziemy przed domek, czekamy, aż ludzie zaczną wychodzić. Po ulicy szmygają płowowłose dzieci o zadartych noskach.

Jacyż ludzie wyjdą z tego domu modlitwy? Jakiż odprysk z kotła wrzeń duchowych, jacyż ludzie, tu już urodzeni, rosnący w tej kotlinie skalistej - jak kaktusy na-pęczniałe chlorofilem - swoim życiem, swoim obyczajem. Uciekli z bogatego Los Angeles, gdzie lodówki słały im się pod stopy i auta pod siedzenia. Nie tylko ich wyznanie to sprawiło - przecież mieli zupełną swobodę w Stanach Zjednoczonych. Ten frant w sombrero nie wierzy, a trzyma się swego poletka z owsem. Ten mechanik Cariol również wolał tu wyemigrować.

Ta tu sekta - to odprysk ludzi szukających wolności. Nazywali ich "bogoiskatieli", ale w tych formach tkwił i pasywny opór przeciw niesprawiedliwości społecznej. Już od połowy osiemnastego wieku uganiają się popi i żandarmi za wiejskimi filozofami komentującymi w różnoraki sposób Słowo Boże. Sekty tworzące się masowo pączkują nowymi sektami, ci tu mołokanie wyszli z duchoborów i dali początek z kolei tuzinowi innych sekt. Niektóre, jak i ci tu w Guadalupie, zostały przy swym racjonalistycznym początkowym myśleniu: nie ma kapłanów, nie ma sakramentów, Biblię należy brać symbolicznie. Zwalają się na nich zsyłki, deportacje, konflikty, młodzież mołokańska odmawiająca służby wojskowej jest zachłostywana na śmierć. Któż wytrwa w racjonalizmie? Mistycyzm wdziera się szeroką mętną falą, powstają "chiysty" (biczownicy), "judiej-stwujuszczyje" uważający, że Mojżesz jest większym prorokiem niż Chrystus, nie jedzący świniny ani ryb nie mających łuski. Pojawiają się "skopcy", którzy dobrowolnie się kastrują, "pryguny" uprawiający swoisty taniec derwiszów, którym doprowadzają się do ekstazy. Rząd carski wywozi ich dziesiątkami tysięcy w pustaci; gdzie mrą, ale inni puszczają korzenie, aby ponownie widzieć swe osiedla zburzone. Któż wytrwa w racjonalizmie? Pojawiają się prorocy. Wędrujący po wsiach chłop Rudomiotkin mianował się w 1857 roku "carem duchownym", wyprokurował sobie mundur z literami "C. D." na epoletach.

Śmieszne?


99

98


Ale ten Maksym Rudomiotkin, zesłany do Solowieckiego Monastyru na wyspie w Oceanie Lodowatym, trzymany przez kilkanaście lat w kamiennej pojedynce, nie widząc ludzi poza fanatycznymi ponurymi mnichami, przez kilka lat przebywający w kamiennym worku, tak obliczonym, by nie można było w nim stać ani leżeć w wyprostowanej pozycji - układa latami swoją Księgą słońca, zdarza się, że notuje wytyczne krwią. I księga, poczęta na skale sterczącej z Oceanu Lodowatego, zostaje wydrukowana w 1928 roku w Kalifornii...

Wiatr niesie po świecie pyłki idei, czepliwe, żywotne jak pszenica z grobowców faraona. Co tam za bzdurne formy je oblekają, na razie mniej mnie obchodzi. Obchodzi mnie jądro duchowe. Jacyż to ludzie wyjdą z tego "sobra-ni/u"?

Otwierają się drzwi, kroczą powoli. Starzy ludzie z brodami przyciętymi ,,na łopatę", kobiety w schludnych kaftanach, z chustkami zawiązanymi rosyjską modą pod szyją.

Pytam ich o starszynę zboru. Patrzą nieulnie, starają się wyminąć mnie, wymykają się na ulicę. Ktoś, przyciśnięty przeze mnie niejako do muru, wskazuje na jednego ze "starców". Inny, w spodniach w cholewy, mówi drwiąco:

- Nasz starszyną, oho!... jemu pieniędzy z kieszeni nie wyjmiesz...

- Cudak żeż z ciebie, cudak... - mówię - dobrzy ludzie w goście do ciebie przyjechali, a ty im od złodziei wymyślasz, ot co...

Brodacz ponuro odchodzi. Pragnę mówić ze starszyną, ale ten przyspiesza kroku. Idę z nim, pytam, czy nie uznają chrztu.

- Uznajemy, ale tylko z ducha - mówi niechętnie.

- A czy w post pijecie mleko? - pytam. Był to ciężki zarzut, jakim obarczało sekciarzy prawosławie, wykluczające nabiał w dni postne. Stąd i nazwa sekty.

- W liście do Koryntian napisane: "Napawałem was mlekiem, a nie karmiłem was pokarmem."

Starszyną przyspiesza coraz bardziej kroku. Bezczelność reporterska ma granice, odczepiam się od niego, wracam do wozu. Dwie kobiety w chustach, które dały się zagadać przez żonę siedzącą w aucie, na mój widok pierzchają. W swoich kwadratowych kaftanach wyglądają jak wańki--wstańki, jak żywcem wycięte z "czastuszek".


- Co robi tych ludzi tak nieufnymi? - pytam, siadając przy kierownicy - tyleż to lat, jak zostawili za sobą prześladowania.

- Może ich tu coś gniecie, na miejscu.

Ruszamy wolno, rozglądając się na boki. W pewnym miejscu, wśród tych prymitywnych chałup, na takie j że prymitywnej chałupie, spostrzegamy wielce pretensjonalny szyld: Infoimation about Russian Golony.

Czuję ściśnienie serca: wyprawiłem się po rzadkie dziwa, a tu już, widać, taka frekwencja turystów, że Cook założył filię.

Gramolę się z auta, z niechęcią myśląc o żwawym klerku, który wyrzuci na lśniący kontuar przewodniki i kolorową kredką pocznie mi wykreślać tury.

Wewnątrz chałupki jest ciemnawo, ale mimo to widać, że brudno. Szynkwas prymitywny z nadpróchniałego drzewa imituje ladą w barze. Rozchełstana Indianka za szynkwa-sem. Pijemy neskę, rozmyślam, jak by coś zjeść. Przy przerażeniu Królika zamawiam u Meksykanki carne, mięso, na próżno usiłując wytłumaczyć, aby było bez sosu. Będzie, co Bóg da. Tymczasem, ciągnąc Indiankę do szyldu Inlor-mations i rozkładając pytająco race, otrzymuję wskazanie na ścieżkę przez winnicę.

U końca ścieżki ukazuje się domek kryty papą. Przed domkiem lśniący ford, przed fordem oficer meksykański z dwiema seksapilowatymi seńoiitami. Starsza kobieta wynosi im pęki papierowych kwiatów, odjeżdżają.

Nazywa się Rogowa. Tak, to ona jest właścicielką lun-chonetki, to ona udziela inlormations.

- Chodźcie, proszę. Tak, robię i kwiaty sztuczne też. Zakupili na swoje święto pułkowe.

W brudnawym wnętrzu, urządzonym jak chłopskie izby w Rosji, nie ma ikon w rogu, nie wisi krzyż, nie ma żadnego obrazu świętego. Mołokanłe-racjonaliści (widać ten pierwotny ich gatunek dotoczył się tutaj) nie uznają symboli.

Zamiast obrazów widzę wszędzie po ścianach półki z fla-szeczkami i słoikami, ampuły z proszkami, kolekcję szczypiec dentystycznych, jakieś lewatywy, jakieś inne niezrozumiałe medyczności.

- Bo moje główne zajęcie to leczenie. Leczę na wszystko. Dziewięćset porodów odprawiłam, w tym szesnaście razy


101

100


miałam bliźnięta. O, tu na tym fotelu często przyjmę noworodka. Zęby też rwę.

- A skądże te wszystkie lekarstwa, narzędzia?

Pokazuje wycinek z "Los Angeles Times" pt. Anioł z Gua-dalupy. Zabłądził tu jakiś reporter, napisał, no i posypały się dary. Odtąd nie zapominają o niej, stale przysyłają.

Wchodzi czarna wiedźma z łopatą. Jest to Indianka w czarnej szacie do kostek, czarnej kapuzie na głowie. Na łopacie wnosi chleb upieczony w glinianym zakopconym piecu ustawionym na dworze.

Rogowa coś mówi do wiedźmy po indiańsku.

- Kazałam jej przynieść herbaty i odwołać zamówione jedzenie. Licho wie, co by wam dali - mówi z rozbrajającą szczerością. - Tu u mnie zjecie.

- To... ta Indianka będzie gotowała? - pyta zalękniony Królik.

- A cóż, i. niedźwiedzia można nauczyć przy cierpliwości. Ot, jest u mnie trzy lata, do dziesięciu już liczy, ale na zegarze nie mogę nauczyć. Pochodzi z takiego szczepu gdzieś w górach. Ten ichni szczep nazywa się Kom-i-ai. Oni ciągle głodują, żywią się gąsienicami, nie gardzą padliną. Ten amerykański reporter, co tu był, mówił, że jeden uczony ich badał, napisał, że żyją w taki sam sposób jak przed tysiącem lat, że gdzież znaleźć na świecie takich innych. Rządzi nimi stuletnia Indianka.

- Tak bywało w starożytności, to się nazywał matriarchat - mówię - ot, wy byście, Rogowa, pasowali na taką władczynię.

- A cóż ja tu nie władczyni? Mąż tylko by ptaszki strzelał i historyjki opowiadał. Sławny z tego.

- Historyjki? A gdzie go szukać?

- A siedzi w Aąuas Calientes już szósty tydzień. To taka dziura w ziemi, gdzie tryska gorąca siarczana woda. Bardzo dobrze robi na łamanie w kościach i wszystko takie. Doprowadził ze strumyka rurę z wodą, jak mu za gorąco, to szmatkę odetnie, zimnej wody dopuści. Na słoneczku leży, z Panem Bogiem rozmawia... Dobrze mu.

- Jadę do niego...

- Maszyną nie da rady. Stromo bardzo. On tam jak za-gramoli się, to już i nie przychodzi. Kociołek i wszystko takie ma tam stale w szczelinie schowane, tyle że kaszy,


mąki, soli weźmie, jak wyrusza, a resztę - to, co ustrzeli albo w strumieniu ułowi.

- A pani sama jak tu siedzi?

- Sama nie sama... Mam siedemnaścioro wnucząt. Mieszkają i tu po różnych miejscach, i w Ensenadzie. Urodziłam się w Rosji w 1904 roku, ale tyle że pępowinkę tam zostawiłam - niemowlakiem rodzice wynieśli. Wyszłam w Los Angeles za mąż mając piętnaście lat, zaraz potem tu- przekoczowaliśmy. Ziemi wtedy zabierać mogłeś, ile chcesz. No, to tak i żyjemy, Bóg nam daje siły do życia. Żyję tu, by ludzi ratować w ich niedoli. I Indianie też przychodzą. Przywieźli raz Indianina dźgniętego nożem, nie chciał spuścić spodni. To trzymaj portki mocno. On trzyma, a ja dołem oberżnęłam. On trzyma, patrzy, a tu jego żopa gołaja. Zaczął brewerie, dałam mu ot tak (demonstruje prawy sierpowy). On zemdlał, jego towarzysz pobiegł po policję. "Czemu tak?" - pyta policja, to ja mówią, że to moja mołokańska anestezja.

Czarna wiedźma wnosi michę z gotowanym mięsem i łom-cie parującego chleba. Królik kucnął nad chlebem, żuje, chwali, cóż ma robić?

Ja udaję wielkie zainteresowanie barszczem, byle tylko nie tykać tego mięsa. Pragnę też zamanić Rogową, aby odwrócić jej uwagę od prynuki, przymuszania do jedzenia.

- Nie żegnamy się przed jedzeniem? - pytam.

- Chrystus dosyć się namęczył na krzyżu, aby mu to ciągle wypominać. My, mołokanie, bierzemy na rozum, tylko ciemni ludzie biorą Biblię dosłownie. Taki chrzest na przykład. Po cóż niemowlaka kropić wodą, kiedy powiedziane jest w Ewangelii św. Jana: "Kto wierzy we mnie, rzeki wody żywej popłyną z żywota jego." Toteż my tylko chuchamy w usta niemowlęcia, chrzcząc je z ducha. Albo wierzą, że zmartwychwstaniemy w tej postaci, w jakiejśmy zmarli. Dziękuję, żebym jeszcze i na tamtym świecie miała być stara. Owszem, powstaniemy, ale ciało nasze będzie anielskie.

- ?

- Anielskie, to znaczy takie, jakie miał Archanioł Gabriel, zwiastun Boży. Przecie musiał mieć jakieś ciało, w którym się pojawiał, kiedy Bóg go posyłał na ziemię, czy to wieścić prorokowi Danielowi, co znaczy jego widzenie


102

103


o baranie i koźle, czy Zachariaszowi o przyjściu Jana Chrzciciela, czy Matce Bożej... Miał ciało specjalne. Pierwszej sorty znaczy się, eksportowe, turystyczne.

- Takie ciało miał Chrystus, w zalążku tego ciała wcielony w łono Matki Bożej.

We drzwiach ukazuje się jakaś Meksykanka. Nie rozumiem, o co idzie, bo Rogowa mówi z nią po hiszpańsku. Meksykanka dulczy coś żałosnym głosem, demonstruje chwytanie się za brzuch, oczy tak wznosi, że chwilami są jak ślepe pod przymkniętą powieką - widać tylko błękitne białko.

- Largo de aąui!... - woła z pasją Rogowa. - Fuera iuera!...

Indianka znika, goni za nią potok słów hiszpańskich.

- Co się pani tak rozeźliła?

- Bolszewik!!... Komunisty przeklęte!... Ona mi tu suli, żeby do porodu przyjąć córką... Tak, mówię, a jak się raz u mnie położy, to już powie, że i łóżko jej, i chata jej, i wynieść się nie zechce. Znam ja was, wilcze nasienie!... Dwanaście hektarów z piękną lucerną zaharapciliście już za bezdurno! Gołodrańcy przeklęte...

Z wolna wyłania się tragedia Guadalupy. A więc stąd może ta nieufność, stąd pogróżka, że nie dadzą sobie wyjmować z kieszeni pieniędzy.

Przed 'dwoma laty w czerwcową noc rozbudził małoka-nów huk motorów. Z długiej kolumny obszarpanych ciężarówek wysypali się mężczyźni, za nimi kobiety i dzieci, wreszcie góry tobołów.

Ciężarówki odjechały, małokanie dowiedzieli się od przybyszów, że ci zamierzają podzielić się ich ziemiami, bo przecie to nie jest sprawiedliwe, gdy jedni mają za wiele, a inni nic.

Istotnie, przybysze nie mieli nic poza łachmanami i nędznymi garnczkami. Chlusnęli tu z głębi Meksyku.

Nazajutrz poczęli łazić po polach, przymierzać się ł smakować. Obejrzeli dokładnie władania każdej z piętnastu rodzin mołokańskich, po czym poczęli wbijać na ich gruntach jakieś paliki. Byli liczniejsi, a zresztą religia zabrania mołokanom wszelkich bijatyk. Ale, bądź co bądź, wrośli tu, mają pieniądze, stosunki. Na skutek tego w ciągu kilku dni spowodowali interwencję władz. Zjechało wojsko, wpakowali całe bractwo do ciężarówek. Wywieźli za Ensenadę,


wywiedli ich, dosłownie, w pole, wysypali ich na jakichś bezpańskich pustaciach - uprawiajcie to sobie, tu nikt do was nie będzie miał pretensji.

Mołokanie odetchnęli, ale nie na długo. Po dwóch dobach pojawili się pierwsi wracający, a po tygodniu cała szarańcza była już znowu na miejscu. Władze, otrzymaw-szy wink z góry, nie interweniowały ponownie. Gubernator kazał wydzielić z ziem mołokańskich 400 ha. Rogowym z ich 90 ha zabrano bez odszkodowania dwanaście ha wraz z dorodną lucerną.

- Ci prawosławni - mówi Rogowa (przybysze są katolikami, ale dla mołokanów, zgodnie z tradycją ich walk w Rosji, każdy innowierca jest prawosławny) - nabudo-wali sobie szałasów i żyją. Prawujemy się. Jak dotąd, wydaliśmy na to 300 000 pesos (12 000 dol.). Cała nadzieja, że za tydzień przyjedzie prezydent. Poprzedni jak był, to kazał sobie pokazać Mochowa, najstarszego.

- A ile lat ma ten Mochow?

- Już osiemdziesiąty dziewiąty idzie.

Spieszymy się do patriarchy. Rogowa wychodzi nas żegnać z Pietią, zieloną papużką na ramieniu, trzymając za rączkę wnuczątko ze wzdętym brzuszkiem, które przycwa-łowało z sąsiedniego domku.

Po drodze natykamy się na technika amerykańskiego, pod którego dozorem meksykańscy robotnicy wiercą studnię. Znaleźli właśnie wodę na głębokości 50 metrów, więc się stąd zabierają. Za dowiercenie biorą trzydzieści dolarów od metra, uzbrojenie ich nie obchodzi,

- A czyja to ziemia?

- Bo ja wiem, może generała Rodrigueza? Już zauważyłem, że jak kto nie umie poinformować, do kogo co należy, to mówi, że do generała Rodrigueza.

- A ile zarabiają ci robotnicy?

- Po sześć i pół dolara dziennie.

- To dużo jak na Meksyk.

- To są robotnicy przeszkoleni w USA.

- W USA zarabialiby najmarniej dwanaście dolarów.

Technik odszedł coś tam zadyrygować, pytam najbliższego Meksykanina, czy nie mógł znaleźć pracy w USA.


104

105


Czterdziestoletni postawny mężczyzna odsłonił rząd lśniących zębów:

- Jfi tu wolę.

- Czemu?

I znów odpowiedź, którą mi dał Thomas Cariol, mechanik w przedstawicielstwie Forda w Ensenadzie:

- Pracuje się mniej.

Rozumiem. To nie tylko to, że przez osiem godzin w USA trzeba wydać ze siebie znacznie więcej potu. Ale tam przy dwunastu dolarach dziennie człowiek będzie niżej standardu otoczenia, w którym i kobieta zarobkuje, i mężczyzna ma zwykle dodatkowe zajęcie.

Ani Cariol, ani ci tu robotnicy nie będą mieli na tutejszych zarobkach kilkopokojowych domów, aut, lodówek, telewizorów, pralek automatycznych, bez czego ludzie w USA deklasują się wobec sąsiedztwa, czują się pariasami. Ale tu nikt naokoło nie ma tego i ze swoim sześciodolaro-wym zarobkiem oni mogą traktować innych jako pariasów.

W izbie, w domu patriarchy Mochowa, zastajemy dwóch ludzi: sam patriarcha z długą siwą brodą i obsługujący go Meksykanin.

Starzec, ubrany schludnie, rad jest pogawędce!

- Mania Rogowa? Ho, ho... takiej doktorki nie znajdziesz łatwo. Jak mnie wzdęło, wsadziła rurkę, wypuściła powietrze.

- Trokarem? - pytam. Było to narzędzie, którym przebijano bok krowie wzdętej na koniczynie.

- Jakim tam trokarem... W zadnicu. A potem napuściła w zadnicu wody i ozdrawiał ja.

- Dawnoście z Rosji wyjechali?

- Ha? Co?... Miałem dwadzieścia osiem lat, żonę i dwoje dzieci, jak my z Rassiei wyszli. Przez turecką granicę. "Głos" nawiedzonego człowieka co raz, to i przestrzegał, że w Rassiei będzie wielkie zabójstwo i rozlew krwi. Sta-liki nasze czołem gubernatoru bili, cob pozwolił jechać na roboty do Władywostoku, ale gubernator mówił: z dziećmi na roboty chcecie, znaczy uciekać. To my w siedemdziesiąt cztyry zebrali się tajkiem, ależ na granicy tureckiej strażnik! chwycili, do chlewu zamknęli, tydzień męczyli, aż nasze stuiiki zgodzili się po sto dwadzieścia rubli od głowy


i przepuścili. Przyjechali my do Nowego Jorku, tam już inne mołokany byli, bywałe. Namówili mnie do Kanadzkiego Carstwa jechać, ale matka mówi: jak prorokini powie jechać, to pojedziesz. A prorokini modliła się, modliła, aż wołać poczęła, że jej powiedział Bóg, jeśli pojedziecie do Kanadzkiego Cesarstwa, zamknę bramę przed wami, ale jeżeli do Los Angeles, to ją wam otworzę. I tak my kilkanaście lat w Los Angeles siedzieli, aż stariki uradzili do Meksyki jechać, bo w Meksyce ziemia za bezdurno. Dobra ziemia, pszenica, winograd, cytryna tam różna, pomarańcza. Ale ot - mówi z żalem - jabłoni ni gruszy na niej nie wyhodujesz.

- Ale teraz chcą wam tę ziemię odebrać?

- W Rassiei prorok mocniejszy był jak w Nowym Jorku. Nie jezżajtie - mówił - k smugiym Hudiam.

"Smugły łudź", ów Meksykanin, biernie asystuje, przegląda pięknie ilustrowane pismo "Sowietskij Sojuz", przeznaczone, zgodnie z umową wymienną z USA, dla czytelników w Ameryce.

Blisko dziewięćdziesięcioletni Mochow jest rześki jeszcze, wyprowadza nas do auta. Ale chyba już mu niedługo.

- Żona moja równolatka była, w zeszłym roku zmarła, razem my przeżyli sześćdziesiąt sześć lat. Dzień przed śmiercią prowadził ja ją na spacer, potem kąpał, uczesał, spać położył. Z rana córka dała jej wody do łóżka, łyk wypiła, poprosiła pomóc odwrócić się do ściany - i zmarła.

Zapuszczam motor, stary człowiek się nie żegna, jest wyłączony, mówi do siebie:

- W dzień jej nie ma, w nocy, jak się budzę, jej nie ma też.

Wracając, zajechaliśmy tuż przed Ensenadą do eleganckiej kawiarni-restauracji nad oceanem.

Pulchny właściciel czy też zarządca, zapytany o zatarg rolny w Guadalupie, rozłożył rączki:

- Komunizm, proszę państwa, czysty komunizm. Gdybyście państwo umieli po hiszpańsku i przeszli się po barach, przekonalibyście się, że tylko o tym gadają.

Pulchniaczek znał nas już jako Polaków. Zapytany więc, czy wobec obaw przed komunizmem jest i przeciw Fidelowi Castro, odpowiedział:


107

106


- Communismo - no!... Castro - si.

Trudno się w tym wyznać. Odwiozłem żonę do motelu i pojechałem do seńora Davida.

Seńora Dawida poznałem, kiedym sią miotał po Ensena-dzie w poszukiwaniu źródeł do historii Baja CalHornia.

Drobny, 84-letni człowieczek był przed dwudziestu laty burmistrzem^ Ensenady. Obecnie syn jego jest wiceguber-natorem Baja California Norte. Dolna Południowa nie ma żadnego samorządu, jest terytorium administrowanym.

Seńor David jest masonem trzydziestego drugiego stopnia, towarzyszem prac zmarłego Goldbauma, założyciela rozgrabionego muzeum. Jest zaciętym antyklerykałem. Jest to silna tradycja Meksyku, który musiał sią wyzwalać spod wyzysku potężnej i bezwzględnej organizacji kościoła.

Seńor David, którego ród pochodzi z Hiszpanii, jest typowym dziewiętnastowiecznym liberałem. Użyczył mi kilku książek i prosił o zwracanie się o potrzebne informacje.

- A więc ruszył się pan poza Ensenadę? - zapytał, tak jakbym siedział tu leniwie już nie wiem jak długo.

- No, do szczepu Kom-i-ai jeszcze nie dobrnąłem, ale jedną wyemancypowaną "komiajką" już widziałem.

- Takich pan kątów ciekaw? Jest tu na oceanie wysepka, na której mieszka kilkudziesięciu ludzi i roje kóz. Kozy nigdzie nie uciekną, karmić ich nie trzeba, ludzie ci nie znają żadnej uprawy, jak w pierwszych stadiach ludzkości, żyją z kóz, ubierają sią z kóz, robią kozie sery i masło, ozdoby z kóz, nic co kozie nie jest im obce, ale poza tym nic ze świata nie importują.

- Seńor David - przerwałem - co to za heca z tą ziemią mołokańską?

- No cóż, mołokanie niezupełnie sprawiedliwie krzyczą. Ziemia ta oddana im została przed półwiekiem w użyt-kownictwo. Zasiedzieć sią zasiedzieli, to prawda, ale zbo-gacili się - widział pan służbę indiańską u Rogowej i Mo-chowa? Mówili panu, że piętnaście rodzin wydało jak jeden grosz 12 000 dolarów na prawowanie sią? A tu tymczasem w Meksyku bieda aż piszczy, kraj to nieurodzajny, zaledwie 10°/o powierzchni ma pod uprawą, a ile w tym pod polami wódkonośnej agawy? Nic dziwnego, że rząd pragnie ten rozkład władania ziemią wyrównać. Odcina nadmiary, zwłaszcza tam, gdzie tytuł władania nie jest murowany i osadza ejidos: farmy wspólnego władania.


Wspólne władanie trwa dwa lata, potem dopiero, jak sią wyklaruje, kto sią nadaje do gospodarzenia, następuje nadział ostateczny.

Prawicowa Partido Accion Nacional, która teraz ponownie z kretesem przegrała wybory na rzecz naszej Partido Revolucionaiio Institucional-PAN, ma slogan "nie sprzedawajcie duszy za kawałek ziemi", jest przeciw reformie. Ale lud łaknie ziemi, przejmują go niskie zarobki, rosnące koszty utrzymania i brak wody.

Zostawiłem seńora Davida w jego rozterce. Już go nie zobaczyłem więcej.

W tydzień po naszej rozmowie staruszek wybrał sią samochodem na uroczystość rodzinną; opuścił ją wcześniej niż reszta gości. Syn jego, wicegubernator, również niebawem się wymknął - wracał do Mexicali, stolicy Baja Ca-lifornia Norte. Za Ensenadą szofer przyhamował - policja spisywała protokół przy okrutnie zmasakrowanych zwłokach. Samochód osobowy kierowany przez zabitego zawracał na Szosie, gdy zza zakrętu wypadła ciężarówka załadowana cementem.

W domu czekał wicegubernatora telefon powiadamiający o śmierci ojca, którego zwłoki minął.


108


Witamy prezydenta

Cała nadzieja mołokanów, to przyjazd prezydenta - rzecz w Baja California rzadka, raz na sześć lat, bo tyle trwa kadencja prezydenta.

Czekają tego przyjazdu mołokanie. Czekają tego przyjazdu osiedleńcy, którzy wpakowali się w ich ziemie. Jakże będzie przyjmował ich prośby?

Jeszcze jako małego chłopca dręczyło mnie pytanie, co robi Pan Bóg, kiedy jedna baba prosi o pogodę na siano-kos, a druga o deszcz na ogórki. Jeden z moich stryjów, farmazon findesieclowy, tłumaczył mi, że już Pan Bóg potrafi - i siano wygnoić, i ogórki jednocześnie zasuszyć.

Już od kilku dni dochodzą nas wieści z objazdu kraju przez prezydenta. Tłumy witają go okrzykami błagającymi o wodę. Brak wody - to klęska Me.ksyku.

Tam trzeba równocześnie dać deszcz i pogodę, tu - być Mojżeszem i puścić wodę z jakiej skały.

- Niełatwa to posada - mówi jednoręki właściciel naszego motelu, przychodząc obwieścić, że przyjazd do Ense-nady spodziewany jest dziś na godzinę jedenastą.

Seńor Commachio, ściśle mówiąc, nie ma jednej ręki i jednej nogi. Tak go na raty urządzili raz żołnierze amerykańscy, którzy zajechali sobie do Meksyku "mieć dobry czas", drugi raz - rodzimi Meksykanie. W obu wypadkach poszło w drzazgi auto seńoia Commachio. W obu wypadkach nie ubezpieczone, za żaden z tych wypadków nie otrzymał odszkodowania ani renty.

Wiele zaiste ma tu do roboty młody ł energiczny prezydent, Adolfo Lopez Mateos. Lopez, to nieco jak Ramirez. Prezydentem Kolumbii był też Lopez, dyktatorem Paragwaju - również Lopez, twórcą hymnu argentyńskiego - Lopez.

Posada to nie tylko niełatwa, tak mówi seńor Commachio, ale i niezbyt bezpieczna. Meksyk ma niepodległość


od niecałych półtorasta lat i przez ten czas został zabity cesarz Augustyn I (tak kazał się tytułować dyktator z początku XIX wieku, generał Iturbide), został zabity narzucony przez Francuzów cesarz Maksymilian, brat Franciszka Józefa, dzieląc późniejsze losy swego bratanka. Został zabity prezydent Madero, otwierający okres rewolucji meksykańskiej po 35 latach dyktatury Porfirio Diaza.

A iluż prezydentów wygnanych? Na pociąg uchodzącego w 1911 r. Josć de la Cruz Porfirio Diaza zastawiono zasadzkę. Krzepki osiemdziesięciolatek skrzyknął adherentów, położył trupem trzydziestu napastników i odebrał muła obładowanego srebrem.

Nie zawsze jednak i nie wszyscy tak się umieli obronić przed zasadzkami. Ująwszy Don Jezusa Carranza, brata prezydenta Yenustiano Carranzy, guerillero, watażka, który go ujął, zagroził, że Don Jezus zostanie rozstrzelany, jeśli brat jego nie abdykuje. Nie otrzymawszy odpowiedzi, kazał rozstrzelać towarzyszy Don Jezusa, ponawiając żądanie. Kiedy to nie pomogło, rozstrzelał syna Don Jezusa, ponawiając na próżno groźby. Stracił wreszcie cierpliwość i rozstrzelał samego Don Jezusa. Upartemu Yenustianowi Carranza nic nie pomogło poświęcenie brata; w rok potem został przez nasłanego zbójcę zabity.

Kiedy zwiedzałem Meksyk 35 lat temu, jeszcze pociągi nie chodziły nocą. Ze stolicy Meksyku do granicy amerykańskiej jechało się dziesięć dni, nocując na stacyjkach obsadzonych przez garnizony. Musiałem nocować w Vera Ćruz i nazajutrz udałem się do stolicy pociągiem, którego czoło stanowił wagon z eskortą uzbrojoną w karabiny ręczne i maszynowe.

W czasie mej pierwszej wizyty meksykańskiej urzędował prezydent Plutarco Elias Calles, który młodość miał burzliwą, aczkolwiek jako prezydent ustatkował się mocno. Ówczesny minister spraw wewnętrznych Tejeda żegnał mnie kordialnym embrazzo. Kiedy go również objąłem, poczułem pod marynarką wielki pistolet.

Najkolorowszym jednak członkiem gabinetu był pewien minister wojny, o którym opowiadano, że będąc gubernatorem, wezwał swego przeciwnika politycznego i na miejscu, w jego gabinecie urzędowym, zawezwany chirurg wykastrował raczej nieprzyjemnie zaskoczonego polityka.

Zresztą Meksyk w tych czasach nie był wiele gorszy niż


111

110


sąsiedzi. Równocześnie z Callesem urzędował w Nikaragui prezydent Cabrera, sam sobie, w obawie przed trucizną, przyrządzający jedzenie i własnoręcznie dojący krową.

Obecny prezydent - to już inny, nowoczesny Meksyk. Sądzę, że moja ówczesna wizyta miała jednak zbawienne skutki, bo oto już czterech z kolei prezydentów odbyło w pełni i w spokoju swoje sześcioletnie kadencje.

No, ale sicher ist sicher - seńor Commachio powiada, że droga jest obstawiona, wjazd na nią wzbroniony - guzik zobaczę, a nie prezydenta.

- Tylko nie guzik, tylko nie guzik - powiadam obrażony - ja jestem z takiego narodu cwaniaków, gdzie sprzedają kolumnę Zygmunta. Lopezem swoim będzie mnie straszył...

Przy wjeździe na szosę - straż.

- Se piohibe entrar carretera! (Wjazd na szosę wzbroniony!) Biorą na prawo, kombinuję wjechać inną bocznicą.

- Baje aqui! (Precz stąd!)

I tu posterunek. Widać wszystkie wjazdy obstawione. Robię jeszcze jeden objazd. Naturalnie, pilnują. Stoję więc na wjeździe i kombinuję.

- No estacionai! (Nie stać tu!)

- Seńor lenienie! (Panie poruczniku!) - mówię słodko do wartownika - widzisz pan, o tam, sto metrów za szosą, ocean? No to tam jadę na plażę. Chyba pozwoli pan przemknąć, seńor lenienie?

Przełknął tego lenienie z lubością, aż mu się grdyka za-ruszała:

- Pasę!

Dałem gazu i... derecha!... W prawo, po tej właśnie zabronionej szosie. Ku Mexicali, skąd nadciąga Lopek. Tak sobie spolszczyliśmy Adolfo Lopez Mateos.

Lecę, lecę, przelatujemy posterunki na przecznicach i nagle uświadamiam sobie: ale przecież gdzieś się zatknę. Motocykliści poprzedzający i wszystko takie. Zepchną mnie i koniec zabawy - sto mil od brzegu i sto mil przed brzegiem. Kłębią się myśli długim szeregiem. Przypominam: sadzają do ula, nie powiadamiają konsula i trzymają bez wyroku - do roku.

Nie, to już lepiej, miast wlec się w ogonie dygnitarzy, witać prezydenta w imieniu mieszkańców Ensenady. Natu-

112


ralnie nie z jakiegoś szpaleru, tylko na miejscu przybycia - z chlebem i solą.

Zawracam więc i wołam do Królika, by zajrzał do słownika i poszukał w dykcjonarzu: "Witaj, miły gospodarzu."

Znowu więc mijamy krzyżówki, z których patrzą osłu-pialcy - cóż to po tej pustej szosie jedno auto wte i wewte? Ten nabrany sią zamiotał - Królik z gracją macha mu rączką, już rośnie przed nami Ensenada, przez szosę barykada, zboczyć wypada.

- Alto! Alto! (Stać! Stać!) Zgrzytnęły hamulce.

- Adonde? (Kędy?) - wołam.

- Vuella. (Objazd.)

- Seńor capitano - mówię - widzi pan tą wieżę z napisem "El Rey". To mój motel. O jeden blok. Droga pana prezydenta skręci w prawo, a ja cyk! - tyle że przetnę na wprost. Spóźniam sią na obiad. Zna pan senorę Commachio? Nie daj ty Boże, taka pyskata...

Porucznik policji zaśmiał się wilczymi żabami:

- Pasę!...

Odsunęli barierkę - pomykam! Ale oto i koniec bloku. "El Rey" na wprost, ale droga prezydenta - na prawo, avenida Ruiz.

To już mur mundurów. Tu polegnę...

Na rogu, na prawo, stoi stacja benzynowa. Dolecieli do mnie z gwałtem, ale rozwaliłem sią na poduszkach flegma-tycznie. O co wrzaski? Jadą do "El Rey" - tuż przed nami, wcale nie na prawo. Na prawo wcale nie myślą zbaczać wraz z zakrętem szosy, tylko w podjazd stacji benzynowej. Nie wolno nabrać benzyny pod waszym okiem?

Spojrzeli stropieni - rozstąpili się przed grubym kapitanem policji.

- Que pasę? (Co się tu dzieje?)

- Seńor coronel (pułkowniku), to pasę, że nie dają ben-:yny. Salutuje, wpuszcza kurtuazyjnie.

- Ponga diez litros, per favor - mówią do obsługują-

:ego i patrzę uparcie w lusterko. Widzę, że gruby kapitan

patrzy za mną, stoję na terkoczącym motorze, do kapitana

oodchodzi policjant, coś melduje, zamamił na sekundę gru-

asa - noga na gaz, posługacz został z korkiem w ręku,

unąłem jak piorun avenidą Ruiz.

113

K/ólifc i oceany


- Parę! (Stać!) - słyszę za sobą rozpaczliwy wrzask. Jadę puściutką avenidą, wzdłuż której stoją szpalery ludzkie.

- Jak tu kupić chleb, sól i jaką tackę? - mówię. - Będziemy udawać delegację, inaczej wszystko na nic. Królik blednie, chwyta mnie za ramię:

- Gonią nas!...

Istotnie, widzę w lusterku auto. Gazu dodać nie mogę, bo tuż należy skręcić na avenidę Juarez, u której końca jest punkt docelowy.

Na skręcie policjant w białych rękawiczkach wskazuje lizakiem, żeby sobie jechać wprost, w pole, nie skręcać w avenidę Juarez.

Jestem na małym chodzie, nie mogę go minąć na wariata, tym bardziej że rozparł się pośrodku jezdni.

Jestem w cynamonowej kurcie, nad którą Królik rozpacza. Mam zamiast krawata tzw. string tie - na dwóch przesuwanych rzemykach medalion z orłem meksykańskim rozrywającym węża. Zdjąłem czapkę, ukazałem dostojny biały włos, ukazałem dostojną postać, łaskawym ruchem wzywam policjanta, powiadam mu w nos - Baje aqui! (Precz stąd!) - i pańskim gestem daję znak, aby się usunął.

Stropiony chłopina się usunął, a był już najwyższy czas, bo już to auto za nami dojeżdżało i coś okropnie wrzeszczeli. Dałem gazu (błogosławiony zryw tych amerykańskich wozów), ale natychmiast w avenidzie Juarez przyhamowałem: znalazłem się w świątyni. Feretrony, portrety, delegacje, dekoracje, krzyże i puzony, lud podniecony, już tu sanctissimum, już tu nie tylko nikomu nie obiją mordy, ale i nie aresztują. Mowy nie ma!

I oto auto prześladowcze struchlało, nikt nie jedzie. Jak długa i daleka avenida Juarez - tylko my. Lud wlepił w nas oczy, uwielbienie przygotowane na prezydenta zagotowało się, spuchło, przelewa się przez brzegi, ścieka na nas. Posuwamy się pięć kilometrów na godzinę, pierwszym biegiem w mazi uwielbienia. Nie żebyśmy nie mogli jechać szybciej, po tej wymiecionej avenidzie setkę można wyciskać, ale żeby nas lud mógł widzieć i podziwiać.

- Pewnie ciebie mają za mamę - mówię dp Królika - ale jak tu matce prezydenta wyskakiwać do sklepiku kupować bochenek chleba i sól?

Już pierwsza brama triumfalna, którą dźwignęła fabry-


ka wódek. Bramę stanowi budka piętrowej wysokości z reklamą i entuzjastycznym powitaniem.

Jerum, jerum... Skąd tu wziąć tego chleba i tej soli? Królik widać uwierzył, że jest matką prezydenta, bo promiennie się uśmiecha na prawo i lewo. Wjeżdżamy w dwa szpalery młodzieży szkolnej, wybuchają frenetyczne oklaski, lecą na nas kwiaty. Królik nie wytrzymał - przymrużył oko: że to lipa. Uszczęśliwiona młodzież się śmieje.

I już - meta. Pod pomnikiem Juareza, Indianina czystej krwi, prezydenta Meksyku, który sto lat temu ocalił niepodległość kraju i rozstrzelał narzuconego cesarza Maksymiliana.

Tu burmistrz. Tu dostojnicy. Tu leaderzy partyjni. Tu - wyłaź, Wańkowiczu Melchiorze, bez bochenka, bez soli.

Zaparkowałem na boku. Poczciwe te Meksykańczyki. Stoimy skromnie, nic nie szkodzimy, to i oni nas nie ruszają.

Z dwu stron szpalery z dzielnych caballeros w meksykańskich strojach, na pysznych koniach. Zwłaszcza jeden tarant by mi się przydał. Kortez przywiózł 27 koni, rozpłodziło się tego... Caballeros mają kolczaste ostrogi, głębokie strzemiona, srebrem kute rzędy, srebrem zdobne sombrera, arkany przy łękach siodeł. Gdyby ten gruby kapitan chciał mnie aż tu prześladować, to skinąłby i szkoda gadać, najbliższy drab świsnąłby arkanem... Ale patrzę z otuchą na najbliższego draba - toż to właściciel dużego sklepu żywnościowego, który wczoraj jeszcze wyprzyjem-niał mi się, sprzedając owoce avocado.

Wszyscy patrzymy na lśniącego odkrytego cadillaca, który stoi pusty. Chłodnica jest pokryta sztandarem meksykańskim. Orzeł fryga sobie tego ważą i gdy patrzę na to i mnie^poczyna kruczeć w brzuchu.

Nagle z daleka dochodzą do nas brawa, oklaski. Nie mogę powiedzieć, żeby takie silne, jak dla nas, ale też ujdzie.

Wytężam wzrok. Kto tu pierwszy wpadnie? Tajniaki? Czy może dragoni w grzebieniastych kaskach, jak we Francji? Czy może sznur motocyklistów w białych hełmach, jak w Stanach Zjednoczonych? A może halabardnicy, jak bywało za regenta Horthyego, a może purpurowi beel-ealers (zjadacze wołowiny) w renesansowych kapeluszach, jak w Anglii? A może karabinierzy we frakach i w trójgran-nych pirogach, jak we Włoszech, czy auzoni w białych spódniczkach, jak w Grecji? A może karambaszowie w plu-


114

115


drach, złotolitych stanikach, z jataganami, poprzedzający arabskich suwerenów?

Diabła tam! Wjeżdża - autobus. PKS. Gramoli sią z niego szereg panów, między nimi któryś pewno jest Lopek...

To oni tak demokratycznie sobie podróżują po Meksyku? I czuję, że oto w tej właśnie chwili przestaję sobie pokpiwać. Tak, ten szczupły w sile wieku mężczyzna w jasnym podróżnym ubraniu, który zajmuje miejsce w cadil-lacu, to prezydent Adolfo Lopez Mateos.

O sto metrów stąd w gmachu municypalnym ma się odbyć bankiet. To te sto metrów zostawiono na uroczysty przejazd. Pojechali, zostałem jak głupi. Kiedyż się nauczę mieć jakąkolwiek legitymację dziennikarską?


Rekiny i owieczki

Zawracajmy hołoble. I tak doszwendaliśmy się aż tutaj.

Od paru dni już leżą graty rozbebeszone po wszystkich zakątkach, co jeszcze zwiększa mój zły humor.

Na śniadanie usypał Królik górę soli przy jajku. Nie ma za grosz poczucia rzeczy materialnych. Można jej wmówić, że marynarz z torpedowca skoczył na wynurzającą się łódź podwodną i dorżnął ją kozikiem. Albo, że Grecy puścili na Niemców stado baranów nadzianych czasowymi minami i te barany eksplodowały. Albo, że do Ameryki Północnej można dojechać suchą nogą, ale bardzo okrężnie, bo przez Afrykę Południową.

Toteż kiedy Królik przestrzega, żeby na balkon nie wystawiać walizki, bo się balkon urwie, mówię tylko - "miara, waga, pieniądz, czas", tzn: "Luba moja, w tych czterech wartościach się nie wyznajesz."

Ot, jak ta góra soli. Trzy krowy by jej nie wylizały, liżąc od świtu do nocy. Co widzę? Jajko znów na twardo. Królik mówi: "ugotowało się", tak jakby w jajku tkwiła uparta, złośliwa, niezależna od niej wola. Ruletka z tym jajkiem, można powiedzieć... Jak na ruletce nikt nie wymyślił systemu wygrywania, tak dla ciebie jest ponad siły przez pól wieku pożycia małżeńskiego opanować system ugotowania jajka na "śliwkowo" (na średnio).

Królik, słysząc to "taplanie", przygalopowuje z pola bitwy z walizkami rozanimowany:

- Jesteś jak dowódca, który przed szturmem - tu zakreśla dramatyczny krąg dłonią - czepia się żołnierzy o niedopięty guzik.

Istotnie przed szturmem. Od wczoraj już leżą po wszystkich stołach i łóżkach niebieskie wstążeczki, którymi oddzielnie się przewiązuje: kolorową bluzeczkę, książeczką z Rypcium, pończoch parę, wycinki stare, nie dopisane


117


ołówki, haftki, do włosów skuwki, jakieś maści i szampony i niepojęte robrony.

Patrzą na tę bitwę pod Grunwaldem i moja irytacja przełamuje się o to, co ten "comicus domesticus" wyprawia.

Śmiejemy się oba, po czym Królik poczyna dulczyć:

- Ot, ciągle z tymi durnymi Amerykanami albo z postrzelonymi Francuzami, albo z jeżozwierzowatymi moło-kanami, a Meksyk gdzie? Czyśmy się nim opili? Czyśmy się nim nadyszeli?

Ma rację. Wolter już powiedział, że całe męskie rozumo1-wanie nie jest warte jednej uczuciowej reakcji kobiety. Naturalnie, tego jej nie powtórzę, boby zhardziała, ale co powiedział, to powiedział. Wobec tego obejmuję ją i pytam cicho:

- Gdzie by tu jeszcze na ostatni dzień złapać nieco tej meksykańskości? W kościele?

Wszedłszy na tematy teologiczne, przypominam wczorajsze radio. Tak, to jest rzeczywiście kawałek sam w sobie.

Usłyszeliśmy w radio ckliwo-lepki baryton:

"Jak się macie, jak się macie? Jak wam się wiedzie? Rozpoczynamy naszą audycję religijną."

Po pięciominutowych wzniosłych ogólnikach religijnych zakończył tak:

"Spodziewam się, że dzisiaj dla wielu otworzy się światło objawienia i będą witać Chrystusa w sercu swoim. I spodziewam się, że wielu z was chciałoby dowiedzieć się o skutecznym środku laxative (na rozwolnienie). O, przyjdźcie do mnie wszyscy cierpiący, ja wam pomogę."

Po czym informował, ile dolarów należy przysłać.

Ten pan to był Paul Kallinger, osławiony radiowiec, operujący w myśl maksymy: "Słuchajcie Boga i posyłajcie pieniądze Kallingerowi."

Podobno najliczniejsze audytorium radiosłuchaczy w USA jest obsługiwane przez tę radiostację Kallingera, zbudowaną nad rzeką Rio Grandę na gruncie meksykańskim, tuż przy granicy Stanów Zjednoczonych. Stacja ta ma moc 5 razy większą od mocy dozwolonej w USA i pokrywa całe południ owo-zachodnie połacie Stanów Zjednoczonych. Codziennie od 17 do 2 w nocy idą ze stacji biblijne sentencje i religijne eksklamacje przeplatane handlowymi reklamami.

118


Któż to wypełnia dziewięć godzin "programu" dzieó w dzień?

Z całych Stanów Zjednoczonych przeróżni szarlatani, "prorocy", \wygrywajacy sentymenty religijne kobiet, posyłają nagranie przemówienia, płacąc dolarami za każdą minutę audycji, przeplatając kazania ofertami i podając swoje adresy i konta.

Zanotowałem dla przykładu takiego "Świątobliwego Brata Glena Thompsona" z Hot Springs w Arizonie. Po cztero-minutowym wyciu jakichś natchnionych religijnych objawień w coraz wzrastającym tempie, kiedy już słuchaczki są doprowadzone zapewne do ekstazy, brat Thompson nagle woła:

"O, ta kobieta, o - tam siedząca, cierpiąca na artretyzm, niech bezzwłocznie przyśle zamówienie."

"O, ta kobieta, siedząca w kuchni, przecież ona cierpi na złośliwe wrzody żołądka, nie wie, co jest przyczyną jej bólów. Bóg jej nakazuje zwrócić się do nas po ratunek. Niech przyśle natychmiast 2 dolary 90 centów."

"A ty, biedna siostro, która siedzisz teraz przy radio i cierpisz na wyczerpanie nerwowe? Na Boga, siostro, zawierz naszemu wezwaniu! Posłuchaj głosu Boga, dając mi tyle, ile możesz. A jeśli przyślesz pięć dolarów lub więcej, otrzymasz Biblię w pięknej oprawie."

- Co też za fortunę robią ci szarlatani! - mówi żona. - Sprzedają cuda, a biedne kobiety płacą ostatni grosz.

Widać technika leci naprzód, a dusza ludzka stoi.

Ta potęga radia służy temuż samemu, co osiołek wędrownych spryciarzy, którzy w średniowieczu sprzedawali łzy umęczonych dziewic i włosy umęczonych męczenników mające chronić od strzał...

Tu na podbrzuszu cywilizacji technokratycznej - inna religijność. Przyszła z kraju, gdzie urobiła się najbardziej wsteczna forma katolicyzmu. Nalęgła w Hiszpanii na fanatyzmie walk religijnych z Maurami. Przeszczepiła się z kraju zmurszałego schyłku średniowiecza, nie tknięta jeszcze reformacją, do kraju okrutnej azteckiej religii. Nie napastowana przez nowinkarzy w swym zaoceanicznym odludziu, zastygła na stulecia w skostniałych kanonach.

Do rewolucji Juareza w 1857 r. do kościoła należało trzy

119


czwarte ziemi. Do Ziemi Obiecanej płynęły nieskończone falangi księży i mnichów. Kiedy byłem w Meksyku w 1925, a wiać w kilka lat po wybuchu rewolucji, mówiono mi, że np. stutysięczna Puebla ma 200 kościołów i do 1914 f. miała 600 księży. Sześciotysięczna Huamantla - 90 kościołów, l wreszcie największy dziwoląg: trzytysięczna Cholula - 365 kościołów, tj. tyle, ile dni w roku.

Te roje duchowieństwa niższego, mimo wszystko, żyły w skrajnej nędzy i ciemnocie. Ludność, licząca w chwili najazdu Korteza 16 milionów, spadła do czterech. Dopiero od Juareza karta się odwraca, uzyskana zostaje równowaga i ludność wynosi obecnie 35 milionów.

Ale obyczaje zaszczepione przez stulecia, żerowanie przymierającego głodem niższego kleru - bo wyższy opływał w dobra ziemskie - na coraz większym ekscytowaniu fanatyzmu pozostawiło trwałe skutki obyczajowe.

Za tamtej mojej wizyty widziałem w katedrze Matki Boskiej z Guadalupy starego Indianina z wbitą w czaszkę koroną cierniową, z twarzą, po której ciekła krew. Biczowanie się, włosiennice, przemierzanie wielkich przestrzeni na kolanach, realistyczne wizerunki Chrystusa i świętych z przyprawionymi naturalnymi brodami, to wszystko raz jeszcze mogło potwierdzić, że każda formacja ideologiczna nasiąka podłożem cywilizacyjnym, na którym się rozwija. Katolicyzm meksykański jest inny niż katolicyzm polski, tak jak katolicyzm polski jest bardzo daleki od angielskiego. Mówię nie o dogmach, ale o czymś bliższym i na co dzień ważniejszym, o otoczce powszedniego dnia.

Przepisuję z Rypcium-Pypcium:

Ten kościół-harhara z baniastymi kopułami jest chyba ulepiony z gliny przez ludzkie jaskółki. Przed kościołem olbrzymich wymiarów statua Chrystusa i braciszek-trancisz-kanin ciągnący za sznur, wzywający na nabożeństwo. W środku kościół, to olbrzymia nieprzytulna hala o nagich na niebiesko malowanych ścianach. Bo też parafia to biedota z biedot, tyle że u stóp posągu zwaliła naręcze lilii i róż.

Jest tylko kilka osób. Koło nas śliczna czarnooka dziewczyna z pięknym uśmiechem, z małym dzidziusiem w czymś czerwonym, o oczach jak rodzynki. Malutka dziewczynka


w białej sukience w podskokach biegała po kościele. Przecinała jego zimne wnętrze jak zimorodek.

To była pierwsza jaskółka. Za nią poczęły się pojawiać dziewczynki w bieli i od czasu do czasu kundel, któremu nikt się nie dziwił. I nagle zakwitły całymi łanami białe dziewuszki w wianeczkach. Z przejęciem podchodząc do posągu Matki Boskiej z Guadalupy, składały wiązanki kwiecia.

Po nabożeństwie franciszkanin rozdawał torebki ze słodyczami. Mel powiedział: Cieplutko tu sobie żyją.

Istotnie - cieplutko. Byle nie zaglądać pod tę cieplut-kość w higienę codziennego dnia i w wyobrażenia o świecie.

Kiedy już wychodziliśmy, ujrzeliśmy ciąg madonn z różnych kaplic i kościołów - wiezione w ukwieconych autach lub wózkach, przyjechały odwiedzić uroczystość. Wnosiły je czarno ubrane mniszki albo biało ubrane dziewice pięćdziesięcioletnie z kokami na wylizanych włosach. Każdą jedną uszanowałbym nawet na bezludnej wyspie.

Z tym wszystkim wolę to niż wyczyny "proroka" Kal-lingera.

Jeszcze raz objeżdżamy Ensenadę. Mijamy pracowite objuczone osiołki, których karawana, przybyła z głębi lądu, popasa przed obskurną spelunką, cudem wspaniałości dla tych poganiaczy w brudnych sarapach spływających do kostek.

Port cuchnący rybami i jodem: domki wzdłuż wyboistych, piaszczystych dróg, usiłujące się wdzięczyć kwiatami; nieprawdopodobnie kolorowe przystroję z fryzowanych różnokolorowych papierów wywieszone przed sklepami; dzieci ulicy, zostawione sobie jak psy i koty w porcie, handlujące gumą do żucia, usiłujące czyścić buty. Wielkookie, piękne, smutne, dzikie, płochliwe i drapieżne dzieci.

Gdzież szukać tej młodości, której domagała się żona?

Była taka kawiarenka, do której zawsze jeździliśmy, kiedy Rypcium-Pypcmm notowało sumiennie: "Mel jest na kaszy, ryżu i herbacie, więc i ja też." Jeździliśmy na sucharki, aż zorientowaliśmy się, że poza nami jest tam sama młodzież. Kawiarnia była w pobliżu jakiegoś liceum czy szkoły zawodowej.


121

120


Dziewczęta siedziały przy innych stolikach, ich koledzy przy innych. Najwyżej wchodząc lub wychodząc odważył się który podejść na króciutko i powiedzieć parę słów. A przecież uczyli się razem, spotykali się dzień w dzień.

Jak długo zostają nawyki kulturowe już po tym, kiedy baza cywilizacyjna się zmieniła!

Z Kuby, jeszcze tej sprzed rewolucji, pamiętam, że co wieczór na placu, na czymś w rodzaju deptaku, chodziły w kółko donny z mamusiami, a po zewnętrznym kole - młodzieńcy, czyhający, aby przy mijaniu się z wybranką złożyć ukłon.

"Usta milczą, dusza śpiewa" - jak w tym walczyku mojej młodości. Co tam Meksyku szukać. Rodzony Królik, koleżanka uniwersytecka sprzed tamtej wojny, kiedyśmy się spóźniali na wykład, propozycję wzięcia dorożki spotkała tak osłupionym spojrzeniem, że małom się w ziemię nie zapadł.

Wysiedzieliśmy się rok w Stanach, gdzie koleżanki się klepie po przyjacielsku po pośladkach i dobrze nam było w tej kawiarence pełnej niedomówień, światłocieni, dźwię-czącej młodym śmiechem i tającej w sobie tyle niewyżytych westchnień, zaklęć i marzeń.

W ten przedostatni dzień, dopiąwszy rzemień na ostatnim tobołku, śpią jak zabity, ale Królik długo jeszcze w noc gryzmoli Rypcium-Pypcium. Wbrew obietnicom, bardzo z dołu w górę, bardzo do nieba, widocznie mocno poruszony.

Jutro rano wyjeżdżamy w inny amerykański świat. Dobre słowa dostałam na drogę od każdego, nawet od mojego Chińczyka, nawet od czterech maleńtasów sąsiadów, z których najmłodsze pełza, a tylko najstarsze coś po meksykański! zaczyna gadać.

Do widzenia, Ensenado - nauczyłam się wśród pustki skał i piasku nowego piękna świata. Ludzie byli inni od tych, co w życiu widziałam, i ich życie inne. Gdyby było można, chciałabym poznać głąb kraju, życie Meksyku ł drogi, którymi tu ludzie idą ku swej przyszłości. Już za nami zosfana. te wszystkie skrawki piękna otaczającego, których tak niewiele mogliśmy widzieć, czułam nieraz, jak Mel był wzruszony.


Uśmiechnąłem się, czytając ten pamiętniczek: kobiecina wszędzie wrasta korzonkami. To chyba dobrze. Mieszkałem dłużej lub krócej w siedemnastu krajach. Nie było takiego, którego bym nie polubił, z krajobrazem i ludźmi włącznie. Nie było miejsca, z którego bym wyjeżdżał bez bolesnego uczucia odrywania się.

Zaglądam dalej, co też nagotyczyła "Pilna Drapaka" w leżącym obok liście do psiapsiółek (bo taką mają umowę, że to krąży).

O, proszę, proszę...

Pyiacie, jak to się robi, by podróżować po świecie? Właściwie tak samo, jak przeżywa się życie: przełamuje się trudności własnego bezruchu i warunki trzymające nas glebae adscripti.

Ten Królik jest bezczelny samochwała. Biorę czerwony ołówek, choć zawsze jest potem gwałt, jak jej popstrzę list komentarzami.

Wyobraźnia kreśli plany (czyja? - M. W.), skupiona wola usuwa przeszkody (tzn. dąsy - M. W.), odwaga ruchu rzuca w nieznaną, daleką przestrzeń.

Oczywiście mówię to z obserwacji, bo niekiedy robi to wszystko za nas ktoś inny i zanim się spostrzeż e-m y (podkr. moje - M. W.), już wirujemy w przestrzeni.

Nie odrobisz, nie odmie'nisz. Potoczyło się (biedny Królik - M.W.). Pozostaje tylko spokojnie adaptować się do sytuacji (czego życzy mężom wszystkich psiapsiółek życzliwy M. W.).

"

Jestem wzruszony tym Rypcium-Pypcium, ale niegodzi-wość pjrzemaga. Cichutko kładę przy liście kopertę, w której przy decyzji wypadu do Meksyku zapisałem proroctwo; co też portatywna Kasandra powie po ukończeniu meksykańskiego pobytu: "Ach, Pusiu, jak ty świetnie ten Meksyk wymyśliłeś. Zosia."

Słyszę za oknem Teąuilę śpiewającą przyjemnym altem. Osamotniony kochanek żali się przy ciele zmarłej kochanki:

Donde estas corazón, Que no oiga tu palpitar? Es tan grandę el dolor, Que no puedo llorar,


123

122


Gdzie iesleś, serce. 2e nie słyszę twego bida? Tak straszny jest mól żal, Że nie słyszą twego bicia.


Do widzenia, miła Teąuilo, która uczyłaś mnie robić zupę żółwiową. Królik faszerował ciebie polskimi piosenkami. Może i Twoje zakwitną w naszej pamięci w niejedną szarugą.

Do widzenia, seńor Commachio, do widzenia, panie Li--Hun, sklepikarzu, do widzenia, Enrico, sprzedawco wody!

Świat jest mały. Świat jest cieplutki. My, mali ludzie u jego dołów, trzymajmy się razeml


2. Krawędzią oceanu i próżnych odkupień


"Melting-pot"1

Santa Barbara - to kalifornijska Nicea. Ma piąć mil srebrzystej plaży, tonie w dwudziestu parkach, jest podana na skłon ku południowi, mieni się wszystkimi odcieniami zieleni omal panującej nad człowiekiem, bramują ją wzgórza Santa Ynez. Przez uliczki, ku którym spływają kolumienki pałacyków "stucco" krytych czerwoną dachówką, przepływa nasilony ekstrakt hiszpańszczyzny w nawach kościołów, błyskach oczu, kolorowych chustach, szeroko-skrzydłych sombieros.

Siedząc w kawiarni "Moby Dick", udrapowanej wielo-rybniczo ku pamięci wielorybniczych wypraw, które ongiś z Santa Barbara szły we światy, wyczytujemy, że z odległego o osiemdziesiąt kilometrów Śolwang wyrusza jutro w dziesięciodniowy rajd trzystu sześćdziesięciu ranchews.

Wyruszamy nazajutrz raniutko. Oddalamy się od Pacyfiku drogą dziczejącą z każdym krokiem. Pniemy sią skalistymi spiralami, od których nagle biegną pęknięcia wybuchające zielenią.

Między palmami widać wielkie lazurowe nerki basenów, w których się pluszcza pięknotki w zawężonych do granic wszelkiej wytrzymałości strojach bikini.

Kiedyś w górach nad Neuchatel, w przepięknym krajobrazie, zobaczyłem na gzymsie szwajcarskiego szaletu napis: "Boże, jakże piękne są Twoje dzieła!" Jezioro lazuro-wiało w dole, dalej śniegi na szczytach błyszczały brylantową koroną i turysta wspinający się ścieżką przystawał, ocierał pot z czoła i łączył się z tym aktem dziękczynnym.

Tutaj nagle w pewnym miejscu, gdzie ze skalistej pustynnej drogi znowu wglądamy w kolejny raj, jak dzieci wglądają w barwną panoramę umieszczoną w drewnianym

1 Tak nazywają Amerykanie swój kraj: garnek, w którym sią mieszają i duszą różne ingrediencje. Coś jakby bigos.

127


jaju, widzimy na słupku napis: "Bóg dał ziemię, ale my Ją przerobiliśmy."

Solwang - to osiedle duńskie. Czyściutkie, schludniut-kie, wyprane z hiszpańskich ciągotek. Na publicznym placu tańczą swój narodowy taniec kobiety w nafałdowanych spódnicach i sabotach, mężczyźni w kamizelach, białych pończochach ł w typowych szwabskich szlafmycach na głowach. Wodzirej ma borsuczy ogon przy szlafmycy. Śmiesznie patrzeć na te nieco niedźwiedziowate podrygi, które raziłyby nawet w Tyrolu. Ano, każdy tu zaszczepia swój klimat, jak chce.

Misja Santa Ynez ma swój klimat nie wytęchły od lat. Takie misje szły za konkwistadorami wzdłuż pobrzeża Pacyfiku, łańcuch takich misji posunął sią aż po leżący na północy stan Oregon.

Kamienne stępory, w których Indianie ugniatali kukurydzą, prymitywne drewniane kozły do wyprawiania skór owczych, olbrzymie beczki na oliwę świadczą o zapobiegliwości franciszkanów. Obecnie to już muzealne przedmioty, misje są tylko przybytkami kultu - strzeżonymi przez lepione z gliny mury, na których prażą się jaszczurki - błyskającymi w ciemnych wnętrzach bogatymi płaszczami ciemnolicych madonn i brodatymi świątkami.

Od San Angelo po San Francisco wszystko jest jak ta misja Santa Ynez - świątobliwe. Patrząc w przewodnik, czyta się po kolei Santa Anna, Santa Barbara, Santa Clara, Santa Cruz, Santa Margarita, Santa Maria, Santa Monica, Santa Paula, Santa Rosa, Santa Ysabel - bez końca tego, pełno tego. Ale na tej patynie hiszpańsko-katolickiej pleni się inne życie.

Przed misją już się formuje barwny tłum jezdnych. Co roku w początkach maja rusza kawalkada konnych w dziesięciodniowy rajd. Swego rodzaju odpowiednich bractw kurkowych europejskiego mieszczaństwa.

Jest to stary zwyczaj: po wiosennych zbiorach (nie zapominajmy, że to Kalifornia) ruszało się po sąsiadach bezdrożami, więc konno. Ten swoisty kulig, narastający jak kuligi w Polsce, wiozący ze sobą prowiant, nocujący po stodołach,


pijący i tańczący do upadłego - służy teraz jako odprężenie byznesmenom, którzy zjeżdżają tu z całej Ameryki. Rodziny im towarzyszą. Patrzcie na tego dwuletniego kowboj-ka, którego dyguje wspaniale ustrojony dziadunio-aptekarz, jak mu poddarł się pas z pistoletami i odsłania wypiętą brzu-szynę. Babcia z zachwytem ogląda męża: koń jego w srebrnym rzędzie, sombrero srebrem kute, noga uzbrojona w kolczastą ostrogę tonie w płaskim strzemieniu pokrytym skórą.

Już oto nadchodzi czas pożegnania. Na murach ukazuje się franciszkanin błogosławiący wymarsz, mniejsza o to, że dzielni lancheioa, przybyli w znacznej mierze aż znad Atlantyku na tę uroczystość, nie są katolikami.

Już ze sztandarem amerykańskim wysuwa się na czoło miejscowy szeryf - piękne ma siodło, sadzone srebrem. Jeździec za nim, ze sztandarem Kalifornii, ma lasso przy łęku, przesyła ostatni ukłon małżonce, która przez dziesięć dni ma prowadzić w jego zastępstwie biuro pogrzebowe.

Wyciągnęła się barwna kawalkada trzystu sześćdziesięciu jeźdźców. Nie mogę nie przyznać, że konie są piękne - przeważnie kalifornijskie palomino. Jest to koń, który przyszedł z Meksyku, dokąd konkwistadorzy przetransportowali saraceńskie rumaki. Następowały różne krzyżówki, aż wreszcie ukształtował się lekki koń bułany, z obfitą, wspaniałą grzywą i wspaniałym białym ogonem, z orientalną obsadą.

Na parę godzin przed kawalkadą ruszył tabor pionierskich wozów krytych budami płóciennymi, zaprzężonych w muły. W wozach bulgają smakowicie skrzynie piwa, skrzynie z whisky, pudła ze smakołykami.

Kulig zatoczy krąg po Kalifornii, robiąc nie więcej jak trzydzieści kilometrów dziennie. Popołudnia ł wieczory spędza na kąpieli w rzekach i jeziorach, przy brydżu i popijawie.

Tłum gapiów patrzy na to wyruszanie "panów". Tłum jest proletariacki, podindianizowany, mówi po hiszpańsku.

Wśród tych miedzianych twarzy spostrzegam świetliście-jącą twarz białego chłopca, osiemnastolatka.

Chłopak wspiera się na kulach - widać ofiara polio. We wzroku jest cała zazdrość dla tych męskich, dla tych dzielnych, dla tych srebrnokutych.


129

128

9 Królik i oceany


W drodze powrotnej osiągamy grzbiet, z którego będzie-my zjeżdżać ku Pacyfikowi. Na szczycie stoi tablica z napisem zwracającym uwagę, że to pamiętna przełęcz, którą na ostatnim etapie drogi ze Wschodu spływali przybysze ku oceanowi. Pewno im się pić chciało jak mnie teraz. Patrzę tęsknie na reklamową tablicę wytwórni coca-coli, przechwalającej się, że produkuje dziennie pięćdziesiąt milionów butelek.

Zjeżdżamy do osady Buelton, którą też obsiadły Duńczyki. Jeszcze przed wjazdem wielkie tablice reklamują "znakomitą, eksportowaną na cały świat" grochówkę Andersena. Pan Andersen jest tak pewien wartości swojej grochówki, że wspaniałomyślnie ofiarowuje darmo każdemu, kto zajrzy do jego zakładu, pół czarnej z "ptłfurami" na sali i szklaneczkę wina z pszenicy.

Zapłaciwszy tytułem wkupu za szklanicę coca-coli, wypijam obiecaną darmową kawę, wypijam obiecane darmowe wino i już nie mam więcej żadnych interesów do pana Andersena, bo grochówkę uznaję tylko tyle, ile z niej boczku wyłowią.

Królik jednak poczyna okadzać mnie smrodkiem dydaktycznym: jak to nieładnie darmo coś brać, i to jeszcze i kawę, i wino, i że biedny pan Andersen nigdy się z tym nie liczył, że znajdzie się wielu takich bezczelników, i że patrz, jakie tu apetyczne prospekty pan Andersen drukuje...

Istotnie, pan Andersen komunikuje, że w roku zeszłym zjedzono na miejscu ćwierć miliona porcji tej zupy, co stanowi dwadzieścia ton, a poza tym eksportuje tę znakomitą grochówkę do iluś tam krajów.

Każę więc podać znakomitą pea-soup. Przynoszą zielonkawą rzadką ciecz - bez boczkul

Odsuwam talerz ze zgrozą. Niech się tam inni łapią na tradycyjną zupą traperów i prospektorów.

Wracamy do Santa Barbara dosyć wcześnie, aby iść spać, ale już się ściemnia. Obawiając się protestów Królika, skręcam bez żadnych wyjaśnień przed miastem w pole, na którego krańcu wznosi się ogromne, biegnące w nieskończoność ogrodzenie. W potężnej bramie płacimy wjazdowe. Wewnątrz ugalonowana służba wskazuje nam asfaltowaną

130


alejkę, od której biegną asfaltowane półkoliste pasy podzielone na stendy, a na każdym stendzie słupek. Umieszczam się starannie między właściwymi dwoma słupkami, tuż przy aucie z lewa, ale już lokuje się następne auto z prawa, już i cały nasz pas się wypełnia autami, jak termometr słupkiem rtęci, już wypełniać się zaczyna pas za nami, ale dalsze są jeszcze puste.

- Tu jest miejsce na tysiąc aut, jeszcze mamy sporo czasu - mówię.

Królik widzi przed nami wysoko, o dwadzieścia metrów nad ziemią, potężny srebrzysty ekran o rozmiarach 28 na 28 metrów i domyśla się, że została wwieziona na tzw. diive--in - kino na otwartym powietrzu.

Kina na otwartym powietrzu - to ostatni wykwit zmotoryzowanej cywilizacji. To samochód rozproszył skupiska miejskie, to samochód osiedlił najwspanialsze sklepy w pu-staciach wzdłuż szos; nie wysiadając z samochodu rzuca się listy do specjalnie adaptowanych przy jezdniach skrzynek, podpisuje się czeki i inkasuje gotówkę przy okienkach banków wyeksponowanych na szosę, pożycza się książki z wypożyczalń, które również mają okienka nad drogami; w samochodzie można zjeść wykwitny, wielopotrawowy obiad z tacy uczepionej do okna samochodu, na której stoją potrawy odpowiednio podgrzewane lub chłodzone.

No i z samochodu można oglądać pierwszorzędne filmy. Te słupki na stendach mają kable z głośnikami, które umieszcza się w każdym samochodzie.

W ten sposób Amerykanin może być w kinie nie wyłażąc z piżamy, prosto z domu, zabierając dzieciaki, co w Ameryce, wobec braku służby, jest istotnym problemem.

Idziemy z żoną obejrzeć tereny. Są tam karuzele dla tego dziecinnego drobiazgu (dzieci do lat dwunastu wpuszczane są bezpłatnie), jest podgrzewalnia butli z mlekiem dla niemowląt, automaty, gdzie za wrzucone centy można otrzymać pakiet z pieluszkami, stanowiska z parówkami, hamburgerami (kotlecik mielony z rusztu), napojami ciepłymi i zimnymi.

Jak obserwuję - we wszystkich wozach ludzie jedzą. Tylko parki, które tu przyjechały, mają inne zainteresowania.

Świetna instytucja! Paniom nikt nie zwróci uwagi, że ich

131


kapelusz przestania widok, panom - że sąsiadowi przeszkadza fajka; psa nawet można zabrać ze sobą, który z zainteresowaniem ogląda psich partnerów na ekranie.

Toteż w Stanach jest już 6000 takich kin. Widziałem takie w stanie New York (pod Copiague) na 2500 samochodów. Aby przyciągnąć publiczność, liczne drive-in mają ustawione pralki mechaniczne; gosposie wrzucają w nie przywiezioną brudną bieliznę, zabierają upraną i wysuszoną po skończeniu seansu.

Sezon w klimacie kalifornijskim trwa okrągły rok. Ale na wschodzie - od wiosny do jesieni. By go przedłużyć, kina-na otwartym powietrzu instalują przy słupkach grzejniki wstawiane do wozów, a nawet w stanie Indiana wskazywano mi rzutkiego przedsiębiorcę, który właśnie instalował system rur podziemnych, które będą tłoczyć do wozów, zależnie od sezonu - powietrze zimne lub gorące.

Obrazy są zwykle dobre, ale nie zawsze o ich dobroć chodzi. Dzierżawiący bufety, nagabywany przez właściciela kina o podwyższenie dzierżawy, co pozwoli sprowadzać najdroższe filmy, wzruszył ramionami:

- Przecież im nudniejszy film, tym bardziej się obżerają, bo co im pozostaje?

Jest też kategoria publiczności pobłażliwej dla złych filmów. To samotne parki.

W Rzymie pytałem kiedyś żołnierza amerykańskiego, co robił w cywilu.

- Byłem lound marker w kinie na otwartym powietrzu.

- Round marker?

- Tak jest, sir. Obchodziłem wozy, powiadamiając parki, że już obraz się skończył.


mi. Ale ważne, że nos reporterski mnie nie zawiódł: ojciec Mr Kapluna nazwał się Kapłan i pochodził z Sieradza.

Zasypiając w hotelu misji założonej w 1680 roku, byłem rad, że do grochówki duńskiej, kawalkady rancheros, dri-ve-in jankesowskiego i tych hiszpańsko-franciszkańskich fluidów i my dołożyliśmy nieco swojskiego zapaszku z Sieradza.


Po seansie długo jeszcze błądzimy po nagrzanym mieście, przesyconym zapachami kwiatów rozwijających się na noc.

W pewnym miejscu handlarz "autentycznymi antykami" (jak głosi napis), Mr Kaplun, wywiesił pomysłowy szyld (Jankes na bicyklu).

Coś mi od tego Kapluna powiało czymś swojskim. Wyjeżdżając nazajutrz, zatrzymałem wóz, aby szyld sfotografować. Motorek był już uruchomiony i Jankes ruszał pedałami, a Mr Kaplun stał uprzejmie w drzwiach sklepu. To nieważne, że "antyki" okazały się po prostu używanymi mebla-

132


Odkupienia przez ciszę

Montalvo leży pod San Francisco. Odległość 640 km jest drobiazgiem na te przestrzenie. Amerykanie robią drogę Los Angeles-San Francisco jednym dniem, ale my postanawiamy ją zrobić w dziesięć dni.

Po noclegach jednak w Santa Barbara i w misji Santa Ynez, kiedyśmy dojechali do San Luis Obispo, po setnej dopiero mili naszej drogi - utknęliśmy przed problematem.

Na prawo wabił trakt Nr 101, wygodny, wyjeżdżony, prowadzący jak z bicza strzelił do San Francisco. Tym traktem jeżdżą wszyscy.

Na lewo, wisząc nad Pacyfikiem, wykuty w nadbrzeżnej skale, ciągnie się przez 240 km trakt Nr l, słynny Big Sur. Pociąga nas romantyzm tej drogi zwanej "krwawą autostradą".

Z tamtego jej końca leży Monterey. Między Monterey i tym tu Obispo jeszcze przed trzydziestu laty wznosił się dziki masyw, przez który "nie dotoczyłbym się" do Oceanu Spokojnego.

W Monterey mieszkał medyk, dr Roberts. Konno zapuszczał się w ten kraj, jeszcze dzikszy niż przed czterystu laty, kiedy ujrzały go oczy konkwistadora Cabrillo. Jeszcze dzikszy, bo i Indianie znikli. Skalistymi wąwozami w puszczy ciągnęły oleiste i korzenne zapachy eukaliptusów, sekwoi, jodły kalifornijskiej, mirtów; orzeł złocisty i wielki kondor jeszcze się tu gnieździły i wisiały nad odmętami bijącymi w urwiska.

Dr Roberts wydeptał wszystkie instancje, zapewniając, że za 50000 dolarów da się przeciągnąć drogę nad oceanem, wykuć półki skalne, poprzerzucać mosty nad rozpadlinami. Po trzydziestu latach zabiegów doczekał się w 1919 roku uchwały władz stanowych. Ale dopiero w 1937 roku staruszek dr Roberts dożył chwili, kiedy ujrzał gubernatora przecinającego wstęgę i pierwszy samochód wjeżdżający na


ziemię dotąd niczyją. Ale droga kosztowała dziesięć milionów.

No więc pojedziemy tą drogą.

U jej wstępu wielka tablica uprzedza, że przez sześćdziesiąt sześć mil nie będzie ani stacji benzynowej, ani osiedla; oraz że patrole drogowe nocą nie są wysyłane.

Droga wciosuje się w zbocze, biesi się serpentynami, spada po sam ryk oceanu między boecklinowskimi głazami, znów wisi nad przepaścią. Mnożą się napisy ostrzegawcze: "Droga śliska", "Most prowizoryczny". Istotnie, poza rezydencją słynnego magnata prasowego Hearsta, która znajduje się na początku tej drogi, nie ma żadnego śladu osiedla ludzkiego. Wieczór idzie, Królik poczyna się czuć nijako.

Na stoku domek na kurzych nóżkach. To Gorda. Jedyny punkt na tym przebiegu, gdzie można się schronić.

Wchodzimy do małego drewnianego domku oświetlonego pod sufitem lampą naftową. Lampa jest z koszulką "Lux", która się rozżarza i świeci ostrym białym światłem. Za czasów mego-dzieciństwa na Kowieńszczyźnie, przed pierwszą wojną, takie lampy były szczytem komfortu.

Ubogi kontuar. Za nim przedwcześnie postarzała pani ze śladami piękności. Pani znieruchomiała, nie zwraca uwagi na gości, jest wsłuchana w adapter "High Fidelity".

Przed kontuarem, na wysokim taborecie, wyżyłowany mężczyzna w szerokoskrzydłym kapeluszu nad pustym kieliszkiem.

Bez słowa siadamy na ławie pod ścianą i czekamy. Żona szepcze: "Beethoven". Niech bądzie Beethoven, ale czemu ten traper zachowuje się jak trusia? Zamarł z papierosem przy ustach, patrzy w patefon, jakby chciał odcyfrować jeszcze jeden ślad w puszczy.

Płyta dobiega końca. Kiedy druga kobieta, która tu ślą znajduje, manipuluje płytą, widzę, że ma ucięte wszystkie palce prawej ręki.

Dźwięki ścichły. Traper wysuwa kieliszek bez słowa, kobieta za kontuarem nalewa mu double-scotch, po czym zwraca się do nas: - Przenocować? - Owszem, mają jedną kabinkę na zboczu. - Zjeść! - Owszem, sięga po puszkę z zupą.

Słychać pyrkot małego auta. Do wnętrza wchodzi kobie-


134

135


ta lat około czterdziestu w dżinsach, w niepokalanej nylonowej bluzce. Kobieta zza kontuaru, nie pytana, podsuwa jej whisky and soda. Pani w nylonowej bluzce łykneja, zapaliła papierosa i pyta, skąd jesteśmy.

- My to nic ciekawego, takie tam turysty, ale wy tu, cóż to za kompania?

Gęsie łapki pod koafiurą, na której znać permanentkę, zbiegają się w uśmiech porozumiewawczy.

- My? My jesteśmy ludzie z Big Sur.

Big Sur - to nazwa tej wykutej w skale drogi.

- Nie wie pan, co to ludzie z Big Sur? To tacy, którym zbrzydła Ameryka. Myślą, że ich tu nie dosięgnie. Ta pani - ścisza głos, korzystając, że kobieta zza kontuaru odeszła w głąb - to muzyczka. Podobno koncertowała. Nikt jej nie pyta. Przysiadła tu. I dobrze. W sąsiednim pokoju ma pley-ela - naprawdę luksusowy przedmiot. Gra, kiedy nikogo nie ma. Ta bez palców to jej siostra. Jej mąż jest pono mechanikiem na olbrzymim tankowcu, pływa gdzieś tam z Japonii do Adenu jak rok długi. Nigdy go nie widziałam. Obie tu przycupły. Każdy człowiek dowlókł za sobą aż tu czarne pasemko życia ł odciął. Tak, odciął! - mówi nagle z nieoczekiwaną pasją i zacina usta.

- I ten chłopczyk schronił się tu od zgiełku? "Chłopczyk" wysuwa właśnie rękę z pustym kieliszkiem.

- On?... On tu już wrósł jak kamień. Chyba od kilkunastu lat. Eksploruje. Ma własną lotę (działkę). Przemywa złoto, ma z tego trzysta, czterysta dolarów miesięcznie. Więcej i w mieście by nie zarobił, a tu w swoim shaku (szałasie) ma święty spokój. To sześć mil stąd, w górach. Czasem przyjeżdża tu na mule, autem tam nie można się dostać. Wypija określoną ilość kieliszków, słucha muzyki i wraca. Czy się można dorobić? - Nagle błysnęła okiem. - Raz znalazł nugget (samorodek), za który mu dali 600 dolarów. A niech pan pomyśli: gdzie taki nugget, tam, znaczy, kiedyś pękła żyła złota, w ziemi przy zaburzeniach tektonicznych. Znaczy, jest gdzieś ta żyła...

Tu jest chwila, kiedym ją już złapał na wędkę. No tak, ona też jest ogarnięta prospektorską gorączką. Nie może sobie pozwolić na takie życie w szałasie, nie chce zdziczeć. Jest chemiczką, dokonuje analiz żywności. Ale jej drugie życie - to eksploracja. Ma dżipa, którym dojeżdża, ma buldożer, którym zdejmuje wierzchnie warstwy ziemi.


- Wie pan - mówi, a oczy jej błyszczą jak morfiniście, kiedy zaznajamia z morfiną nowicjusza - i teraz jeszcze można od rządu kupować loty w Big Sur i kopać. Z dnia na dzień można stać się milionerem.

Patrzę na nią. Delikatny zarys nosa, ust, które niewątpliwie umiały całować, a które ścina bolesny skurcz.

Nie, nie oszukasz mnie, blondowłosa chemiczko! Chowasz się ze swoją pasją do życia, od którego tu uciekłaś jak i tamci.

Pani zza kontuaru, przyświecając latarką elektryczną, prowadzi nas do kabiny. Idziemy ku niej nie przedeptaną ścieżką, łąką nad wyraz bujną i rosną, nogi nasze miażdżą nieznane rośliny sączące w noc ciężkie zapachy.

Kabina ma lampę naftową. Ale cóż to znaczy, kiedy nad nią rozpięła się wspaniała gwiezdna iluminacja. W dole pod nami huczy Pacyfik, zdobywając od tysięcy lat zatoczkę, na której zboczu przylepiła się nasza kabinka.

Nocą denerwuje nas nieco jeżozwierz spiłowujący zęby o słup podpierający kabinę. Na stoku ku oceanowi słyszymy skowyt - to jakiś niedoświadczony kundel własnym nosem okupił nasz spokój.

Rano budzę się w radosnym zdumieniu. Z pieca na łeb pode mną piekli się Ocean Spokojny. Z prawa - skała przero-śnięta kolorowymi warstwicami; z lewa - festony bzu kalifornijskiego. Przezieram w dół, widzę na platforemce piarżystej zardzewiały zewłok samochodu kołami do góry.

Ścieżyną przedziera się żuk kolorowy, biedronka ludzka w czerwonej koszuli w czarną kratę. Już doszedł i realizuje się jako dwumetrowe dziecię, w barach tęgie, w oczach cielęce i błękitne, a za nim drepcze coś eterycznego, jakaś damskość.

Damskość przy zbliżeniu się okazuje się filigranową ży-lastością wypiażoną na przeróżnych słońcach. Obie stwory trudno z dala było rozeznać, piętrzą się bowiem nad nimi garby potwornych plecaków, na których dodatkowe plecaki, na których pledy, na których kotły, na których...

- Uff - stęknął żuk-samiec i siadł.

- No i co? - pytam, jakbyśmy kontynuować mieli jakąś rozmowę.

- No i osiądziemy tu - odpowiada, bynajmniej nie zaskoczony. To /naczy, gdzie, jak i wreszcie - kto?


136

137


To znaczy, on jest Holendrem. Ona? Zdaje sięr że jeszcze nie miał czasu zapytać, choć się od pół roku pobrali. Pobrali nie pobrali: on był stolarzem w Meksyku, jej mąż dostał stypendium na studiowanie sztuki, stolarz tymczasem przestudiował mu żonę ł przyjechali tutaj.

- A czegoście się pchali do Meksyku? Zwykle ludzie emigrują z biedniejszych krajów.

- Im kraj bogatszy, tym w nim nudniej. Ale nie tu, w Big Sur. Nigdzie nie ma tak dzikiego miejsca. Na całym obszarze jest jedna tylko szkółka na kilkanaścioro dzieci w różnym wieku. Ona będzie uczyć, a ja pochodzę za stolarką.

- Pochodzi pan? Za stolarką? Chyba dla skunksów!... Nie obraża się, śmieje się z zadowoleniem.

- To jest najdziksze miejsce w całej Ameryce.

- A nie myśli pan, że ludzie napłyną wzdłuż szlaku 101 (którym radzono nam jechać)?

Sto jeden? Między nim a nami jest trzydzieści piąć mil opętanych gór!

Ruszamy w drogę na czczo, bo zapłaciliśmy wczoraj, a dzisiaj obeszliśmy drewniany domek, popukaliśmy w kontuar, przymierzyliśmy się do półek z butelkami, zagrałem na pleyelu "kotlety", ale nawet to świętokradztwo nie wywołało żadnej z tajemniczych sióstr - ani muzyczki, ani tej bezpalcej.

Znalazłem jajka, chciałem smażyć, ale żona mnie powstrzymała: wszak nam mówiono, że niedaleko końca Big Sur zwisa nad morzem cudo - restauracja "Nepenthe". Ma to znaczyć "wyspa bez smutków". Kto nie wierzy, niech sprawdzi w słowniku.

Pędzę tedy do tej dającej zapomnienie restauracji z głodem w brzuchu. Odkąd mi lekarz wytłumaczył, że jajka - to cholesterol, że jajka - to śmierć., pilno mi do samobójczej śmierci.

H-rr-rr-zz! - na zakręcie napruwam się na idący z naprzeciwka wóz. Jeden z nas musi się cofnąć, bo się nie miniemy na tej półce skalnej. Rybki w dole już otwierają pyszczki na świeże mięso, a nasz "Przylaciel" będzie rdzewiał kołami do góry na wieczną rzeczy pamiątkę.

No i czego było się śpieszyć, czego? "Nepenthe" zamknię-


ta na cztery rygle. Nim słę ludzie osiedlili tutaj, już widać dobiegł remont albo remanent.

Już jesteśmy przy końcu Big Sur. Tu mieszka nieco artystycznego luda, zbiegłego spod gniotu cywilizacji, jak i ci w Gorda, ale jednak z wozami i z możliwością nawiedzenia niedalekiego Monterey.

Ot i "Big Sur Inn". W cichym wnętrzu króluje "La Belle aux Bois Dormante", czyli,,Śpiąca Królewna". Typ Baby Doli, bohaterki filmu pod tym tytułem, zabranianego w wielu stanach za niemoralność. Taż sama nierozbudzona młodzieńcza senność, dziewczęcość w seksapilowatych okrągłościach.

Siadamy przy oknie, patrzymy na wysepkę, na której rozgościły się kormorany. Baby Doli sennie dzwoni filiżankami z kawą. Dziewczyna jest bardzo piękna. Z wolna poczyna spod tej senności pobłyskiwać. Skończyła szkołę w Waszyngtonie, na uniwersytet pognało ją na Alaskę, z Alaski "na wakacje" przygnało ją tu - jakieś opętane tysiące mil. Szukała zajęcia przez ogłoszenie w gazecie. Nie zna stenografii, nie umie pisać na maszynie. Kto by ją wziął? Kiedy tu się dostała, w pierwszy wieczór stłukła dużą tacą pełną naczyń. Czy wytrącili z pensji? Uśmiecha się w odpowiedzi nieodpartym uśmiechem pięknej dziewczyny, której nikt nie poważy się krzywdzić.

Na zewnątrz zajeżdża auto, z którego wysiada młodzieniec z egzystencjalistyczną bródką, tak zwany bitnik.

- To mój boss - mówi dziewczyna. Gdzie by taki wytrącił za zbity serwis! Nie tak tu pusto. Drugi wóz. Lśniący mercedes, szczyt elegancji w USA.

- To jeden z trzech budowniczych gmachu United Na-tions - mówi dziewczyna.

Architekt przemierza nas złym spojrzeniem. Prędko wypija swoją whisky on the locks ("na skale", tzn. na kawałku lodu bez psucia wodą sodową). Przecie nie może podejrzewać, że go zainterpeluję, dlaczego wszystkie sekretarki muszą siedzieć w tym pudełku od sardynek (gmachu ONZ) cały dzień przy sztucznym świetle. Po prostu dojrzał przybyszów, profanów, ceprów, którzy się wdzierają na Big Sur. Tu każdy ma być artystą. Nawet chłopak, który coś obłupuje na zewnątrz siekierą, zapuścił bródkę.

- Państwo nie odwiedzą Henry Millera? - pyta dziewczyna.


139

138


Henry Miller, znany, prosperujący pisarz, pełen pastorskich, ale i kontrowersyjnych wypowiedzi, bardziej znany w Paryżu niż w USA, wróg amerykańskiej cywilizacji. Jest on tu niejako arcykapłanem nie zorganizowanego w żadne formy falansteru niezadowolonych z tego świata, który zasiedla skaliste szczeliny Big Sur. Wiodą oni bukoliczny żywot a Ja Rousseau w domkach o wymyślnych elewacjach. Przypomina to znakomity "Bostoński bunt" intelektualistów w tamtym stuleciu, propagujących eskapizm, wyzwolenie się od amerykańskiej technokracji.

Na "urlop" od tego prymitywu Miller jeździ do... Paryża. Jeśli już ma być cywilizacja, to francuska, a nie ta USA.

Na pożegnanie Baby Doli podaje książkę do wpisania się. Między innymi czytam:

"Kiedy Bóg zarysował wysokość gór i kiedy tchnął błękit w niebiosa, jedno pociągnięcie pędzla poświęcił schronowi dla duszy ludzkiej, kiedy wkomponował The Big Sur Inn. Walter Browning."

Nie ma rady. Jedźmy od tych szukających odkupienia u amerykańskiej cywilizacji przez ciszę do tych, którzy pragnęli ją odkupić przez fanfary.


Odkupienia przez dolar

Ruiny Karnaku - apelu, który bije w niebo o pamięć olbrzymimi pylonami, kolosami posągów, gęstwą opisów tego, co się tu pełniło... Pnie się po obeliskach, po murach zgiełk spraw, które nie miały być zapomniane... Siedząc na głazie, nagle widzą, że nogi ich wspierają się o rynienkę: głaz, na którym rozsiedli się, ślepe szczenięta dziejów, był głazem ofiarnym, a rynienką kiedyś ściekała krew.

M. Wańkowicz - W Luksorze

Z ciszy tej Gordy zawieszonej nad Pacyfikiem, gdzie w domku zaklęsłym w kanionie przywarli ludzie zbiegli z nawierzchni świata, drogą wkutą, na którą wytryskają zaawanturowane fale - podjeżdżamy ku nie zasypanej Pompei, ku Herkulanum wyblichtrowanemu i nie tkniętemu przez czas.

Zamek San Simeon!...

Uczepiony jak benedyktyński klasztor Monte Cassino na pięćsetmetrowej wysokości, rozsadzony przez zbytek, oceniony na 40 milionów dolarów - nie służy pobożnym jutrzniom. Był stolicą technokratycznego mocarza, mostkiem kapitańskim błyskającym sygnałami depesz, telefonów ł radia, z którego szły rozkazy rządzące imperium prasowym 26 dzienników, 11 periodyków w największych miastach Ameryki. Władztwa nad duszami ludzkimi dopełniał szereg należących do. Hearsta stacji radiowych i filmowa wytwórnia. Imperium było wsparte o 13 kopalń, domy w Nowym Jorku wartości 50 min, lasy i grunty w USA o obszarze 800 000 ha.

Zamek San Simeon był najwspanialszym z sześciu pałaców zmarłego w 1951 roku Hearsta. Zaczął powstawać w 1919 r., a przecież od razu stał się jedną z plutokratycz-


141


nych legend Ameryki: 145 komnat, które wessały kasetony wyłamane po hiszpańskich i włoskich klasztorach, kolumny i mozaiki ze świątyń greckich i rzymskich, złociste drzwi i boazerie z angielskich oraz goheliny z francuskich zamków, renesansowe kominki wydarte podupadającym rodom magnackim.

Wraz ze śmiercią mocarza twierdza skąpana w luksusie zmieniła się w muzeum. W roku ubiegłym - 650 000 kart wstępu po dwa dolary.

I tu, jak.na podprożu Pompei - parkingi, kioski, motele.

W motelu osobliwość: na ścianie przy łóżku skrzynka, z napisem: "Masaż elektryczny. Za wrzuceniem 25-centów-ki materac daje 15 minut przyjemnej wibracji."

Wrzucam kwodra i nic...

Schodzimy na kolację, na moją reklamacją dowiaduję się, że światło w motelu nawaliło, na razie posyłają świece.

- Radzimy wcześnie wstać - mówi gospodarz - bo zamek otwierają dla zwiedzających o ósmej, ale już od siódmej rano stoi kolejka. Śniadanie podajemy od szóstej, bo na dojazd należy zarezerwować pół godziny.

Przy kolacji oglądamy publiczność. Rodzice prowadzą dzieci, inni niosą na ręku. Starsza progenitura - chłopcy w kowbojskich strojach, dziewczynki z końskimi ogonami pod patronażem cioć z włosami na fioletowo, babć z kwiatami upiętymi na kokieteryjnych kapelusikach. Tak rodzinami pielgrzymują do miejsc kultu bogactwa.

- To oni zbudowali San Simeon, tę Częstochowę amerykańskiej cywilizacji - mówię do żony - przecież Hearst obsługiwał dwie piąte czytelników prasy.

J. C. Bennet, który dał początek współczesnej prasie amerykańskiej, pisał w swoim "Heraldzie" w 1863: "Co przeszkadza, aby po czasach, kiedy swój dzień miały świątynie, teraz gazeta nie stała się przewodnikiem cywilizacji?"

Szło szybkimi krokami ku temu. -Pulitzer, następny po Bennecie potentat prasowy, kiedy jego "World" osiągnął w 1884 r. 100000 nakładu, każe oddać sto strzałów armatnich i każdego ze swych współpracowników obdarowuje jedwabnym cylindrem.

W trzy lata potem w San Francisco syn bogatego właściciela kopalń (choć jedna biografia, która nie zaczyna się


od sprzedawania gazet), Wiłliam Randolph Hearst, obejmuje "Examiner". Niebawem kupuje za 180 000 dolarów nowojorski "Morning Journal". To pismo ma 77 000 nakładu, "World" Pulitzera już doszedł do półmilionowego nakładu, ale mały "Journal" rzuca się na niego z drapieżnością piranii.

"World" wyrósł na pomyśle redaktora Goddarda, który zobaczywszy u genialnego rysownika Outcalta rysunek chłopca z kreskami zamiast oczu i ust, powiedział: "Dobra, ubierzemy go w żółtą koszulę i będzie wyprawiał dziwne dziwy." Była to ważna data: rok 1896 - narodziny komiksu, równie ważny dla powstawania cywilizacji,Jak tablice wręczone Mojżeszowi na górze Synaj.

Hearst przemanił Outcalta z jego yellow kid, "żółtym chłopcem". Pulitzer znalazł kontynuatora. W ten sposób rywalizujące dzienniki zażółciły się i powstała "żółta prasa", najważniejszy od Gutenberga fakt w słowie drukowanym.

Sam Goddard był redaktorem działu "Seks i zbrodnia", przeszedł do Hearsta znęcony roczną gażą 35 000 dolarów na... 24 godziny, po czym wrócił do Pulitzera, który dał więcej. Ale cieszył się kilka tygodni, bo Hearst znowuż przelicytował.

Pulitzer na jego miejsce mianował R. A. Farella, po siedemnastu latach w dowód swego uznania wydał na jego cześć bankiet. W tydzień po bankiecie Farrel znalazł się u Hearsta.

Opoką Pulitzera był administrator Carwalho - znalazł się u Hearsta.

Gwiazda Pulitzera, Brisbane, który wprowadził trzydzie-stocentymetrowe tytuły i podtytuły, zaproponował Hearsto-wi, że przejdzie do niego za wynagrodzenie dwieście dolarów tygodniowo i dolar od każdego tysiąca zwiększonego nakładu. Po niejakim czasie Hearst uważa za dogodniejszą dla siebie płacę fix 265 000 rocznie.

Dobrane towarzystwo szaleje. "Żółta prasa" przypomina histerycznie wrzeszczącą kobietę z poderżniętym gardłem, która pędzi ulicami. Biograf Hearsta, Swanberg, pisze w swojej książce, że organy "żółtej prasy" "nie były wcale prasą informującą. To była drukowana rozrywka i ekscy-tacja - ekwiwalent zdarzeń, których nie udało się dopaść gapiom - hucznych orkiestr, fajerwerków, eksplodujących bomb, jęczących ofiar, powiewania sztandarów, tańczących


143

142


hurys i swądu ciał ginących na elektrycznych krzesłach."

Hearst nie cofał się przed szantażem wymuszającym ogłoszenia, przed wykradaniem listów z prywatnych domów przez przekupywaną służbą. Śmierć milionera w domu publicznym albo skandal w bogatej rodzinie, który należało przemilczeć - wszystko było dobre, byle zasilić kasą. Wracając do swego pokoju, rozpamiętujemy wrażenia z ogrodu botanicznego w San Diego: orchidee rosną na zgnłliźnie i próchnie.

Jakże nam się wyda czarodziejski pałac wyrosły na "żółtej prasie", pasożyt żerujący na pniu zmarłych cywilizacji złupionych przez ajentów Hearsta?

W pokoju jeszcze się palą świece, widać nie doczekamy się elektryczności. Nastawiam budzik na szóstą (skoczę te 16 kilometrów w obie strony po bilet, żeby żony za wcześnie nie budzić).

W nocy nagle czuję, że łóżko pode mną jeździ, wyskakujemy z łóżka. Staje mi przed oczyma noc na Cyprze, kiedy doznałem tego samego, znalazłem się w piżamie w roznegliżowanym tłumie, który wywalił się z hotelu i stanął nad głębokim pęknięciem ziemi.

- Wstawaj - krzyczę - trzęsienie ziemi!

Ale widząc palące się lampy orientuję się, że to elektryczność przywrócono i mój wrzucony kwodr począł działać

O pół do siódmej rano jadę po bilety. Bezczynne są dwa teleskopy, przez które ongiś za wrzuceniem monety spragniony emocji tłum z wielkich dróg mógł z daleka oglądać bielejący pałac-bajkę. Dziś my tam jedziemy za swoje dwa dolary.

Nie jest to samotna rezydencja, tylko dobra ziemskie liczące 16000 hektarów. Wjeżdżamy w ogrodzenie liczące 16 kilometrów w obwodzie, otaczające osiemsethektarowy ogród zoologiczny. W zoo za życia Hearsta były słonie, niedźwiedzie, tygrysy, żyrafy, strusie, szympansy, antylopy. Hearst zakupił m. in. sto bawołów po tysiąc dolarów sztuka.

I teraz jeszcze między pasącymi się krowami rasy here-ford przebiegają zebry, jelenie, udały (jedyna na świecie owca dzika) z szopą wełny na podgardlu i z kozimi roga-


mi. Już poza zoo hodowano w tej majętności Hearsta dziesięć tysięcy wołów.

Na jakimś zakręcie drogi odsłania się właściwe otoczenie zamku: są to góry, które Hearst kazał obsadzić dorosłymi drzewami i ukwiecić. Wijące się łożyska strumieni znaczą pasy obsadzających je cytrusów, akacji, magnolii, oleandrów, eukaliptusów i granatów.

Starych dębów porastających przed nimi te góry Hearst nie pozwolił ruszać - po prostu przesadził je dalej. Na płozach i ciągnikach przywieziono z odległości 50 kilometrów czterdzieści pięciotonowych dziesięciometrowych cyprysów: oto one, obsadzają aleję. Z innej strony dochodzi pół-torakilometrowa pergola z drzew owocowych przeplecionych winokrzewem.

A najbliżej zamku - słynne ogrody założone kosztem miliona dolarów przez genialnego ogrodnika Nigel Keepa, sprowadzonego z Anglii, pielęgnowane przez dwudziestu kwalifikowanych ogrodników.

Kupuję bilety w kiosku ustawionym przed bramą i zjeżdżam po żoną, która ten czas spędzała u la Lorelei. Początek poematu Heinego - Ich weiss nicht was soli es bedeu-ten w Rypcium-Pypcium brzmiał tak oto:

13 VII czwartek. Mel raniutko pojechał do Hearst-Memo-rial o kartę wejściową, zostawił mię w motelu. Tak poczciwie chciał mi oszczędzić zmęczenia, ale mi ciężko na sercu, powinniśmy być towarzysze drogi i serce mnie boli, że jestem niedostatecznie silna. Tak chciałam z nim razem jechać i tak nie chcę, by mnie samą zostawiał, wtedy tak o niego się troszczę. Ale bezapelacyjnie kazał czekać w motelu.

Mówił, że ma przyjechać o wpół do ósmej, jest kwadrans po siódmej. Może i inni...

O, Mel przyjechał!...

Dwie wieże hiszpańskie z 36 dzwonami.

Palmy. Róże na palmach. Tuje. Na wstępie, na tle greckiej świątyni Neptuna - basen o pojemności ćwierć miliona galonów (prawie milion litrów). Basen jest cały z białego marmuru inkrustowanego marmurem zielonkawym. Nimfy z kararyjskiego marmuru, syreny, delfiny baraszkują w oczekiwaniu na powstanie Wenus z piany wodnej.


144

145

, 10 Królik i oceany


Drugi basen, wewnętrzny, z wodą morską pompowaną z odległego o 8 km oceanu, był budowany przez trzy i pół lata przez Włochów.

Znad basenu idziemy w górę amfiladą schodów do czarodziejskich ogrodów, gdzie w przepychu kwiatów stoją marmurowe posągi sprowadzone z Włoch.

Wchodzimy do renesansowego hallu. Sufit 14 na 33 metry o ciężkich kasetonach wydartych z włoskich kościołów.

Na ścianach arrasy. Cztery wielkie medaliony marmurowe, każdy ważący więcej niż tonę. Tu goście zbierali się, aby następnie przejść do sali jadalnej na 40 osób, w kształcie refektarza, gdzie sufit z czternastego stulecia wypełniają rzeźby świętych naturalnej wielkości.

Z obu stron spływają jedwabne sztandary z herbami znakomitych rodów z szesnastego stulecia. Perspektywę zamyka wielki komin przeniesiony z francuskiego średniowiecznego zamku.

Jest to właściwie kompleks trzech pałaców powiązanych ze sobą wiszącymi tarasami kwietnymi, amfiladami schodów. Oto kolumny z egipskiego porfiru, które agent Hearsta znalazł w Jerozolimie; oto dzwony z Belgii; a ta krata z XV wieku z hiszpańskiego klasztoru; te mozaiki na tarasie pochodzą z antycznego Rzymu.

Wchodzimy do jednego z pałaców przeznaczonych dla gości, prezentują nam z nabożeństwem autentyczne łoże kardynała de Richelieu. Nagle mnie wzbiera przekorny śmiech - przypomniałem, jak pewien dorobkiewicz prezentował mi w swych zbiorach wykałaczkę kardynała Dalbora.

Czego bo też tu nie ma! Ileż dni należałoby zwiedzać to wszystko? Brniemy przez kominki, stoły, fotele, przez przedmioty z drzewa, terakoty, szkła, ceramiki, porcelany, brązu żelaza, srebra, złota, wymodelowane przez artystów od piętnastego do dwudziestego wieku.

Przez lat pięćdziesiąt Hearst wydawał po milionie dolarów rocznie na różne przedmioty sztuki. W podziemiach San Simeon, w składach w Nowym Jorku, z chwilą jego śmierci pozostały całe gotyckie pokoje, rzeźbione sufity, stalle, boazerie, kominki, sarkofagi, kolumny, tkaniny. Lata całe w tych składach leżał pono najdroższy dywan świata, który Hearst zakupił za 40 000 dolarów.

Hearst był chaotyczny w swym zamiłowaniu do profuzji ozdób, baroku i średniowiecza. Na szczęście nie zdążył już


rozpocząć zamierzonej realizacji pałacu na Florydzie, którą powierzył niejakiemu Miznerowi. Mizner brał się do architektury nie posiadając dyplomu architekta. O jego "stylu" mówiono, że jest to bękart mauretańsko-romańsko--gotycko-renesansowo-bullowy (przełom XVIII i XIX w.) - kercelakowo-napluj wydatkowy (danin the expences).

San Simeon stale gościł od sześćdziesięciu do stu osób. Ich utrzymanie dzienne kosztowało przeciętnie 6000 dolarów.

Goście (teatr, film, pisarze, politycy) zjeżdżali nieraz specjalnie zamówionymi przez Hearsta pociągami.

Zamek na te okazje był oświetlony reflektorami i widoczny już z daleka z szosy.

Czasem zamek San Simeon na polecenie swego właściciela urządzał takie przyjęcia, mimo że Hearst był gdzieś po świecie.

Goście korzystali z przywileju nieoglądania przez cały dzień gospodarza. Za to czekało na nich w stajniach koło setki koni arabskich, pola golfowe, tenisy, bilardy, zespoły strzelców aranżujących polowania, flotylle jachtów. Na ubarwienie wczasów goście mieli najpiękniejsze aktorki. Czasem zza bastionów otaczających pałace, strzeżonych przez straż i przepustki, dojdzie jakaś wieść. Pewnego razu "Examiner", organ Hearsta w San Francisco, noszący dumne motto: A paper lor the people who think (gazeta dla ludzi, którzy myślą), ukazał się z mottem: A paper for the people who drink (gazeta dla ludzi, którzy piją). Było to motto w mutacji dla gości San Simeon, które zapomniano zmienić. Innym razem nie dało się skryć wiadomości, że jacht wycieczkowy, na którym odbywały się libacje gwiazd z Chaplinem i Mary Pickford na czele, przybił do brzegu z trupem wspólnika Hearsta w interesach hollywoodzkich.

Raz po raz zarządzający farmą należącą do San Simeon przygotowuje na polecenie Hearsta piknik. Szesnaście mułów dowozi w niedostępne nawet dla dwukółek miejsce w górach jedzenie, kawior, szampan, latarnie japońskie, naczynia, śpiwory i instrumenty dla orkiestry.

Na ogół jednak Hearst nie pojawiał się aż do obiadu.

Toteż kiedy zbliżała się godzina obiadu, obżarci goście mogli zbierać się z uczuciem pewnego niepokoju w sali bankietowej. Każdy z gości pamiętał, że ma w szafie trzy koszule -


147

146


białą, czerwoną i zieloną, i czasem na propozycję Hearsta wszyscy 'musieli się pojawić w koszuli danego koloru, wyrzuconej na spodnie jak rosyjska rubacha. Wszyscy wiedzieli, że choćby im się oczy kleiły, muszą być obowiązkowo na seansie kinowym w teatrze zamkowym na 200 miejsc, gdzie na ścianach krytych włoskim brokatem dwanaście bogiń z brązu trzymało po dwie lampy. Ale też każdy z nich pamiętał, że pewnego razu Hearst, otrzymawszy depeszę wzywającą go do Europy, zabrał ze sobą wszystkich obecnych wówczas sześćdziesięciu gości, obwożąc ich po Paryżu, Londynie, jeziorach włoskich, i goszcząc ich przez miesiąc w Bad Nauheim.

O godzinie pół do ósmej z windy przerobionej z włoskiego konfesjonału, zjeżdżającej z gotyckiego studium ozdobionego autentycznymi Rubensami i położonego w wieży nad salą bankietową, ukazywał się Hearst ze swoją kochanką i wówczas zasiadano do stołu w stallach wyłamanych z katalońskiej katedry.

Kochanka Hearsta, Miss Davis, eks-chórzystka w "Fol-lies", z którą żył od 1901 r., kosztowała niemało. W filmie Janice Meredith poświęconym Rewolucji Amerykańskiej grało 7000 kostiumowanych statystów (Miss Davies zmienia w nim dwadzieścia sukien).

Co robił dnie całe Hearst zamknięty w wieży z Rubensami, do której nikt nie miał dostępu?

Jakie rozkazy szły w świat (bo przecież miał w 90 krajach pięciu części świata agencje prasowe obsługujące serwisem informacyjnym). W Stanach Hearstowski serwis abonowało 2200 pism.

San Simeon miał 35 samochodów, miał własne lotnisko, telefony rozrzucone po pałacu i parku (na drzewach i pod kamieniami). Z każdego miejsca Hearst chciał mieć możność natychmiastowej łączności. Dyżury przez 24 godziny stale pełniło trzech operatorów. Hearst lubił telefonować i załatwiać różne sprawy w nocy. Sekretariat na czele z Willi Combe'em ma sekretarki, teletypistki i radiooperatora.

Czym błyska w ciemń nocną wieża z Rubensami?

Minęły już czasy, kiedy prasa Hearsta pracowała na trzech falach: seks, strach, chciwość.


Ambicje Hearsta poszerzyły się o marzenia polityczne. Dlatego pełnią służbę na miejscu dziennikarze w lot chwytający rozkazy.

Hearst ma niezachwianą pewność, że każdego można kupić.

Jeden przykład:

Na miesiąc przed wojną poznałem Corneliusa Yander-bilta, kiedy siadł w Kopenhadze na "Batorego", którym wracałem z Ameryki. Był to Yanderbilt z linii milionerskiej, który był dziennikarzem, i jechał przewiedzieć się, co też w Danzig, tym zapalnym punkcie świata, słychać.

Twarda to była rasa tych Yanderbiltów. Protoplasta/ Cor-nelius I, rozpoczynający karierę jako przewoźnik na promie, zabrał kiedyś bohaterowi wojny secesyjnej, generałowi Graniowi (późniejszemu prezydentowi), parasol jako zastaw za nie uiszczoną zapłatę za przeprawę. A kiedy pogniewał się z żoną, wsadził ją na rok do domu dla obłąkanych. Syn jego, Bili, przewyższył papę, kupując od starego Corneliusa a load - ładunek nawozów sztucznych za cztery dolary. Po czym zacharapcił sobie też za cztery dolary ładunek całego okrętu (,,bo ja to miałem na myśli, tatusiu").

Jego potomek, po łaźni na milionerów sprawionej wprowadzeniem podatku progresywnego, po kataklizmach lat 19.29-1930 nie reprezentował już wielkich milionerów, ale piastował dumne tradycje.

- Hearst? - kiwnął się z oburzenia na stołku przed barem - pan może myśleć, że jechałbym z ramienia agencji tego szubrawca?

Dopiero studiując dzieje prasy amerykańskiej, odnalazłem źródło tego urazu.

Yanderbilt, którego rozpierały ambicje, pragnął założyć własny dziennik i przyjechał do San Francisco do Hearsta prosić o wskazówki.

- Wolę zaproponować panu posadą redaktora periodyku, który otworzę w Nowym Jorku. Otrzyma pan 3000 dolarów miesięcznie.

A widząc odruch Yanderbilta, wyjaśnił:

- Ja wiem, że pan nie ma doświadczenia i nie jest wart tych pieniędzy. Ale zapłacę za nazwisko. Wyjedzie pan dziś na noc z moim sekretarzem, który będzie wszystko załatwiał.

Nawiasem mówiąc, Yanderbilta podejmował śniadaniem


149

148


pełnomocny minister Chodacki, Wysoki Komisarz R. P. w Gdańsku.

Yanderbilt mógł się po wojnie zdziwić, kiedy w restauracji "Waldorf Astoria" w Nowym Jorku podszedł do niego odebrać zamówienie - jego były amfitrion.

Hearst płacił i wymagał. Nie wahał się zawierać dłuższych luksusowych kontraktów bez wyszczególnienia obowiązków. W razie niełaski kazał naczelnemu redaktorowi rozwozić nocą pismo, płacąc umówione pobory. Innemu nie pozwolono nic robić. Musiał odsiadywać osłem godzin dziennie, ale nie miał prawa ani czytać, ani nic robić - miał tkwić do dyspozycji. Nauczycielka jego synów, która była z nimi we Francji, zwolniona telegraficznie przyjechała wyjaśnić sprawę, stała na próżno pod bramą gościnnego San Simeon, która się przed nią nie otwarła.

Hearst miał w swojej wieży ustawiony teleskop nastawiony na bramę wjazdową odległą o 8 km, tak silny, że podobno mógł identyfikować stojących przed tą bramą.

A więc skoro się skumulowały w jednym ręku miliony zebrane jako poplon zbrodni, nad Stanami Zjednoczonymi zawisła ciążka chmura supremacji Hearsta nad życiem politycznym.

Klasycznym przykładem tego stała się wojna kubańska w 1898 r. - dzieło Hearsta.

Hearst postanowił poprzeć powstanie na tej wyspie przeciwko rządom Hiszpanii. Sytuacja tak się układała, że Hiszpania nie czuła się na siłach walczyć o tę wyspę, skoro za powstańcami opowiedziały się Stany Zjednoczone. Ówczesny prezydent McKinley miał wszelkie szansę przeprowadzenia swych żądań bez wojny.

Ale tu wdał się Hearst. Zasypał Kubę ajentami-reporte-rami z zaleceniem wyszukiwania wszelkich okropności. Ilustrator Remington depeszował: "Panuje spokój. Żadnych zdarzeń. Wojny nie będzie. Proszę o zgodę na powrót." Hearst oddepeszował: "Zostać i prokurować rysunki, a my sprokurujemy wojnę."

Piękna i egzaltowana Cirneros, siostrzenica prezydenta rządu powstańczego, została zatrzymana przez władze hiszpańskie pod zarzutem przygotowywania zamachu na gubernatora. Hearst pod sążnistym tytułem "Jedyne jej przestępstwo - że opierała się zgwałceniu" dał wielki rysunek Ewangeliny, z której hiszpańscy lubieżnicy zdzierają sza-


ty. Ajenci Hearsta wynajmują dom sąsiadujący z aresztem, wykradają dziewczynę i przeszmuglowują do Hearsta, który wiezie ją do prezydenta i wyczynia dzikie sarabandy reklamy.

Pulitzer, zagrożony przez konkurenta, staje do wyścigów w podjudzaniu.

Zdarza się gratka:

Z nie wyjaśnionych przyczyn następuje eksplozja na amerykańskimi pancerniku "Maine". Histeria dobiega apogeum. Rząd zmuszony jest do wojny. Scovel, reporter Pulitzera, policzkuje głównodowodzącego za rzekomą ospałość. Grozi sąd polowy, dziennik Pulitzera ma świetną rozróbę.

Ale i Hearst jest nie od macochy. Robi wyprawę, widzi na wybrzeżu garstkę zbiedzonych dezerterów, skacze z szalupy z rewolwerem w dłoni, bierze ich do niewoli.

Zapisawszy wygraną wojnę na swój rachunek, czuje się potężniejszym niż rząd.

Jest to typowy okaz królewiąt kapitalistycznych na przełomie stuleci. Nie liczy się z nikim, gwiżdże na opinię, zagraża prezydentom. Zwalczając prezydenta McKinleya umieszcza jego karykaturę jako Murzyna tańczącego pod batutą innego rekina - Hanny. Wykrada z poczty list .ambasadora hiszpańskiego, pogardliwie wyrażający się o prezydencie McKinleyu. Wybucha skandal - ambasador musi ustąpić. Umieszcza płomienne wezwanie, że "szkodników publicznych" trzeba zabijać, jak nie ma innej rady. W kilka dni po tym Czołgosz zabija McKinleya.

Nawet bezwzględny Teodor Roosevelt, wódz "dzikich jeźdźców" na Kubie, myśliwy, pionier wypraw na Czarny Ląd, bohater opinii publicznej, który zostawszy prezydentem, odważył się wystąpić przeciw kandydaturze Hearsta na gubernatora, jest zmuszony, w pewnym sensie, do pójścia do Canosśy.

Hearst rozpętuje kampanię przeciwko przekupstwom "Standard Oil Company", którą inauguruje wysyłając z Europy depeszę liczącą 7 000 słów (koło 400 stron pisma maszynowego). Roosevelt, którego elekcję finansowała ta kompania, czuje się nieswojo, zwłaszcza że kampania się nasila. Hearst przekupił służącego prezydenta kompanii, który mu co dzień przynosi z poczty korespondencję swego pana do odfotografowania. Prezydent T. Roosevelt zaprasza Hearsta na 45-minutową rozmową.


151

150


- Ciekawym, czy i na mnie wykradł pan jakie plotki? - pyta z pozorną niedbałością.

- Nic takiego, co bym na razie zamierzał publikować - odpowiada bezczelnie Hearst.

Hearst, posiadając dobra tuż za granicą meksykańską, pragnie sprowokować wojnę z Meksykiem, dążąc do ko-rektury granicznej.

Fałszuje dokumenty świadczyć mające, że Meksyk wyasygnował milion dolarów na akcję przeciw Stanom Zjednoczonym na terenie Środkowej Ameryki oraz że prezydent Calles przekupił za 1115000 dolarów czterech senatorów. Na inwestygacji zarządzonej przez senat prezentuje cztery dokumenty, które, po zanalizowaniu, okazały się falsyfikatami.

Jest już teraz potęgą polityczną. Na zamku San Simeon pojawiają się jako goście szeregi polityków amerykańskich i cudzoziemskich, między nimi prezydent Stanów Calvin Coolidge z małżonką, Winston Churchill, pisujący dla koncernu Hearsta, Bernard Shaw, Baruch, szara eminencja finansowa itd.

A jednak są granice i dla dolara. Hearsta przepala pragnienie, aby zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. Od 1902 do 1932 kandyduje bezskutecznie raz po raz.

Zwyczajem amerykańskim droga do prezydentury prowadzi najczęściej przez gubernatorstwo. Kandyduje więc na gubernatora i przepada. Kandyduje na majora (prezydenta) Nowego Jorku i przepada.

Jedyne stanowisko polityczne, które udaje mu się zdobyć, to mandat kongresmena. W Kongresie stawia dzikie wnioski, obliczone na demagogię, i nie troszczy się, aby przeszły.

Okazuje się, że jednak są pewne granice, które stawia opinia. Skandale, jak ujawnione wykradanie listów przeciwnika politycznego Murphy'ego, nie mogą nie stanąć na drodze do najwyższych godności. Nie może nie stanąć na drodze stanowisko antyalianckie w pierwszej wojnie, ujmowanie się za Niemcami skrzywdzonymi przez traktat wersalski. Wówczas Hearsta spotkała w Chicagov kocią muzyką piętnastotysięczna manifestacja polska.

Może by zresztą posunął się w swoich sukcesach politycznych dalej, gdyby nie jego autokratyzm nie znoszący kompromisów. Trudno jest kandydować, nie poddawszy się dyscyplinie jednej .z dwu partii. Sądził, że można ich nie


szukać, że wszystko się przeprze dolarem. Że tak nie jest, świadczą nielidane kampanie polityczne, które go kosztowały miliony dolarów.

Kiedy zapadała noc, Hearst, w sypialni położonej jeszcze nad studium, na drugim piętrze wieży, przewracał się w autentycznym łożu kardynała Richelieu, do którego wchodziło się po stopniach i które było umieszczone pod baldachimem z brokatu na ciężkich rzeźbionych kolumnach.

Lekarze skonstatowali pierwszy zawał serca już w latach trzydziestych i nakazali spokojniejszy tryb życia. To było powodem, że wyniósł się z Nowego Jorku. Tak samo jego poprzednik, magnat prasowy Pulłtzer, kilka ostatnich lat rządził z zakotwiczonego na pełnym morzu jachtu, specjalnie zbudowanego, aby głuszyć wszelkie odgłosy.

Trzech telefonistów dyżurowało dzień i noc. Dzień i noc sekretarze nadawali telefony poczynające się sakramentalnym: "Szef życzy sobie, żeby..."

Ale noc szła, trudno ją było wypełnić tylko telefonami, by nie zostawić miejsca na myśli. Myśli czepiały się śmierci, która przyjść musi, a przeciw temu słowu buntowała się pycha samowładcy. Gdzieś pośród bezcennych białych kruków przepełniających bibliotekę zamku było w złoconej skórze pierwsze wydanie Rousseau, a w nim mógł Hearst znaleźć zdanie: "Sumienie jest głosem duszy, tak jak pasje są głosem ciała. To naturalne, że te głosy walczą ze sobą."

Wówczas Hearst naciskał guzik windy i błądził nocami po przepychach zamku. Czyż nie odkupywał pasjami kolekcjonerskimi, rabując Europę, grzechów technokratycznego ciała - imperium, które stworzył? Czy nie będą jego odkupieniem te dwa klasztory rozebrane głaz po głazie w Starym Świecie, które jeszcze stoją na składach w ponumerowanych pakach, na równi z całymi wagonami mebli, sreber, makat?

Ale nic z tego, poczynając od mistrzów antycznych, kończąc na tej kolekcji siodeł meksykańskich ocenionej na 25 000 dolarów, nie zapełni pustki; cały ten wał kolekcji, na które wydał pięćdziesiąt milionów dolarów, nie stanie między nim a śmiercią, nie zagłuszy głosu, o którym ostrzegał filozof z Lozanny. Im bardziej lata się posuwają, tym dramatyczniejsza sta-


152

153


je się walka Hearsta ze śmiercią. Umiejętny sztab lekarzy przeciąga jego życie aż do 88 lat. Sekretarze mają nakaz nie dopuszczać wiadomości o śmierci rówieśników, drukuje się specjalne numery dzienników bez nekrologów, eksponaty obrazujące śmierć znikają ze ścian.

"Ah, what a sign it is of evil lite, when death's approach is seen so terrible" (Szekspir).

Jak się bronić?

Cornelius Vanderbilt, czując zbliżanie się śmierci, kazał nogi łoża wstawić w miseczki z solą, aby zapobiec zmorom, które mogły wczołgiwać się, aby go dręczyć, gdy śpi.

Hearst odrzucał porady lekarzy, jeśli we śnie jawiła mu się matka dająca inne wskazania. Wynajmował media, okul-tystów, ażeby ułatwiali mu łączność z tymi radami ze świata pozagrobowego, który zbliżał się nieustannie.

Sztuka umierania jest konsekwencją sztuki życia. Sokrates zgromił Kritona martwiącego się jego śmiercią. Beetho-ven, umierając, miał powiedzieć: "Plaudite, amid, comoedia Unita est." Teodor Roosevelt, jegomość niesłychanie dynamiczny, umiał umierając stwierdzić z zadowoleniem: "Ależ miałem frajdę przez całe życie" (I?s been lun all the way"). Irvin S. Cobb zakazał rodzinie żałoby, opracował do szczegółów wszystko, aby pogrzeb jego był uroczystością pogodną, pełną uśmiechu.

Ale nie Hearst. Nie było odkupienia. Odwieczne "Herodzie, za twoje zbytki idź do piekła, boś ty brzydki", odwieczne "Nie znałeś litości, panie!... I my nie znajmy litości" przesłaniało dymem duszącym mizerne liczmany odkupienia za władztwo technokracji, które zdawało się nie mieć granic.

Chroniony, obiegany przez największe sławy lekarskie, został dowleczony do 88 lat. Wreszcie, w 1951 roku, śmierć przyszła.

Jeszcze, jak kiedy ognisko gaśnie i raz jeszcze wybucha - w pogrzebie honorowymi pallbearers (niosącymi trumnę) byli były prezydent Hoover, bohater narodowy, generał MacArthur, gubernator Warren, potentat finansowy Baruch, drugi potentat prasowy, McCormick.

I... koniec.

Idąca na szósty krzyżyk Miss Davies, towarzyszka zmarłego przez lat trzydzieści, w dziesięć tygodni po jego śmierci, wzięła ślub w El Rancho Vegas z kapitanem Horace Brownem.


Zjechawszy na Szosę, po raz ostatni rzucamy spojrzenie na San Simeon jaśniejące niepokalaną białością na błękicie Pacyfiku i przybiega do mnie wiersz Federica Garcii Lorki:

Kobry syczeć będą na górnych piętrach, A pokrzywy rozsadzą podwórza i tarasy, Giełda będzie piramidą pokrytą mchem, A za karabinami przyjdą powoje.


154


l

> l

Odkupienia przez okultyzm

Z Fundacji Montalvo - do której przybędziemy niebawem - robiliśmy, tak jak z Fundacji Hartford, wycieczki na okolicą. Jedną z nich była wycieczka do "Mystery Hou-se". Ponieważ "Mystery House" wyrósł na pobudkach odkupienia grzechów technokracji, które kazały Hearstowi zagłuszyć niepokój stawianiem San Simeon i ludziom z Gpr-da zapadać w kanionach Big Sur - ze względów kompozycyjnych - umieszczam to opowiadanie poza porządkiem, przerywając na chwilę naszą podróż.

W jednej z wycieczek z Montalvo zobaczyłem, pośród tablic przydrożnych reklamujących auta, leki, wódki, mydła, konserwy, powtarzającą się tablicę zachęcającą do zwiedzenia "Mystery House".

W Szkocji dom nawiedzany przez duchy to niezbędne akcesorium każdego hrabstwa. Ale tu, w Ameryce?

Miałem kuzynkę z fumami. Kiedyś jej powiedziałem, że mój demokratyczny kolega ma zegarek po dziadku.

- Po dziadku? A czy on w ogóle miał dziadka?

Tak na pewno na tę tablicę zareagowałby angielski lord.

Bo porządny duch, którego można spieniężyć turystom, musi być jak stary miód: nastały przez stulecia. A skądże tu stulecia w tej Ameryce?

Istotnie - słabo tu z duchami w tym realistycznym kraju. Kiedyś "Life" robił specjalnie poszukiwania i naliczył... siedem miejsc nawiedzanych. W Wirginii ukazuje się w starym domu duch nieszczęsnej Evelyn Bird, której ojciec w początku XVIII wieku zabronił połączyć się z ukocha.-nym. W New Hampshire zmarła sekutnica Harriet Kruger wiecznie trzaskająca drzwiami. Kazała pochować się w sarkofagu przygotowanym za życia, spadkobiercy użyli jednak sarkofagu jako koryta, więc wściekła Harriet co noc trzaska drzwiami po domu i spać nie daje. W Massachusetts nie wiadomo właściwie, w jakim celu, błądzi po nocach


w białym czepeczku staruszka Elizabeth Porter, zmarła przed półtorasta laty. New Hampshire ma jeszcze drugiego ducha - Mary Oceaniczną. W 1720 roku piraci zdobyli okręt, na którym urodziło się dziecko. Wódz ich obiecał wolność pasażerom, jeśli dziecko otrzyma imię Mary na cześć jego matki. Zdawało się, nie jest to żaden powód do błąkania się po nocach, a jednak w braku lepszych duchów Mary Oceaniczna od dwustu blisko lat pełni to zadanie.

Jak widzimy, daleko tu duchom do szekspirowskiej pomysłowości. Jest pamięć o jednej czarownicy z Tennessee, która potrafiła unieruchomić powóz prezydenta Jacksona, ale ta się nie ukazuje jako widmo. Jedyna pomysłowa legenda tyczy nagrobku założyciela miasteczka Bucksport, pułkownika Bucka, który w 1760 r. skazał czarownicę na śmierć. Czarownica, idąc na stos, obiecała okryć go wieczną hańbą. Kiedy po śmierci pułkownika postawiono mu nagrobek, wyskoczył na płycie rysunek kobiecej pończochy, który nie daje się zetrzeć. Ten nagrobek można oglądać na cmentarzu na drodze Nr 15 wiodącej z Bucksport ku morzu. Wybiorę się tam kiedy z pilnikiem i sprawdzę, czy ta pończocha puszcza oczka.

Wszystkie te miejscowości leżą na Wschodzie, nad Atlantykiem. Tam jeszcze była tradycja Anglii i tam poniektórzy "mieli dziadków".

Ale tu, o trzy tysiące mil na zachód?

Przecież tu sto lat temu w najlepsze wrzały walki z Indianami, kipiała praca, nie było czasu na tworzenie się legend. Powstał zabawny folklor amerykański. Legenda o Norwegu, który zżerał wannę kiełbas i podnosił jakieś niesamowite ciężary, o Indianinie, który tak szybko układał podkłady kolejowe, że pociąg nie mógł nadążyć za nim. Legendy technokratycznego kraju.

- A jednak tu, w Kalifornii, "Mystery House" jest poświęcony prawdziwym duchom - upierali się autochtoni.

Wybrałem się tam, aby zobaczyć istne curiosum: duchy, bo duchy, ale na pożywce technokratycznej.

W czasie wojny z Anglią zbrojownia w Springfield Mass wyrabiała dwieście pięćdziesiąt muszkietów rocznie. Whith-ley, wynalazca maszyny do czyszczenia bawełny, ofiarował się dostarczyć w ciągu dwu lat 15000 muszkietów,


157

156


każdy z wyciorem, bagnetem, stemplem i śrubokrętem. Wyśmiano go, bo wyprodukowanie muszkietu jest zbyt długą sprawą: człowiek, który go robi, musi być dobrym metalowcem, ślusarzem, stolarzem przy wyrobie części drewnianych, wreszcie precyzyjnym mechanikiem przy wyrobie delikatnego zamka, balistykiem i ogniomistrzem.

Whithley jednak rozwiązał zagadnienie przez pierwszy w Ameryce prototyp produkcji taśmowej, przy której każdy robotnik znał tylko jeden ruch. Nadto gdy dawniej składy były zawalone zdezelowanymi muszkietami, to teraz każda część pasowała do każdego muszkietu.

Tak Ameryka wygrała wojnę i tak wkroczyła na taśmą produkcyjną technokratycznego rozkwitu.

Długo służyły jednostrzałowe muszkiety do walki z Indianami. Czerwonoskórzy, stosowali specjalną taktykę: przez nagłe uderzenie spowodować salwę z wszystkich muszkietów. Wówczas broniący się pozostawali bezbronni, bo nabicie muszkietu wymagało oddzielnie nasypania prochu, potem wbicia kuli stemplem i jeszcze podsypania panewki. Dlatego, starając się usprawnić procedurę, w wojsku polskim końca XVIII wieku istniała komenda "sześć kuł w gąbę weź", bo przynajmniej nie trzeba było ich szukać w ładownicy.

Pewnego razu w połowie zeszłego stulecia dwaj bracia Atkinsonowie wysunęli się w dzikie krainy Oklahomy i założyli farmę. Obiegli ich Indianie i swoim zwyczajem wyskoczywszy masowo, spowodowali, że obaj bracia wystrzelili równocześnie. Indianie rzucili się na "bezbronnych", spotkał ich jednak szereg strzałów.

Atkinsonowie mieli pierwsze w Okłahomie repetierowe karabiny Winchestera.

Wieść o nowej straszliwej broni przeraziła Indian. Odtąd niemiłosierny winchester i jego bliski pociotek, sześcio-strzałowy bębenkowy rewolwer colt, dokonywały istnych rzezi. Fortuna Winchestera rosła, jego karabiny zbierały w różnych wojnach w pięciu częściach świata krwawe żniwo. Indianie niemal zupełnie zostali wytępieni, na Dzikim Zachodzie winchester nieraz szedł przed prawem: widziałem cmentarz w Nevadzie, na terenie byłej kopalni srebra, na którym pierwszych dwudziestu sześciu pochowanych to byli ludzie zastrzeleni, aż dopiero dwudziesty siódmy zmarł śmiercią naturalną.

Sara Winchester była wdową po wnuku wynalazcy. Mąż


jej był suchotnikiem i cała energia młodej kobiety skoncentrowała się na ratowaniu jego życia. Miliony nie pomagały. Z jednej strony potężną, wciąż wzbierającą falą wlewały się dolary, bo potrzeba zabijania zataczała coraz szersze kręgi, z drugiej - cienką strużką nieubłaganie wyciekało życie.

Kiedy zawodzili lekarze, szła do znachorów, do wróżbitów, do teozofów, do jogów - czepiała się każdej możliwości, każdej nadziei.

Tam jej wytłumaczono, że to duchy pomordowanych przez karabiny winchester, duchy ludzi, którym nagle odjęto życie, podczas gdy życia tego nie byli syci, skupiają się głodnym żarłocznym tłumem nad pełgającą egzystencją suchotnika, by jeszcze schwytać każdy na swój rachunek niteczkę cudzego życia, na którym mieli hipotekę, niteczkę wiążącą z ziemią. Łączność z ziemią - oto czego pragną pomordowani, uwięzieni między bramą zaświatów, przez którą przejść nie mogą, zmarłszy śmiercią nagłą i nie odkupioną, a ziemią, której nie mogą tknąć, zbyci powłoki cielesnej, zbyt lekcy, zdmuchiwani w mroku niebytu.

Pomimo usilne wybłagiwania widmom, inąż zmarł. Duchowi przewodnicy Sary twierdzili, że poszedł między pomordowane ofiary, które go tam otoczą mściwym tłumem. Należy stworzyć dywersję z ziemi, należy je ściągnąć na ziemię, odciążając w ten sposób zmarłego.

Tak oto powstał "Mystery House", do którego podjeżdżałem od Los Gatos drogą wysadzoną pomarańczami. Słońce grało przez białe wełniste obłoki po ciemnej orgii zieleni w tej wiośnie kalifornijskiej. Do szukania zaświatów usposabia pustynia, fiord, Arktyka, tundra, zorza północna, brzozy na wrzosowisku, mgiełki nad Świtezią, bezmiar oceanu. Ale na tej uśmiechniętej, łatwej, przytulnej ziemi, na której wszystko jest jak ręką podać, ludzie zbyt są związani z doczesnością; nic dziwnego, że nie napytałem tu ani jednej historii o duchach.

I nagle przez lukę drzew odsłania się morze dachów, galeryjek, wieżyczek, balkonów, połączonych przejść między zrosłymi domami. Wszystko to tworzy "Mystery House", którego mroczną ideę przyniosła ze sobą opętana Sara z opływającego mgłą, odległego o trzy tysiące mil Bostonu.

Jest to największa na świecie gospoda duchów, złożona ze stu sześćdziesięciu pokoi, umeblowanych i urządzonych dla wygody zaświatowych gości.


158

159


Nie czuję się na siłach wytłumaczyć teorii Sary Pokutującej, bo według niej ciała astralne zmarłych były deformowane, nieraz skarlałe. Ukazując się więc Sarze, skarżyli się, że nie mogą chodzić po schodach domu, bo stopnie są za wysokie. Dyktowali swoje plany. Na skutek tego burzono raz wzniesione pokoje, przebudowywano. I teraz stąpamy schodami, które na wysokości trzech metrów mają np. siedem załomów, liczące razem 91 stopni. Te duszki musiały mieć nóżki krótkie jak u jamników. Jest zresztą do wyboru czterdzieści klatek schodowych.

Teraz jednak zlatywały się chmary zjaw powiewnych, odnoszonych każdym podmuchem. Ich ciało astralne nie ma tej konsystencji, aby stąpać nawet po tak wygodnych schodach, Wnosić do domu i wynosić je może tylko podmuch. Inaczej pozostaną przy błąkającym się w mrokach suchot-niku, prezentując rany, żądając zapłaty jakimiś resztkami ziemskiej doczesności, która jeszcze z niego nie wytchła.

Więc znowu całe kompleksy ulegały ruinie i teraz widzimy pięćdziesiąt kominków, stanowiących wloty i wyloty do domu... Jest ich tak wiele, by z uderzeniem północy - godziny powrotu - nie powstawał korek w regulacji ruchu, by duchy nie gniotły się i nie potrącały. Tak sobie to wyobrażała technokratyczna spirytystka.

Sara budowała i przebudowywała dom trzydzieści sześć lat, aż do śmierci. Oglądam szyby z kryształu szlifowane w Belgii, po tysiąc dolarów sztuka, drzwi inkrustowane drzewem cytrynowym, różanym, hebanem, tulipanowcem. Wszystko dla duchów.

Pokoje mają po 13 okien, świeczniki po 13 świec, sufity po 13 belek, załomy schodów po 13 stopni. W domu jest 13 łazienek. Lustra - ani jednego, bo duchy luster nie znoszą. Najwspanialsze zastawy były w tym domu, m.in. złoty serwis.

W tych stu sześćdziesięciu pokojach żyła Sara zupełnie samotnie. Liczny sztab służby chińskiej i japońskiej mieszkał w oficynie, tam też mieszkał stały zespół budowlany dwunastu majstrów z różnych dziedzin, którzy zatrudniali przychodzących robotników.

Sara sama dyktowała pomysły budowlane, była obsługiwana, ale jej nigdy nikt nie widział. Jej drobną postać omal karlicy pokrywały gęste welony. W ciągu trzydziestu lat pobytu w Kalifornii dwukrotnie zdarzyło się, że dwóch słu-


żących ujrzało jej twarz - zostali niezwłocznie wydaleni z wypłatą całorocznej pensji. Gości nie przyjmowała. Kiedy prezydent Teodor Roosevelt przyjechał ze świtą obejrzeć "Mystery House", stał bezradnie przed głównym wejściem, kosztującym dwa tysiące dolarów, przeznaczonym dla kogoś ważnego z zaświatów. Prezydent, wpuszczony wreszcie wejściem bocznym, nie dostąpił zaszczytu ujrzenia właścicielki.

A jednak nie była sama. Kiedy poczynało zmierzchać, dom w jej wyobrażeniu poczynał zapełniać się duchami. Należało duchy przychylne ściągnąć na seans duchów, mściwych zaś nie dopuścić. Nade wszystko bała się duchów pomordowanych Indian. Toteż dom obfituje w łapki: ślepe korytarzyki wiodą donikąd, toczone kolumny u drzwi, nawet toczone nóżki u mebli są obsadzone kapitelem w dół, żeby duchy myliły kierunek i spływały w dół, sądząc, że idą w górę.

Im bardziej zbliżam się do pokoju służącego seansom, tym bardziej łapki się mnożą, w podłogach' umocowane są zapadnie, którymi niepożądany duch spada na dolne piętro. Jednocześnie dla wtajemniczonych dobrych duchów rozstawiono udogodnienia. Są one nieraz małego wzrostu, więc kontakty dla włączania światła rozstawiono na różnych wysokościach. Różne też mają kończyny, więc kontakty są wąskie, szerokie, zapalające się przez pokręcenie, pociśnięcie lub pociągnięcie.

Do samego pokoju seansów wiodą drzwi zakamuflowane jako szafa. Tu oto obarykadowana wdowa przyjmowała nocnych gości, których odciągała nadludzkim napięciem przerażenia od zaświatowego małżonka. ,,Cóż za straszliwe zmory włos mój jeżą i tłuką sercem o me żebra" - mogła powiedzieć za Makbetem.

Uderzenie dwunastej przynosi wyzwolenie. Zegar na wieży regulował specjalny służący Japończyk, uzbrojony w cztery chronometry, które sprawdzał codziennym telefonem do obserwatorium.

Wchodzę do szafy, otwieram jej tylną ścianę, którą stanowią ukryte drzwi prowadzące do pokoju seansów. Pokój jest do połowy zawalony gruzami - to pamiątka po trzęsieniu ziemi. Sara nie pozwoliła gruzów uprzątnąć. Uważając trzęsienie ziemi za znak z góry, odprawiała w tych gruzach po koniec życia oszalałe ekspiacje za technokra-cję, którą pogodzić się starała z duchami.


160

161

11 Kr&J.ik i oceany


Miliony i marskość wątroby

Dziś jedziemy 150 km, ale jakie 150 km! Jedziemy dzikimi, bezludnymi terenami, krętymi wirażami nad Pacyfikiem, przeskakujemy fantastycznie przerzucone mosty.

Oto pierwsze drzewa redwood. Ten rodzaj sekwoi nie jest niebotyczny, jak sekwoja olbrzymia, ale i te tu dochodzą do 100 metrów wysokości. Czerwone te kolumny, o średnicy na wysokości piersi najwyżej na cztery metry, wyglądają jak las gotycki. To pierwsze okazy. Im dalej ku północy, tym będzie ich więcej.

W zatoczkach pod naszymi nogami, otoczonych skałami, omkniętych, gdzie przez gardła wlotu z rykiem wdziera się ocean, już pojawiają się ludzie - Monterey blisko. Małe figurki brodzą między skałami, szukając zielonkawego nefrytu.

No i oto - położona przed wjazdem do Monterey - pierwsza strażnica antyrosyjska. Nie atomowa i nie współczesna. Po prostu klasztor, Misja Carmel. Z tych czasów, kiedy brzeg był niczyj, na południu były posiadłości hiszpańskie, a hen na północy - Alaska w posiadłości rosyjskiej. Te posiadłości leżały o opętane tysiące mil, ale rosyjscy łowcy wielorybów i fok zapuszczali się na brzegi kalifornijskie coraz głębiej. Zaniepokojeni Hiszpanie obsadzili się więc tu w 1776 roku, a że bombą atomową nie rozporządzali, sięgnęli po oręż równie skuteczny: zamawiania i egzorcyzmy, mające wypędzić diabła rosyjskiego. Zaraz też w następnym roku padie Junipero Serra zakłada Misję Carmel, do której właśnie się zbliżamy.

Misję tę należało uzbroić i padre Junipero sprowadza z Portugalii, która należała wówczas do Korony Kastylij-skiej _ statuę Matki Boskiej Betlejemskiej, popularnej między marynarzami z cudów, jakie im miała świadczyć...


Miało to dodać fajeru ekspansji hiszpańskich łowców i kolonizatorów, ale Moskale pchali się coraz bezczelniej.

Doszło do tego, że najechali San Francisco, fort liczący wówczas tylko 100 ludzi, ale dopłynęli tak przetrzepani przez burzę, że lądując oświadczyli, że - tfu!... tfu!... nie liczy się - chcą tylko pogościć.

Pogościli tak skutecznie, że dowódca Rezanow rozkochał w sobie córeczkę gubernatora Kalifornii Don Josś Argu-ello, pono najpiękniejszą seńoritę Kalifornii.

Uskrzydlony sukcesami, pchnął do cara meldunek: "Wiele nie gadać, brać całą Kalifornię."

Pisał to nie byle kto, Mikołaj Pietrowicz Rezanow był wielkorządcą należącej do Rosjan Alaski, założycielem dającej olbrzymie zyski, obdarzonej monopolem carskim kompanii skupującej futra na ogromnych obszarach Pacyfiku aż po Japonię. Ruszył też niezwłocznie w ślad za swoim raportem, aby w Petersburgu wyjednać ukaz ustanawiający rosyjską Kalifornię. Mając w zarządzie kompanii członków carskiej rodziny, uzyskałby go niewątpliwie, gdyby po drodze nie zmarł w Krasnojarsku w czterdziestu leciech bujnego życia.

Hiszpanie odetchnęli, sprawa zakończyła się źle tylko dla gubernatorówny, która wstąpiła do klasztoru, jako że, jak pisze współczesny kronikarz, "była już psowana".

Pozbawieni wodza Rosjanie dalej jednak działali. W 1811 roku pobudowali fort w stu milach od San Francisco.

Afera ostatecznie się zakończyła z chwilą wykupienia Alaski od Rosjan w 1867 roku, co kosztowało Amerykę siedem milionów dolarów, zapewne tyle, ile obecnie kosztuje jeden pocisk rakietowy. Inicjator tej transakcji nasłuchał się w Kongresie wielu gorzkich wyrzutów o wyrzucenie za okno tylu pieniędzy na to alaskowskie zadupie. Toteż posłano na nim gubernatorzyć emigranta polskiego, brygadiera w amerykańskiej wojnie domowej, generała Krzyżanowskiego.

No i jakże tu można przeczyć, że najlepsze libretta dla operetek pisze historia?

Monterey jest położone na przylądku wdanym w ocean, postrzępionym jak orchidea. Teraz jest to przystań milionerów, bo to i górki zagradzają od lądu, i bryza z oceanu


163

162


przedmuchuje; co prawda, trzeba się lokować w reprezentacyjnej dzielnicy, z dala od zapaszków fabryk konserw rybnych, jednego z największych na świecie ośrodków przemysłu konserwowego.

Ale dawniej... Przejeżdżamy koło "Larkin House", gdzie rezydował konsul amerykański, do 1846 roku była to posiadłość meksykańska, przedtem hiszpańska, w międzyczasach jakby niczyja. Choćby w 1818 roku, kiedy pirat francuski pod flagą argentyńską (przez Alpy na Kraków...) władał tym miastem hiszpańskim, zasiedlonym przez Meksy-kanów.

Mamy w Monterey znajomych. Dlaczego mamy nie mieć? Tak się zrobiło, że jak Stasiek w USA chce sprowadzić coś z Wyspy Wielkanocnej, to się radzi Józka w Argentynie, który odnosi się do Heńka w Caracas, który to Heniek dowiedział się od Wieka na Galapagos, że na Wyspie Wielkanocnej, owszem, prosperuje Bolek. Dlaczego nie ma prosperować? Inna rzecz, że Bolek naciągnie Heńka, Heniek Józka, Józiek Staśka i z Wyspy Wielkanocnej przyjdzie po pierwsze nie to, o co chodziło Staśkowi, po drugie, przyjdzie w stanie zepsutym, po trzecie, że to okaże sia reimport z USA, który przyszedł w swoim czasie z Nowego Jorku na Wyspę Wielkanocną przez odwróconą kolejkę: Czesiek - Maniek, Wojtek - Jędrek, a po czwarte, że nie przyjdzie w ogóle. Ale powolutku nauczymy się i w roku 2000 diaspory polskiej będziemy obsługiwać Plutona, Neptuna i Drogę Mleczną, że aż ha!...

Na razie montereyscy znajomkowie wiodą mnie pokazać Point Lobos. Jest to Park Narodowy, ale morski park narodowy. Point Lobos - to półwysep, najfantastyczniejszy płatek w montereyskiej orchidei.

Point Lobos, "największe przemieszanie wody i lądu na świecie", jak mówią jego entuzjaści, jest to przylądek wdany w wodę odwidlającymi się przylądkami, które z kolei odwidlają się przylądkami, które wreszcie są operlone siecią wysepek.

Stąd dawniej był to raj piratów, a obecnie jest to Park Narodowy.

Póki możemy, jedziemy autem wśród scenerii buchającej kępami dzikich cyprysów, pomarańczowożółtych maków, w które wrzynają się wężowate zatoczki, czasem szerokości strumienia, gdzie woda lapislazuluje, onyksieje i cy-


nobrzy się. Na obrzeżach zasiadły zbiegłe z oleodruków kalifornijskie cyprysy.

Podjeżdżamy ku którejś z plaż - dalej pójdziemy wzdłuż morza. Widzę kilka szarych kołków, sądzę, że do cumowania łodzi. Nagle któryś kołek drgnął. To nie kołki, lecz wiewiórki ziemne, które przespały zimę w norkach w ziemi i wylazły na słoneczko. Śmiesznie tak stoją słupka, całkiem wyprostowane, z rączkami złożonymi na piersiach.

Ten słupek już kica ku nam. Siedzę przy kierownicy i drzwi mam otwarte. Już stanęła słupka tuż pod moim wozem i patrzy na mnie swymi ślepkami. Jejmość jest całkiem grubaśna, ale nagle robi zręczny skok i lokuje mi się na kolanach. Widzę teraz dokładnie symetryczne plamki gustownego futerka.

Pianistka Polka, która nam pokazuje Point Lobos, grzebie w torebce - wyławia orzechy. Zwierzątko chwyta w łapki, obraca się, ocenia, upycha sobie za policzek i staje proszalnego słupka na moich kolanach.

Dopiero zaskładowawszy w gębusi sześć orzechów, zbiera się do odwrotu. Z tymi wydętymi policzkami przypomina mi naszego nauczyciela łaciny.

Idziemy teraz wzdłuż morza. To jest wyrażenie dosyć enigmatyczne. Bo cóż za "wzdłuż morza", kiedy ono wdziera się wszędzie. Czasem przekraczamy powietrzne mostki, czasem brniemy plażami, na których co raz to spotykamy tablice obwieszczające, że w tym to i tym roku tu właśnie rozbił się o skały taki to i taki okręt. W pewnym miejscu natykamy się na ogromny szkielet wieloryba. Czasem musimy okrążać zatoki, wspinać się po skałach, na których rosną sparaliżowane cyprysy i stoją szkielety obumarłych drzew, które świecą nocami jak widma.

Tkwią jak barwne akcenty na srebrze plaż wklinowa-nych w skały. Jako kontrast dziewczyn w kolorowych kostiumach kąpielowych z kołowrotkami wędek.

Życie się tu pieniło jak ta woda w zatoczkach. Od piratów i wielorybników aż po tę samotną budkę - tak niedawno jeszcze posterunek strażniczy w czasie prohibicji, strzegący lądowania łodzi szmuglerskich, uzbrojonych w karabiny maszynowe.

A przy tym wszystkim - flora i fauna jak przed tysiącleciami. Po kryształowych dnach jakieś stwory morskie ciągają swoje garby-domki, kraby pustelniki staczają boje, jeże


165

164


morskie oddają się sjeście w załomkach skał, a w pewnym miejscu trafiamy na curiosum: trzy wyspy-hotele, każdy dla innego rodzaju rezydentów: dla pelikanów, dla kormoranów i dla morsów. Całkiem jedna przy drugiej, oddzielone kilkumetrowymi zatoczkami.

Te trzy rzeczypospolite, tak bliskie brzegu, że je fotografuję przez teleobiektyw (trzynastkę), żyją każda swoim ekskluzywnym życiem.

Morsy, których liczba w Monterey wynosi około czterystu, mają na tej wysepce swoją stolicę. Jest im ciasno, leżą pokotem w słońcu na skale i popluchują w wodzie przy brzegu.

Kormorany pokrywają swoją wysepką jakby dywanem czarnego aksamitu. Coraz to ukazują się na niebie ich śmigłe sylwetki powracające z wypraw.

Najfantastyczniejsze w niebie są pelikany. Złamana sylwetka ptaszydła o rozpięciu czterometrowym skrzydeł, o dziobie-torbie przynajmniej półtorametrowej długości, wygląda jak jakaś diaboliczna stylizacja w powietrzu, zwłaszcza kiedy otwiera dziób. W tym dziobie przenosi lekko cztery kilogramy ryb. A ponieważ ryby łapie wraz z wodą, w drodze rozwiera ostrożnie dziób, wylewając wodę. Bezczelne mewy wówczas potrafią mu z dzioba wyrwać rybę.

Ale i pelikan lubi podkraść rybkę. Pianistka opowiada zbolałym głosem, że kiedy wyciągała już rybę, wpadł na nią pelikan, kujnął ją potężnie w pośladek i rybę zabrał.

Wodując, pelikany wypuszają się w kulę. Ta kula unosi się niemal nie zanurzona. To nie kaczka lub gęś, wypierające sporo wody. Pelikan ma tkankę podskórną nasyconą powietrzem.

Idziemy dalej, zioła pachną, niektóre roztarte w palcach pachną kamforą. Raj na ziemi!

Raje nie bywają, widać, bez kolców. Czasem pojawiają się rekiny - wówczas małe morsięta głuptasy uciekają gremialnie w morze i zostają schrupane.

Raje współczesne mają swoje przełazy do piekieł. Natykamy się na tablice ostrzegające, że są to żony obstrzałów jakichś śmiercionośnych broni, podające dni i godziny, kiedy nie można tędy chodzić.


Raje już są powydzierżawiane. Oto idzie kolorowa gromadka golfistów. To tereny golfowe, zastrzeżone dla członków klubu* Pędzą nas niechętnymi okrzykami. Pianistka się kuli w sobie:

- Spróbowałam was tędy przeprowadzić, bo tu pięknie. Wracajmy do auta. Boję się bogatych. Patrzą, jakby się u nich służyło. Jestem za mało elegancka nawet na służącą u nich. Zarabiałam jakiś czas jako pielęgniarka po milio-nerskich domach. Cóż za choroby! Delirium, marskość wątroby, manie - cały arsenał schorzeń groźnych, wyszukanych, wynaturzonych. Jak spędzają czas? Siedzą tyłem do morza i oglądają telewizję.

Zapuszczam motor. Natykamy się na bramę, na której wisi napis, żądający opłaty jednego dolara.

- No, tu przynajmniej legalnie za swojego dolara pojedziemy między milionerów. Tu się zaczyna siedemnasto-milowa nadmorska dzielnica milionerów.

Najprzód przedzieramy się przez drzewa-duchy. Pogięte, obumarłe cedry płaczą, grożą, odprawiają sabaty czarownic. Te spróchniałe drzewa, świecące nocami próchnem, wyglądają jak nieszczęśnicy wplecieni w koło tortur.

Ale zaraz już rozpoczynają się feerie wyszukanych kwiatów wplecionych w skały.

- Za prawo mieszkania tu płaci się roqznie Golf Clu-bowi pięć tysięcy dolarów.

Oto dom Binga Crosby'ego, bożyszcza Ameryki, Żona mu w tym domu zmarła na delirium. Crosby sprzedał dom za pół miliona.

Oto dom dziwaczny, ponury jak forteca. Tu za spuszczonymi firankami dokonał żywota zdziwaczały wnuk Morse'a, wynalazcy telegrafu.

- Ci ludzie - mówi wzburzona muzyczka - uznają Szopena jako karmelek owinięty w ładny papierek. Wolą Brahmsa. Brahms, wielki muzyk, prowadzi wprost do Boga. Ale Szopen do Boga prowadzi przez człowieka. To jest dla nich droga nie do przyjęcia. Oni człowieka się boją, oni omijają człowieka.

Podziwiam wyszukane kształty domów. Są tu niektóre pomysłu genialnego Wrighta, który hołdował zasadzie "wtapiania domu w krajobraz". W Santa Monica pokazywano mi dom Obolera, magnata filmowego. Wright kazał mu się zabrać i wyjechać z Kalifornii, póki nie zbuduje domu. Ależ


167

166


i zbudował!... Powysadzał skałę, obciosał pionowo na kilkadziesiąt metrów i na krawędzi uwiesił dom.

- Owszem, piękne - mówi zgaszonym głosem pianistka. Spoglądam uważnie na nią. Myślę, jak żre emigracyjna nostalgia.

- Zawracamy. Teraz ja panią poprowadzę. Gdzie tu dzielnica restauracyjek portowych?

Jedziemy naprzód przez dzielnicę "Pacific Grove" rządzoną przez metodystów. Kiedy misja ojca Junipero zamknęła się wewnątrz murów klasztornych (nawet Madonna Betlejemska długi czas musiała zażywać gościny w prywatnym domu), ci poczciwcy usiłują walczyć z szatanem rezydującym na siedemnastu milach milionerów. Jeszcze niedawno obowiązywała tu... godzina policyjna, a jeszcze i teraz - całkowita prohibicja.

Metodystom grozi zwłaszcza nie tylko manicurowany diabeł milionerski, ale i śmierdzące diabły z "Cannery Rów", dzielnicy przetwórstwa rybnego, którą teraz jedziemy. To o tej dzielnicy napisał Steinbeck uroczą książkę o wagabun-dach, pijakach, bożych ludziach i macierzyńskich prostytutkach.

Już zbliża się dzielnica portowa. Pianistka sugeruje, żeby pojechać do knajpy, której ogłoszenie w dzisiejszym dzienniku wprawia Ją w zachwyt:

"Wesoło zabawicie się tylko w restauracji Gallatina. Na połowie drogi między więzieniem a szpitalem."

Ale ja już czuję słony zapach morski i wziąłem na kieł. Oto już mijamy część nadbrzeża, skąd wyruszają rybacy--amatorzy. Boleśnie wspominam te imprezy - porywałem się na nie kilkakrotnie i zawsze, ledwośmy minęli falochron, szedłem na dół chorować na cały czas wyprawy. A szkoda - bo to śliczny, i jak tu wszystko, bardzo ułatwiony sport. Bo też rybki są niemaluśkie. W Point Plea-sant, w stanie New Jersey, pokazywano mi panią Szwarc, która walczyła dziewięć i pól godziny z czterystofuntowym tuńczykiem. Zaraz przy tym tuńczyku sfotografowało się kolejno dwudziestu. A bywają tysiącfuntowe.

Lubię te knajpki nadmorskie. Trafiamy na wcale miłą, z ogromnymi szybami, z widokiem na skalistą plażę.

Jemy obalone - mięczaki wielkie jak ucho olbrzyma.

Za szybą powstaje zgiełk. Dziatwa się zbiega na skalistą plażę.


- Oskar przypłynął - objaśnia kelner.

Oskar to tysiącfuntowy mors, bardzo zadomowiony. Kwestuje po nadbrzeżnych restauracyjkach. Może sobie pozwolić na wybredzanie, bo wszyscy ubiegają się o jego względy. Oskar więc akceptuje tylko kawały łososiny. Chyba nawet się nauczył, że łosoś nazywa się salmon, bo jeśli ktoś wymachuje apetycznie kawałkiem, na okrzyk "salmon!" raczy się kierować do brzegu. Jeśli go jednak oszukają, to pośledniejsze kęski spożywa harem z trzech morsówien, które mu towarzyszą.

Wieczór kończę egzotyczniej niż z morsami. Mam wykład po polsku dla uczniów Wojskowej Szkoły Języków, która mieści się w całej dzielnicy rozbudowanej dookoła starego hiszpańskiego praesidio. Uczy się tu - jeśli dobrze pamiętam - osiemdziesięciu języków. Kurs jest roczny, rygor pracy niesłychany. Każdy uczeń ma do swojej dyspozycji instruktora.

Moi słuchacze mają już za sobą dziesięć miesięcy nauki polskiego. Jedni mówią mi po wykładzie, że zrozumieli prawie wszystko, inni, że zrozumieli połowę. Rozmawiają ze mną po polsku - niektórzy wcale poprawnie. Podobno dwa ostatnie miesiące szlifu, które są przed nimi, dają wielki skok.

W Polsce spotkałem jednego z nich na przyjęciu w ambasadzie. Pomyślałem sobie, że on tak tu chodzi, wdychając polski egzotyzm, jak ja przedtem chodziłem po "siedemnastu milach milionerów".


168


Dla artystów i ptaków

Z Monterey bierzemy się od oceanu w głąb lądu. Nasza Fundacja Montalvo leży o pięćdziesiąt kilometrów na południe od San Francisco, między miasteczkami Los Gatos i Saratoga, w centrum pasa kalifornijskich winnic.

Ujechawszy osiem kilometrów z Los Gatos, tuż pod samą Saratoga, ujrzeliśmy przy drodze wjazd strzeżony przez dwa kute w kamieniu gryfy. Gryfy w sztuce sepulturalnej reprezentują zwycięstwo życia nad śmiercią. A że i ja mam zdrową zasadę, aby nowych przeżyć nie przyjmować z pustym żołądkiem, nacisnąłem więc gaz i pomknąłem spod .tej heraldyki do restauracyjki w Saratodze.

Żując parówki, wystosowałem do Królika pouczające przemówienie: jako że przeminął wiek złoty Hartford Foundation i że w Montahro każdy sobie sam pryczy.

Sam. zaś znikam pod jakimś pretekstem i zjawiam się z łbem wygolonym brzytwą przy skórze i z zakupionymi prowiantami.

- Ty - do rondla, a ja - do pustelni!

Niebawem znowu byliśmy przy gryfach. Zaraz za nimi otwarła się droga pnąca się w górę tunelem wymyślnego parku. W pewnym miejscu musiałem zahamować - przez drogę dostojnie ciurkał sznureczek czubatych przepiórek kalifornijskich, świecąc misternymi pióropuszkami.

Ach, to te przepiórki, które tyle krwi napsuły Eisenho-werowi! Pracowitych Amerykanów z dawna kłuło w oczy, że starszy pan za wiele oddaje się grze w golfa. A tu nagle począł sobie łatać na dodatek na polowania na przepiórki, stąd było wiele złej krwi.

Przepiórki nie są płochliwe.

Widać prawda, co czytałem o Fundacji. Senator James Phelan, milioner, syn oberżysty zbogaconego na gorączce złota, prezydent San Francisco, zapisał w 1930 r. swój pałac z dodatkiem ćwierć miliona "ptakom i artystom". W parku

173


okalającym Fundację naliczono siedemdziesiąt jeden odmian ptaków.

Bądźcie więc pozdrowione przepióreczki - pierwsi iel-lows, koledzy stypendyści.

Windując się nieustanie w górę, poprzez rośliność kunsztownie dobieraną wszelkimi odcieniami zieleni, od bladych listeczków sykomory, do niemal czarnych cyprysów, podjeżdżamy pod pałac zbudowany w 1912 roku, przekazany teraz dla mnie i dla przepiórek.

Pałac, zbudowany hiszpańską modą z obszernymi tara-sami-loggiami, jest spowinięty w milczenie. Chmary drobnych ptasząt przefruwają z jednego egzotycznego drzewa na drugie, maleńtasy ekwilibrują po podniebnych gałązkach, podczas gdy w dole kolibry stoją nieruchomo nad kwiatami. Na próżno szturmuję frontowe zawarte wierzeje, poza wrzaskiem ptasim majestatyczna cisza stoi w tym zaklętym parku.

Robi mi się nieswojo. Według podań greckich gryfy strzegły złota w krainie jednookich Arymaspów, na granicy dzielącej ich od północnych Hyperborejów, ludzi spokojnych, mających inklinacje do lutni i do jadła. To - ja.

Poczynam się czuć w tej ciszy niespokojnie. A nuż mnie coś arymaspnie.

Obiegam pałac. Jednak przysadziste araukarie są kunsztownie strzyżone, ramblery buchają kwiatami - czyjaś ręka tu gospodaruje, u diabła!

Dzwonię w boczne drzwi. Słyszę człapanie, zgrzyt klucza, otwiera mi stary człowiek i z punktu pyta:

- Jak się pan ma, panie Wańkowicz?

Tak się mam, że nie jestem sam, i bagaż mam, i cały kram.

Stary prosi na górę. Idziemy schodami otaczającymi dębowy hali, zgrzytnął kluczem, rozwarł drzwi z perspektywą na wielką komnatę. Alem się nie rozejrzał, bo posłyszałem oddalające się człapanie.

- Panie, panie! - wołałem za człapcem. Ale mi coś odpowiedział, zresztą życzliwie, że jego chata z krają i że mam się czuć jak u siebie.

Wwindowaliśmy z żoną rzeczy i byliśmy olśnieni. Mieliśmy wygodnie i dostojnie umeblowany pokój, łazienkę, kuchnię z kompletem naczyń i wielki taras do naszego rozporządzenia. Z tarasu, ponad morzem drzew parku, spływającym po zboczu przed nami, roztaczał się obszerny


widok na panoramę z łańcuchem gór bramujących horyzont. Zbliżał się wieczór i niebo robiło się miedziane.

Nie było jednak dostatecznie dużego biurka, co dla mnie jest rzeczą podstawową. Wyprawiłem się szukać kogoś w tym milczącym domu. Zeszedłem w dół. Wszedłem do sali z hallu w lewo - zobaczyłem długie szeregi wywieszonych obrazów i napis, że to wernisaż malarzy z okolicy. Za tą salą rozciągała się druga, koncertowa. Wyczytałem, że najbliższy koncert Stowarzyszenia Melomanów odbędzie się w piątek.

Cofnąłem się, przeszedłem na tamtą stronę hallu, znalazłem się w obszernej bibliotece - półki pod ścianami, stoły, głębokie fotele, biust marmurowy fundatora, senatora Phelana.

W końcu tej sali bibliotecznej przemknęło bezszelestnie coś szarego. Gdyby nie wymiary, myślałbym, że mysz, ale to była stara kobieta, cała szara, cała bezszelestna, istotnie przypominała mysz.

Kobieta-mysz nie płoszyła się, jak i przepiórki. Bąknąłem, że szukam biurka. Najwidoczniej się ucieszyła. Zaproponowała, że ma biurko, mieszka na piętrze na wprost nas. Nazywa się Sally, jest dziennikarką. A ja jak się nazywam?

- Yanky.

No więc już, idąc z powrotem na górę, jestem z Szarą Myszą na "ty".

Uczepiwszy się dużego biurka, które stało w jej komnacie, wleczemy je, sapiąc, przez hali do mego "apartamentu". Wyłaniam butelkę whisky, na którą Mysz patrzy z pojęciem. Siedzimy na tarasie we trójkę, gwiazdy się wyroiły, powietrze przecinają skośnym lotem nocne ptaki.

Sally pracowała w dzienniku w Detroit, wyszła za mąż, odeszła od zawodu, córkę wydała za mąż, owdowiała, chciałaby do dziennikarki wrócić, widać jej to nie bardzo idzie, siedzi tu już rok.

- A cóż to za zaklęty pałac?

Okazuje się, że nie miał kto zająć się Fundacją, choć było to obowiązkiem Związku Literatów w San Francisco. Wreszcie przed kilku laty miejscowi obywatele stworzyli "Mon-talvo Association" i odtąd pałac służy miejscowym potrzebom kulturalnym. Zamieszkuje go tylko dwu stypendystów - ona i inna pisarka. Z dawnych tradycji zostało tylko 35 dolarów miesięcznie - resztka stypendium.


174

175



Nazajutrz, skoro dzień, lecimy patrzyć, gdzie jesteśmy Idziemy zaczarowanymi dróżkami, trasowanymi w pnączach, przerzucającymi się przez strumyki powietrznymi mostkami. Na ich załomkach nieoczekiwanie wynurzają się rzeźby z kararyjskiego marmuru. Żona wspina się do popiersia fauna, prosząc, aby się przyznał, że to wszystko mu-Siała stworzyć miłość, ale faun tylko porozumiewawczo się uśmiecha.

- Patrz na tę świątyńkę - upiera się żona, wskazując na kolejną kolumnadę - przecież to tylko dla zakochanych.

Siadamy na ławeczce pod statuą Adama i Ewy. Na podium wyryty napis "Anie pecatum" (przed grzechem).

- Wypadło jedno ,,c" - mówię.

- Żeby to jedno ,,c"L. - grzmi jakiś głos. Zza kępy magnolii wysuwa się Lewicki, dziennikarz mieszkający na pół drogi do San Francisco. Zwiedział się od kogoś z Mon-terey, że pojechaliśmy do Montalvo, i zjawia się. Tych Polaków jak nasiał, nawet u jednookich Arymaspów.

- Alem nie poznał pana - dziwuje się Lewicki, przyglądając się mojej dokumentnej łysinie - co pan obżaio-wuje jedno marne ,,c". Patrz pan w tamten koniec ścieżki - tam stała taka sama statua z napisem "Post pecatum" - po grzechu. No i cóż? Nocą przyjechali ciężarówką, musiało być kilku ludzi, by taką marmurową grupę załadować nie uszkodzoną. Sprytni tu ludzie, co?... To z czasów, kiedy "raj dla artystów i ptaków" marniał bez nadzoru.

Umawiam się z Lewickim, że zajedziemy do niego w drodze do San Francisco. Nęci nas jajami przepiórczymi, wędzonymi pasikonikami i pszczołami suszonymi w miodzie.

Wracamy ku pałacowi.

W jednej z loggii okalających patio, na wysokości pierwszego piętra, coś się ruszyło - z bluszczu zasnuwającego prześwity loggii wyłania się smukła sylwetka w szlafroczku.

To Iris - jedyna, poza Sally, stypendystka Fundacji. Autorka dobrej książki o Pulitzerze, słynnym dziennikarzu--wydawcy.

- No, to teraz jesteśmy w trójkę - śmieje się.

Śmiech ma miły, dobrze nam tu będzie z nią i z tą uczynną Sally.

- A cóż to wyczlapało, kiedyśmy przyjechali? - pytam z kolei.


Uwieczniłem żonę miedzy dwoma poszukiwaczami złota

...Zagrażają na każdym kroku


176





- O, to Mr Heeks, zarządca raju. Dziwadło. Ale, bo-bym zapomniała, ma zwyczaj witać każdego przyjezdnego szampanem. Jesteśmy proszeni na wieczór.

Istotnie, pan Heeks zaprosił nas na szampana. Siedzieliśmy na tarasie przed jego mieszkaniem - Sally, Iris, Heeks i my - pięć drobinek z oceanu życia, każda drobinka nabrzmiała patosem przeżytych, rozbitych, zamąconych lat.

Na dalekich krańcach tonącej w ciemności panoramy palą się światła miast. Sally wyjaśnia, że to Los Gatos, San Jose, Santa Clara.

Co przypędziło tu te kobiety, obie mieszkające w Mon-talvo od roku? A ten Heeks?

Jris poczyna opowiadać melodyjnym głosem, skąd się wzięła nazwa tego pałacu - Montalvo.

W początku wieku szesnastego autor hiszpański, Garcia Ordonez de Montalvo, napisał powieść o bajecznie bogatym kraju, obfitującym w złoto i drogie kamienie i zamieszkałym przez czarnych Amazonów...

- Masz ci los! - mówię, a perełki szampana, którego starannie dolewa Mr Heeks, musują mi po mózgu. - To znaczy nie tylko jednoocy Arymaspowie, Tylko gdzie tu ludzi znajdziemy - spoglądam desperacko na szarą mysz Sally, na Iris, która wydaje się mieć kuku na muniu, i na kulawego Heeksa.

- Nie przeszkadzaj, Vanky - mówi Iris (masz ci los, to i z nią jesteśmy na "ty"? W Polsce kochałem się w miłej panience trzy lata, pół tego czasu całowaliśmy się i dotąd z tą siwowłosą babcią jesteśmy na "pan") - ten kraj leżał na wyspie, którą Garcia Ordonez nazwał Kalifornią. Nad tą wyspą miała panować królowa czarnych Amazonów, dosiadająca skrzydlatego gryfa. Wiadomo, że gryfy strzegą skarbów - zmarły Phelan osadził tu skarb niezwykłej urody i ponastawiał gryfów, aby go strzegły.

Heeks stęknął, przesuwając chorą nogą po stołeczku.

- On nie lubi, kiedy się mówi o miłostkach starego Phe-lana.

- I słusznie - pokwapiła się Sally - zawdzięczamy mu pobyt w raju. A jeśli będziemy mącić jego zagrobowy spokój...

- To co, to co? - dopytywała się Iris.

- To będziemy go przywoływać na ziemię. Sama widziałam, jak przesuwał się w bibliotece.

'II

Pyszny tarant - "Łamacz Kości"


177

12 Królik i oceany


Mr Heeks jęknął ponownie.

- Znowu sią irytujesz, Heeks? - pytxała Iris.

- Noga dolega - odpowiedział wykrętnie.

- Wiesz, Heeks, poradź sią tego Perle Saveleya w Le-moore - mówi Iris. Heeks ścina sarkastycznie wąskie usta:

- Już siedzi w mamrze. Przyszli do niego w przebraniu dwaj agenci, przyprowadzili kobietę z brodawką na ramieniu. Saveley orzekł, że to rak, który już się rozrósł na trzy i pół cala. Poszedł "za to do paki, a sąd nakazał, aby wypłacił indemnizację po 250 dolarów każdemu ze swych pacjentów.

Kiedyśmy wracali do siebie, Szara Mysz wyjaśniała:

- Heeks nie bez kozery mówi z goryczą o znachorach. Leczył sią u niejakiego Franklina Lee w dolinie San Joaąuin. Ten znachor zbijał ogromne pieniądze, przyjmując po 75 pacjentów dziennie - po trzech naraz, dwudziestoma pięcioma zmianami. Taki sobie wyznaczył kontyngent, bo miałby pacjentów bez końca. Nie ma co tak bardzo winić Heek-sa, do tego znachora zjeżdżali wysoko postawieni ludzie.

- Jakże on leczyłHeeksa?

- Maszyna, którą nazywał "ozonową", miała siedem rurek, każda wydzielała inne światło. Skonstatował w tej nodze raka, zaordynował na każdorazowy seans 47 jednostek niebieskiego błyśnięcia, 31 zielonego i 22 żółtego. Drogo to kosztowało, Heeks więc ucieszył się, kiedy Lee sprzedał mu taką maszynę za trzysta dolarów - odtąd mógł się leczyć w domu. Ale, niestety, podszedł Franklina D. Lee agent z ukrytym magnetofonem i wsadzono go na rok do więzienia. Wtedy Heeks - tylko niech pan się nie zdradzi, że to wiemy - pokazał "ozonową" machiną elektrykowi: okazało sią, że było w niej całej parady siedem żarówek, każda innego koloru.

- Ale ty nie wierzysz w znachorów, Sally?

- Ja i w doktorów nie wierzę. Patrz - pokazywała mi krzywy palec - skruszyłam go we drzwiach, mając szesnaście lat. Miał na mnie wielki wpływ wyznawca "Chri-stian Science" ("Wiedza Chrześcijańska" - kierunek religijny Church of Christ). On mi zabronił wzywać lekarza, tylko się modlić kazał. I widzisz, że się zrósł.

- Ale krzywo.

- A skąd wiesz, że lekarze nie wpędziliby go w gan-


grenę? Dam ci książkę założycielki naszego kierunku w 1879 r., Mary Baker Eddy. Nie, nasza wiara nam zabrania absolutnie wzywać lekarzy.

- Sally, masz małego wnuczka. Przypuśćmy, że zachoruje na ślepą kiszkę. Czyż nie wezwiesz chirurga?

- Nie, będę się modlić.

Do późna w noc czytałem książkę założycieli sekty. Hm... Niech tam sobie Mary Baker. Małoż to dziwactw w tym kraju?

Dobrze tu nam się poczęło mieszkać w tym rezerwacie "dla ptaków i artystów".

Przed czwartą rano wystrzela z gąszczu cyprysów ptasi głos jak dynamit i podrywa równoczesny nieopisany wrzask.

Tak poczyna się ptasie Folies Bergere.

Na czubku drzewa balansuje krewny drozda - mucho-łówka, którą Amerykanie nazywają scissor-tailed (o ogonie nożyczkowym). Ten duży ptak ma ogon złożony z dwu piór, które unosząc się nad wierzchołkami, zwiera i rozwiera. Po pniach roją sią z dołu w górą i z góry w dół (jedyny ptak, który posiada nie znaną nawet dzięciołom sztukę schodzenia głową w dół) kowaliki, krewne sikory. Umieściwszy w szparze kory orzech lub inny twardy kąsek, kują głowami zdobnymi w dwie białe pręgi przypominające borsuka. Między nimi snują się wszelkie dzięciołki, zwłaszcza zachwycające całkiem białe o czerwonym kapturze otaczającym całą głowę i równo obciętym na piersi.

Roje różnych sikor buja"ją się na gałęziach. Zwłaszcza efektowne są szafirowe czubatki.

Coś żółtego leci w powietrzu masami, bujając się zabawnie, z podskokami, jak zwykli biec chłopcy, wrzeszcząc pełne uciechy "pejt-tiuu". Nazywam te ptaszki "ajerkoniak", aż dowiaduję się, że to złociste czyżyki.

Bliżej, między drzewami a naszym oknem, przy kwiatach wiszą kolibry. Jeden, taki z najmniejszych, jest zabawny: ma brodę. Obrany z piórek, jest wielkości pierwszego członu dziecinnego paluszka.

Pierwsi stołownicy, którzy pojawiają sią o świcie, to przepiórki. Z krzaków wysypuje się gromadka prowadzona przez koguta, którego filigranowy czubek z pojedyn-


178

179


czych piórek świetliścieje w ukośnym słońcu. Obłe, spaśne przepióreczki posilają się spiesznie i solidnie, potem, przysiągłbym, że dygają na pożegnanie i znikają w krzakach. Zrównoważone mieszczki ptasiej społeczności pokazują się tylko na ranne posiłki i jeszcze raz na wieczór.

A już czarne oczka dawno wypatrują z ogromnej brzozy, furkoczące parabole spadają na biesiadny stół. Sikorki poszukują drobno naciętej słoninki, inne maleństwa duszę by sprzedały za siemię lniane.

Nagle zrywają się turkoczącą gromadą, to nadciąga jakiś większy ptak, który może "potrącić".

Czasem bywa to nieszkodliwy kos kalifornijski z czerwonymi epoletami tambur-majora. Czasem spostrzegam panią kosową. Cóż za takt kobiecy! Owszem, nosi pompa-tyczne czerwone naramienniki małżonka, ale je przypru-szyła delikatnymi robronami. Pani jest po prostu śliczna. Pani jest w nieopisanej sukni, takim modelem żadna inna poszczycić się nie może.

Ale czasem nadlatuje jakiś przepyszny ptak w czarnym czubie-szyszaku, który pokrywa ł plecy jak kaptur. Ptak ten ma dziki głos, ostre ruchy, jest czujny, każe sobie dawać bułkę w kawałkach, szybko połyka, ile może, unosi największy kawał w parów między skłębione laury, pomarańcze, magnolie, araukarie i drzewa tulipanowe. Wówczas wrzaskliwa hołota wraca, wrzeszczy, kłóci się, cieszy się nie wiadomo z czego, zwisa na cienkich gałązkach w dół główkami czerwonymi, czarnymi, zielonymi, niebieskimi. Przylatują kolibry i stoją nieruchomo w powietrzu przy kielichach kwiatów.

Nagle ten wrzask, ten rwetes, ta radość, ta oszalała wszę-dobylskość gaśnie. Tak gaśnie, że aż odrywam się od pisania i patrzę w okno.

Kto powiedział, że tu .były przed chwilą jakiekolwiek ptaszki? Nie ma tu żadnych ptaszków. Ani na marmurowej nimfie, którą szelmy niemożliwie opaskudzają, ani na szmaragdowym trawniku, ani, Boże broń, nigdy nikomu nie przychodziło na myśl pluskać się w fontannie. Ustały szybkobieżne połączenia między eukaliptusem i sykomorą. Porządek panuje w wysztafirowanym parku, jak na lśniących korytarzach szkolnych, z których wymiotło dzieci.

Patrzę zdumionym wzrokiem po tym nagle zacichłym


kłębowisku zieleni i już rozumiem: w górze stoi jastrząb. Kołuje wolno na nieruchomych skrzydłach.

Wracam do roboty i po chwili słyszę jak zbereżeństwo, chwilowo przytruchlałe, wydobywa się znów z czeluści pod gałęziami i hasa do utraty tchu.

I już znowu na kruszynki chleba i słoninki spływają chętni goście. Pierwszy drobnymi kroczkami przestębno-wał teren czyżyk, krewny naszego wolego oczka, mający na brunatnym kuperku faliste prążki. Zwinny jak mysz, szmyga, jeśli się zaniepokoi, w najbliższą szczelinę, więcej wierząc nóżkom niż skrzydełkom. Ciekawski, przybiera postawę zuchowatą z wypiętym brzuszkiem i postawionym na sztorc ogonkiem.

Czasem tu przyjeżdża siwowłosa pani z towarzystwa przyjaciół ptaków - "Audubon Society". Patrzymy na te harce i przypominam, jak to kiedyś, wracając z Madery, kupiłem dwie błękitne papużki i jak pewnego dnia frunęły przez okno w świat, i jakie były szczęśliwe, choć pewno je polskie koty zjadły...

Siwowłosa pani uśmiecha się dobrym uśmiechem:

- Chcemy nasze amerykańskie dzieci wypuścić w świat zieleni i ptaków, jak te papużki. Najprzód była Ameryka slumsów, w których nie było zwierzęcia poza szczurem, i Ameryka pałaców, w których tkwiły nudne, wielkie kolorowe papugi. Potem dla szerokich mas powstawały muzea historii naturalnej. W wypychaniu zwierząt osiągnęliśmy szczyty technicznej doskonałości. Pamięta pan tę rodzinę pięciu słoni w pochodzie, zajmującą wielką salę w Nowym Jorku? Te zwierzęta wypchane w skoku, w bitce, podczas rui? Teraz już w każdym biednym domu jest coś żywego. Przyjdzie czas, że te zwierzęta podbiją wyobraźnię i człowiek pójdzie za nimi.

- I wrócony do praźródeł podejmie łatwiej zadania, które są ponad siły najgenialniejszych robotów.


180


I dla hobbystów

"Sanktuarium dla ptaków i artystów", jak głosi zapis pałacu Montalvo na rzecz kontemplacji artystycznej, ma, okazuje się, i inne cele.

Nagle, o określonej godzinie, zjeżdżają liczne auta, pałac zapełnia się mrowiem ludzkim, coś tam obradują, po kilku godzinach wszystko znika i już nic nie przeszkodzi duchowi dobroczyńcy ukazywać się w pustych salach.

Bo oto okazuje sią, jesteśmy nieco wykiwani przez za-pisodawcę. Nie tylko to ma służyć ptakom i artystom, ale i celom miejscowych social activities - działalności społecznych. A więc koncerty amatorskie - to tu. Przedstawienia także tu. Przyjaciele zwierząt, "Córki Rewolucji", stowarzyszenia walki z rakiem, pomocy ślepym, zakupywania okularów niezamożnym, ligi kobiet przeróżnej maści, kursy gotowania, komitet podtrzymania materialnego "Kwartetu Fryzjerów", komitety kościelne wszystkich wyznań, związki sportowe, koła śpiewacze, amatorzy fotografii - prosimy, serdecznie zapraszamy do naszej Świątyni Dumania i Koncentracji Twórczej.

Ale szybko się pocieszyłem, że oto zdarza mi się sięgnąć do tej codziennej, prowincjonalnej Ameryki.

Ameryka - technokratyczny kolos - zębami i pazurami walczy o zanikające formy życia, kiedy to rząd nie miał nic do gadania, a skomplikowane sprawy - aż do wieszania włącznie - załatwiało się po sąsiedzku.

Jeszcze 35 procent Amerykanów mieszka po osiedlach nie przenoszących tysiąca mieszkańców. Dobrze się czują, wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich.

Kiedy moja córka znalazła się w USA, przysłała mi swoją wielką fotografię w lokalnej gazecie. Kiedy przyjechałem z żoną w 1949 do Ameryki i dla zapoznania nas z sąsiadami naszej kurzej farmy córka zrobiła przyjęcie, w parę dni potem wyczytaliśmy w miejscowej gazecie opis tego


"przyję\ia" i wyliczenie uczestników - kilku sąsiadów - kurzych \armerow, właścicielki przydrożnego straganu, kilku robotników, kolegów zięcia w fabryce dywanów.

Lubią trzymać się kupą, wiedzieć o sobie. Tak np. czytani w lokalnej gazecie: "Miss Margaret Cassidy and Charles Sernick (wietrzę polskie pochodzenie - przyp. M.W.), w sobotę zawarH związek małżeński. Więcej szczegółów będziemy mogli udzielić, gdy wrócą z podróży poślubnej." Hmm...

Nasza siedziba jest odległa o dwa kilometry od mieściny Saratoga, nie liczącej wiele ponad tysiąc mieszkańców. Kiedy pierwszy raz przez nią przejeżdżałem, rzucił mi się w oczy szyld klubu "Lions" ("Lwy"). Te kluby w całych USA liczą 605000 członków, kluby "Elks" (,,Łosie") - l 200 000 członków, kluby "Kiwanis" - 258 000, "Rycerze Kolumba" - 1250 000. Takie dziwaczne stowarzyszenie "Nobles of the Mystic Shrine" ("Rycerze Świętego Przybytku") z rytuałem masońskim, wschodnimi kostiumami i innymi wygłupami (ale robiące dużo pozytywnej charytatywnej działalności) - ma 816 000 członków.

Wielka ilość stowarzyszeń kobiecych, poświęconych przeróżnym celom (np. "Stowarzyszenie Abstynentek Chrześcijańskich" liczące 300 000 członkiń). Dwoi mi się i troi, kiedy wzrok pada na pozycję "Daughters" ("Córki"). Jakichże tam córek nie znajdujemy!... Na przykład "Córki Rewolucji Amerykańskiej" (tzn. takie, które mogą się wywieść od przodków zamieszkałych w USA przed 1776 r.) liczą 186 000 członkiń; "Córy Konfederacji" (tzn. pochodzące od uczestników Wojny Domowej po stronie Południa) - 35 000. Zdumiewające są jakieś "Córy Izabeli" (zapewne od imienia królowej, która sfinansowała wyprawę Kolumba), o których nic nie wiem, ale które - jak stwierdziłem w roczniku statystycznym - liczą 112 000 członkiń (a może to rycerzo-we Kolumbowe - damska odnoga stowarzyszenia?).

Roi się jeszcze od coraz innych "Córek", a to "1812 roku" (wojna z Anglią), a to jakichś "Królewskich Córek", a w oczach mi się zaćmiło, kiedy wzrok mi padł na ilość różnych "Sons" - synów potomków różnych zdarzeń.

S.O.B. ("Son oi a bitch") jest skrótem najpopularniejszego przekleństwa amerykańskiego ("ty suczy synu"), chętnie


182

183


używanego przez Trumana za jego prezydentury./Ale te

syny wyjątkowo nie mają zarejestrowanego stowarzysze

nia. /

Nie cytują stowarzyszeń tego rodzaju, jak związki zawodowe, kongregacje religijne, związki dla ochrony konkretnych interesów - te idą w tysiące. Stowarzyszenia, które cytowałem wyżej, aczkolwiek często o określonym profilu społeczno-politycznym, podejmują jednak pierwsze lepsze konkretnie nasuwające się zadania. Na przykład, w danej miejscowości należy znieść slumsy, w innej uporządkować szpital, jeszcze gdzie indziej - urządzić przy szkole salę z posiłkami dla młodzieży.

Nieraz dla takiej wspólnej akcji poszczególne stowarzyszenia z kilku miast zrzeszają się doraźnie.

Po roku pobytu w Stanach Zjednoczonych, kiedy wydawało mi się, że znam Amerykę lepiej, niż ją znam teraz, napisałem długie studium pt. European Ponders America, (Europejczyk wyważa Amerykę). Sędziwy eks-prezydent Vassar College, przeczytawszy je, napisał do mnie wówczas, że nie przecząc ujemnym cechom, które wyliczam, pragnąłby zwrócić uwagę na to, że Amerykanie są, "gieat joiners". (Słownik Bulasa-Whitfielda: Joiner - US, potocznie: maniak na punkcie należenia do stowarzyszeń).

"To belong", "to /om", "to live up to the Joneses" - oto typowe wyrażenia, w których wypowiada się konformizm amerykański.

Prezydent zapewne chciał podkreślić cechę pozytywną - dośrodkowość, bo wyliczał, jak w jego rodzinnym Poughkeepsie własnymi siłami społecznymi walczono z różnymi brakami. W tym Poughkeepsie stowarzyszenie podatników zgłosiło akces do National Municipal League, która objęła różne miasta, mając jako jedyny cel zwalczanie indolencji urzędniczej. Liga Kobiet w Grand Rapids, która zgłosiła akces do tej akcji, wykurzyła niedołężnego burmistrza. Związki Zawodowe w Bayonne wyczyściły urzędniczą stajnię Augiasza. Albo np. mieszkańcy Miami County w Ohio, stwierdziwszy, że po wojnie jest zbyt wiele rozbitych rodzin, wybrali "Zarząd Higieny Moralnej" z płatną sekretarką i obłożyli się podatkiem.

Te lokalne podatki bywają bardzo znaczne. Mieszkańcy z Henderson County, Kentucky, stwierdziwszy gruźlicę, ubóstwo i łobuzerkę, nie uskarżali się władzom, tylko pod-


jęli szereg inicjatw, które ich kosztowały 13 milionów w dobrowolnie ustanowionych dodatkach do podatków w jednym roku. Te wsiowe prowincjały nie były jednak chłopkami-dusigroszami.

Korciło mnie zajrzeć do tych "Lions". Wiedząc, że właściciel sklepu fotograficznego (w półtoratysięcznej Sarato-dze - jeszcze jeden przykład na dezurbanizację dzięki samochodom) nosi w klapie znaczek członkowski "Lion-sów", zagadnąłem go, czy nie mają na swych posiedzeniach odczytów na temat okolic, bo chciałbym je zwiedzać.

- Chętnie pana wprowadzę, jeśli coś takiego będzie - wziął w rękę biuletyn - zbieramy się co środa... zaraz... ach, co za pech:

It is decided to concel the Wednesday Meeting. The program chairman observed that this could be done conve-niently, sińce the scheduled speaker had quit his job. His topie was to have beert ,,My job and what it does for me".

Czasem cytuję w całości tekst angielski, żeby się nie narazić na podejrzenie koloryzowania. Ogłoszenie powiadamiało, że w najbliższą środę odczyt na temat "Moje stanowisko i co ono dla mnie znaczy" został odwołany.., bo prelegent został zwolniony ze swego stanowiska.

W niedługim czasie jednak otrzymałem zaproszenie na odczyt długoletniego dyrektora Parku Narodowego Yose-mite, do którego to parku się wybierałem.

Wówczas zrozumiałem mechanizm takiego tygodniowego zebrania w małym miasteczku. Odbywa się ono w czasie lunchu, który tak czy owak trzeba gdzieś zjeść bez szkody dla interesu. Każdemu wiadomo, że między dwunastą i pierwszą nie ma co liczyć na zastanie pełnego kompletu obsługi, siedzą bowiem rotacyjnie w najbliższej kawiarni, wcinając sakramentalne trójkątne kanapki z białego jak wata chleba z szynką i listkiem sałaty i popijają kawą.

No więc w środy taki "Lion" zamiast do kawiarni idzie na wspólny lunch, spotyka tam całe miasteczko'takichże samych, wszyscy są na ty, wszyscy się poklepują po ramieniu. Moja obecność jest pokwitowana przez przewodniczącego, co jest nie tylko uprzejmością, ale powiadomieniem obecnych, że jestem z Fundacji Montalvo, a więc niejako uprawniony.


184

185


Co członek ma z takiego zebrania?

Najprzód na kupie pozałatwia wszelkie interesy, dowie się wszelkich nowinek. Potem - szanują jego czas, bo zaczynają lunch w kwadrans po jego zwyczajowym wyjściu z interesu. Do opóźniających się przewodniczący posyła... naczynie nocne (wybuchy śmiechu) z przybudowanym budzikiem, który wskazuje godzinę i za każdą minutą opóźnienia ileś tam się wrzuca do nocnika na cele klubu. Poza tym członek zawsze wysłuchuje zagajenia przewodniczącego, które trwa trzy minuty, i obowiązkowo zawiera jakiś dowcip, który będzie można powtarzać klientom, po czym jest odczycik nie przenoszący dwudziestu minut, w czasie którego zjada się ten skromny lunch. Jest jeszcze czas na przyjęcie ślubowania od nowego członka albo na jakieś krótkie uwiadomienie o postępach (w danym wypadku zebranie ofert krwiodawców), bo jakieś społeczne zadanie ma zawsze klub na pieczy. Była też krótka dyskusja, czy przeprowadzać czterotorową drogę przez miasteczko.

Statut klubu podkreśla przyjaźń wzajemną, która ma być celem, a nie środkiem; lojalność dla klientów; cele "budowania, a nie burzenia"; zapewnia wolność dyskusji z wyłączeniem partyjnictwa i sekciarstwa.

Po godzinie rozeszliśmy się. Miałem w brzuchu gotowaną kurę z groszkiem (tańsza w US od wieprzowiny), w głowie wiadomości o Parku Narodowym, byłem napoklepywany i nazapraszany i gdziekolwiek zaszedłem następnie do jakiego sklepu, byłem witany niemal na ,,ty".

Najwidoczniej takie miejsca spotkań są inne dla każdej odmiany mieszkańców.

Montalvo leży między Saratogą (gdzie miałem "Lion-sów") a Los Gatos.

Kiedyś, będąc w Los Gatos wieczorem, dojrzałem babu-linki w srodze kwiecistych kapeluszach, ciągnące jak mró-wy garnczki opatulone, koszyczki, tekturowe pudełka.

Zagadnąłem dwie idące, co tu się szykuje.

- Och mamy pot-łuck.

Dosłownie "garnczek szczęścia", tzn. zagadkę, co się dostanie do jedzenia. Krótko mówiąc - kolację składkową.

- A czy to każdy może coś przynieść?

- Surę/... be welcome, naturalnie - mówi jedna.


- To nawet bardzo pożądane - mówi druga - w zeszłym tygodniu w domu Mrs Frank Dumler było obecnych dwadzieścia kobiet; jedenaście miało swoich mężów, ale reszta musiała sama z sobą się zabawiać (just enjoyed themselves).

- No, to skoczę tylko coś tam kupić - lody?

- Świetnie.

Wskoczyłem po galon lodów, prawie cztery litry, tanie jak barszcz. Sunę ze strachem, bo niby skąd? Ale inne ba-bulki takież przywiteczne. Trudno się dziwić, okazy męskie na tym "garnczku szczęścia" - w stanie przedpogrze-bowym.

Jedliśmy, piliśmy, ględziliśmy, a na następny tydzień zostałem zaproszony jako znakomitość, którą im losy zesłały, do wygłoszenia odczytu o Polsce.

Żelazny kanon przemawiania do Amerykanów przyswoiłem sobie jeszcze przed wojną. Kiedy na moim odczycie w Chicago po kwadransie przemawiania na tematy wcale nie śmieszne (Hitler ante poitas...) sala wybuchła śmiechem, wyjaśniono mi, że nie tylko przemówienie należy poczynać jakąś anegdotką, ale ponadto salę co kwadrans należy "odśmiać" - inaczej sami się odśmłewają.

Będąc w Harward, słyszałem, jak jeden z profesorów fizyki opowiadał, zaśmiewając się, następujące zdarzenie.

Miał odczyt dla wyselekcjonowanego grona wyższych dowódców. Wykład był classiiied, tzn. zaklasyfikowany jako "tajny".

Profesor, amerykańskim zwyczajem, rozpoczął od anegdoty.

Na drugi dzień spotkał jednego generała, który powiedział: "Nie ma profesor pojęcia, jakem się uśmiał z tej anegdoty. Proszę, niech pan ją mi teraz powtórzy, żeby ją odtajnić i żebym mógł ją powtarzać dalej."

Kiedy, przyjechawszy do USA po wojnie i mieszkając na farmie kurzej, pojechałem wysłuchać sprawozdania o sytuacji w jajczarstwie, z którym przyjechał przedstawiciel jajczarskiej lobby z Waszyngtonu, rozpoczął on swą relację tak:

- Pewien pastor ujrzał trzech chłopców, z których jeden bawił się samochodzikiem, drugi - modelem aeroplanu, a trzeci przeglądał "Esąuire" (pismo z roznegliżowanymi pięknotkami). Chłopiec pierwszy zapytany, czym chce zo-


187

186


stać, gdy dorośnie, odpowiedział, że szoferem, drugi, że lotnikiem, trzeci zaś wypalił: "Niech tylko dorosnę, to już ja wiem, co będę robił."

Farmerzy odśmłeli się, po czym prelegent, który nie fatygował się, żeby joke jakoś przyadaptować do tematu, przeszedł ad iem.

Od tego czasu ten joke był murowanym moim ratunkiem. Odśmieli się, po czym - wygłosiłem... Tylko - z jakim skutkiem?

Tkwimy w naszej siedzibie wolą zapisodawcy jakby w oku cyklonu społecznych ciągotek.

Pewnego razu wychodząc ze swego pawilonu (gdzie przenieśliśmy się z głównego gmachu), pawilonu położonego w parku, oddzielonego łańcuchem ł tablicą "wstęp wzbroniony", znalazłem na trawniku rozłożoną dziewicę w kostiumie kąpielowym, a naokoło najeżony krąg członków Towarzystwa Fotograficznego z wycelowanymi obiektywami. Byłem dobrodusznie doproszony z moim aparatem fotograficznym, mieliśmy wspólny "ubaw".

Raz po raz w apartamentach pałacowych rozlegało się brząkanie filiżanek i łyżeczek, zjeżdżały panie, każda obładowana tortem - te miały znowu swój "ubaw". Pewnego razu, ocknąwszy się z poobiedniej drzemki, zobaczyłem naokoło gazonu i jak okiem sięgnąć masy aut. Same kobiety. Młode. Elegancko ubrane.

Pokaz mód! Modelki przechadzające się zawodowym krokiem, obracające się, prezentujące ostatnie kreacje.

To wszystko były amatorki, córki okolicznych ogrodni-ków-kapitalistów, winiarzy, kupców po małych, gęsto rozsianych miasteczkach. Całą imprezę urządzało stowarzyszenie kobiece, a dochód z niej był przeznaczony na ułomne dzieci. Strojów i dobranych parasolek, torebek, pasków, pantofelków itd. dostarczyła wielka firma z San Francisco, która ma filie po tych tu miasteczkach. Improwizowane modelki przymierzały, przygotowywały się od miesięcy. Obroty były znaczne, procent, który wpłacała firma, przeniósł wielekroć dwudolarowe bilety uczestnictwa.

To nie był tylko "ubaw", pokaz próżności, załatwienie sprawunków.

Te kobiety były tknięte amerykańskim nader pożytecz-


nym bakcylem do it yourself, zrób to sam. Szycie w domu, które od lat trzydziestych, tzn. od rozkwitu sprzedaży tanich gotowych ubrań, zdawało się być w zaniku, od 1940 jest w coraz większym rozkwicie. Według obliczeń Singe-ra, 28 milionów kobiet szyje profesjonalnie bądź po amatorsku. Umiejętność szycia wydaje się amerykańskiej kobiecie nawet potrzebniejszą niż sztuka gotowania. Na tysiącu kursów szycia, urzymywanych przez Singera, pół miliona kobiet rocznie kończy kursy kroju. Około ćwierć miliona kobiet obstalowało plastyczne manekiny, uformowane na ich figurę.

Bez do it yourseli, tzn, płacąc za usługi, Amerykanin byłby skazany przy drogości robocizny na znaczne obniżenie swego poziomu życia. Amerykanin nie tylko sam maluje dom, odnawia ściany, wykłada kafelkami łazienkę, majdru-je przy centralnym ogrzewaniu, robi przebudówki, ale nawet stawia własnymi siłami dom z gotowego zestawu materiałów, i to nie dom kempingowy, tylko solidny, który ma mu służyć lata.

W zeszłym roku 11 milionów cieśli-amatorów zużyło 5 milionów metrów kwadratowych dykty, posiłkując się 25 milionami przyrządów elektrycznych. Malarze ścienni, amatorzy, zużyli 60°/o obić (150 milionów rolek) konsumowanych przez USA; 75%, tzn. 150000 hektolitrów, farb. A w tymże czasie 35 milionów kobiet zużyło na sukienki itp. własnej roboty 700 milionów metrów materiałów.

Ta pasja, odziedziczona po pionierach, ogarnia społeczeństwo amerykańskie od góry do dołu. Prezydent potężnego United States Steel Corporation, Davłd Austin, ma w swych apartamentach dwa pokoje przeznaczone na warsztat stolarski, który kosztował 5000 dolarów. Dean Ache-son, minister spraw zagranicznych z czasów Trumana, robi własne meble. Generał Curtis Le May, szef lotnictwa strategicznego, pomaga czynnie swym oficerom budującym sobie prywatne awionetki. I tak bez końca.

Kiedym przyjechał do Polski, byłem zaskoczony tym, że rodzina inteligencka o dochodzie wspólnym 4500 zł miesięcznie wzywa kobietę do mycia okien i stolarza do założenia prymitywnej półki. Nie można tego tłumaczyć, że w Polsce i mąż, i żona pracują. Tak samo jest w Ameryce.

Temu szerokiemu ruchowi do it yourself sekunduje sto periodyków poświęconych tematyce do it yourselt. W nowo-


188

189


jorskiej "Public Library" znalazłem w katalogach trzy i pot tysiąca książek How to... (Jak zrobić...), w czym 250 książek kucharskich - od bardzo wyszukanych do najprostszych, jak T\e can opener Cook Book, jak gotować z puszek.

Do it yourself, tkwiąc w jednostkach, ogarnia też zespoły ludzkie. W Northfield w stanie New Jersey, gdzie siedziałem na kurzej farmie, burmistrz Infield obruszył się. na wygórowaną ofertę na malowanie ratusza. His Honour zakasał wraz z 23 radnymi rękawy i sami pomalowali kosztem 30 dolarów (za piwo), zaoszczędzając 1470 dolarów.

Te obyczaje "zrób to sam" przefiltrowują się w rejony bardziej skomplikowane niż pomalowanie czegoś własnymi siłami.

Właśnie Fundacja Montalvo z jej niezliczonymi activities społecznymi jest takim ogromnym warsztatem "zrób to sam" w dziedzinach grafiki, amatorskich wieczorów recy-tacyjnych itp.

Od jakiegoś czasu co sobota na scence na świeżym powietrzu, gdzie zmarły fundator zbudował teatr grecki, rozlegają się uroczyste pienia. Jużeśmy tam mieli w tym teatrzyku koncert kwartetu, jużeśmy mieli koncert amatorskiej orkiestry z miasteczek okalających Montalvo (w epoce przedautomobilowej byłoby to niemożliwe), a teraz te pienia to próby chóru studentów i studentek ze stanowego college w pobliskim San Jose w połączeniu z amatorską orkiestrą z Los Gatos.

Przyszła wreszcie ta niedziela, kiedyśmy wysłuchali oficjalnie tego wszystkiego zebranego na kupę. Dominowały pienia religijne, ale wśród nich byli wszmuglowani nowocześni kompozytorzy, nawet Debussy.

W następny piątek - znowu pienia. Co to jest? - Próby opery.

W Los Gatos dziurę mi w zębie wierci dentysta, dr Payet-te. Okazuje się, że jego małżonka, którą jest przewodnicząca sekcji muzycznej tych wszystkich społeczności, wierci mi na swoją rękę dziurę w brzuchu tymi pieniamł operowymi.

- Sekcja plastyczna - mówię z westchnieniem - raczy nas co miesiąc wystawą wszystkich malarzy z okolicy, ale to się odbywa po cichu.

Ale pamiętając, że dla reportera nie ma nic nudnego na


świecie, łączę przykre z pożytecznym i ściągam z pani Payette szereg wywiadów.

To, co tu się robi - to objaw powszechny. W Stanach Zjednoczonych jest dwa tysiące stałych teatrów amatorskich. Płacą za prawo odegrania 25-50 dolarów, a jednak z tych nieznacznych opłat popularna sztuka zebrała około połowy swego ćwierćmilionowego honorarium.

Pani Payette pokazuje mi partyturę - opera, którą wystawiają, to jest Zuzanna Carlisle Floyda.

- Co to? Z chórem i baletem aż czterdzieści osób występuje?

- Prawda? - ożywia się Mrs Payette. - Szukaliśmy tekstu z najliczniejszą obsadą.

Okazuje się, że należy dać fun (ubaw) jak największej ilości osób. Sztuki teatralne dobiera się z najliczniejszą obsadą.

- Kiedy odczuwa się brak, miejscowa gazeta pomaga wezwaniami, jak np: Skąd wiecie, że nie możecie być na scenie? Jeszcze nam brak: czterdziestoletnich - dwu mężczyzn i trzech kobiet; pod trzydziestkę - dwu mężczyzn, dwu kobiet; pod dwudziestkę - dwu mężczyzn, trzech kobiet; po kilkanaście lat - jednego chłopaka, dwu dziewczyn.

Teraz ma ubaw całe miasteczko. Jeśli ,w sztuce listonosz przynosi list - sala wybucha śmiechem: toż to stary Jim-my, który od lat obsługuje okolicę. Jest wielka radość, kiedy rolę pastora, sędziego, doktora, adwokata, restauratora, policjanta powierzy się miejscowym autentykom. I na mundury, togi itd. nie ma wydatków.

A teraz falangą dochodzą rzemieślnicy: cieśle, stolarze, malarze, tapicerzy, elektrotechnicy, szwaczki, wszystko to zjeżdża po pracy, przywożą piwo, coca-colę, sandwicze, szyją, heblują, malują, instalują, majdrują - mają ubaw. A do tego dochodzi kilkudziesięciu notablów-patronów, co sfinansowali resztę kosztów - takich jak sprowadzenie fachowego reżysera albo zaangażowanie do paru głównych ról fachowych artystów.

Dzień, w którym ma być odegrana opera, przysparza niespodziewanie emocji żonie. Zapowiedzieli się do nas na kolację profesorostwo Sworakowscy z Hoover Institute i... Kiereński, były szef Rządu Tymczasowego w latach rosyjskiej rewolucji.


191

190


Staram się spędzić dzień na normalnej pracy, zamykam sią w studio, ale cóż...

- Ja tylko chciałam ciebie zapytać - wsuwa żona głową - że pewno Kiereńskiemu byłoby przyjemnie zjeść kulebiaka.

Bardzo się ożywiam na ten pomysł, bo i mnie byłoby przyjemnie.

- Ale cóż - mówi żona - nie umiem robić kulebiaki. Ledwom ponownie zdołał się owinąć w kokon wzniosłego natchnienia, znowu żona:

- Ja ciebie bardzo przepraszam, ale wiesz, ja myślą, że on na pewno lubi bliny z kawiorem. Kto by nie lubił!... Czuję, jak ślinka tryska.

- Tylko, wiesz, nie umiem blinów robić.


Jak długo w siodle?

Poczynamy wysuwać się coraz bardziej z Montalvo w okolice. W sam miąższ prowincjonalnej Ameryki. Najprzód odbywamy wycieczki bliższe - pisałem już o zwiedzeniu "Mystery House". Dzisiaj jedziemy do odległego o 70 km Salinas na rodeo, które jest wielką doroczną uroczystością tej prowincji nad oceanem.

Przedwczoraj, kiedy wracając z kolejnego wypadu popijałem kawę w jednej z przydrożnych "lunchonetek", wwaliło sią kilku szoferów ciężarówek. Wszyscy obyczajem stanów południowych z wielkimi coltami u pasów.

- Ile pan dziś zrobił mil? - spytałem dryblasa siedzącego koło mnie przy barze na kręcącym się taborecie.

- Czterysta. Jeszcze jadę sto.

- To ładny kurs - pięćset mil w ciągu jednego dnia. Ile czasu pan będzie miał na odpoczynek?

- No, jutro zaczynam dwutygodniowy urlop.

- Rybki łapać?

- Nie, cielaki.

Okazało sią, że rokrocznie urlopy spędza na braniu udziału we współzawodnictwie kowbojów. To sią zwie rodeo.

Jest to sport ludowy. Współzawodnictwo w opanowaniu dzikiego mustanga, wojowniczego byka, w łapaniu cieląt na lasso. Umiejętności dnia codziennego w ranchach. Tak jak w Kanadzie widziałem mrożące krew w żyłach zawody flisaków, przelatujących na tratwach wodospady, nurkujących po zluzowany bal pod wielkimi powierzchniami pokrytymi drzewem.

Te widowiska igrania ze śmiercią są szlachetniejsze niż corridy i nie mniej pasjonują. Mój szofer wpłaca 100 dolarów za udział w możliwości połamania żeber w zamian za nadzieję otrzymania nagrody pieniężnej. Zresztą te nagrody (duże, bo wynoszące na całą Amerykę 3 miliony dolarów rocznie) idą w ręce tuzów. Owszem, są tacy: na 3000


193


członków "Rodeo Cowboy Association" pięćdziesięciu zarabia ponad 10 000. Ale gwiazdy kowbojskie zarabiają dużo więcej. Taki Jim ShouJders w roku zeszłym sam jeden uszczknął z tych trzech milionów 43 000 dolarów. Co prawda, jak dotąd, miał złamane oba obojczyki, obie nogi oraz dwa złamania w kostkach. Kolana miał wywichnięte tylokrotnie, że je musi obandażowywać stając do zawodów.

- No, ty masz takie same perspektywy. Większe perspektywy, że złamiesz ten swój długi nochal, niż że zarobisz jednego centa - mówi kolega.

Drab uśmiecha się dziecinnie i rozbrajająco. On sam to wie.

Taki to materiał ludzki, z którego się wiedzie ten pyszny folklor.

A koński?

W 1846 roku dzielny porucznik Ulysses S. Grant, późniejszy wódz naczelny w Wojnie Domowej, poprzedzając z oddziałem kawalerii siły główne w wojnie z Meksykiem, wyjechawszy na wzgórze, ujrzał szeroką prerię, pokrytą od skraja ruchomym morzem dzikich mustangów.

Świetny jeździec patrzył zdumiony na konie karę, siwe, myszate, gniade, bułane, kasztany, taranty, okiem nie mógł tego ogarnąć. A że, między nami mówiąc, ów późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych lubił popijać do tego stopnia, że musiał opuścić po skończonej kampanii wojsko, więc też sobie przecierał oczy, usiłując się upewnić, że to nie miraż.

Ale to nie był miraż. Tak oto rozpłodziły się przywiezione przez Hiszpanów mestengos,- ten. "wagabundy", że w 1800 r. oblicza się ilość dzikich koni w Stanach Zjednoczonych na około dwa miliony.

Zwykle to były stadka po kilkanaście, tzw. manada - ogier z żonami i dziećmi. Ale często łączyły się w ławice końskie, przepływające oceany stepów na równi z bezbrzeżnymi stadami bizonów.

I konie, i bizony spotkał jednaki los.

Z homeryckich wypraw po dzikie konie w folklorze amerykańskim przechowują się legendy.

W latach siedemdziesiątych był to biały jak m'eVo ogier. Przez szereg lat usiłowano go złapać. Wreszcie w 1882 roku

194


poszedł za nim czterodniowy pościg na przestrzeni 300 mil, przy czym napastnicy zmieniali wierzchowce. Biały ogier, wpędzony na grzbiet skały wąsko wchodzącej w bagniska, skoczył i zatonął.

W latach osiemdziesiątych uganiano się za ogierem o srebrnej grzywie i srebrnym ogonie. Wpędzony wreszcie do zwężającej się zagrody, zwalił kolejno z koni czterech kowbojów, po czym przesadził palisadę i uszedł. Długie lata po tym migała napastnikom jego srebrzysta grzywa, nazywano go widmem, nigdy już nie dał się złapać.

Starzy kowboje, słysząc grzmot, mówili, że to duchy mustangów galopują po pastwiskach niebieskich.

Bizony wyginęły w latach osiemdziesiątych, dzikie rumaki jeszcze i dzisiaj przemierzają prerie, ale obliczają, • że liczba ich nie przekracza dwudziestu tysięcy. Jadąc samochodem, nigdy się ich nie ujrzy nawet na najdalszym horyzoncie. Skrywają się w wąwozach, w zagajnikach.

Bo też zły czas przyszedł na nie, kiedy stepy poczęły się zagęszczać farmami, a w 1934 roku wyszło prawo o do-dzierżawianiu gruntów rządowych przez farmerów do wypasu coraz poszerzających się stad.

Farmerzy obliczyli sobie, że jeden koń zjada 25 funtów trawy dziennie - tyleż co krowa albo pięć owiec. Zaczęło się tępienie mustangów. Lotnicy, lecąc tuż nad ziemią, wypłaszali je warkotem motorów, konna obława pędziła je do zakamuflowanych zagród. Zdarzały się między pojma-nymi zwierzętami konie z klejmem - tych zbiegów zwracano właścicielom. Mustangi specjalnie ogniste kierowano na rodea, reszta zaś była sprzedawana na rzeź po 6 centów za funt mięsa.

Przywykłem z młodości, jakie to debaty prowadziło się na jarmarkach, sprawdzając zalety koni, jakie to subtelne były rozróżnienia. Ścisnęło mi się serce, kiedy dowiedziałem się, że rzeźnia płaci od konia, nie zaglądając mu w zęby, po 10 centów za funt, choćby to był derbista świata. O mechanizacjo!

Po drugiej wojnie, kiedy fabryki żywności dla kotów, psów i innych zwierząt domowych stworzyły wielkie zapotrzebowanie na mięso końskie, wybił ostatni akt tragedii szlachetnego zwierzęcia.

Teraz zrobił się gwałt - gdzieś tam po zapadłych kątach tuła się te dwadzieścia tysięcy rumaków, na których

195


Irokezi, Apacze, Komańcze atakowali ongiś "blade twarze".

Można je ujrzeć tylko na rodeo.

Po rumaku, po jeźdźcu, jak ten Jim Shoulders, niech mi wolno będzie zaprezentować trzeciego bohatera rodeo - dwugarbnego byka brahma o ostrych rogach i wściekłym spojrzeniu.

Potomek licznych pokoleń bydła rodzącego się w stepie, nie znającego, co to stajnia, przetrzymującego zarówno upały, jak śnieżyce, jest. brahma-bull typem wojowniczym, przed którym niech się schowają nawet bojowe byki hodowane w Murcji, w Hiszpanii.

Dla ujarzmienia tego zdziczałego stepowego bydła używane są środki nie znane rancherom dawnych generacji. Na ogrodzeniu siada kowboj z karabinkiem; pociski są ładowane środkiem oszałamiającym; trafiona sztuka przez trzy dni posuwa się jak lunatyk, nie usiłuje wyłamać, nie toczy walk z innymi bykami.

No, ale dziś, na rodeo w Salinas, zobaczę i mustangi, i byki brahma nie uspokojone.

Bywałem już ha rodeo w Nowym Jorku, w Madison Sąuare Garden. Ale tu, w sercu Kalifornii, będzie to rodeo bardziej bezpośrednie. Wszyscy już od tygodni szaleją. Dziś w gazecie na własne oczy czytałem, że niejaki Jim Rench z Manili na Filipinach przyleciał specjalnie, żeby zobaczyć rodeo w Salinas.

Przyjeżdżam wcześniej (bilety mam zawczasu kupione), ale ten swoisty odpust już jest w pełnym rozmachu. Stoją niezliczone auta służące do przewożenia wierzchowców - każde z wąskim przedziałem na jednego lub1 na dwa konie. Niezliczone tłumy dzieciaków, z których rozrostem Ameryka nie dała sobie równie łatwo rady, jak z mustangami, ubranych po kowbojsku, z pistoletami przy pasach, urządzają indiańskie pościgi i łapią na lassa małe, postrojone dziewczynki, idące z mamusiami. Szczęściarze paradują konno na łękach przed tatusiem. Wielkie ilości bud z atrakcjami, z jedzeniem, z napojami. Pięć wielkich cystern z wodą. Jest jeszcze jeden plagiator misia zakopiańskiego, człowiek przebrany za niedźwiedzia. W tym gorącu! Reporter miejscowego pisma donosił nazajutrz, że w tym jednym dniu człowiek ten stracił osiem funtów na wadze.


Zgiełk się ucisza, głowy zwracają się w jednym kierunku: nadciąga defilada. Najprzód orkiestra dęta w operetkowych strojach, w pióropuszach, w epoletach, w sutych szamerunkach. Poprzedza ją "majoretka", dziewczyna w wielkim biało-złotym czako, w biało-złotej huzarce, z nogami nagimi aż do "fig", w białych safianowych butach. Dziewczyna, przechylona do tyłu, balansuje złocistym buzdyganem na długiej obsadzie, stylizowanej na taką, jakiej używają kapelmistrze wojskowi. Buzdygan raz po raz wylatuje z jej ćwiczonych rąk na ogromną wysokość i jest łapany przy niemym podziwie publiczności.

Za orkiestrą - oni! Półbogowie. Bronco-busters - ujeż-dżacze dzikich koni. W siodłach kutych srebrem, w głębokich strzemionach, ze zwojami lassa. Dziś czytałem wywiad ze słynnym kowbojem Kramerem.

- Nigdy nie byłem ranny poważnie - mówił krzywo-nosy Kramer - raz mi nałożyli pięć szwów na łbie; nos, ręce, nogi łamałem kilka razy, a spośród żeber ostatecznie dwa tylko nie są złamane ani razu. Koń raz mi stąpił na twarz, wszystkie zęby poszły. Tak że w sumie nie mogę powiedzieć, by mi się co przytrafiło.

No, a za nimi - głębokie fale jeźdźców-amatorów, którzy zjechali na to końskie święto. Reporter miejscowy naliczył ich dziewięćset czternastu. Gdyby z piętra ich obserwować, to pewno byś nic nie ujrzał pod zwartym dachem olbrzymich sombreros, nieraz srebrem kutych.

Za nimi kowboj-śpiewak. Cały złoto-biały. Stojąc w siodle, śpiewa tęskne piosenki kowbojskie.

Na końcu trzech klownów: jeden jedzie stojąc na dwóch koniach, inny przewija się żmijką, płynąc pod końskim brzuchem i przez kark.

Wwaliliśmy się za nimi w szerokie bramy rodeo. Usadowiliśmy się na amfiteatralnych ławach stadionu i zaraz tłum ścichł: na boisko wjeżdżał we wspaniałym krótkim kurs--galopie słynny Biały Jastrząb na jeszcze słynniejszym Apaczu.

Apacz, śliczny tarant, jest bez siodła i bez uzdy. Biało ubrany Indianin we wspaniałym stroju z piór na głowie, siedząc na oklep, jest jedną całością z koniem. Koń kładzie


197

196


się przed nim, zasłaniając swego pana przed ostrzałem, odbiega na dany znak, wreszcie następuje wzruszający finał. Biały Jastrząb udaje ciężko rannego. Do leżącego podbiega koń, kładzie się przy nim, podsuwa się grzbietem, robi szereg usiłowań; ranny obejmuje go za szyję ręką, nogą za kadłub; koń wolniutko, ostrożnie powstaje i wynosi bezwładnego jeźdźca z boiska. Po chwili wlatują jak wicher: Apacz, wspięty dęba, Biały Jastrząb, uczepiony grzywy, wykonują obrotowy piruet żegnający widzów.

Teraz, kiedyśmy uleli z puchara cieniom przeszłości, wszystkich oczy zwracają się na wąskie drewniane zagrody; biją w nich kopytami dzikie mustangi - bioncos.

Widziałem kiedyś film historyczny, w którym rycerzy w ciężkich zbrojach podejmują windą i opuszczają na podstawionego konia. Coś podobnego jest tutaj. Zawodnik jest opuszczony z góry na siodło i natychmiast otwiera się przegroda, z której wywala się rozwścieczony mustang. Jest on tak osiodłany, że pasy skórzane idą mu pod brzuchem, pod ogonem - to jest nie koń, a końska błyskawica gniewu, nie ma mowy, żeby ktoś jeździł konno na piorunie. Toteż regulamin zawodów uznaje za zwycięzcę tego, kto się utrzyma na bronco przez dziesięć sekund. Ale czy znajdzie się taki? Jeśli nie - to nagrody przydziela się podług ilości sekund.

Otwiera się przegroda po przegrodzie; parę końskich wściekłych piruetów i jeźdźcy sypią się jak ulęgałki.

Megafon ogłasza: "Siodłamy bronco Death Yalley, znanego łamacza kości. W przegrodzie numer trzy kowboj Bili Jenkins."

Szmer idzie przez trybuny. Widać nazwy konia i człowieka coś mówią.

Jenkins, / prawym napiąstkiem w skórzanej bandzie, z kolanem w bandażu - już siedzi na ogrodzeniu przegrody; wolno siada w siodło na ściśniętego ścianami klatki Death Yalley, wbija nogi w strzemiona, krzyczy: Outside! Trzy ćwierci końskiej tony eksploduje dęba, skok w bok, garb z podebranymi pod tułów wszystkimi czterema nogami i szyją. Jenkins siedzi u samej nasady szyi.

Kobiecy głos:

- Czemu on mu siedzi na szyi? Męski, wściekły:

- Mniej trzęsie!


Wybrała się rzeczywiście w czas z pytaniami. Garb... garb... garb... Róg brzmi...

Ach, więc dziesięć sekund? Jenkins chwyta drugą ręką za siodło. Teraz to mu wolno, bo przed upływem czasu może się trzymać tylko jedną ręką. Podlatują dwaj jeźdźcy z dwu stron, jeden z nich porywa Jenkinsa na siodło. Na trybunach piekło entuzjazmu.

Zaraz, zanim przyjdzie główna pointa, oczekują nas dwa mniej dramatyczne numery: popisy z lassem, wyścigi rydwanów, wyścigi sztafetowe kowbojek, wyścigi kowbojek ze zmianą koni, pętanie cieląt.

A wśród tego inne dystrakcje.

Popisuje się pan we fraku skaczący przez palące się obręcze. Efekt barwny, ale tani: za lat dzieciństwa przeskakiwało się przez płomienie stosu ku przerażeniu ciotek.

Lasso - piękny stary sport. Pod Santa Monica zwiedzałem sześćsetakrową ranczę, pozostałą po zmarłym Will Ro-gersie i utrzymaną jako park stanowy. Statua tegoż Ro-gersa jest ustawiona w Kongresowej Sali Posągów. Jego pomniki są rozsiane po całej Ameryce. W Oklahomie rocznica jego urodzin jest świętem obowiązującym.

A cóż to za bohater narodowy, ten świeżo beatyfikowany Rogers, który zmarł przed dwudziestu pięciu laty?

Nie, to po prostu mistrz lassa. Prawda, że potem stał się gwiazdą filmową, pobierającą do 200 000 dolarów od obrazu, prawda, że przy swoich trikach kowbojskich był to niezmiernie dowcipny pan chłoszczący swoją satyrą swoimi dowcipami, przeplatającymi kowbojskie triki, najpotężniejsze osobistości Stanów. Ale zaczęło się od lassa.

Rogers z dumą podkreślający, że ma w sobie 5/16 krwi Irokezów, był reklamowany przez cyrki jako "Irokeski chłopak, który potrafi na lasso złapać muchę za nóżkę." W każdym razie podobno łapał cielę za ogon. Jego trik, niedościgniony dotąd przez nikogo, to była "wielka kry-nolina", w której operował lassem stustopowej (około 35 m) długości.

Ta bardzo potrzebna w preriach umiejętność wystylizowała się w piękny i estetyczny sport. Po pojedynkach kowbojów, po pokazowych rzutach lassem o zdumiewają-


198

199


cej precyzji, z jednej z zagród wysypuje się rój panienek w krynolinach, symbolizujących uciekające krówki. Kowboje puszczają się za nimi w pogoń, świszczą lassa - łapią je bezboleśnie - wpół kibici albo za rączkę. -

A teraz praktyczny pokaz tego, co lasso znaczy dla kowboja. Łapanie cieląt.

Wypuszczone z zagrody pomykające cielę musi dopaść konny kowboj w ciągu jakichś ułamków sekundy, spaść na nie z siodła i spętać trzy nogi, tak aby nie mogło powstać. Sztuka, którą potrafi każdy kowboj. Zawody polegają na błyskawicznej akcji.

Już na wiele czasu przed rodeo huczało, że zobaczymy słynną klacz Babydoll - mistrza w tych zawodach, którą jej właściciel wynajmuje zawodnikom, zastrzegając sobie procent od uzyskanej nagrody. W roku zeszłym klacz przyniosła mu 75 000 dolarów. I to my zobaczymy.

Ale trzeba dobrze patrzeć, aby coś złapać na siatkówkę oka. Pointa bowiem akcji trwa dwie-trzy... sekundy. Cielak, dobrze już odchowany byczek wypadający z zagrody, jest konwojowany przez konnego kowboja, który pilnuje, by cielak biegł po prostej. Teraz jak piorun wypada Babydoll, zrównawszy się z cielęciem, wyciąga jak najbardziej przednie nogi w przód i tylne w tył, zniża się (tak że jeździec, trzymający sznur w zębach, zsuwa się łatwo na cielaka), odpryskuje w bok, aby nie krępować ruchów nóg kowboja, staje o dwadzieścia kroków i z zainteresowaniem obserwuje, jak kowboj schwytał cielę za głowę, zwalił pod siebie, spętał.

Mówią, że Babydoll tym jednym uderzeniem zarobiła dla swego właściciela 650 dolarów, a przecież powtarza swoje wypady z sześciu cielętami.

Teraz mamy efektowne wyścigi rydwanów, potem bieg sztafetowy, w którym współzawodniczą trzy zespoły po cztery kowbojki. W czasie czterokrotnego okrążenia toru pałeczka przechodzi czterokrotnie z ręki do ręki.

I wreszcie, czego nigdy nie widziałem - bieg na rozstawnych koniach. Są cztery okrążenia i za każdym okrążeniem ścigająca się dosiada nowego wierzchowca. Jest on prowadzony przez konnego kowboja, który mknie równolegle i amazonki przerzucają się w biegu.

200


Dosyć tych igraszek. Rogi ogłaszają srteer wrestling. Wre-stling - znaczy zawodnictwo, a właściwie ,,wykręcanie". Słowo jest używane jako nazwa catch as catch can (łap, jak się da), okrutne zawody, w czasie których zawodnicy wykręcają sobie członki. A więc - zapasy z bykiem.

Amerykanie twierdzą, że żaden toreador nie zgodzi się walczyć z bykiem brahma. Ot i teraz, nim skończą przygotowania, wypuszczają jednego takiego byka, przeciwko któremu staje toreador. Robi efektowną veronica, po czym kłania się kapeluszem i schodzi z placu, walczyć nie chce. To jest reklamowa lipa, ale tłum urągliwie ryczy.

Byki mają wypalone znaki. Kowbojom dają te znaki ciągnąć z kapeluszy. Oni wiedzą, które sztuki groźne, może niejeden zbladł, ale gdyby odmówił, zostałby zdyskwalifikowany na całe życie.

Zawodnik jest spuszczany na byka w tych samych zagrodach, ale byk nie ma siodła - tylko pas dookoła tułowia, za który zawodnik ma prawo trzymać się tylko jedną ręką. Czas jest krótszy niż dla mustangów - osiem sekund.

Żaden z zawodników tego czasu nie osiągnął. Żadnemu z nich nie rozbrzmiał róg. Sypią się po kilku woltach roz-żartej bestii, ale byk to nie koń, szlachetne zwierzę, które w szarży przesjcakuje leżących na ziemi. Tu grozi śmierć. I wówczas interweniują - klowni, którzy odwracają uwagę byka. Cóż za pogarda niebezpieczeństwa, co za zręczność, co za znajomość psychiki zwierzęcia!

W pewnej chwili klown chowa się w beczkę, byk z furią naciera, beczka rozłupuje się, byk podrzuca klowna na rogach, publiczność niemieje, by za chwilę skonstatować, że klown z uradowaną gębą wyłazi z drugiej beczki, a byk podrzuca na rogach akurat taki sam manekin.

No, wreszcie koniec z emocją. Na boisko wjeżdża urocza dama w stylizowanej kabriolce. Śliczny koń wykonuje pas w takt walca. Dama otwiera kosz z tyłu kabriolki, z którego wylatują malowane na czerwono i błękitno gołębie, wzbijają się w górę, zakreślają koło nad boiskiem i lądują - czerwone na grzbiecie białego konia i niebieskie na niebieskiej sukni damy.

Odpływamy pełni wrażeń, jakie nam dała mieszanina

201


Folies Bergere, cyrk Barnuma i nie podrabianego kowbojskiego autentyzmu.

- Wiesz - mówią do żony - to jest mądra rzecz dawać nagrodę nie za utrzymanie sią w siodle, skoro to jest niemożliwe, tylko za czas, przez który zawodnik zdoła sią utrzymać... nim zleci. Przecież w, zawodzie literackim na poniektórej tematyce tak samo nie udaje się utrzymać jak na bronco albo na byku brahma. Ale może opinia, jako niewidzialny sędzia, ocenia z chronometrem w ręku czas utrzymania się w siodle?


Podglądam milionerów

Żona, wyjrzawszy przez okno, spostrzegła jakiegoś mężczyznę z wysiłkiem dźwigającego pakę; kiedy wszedł na nasz taras i złożył ją, ocierając pot, powiedziała:

- Pan źle się skierował. Zarządzająca mieszka w pałacu.

- Surę, że dobrze. Do pana Wańkowicza.

- Zaraz męża poproszę.

Przybysz wyszczerzył zęby i przeszedł na polski:

- Szanowanie. Jestem chłopak warszawski ł przyturga-łem naszemu mistrzowi trochi bimbru.

Zaproszony do środka "chłopak warszawski" okazał się z Targówka, ściślej - z Brukseli, gdzie był przed wojną szoferem w poselstwie. Tam ożenił się ze służącą w innym poselstwie, Luksemburżanką, na którą dobywał pasa, jeśli nie chciała z nim rozmawiać po polsku. W czasie wojny znalazł się... gdzież by jak nie w resistance. Poty buszował, aż już niedługo przed końcem wojny nóżka mu się pośliznęła. Aresztowany przez gestapo, torturowany torturą wodną (specjalność paryskiego gestapo), po trzech miesiącach, tuż przed przyjściem Amerykanów zwolniony nagle z gromkim Sieg Heil, podnoszeniem łapy, trzaskaniem kopytami. Odurniały, został powiadomiony, że brat jego żony, ochotnik Luksemburga, poległ fur Vateiland.

Wrócił z Luksemburżanką na Targówek, ale babina poty mu kołki ciosała na głowie, aż wymienił Targówek na Nowy Jork, do którego przybyli już z synem ł głodowali. Kupił więc jakiegoś klekota i pchnął się aż do San Francisco, na wariata, bo nikogo tam nie znał.

Na drugi dzień w biurze pośrednictwa przyjęto go kordialnie:

- Żona mówi po francusku i gotuje? Pan jest mechanikiem samochodowym? Ależ to świetnie! Takiej pary szuka milioner pochodzenia francuskiego, Mr Benoist.


203


Pochylił się do przyciągniętej skrzynki, oderwał denko, począł ustawiać butelki:

- To szampan, a to koniak, a to sherry, a z win radzę, panie Wańkowicz, przede wszystkim spróbować ,,Pinot Chardonnay".

- Ale... Skądże to?...

- Przeczytałem w ,,Saratoga News", że polski pisarz zamieszkał w Montalvo, to myślę, że musowo go trzeba uczcić.

- Ale... tyle butelek?...

- Co to dla nas znaczy? Tysiące takich butelek mamy.

"My mamy" oznaczało milionera, p. Benoist, i jego.

A więc miałem przed sobą przedstawicieli bardzo dobrze płatnej profesji - tzw. couple, stadło małżeńskie. Couple jest to obiekt niezwykle poszukiwany, bo dopełnia się pracą i daje gwarancję ustatkowania. A jeszcze takie couple - z językami, gotowaniem i szoferką.

Duża ilość emigrantów podejmuje ten zawód, który, mimo że doskonale płatny, jest niechętnie uprawiany przez rdzennych Amerykanów. Po bogatych domach znajduje się służba murzyńska, po jeszcze bogatszych - filipińska, a dopiero na młlionerskich szczytach - biała.

A oto obrazek:

Przyszła do nas ze ściśniętym sercem i dwiema butelkami francuskiego szampana, którego tu nie piją nawet zamożni ludzie, kontentując się szampanem kalifornijskim.

Straciła w wypadku samochodowym męża, z którym właśnie przyjechała do Ameryki na dobry kontrakt. Została sama, bez środków do życia, z dziewięcioletnim synkiem, bez dachu i bez znajomości języka. I z fochami z Polski, które kazały się wprowadzać z dwiema butelkami szampana.

- Jedyne, to mogę pani poradzić, to posada housekee-per. Każdy kraj ma swoje eufemizmy. W Polsce służąca nazywa się gosposią, a w Ameryce housekeeper - mniej więcej to samo.

Tak się oto pobożnymi wybiegami językowymi osłania wstydliwy fakt - służenia personalnie jednego człowieka drugiemu człowiekowi.

Pani z szampanem, dopytująca sią - jakby nie widziała


naszych dwu ubogich pokoików z pięcioma krzesłami - ,,w jakie dni państwo przyjmują?" była porażona. Jak to? Ona, żona inżyniera, a przy tym z domu...

- Żona, moja pani - zniecierpliwiłem się - jest też "z domu".

Wtedy na spłoszone "och, ja wiem, och - a jakże" jedna "z domu" drugiej "z domu" wylała całe doświadczenie służącowskie. Gorzej - posługaczowskie. Zgorszenia przygniotła miażdżąca wiadomość: "Dziesięć dolarów dziennie murowane."

Żona oszczędziła inżynierowej z fochami swego pierwszego doświadczenia: służby u młodej Włoszki, która jej mówiła "Sophy" (żona ją tytułowała Madame, nie zaś zwyczajnie Missis). Włoszka dała jej trzy małe ściereczki i kazała szorować podłogę w suterenie. Potem poszedł ustęp, ale przy myciu lustra okazała się zostawiona plamka i "gar-kotłuk", któremu "wszystko z rąk leci", został wylany z wypłatą jednej dniówki.

W jakiś czas potem otrzymaliśmy od inżynierowej rześki telefon: czy nie zechcielibyśmy przyjechać do niej na lunch.

W pewnym miejscu z drogi publicznej zboczyliśmy w bramę z napisem "Droga prywatna". Jechaliśmy z pół kilometra pięknym parkiem, aż przez starodrzew zabłysnął wielki basen kąpielowy.

Inżynierowa była tu na służbie u prezesa trustu bankowego. Zajmowała oddzielną trzypokojową willę z garażem, z wozem dla niej przydzielonym (na gwałt uczyła się prowadzić), 7 ostatnim modelem telewizora, dywanami, wszelkimi urządzeniami.

Jej państwo mieszkają w Nowym Jorku, a do tej swojej posiadłości przyjeżdżają od piątku wieczorem do poniedziałku rano. Przez resztę tygodnia ma więc święty spokój. Nadto, wkrótce wyjeżdżają do Europy na dwa miesiące. Do sprzątania przychodzi posługaczka (to właśnie ta początkowa kariera mojej żony), do mycia szyb kto inny, ogród utrzymuje ogrodnik, pralnia zabiera całe pranie i jej osobiste też, sklep dosyła wszystkie wiktuały na zamówienie telefoniczne. Inżynierowa ma - poza mieszkaniem, utrzy-


204

205


maniem, opraniem itd. - dla siebie i syna 250 dolarów na rączkę.

Otworzyła szafę, w której wisiało sześć liberyjnych sukienek nylonowych - trzy czarne do podawania do stołu, trzy barwne dla usługi w dzień.

- Cóż więc pani robi?

Inżynierowa już była zrobiona na bóstwo; potrząsnęła ondulowaną główką i roześmiała się:

- Reprezentuję.

Okazało się, że nawet koktajlu przyrządzić nie umie ani usmażyć pancake, szablonowego codziennego placka-blina zjadanego przez Amerykanów przy rannym śniadaniu. Ale tacy mili są ci jej chlebodawcy: sami to robią. Cenią sobie, że im usługuje "ktoś".

Minęło jeszcze kilka tygodni i ktoś zadzwonił do naszych drzwi. Stała za nimi ondulowaną, ale spłakana i bez szampana. Co najgorsza - wylana.

- Przez tę wydrę!

Okazało się, że "wydra" (nb. była sekretarka pana prezesa) chodziła w corące dni w szortach. Inżynierowa, że też nie jest od macochy, pojawiła się również w szortach, ignorując sześć nylonowych sukienek.

- A przecie prezes nie miał nic przeciw temu.

I ja tak przypuszczam.

Kiedy myślę o ogromnej liczbie "służących do wszystkiego", na które sobie mogła pozwolić byle żona drobnego urzędnika, o tych nowoczesnych niewolnicach pozbawionych wszystkich praw, gnieżdżących się na "pawlaczach" (specjalnie zbudowanych w kuchniach nadbudówkach), mających pół dnia wychodnego raz na dwa tygodnie, nie mających żadnych określonych godzin pracy, widzę miarę czasu, jaką przebył problem służby domowej. Służba ta, w znaczeniu "Marysi do wszystkiego", noszącej węgiel z piwnicy, odprawiającej wielkie pranie, towarzyszącej chlebodawczyni z koszem po zakupy i mającej za całą dy-strakcję widok z okna oficyny na studnią zaplutego podwórka, na której koleżanki po fachu wytłukują z ciężkich dywanów tumany pyłu, zanikła w Ameryce dosyć wcześnie wraz z lepszymi zarobkami w fabrykach, ale stary jej kształt kołatał się, aż doprowadził klasę służących niemal do zaniku. Pojęcie stało się tak obcym w sferach nawet upper middle class (wyższa średnia klasa), że i żony dobrze


v zarabiających lekarzy czy inżynierów nie mogły sobie wyobrazić stałej służącej w domu.

Pewna Polka, która znalazła się w Ameryce jako siedemnastoletnia dziewczyna w 1940 r., tu skończyła college i i uniwersytet, tu wyszła za mąż, pojechała wraz z mężem ; inżynierem, który był delegowany do Niemiec, na roczny i tam pobyt. Otrzymaliśmy od niej zabawny list. Okazało się, że już czekała zainstalowana służąca i kiedy mąż, przywożąc ją ze stacji kolejowej, powiedział: "Zostaw te walizki, Emma wniesie", młoda kobieta, przyzwyczajona do służby w dzieciństwie, doznała uczucia tak wielkiego zażenowania, że nie wiedziała, jak tej Emmie, która była od niej starsza i słabsza, w oczy spojrzeć.

Wraz 7e wzrostem zamożności, pchnięciem do fuli tim" job (całodziennej pracy) dwudziestu ośmiu milionów kobiet, wynoszeniem się mieszkańców miast na przedmieścia z dojazdem do pracy, co zwiększa ilość godzin poza domem, problem służby domowej znowu powrócił na tapetę. W ciągu siedmiu lat, jakie przebyłem w USA, liczba usługują-l cych w domach zwiększyła się o 50%. Ameryka w 1956 roku liczyła 1971 000 służących, kucharzy, kucharek i po-sługaczek oraz 50 000 lokai.

Poza tym specjalnością typowo amerykańską jest baby--sitting, siedzenie przy dziecku. Powodem tego jest szalona rozrodczość Ameryki (od 1944 r. urodziło się 55 milionów dzieciaków). Obliczono, że w ciągu jednego roku ro-i dzice amerykańscy, aby kupić sobie choć kilka godzin od-f poczynku od milusińskich, wydali miliard dolarów. Ściślej mówiąc - 989 milionów.

Baby-sitters to przeważnie młodzież szkół średnich. "Ba-bysitteruje" 48% uczennic Ameryki - (zarobiwszy w ciągu roku 670 milionów) i 23% uczniów (tylko 319 milionów dolarów). Połowa szkół wprowadziła lekcje baby-sitting. Jedenaście milionów połączeń telefonicznych tygodniowo nadają oszalali rodzice w poszukiwaniu baby-sitteis.

"Proszę pani - pisze do żony milutka nasza znajoma, ;• dwunastoletnia polska dziewczynka - ja już jestem cariier l girl, pracownica zawodowa, bo mam co sobotę wieczorem

baby-sitting i zarabiam za to siedem dolarów." , Dodać należy, że dziecko śpi, a pilnująca go dwunasto-' latka patrzy na telewizję, a jak jest starsza, to nieraz przyj-


207

206


muje boy-lrienda (chłopca-przyjaciela - również specjalność tutejsza) i popijają sobie z zapasów gospodarzy.

Instytucja ta jest tak rozwinięta, że zdarza się, że same dzieciaki dzwonią do agencji, żądając przysłania baby-sit-

tera.

W ogóle dzieci amerykańskie są przedsiębiorcze. Niedawno policja otrzymała telefon. Dziecinny głos prosił o niezwłoczne przysłanie policjanta, bo "straszna rzecz może się zdarzyć". Policjant zastał pięciolatka schowanego w szafie, który wylazłszy poinformował, że zwalił lustro i jak matka wróci, to bez ochyby zerżnie mu skórę.

, Do dóbr Mr Benołst jadę terenem winnic kalifornijskich. Pisałem już bodaj, że w tym błogosławionym klimacie po gorących dniach nie ma takiej nocy, by się człek nie okrył lekkim pledzłkiem. To gorąco z tym chłodzeniem na przemian doskonale robi winnicom. Winorośle "Cabernet Sau-vignon" importowane z Bordeaux albo "Pinot Noir" z Bur-gundii świetnie tu się zaaklimatyzowały.

Monsieur Benoist należy w hodowli win do szeregu pionierów, jakich Ameryce dała Francja. 23 000 hektarów winnic w tym błogosławionym terenie należy do niego.

Sam Mr Benoist mieszka w różnych swoich rezydencjach, w górach, nad morzem, w San Francisco, tu bywa rzadko. Posiada dziesięć cadillaków, trzy samoloty, w czym jeden przerobiony z bombowca na jacht powietrzny z sypialniami i salonem. Ma jacht morski, kosztujący ćwierć miliona

dolarów itd. Chłopak więc z Targówka i Luksemburżanka mają tu

good time.

Przyjmują nas obiadem, z którego to pamiętam, że były jaja bażancie, kuropatwie i przepiórcze, trufle i pasztet

sztrasburski.

Luksemburżanka mówi zabawną polszczyzną z Targówka.

- Good time nie zawsze mamy, panie Wańkowicz. Co raz, to pan Benoist telefonuje z Nowego Jorku.

- Mieszka tam w hotelu "St. Denis" - ekskluzywny hotel, który przypadkowych gości nie przyjmuje (przyp. M.W.) - wtrąca z rewerencją eks-szofer - za pokój szofera płaci 25 dolarów dziennie.

208


- Nie przeszkadzaj. Telefonuje, żeby przyjąć dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści osób, a zdarzyło się raz sześćdziesiąt - cała konferencja. Goście przylatują samolotami pana Benoist. Pan Benoist dyktuje menu i nieraz sam nie przyjeżdża, tylko przysyła z San Francisco księżnę Romanów (kuzynkę eks-cara), która jest panią domu. Ale przecież wszystko na naszej głowie. Dobrze, że jest dobry szef kuchni - Francuz i kwalifikowany kuchcik.

- Jedz pan, panie Wańkowicz, pij pan - zaleca rodak - przecie nie kradzione, należy nam się.

- Jakież wynagrodzenie mają państwo za swoją pracę?

- Oboje z żoną mamy dziewięćset dolarów miesięcznie, mieszkanie, pełne utrzymanie, samochód i benzynę do niego, pomoc lekarską i lekarstwa, możemy przyjmować swoich gości, dawać im wina reklamowo, byle nie odpłatnie, i mamy pokryte koszty ubrania, w jakim chcemy zakresie. Ile pan, na przykład, płaci za buty?

- No, od piętnastu do dwudziestu dolarów, bo ja kupuję te najdroższe (przeciętnie but kosztuje 8-10 dolarów - przyp. M. W.).

- Racja pańska. Ale są jeszcze droższe, ze Szwajcarii, ręcznie robione. - Wyciągnął nogę: - Trzy pary takich butów po 35 dolarów w tym roku kupiłem.

Ubrania gotowe najwyższej klasy i z najlepszego materiału kosztują 90 dolarów. Ale mój rozmówca płaci po 150 dolarów za robione na obstalunek. I wszystko na koszt chlebodawcy.

- Podatek dochodowy też za mnie płaci pracodawca. Dobrzy ludzie. Byli w zeszłym tygodniu. Moja żona rozbierała panią Benoist i pani Benoist nagle jej mówi:

"Dlaczego macie telewizję typu zeszłorocznego? Już ukazały się nowe modele. Kupcie sobie."

Idziemy obejrzeć wytwórnię win, gdzie na taśmach wędrują przemyślne butelki, kolejno podstawiając się do napełniania, korkowania, etykietowania. W piwnicach widzimy olbrzymie beczki, dwa razy wyższe od wzrostu człowieka. Pomiędzy nimi chodzi z miną maga człowiek w białym fartuchu z jakimś skomplikowanym przyrządem. Coś mierzy, coś decyduje, co dolać, czego ulać, jak temperaturę uregulować, robi wrażenie czarnoksiężnika.

209

Mr Benoist produkuje kalifornijskie sauterny, burgundy,

U Królik i oceany


chablis i bordeau, koniaki, sherry i szampany. Ale firma jest w pogoni za wprowadzeniem "vin rosę".

Długie lata nie znałem "vin rosę", aż kiedyś przed wojną podano je u magnata cukrowego w Belgii, u którego byłem jako delegat polski na międzynarodowy kongres reklamowy.

Nie jest to wino białe, a przecież podaje się je mrożone. Tłoczy się je z czerwonych winogron, ale czerwone winogrona mają biały miąższ, a kolor czerwonym winom nadają łupiny.

Sekret fabrykacji dobrego wina różowego to usunięcie w czas z procesu łupin, tak że zostaje po nich tylko zaróżowione, ale nie czerwone wino. Atuty Mr Benoist - to odmiana winorośli "Grenache", importowanej z doliny Ro-danu oraz uchwycenie odpowiedniej chwili, kiedy należy usunąć łupiny. Dlatego to mag w białym fartuchu ma taką tajemniczą minę.

Mr Benoist już dostał za ten rodzaj wina złoty medal i wiele wkłada w jego lansowanie.

Idziemy teraz po obejściu, oglądamy klatki z bażantami, kuropatwami i przepiórkami, oczekującymi, że je podleją winem "rosę" (myślę, że te bankiety pod batutą księżny Romanów są nie tylko snobizmem, ale i promotorem wprowadzanych marek).

Trzy wierzchowce stoją na stajni, nikt na nich nie jeździ.

Wracając do domu, oglądamy podręczną piwnicą, spiżarnię ze skrzyniami kawioru z bieługi, oglądamy suterenę, w której zaimprowizowano mały Paryż. Jest to róg ulicy z autentyczną paryską latarnią oświetlającą ladę bistro. Na ścianie bistro wisi seria obrazów Powrót z Elby, za które zapłacono 18 000 dolarów. Nawet w ubikacji powieszono sceną z paryskiego domu publicznego. Miejsce nieponętne, temat ujęty pornograficznie, ale rysownik klasy najwyższej.

Na odjezdnym pijemy zamrożonego szampana. Luksem-burżanka poszła ścinać róże dla żony. Jej mąż jest nieco upojony szampanem, a nieco... swoją karierą.

Raz po raz jeździ na polowania do pawilonów myśliwskich swego pana, śpi na jego łóżkach, strzela z jego strzelb. Ma dodatkowy obowiązek: raz na dwa tygodnie wozić do strzyżenia dwa pudle. Jednorazowe strzyżenie ko-

210


sztuie dwadzieścia dolarów, para tych pudli kosztowała 1200 dolarów, stale do nich przyjeżdża weterynarz.

Pudle są nikomu niepotrzebne, bo właściciel ich nie widuje.

Mój znajomy bardzo sobit chwali posadę. Jest na niej od dwu lat, zdążył już kupić w okolicy dom za siedemnaście tysięcy dolarów. Jestem uprzejmy i nie obliczam, jak się to sfinansowało.

Jestem ubawiony tym podglądaniem życia milionerskiego przez lokajską dziurkę od klucza.

Ja też już mam nieco w czubie. Przymrużam oko i pytam:

- Słyszałeś pan o tej wiecznej zapałce, której wynalazcę przekupił kartel zapałczany i wynalazek leży zamknięty na wieki wieczne w szafie ogniotrwałej? Boby inaczej - dmuchnąłem w rękę - z całego przemysłu zapałczanego nie zostało prochu ani popiołu. Nie słyszałeś pan? No to posłuchaj - zawiesiłem dramatycznie głos - cała ta winiarnia niedługo nic nie będzie warta.

Wszyscy winiarze drżą, ile dni będzie operacji słonecznej, a jakie składniki ma ziemia, a jakie woda, a jak się to w którym roku łączy, a który rocznik jest dobry, a który - klapa.

No i cóż, na ostatni festiwal winiarski włamał się ze swymi winami facet, niejaki Korn, który wszystkie te obawy ma, już wiesz pan, gdzie? Szwaby piły jego "liebfraumilch", jego "niersteiner domthal" mlaskały językami, opylił tego w ciągu roku za trzy miliony marek.

Gdzie, co, jak? Powstał gwałt. Przecie on ma niedużą winnicą, skąd tyle wina? Zaczęli śledzić, wyśledzili, że współpracuje z nim chemik i że coś za wiele kupują chemikaliów, które nic wspólnego z winami nie mają. Jakieś machiny postawili - to im wolno; miejscowy kontroler, fachowiec, nigdy nic zarzucić winom tego Korna nie mógł.

Tymczasem, - Korn z tym chemikiem wynaleźli sposób: mieszali dwie części soku z najtańszych winogron z ośmiu częściami wody, do tego dodawali kwasu cytrynowego, kwasku winnego, potasu, gliceryny i jeszcze czegoś, ale nie powiem, bo pan zaraz kopnąłbyś się do fabrykacji.

Aż pewnego razu chemik widafc był pod gazem, coś tam nie w proporcji domieszał i zrobił się gwałt, inspektor stwierdził, że cała partia wina jest do dużej Anielki.

Dopieroż zawrzało, związek winiarzy podał Korna do są-

211


du. Pieklą się na to Schweinerei, wyzywają Korna, że jest yoltverdammter Weinpanschet und Wein/a/scfter.

Ale czy sąd im przyzna rację, jeśli popije sobie próbek i powie, że produkt jest echt i wunderbar?

A wtedy co będzie? Co będzie, jak każdy restaurator powie: "Jeśli to tak łatwo mieć dobry "liebfraumilch", to i ja sam potrafię pójść do najbliższej apteki."

Tak, tak - nalej no pan jeszcze - wtedy cóż zostanie z Wein, Weib und Gesang? Wino będzie z apteki, śpiew z Płyty, a kobieta? Kobieta, szanowny panie... - zaciąłem się widząc panie wracające z różobrania. - I cóż będzie wówczas z pana Benoist, jego dziesięciu cadillaków i trzech aeroplanów? Nalej no pan, gorzko mi się robi, jak pomyślę o tym.

Chłopak z Targówka nalał, ale nie wydawał się przejęty moim kasandrowaniem.

- Spokojna głowa, panie Wańkowicz. Może i w Ameryce byli frajerzy, ale się dawno skończyli. Kto takiemu Benoist da rady? Taki jeden to na czterech łapach biegnie. Benoist jeszcze więcej niż na winach zarabia na sieci domów warrantowych, które ma po całej Ameryce. Jedną łapę mu podbijesz, to na trzech śmiga, że hej! Nie ma takich, co by nam dały rady. A bomba atomowa to pies?

- Jakeś się już do bomby dogadał, to się lepiej idź przyłóż - mówi jego rozsądna małżonka.

- Bomby się panu zachciało? - wyzwierzam się.

- Chodź już, jedziemy - mówi moja druga rozsądna.

Siedliśmy w wóz wypełniony różami. Ale to nie Dionizos wśród nich jedzie z winem na skroni, tylko, można powiedzieć, Zeus wschodnioeuropejski, rozjuszony na tę prowincję amerykańską, która w ciepłych pieleszach wygód marzy o bombie atomowej. A ta wiara we współczesnego Boga--Technokratę? W jakiegoś ustokrotnionego Mr Benoist, którego żadne siły nie przemogą?

Wóz zatoczył się na słupek i Smrodek Dydaktyczny powiada:

- Prześpij się, Pusiu.

Stare dawne obyczaje z Europy. Jakże się chętnie ucinało drzemkę pod oliwkami. Ale na tych cholernych hajwe-jach...

Żona rozkłada pledy na obrzeżu winnicy, siada u wezgłowia i poczyna:


- A-a-a, kotki dwa...

Narastający śpik walczy z rozdrażnieniem. Kotki dwa

zaczynają znosić złote jajka. Budzę się i widzę żonę i win

nicę, i pytam siebie, że widać nie śpię, że to na trzeźwo wy

myśliłem. I znowu kotki, i znowu złote jaja, z każdego jaja

wyfruwa sto samolotów, z każdego samolotu sypią się jaja

złote i srebrne. Te srebrne to bomby atomowe, z tych zło

tych z każdego rodzi się sto kocurów, a już znacznie wię

kszych, każdy znosi jaja złote - już większe, z każdego

wylatują samoloty - jeszcze większe, z każdego sypią się

jeszcze bardziej spotężniałe jaja, z każdego jaja wychodzi

monstrualnie wielki kocur, znosi jeszcze większe jaja, wszy

stko - kocury, jaja, bomby, aeroplany - jest tak potężne,

że zupełnie przesłania świat, robi się szaro i przyjemnie

i zasypiam. Tyle mi tego snu potrzeba, co wróblowi podziu-

bać. Budzę się i słyszę, że żona, zapewne już po raz któryś

tam, wraca do tego miejsca, gdzie v

chodzi kotek po dachu zgubił butki ze strachu...

Wolą tego kotka, raźno mi się robi, jestem świeżuteńki.

Mówię żonie słowa, które narodziły się w pierwszych naszych latach... Mocowała się na próżno ze spinkami w gorsie u fraka, a nie mogąc ich rozpiąć, "beknęła sobie". Wówczas oprzytomniałem i powiedziałem:

- Nie płacz, bo ja ciebie więcej kocham jak... wódkę!

Żadne już koty złotych jajek nie znoszą, pogodzeni państwo Wańkowiczowie jadą przez rześką kalifornijską chwilę przedwieczorną. Kudy jej tam do naszej, kiedy żaby poczynają stroić gardła, aleć zawsze dzięki ci, Boże, za ten świat, który ludzie zapaskudzają, zapaskudzają i zapaskudzić nie mogą.

A rodaka z Targówka, kiedy go już dojdzie ta książka (będzie już zapewne lulał prawnuczęta), proszę: niech nie gniewa się - z takimi jak on dobrze chodzić konie kraść. A że podkoloryzowałem? - To i Mickiewicz robił.

A do czujnego czytelnika:

- Reporter jestem, proszę szanpana. Z kotkami to tam sobie czasem zaiwanię. Ale z cyframi i faktami - mucha nie siądzie.


212


Szara Mysz i światy

Ach, ta Sally, którą nazwałem Szarą Myszą od pierwszego zainstalowania się w Montalvo.

Rzeczywiście - szara. Babulka dobrze po sześćdziesiątce, ubrana na szaro, ma szare włosy, szare oczy, szarą powolną mowę. Nosi stale okulary na wstążce na szyi, aby ich nie szukać, gdy trzeba coś przeczytać. Sally - szara mysz - jest wcieleniem uczynności, dobroci.

Ale przy nieco bliższym poznaniu zaczyna się z Szarą Myszą szereg zagadek. Pomimo szczupłych środków co kilka lat wzdyma babinę na wyjazd - gdzie pieprz rośnie. W tych wojażach jest dziwnie bezradna - zaradna. Przed półtora rokiem była (przez Europę!) w Japonii. Kiedy wysiadła ze statku, nie wiedziała, co robić, stała na wybrzeżu wśród japońskiego tłumu, nie wiedząc, gdzie się ruszyć. Do-pieroż ślusarz okrętowy (SaHy obrasta wszędzie w nieoczekiwanych przyjaciół) wsadził ją do taksówki, która ją wiozła w niewiadomym kierunku, aż przywiozła do niewiadomego hotelu.

Jakoś to nie po amerykańsku. SaHy jest Irlandką, należy do sekty "Christian Science". Może to wszystko ją "odame-rykania". Ale w tej drobnej cichej figurce śpi jakiś diabeł. Powiedziałbym - diabeł inercji. Ten diabeł począł ją, już jako młodziutką dziewczynę, pakować w nieprawdopodobne sytuacje. Jeszcze przed tamtą wojną wyprawiła się, nie mając kontraktu z żadnym pismem, za własny uciułany grosz do Anglii - pisać reportaże o sufrażystkach. Była mocno podrapana i potłuczona przez tłum męskich chuliganów, oduczających baby od dopominania się o prawa wyborcze. Krwią własną przypłaciwszy chrzest dziennikarski, zaczyna pisać do "N. Y. Evening Maił", którego redaktor dr Rumtey w czasie pierwszej wojny zostaje skazany na trzy lata więzienia za zatajenie, że było to pismo subsydiowane przez rząd niemiecki.

214


Tu nie koniec przygód Szarej Myszy. Idąc kanałami irlandzkimi, które są proniemieckie, zostaje sekretarką - S.S. McClure'a, właściciela syndykatu prasowego, osobistego przyjaciela Wilhelma II.

McClure popiera fantastyczną inicjatywę Henryka Forda.

Słynny twórca pierwszych samochodów stanął u szczytu popularności. Właśnie w tym 1915 roku, kiedy się to dzieje, sprzedał szesnaście milionów swoich fordów "T" i ustanowił dniówkę pięciodolarową, tzn. dwukrotnie większą od "przyjętej. Jest upojony powodzeniem i zdaje mu się, że jest władny nawet wojnę przerwać. Organizuje "okręt pokoju", jakim ma z USA zawieźć do Europy kwiat intelektualistów, który wytłumaczy europejskim zabijakom, że Amerykanie nauczą ich, jak robić dobr"a byznesy i mieć good time bez zabijania się.

Niemcy widzą całą groteskowość imprezy, ale uważają, że może być bardzo pomocna przy spacyfikowaniu Ameryki. Niedopuszczenie Ameryki do wojny przechyliłoby szalę na rzecz Niemców. W Stanach Zjednoczonych jest bardzo silny izolacjonizm. Hasło: "Wojna to odwieczny europejski byznes", jest na ustach większości. Tak więc hałas dokoła wyekwipowania i wysłania okrętu w misji po prostu dziecinnej mógł być wielką realną dywersją wewnątrz Ameryki.

Cały naiwny idealizm amerykański, cała prymitywna wiara, że sprawny technokrata może ukazać starym narodom Europy drogi życia, uwypukliły się w tej Fordowskiej aferze. Ford nie szczędził pieniędzy, przynęt, obietnic na werbowanie czołowych nazwisk, naiwność jednak afery była zbyt wyraźna, teatrzyki humorystyczne wzięły ją na ząb. Udało się zebrać tylko drugorzędną ekipę nie mającą nic przeciw temu, żeby luksusowo się przejechać.

Wśród tych, którzy wzięli udział w pokojowej krucjacie, znalazł się S.S. McClure razem ze swoją sekretarką - Szarą Myszką, która właśnie siedzi przed nami.

Okręt pokoju "Oskar II" wypłynął w grudniu, aby, jak głosił w wywiadach Ford z typowym amerykańskim optymizmem, "już na Boże Narodzenie chłopcy wrócili z okopów".

Nie dopuszczona do Anglii impreza zawija do Szwecji i rozłazi się w szwach w różnych nieudanych inicjatywach.

215


Sally tyle sią doczekała, że jej pokój w hotelu w Sztokholmie przetrząsnął wywiad aliancki.

- Sally - mówię do Szarej Myszy, poglądając na jej koczek - to ty, rzec można, kolegowałaś z Matą Hari.

Sally wszystkie takie uwagi przyjmuje bez repliki, ma jednak leciutko krnąbrny wyraz twarzy. Ten sam wyraz twarzy miała, kiedy swoim starym plymouthem zabrała nas w góry do obserwatorium astronomicznego i kiedy Amerykanin, spytany o drogę, powiedział:

- Tam trzeba wziąć dwadzieścia trzy wiraże. Siadaj do kierownicy - zwrócił się do mnie - niech ta missus (babka) nie próbuje się karkołomić.

Sally z tą właśnie krnąbrną miną poruszyła koczkiem: , - Ja przez Góry Skaliste ten wóz przeprowadziłam.

I doskonale nas dowiozła. ;

Niejednośmy z Sally miewali zaskoczenie.

Poczciwy Mr Heeks, zarządzający Fundacją, przeniósł się wkrótce po naszym przybyciu na emeryturę i na jego miejsce przyszła energiczna wdowa, Mrs Byron Freschke.

Imię "Byron" jest męskie, ale to mąż nazywał się Byron, a w Ameryce żony przybierają imię mężowskie. Okropnie to gorszy Królika, kiedy otrzymuje od Amerykanek listy zaadresowane: "Mrs Melchior Wańkowicz".

Szara Mysz, która ma swoje ciche chody, twierdziła, że Byron Freschke w czasie wojny miał nieprzyjemności z FBI (amerykańska policja bezpieczeństwa) z powodu przynależności do niemieckiego prohitlerowskiego związku.

W każdym razie żałobna wdowa była nie tyle bajronicz-na, co Freszkowata. Z punktu zaczęła się szarogęsić, jej pohukiwania na ogrodnika mąciły spokój świątyni "dla ptaków i artystów", a kiedy poczęła przyczepliwie dopytywać, czy makata buczacka na ścianie nie jest wypadkiem własnością Fundacji, żona się zgniewała i poczęła namawiać, byśmy się z Fundacji wynieśli.

Co prawda nie było jej się co trzymać tak bardzo, skoro tyle że mieliśmy mieszkanie, a heavy eater musiał być przez nosem orzącego Królika napełniany pięć razy dziennie.

Heavy eater, tzn. lubiący nie licho zakąsić jej małżonek, także narzekał, że do biblioteki uniwersyteckiej w Stan-ford rnusi jeździć 20 kilometrów dzień w dzień. Ponadto, co najważniejsze, w Stanford była Alusia - jedna, ł to naj-


główniejsza z psiapsiółkowych stacji nagłej pomocy rozsianych wzdłuż pobrzeża Pacytiku.

Kiedy powiedzieliśmy Sally, że wkrótce się wyniesiemy - a właśnie rozlegał się szczęk talerzy i tumult jakiejś kolejnej parły szykowanej przez zabiegliwą Freszczycę - Szara Mysz jedynie nam przytaknęła. Tak, to już przestaje być azylum dla artystów, w którym tak jej dobrze było przez cały rok; tak, ona też musi pomyśleć o wynosłnach.

- Czy ty wiesz, że ona miała łzy w oczach? - spytała żona.

Okazało się - od rzemyczka do koniczka - że Królik jest w całkowitym posiadaniu życiorysu Szarej Myszy.

Mąż jej - w Króliczej relacji - był (naturalnie) bardzo piękny, straszliwie ją (naturalnie) kochał. Zarabiał (naturalnie) straszliwie dużo i Sally była straszliwie psuta, miała troje służby i dwoje dzieci. Nie, zdaje się na odwrót, bo było troje dzieci. Mąż ją odumarł z drobiazgiem, parała sią w Chicago dziennikarką, ciągnęła to wszystko.

- I do czegóż dociągnęła? - pytam nieco znudzony tą rozwleczoną żałośliwą historią.

- Do tego - odpowiada z triumfem Królik - że jej (naturalnie prześliczna) córeczka zmarła dożywszy szesnastu lat, a synowie pożenili się i jeden jest na Florydzie, a drugi w ogóle ożenił się z czupidronem, który teściowej znać nie chce. No więc Sally jest sama i rok tu sama siedziała i pierwszy raz ktoś wejrzał życzliwie w jej życie. I czy wiesz, kiedy powiedzieliśmy, że się wynosimy, to miała łzy w oczach?

Łzy łzami, a w tym, co nastąpiło, była cała Sally. W kilka już dni po rozmowie zakomunikowała, że w pobliskim miasteczku Los Gatos ma już mieszkanie, do którego przenosi się w dniu naszego wyjazdu.

Minęło jeszcze parę dni, a do naszego studio zapukała rozłożysta dama, spoza której widniał koczek Szarej Myszy.

Dama, wpilotowana przez wzdętą z zadowolenia Sally, zaprezentowała się, że jest żoną lotnika, że sama umyśliła zacząć terminowanie w pisarstwie i że z tej okazji, a takoż przede wszystkim z racji naszego wyjazdu - dodała spiesznie zerknąwszy na dającą znaki Sally - robi u siebie wieczór, na który zaprosiła kilku pisarzy. I jakiś emerytowany admirał ma być na dodatek.


217

216


Królik, zaanimowany tym admirałem zwłaszcza, przede wszystkim wyrzekł sakramentalną formułkę - że nie ma się w co ubrać, po czym wsadził nos w książkę pt. Every-day Etiguette napisaną przez Amy Yanderbilt z młlioner-skiej dynastii.

Patrząc na drzewo genealogiczne zapoczątkowane przez starego Commodore Corneliusa Yanderbilta, przewoźnika promu, widzimy, jak w trzecim pokoleniu tej dynastii poczynają się fumy sportowe, a w czwartym i dziennikarskie. No, a ta Amy Yanderbilt jest "największym autorytetem Ameryki w sprawach etykiety", jak zapewnia wydawca "Bantam Books".

Królik, szukający odpowiedzi na pytanie "z rękawami czy bez rękawów", nagle podsuwa mi z triumfem książkę.

Jakaś Mrs J. L. Memphis, Tennessee (książka jest zbiorem odpowiedzi dawanych przez autorkę w prasie) zapytuje:

"Mąż mój, jeśli idziemy gdzie na przyjęcie, już od progu mnie porzuca i już go nie Widzę, aż do chwili kiedy wychodzimy. Czy to jest właściwe?"

"Nie - odpowiada energicznie Miss Amy - najzupełniej niewłaściwe. Mąż musi dotrzymywać towarzystwa żonie, demonstrować swoje nią zainteresowanie, zachowywać się tak, jak zachowywał się w czasach narzeczeństwa."

Królik jest zachwycony. Że też nigdy nie dopatrzę jej lektury! Mam kuzyna, który jest ćwierć wieku po ślubie, a nie pozwolił swej żonie, matce magistra filozofii, czytać Kluczy Piotrowych Peyrefitte'a. To mi dopiero baczność mężowska! A ten Królik wiecznie się czegoś nachwyta.

Biorę, bardzo niezadowolony, książkę do ręki i dowiaduję się z przedmowy, że "przeżywamy rewolucję socjalną, w której maniery się zmieniają, ale ich wewnętrzny sens pozostaje niezmienny".

Istotnie, tak by się zdawało, sądząc z ostrzeżeń, że "aczkolwiek pięknie jest, gdy młodsza kobieta unosi się na powitanie starszej, nale.ży uważać, aby tym tej starszej przez to nie urazić".

Przed dwoma wiekami, kiedy karoce szambelanowej i kasztelanowej zetknęły się na Koziej i żadna nie chciała zawrócić, aż posłano po rozstrzygnięcie do króla, który kazał, aby młodsza ustąpiła, i obie naraz kazały zawracać - były widać te same kłopoty, przed którymi ostrzega, mi-


mo "rewolucji socjalnej" Miss Amy. "Ewig weibliches" jest nie do ugryzienia przez żadne rewolucje.

Należy zachwiać autorytet "wyroczni etykiety", bo życia nie będę miał z tym Królikiem.

Łapię ustęp o jedzeniu spaghetti: •

"Włoski alficionado, amator, zna jeden tylko elegancki sposób jedzenia spaghetti - to znaczy bierze w lewą rękę łyżkę do zupy, nabiera spaghetti na widelec i opiera go o łyżkę. Teraz obraca widelcem nawijając spaghetti."

No, to jest właśnie mój sposób, którym z grandezzą się popisywałem, nim mnie Królik nie pouczył, że u rodziców Lucy, arystokratycznej koleżanki naszej córki z "Beaty" w Szwajcarii, widziała, jak wytworne damy posiłkują się tylko widelcem, delikatnie otrząsają spaghetti, aż się obtrzą-chną.zbyt długie pasma ł wówczas widelec niosą do ust.

- No to obtrząchaj - powiadam, jako że rozmowa miała miejsce w znanej restauracji w Rzymie (już zapomniałem jej nazwy), gdzie spaghetti nakładano szczerozłotymi sztućcami otrzymanymi od Mussoliniego za najdoskonalsze spaghetti.

Królik potrząchał, potrząchał i nic z tego nie wyszło, ja i jej, i swoją porcję, kręcąc widelcem, zjadłem.

- Widzisz - mówię - te przepisy to nie dogmaty. Na przykład, patrz, poucza, że jeśli witając się, nie zdążyliśmy ściągnąć rękawiczki, powinniśmy przy tym przeprosić. A cóż za mecyje, już i w Polsce rzadko obserwowane. A tu masz, babka poucza, co należy zrobić, jeśli się natrafiło na jakie paskudztwo w jedzeniu. Pewno, że nie zaleca się metod, kiedy w kasynie we Florencji oficer, znalazłszy wyplutą gumę do żucia w zupie, wylał ją usługującemu Murzynowi na głowę.

Jedna wszakże rzecz mnie zainteresowała -• Jak należy posiłkować się sztućcami. Wbrew bowiem europejskim zwyczajom, Amerykanin najprzód tnie mięso na drobne kęsy, potem odkłada nóż i już posiłkuje się tylko widelcem. Miss Amy propaguje pośredni system: rada by pokrajać mięso z góry, ale po europejsku, posiłkować się widelcem trzymanym w lewej ręce, nie wypuszczając noża z prawej, używając go do nasuwania na widelec, który każe trzymać ostrzami wygiętymi w dół. Pozwala też posiłkować się przy nakładaniu na widelec kawałkiem chleba, ale nigdy - srogo się zastrzega - nie popychać jedzenia palcem.


219

218


Zdruzgotawszy zgubne wpływy Miss Yanderbilt na Królika, podprowadziłem wóz i pojechaliśmy na to przyjęcie.

Trudno bo sobie wymarzyć coś bardziej zachwycającego, jak te samotne wille rozsiane po górach Kalifornii z prześwitami na ocean.

Nasi gospodarze też mieszkają w takiej willi, która stoi w głuszy. Wielkie szklane ściany są obrzeżone tarasami wiszącymi nad przepaściami. Wzrok biegnie w coraz dalsze łańcuchy gór.

Dom jest typu bungalow, tzn. parterowy.

Wewnątrz - rozsuwane ściany, duży prymitywny kominek z surowej cegły, z wprawionym rożnem oraz kratą dla robienia barbecue - mięsa z rusztu. Pełno kwiatów jakichś bardzo egzotycznych. Okazuje się, że pan domu "przyfrunął" je właśnie z Hawajów, jest bowiem kapitanem luksu-sowca latającego na linii San Francisco-Hawaje.

Stąd na przyjęciu, poza jakimiś cywilnymi figurami, które okażą się następnie pisarzami - kilku lotników-wspa-nialców.

Między nimi postawny piękny mężczyzna koło czterdziestki, as lotniczy ostatniej wojny, obecnie kapitan luksuso-wca latającego San Francisco-Honolulu. Taki samolot w klasie pierwszej jest wyposażony w kabiny sypialne, ma trzy stewardessy i pięć osób obsady technicznej.

Kapitan jest przedmiotem ogólnego zainteresowania. W zeszłym miesiącu, w pół drogi między startem i punktem docelowym, skonstatował, że lewy tylny silnik nawala. Następnie nawalił prawy silnik. Można by od biedy ciągnąć pozostałymi, ale propeller lewego silnika nie dał się umocować w pozycji neutralnej, śmigło, obracając się bezwładnie, dryfowało samolot, który, bardzo wolno, obniżał się coraz wiącej. Kapitan obliczył, że w ciągu godziny siądą na oceanie. Jest to sztuka, bo siadanie wymaga pochyłu dzioba samolotu pod kątem 5 stopni do góry. Przy fali na oceanie jest to zadanie trudne w dzień i skrajnie niebezpieczne w nocy, kiedy nie widać powierzchni. Kapitan, dojrzawszy statek pasażerski, postanowił zataczać koło niego duże koła, może uda mu się doczekać świtu.

- Zachodzi możliwość wodowania - oznajmiła pasażerom stewardessa - proszę wysłuchać instrukcji. Należy nałożyć kamizele ratunkowe, ale ich nie nadymać. Należy zamocować pasy, nie palić, położyć poduszki na kolanach.


Z chwilą kiedy będzie oznajmione wodowanie, należy ręce wyprostować wzdłuż korpusu, siąść na zasuniętych pod siebie dłoniach i jak najmocniej pochylić się, przytulając się do poduszek.

Publiczność zachowała się nadzwyczaj karnie. Stewardessy roznosiły kawę, gumę do żucia. Jakiś pasażer chrap-nął sobie.

Przypomniałem sobie podobny spokój, kiedy wskutek mgły musieliśmy krążyć dwie godziny nad lotniskiem Idle-wild w Nowym Jorku, aż wreszcie, na skutek wyczerpania się benzyny, "odfrunięto nas" do Filadelfii, gdzie na koszt linii czekały hotele i bilety pierwszej klasy do Nowego Jorku (a tymczasem biedny Królik telefonował do Montrealu, skąd leciałem, by się tylko dowiedzieć, że... wyleciałem).

Wreszcie poczęło się przejaśniać. Widać było, jak w dole statek współdziałający położył biały pas ogniogaszącej piany długości 800 metrów, szerokości 30 metrów jako tor lądowania. Mechanik samolotu, również w obawie pożaru, pokrył z gaśnic oba skrzydła samolotu dwutlenkiem węgla. Pasażerowie zostali uprzedzeni, że kapitan będzie liczył przez głośniki od dziesięciu w dół - przy liczbie "jeden" samolot siądzie na wodę.

Jakieś małżeństwo wzięło dwoje bliźniąt między kolana, z innym dzieckiem ojciec postąpił tak samo.

- Dziesięć, dziewięć... dwa, jeden!...

Wielki wstrząs miotnął samolotem. Potem nastąpił drugi, tak potężny, że dzieci wyrzuciło z rodzicielskich uchwytów.

Samolot zacichł, leżąc zanurzony na lewym skrzydle. Na szczęście ocean był wyjątkowo spokojny. Zaczęto nadymać trzy gumowe tratwy, którymi rozporządzano. Jedna uplatała się pod przechylone skrzydło, należało zabierać z niej ludzi. Ale dopłynęły szalupy z okrętu. Na jego pokładzie stała załoga uformowana szeregiem - każdy z białym rozpostartym kocem oraz propozycją gorącej kawy.

Opowiadanie wysłuchane jest z nabożeństwem. Te kobiety są przeważnie żonami lotników, ich mężowie w chwili obecnej są w przelotach.

Pani domu, pragnąc rozrzedzić napięcie, mówi, jaka hi-


220

221


storia zdarzyła się jej mężowi tego stycznia. Leciał z Hawajów do San Francisco. W pełnych promieniach słońca żegnały ich, obyczajem tamtejszym, hawajskie dziewczęta, nakładając na odlatujących wielkie grube łańcuchy z kwiatów.

Ekscentryczna aktoreczka w bikini, zawiesiwszy taki łańcuch na szyi, nie mogła domknąć lekkiego płaszczyka. W tym egzotycznym stroju pragnęła wylądować w równie ciepłym klimacie San Francisco, przynosząc ze sobą spotykającym ją, jak mówiła, cały urok Hawajów.

W drodze spotkała ich burza, samolot zaniosło na lotnisko Seatle, najpółnocniejszy port amerykański nad Pacyfikiem. Witająca samolot publiczność ze zdumieniem ujrzała na schodni nagą, szczękającą zębami nimfę.

- Nie opowiadajcie takich historyjek pisarzowi z Europy, bo będzie jeszcze jedna anegdota na temat, że Amerykanie są ekstrawaganccy.

- A cóż to szkodzi się pośmiać? - mówi lotnik. - Kiedy podniósł sią gwałt na konkurencję japońskich towarów i poczęto pilnować, żeby wyroby japońskie wwożone do USA miały napis "madę in Japan", zobaczyłem w porcie San Francisco rodziną wojskową, która po trzyletnim pobycie w Japonii wracała do kraju. Wszyscy troje byli w kimonach, przy czym niemowlę, przytroczone obyczajem japońskim do pleców matki, miało na kimonku napis "madę in Japan".

Jedna z pań wydobyła z torebki list, który właśnie otrzymała od siedemnastoletniego syna, kadeta szkoły morskiej w San Diego.

- Gały czas pisał o ćwiczeniach pod zabójczym słońcem, nocnych alarmach, długich marszach, monotonnym jedzeniu.

- Wiadomo, maminsynek - burknął admirał. '

- A tu nagle pisze: "Teraz mnie przenieśli do innego bloku. Mam szerokie miękkie łóżko, którego wezgłowie mogę ustawiać, jak mi się podoba, pokręciwszy korbką; przy łóżku karafkę; mam szafkę do swego wyłącznego użytku; obiad mi dają do łóżka; pod lewą ręką mam pisma i szachy; przez cały też dzień mogę sobie nastawiać, leżąc w łóżku, albo radio; albo telewizję."

- Nie mogę zgodzić się z tym rozpieszczaniem - mówi admirał.


- A my tak cieszyliśmy się - chlipnęła mama - aż nagle przeczytaliśmy postscriptum: "Mam też odrę."

Takeśmy zakończyli tą wizytą pobyt na amerykańskiej prowincji, od której krok na Hawaje, prowincji, która jest - jak Szara Mysz i światy.

Jutro opuszczamy Montalvo, ruszamy do San Francisco. A potem, dla odmiany, spróbujemy pomieszkać w małym amerykańskim mieście.


222


"Widzi, że most... i jedzie!..."

Żona stanęła w kwadracie drzwi i usiłuje, jak co dzień rano, oswajać przepiórki.

Ja się mozolę nad mapą.

Na zebraniu, które, było pożegnaniem z prowincjonalną Ameryką, poznałem kilku pisarzy z San Francisco. Jeden z nich wczoraj telefonował, zapraszając na dziś na obiad.

San Francisco, Paryż Ameryki, jest stolicą kulturalną Kalifornii. A Kalifornia, rzekomo, najbardziej kulturalnym ze stanów. John Gunther uważa, że Kalifornia w porównaniu z Teksasem to jak Paryż i Albania. W całej historii Teksasu nie ma pół tuzina pisarzy, plastyków, muzyków, którzy by zostali w pamięci ludzkości. Odwrotnie, Kalifornia roi się od artystów; nawet Nowa Anglia idzie za nią. Na 31 laureatów Nobla żaden nie był z Teksasu, największego stanu; Kalifornia dała ich sześciu.

A więc zrobiliśmy skok z "Ameryki Prowincjonalnej".

Do San Francisco jest 75 km, ale dojazdy - jak widać z mapy - skomplikowane, więc mam leiseiieber. Pytam Królika, czemu się zabawia przepiórkami, ale Królik, jak zwykle, na wszystko ma odpowiedź:

- Bo kawa w perkolatorze musi się dziesięć minut wybijać.

- Wybijać to z ciebie trzeba guzdraninę - mówię, składając mapę. - No nic, postaramy się dopełnić ten mankament wychowania. Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, bę-dziem Polakami.

To ostatnie odnosi się do rozwidleń nad zatoką. Ale Królik myśli, że to dalszy ciąg pogróżek.

- Masz, przepiórka, bądź choć ty szczęśliwa! - rzuca z westchnieniem resztę kruszyn najbliższej, która się zaawansowała. Ale tłuściutkie stadko nagle czmycha.

To Eric, muzyk, pokazał się na ścieżce:

227


- Sophy - mówi - całą noc mi dżwięczała ta piosenka, którą śpiewałaś wczoraj na przyjęciu: '

- Rosłą kalina? - Królik nuci.

- Nie, ta: la-la-la-la... Królik poczyna śpiewać:

Som na sośnie syski, a w polu kamycki, Za stodołą bucyna, bucyna, Na kominie popiół, daj mi, Jasiu, spokój, Bo ja biedna dziewcyna, dziewcyna.

Teraz znowuż rozpoczyna koncert z tym cymbałem. No i tak się stało, że wyjechaliśmy później.

- You can not miss it - pocieszał Eric, łowiąc moje wściekłe spojrzenia - zaraz od Santa Clara weźmiesz na północ. You can not miss it (nie możecie się pomylić).

Ten sakramentalny zwrot to odpowiednik poleszuckiego "budę kilometer z hakom", gdzie nie kilometr, tylko ten " "hak" jest zagadnieniem.

No i zawsze na ten amerykański optymizm dam się nabrać i teraz się nabrałem.

Owszem, pojechałem z Santa Clara na północ, tylko skręciłem z tego miasta nie przy wjeździe, gdzie biegła droga 101, ale przy wjeździe na drogę 17.

Zdawałoby się, błąd łatwy do naprawienia. Tymczasem nie. Zaraz za Santa Clara droga Nr 17 biegnie wschodnią stroną zatoki głęboko wrzynającej się w ląd. Na tak uformowanym półwyspie leży San Francisco, między oceanem a zatoką. Wziąwszy na wschód, już nie mam żadnej drogi rokadowej, którą mógłbym wrócić na drogę do San Francisco. Chyba dopiero przez most z Oakland.

- Ojej! - woła przestraszony Królik. Oakland przylega do terenów Berkeley University. Byliśmy na obiedzie u jednego z profesorów. Otóż jego żona, co prawda Europejka, ale osiedlona od trzech lat w Berkeley i swobodnie prowadząca samochód na dalekie dystanse, nigdy nie bywa swoim wozem w San Francisco, oddzielonym mostem od Oakland. Zbyt ją przeraża ten most (którego licznymi torami w dwa piętra przelatuje dziennie 90000 samochodów.

Królik, kiedy zmiarkował, bardzo poniewczasie, że jedziemy na Oakland, woła, żeby zawracać do Santa Clara.

- Ja ile razy...

228


Ach, już wiem, wiem, że ile razy w życiu ryzykowałeś, ' tyle razy dobrze na tym wyszedłeś.

No więc właśnie. Lecimy z przycupionym Królikiem jak wiórek tańczący po fali na wodospad Niagary.

Nie dojeżdżając wjazdu na most, zajeżdżamy na kawę. Z okien kawiarni widzimy mętny widok, gdzieś w górę, na wiadukt, po którym suną korowody straceńców. Patrząc na minę Królika, można przypuszczać, że spodziewa się dziś jeszcze z nimi zawitać do Walhalli. Królik nie jest tchórz, ale takie banie się to jest macierzyńska profesja. Córka moja, wiecznie mając przy sobie jedno małe na przednim siedzeniu, automatycznie chwytała za brzuszek to małe na każdym stopie, żeby nie poleciało na nos. Jeśli zdarzało się jej wieźć młodego człowieka, konstatowała 2 przerażeniem, że powtarza ten chwyt nawykowo.

Aby odwrócić czarne myśli, postanawiam coś opowiedzieć o moście.

Wystartowałem niefortunnie:

- Czy mogłabyś wyliczyć siedem cudów starożytności?

Królik nie lubi podpytywania z historii i geografii, bo za tym nieuchronnie następują pokpiwania z pensji p. Jastrzę-bowskiej.

- Ciesz się, że jesteś taki mądry.

- Pewno że się cieszę. Otóż były to piramidy, wiszące ogrody Babilonu, posąg Zeusa, świątynia w Efezie, Mauzoleum w Halikarnasie, kolos rodyjski i latarnia morska w Aleksandrii. Amerykanie, którzy lubią mieć wszystko największe na świecie, postanowili ustalić siedem cudów Ameryki. Siedemdziesiąt cztery sekcje prowincjonalne Amerykańskiego Związku Inżynierów pracowicie zgłaszały obiekty techniczne. Pracowano nad zaklasyfikowaniem przez trzy lata. I oto komisja specjalna wyznaczyła te siedem cudów; nie pamiętam już, na którym miejscu, ale znalazł się między nimi ten most, którym pojedziemy. Bo też to wspaniałe dzieło techniczne. Pamiętasz z Martłna Ede-na, jak London przeprawiał się promem przez dwunasto-kilometrową zatokę do redakcji w Oakland? No to teraz od 1936 roku stoi ten most przez zatokę. Straszno było budować na tym terenie ustawicznie nawiedzanym przez trzęsienia ziemi. Wielkie trzęsienie ziemi w 1906 kompletnie zniszczyło 28 000 domów. Toteż liczono sią z tym, że kiedy

229


przy ponownym trzęsieniu ziemi oba brzegi zatoki się roz-. suną, most pęknie jak przełamana zapałka.

Na domiar złego muł był głęboki miejscami do 70 metrów. Należałoby taką warstwę mułu przewiercać, by filary zamontować na skale będącej pod mułem. W tym celu w 1933 poczęto wiercić w mule dziury, w których by się zmieścił szesnastopiętrowiec. Dzieło poczęło przerastać projektodawców i wówczas zaangażowano najsłynniejszego konstruktora mostów, Ralpha Modjeskiego, syna Modrzejewskiej.

Modrzejewski miał już za sobą mosty o wszechświatowej sławie: dwa wielkie mosty przez Missisipi, most łączący Kanadę z USA (z Detroit do Windsor w Kanadzie). Na tym moście, wracając z Kanady, utkwiłem równo pośrodku mostu z braku benzyny i musiano mnie przepychać dźwigiem pogotowia mostowego. Modrzejewski dokazywał cudów pomysłowości, budując np. most kolejowy nad rzeką Crocket, który budował jednocześnie z obu stron rzeki, posługując się suwnicami na szynach. Zbudował najdłuższy wówczas na świecie most wiszący przez Delaware. Kiedy w Quebec w Kanadzie na rzece Sw. Wawrzyńca zawalił się nagle most będący w budowie, grzebiąc 74 robotników, Modrzejewski, wezwany na ratunek, wykrył błąd w obliczeniu dolnego pasa i zbudował od nowa całkiem inny most własnego pomysłu. Wezwany do San Francisco, pokazał lwi pazur.

Podpławiono keson wielkości ćwierć hektara, wysokości 25 metrów, tzn. ośmiopiętrowej kamienicy, umocowano na 24 cementowych kotwicach, z których każda mogła wytrzymać nacisk 125 ton. Keson, podzielony na wodoszczelne komory, był pogrążany przez ich stopniowe wypełnianie. Tak opuścił się przez 22 metry wody, po czym przerzynał się przez 60 metrów mułu i ziemi, aż osiadł na skale.

Zamknąłem ściągaczkę, płacę kawę, powstaję i internuję:

Przejdziem most ten, przejdziem Wartę,

Będziem turystami.

Dał nam przykład Bonaparte,

Jak walczyć z babami.

Ale w duszy ćmi białoruskie: "Ot, durny - widzi przecie, że most - i jedzie". Rozumniej było poszukać brodu. Królik (tak cóż ty zrobisz?) również powstaje. Jako ab-

230


solwentka historyczka Almae Matris powinna by teraz wyrzec historyczne słowa:

- Sir, posyła mnie pan na śmierć. Vive 1'Empereur!...

Ot i już dojeżdżamy do ślimacznicy, windujemy się drogą, która bardzo skośnie podchodzi do czartowskiego kuligu. Wreszcie wślizgują się w niego z wozem. Już mijamy budkę pobierającą kopytkowe, Królik podaje przygotowanego kwodra i oto już jesteśmy na moście, który ma sześć torów dla wozów osobowych, a pod nimi trzy tory dla ciężarówek i dla pociągów.

Poczynam czuć się,, jak zwykle w tłoku wozów, świetnie, bo to najbezpieczniejsza jazda; byle trzymać tempo i nie zbaczać, to można nawet nieco się gapić na strony.

Wspaniałe kable, miękko trzymające każde przęsło na stalowych linach, porywają swoją filigranową elegancją. Kto by powiedział, że na zawieszenie tego mostu poszło 112 kilometrów lin?

Już pod nami jest wyspa Yerba Buena, na której postawiono jeden jedyny pilaster nie stojący w wodzie. I Królik czuje grunt pod nogami. Jakby to co pomogło. Królik ma widać psychikę matki, która poszła prosić dowództwo szkoły lotniczej, aby synek latał nisko i wolno, co by w praktyce oznaczało śmierć.

- Ten most kosztował 77 milionów.

Ale stwierdzam, że jej nie do rozważań, bo już minęliśmy wyspę.

Mnie zresztą też nie do rozważań, bo zjeżdżać będę musiał w prawo, a tymczasem nie jestem na prawym torze. Jeśli się nie przebiję przez ten huczący prawy tor, to poniesie mnie, gdzie pieprz rośnie i gdzie nie mam żadnego interesu.

Poczynam mrugać prawym kierunkowskazem, ale diabła tam... Srogie szatany lecą prawym torem zderzakiem w zderzak, nawet pies by nie przeskoczył. Proszę Królika, aby wyciągnął damską łapkę, i cóż powiecie - jakiś wielbiciel płci pięknej przyhamował, wstrzymując sznur wozów za nim. Wskakuję w lukę, która się na chwilę otworzyła, Królik posyła najwdzięczniejsze pomachiwania i uśmiechy.

Zjazd okazał się łatwy, bo od mostu pobudowano sztuczne tory na jego poziomie. Wlatuję w taki tor i płynę nad domami San Francisco.

Wnosi nas na Market Street - jest to wielka arteria,

231


pokryta sześciu białymi pasami wyznaczającymi tory na jezdni. Z boku kipią odmęty nie tylko wąskich i krętych uliczek, ale pnących sią tak stromo, że na nich kursują tramwaje na linie - specjalność San Francisco. Jedyne też San Francisco w przepisach ruchu ma szczegółowe pouczenia, pod karą mandatu, jak parkować wozy na takich pochyłościach: należy mianowicie zamocować hamulce ręczne, nadto zostawić wóz z włączonym biegiem, poza tym z wykrzywionymi kołami. A nadto jeszcze nieraz widzi się kamienie podłożone pod koło. Gdyby nie te ostre przepisy, raz po raz urywałyby się puste wozy, pędząc z siedmiu wzgórz, na których zbudowane jest San Francisco.

Strzeżonego Pan Bóg strzeże; miarkuję, gdzie tu otworzy się Union Sąuare z wielkim garażem idącym na cztery piętra pod ziemię i mającym miejsce na 1700 wozów, tzn. uwzględniając obrót, koło 4000 wozów w ciągu dnia tu wjeżdża i wyjeżdża.

Owszem, wyjeżdżam na ten plac, który wygląda jak oaza pełna zieleni. Oaza, pod którą mieści się garaż, jest otoczona ulicami jednokierunkowymi, muszę więc ją objechać, z Market Street w prawo, potem przecznicą na lewo, potem następną jeszcze raz na lewo, potem jeszcze raz na lewo i w ten sposób stanę przed wjazdem do garażu. Takich amatorów jest wielu, posuwamy dwoma rzędami, a kiedy biorę ostatni skręt na lewo, konstatuję, że oddzielają mnie od garażu dwa szeregi wozów. Wobec tego lecę znów na Market Street, zbaczam na lewo, jeszcze na lewo i widzę się znowu oddzielony od garażu o dwa sznury aut. Wobec czego mknę na Market Street, potem na lewo, potem znowu na lewo i jestem znowu od garażu odcięty.

Niech się dzieje co chce - nie dam /. siebie robić wariata. Stają, gapię się na tak bliski, a nieosiągalny garaż, mam już dosyć tego jeżdżenia na Market Street.

Za mną robi się pandemonium. Klaksonuje kto w Boga wierzy na tego Jankesa, bo widzą nowojorską rejestrację. Kalifornijczycy są bardzo dzielnicowi. Właśnie wystąpili po raz nie wiem który do rządu federalnego o odszkodowanie datujące się z 1864 roku, z czasów kiedy pozwolili unionistom posiłkować się ich liniami kolejowymi, co miało przyczynić szkód Kalifornii na siedem milionów dolarów. Gubernator Kalifornii oznajmił, że tym razem występuje z ultimatum: o ile nie otrzyma tych siedmiu milionów,


to zgłosi do Kongresu Kalifornijskiego wniosek o wystąpienie ze Stanów, zabranie swojej gwiazdki z konstelacji 50 gwiazd na sztandarze.

Co ja temu wszystkiemu jestem winien, że na mnie trąbią i krzyczą jak na burą sobakę. Rozparłem się, siedzę, nie pojadę.

Przez sznury wozów przeciska się policjant:

- What is the matter? (Co za przyczyna?) Czy motor nie chwyta?

- Motor chwyta, ale to jest nie matter tylko naser ma-tei. Ja już dwa razy przed panem defilowałem.

Policjant był starszy pan, taki policjant komunalny, nie federalny czort z pistoletem, pasem z nabojami i kajdankami. Powstrzymał dwa potoki wozów i powiada: "Smykaj pan".

Smyknąłem w .objęcia" czekającego Murzyna, który siadł do wozu i wjechał nim do windy. Odetchnąłem.


232


Chińczycy bez warkoczy

No ł już jest pora lunchu. Proponuję więc Królikowi chińską restaurację. Upiera się, boi się, że trzeba będzie pałeczkami jeść, a przy wszelkich takich eksperymentach ja zjadam również ł jej obiad.

- No przecież u tych Chińczyków na farmie dali ci widelec.

- Ale bo ta Chińczykowa była Polka.

Rzeczywiście, że była Polka. Jej teść kupił kurzą farmę od moich dzieci i zaprosił na prawdziwy chiński obiad. Kiedyśmy przyjechali, spotkał nas na ganku niskim ukłonem i przedstawił obok stojące platynowe bóstwo:

- Moja synowa.

Śliczna "Chińczykowa" wyciągnęła obie ręce:

- Ach, oddałabym rok życia za jeden dzień w Warszawie - powiedziała czyściutką polszczyzną.

Okazało się, że jej mąż był członkiem chińskiej ambasady w Warszawie i wyeksportował taki fajny wytwór produkcji krajowej.

Siadamy do taksówki, proszę kierowcę obwieźć nas głównymi ulicami San Francisco i wylądować na koniec tury w dzielnicy chińskiej.

- Zdrastwujtie - mówi kierowca.

- Nie jestem Rosjaninem.

- Och, tak mi się zdawało z wymowy państwa. No to - "dzień dobry".

- Teraz pan trafił. Cóż to, czy każdego klienta wita pan w jego języku?

- Zgadł pan. Nauczyłem się powitań w trzydziestu pięciu językach. To się przydaje, wie pan, w San Francisco, do którego zjeżdżają sią ze wszystkich zakątków świata. Wczoraj wiozłem gościa, który wyglądał na Filipińczyka, więc go powitałem po filipińsku, ale widzę, że facet nie wie, o co chodzi. Przyjrzałem mu sią i mówię: Selamat pa-


gi. Żeby pan wiedział, jak się rozpromienił, bo tym razem skapowałem, że to gość z Indonezji.

- No i zaraz taki facet rozczula się i daje większy napiwek.

- O to chodzi... Ale nie każdy ma takie szczęście - podaje mi "San Francisco Examiner". Jest to jakiś stary, mocno sfatygowany egzemplarz z wiadomością określoną czerwonym ołówkiem:

Kierowca taksówki w San Francisco, Bruno Del Carlo, miał niecodziennego pasażera w swej taksówce, kapitana marynarki w stanie spoczynku, Jesse Kenworthy. Po odbytej przejażdżce po mieście otrzymał on prócz rachunku na 50 dolarów "maleńki tip" w postaci czeku na 5000. Do dziś dnia nie daje on wiary swej szczęśliwej gwieździe, gdyż rodzina Jesse Kenworthy chce sądownie wykazać, że hojny ofiarodawca ma trochę przewrócone w głowie. Ten sam kapitan uprzednio opłacił również marynarzowi, któremu brakło pieniędzy, podróż z Honolulu do San Francisco.

Wysiadłszy w dzielnicy chińskiej, od razu czujemy się przeniesieni w inny świat.

Tak jak Chicago jest największym polskim miastem na świecie, tak San Francisco jest największym chińskim miastem poza Azją. Mieszka w nim ćwierć miliona Chińczyków. Przesuwając się wzdłuż domów o wygiętych dachach, sklepów o szyldach chińskich z góry na dół, z których idą smugi zapachów chińskich pachnideł i spalonych trociczek, patrząc na wystawy pełne egzotyczności - kimon, nieraz haftowanych perłami, smoków porcelanowych, które są lampionami na pachnidła, arcypracochłonnych rzeźb z kości słoniowej (podziwiam potężny kieł słonia cały pokryty wypukłym filigranowym deseniem), lwów i bawołów z jaspisu, posążków Buddy z czarnego agatu, subtelnych rysunków na jedwabiu, wachlarzy z jedwabiu, szylkretu, z włókien bambusowych, podziwiam tę odrębność, w jakiej człek nagle znaleźć się może w centrum wielkiego miasta i w centrum dwudziestego wieku.

Idę, ważąc, do jakiej wejść restauracji, bo wszystkie wabią kolorowymi lampionami, żarliwymi napisami, srebrnymi dzwoneczkami, które grają przy lada wiaterku. Mijamy wielodachowe pagody buddystów, konfucjonistów, taoistów, pod nogami nam przebiegają zabawne pyzate Chińczęta w chińskich strojach, nieraz ciągnące wielkie papierowe smoki, nieraz w maskach potworów. SĄ to odblaski wiel-


235

234


kich uroczystości noworocznych, kiedy ulicami chińskiej dzielnicy przeciąga groźny zielonooki wielonożny smok, sprowadzony przez chińską Izbę Handlową za dwa tysiące dolarów.

Wreszcie lądujemy na piętrze jednej z restauracji. Zamawiam specjalność chińską - kaczkę lukrowaną, i patrząc z okien oszklonego tarasu na mieniący się w dole tłum chiński, myślę o całym stuleciu Cierpienia i Naporu, bijącego z Azji na ten szczęśliwy ląd amerykański.

Zaczęło się od tego, że po zniesieniu handlu Murzynami pojawiła się namiastka - niesłychanie tania siła robocza z Chin, Sprowadzano ich masowo do budowy kolei i doków, do pracy w kopalniach, do wyrębu lasów. Potrzebni byli tylko mężczyźni, wpuszczano więc do kraju tylko młodych samotnych mężczyzn. Nie mieli oni dostępu do białych kobiet i oto wielkie środowisko ludzkie poczęło się skręcać w konwulsjach seksualnych. Widziałem fotografię faktury z datą ł maja 1898 r., na której Loo Chee sprzedaje Loo Wongowi dziewczynę za 200 dolarów, sześć miar ryżu po 2 dolary i 60 funtów krewetek po 10 centów.

Jakiegoż Chińczyka stać było na tak bajońskie sumy? Żółte środowisko przeżera homoseksualizm, odurzają się opium i wzrasta wśród nich przestępczość. Zaniepokojona Ameryka zamyka w ogóle bramy dla żółtej emigracji.

Ale w szerokich masach Chin tkwi marzenie o "Kum-szan". Znaczy to Złota Góra - tak nazywają Amerykę.

Z rokiem 1940 pojawia się polegająca na masowym oszustwie emigracja chińska.

Chinese Exclusion Act - akt zabraniający emigracji, został podważony przez prawo stanowiące, że dziecko zrodzone na obczyźnie z amerykańskiego obywatela ma eo ipso amerykańskie obywatelstwo, a więc i prawo przyjazdu do "ojczyzny".

Do obywatelstwa amerykańskiego ma prawo każdy, kto mieszkał w Ameryce pięć lat. Jest to dopiero powojenny wynalazek, że się bada, czy np. petent nie jest komunistą. Wypełniając formularz na wizę wjazdową, musiałem odpowiedzieć też na pytanie: "Czy nie udaje się aplikant do Stanów Zjednoczonych w celu obalenia rządu przy użyciu przemocy (with violence)ł." Chciałbym widzieć wariata, który by napisał: "naturalnie że tak."

Ale w dobrym XIX wieku nikt nie miał prawa wypyty-


wać, co sobie myśli nawet biedny kulis. Kulis dostawał obywatelstwo, mógł za swoim paszportem odwiedzić Chiny. Wracając z Chin, składał u władz amerykańskich oświadczenie, że żona jego porodziła, często bardzo, że porodziła bliźnięta. Nieraz meldowano synów zrodzonych z kilku żon. Nie były rzadkością oświadczenia, że osiem żon porodziło ośmiu synów. Skoro Chińczyk ma prawo wielo-żeństwa w Chinach, Ameryka musiała uznawać te dzieci jako pełnoprawnych Amerykanów.

W miarę upływu lat certyfikaty uzyskane na wielkie ilości "amerykańskich synów" szły w górę w cenie. Certyfikat urodzeniowy dla dorosłego, a więc taki, co się odleżał do osiemnastu lat, był nabywany w Chinach za 3700 dolarów. Ponieważ rzadko który Chińczyk mógł zdobyć się na taką sumę, więc w naszej współczesności ożyła instytucja inden-ture, tak popularna na przełomie XVIII i XIX w. przy sprowadzaniu robotników z Europy, którzy obowiązani byli odpracować dług u chlebodawców amerykańskich, jacy wyłożyli na koszty tej podróży. Ten rodzaj niewolnictwa kwitnie po dziś dzień u Chińczyków amerykańskich.

Władze amerykańskie nie mogą sobie poradzić z weryfikacją certyfikatów, skoro w Chinach są nie znane metryki, akty zawarcia małżeństwa i akty zgonu. Jedyna rzecz, którą musi zrobić chiński agent w Ameryce, to jest zlecić swemu partnerowi w Hongkongu znalezienie chętnego na wyjazd Chińczyka o tym samym nazwisku, jakie zostało za-podane w certyfikacie. A ponieważ sześćsetmilionowe Chiny nie rozporządzają więcej niż 500 nazwiskami, nie jest to bynajmniej trudne.

Amerykanie gubili się w tej weryfikacji, a odkąd od 1949 roku w Chinach objęli rządy komuniści, wszelkie dochodzenia w ogóle stały się niemożliwe. Wówczas konsulat w Hongkongu, który wydawał prawa na wyjazd, zainicjował niesłychanie drobiazgowe konfrontacje. Rzekomy ojciec w USA musiał złożyć zeznania, gdzie się znajduje sadzawka w ich wsi, gdzie kopiec przodków, ile schodków jest przy wejściu do ich domu w Chinach itd. Arkusz z odpowiedziami był przysyłany do Hongkongu, gdzie petentowi zadawano te same pytania.

Ale organizacja "synów" już się wyformowała w sprawnie działający system. Rzekomy "ojciec", któremu dojrzał w latach kiedyś zeznany akt, po prostu sprzedawał go


236

237


(zwykle za 2000 dolarów) przemytniczej ajencji i o nic go głowa nie bolała. Ajencja wypełniała mu arkusz z odpowiedziami, a kopie, jego wysyłała swemu przedstawicielowi w Hongkongu, który wbijał potrzebne odpowiedzi w głowę klientowi.

Wówczas konsulat amerykański wprowadził badanie krwi "ojca" i "syna". Na razie Amerykanie upajali sią swoim pomysłem: 40% synów miało inną krew niż ojcowie i byli odwalani.

Po kilku jednak miesiącach doskonale sią wszystko wyrównało. Bo ajencja przemytnicza w USA, polecając dobierać- kandydatów nazwiskami do składanych certyfikatów, przesyłała jeszcze swemu reprezentantowi kategorię krwi "ojca" i w Hongkongu sprawdzano, czy jest dobrany nie tylko imieniem, nie tylko ma wkuty życiorys, ale ł posiada ten sam typ krwi.

Amerykanie więc, nie mogąc zabraniać "synom" wjazdu do USA bez prawnej podstawy, zastosowali skrajnie wolne tempo, bo Kongres w międzyczasie przeznaczył pół miliona dolarów na zorganizowanie ekipy specjalnie trenowanych fachowców, która podejmie w Hongkongu drobiazgowe inwestygacje. Cóż, kiedy konsulat stwierdził, że taka inwestygacja wymaga stu godzin na petenta, a tych petentów już się nabrało w Hongkongu 22 000 i liczba ich rośnie szybciej niż liczba załatwionych.

Takie są oto kłopoty i na. tym odcinku amerykańskiej demokracji, która nie chce tracić twarzy i naruszać praw.

Kelner, który nam przynosi ową lukrowaną kaczkę, ma na nieruchomej twarzy maskę uśmiechu - taką samą jak te posążki Buddy na wystawach sklepowych.

Kaczka, którą przynosi, jednolita pod pancerzem brunatnego lukru, rozbiera się leciutko na aromatyczne kawałki, skoro przeciąć tę pokrywę zewnętrzną. Jest - znakomita. Pewno wiele rzeczy znakomitych mogą Chińczycy dać światu. Chińczyk przyjmujący nas na kurzej farmie, kiedy mu żona ofiarowała książkę o milenium, powiedział ze swoim wieczystym uśmiechem, że jego kultura liczy sześć tysięcy lat.

Tylko że nie umiemy operować pałeczkami.

Tymczasem jednak 22 000 tysiące "synów" marzy o dniu, kiedy i dla nich otworzą się wrota legendarnego "Kum-szan" - Złotej Góry.


Pisarz zracjonalizowany

Na przyjęciu u Kynesów stał koło mnie przy bufecie wysoki postawny mężczyzna, o którym mi szepnięto' jako o pisarzu bardzo successful.

Nałożywszy na talerz indyka i jarzyn, sięgnąwszy po sos, zażartowałem:

- Miss Yanderbilt przestrzega w swojej książce o etykiecie, żeby sos kłaść tylko na mięso, jeśli bowiem położy się go również na jarzyny, zapaćka się cały talerz sosem, to się obraża gospodynię, bo it is an insult to the cuisine to inundate everything with gravy (to jest wielki despekt dla kuchni).

- No, to ja bym się musiał czuć nieustannie obrażony. _ ?

- Jestem w zarządzie "Sandwich Shops", to jest takie przedsiębiorstwo "łańcuszkowe" obejmujące w chwili obecnej pięćdziesiąt osiem tanich restauracji. Mamy je w różnych punktach San Francisco i po innych miastach Kalifornii.

- A mnie mówiono, że pan jest Ralphem Moody, którego książka Little Breeches uzyskała światowy rekord.

- Zgadza się.

- No to po co, u diabła, para się pan tym pryczeniem, gdzie wszystko trzeba zalewać "keczopem" (ketchup - najtańszy, pochłaniany w olbrzymich ilościach sos stojący na wszystkich stołach wszystkich restauracji i wszystkich r amerykańskich domów).

- Bo to mój właściwy fach, lubię go, przynosi mi dochody, a pisać począłem dopiero doszedłszy do pięćdziesiątki.

- To może pan zna sławetnego Mardikiana, milionera

| restauratora we Frisco?

- To mój przyjaciel. Przyjedźcie, państwo, to zjemy u niego obiad.


239


Była to propozycja podwójnie nącąca, i ze wzglądu na kuchnią, i na literaturą. Historia Moody'ego mnie interesowała, bo sam począłem pisać zawodowo zbliżając sią do pięćdziesiątki, a co do Mardikiana, ubogiego uchodźcy z Armenii, który dorobił sią największej restauracji w San Francisco, to właśnie czytałem książką jego wspomnień.

Przekąsiwszy w chińskiej restauracji, pojechaliśmy do Moody'ego. Mieszkał na dalekim przedmieściu w dzielnicy mieszkaniowej odzielnych willi z ogródkami i basenami

kąpielowymi.

Ralph mówi nam o swym ciężkim dzieciństwie. Ojciec, ubogi farmer w Colorado, odumarł gromadkę dzieci, z których najstarszym był czternastoletni Ralph. Chłopak podjął na siebie niepomierny ciężar głowy rodziny.

Skończył zaledwie szkołę powszechną. Zaczynał od mycia talerzy. Gdzie mu tam było do pisania.

Siedzimy w jego gabinecie przy typowym ,,byznesowym" staroświeckim biurku z zasuwaną drewnianą żaluzją i na-piętrzonymi półeczkami. Takich biurek już teraz nie widzi sią w nowoczesnych przedsiębiorstwach. Ralph mówi, że j i w jego biurze, które ma w mieście, jest nowoczesny porządek, interkom, tzn. telefon w formie kratki w biurku, bez słuchawek, którym może mieć konferencje naraz z kilku osobami w różnych częściach gmachu; z magnetofonem, w który nagaduje listy, które potem przepisuje sekretarka; ofiarowuje mi paczkę papieru handlowego tak spreparowanego, że podkłada się pod niego bez kalki drugi papier czysty i odbija się kopia; daje mi arkusik papieru służącego zamiast gumy. wystarczy go położyć na literze lub całym tekście, który się złe napisał, potem napisać ten zły tekst raz jeszcze - i wszystko znika. Zaimponowała mi zwłaszcza taśma do maszyny - czarno-biała. W razie pomyłki, nastawia sią na biało, jeszcze raz pisze, omyłka znika.

Ralph jest to typowy Amerykanin, dla którego wielkim zadowoleniem jest, jeśli może sią popisać gadgefem, którego gość nie zna.

To biurko, ta maleńka maszyna do Uczenia, te jakieś segregatory zieją dla mnie nudą - jakże tu mogą powstawać książki?

Ale Ralph Moody dobrze sią czuje w tym wszystkim. Opowiada z ożywieniem o perypetiach swego restaurator-

240


skiego fachu. Zwłaszcza o ciężkich przejściach z unią kelnerów. Na jej czele stał Joe Jacono, tough boy, bezwzględny, przebiegły, nie przebierający w środkach. Nie było takich obelg, których by oszczędzono Ralphowi, nie było dość paskudnych insynuacji, których by nie lansowano.

Kiedy wreszcie po długich walkach, które przyniosły obu stronom dotkliwe straty, podpisano umowę, bandytowaty Joe Jacono z punktu się zmienił w dobrodusznego poczciwca.

- Say, Ralph - podsunął mu jego książkę - autogra-fuj, to dla mojej missus. Bo moja stara wariuje na twój temat.

Ralph prowadzi mnie do przyległego pokoju. Ba, teraz rozumiem: ten pokój z półkami książek, jakąś statuetką, z reprodukcją bodaj Renoira, wyłożony miękkim dywanem - to jego warsztat pisarskiej pracy.

Widziałem kiedyś w jakiejś francuskiej książce kolorowe plansze, ilustrujące, jak się nawarstwiają fluidy w pokoju, który jest poddany odpowiedniej atmosferze. Fluidy w celi zbrodniarza wyglądały jak zgęstaniałe piramidy o brudnokrwistym kolorze, w celi zakonnicy jak błękitne welony itd.

Nie wiem, jaka tam blaga tkwiła w tych rysunkach, ale chyba to niewątpliwe, że pokój się mebluje nie tylko meblami. Jeśli dany pokój jest przeznaczony wyłącznie dla pracy umysłowej, to już gdy się wchodzi do niego i rzuci okiem na biurko, coś samo poczyna strzykać w palcach, aby je położyć na klawiszach maszyny. Dlatego staram się nie mieć pokoju, który jest sypialnią zarazem. W łóżku myśli się o różnych kłopotach i te zgryzoty ustawiają się pod ścianami i przeszkadzają.

Zauważyłem, że podświadomie wiele osób to docenia, kierując się instynktem i empirią. Sądzą, że należy do nich Ralph Moody, mający oddzielnie sypialnią i oddzielnie dwa gabinety do dwu odmiennych zająć.

Siadam przy biurku, na którym widzą w stoisku siedem fajek. Ralph mówi, że fajka musi przesychać, aby dawała pełny aromat. Dlatego na każdy dzień tygodnia służy mu inna fajka. Ciekawe, że poza tym swoim gabinetem nie pali.

241

Gospodarz wydobywa z' ukrytego w ścianie baru - małej lodówki - syfon i whisky. Pociągając ją wolno, my-

16 Królik i oceany


ślą, że cóż tam zazdrościć jaskółkom budującym gniazda niemylnym instynktem. Ten wielki mężczyzna bez wykształcenia, długie lata parobek, potem kelnerczyk, wreszcie - byznesmen, niemylnym instynktem budował sobie to miejsce pracy - z umeblowaniem, fajkami, barkiem, książkami, reprodukcjami. To nie snobizm. Ralph jeździ czwarty już rok nie zmienianym wozem, i to średniej marki.

Jak przyszło na niego pisanie?

Zbliżał się już do pięćdziesiątki, kiedy córka poprosiła go o pomoc w napisaniu ćwiczenia. Spróbował i zdumiał się, że to potrafi. A gdyby spróbować?

Pisanie wydawało się temu człowiekowi twardej codziennej pracy czymś tajemniczym, nieuchwytnym, tak jak dla mnie czymś zupełnie nieuchwytnym jest widok farb roztartych na palecie: nie umiem sobie wyobrazić, jak je łączyć, ażeby z tego powstawał np. realistyczny portret, Podobno każdy może się nauczyć malować elementarnie, na poprawnym poziomie. Gdyby kiedy przyszła mi taka myśl do głowy, naturalnie, poszedłbym brać lekcje rysunku.

Moody poszedł tą drogą. Amerykanie wierzą, że każdego można nauczyć pisać - wielka ilość szkół pisania żeruje na niewyżytych pasjach grafomanów. Są to tak ciekawie pomyślane instytucje, że w innym rozdziale napiszę i o tym.

To, co mi mówił Moody o tej szkole, zdaje się jednak potwierdzać tezę, że to wielki humbug. Z trzech tysięcy uczniów, jakie miała szkoła, wyszło do pisarstwa tylko dwóch, jednym z nich był Ralph. Opisał dla szkoły swe dzieciństwo, kierownik kursów zachęcił go, aby to opowiadanie rozwinął w powieść. Tak powstał bestseller, powieść Little Biee-ches, tłumaczona na 23 języki, której łączne wydania w Stanach Zjednoczonych osiągnęły 900000 (książka była wybrana przez "Book of the Month Club").

Z powodu pięciu książek, które dotychczas napisał, otrzymał dotychczas 14000 listów od czytelników.

- To jest przyjemne, ale i przykre - każdy bowiem spodziewa się odpowiedzi.

Mówię to z własnego utrapienia, choć maksymalna maja poczta' od czytelników, z wyjątkiem paru szczególnych wypadków, nigdy nie przenosiła kilkunastu listów. I już wówczas uważałem, że nie stać mnie na odpisywanie.


Ralph Moody mówi, że na 14 000 listów odpowiedział osobiście. Dzieje się to w ten sposób, że każdy list znaczy numerem danego dnia dzielonym przez numer formułki odpowiedzi. Listy, do których nie pasuje żadna formułka, mają numer dzielony przez "r" (recording). Nazajutrz sekretarka albo wypisuje listy całkowicie z formułki, albo z nagrania w magnetofonie, które ma całkowity tekst oryginalny albo tylko początek, np.:

List 7. "Ach, z iluż wspomnieniami łączy się dla mnie Tennessee, w którym Pan mieszka. F 5" (tzn., że od ustępu podaje się już brzmienie formuły piątej).

"To pan, istotnie, "wspólną komunię duchową* ze swymi czytelnikami umieścił na konwejerze!"

- Lepiej to chyba, niż nie odpowiadać. Ben Hecht (znany amerykański pisarz) doszedł do perfekcji: przegląda listy pod światło i otwiera te tylko, w których widzi czek. Znający tę jego właściwość wkładają w kopertę czek bez podpisu.

- Sygryda Undset podobno z zasady odmawiała dawania autografów. Jakiś więc kolekcjoner posłał jej czek na 25 dolarów jako ofiarę na cele, którym pisarka patronowała. Ponieważ czek był wystawiony na imię Sygrydy Undset, więc pisarka, przekazując właściwej instytucji dobroczynnej, musiałaby go podżyrować, bank zaś przy comiesięcznych zestawieniach przesyłanych klientowi dołączyłby, przyjętym zwyczajem, czek jako dowód wypłaty. Ten podstęp Sygryda Undset przeznała i można wyobrazić sobie rozczarowanie spryciarza, kiedy otrzymał od jej sekretarki powiadomienie: "Pani Sygryda Undset dziękuje za ofiarę. Wolała jednak ją wpłacić z własnej kieszeni, niż pozbywać się autografu pana; jest bowiem namiętną zbie-raczką autografów i zatrzymała podpis pana na czeku w swoich zbiorach."

Ralph Moody uśmiecha się, równocześnie podpisując dla mnie swoje Little Bieeches.

- Dziękuję - powiadam - to ja dziś dwa autografy ułowię, bo zapewne i Mardikiana.

- No, sam Mardikian ma niepośledni zbiór. Na jego biurku stoją portrety Eisenhowera, szacha perskiego i innych znakomitości z własnoręcznymi podpisami.

- Za dobrą kuchnię?

- Nie tylko. W czasie wojny Mardikian na prośbę ge-


242

243


nerala Falesa, dowódcy olbrzymiej kalifornijskiej bazy wojskowej w czasie ostatniej wojny, postawił odżywianie żołnierzy na takim poziomie, że po wojnie generał Eisen-hower wyprawił go do Europy z generalnymi pełnomocnictwami inspekcji wszystkich obozów amerykańskich.

To jest ten mądry system anglosaski nieliczenia się ze stopniem oficerskim. U Anglików stopień jest związany z funkcją. Spotykałem nieraz kapitanów, których przed kilku miesiącami widziałem jako majorów. Nie była to degradacja, tylko przydział do innej funkcji. Anglicy mieli swego Mardikiana. Nazywał się Lyons, twórca znanych stołówek łańcuchowych. Dano mu stopień generała majora i wyprawiono do armii działających.

W tej chwili wkroczyły niewiasty z upomnieniem, że czas jechać. Bo ci mężczyźni to jak małe dzieci, jak się zagadają...

Wóz Moody'ego jest to trzyletni mercury (następna klasa po fordzie, a więc wóz średniaków) dosyć obdrapany, ma na liczniku 72000 mil (116000 km). Niezły rekord jak na trsy lata. Przeciętny Amerykanin robi 10000 mil rocznie. Tego roku Ralph, jadąc z żoną, zrobił 7000 mil w trzy tygodnie. Ponad 500 kilometrów dzień w dzień. Specyficznie amerykańskie pojęcie wypoczynku. Przestrzeń 404 mil z San Francisco do Los Angeles przebywa Ralph w 7 godzin. Przeciętna 57 mil (92 km) na godzinę wskazuje, uwzględniwszy przejazdy przez osiedla i liczne na nich czerwone światła, że Moody na odcinkach przelotowych wyzyskuje równomiernie maksymalną dozwoloną na nich szybkość 65 mil. To znaczy należy do klasy one-miłe-men, tzn. ludzi jadących milę na minutę.

- Amerykanin tak zrasta się z wozem - mówił Ralph - że rozłączenie go z nim równa się amputacji fizycznej. Ale bo też całożyciowy trening sprawia, że Amerykanin kieruje niejako rdzeniem pacierzowym. Osiemdziesięcioletnia ciotka mojej żony chwali się, że nigdy nie zapłaciła mandatu, ale przed miesiącem - policjant chciał jej wrzepić karę za przejechanie czerwonego światła. Uparła się, żeby sprawę skierował do sądu. Młody sędzia zauważył, że w jej wieku należałoby dać spokój z prowadzeniem, bo to pewno zły wzrok zawinił. Na to ciotka wydobyła z torebki igłę i nitkę, nawlekła, potem zaś wręczyła je sędziemu: "Teraz kolej na pana sędziego,"


Do restauracji Mardikiana jest długi przejazd. Mówię, że jakże posępnie wyglądają te jałowe góry.

- Och, wrzuci się je do zatoki - niedbale mówi Ralph - przecie i tu, gdzie teraz jedziemy, przed rokiem była woda.

Ralph Moody z upodobaniem opowiada o Frisco. Rósł z tym miastem. Z tym miastem rosło jego 58 restauracji, których co rok przybywa. Z tym miastem, które jeszcze przed stu laty, nim poczęła się w 1848 r. gorączka złota, miało 800 mieszkańców i czterysta domków. Z tym miastem, w którym już w 1851 roku osiem tysięcy reputable citizens (godnych szacunku obywateli) zawiązało, wobec braku regularnych władz bezpieczeństwa, Straż Obywatelską, która wieszała na prawo i na lewo. Jeszcze w trzy lata po zawiązaniu tej Straży, w 1854 roku, miało Frisco 4200 zabójstw. Nie tylko zbrodnia, ale i spekulacja niszczyła ludzkie egzystencje.

Dziwnie pulsujące życie tworzyło się w tym rosnącym z dnia na dzień porcie, mieszaninie wszelkich ras. Charakterystyczne, że w ośrodku tego życia utworzył się arystokratyczny trzpień 400 rodzin, dzieci, a najwyżej wnuków trampów, przemywających tu ongiś złoty piasek, które do swoich ekskluzywnych klubów nie dopuszczały dorobkiewiczów.

Z drugiej strony, Frisco roiło się od oryginałów. Przez dwadzieścia jeden lat miało swego, uznanego powszechną milczącą aprobatą - "króla".

Był to Imperator Norton I, poszukiwacz złota, który następnie na spekulacji doszedł w 1853 roku do kapitału 250000 dolarów, a zbankrutowawszy, wystosował do dziennika "The San Francisco Bulletin" orędzie, w którym proklamował siebie "Imperatorem Stanów Zjednoczonych".

Pismo wydrukowało dla kawału manifest, a tymczasem pomysł chwycił się mieszkańców lubiących ekstrawagancje.

Odtąd Frisco zgodnie i solidarnie podtrzymywało królewskie pretensje Nortona I. "Król" stale chodził (a następnie jeździł na prymitywnym rowerze z tamtych czasów na kołach ,bez dętek) w błękitnym uniformie wojskowym z epo--letami i sutymi galonami, zawsze przy szabli, a w deszcz - pod J&elorowym chińskim parasolem. Zniósł Kongres, rozwiązał Unię Stanów Zjednoczonych, ogłosił aneksję Meksyku, wypuścił obligacje i ściągał podatki, które kupcy chętnie płacili, zdarzało się, że mu dawali i po 25 dolarów. Mał-


245

244


żeństwo jego z owdowiałą królową Wiktorią miało 50% szans, bo jedna strona (tzn. sam Norton I, który je zaproponował) - już się zgodziła.

Norton I mieszkał w domu apartamentowym, gdzie za niego czynsz opłacała jakaś spółdzielnia, którą powołał do życia za swych prosperujących lat, w ten czynsz włączono też Chińczyka piorącego mu bielizną.

Stołował się w najpierwszorzędniejszych restauracjach darmo i jeśli mu się danie nie podobało, odsyłał je do kuchni, wyrażając królewskie niezadowolenie. Miał bezpłatny wstęp do opery, do teatrów i innych sal widowiskowych, gdzie publiczność witała go powstaniem, kiedy wchodził. Jego orędzia noworoczne drukowała prasa bez wszelkich ironicznych komentarzy. Tramwajami jeździł bezpłatnie. W każdą niedzielę raczył zaszczycać swą obecnością świątynie różnych wyznań, gdzie był lokowany z honorami na specjalnie ustawianym fotelu.

Doszło do tego, że w czasie wizyty ostatniego imperatora Brazylii, Don Pedro, w roku 1876 Norton I był mu z pompą przedstawiony.

Kiedy zmarł wreszcie, jego "przyjaciele" z Pacific Club zebrali 10000 dolarów na koszty królewskiego pogrzebu, w którym wzięły udział dziesiątki tysięcy szczerze zmartwionych "friskowłan".

A jeszcze przed Nortonem I panował Montezuma II, z cywila - James Dickson. Ten, pojawiwszy sią w Waszyngtonie w mundurze generalskim, proklamował siebie jako Montezumę II ł zebrał pół setki awanturników, z którymi ruszył do Kalifornii odbudowywać... królestwo Azteków.- Jakoś jednak armię jego po drodze rozproszyła nie znana tu zadymka śnieżna.

- No, to tradycje monarsze trwają - powiedziałem. - W tym roku przecie przyaresztowano jacht opancerzony, pełny broni, którego właściciel, Bernard Brous, wysadziwszy uprzednio trzy stacje przekaźnikowe, proklamował rekrutację do "Rewolucyjnej Armii Amerykańskiej", która miała obalić rządy waszyngtońskie.

Słuchając o rezolutnej ciotce Ralpha, która kazała sędziemu nawlekać nitkę, o tym obywatelskim komitecie wieszających, o tych "monarchach" kalifornijskich, patrząc na tłum inny niż gdziekolwiek w Ameryce, tych potomków brodatych awanturników, zrozumiałem specyficzny genius


loci Frisco. Marinos, malarz z San Francisco, z którym mieszkaliśmy w Fundacji Hartford, zaśmiewał się, wróciwszy ze swojej wystawy, opowiadając, jak konduktor tramwaju, którym jechał, wezwał na paręset metrów przed przystankiem krańcowym do opuszczenia wagonu z powodu reperacji toru.

- Ja nie wysiadam - oświadczyła siedząca przy Mari-nosie starsza pani - stacja końcowa jest pod samym moim domem, noga mnie boli, przy kupowaniu biletu nikt mnie nie uprzedził, muszą mnie dowieźć pod dom i nic mnie nie obchodzi.

Ponieważ spór przeciągał się, zastopowane tramwaje dzwoniły, paniusia w sporze z konduktorem używała nieparlamentarnych argumentów, sprowadzono policjanta, który nie zdążył zaprodukować swej elokwencji, bo stara pani, ująwszy parasol z drugiego końca, stuknęła go rączką po łbie. Widać to go z punktu przekonało i odwiózł staruszkę do domu wozem służbowym.

Wjeżdżaliśmy na wielką Market Street przecinającą Frisco od morza dc zatoki. Miasto najdziwaczniejsze, położone na dwudziestu dziewięciu wzgórzach, zbiegało ku centralnej arterii stromymi jak górskie wąwozy ulicami. Cóż to za piekło musiało się dziać w tych spiętrzonych ulicach w czasie wielkich trzęsień ziemi w 1868, 1898, 1900, 1906. To ostatnie trzęsienie, połączone z szalejącym pożarem, strawiło 28 000 domów.

Tymi stromymi ulicami spływają tramwaje na linach, jak górskie kolejki. To jest specjalność Frisco, do której jego mieszkańcy są bardzo przywiązani. Na wystawie w czasie "Tygodnia Owoców" wystawiono jako charakterystyczny obiekt miasta - tramwaj linowy naturalnej wielkości, na który złożyło się 380 tuzinów pomarańcz, 250 tuzinów cytryn, 360 funtów śliwek, daktyli, fig i winogron (wszystko to szczęśliwie po ukończeniu wystawy sprzedano).

Kiedy powstał projekt zamiany tramwajów linowych bardziej nowoczesnym środkiem lokomocji, posypały się tysiące listów protestujących.

Ich starożytne dzwonki są tym dla ucha "friskowian", ciym hejnał dla krakowian. Liczni motorniczowie specjalizują się w jakimś sobie właściwym dzwonieniu. Jest mistrz, który, mijając orszak weselny, potrafi wygrać swymi dzwonkami sakramentalne: Herę comes the biide. We-


246

247


selnicy tak się rozrzewniają, że zatrzymują samochody, wyskakują, bombardują lirycznego motorniczego ryżem, którym się obsypuje nowożeńców.

Pewna obywatelka, od trzydziestu lat robiąca stały kurs takim tramwajem, była bardzo popularna, nie szczędziła bowiem pogodnych żartów. Pewnego razu wyglądała przygnębiona. Kiedy motorniczy spytał, co jej dolega, wyznała, że dziś jej urodziny i po raz pierwszy nie było nikogo, kto by o tym pamiętał, jedzie więc spożyć samotnie urodzinowy obiad, a następnie sama siebie zaprowadzi do kina.

Na to motorniczy począł na dzwonkach wygrywać Hap-py birthday to you, urodzinową piosenkę, pasażerowie, poinformowani przez niego, podjęli śpiew. Nowo wsiadający dołączyli się i tak samotna solenizantka jechała przez całe miasto z nieustającym chórem na jej cześć.


Lukullus 33stayloryzowany"

Restauracja Mardikiana nazywa się "Omar Khayam's".

Omar Khayam był to poeta perski z XII w., którego rzekomo uleczył z poetyckiej melancholii pewien ormiański kucharz, nauczywszy smacznie jeść.

Tę rolę podjął względem Amerykanów Mardikian, ubogi uchodźca ormiański spod tureckich pogromów po pierwszej

wojnie.

Jego rodak, znany pisarz amerykański Saroyan, zastanawia się, co też Mardikian zastał w USA jako kulinarne dziedzictwo.

W Wirginii gospodynie przechowały sposoby na ciasta ł placki z przepisów prababek z czasów kolonialnych. Uchodźcy polityczni z Francji mieli przynieść niewysłowie-nie delicyjną sztukę zapiekania jajek z serem. A bób prażony ze słoniną, z którego słynął Boston i Nowa Anglia? A szynka po wirgińsku, specjalnie długo wędzona w dymie drzewa hikorowego, właściwego jedynie południowym nadatlantyckim stanom; następnie przepajana karmelem z brunatnego cukru, serwowana z ananasem? Albo kurczę w stylu południowym, opiekane, podawane w plecionym koszyczku. Albo ostrygi prażone na słoninie.

Mardikian miał to całe dziedzictwo, a nadto - usadowił się w San Francisco, mieście, gdzie ludzie szybko się bogacili, spędzali większą część czasu w restauracjach. Historycy San Francisco z nabożeństwem opisują nie tyle zabytki i cuda architektury, których tu poprzez XIX wiek nie było, ale słynne restauracje: "Bazurro" - z nieporównanym lizotto i scallopini; "Billy Jackson" z jego kurczętami po południowemu! ,,Big John" - z jego rybą sea bass z rusztu i w maśle; cuda z morskich potraw, zwane comstock ciowd, które preparował "Johnson Oyster House". I tak bez końca. Wszyscy oni usadowili się w tym błogosławionym kraju, w którym hodowały się najlepsze kalifornijskie gatunki

249


tłustych czubatych przepiórek, gdzie łatwo było o udziec sarni lub jeleni, o niedźwiedzie łapy, o pstrągi z górskich potoków, o żółwie z pobliskiego Meksyku i o nie znany Atlantykowi przysmak - wielkiego skorupiaka obalone.

W tej Kalifornii, mającej swoje naturalne wina, w tym porcie, do którego płynęły tajemnice kuchni azjatyckiego wschodu i produkty Haiti, Hawajów, Tahiti i wszystkich wysp oceanicznych - mógł Wielki Arcykapłan Kuchni stworzyć nowy gatunek błogostanu, jeśli zawierzyć Brillat Savarinowi, że: "wynalezienie nowej potrawy przyczynia się więcej do szczęścia ludzkości niż odkrycie gwiazdy."

Pojmujecie więc państwo, z jakim nabożeństwem wstępowałem w progi "Omar Khayam's".

Ale już od wejścia, od samego progu, duch we mnie upadł.

Dobra, nie skomercjalizowana restauracja ma w sobie coś ze świątyni: nie ma w niej muzyki, tego nieznośnego atrybutu niezdolnych do kontemplacji prostaków, którzy swój niepokój, swój brak koncentracji pragną utopić w hałasie; nie ma jaskrawego oświetlenia (nie potrzebuję nadmieniać, że nikt nie ośmieliłby się w niej tańczyć); wita stołami ustawionymi przy wejściu, na których gość znajdzie wystawione to wszystko, co by chciał zadysponować w kuchni; często, jak w małej restauracyjce p. Montagne (prezesa klubu smakoszów Francji), widać ołtarz, przy którym Wielki Mistrz w szlafmycy, w asyście stojących za nim kuchcików, daje ostatnie błogosławieństwo przechodzącemu przez jego ręce daniu; nieraz ma swoją specjalność, jak sandacz w sosie orły z astrachańskim kawiorem u Horchera w przedwojennym Berlinie. Albo coąue a la bonne femme w burgundzie w glinianym garnczku, już nie pamiętani gdzie, w Brukseli; albo pompano, ryba zatoki meksykańskiej serwowana w kilku kopertach papierowych u Antoi-ne'a w Nowym Orleanie.

Co też tu dopiero za objawienie odsłoni nam mistrz Mar-dikian?

A cóż tu widzą, moi państwo, moje oczy?

Przez westybul walą tłumy a tłumy? Może tu z tego wspaniałego westybulu jest jakieś odgałęzienie do kina i właśnie ma się rozpocząć nowy program?

O nie, zawiedziona duszo - te stada wszystkie gnają do restauracji Mardikiana...


Zapieram się wszystkimi kopytami, mówię w rozgoryczeniu do Ralpha: "Dziękują się z panem."

Ale Ralph tłumaczy, że Mardikian czeka. No, to może zaprowadzi nas do zacisznego gabinetu, do takiej małej kapliczki, i tam odprawi nabożeństwo dla wybranych według specjalnego rytuału?

U progu wita nas małtre ćThótel:

- Pan Mardikian prosi o usprawiedliwienie, że się nieco spóźni, kazał zarezerwować dla państwa miejsce.

Otwiera się oczom naszym niezmierzona hala, falująca idącymi w bezkresy rzędami stolików.

Przeciskając się między nimi, doprowadza nas do jednego z takich stolików z nakryciem na cztery osoby. Siadam osłupiały, mając przed sobą małżonkę i Moodych na przestrzał. Obok nas gnieździ się żerowisko na sześć sztuk, które obsiadła familia z dziećmi. Inne trzy stoliki dookoła: pan z panią, dwóch szympansów w szarych ubraniach, wrzaskliwych obfitożerców; chytry stary z natrętnym młodym (zdaje się, że młody funduje). Boże, gdzież tu skupienie, gdzież tu modlitewność, gdzież tu pełne ekstazy wyjaśnienia francuskiego kelnera, natchnionym szeptem tłumaczącego, w jaki sposób będą stworzone dania. U Montagne przynoszono nawet książki tłumaczące, że w ten sposób to danie przygotowywali Persowie, a w ten sposób w wiekach średnich, a w ten sposób kazał je przyrządzać Talley-rand.

I cóż tu pomogą rozmieszczone wzdłuż ścian perskie motywy - brodacze, dziewice, barany i wersety z rubajatów Omara Khayama wykaligrafowane stylizowanym pismem:

O, UKOCHANA, NAPEŁŃ PUCHAR, NIECH ZNIKNĄ BYŁE TROSKI I GROŻĄCE TRWOGI. JUTRO? - NO CÓŻ... JUTRO MOŻE BĘDĘ ZNÓW SAMOTNY ZE SWOIM WCZORAJ SIEDMIU TYSIĘCY LAT...

No cóż - na razie ja jestem samotny ze swoją miseczką zupy. Kelner powiedział, że Mardikian prosił, abyśmy zaczynali bez niego. Ralph zajrzawszy w kartę mruknął:

- No, te zupy tu w karcie to i ja mam w swoich 58 restauracjach.

Zupa jakaś nieciekawa, nawet nie rozeznaję, co to takiego.


251

250


Pojawia się Mardikian we fraku. Tłumaczy się, że będzie musiał być na ostatnim akcie opery.

Jest to pełny, zażywny Ormianin, z twarzą lśniącą jak księżyc w pełni.

Witam go komplementem ściągniętym z Saroyana, o Kalifornii - raju gurmandów.

- Raj" gurmandów? - strzepnął pulchnymi rączkami. - Zabił go otwieracz konserw. Odkąd gospodyni kalifornijska dostała go w ręce - oszalała. Wszystko, wszystko ma z puszki. Widział pan po supermarketach ten wielki wybór tacek z gotowymi daniami?

Istotnie, widziałem, Królika nawet musiałem powstrzymywać od stoczenia się na niziny gastronemiczne. Za jednego i ćwierć bowiem dolara kupowała gotową tackę-pa-telenkę z jakiejś grubej cynfolii. Stawiało się tyle takich tacek w piecyku albo na małym gazie, ilu było stołow-ników. Po paru minutach zdzierało się cynfoliową przykrywkę, wewnątrz był to talerz z czterema przedziałkami: w jednej przedziałce było mięso (np. indyk), w drugiej kartofle, w trzeciej groszek, w czwartej makaron z sosem. Każdy gość jadł wprost z tego, potem wyrzucało sią skorupką cynfoliową do śmieci - żadnego mycia garnków ani talerzy.

- Ale era otwieraczy do konserw poczęła się kończyć - perorował Mardikian - odkąd miliony naszych bojsów pobyły w Europie. Ci dopiero dają teraz szkołę swoim haus-wajfom. Rozpowiadali cuda o europejskim żarciu chłopakom, którzy nie zakosztowali wojny. A teraz po wojnie - znów ich trzeba było werbować.

- Pamiętam te afisze z napisami "Czy chcesz zwiedzać obce kraje?", z żołnierzami i dziewczynkami na plażach, z żołnierzami fotografującymi piękne widoki...

- No właśnie... Czyż taki żołnierz mógł jeść byle co? Eisenhower, przypomniawszy mnie sobie, ściągnął mnie do Europy na inspekcję mes oficerskich i żołnierskich kantyn. Tak dobrze nigdy jeszcze w domu nie jedli.

Przypominam sobie, prasa podawała, że marynarka zamówiła 11 000 tuzinów widelców do ostryg. Oficjalny komunikat prostował, że wcale nie tyle, tylko 10630 tuzinów złożono w składach mobilizacyjnych in case ot emergen-cy - na wypadek potrzeby. Zresztą i w innych służbach... Dostarczono dwa miliony spodni z guzikami, kiedy regu-

252


lamin wojskowy zabrania noszenia szelek. Kto zarobił na dwunastu milionach guzików? Te samiuteńkie koce, ktedy wybuchła wojna w Korei, za które cywilna agencja rządowa płaci 4,65 dol., armia kupowała po 8,56, korpus piechoty morskiej po 9,89, lotnictwo po 14,15, marynarka po 19,57, a rekord pobiła służba sanitarna płacąc po 21,75 dol. Te dane wziąłem z prasy, która czerpała je z oficjalnych dochodzeń. Np. 34. raport senackiego Preparadness Committee stwierdzał, że w bazie lotniczej w Carsvell użyto 200 funtów "niepotrzebnej kawy" jako składnika do czyszczenia podłóg, że umeblowanie kantyny w tej bazie (krzesła wyściełane, stoły o nadzwyczajnych blatach itd.) kosztowało po 3000 dolarów na osobę. Sypialnie dwuosobowe z niebywałymi materacami, posadzkami, szafami w ścianach były bardziej luksusowe niż donnitoria dla młodzieży uniwersyteckiej.

Ale Mardikian tokuje w natchnieniu. W wojnie koreańskiej pokazał dopiero, co umie. Jakże można było na przykład pozwolić, aby nasi bohaterowie byli bez nowalijek sezonowych. Założono w Chofu w Japonii największą uprawę hydroponiczną świata. To znaczy w wodnych basenach o powierzchni 50 akrów pędzono na chemikaliach rośliny biorące pokarm nie z ziemi, a z odpowiednio sypanych chemikaliów. Dzień w dzień pięć kolosów powietrznych C-54 pełniło kilkakrotnie "rajdy jarzynowe" dowożąc na same pozycje rzodkiewki, sałatki, pomidorki. W 1951 r. przewieziono pięć milionów funtów jarzyn, tzn. ponad 56 milionów porcji. Żołnierski plecak na linii był każdodziennie tak zaopatrywany, że na poręcznej indywidualnej maszynce, w którą był każdy zaopatrzony (podziwiałem to cudo techniki uczestnicząc w patrolu V armii amerykańskiej pod Livorno - przyp. M. W.), żołnierz mógł sobie nawet na patrolu przyrządzać posiłki z sześciu dań (łącznie z puszkowymi ciastkami, kompotami i cukierkami).

- Panie Mardikian - nawracam do chwili obecnej - co też to za zupę spożywaliśmy?

Grubas naważnia się, wypina tors sztywnej frakowej koszuli:

- A to był - dobry, stary, tradycyjny old-fashioned dam chowder naszych przodków amerykańskich.

Clam-chowder!... Najtańsza, najdemokratyczniejsza zupa, serwowana z puszek w każdej kawiarence przydrożnej L.

253


Zupa z najtańszych małży - śmiecia zalegającego dno morskie... O, chytry Armiaszka!... To sobie zakpił ze mnie... Nie-darmo Żydzi na Lewancie mówili mi, że każdy Żyd wobec Ormianina to jest głupi goj.

Mardikian coś dostrzegł w moim obliczu, bo począł dowodzić, że chowder chowderowi nierówny. Że taki jego chowder to sią musi dusić na wolnym ogniu co najmniej dwie i pół godziny.

Ja bym go dusił krócej, tego Mardikiana, w piąć minut bym go ukatrupił.

- No to, jeśli pan chce coś ormiańskiego, to każą wam dać kozou kzartma - mówi pojednawczo Mardikian.

Tajemnicza potrawa okazała sią po prostu udźcem baranim pieczonym z cebulą, pieprzem tureckim, wypapryko-wanym i zalanym własnym sosem.

To po ten cymes przyleciałem przez pół globu ziemskiego?

Patrzą obrażony po sali: dwanaście tuzinów kozou kzartma płynie równocześnie na wyniesionych w górą tacach.

Obrażam sią, jak kiedy obraziłem się, przyjechawszy dzieckiem do Warszawy, że tajemnica naszej gospodyni, deser zwany "Pani Nowakowska", bo tak nazywała sią mityczna pani, która przyjechawszy przed stuleciem koczo-brykiem z Warszawy zwierzyła przepis prababce - jest serwowana w każdej restauracji jako szarlotka.

Teraz Mr Mardikian wygłasza natchnioną odą na cześć deseru, który nam zaserwuje. Jest to jego popisowe danie, którego przepis przejął od słynnego mistrza Tocatliana, który stworzył to danie na cześć cesarzowej Eugenii. Deser zagnieździł się na przyjęciach dworskich u sułtana i nazywa się ekmek khayadili.

Podali to cudo. Jakieś ciasto pod białą chrupką pokrywą. Owszem... O, nawet bardzo owszem...

Rozpromieniony Mardikian atakuje:

- Jakie to są składniki? No, niech pan zgadnie? Iluż smakoszom go serwowałem, ilu szefom najznakomitszych kuchni - żaden nie potrafił powiedzieć. Wymieniali jabłka, gruszki, śliwki, wszystkie egzotyczne owoce. Dopiero im mówiłem - zawiesił głos patetycznie - że to jest, po prostu, chleb ugotowany w miodzie. Należy w okrągłym rondlu prażyć na parze cwibaki (rodzaj sucharka) z wodą pomieszaną z sokiem cytrynowym. Kiedy dobrze spuchną,

254



wla'ć miodu i piec około 45 minut, aż nabiorą brunatności. Przedtem należy przygotować kaymak. Należy postawić kwartę ubitej śmietany na maleńkim ogniu. Poczerpywać chochlą i ponownie delikatnie wlewać, aż poczną formować sią pęcherze. Tak należy manewrować około godziny - im dłużej to robić, choć ręce mdleją, tym wyższe będą te bąble. Wówczas zgasić ogień i pozostawić dla wolnego stygnięcia przez dwie godziny. Następnie włożyć to należy co najmniej na osiem godzin do lodówki. Wówczas ostrym nożem należy pociąć zakrzepłe bąble śmietany i udekorować nimi ekmek khayadifl.

- Skąd pan czerpał swoje mądrości kucharskie?

- Przede wszystkim należy je mieć przyrodzone tu (pokazał na język) - i tu (pokazał na serce), i tu (pokazał na głowę). A poza tym sią uczyć. Uczyłem się w Aleksandrii

255


u sławnego mistrza wschodniego Aszji Mugurdicza, byłego szefa kuchni sułtana w Konstantynopolu, który z kolei był uczniem Tocatliana. Praktykowałem po najlepszych restauracjach Paryża. Zapuszczałem się na własne wyprawy odkrywczo-kulinarne. Na przykład na Wyspie Sw. Łazarza, w starym klasztorze ormiańskim Mekhetarian, odnalazłem przepisy kucharskie z czasów króla ormiańskiego Szara, który przeniósł stolicę do innej dzielnicy, w której się lepiej jadło.

Patrzyłem wkoło na żrące stada, na dziesiątki kelnerów, na cyrkulujące wózki z poczuciem, jakbym był w fabryce. Jakby jakiś Ford przykuł do konwejera Tocatliana i Mugurdicza, i Mardikiana i kazał im preparować na tempa potrawy, które muszą a to dusić się sześć godzin, a to marznąć osiem, a to być ręcznie potrząsane przez godzinę.

- Tu - powiedziałem do Mardikiana - niewiele ma pan do używania tego (pokazałem serce).

- Ale za to musi pracować tym - Moody pokazał na głowę.

- Z tego nie tak wiele radości zostaje dla tego (pokazałem na język).

- Ale dużo radości tu (Moody klepnął się po kieszeni) Tak sobie w ów dzień gwarzyli Ormianin, Polak i Irlandczyk o strumieniu gastronomicznych wzruszeń, który się wlewa, jak wszystkie dopływy w tym kraju - w ocean technokratycznych usprawnień i pogorszeń.

Steinbeck w swojej książce Podróże z Charleyem wzdycha: "Jeśli ten naród ma do tego stopnia przytępione gruczoły smakowe, że nie tylko godzi sią z jedzeniem bez smaku, ale w nim gustuje - to cóż stanie się z jego duchowym życiem, tak samo pozbawionym podniet?"


Stoliczku, nakryj się!

Po uczcie u Mardikiana Ralph Moody zawiózł nas do taniego, ale uroczego hoteliku na jednym ze wzgórz, z którego widać było połyskliwe głębie - Frisco w nocy.

- Wyśpijcie się - powiada dobrotliwie - jutro w południe po was zajadę, wyłabudamy wasz wóz z tego garażu (skoroście nie mogli do niego wjechać, to może i nie wyjedziecie?), a potem pokażę miasto i przepilotuję do wyjazdu.

Zgadzam się skwapliwie. Jutro rano mam zwiedzać największą w USA fabrykę przetworów owocowych "Del Monte". Należy szybko naspać, ile trzeba.

Toteż rad jestem, że w numerze jest jedno duże łoże podwójne.

- Profesor Smith z Syracuse powiedział - tłumaczę Królikowi - że najlepsza rzecz na bezsenność to dotknąć czegoś bezmyślnego. Wiesz, to takie prawo Archimedesa: nadmiar myślenia równoważy się między naczyniem pełnym i pustym.

Na rano niegodny Królik zostaje w łóżku. To po niej, zapewne, odziedziczyła młodsza wnuczka, Ewcia, żałosne: "Znowu coś zwiedzać?" - przy czym nastawiafa podków-kę, wietrząc ciężki los, kiedy się zanosiło na muzeum albo galerię obrazów.

Polak, który po mnie przyjechał, jest pracownikiem biurowym w "Del Monte". Przywiózł dla mnie przepustkę na zwiedzanie i promienieje, że się zwolnił na parę godzin z pracy. Wycisk pracy w Ameryce jest czymś, co trudno zrozumieć w Polsce.

Kiedy przyjechała do mnie moja córka z USA, powiedziałem: "Wytchnijże sobie, wyleż się na plaży."

Pamiętałem jej warunki pracy jako "researcherki", tzn. kompletującej dane faktyczne dla każdego numeru "Time


257

17 Królik i oceany


Magazine". I pismo było przodujące, bogate, i zajęcie na wyższym szczeblu (z nazwiskiem na masthead, tzn. w podtytule). Mimo to pracowała w pokoju, gdzie stało sześć ciasno zestawionych biurek. Jeśli było zajrzeć do niej, żadna głowa się nie podniosła, a i ja, rozbalwaniony europejski tata, byłem spławiany z zażenowaniem. Owszem, pobory okazałe... automatyczny ich wzrost rok w rok... Nadgodzinówki królewskie... Premie noworoczne i wszelakie... Ubezpieczenia dodatkowe od pracodawcy, niezależnie od państwowych-- palce lizać. Ale co wieczór wracała do dornu blada jak papier, wypruta z sił do krańca możliwości.

Sądzę, że stąd się bierze tak olbrzymie spożycie narkotyków, które podtrzymują zdolność do pracy.

Więc skoro przyjechała, powiadam: "Odpocznij se w bu-kolicznej Polsce."

Ale oczy jej się rozlatywały. Gdzieżby tam... Co dzień - inne zdumienie. Szereg ich począł się od pierwszego dnia, od zameldowania się, kiedy przyszła zaskoczona tym, że urzędnik, który przybijał pieczątkę meldunkową, siedział sam w dużym pokoju.

Gdzieżby tam plaża... Patrzyć, patrzyć i nie napatrzyć się na tę Polskę.

No więc lataliśmy. W Krakowie spaliśmy długo po przebytej jak zwykle z myszkowaniem na strony wczorajszej drodze (ileż myszkowań na odcinku między Warszawą a Krakowem, znajomków, powrzasków, przyklasków, pod-pytów, wzdychów i zachwytów, nalęgłych koleżankowych dzieci, kwiatów i wsiowego błota, uśmiechów i miasteczkowych śmieci). Koło godziny 10 rano zeszliśmy na śniadanie do hotelowej kawiarni, gdzieśmy wytelefonowali z biura kofeżankę numer sto jeden. Koleżanka bez obiekcji przybieżała, z radości płakała, pytlowała, pytlowała, aż wreszcie czas zeszedł tak, że mówię:

- No to pani zje z nami śniadanie.

- Boże broń, ach nie, ach nie! - Skroiła ponurą minę: - Pamiętajcie, że jesteśmy w cęgach reżymu; muszę wracać do pracy. Ale musimy się jeszcze zobaczyć.

- Mamy popołudnia zajęte - zastrzegam pośpiesznie.

- Ach nie, mnie też po południu trudniej, w domu tyle różności... Ale w godzinach południowych zawsze się urwą. Kiedy poleciała, gość z Ameryki powiedział:

- W naszej redakcji dziopka już za pierwszą eskapadą


znalazłaby na biurku notkę: You aie lired, pani jest zwolniona z pracy.

W 1939 roku, kiedy po raz pierwszy pojechałem do Stanów Zjednoczonych, podczytawszy sobie nieco o organizacji pracy, wstępowałem za bramy fabryk zachłyśnięty po neoficku. Przecież młócenie cepem, mielenie żarnami, oświetlanie łuczywem to jeszcze były formy pracy, na które w młodości patrzyłem. Kto by z pokrzykujących ekonomów rozbijał robotę na jej składowe operacje i mierzył stoperem czas trwania każdej z nich?

A tu Taylor, prorok pracy nowoczesnej, nauczył niejakiego Schmidta ładować 47 ton rudy żelaznej zamiast 12 ton. Każdy szczegół roboty tego holenderskiego emigranta został opracowany: wymiary szufli, głębokość zanurzenia jej w stos rudy, waga zaczerpniętego ładunku, dystans do przejścia, łuk rozmachu i chwile dla odpoczynku. Systematycznie zmieniając każdy czynnik, Taylor otrzymał optymalną zawartość ładowanej rudy.

Jego następca, Gilbreth, wydzielił osiemnaście zasadniczych ruchów, następnie studiował ich kombinowanie. Na przykład ręce powinny się poruszać w przeciwnych, ale symetrycznych kierunkach itd.

Po raz pierwszy przyszło na mnie zastanowienie w rzeźni w Chicago. Patrzyłem z górnej galeryjki na olbrzymią wąską i niezmiernie długą halę. Posuwając się po galeryjce z jednego jej końca w drugi, mogłem widzieć wszystkie stadia produkcji.

W jednym końcu krowa, ogłuszona uderzeniem w głowę, uczepiona za tylne nogi, wzlatywała na taśmę, z której miała zejść dopiero w puszkach konserwowych do podstawionego wagonu.

Pierwsza czynność na taśmie to uderzenie w serce noża rzeźnickiego. Rzeźnik w ceratowym kombinezonie poruszał się wahadłowym ruchem, wbijając nóż, obracając się półkolem, wyrywał nóż, znowu tym samym półkolem nóż wracał, przebijając następną krowę. Nie dało się człowieka zastąpić kompletnym robotem, bo zacofane krowy miały serca każda gdzie indziej, na innej wysokości. To serce należało traktować romantycznie, indywidualnie, bo z nie dobitą krową byłyby kłopoty na konwejerze.

Ale potem to już szło jak z płatka.

Chlast! - jednym ciosem tusza już rozpruta.


258

259


Szurr! - jednym chlustem wygarnięte z niej bebechy do czana w dół, który też gdzieś zjeżdża.

Tusze zawieszone na hakach, rozwarte, świecąc wnętrzem zwierzęcia, przesuwają się wzdłuż robotników, nie zwróconych do nich twarzami, tylko bokiem. Bo z drugiej strony płynie taśma z szeregiem prostokątnych mis. Robotnik, zwrócony twarzą ku początkowi taśmy, ma obie ręce wyciągnięte do obu taśm pod kątem prostym. Prawą ręką bierze ten organ, który na niego przypada (nadcięcia już zrobione na etapach poprzednich), przekłada w lewą, lewą wkłada do zasobnika, wraca do pół piersi, znowu spotyka prawą rękę z następną, dajmy na to, wątrobą.

W tym ciągu robotów pokazywano mi człowieka, który wyłuskiwał nerki. Od trzydziestu lat stał na tym miejscu (automatyzację w Chicago poczęto wprowadzać już w 1870 r.). Przed dwudziestu laty oślepł. Zatrzymano go w pracy i okazało się, że jego wydajność nie zmalała. Ślepiec, którego obserwowałem, miał obie dłonie wyciągnięte pod kątem prostym do płynących taśm. Skoro tusza dotykała ręki prawej, ta wyjmowała nerkę, wkładała w lewą i skoro sunąca na taśmie miska dotknęła ręki lewej, ta lokowała w niej nerkę.

Pomyślałem ze zgrozą, że gdyby ten człowiek utracił ponadto poczucie węchu, słuchu, smaku, sprawność jego, potrzebująca jedynie zmysłu dotyku, jeszcze by wzrosła.

Niepotrzebny był cały człowiek - wystarczała jedna piąta człowieka; z tą jedną piątą mógł być robotem i reproduktorem. Iksion dwudziestego wieku, który płodził pół-ludzi i pracował przykuty do jednostajnie obracającego się koła w Tartarze.

Na oddziale, gdzie w tenże sposób płynęły tusze baranów, zobaczyłem scenę charakterystyczną. Pętla osunęła się z tylnej nogi barana, nie został szarpnięty na taśmę pod nóż, wyrwał się, plątał się między nogami pracowników, przeszkadzał i całe to zbiorowisko było bezradne, nikt z ludzi-trybów nie mógł zastopować całej hali, przepędzając barana. Rozległy się jakieś dzwonki i dopiero po dłuższej chwili z zewnątrz przybiegł człowiek, który (tym razem ruchami nie uczonymi, jakimi matula w Rzeszowskiem zapędzała wieprzka) uporał się z baranem-analfabetą.

Kiedy zwiedzałem Forda - Mekkę automatyzacji, zdało mi się w pewnej chwili - patrząc na pochylonych nad


taśmą śrubkowkrętów, dziurkodiubów, ludzi-świdry, ludzi--dłuta - że widzę zespół dwunastu Huxleyowskich osobników typu "Beta", wyhodowanych w inkubatorach ze spermy pryskanej na tabele żelatyny, którzy intonują hymn (trawestuję z Huxleya) do fabrykanta:

Stop nas, dwunastu, w jednego, By tak nas konwejer niósł, Jak skierowany do biegu Pędzi twój "wzór T" wóz.

Ci ludzie nie mają żadnego z bodźców, jakie miał rzemieślnik czy zbliżony do niego typem pracy robotnik dawnego pokroju. Przy przejściu na pracę różniczkową nastąpiło równanie na najmniej efektywnego. Tayloryzacja przełożyła odpowiedzialność z robotnika na managera.

Ale z drugiej strony...

Ale z drugiej strony - w 1956 roku zwiedzałem fabrykę samochodów na Żeraniu.

Na wysokim, wysokości półtora dobrego stopnia, podium stała maszyna tocząca prostokąty z blachy.

Robotnica obsługująca maszynę wykonywała następujące ruchy:

1. Robiła krok ku stosowi leżących na podłodze blach, naciętych w prostokąty formatu, sądząc na oko, 70 na 30 centymetrów.

2. Brała jedną taką blachę.

3. Robiła krok do podium, na którym stała maszyna.

4. Wchodziła na wysokie podium, do którego nie było stopnia pośredniego.

5. Podkładała blachę w maszynie, która cały czas czekała unieruchomiona.

6. Schodziła z powrotem z wysokiego podium.

7. Robiła jakieś dwa i pół kroku do guzika uruchamiającego maszynę.

8. Naciskała guzik, na skutek czego maszyna sztanco-wała blachę.

9. Robiła z powrotem dwa i pół kroku do wejścia na podium.

10. Pokonywała wejście.

11. Podchodziła do sztancy.

12. Brała wytłoczoną blachę.

13. Szła do zejścia.


261

260


14. Schodziła.

15.- Podchodziła do innego stosu ze sztancowanymi blachami.

Te piętnaście czynności pełniła, jedną po drugiej, w ciągu ośmiu godzin.

A może była szczęśliwsza niż przy innym systemie, gdzie maszynę obsługiwałby jeden człowiek siedzący na krzesełku i naciskający kolejno trzy guziczki: 1. od automatycznego ładowania, 2. uruchamiający prasę, 3. od automatycznego odbieracza.

Może ten człowiek miałby nudniejszą pracę niż te spacery w tej półwioskowej naszej automatyzacji? Ale wracająca do domu robotnica - jakże wiele miała przebieganych kilometrów i ileż stopni, na które się wspinała. I jakże mało wyrobiła blach! Tamten człowiek z guziczkami sztancowałby blachy dwadzieścia razy szybciej.

Oglądanie produkcji automatycznej może odebrać człowiekowi radość posiadania, tak jak najstaranniej przyrządzane potrawy w wielkim hurcie olbrzymiej restauracji Mardikiana radość obcowania z pisarzem Moody'm.

Kupiłem małemu chłopczykowi kodak "Baby" za pięć dolarów. Taki aparat daje w dobrych warunkach oświetleniowych udatne zdjęcia. Jest tak prosty, że dziewięcioletni chłopczyk robi z punktu poprawne zdjęcia. Radość jego nie miała granic. Kładł na sen aparat przy łóżku. Uwielbiał czarodziejskie pudełeczko, pozwalające mu robić cuda: zatrzymywać bieżący czas, zatrzymywać przesuwające się korowody ludzi w swoim albumie - na zawsze. Aparat był jego, nieprześcigniony, wierny przyjaciel - jedyny aparat taki na świecie. Zdarzyło się, że zwiedzałem fabrykę "Eastman-Kodak"

w Rochester.

Na płynących taśmach widziałem szereg posuwających się tacek, a na każdej tacce po prostu jakieś śmiecie blaszek, obrzynków, śrubek, lewarków. W pewnym miejscu w to zmontowane śmiecie metalowe, wartości trzech groszy, wskakiwało taniutkie szkiełko, które odtąd będzie się nazywać obiektywem. Jakże boleśnie ścisnęłoby się serce małego chłopca, gdyby widziało, jak małymi wysiłkami, z jak nic nie znaczących materiałów powstają bracia jego "jedynego". Tych braci w 1956 roku, kiedy zwiedzałem fabrykę, produkowano za 761 milionów dolarów rocznie.


Żona moja równie silnie kochała nasze auto, które nazywało się "Przylaciel". Córki auto nazywało się "Wierny", bo też ją nosiło od Paryża po Grecję. Niewiasty indywidualizowały te auta.

Po zwiedzeniu Forda pokazałem jej w książce Daniela Bella taki oto ustęp:

Zarząd chce produkować 267 wozów w ciągu ośmiogodzinnego dnia, tzn. w ciągu 480 minut. Każdy wóz ma 18 stóp długości i specjaliści obliczyli, że jego złożenie powinno zająć 147,48 minuty. Każdy robotnik ma wyznaczoną czynność przy taśmie. Stoi przy stacji obsługi, która równa się długości wozu plus odległość od następnego wozu. Ponieważ 267 samochodów należy wyprodukować w 480 minut, każdy wóz na taśmie będzie mijał stację obsługi przez 1,8 minuty. Długość stacji obsługi wyniesie w tym wypadku 21 stóp (długość wozu 18 stóp plus trzy stopy przestrzeni między nim i następnym). Możemy teraz obliczyć szybkość taśmy. Ponieważ 21 stóp taśmy będzie mijać punkt obsługi w .ciągu 1,8 minuty, taśma będzie się posuwać z szybkością 11,67 stopy na minutę. I w tym rytmie, co 1,8 minuty, cały dzień będzie zjeżdżać z taśmy wykończony samochód.

Rzeczywiście, widzieliśmy przy końcu taśmy szoferów, jak co 1,8 min. kolejno któryś wchodził do dojeżdżającego wozu i zjeżdżał z taśmy, jak stwierdziłem, nie zastanawiając się, czy bierze wóz inteligentny i o dobrym charakterze, czy odwrotnie.

Jakiś czas po tej rozmowie stosunki Królika z "Przyla-cielem" stały się bardziej chłodne, ale wkrótce wrócił na swoje miejsce pomiędzy wnuczkami. Cała ta trójka reprezentowała najbardziej zdolne dzieci, jakie znaliśmy, i najbardziej inteligentny wóz, o jakim zdarzyło nam się słyszeć.

Pamiętam starego rządcę, który posiadał specjalny "tabak", mieszany według własnych sekretów. Wątpię, aby na taki luksus indywidualnej przyjemności mogli sobie pozwolić palacze obsługiwani przez fabryki produkujące pięć miliardów papierosów rocznie maszynami nabijającymi łącznie z zakładaniem filtrów 1200 papierosów na minutę albo paczkującymi na minutę 2400 dwudziestopa-pie.rosowych paczek wraz z oklejeniem uprzednio cynfolią, wsadzeniem do pudełka, zalepieniem pudełka i nalepieniem na nim znaczka podatkowego.

A wypić? Gdzież te nalewki - ze żmijówką włącznie?


263

262


Wypijamy rocznie 73 miliony litrów. Kto tam w tym morzu wódy rozróżnia - a jaka to?

Jest taki jeden kącik we Wrocławiu, gdzie dr farmakologii C. Bańkowski, pracujący w Instytucie Botanicznym, zaopatruje mnie łaskawie w natewkę na 27 ziołach. Jak zamawiaczki miały prawo formułą zamawiania zwierzać tylko przed śmiercią jednej osobie, tak i dr Bańkowski powinien tego po najdłuższym życiu nie przeoczyć. Inaczej technokratyczna wóda zaleje nas, zatopi i po powierzchni będzie pływać tylko fajka dr. Marcinkowskiego, Torąuemady na alkohol, ale łaskawego na nikotyną.

O, gdzieżeście te czasy, kiedy tłumy spaliły maszyny tkackie wynalezione przez Cartwrighta, kiedy szwaczki paryskie wlokły obwiesić na latarni wynalazcą maszyny do szycia, Thimoniera.

Profesor manchesterskiego uniwersytetu, T. W. Fox, w książce Mechanics of Weawing informuje: ,,W 1661 r. w Gdańsku uruchomiono maszyną tkacką, która mogła prząść naraz cztery do sześciu webs (zdaje sią, że oznacza to wątki) bez pomocy ludzkiej. Ażeby ochronić biedotę od postradania pracy, władze polskie zabroniły posiłkowania się maszyną i cichcem udusiły czy też utopiły wynalazcą." Right honourable profesor jest współpracownikiem Encyclopaedia Britannica, co jednak na sto procent nie umacnia mnie w zaufaniu do jego informacji, skoro w tejże encyklopedii, którą mam na półce, czytam, że Stanisław August był wnukiem bękarta zrodzonego z Sapiehy i Żydówki, którego wmuszono Poniatowskiemu, rządcy tegoż Sapiehy.

Wracając do wieszanego Thimoniera - to przecie były niewinne igraszki na szkodą robotników. Na zawodach maszyny do szycia ze szwaczkami maszyna uszyła ubranie w siedem minut, gdy szwaczka rekordzistka w trzydzieści pięć.

To są różnice nieznaczne wobec tego, co oglądamy teraz.

W Pittsburghu oglądałem np. istalację segregującą pociągi, której urządzenie kosztowało 36 milionów dolarów. Nieraz widzieliśmy te prace przetokowe przy naszych depo kolejowych, podsadzania się lokomotyw pod poszczególne


składy, pokrzykiwania semaforzystów, maszynistów, zwrotniczych, hamulcowych, sygnalistów.

Nic z tego w Pittsburghu (ani na innych większych stacjach amerykańskich) nie ma. Każdy pociąg jest wtaczany na wzgórze panujące nad morzem torów. Osobnik dysponujący tym wszystkim siedzi sobie w szklanej budce nad klawiaturą guziczków. Guziczkiem odhamowuje pociąg, który po.czyna się staczać, guziczkiem ustawia zwrotnice skierowujące na należne tory, guziczkiem przyhamowuje pędy staczania się, guziczkiem osadza na miejscu. W Pittsburghu mamy dwa takie wielkie pola manewrowe, każde rządzone przez swoje centrum dyspozycyjne. Te oba pola mają wydolność przetokową 9000 wagonów dziennie.

Od 1950 roku pojedynczy operator ze swojej kabiny reguluje cztery kopalnie nafty, przepływ 50 000 beczek ropy dziennie przez sześć kolejnych procesów, rządzonych automatycznie, oddzielających stopniowo benzynę z ropy, posuwającej się naturalną grawitacją dwunastocalową rurą. I to już, pono, jest przestarzałe: ten dyspozytor w kabinie ma być zastąpiony rozrządem mechanicznym.

Automatyzacja (czy automacjn - o czym niżej) ogarnia wszelkie dziedziny. W przemyśle budowlanym na przykład wielka mieszarka cementu w Cleveland jest całkowicie dyrygowana przez urządzenie elektroniczne. Dyspozytor jest w stanie ładować 200 metrów sześciennych cementu na godzinę aż w 1500 odmianach, każda wymagająca innej proporcji wody, wymieszania itd. Robi to, wkładając w tablicę rozdzielczą za każdym razem inną receptę w formie odpowiednio perforowanej karty.

W Brytyjskiej Kolumbii oglądałem tartak stojący nad rezerwuarem wodnym, do którego spływały potężne pnie wyrąbywane (też sposobami mechanicznymi) w puszczy, do której mogłem się dostać tylko wodnopłatowcem.

Te olbrzymie pnie podrywane potężnymi dźwigami, posuwane pod coraz inne piły, przechodzące w kolejne stadia obróbki, są traktowane przez niewidzialne rozrzędniki jak klocki zabawkowe.

W pewnym miejscu zobaczyłem, jak kanałem płyną dłu-


265

264


gie kloce, już pozbawione gałęzi. Przepływają one pod mostem, na którym w kabinie siedzi operator nad klawiaturą przypominającą fortepian.

Kloce, umustrowane już automatycznie i wyrównane, napływają uporządkowanym pomostem pod walec, na którym jest umocowany szereg obracających się pił tarczowych. Operator ma każdy kloc obciąć - zależnie od jego struktury - wyeliminować sęki, skrzywienia, rozłupania, miejsca, gdzie średnica jest już zwężona niżej standardu, itd. Posłuszne jego "muzyce", obniżają się z obu stron dwie właściwe piły i obcinają zbędne końcówki.

Jaka jest różnica między automatyzacją, która istnieje jeszcze od czasów starożytności, tyle że ulepszając się coraz bardziej, a tym, co Amerykanie nazywają automacją?

Automatyzacja, wysoce rozwinięta, spotyka tamtą wojnę, wysokim jej osiągnięciem był zarówno pancernik, jak i samolot, który był przeznaczony do walki z pancernikiem. A przecież "Prince of Wales" został zatopiony przez pilo-ta-samobójcę. W epoce automacji, obecnie, byłoby zbędne poświęcać życie lotnika, zastąpiłby go pilot automatyczny, który byłby zdolny korygować swój lot stosownie do otrzymywanych bodźców.

Automacją więc przewiduje mózgi automatyczne, zdolne przestawiać bieg produkcji w zależności od zmiennych czynników.

Wytwórnia ,,Del Monte" jest kolosem przetwórstwa warzywniczego i owocowego. Obrót roczny wynosi 287 milionów dolarów, ma własne olbrzymie plantacje, np. uprawa szparagów na 9000 akrów (3600 ha). Coraz to występują z jakimś "uderzeniem" - w tym roku jest to lansowanie soku owocowego z mieszanki grapefruita i ananasa.

Zaczęło się to w 1638 roku, kiedy imigranci Holendrzy wykupili od Indian za nieco siekier, noży i innych utensyliów dwa stukilometrowe pasy wzdłuż obu brzegów rzeki Delaware.

Jak i irine przemysły, tak i ten dopełzł na zachód, gdzie świetnie się poczuł w kalifornijskiej wegetacji.

Teraz zamiast szop z tłoczniami ręcznymi, ongiś zbudowanych nad Delaware, widzimy nad wielorakimi torami kolejowymi rozległe korpusy fabryczne. Z wagonów wiej-


kie czerpaki nabierają złociste doborowe gruszki. Posuwamy dalej - w pewnym miejscu widzimy dźwigi ładujące do wagonów skrzynki z konserwami z tych gruszek.

Wewnątrz przechodzimy hałe-świątynie. Czyściutkie ł puściutkie. Patrzymy z górnych galeryjek na bezczłowie-cze przemienianie owocu w konserwę. Patrzę i nie mogę pojąć, jak mądrze potrząchające się tace szykują luzem zsypane gruszki równiutko, węższymi końcami do podchodzenia do obieraczek, jak gruszka poczyna się kręcić w czymś przypominającym maszynkę do ostrzenia ołówków i jak schodzi z niej cieniutka spiralka obranej skórki. Dlaczego zawsze cieniutka, kiedy każda gruszka ma inny wymiar i profil? Jakież uczulone regulatory działają!

A potem obrane gruszki same wędrują pod inne noże, które je równo tną na ćwiartki, potem do drylarek, które drylują, potem do kotłów i tak dalej, i tak dalej - aż do skrzynek zawierających puszki kompotu owocowego, wysypujących się do wagonu.

Jeszcze widzimy morele. Już je omyto, już poprzecinano, już je zdrylowano, wysypały się na następną olbrzymią tacę, gdzie leżą, jak spadły, wypukłościami albo przecięciami w górę, albo ustawione kantem. Taca-olbrzym posuwa się bardzo wolno, drgając przy tym niezmiernie delikatnymi wstrząsami, Coraz więcej połówek daje się namówić do ułożenia się na wznak. Ale jak to jest obliczone, że kiedy ostatnia najoporniejsza morela się ułoży, taca właśnie dobiega kresu i wymustrowane owoce są oddawane innemu stadium?

Niestety, muszę śpieszyć, czekają już na mnie w hotelu. Mój przewodnik, przeprowadzając mnie, mówi, że automatyzacji w przetwórstwie towarzyszy automatyzacja u nich w biurze. "Del Monte" wypłaca tysiącom pracowników w swoich oddziałach i filiach 77 milionów dolarów rocznie, obyczajem amerykańskim - co piątek.

Dawniej listę płac na 10 000 wypełniało przez cały dzień 37 pracowników. Konto każdego pracownika jest dosyć złożone - potrącenia za ubezpieczenia, rentę starczą, podatki itp.

Obecnie ustawiono kalkulacyjną maszynę-potwora, która zdolna jest zastąpić pracę 600 biuralistów. Ta lista płac na 10 000 pracowników zajmuje 4 godziny czasu tygodniowo. Reszta jej czasu jest poświęcona na różne inne


267

266


obliczenia i operacje kalkulacyjne. Na przykład zbieranie danych. Napływające zamówienia idą same, dzięki taśmom rejestrującym, do produkcji, wyznaczając daty i rozmiary zamówień poszczególnym zakładom. Równocześnie idą do wydziału informacji, czyli do kartotek produkcyjnych i finansowych, a także do rachunków, faktur i zamówień wysyłanych klientom.

Daniel Bell w swojej pracy Work and its Discontents opisuje inną taką maszynę:

""The Bank of America" posiada bankową urzędniczkę o wadze 25 ton, maszynę elektryczną zaopatrzoną w 17 000 lamp elektronowych i milion stóp przewodów, skromnie nazwaną Erna. Erna jest zdolna poddać buchalteryjnym operacjom 50 000 rachunków dziennie. Przyjmuje polecenia wstrzymania wypłat, wyłapuje czeki bez pokrycia i drukuje miesięczne wykazy kont z szybkością 600 linii na minutę."

- Toteż - żartuje mój przewodnik - gdy dawniej siłę maszyny obliczano na HP (Hoise Power - konie mechaniczne), to maszynę biurową obliczamy w jednostkach GP (Girl Power - dziewczyny mechaniczne).

Domy towarowe dokonują remanentów na bieżąco, remanent jest w każdej godzinie dnia dzięki temu, że o każdym sprzedanym przedmiocie informuje się po prostu maszynę matematyczną sygnałem wprost ze stoiska. Taka maszyna w ciągu 8 minut przeprowadza remanent 2500 artykułów i natychmiast powiadamia o tych, które są na wyczerpaniu.

Ale mimo to że maszyny wypierają pracowników biurowych, procent fizycznych pracowników coraz bardziej maleje w stosunku do pracowników umysłowych.

- O, u nas jest tak samo - zauważam - przed wyjazdem miałem obstalować żyrandol w prywatnym zakładzie ślusarsko-artystycznym. Otóż w tym zakładzie pracuje dwu robotników fizycznych ł dwu umysłowych. Tych dwu umysłowych nigdy nie ma w zakładzie: nie mogą nadążyć z oblatywaniem urzędów z formularzami, wykłócaniem się o domiary, poszukiwaniem surowca itd.

Kiedy się żegnamy, widzę znowu pociągi ładowane skrzynkami.

W początkach lat trzydziestych oglądałem film Renę Claire'a A nous la liberie, w którym surowce wwalały się


jednym końcem fabryki i podczas gdy robotnicy tańczyli sobie na przyległej łące, drugim jej końcem wychodziły gotowe gramofony. Zdawało się to zabawną satyrą, groteską na nowe czasy, które idą. Tak jak i Nowy wspaniały świat Aldousa Huxleya. Aż nagle pożyłem nieco i groteska staje się prawdą. Stąd morał, że należy poważniej przysłuchiwać się temu, co nam powiadają kpiarze i wesołki.

Cóż to jest Ford? Ford, który mi tak imponował, nim nie zobaczyłem chicagowskiego stockyardu. Wykpił go już pod koniec lat trzydziestych inny wesołek - Chaplin, w swoim filmie Dzisiejsze czasy wykazujący bankructwo systemu "jeden człowiek - jeden ruch".

Wówczas Ford chadzał od stoiska do stoiska, chętnie przepytywał robotników o uwagi; jeśli one wiodły do dalszego usprawnienia, na miejscu sięgał do kieszonki w kamizelce i wypłacał premię.

Teraz premie przeniosły się do centrów mózgowych, skoro robotników niemal nie uświadczy, skoro proletariat zmienia się w "salariat" (sonary - pobory za pracę umysłową). Jeszcze się tuła tradycja Fordowska, jeszcze w roku ubiegłym "Del Monte" wypłaciło 193 drobne premie (tylko trzy wynosiły po tysiąc) za 193 "sugestie od warsztatu". Ale cóż to znaczy wobec tylu zrzeszonych w tym przedsiębiorstwie zakładów?

U tegoż Forda 42 maszyny w linii długiej na 470 m wykonują 530 operacji bez wtrącania się człowieka i dają 5 motorów co każde dwie minuty.

Naturalnie obniża to koszty produkcji.

Czas produkcji


1914


1951


Pantofli damskich Tony węgla Funta masła Żarówki


20 g. 48 min. 24 " 29 " 1 ,, 37 " 1 ., 42 "


7 g. 24 min. 10 " 23 " 31 " 7 "


Nie rozporządzam cyframi najnowszymi. Ale i podane obrazują posuwający się proces.

Jakie zmiany przyniesie automacja?

Przybliży sen ludzkości o wyzwoleniu człowieka.

Nie tylko wyzwolenia materialnego: przed dwustu laty jedna osoba na tysiąc nosiła pończochy, przed stu - jedna na sto, a teraz - jedna na tysiąc nie nosi pończoch.


269

268


Ale i wyzwolenia duchowego: na greckiego intelektualistą pracowało piąć tysiący ludzi, na średniowiecznego - dwa tysiące, na dziewiętnastowiecznego - tysiąc. Ta masa pracująca na rzecz ludzi szczytowych nie miała dla siebie czasu poza snem i nie miała kresu pracy zarobkowej poza inwalidztwem lub śmiercią.

Teraz, kiedy dzięki automacji za drzwiami stoi dzień pracy sześciogodzinny i tydzień pracy czterodniowy, kiedy renty wzrastają, wiek przechodzenia na rentą sią obniża, a długowieczność wzrasta - wyzwoli się ogromna masa ludzi do twórczego samodzielnego życia. Już teraz spotykałem rześkich emerytów instalujących w suterenie własnego domku potrzebne urządzenia i oddających sią swoim hobby, które razem zlewać sią bada w wielką plazmę ludzkiej twórczości i inicjatywy.

Cóż to były klasy wybrane? Były to takie klasy, którym dano, wśród innych przywilejów, często nadużywany i marnowany przywilej możliwości twórczej pracy.

Automacja upowszechni ten przywilej.

Automacja, zmniejszając liczbę robotników, będzie zwiększać bezrobocie (na czas przejściowy, bo w rezultacie będzie wytwarzała coraz nowe dziedziny pracy, a także zaczną działać społeczne regulatory).

Związki robotnicze poświęcają tej obawie wiele troski, prowadzą na tym polil ostrą walką z przemysłem.

Tak na przykład tu, w Kalifornii, związek robotników portowych, zagrożony automacją przeładunkową, otrzyma w 1966 r. 29 milionów dolarów od przemysłu jako odszkodowanie. Zdaje się, że upowszechni sią, naturalnie po ostrej walce, norma przelewania przez przemysł jednej trzeciej zysków płynących z automacji do ka's związków zawodowych na zasiłki rekompensujące stratą zajęcia i na cel przeszkalania zwolnionych dla wymogów automacji.

Automacja więc wejdzie w krwiobieg, jak niegdyś, przy dramatycznych wstrząsach, weszła maszyna parowa.

Młode pokolenie zaczyna myśleć kategoriami technicy-zacji. I jak zwykle przy pojawianiu sią nowych rzeczy, to-'warzyszy temu przesada.

W jednej z pracowni psychometrycznych pojawiła sią dziewczyna z żądaniem zbadania jej na dwa testy: "Jim" i "Billy".


Nałożony "Lie-detector" posuwał dalej strzałkę kiedy wymawiała "Jimmy".

- Okey - powiedziała z zadowoleniem. - Teraz już upewniłam się ostatecznie. Obu tych chłopaków znam już od trzech lat i wciąż nie byłam pewna, na którego się zdecydować.



270


Ciągoty i tęsknoty

Kiedy dojeżdżamy do naszego hotelu, spotykam w hallu Królika i Moody'ego.

Królik jest promienny. Ja tą promienność znam: to zawsze wtedy, kiedy jest rozwścieczony, ale nie do tyła, aby zapominać, że w Tygrokróla przy kimś obcym zmieniać się nie przystoi.

Tylko takie znienacka ,,podpuszczandes":

Że... nigdy nie przypuszczała, że można w drugi koniec San Francisco lecieć, pól dnia trawić na to, żeby widzieć, jak smażą konfitury.

- Żadne konfitury - kompoty...

- Tym bardziej, kompot jeszcze łatwiej .zrobić' niż konfiturę.

Sięgam po niezawodnego "Torąuemadę". Jest to notesik w zielonym półskórku ze złoceniami, w którym, wybierając się w objazd Ameryki, sporządziłem potrzebne dla podróżnego vademecum. Tak się stało, że dział: "Maksymy dla żony przydatne", które pośpiesznie wynotowy-wałem z różnych konotatek, rozrósł się, rozparł się tak, że jeśli tylko wyciągam zieloną książeczkę, to nie na te tam daty chronologiczne, miary i wagi, stacje benzynowe, przepisy tyczące fotografii, czasy w poszczególnych strefach, szybkości w poszczególnych stanach itd. - tylko... na biednego Królika. Toteż tego gromiącego jej ułomności "Tor-ąuemadę" przezwała "Nudną Nudą".

Na ten więc mało budujący spór, ściągający automację na poziom smażenia konfitur (żona zawsze podcina mężowi skrzydła), otwieram zielony skarbniczek i trąbiąc przez nos czytam:

"Jako wchodzenie pod górę po piasku dla starca, tako jest niewiasta słów pełna mężowi spokojnemu." W "Torąuemadzie" pełno jest cytat z Biblii, z czasów


kiedy pracowałem nad wydaną w Izraelu książką De pro-iundis.

- Ciągle ta "Nuda Nudna" przeciw kobietom - fulmi-nuje Królik - dosyć już w ciągu wieków na nie nagadaliście. Na księżyc my kobiety się wyprowadzimy - dopie-roż będziecie latać wtedy na księżyc.

Moody nagli, bo wlepią mu mandat za parkowanie. Siadamy w jego wóz, jedziemy przez całe Frisco do mego podziemnego garażu.

- Patrzcie - wskazuje po drodze Moody okazały gmach - to tu zawiązano po wojnie Organizację Narodów Zjednoczonych. Pięćdziesiąt jeden państw - fundatorów zajęło wówczas fotele. A teraz jest ich w UN ponad sto.

- To i Polska była między nimi?

- No pewno, przede wszystkim państwa, które walczyły, a od was przecie się zaczęło.

- Ale nie na nas się skończyło. Nie, drogi Moody, nas tu wtedy nie było. To był 25 kwiecień 1945 rok. Nas tu wtedy nie było. Ale inaugurował obrady koncert Artura Rubin-steina. Rubinstein rozpoczął hymnem Jeszcze Polska nie zginęła. Opasły Churchill, który nieraz słyszał ten hymn przy okazji różnych brytyjskich Gravelotte, powstał. Powstali za nim dostojnie dzielce świata. I stali nieruchomo, słuchając, jak tyle razy w historii, o nieobecnej i tej, która "nie zginęła".

Żona długo tłumaczy Moody'emu, jak to było pod Gra-velotte, kiedy opasły kapelmistrz pruski w pikielhaubie kazał grać nasz hymn idącemu do natarcia na Francuzów poznańskiemu pułkowi Bartków-zwycięzców. Ale nie na amerykańską głowę to wszystko.

Za to nie na polską głowę był ten podziemny wielopię-trowiec garażowy, do którego ani rusz wczoraj nie mogłem podjechać. Moody gładziutko podjechał, nie wysiadając przy okienku zapłacił rachunek za parking i za zlecone przeze mnie przesmarowanie i mycie wozu i po chwili sprowadzony naciśniętym guziczkiem przyjechał nasz wypucowany "Przylaciel".

Moody pilotował nas na przystań. Zaparkowawszy, znaleźliśmy się między straganami buchającymi smakowitymi zapachami. Tłumy przelewające się przez wąskie przejścia między straganami opychają się krewetkami, krabami, ostrygami, clamsami i obalone, chrupią łamane szczypcami


273

18 Królik i oceany

272


czerwone pancerze homarów; na rusztach wystawionych przy stoiskach pieką się płaty rekina, sznycle z żółwi, wyzłocone podrumienioną oliwą macki ośmiornicy i drobne rybki, mątwy z sałatką z pomidorów.

Królik zatyka nos i ucieka, podczas kiedy ja wypatrują, czego bym jeszcze nie znał.

Potem idziemy ku nabrzeżom.

To tu, do tej osady Frisco, przycumował 28 lutego 1849 roku pierwszy parowiec z Nowego Jorku. Rozentuzjazmowane tym pierwszym powiązaniem Pacyfiku z Atlantykiem tłumy runęły witać, ale na opustoszałym okręcie zastały jedynie zbaraniałych kapitana i dwóch mechaników - poza nimi cała załoga z punktu pognała na złotodajne pola.

Dużo było kłopotów z opuszczonymi statkami. Płynęły miesiącami, okrążając Cape Horn na cyplu Ameryki Południowej, aby w tejże godzinie po przybyciu pustoszeć nieraz co do jednego. Załogi biegły po złoto, wymarzone przez długie miesiące nawigacji. Przy skrajnej przystani 43. stoi dotąd, na wieczną rzeczy pamiątkę, taki statek "Balclutha", robiący w swoim czasie rejsy dookolną drogą. Urządzono w nim muzeum.

Na jakież odległości pachnie to złoto!... W 1850 już pełno było tego zapachu aż w Europie. Założony w międzyczasie we Frłsco "Pacific News" zaanonsował zbliżanie sią okrętu z pupilkami najlepszych "domów" Marsylii i Paryża.

"Okręt Miłości" witały tłumy fanfarami. Wysiadło 60 wy-ranżerowanych piąknotek, ale co znaczy popyt! Wszystkie powychodziły za mąż i piętnaście znakomitych dziś rodów kalifornijskich wywodzi się od nich.

I z tych czasów wywodzi sią piosenka:

The miners came in forty nine, The whores in Hity one. And when they gol together, They madę a native son.

("Poszukiwacze przyszli w czterdziestym dziewiątym, k...wy w pięćdziesiątym pierwszym. I kiedy się spiknęli, zrobili tubylca").

Moody proponuje, aby spojrzeć na Frisco z góry. Znowu jedziemy pokrętnymi uliczkami.

_ Trudno uwierzyć - mówi Moody - z jaką żarłocznością w tym mieście nowe nawarstwia się na starym. Sam


jeszcze pamiętam starego Tibblesa, postać bardzo popularną na ulicach Frisco. Tibbles brał udział w dużej regularnej bitwie z Indianami pod Wounded Knee w 1871 roku, opowiadał, jak w ostatniej fazie otoczono obóz z kobietami i dziećmi i wystrzelano wszystkich do nogi.

Wjeżdżamy na Golden Gate Bridge - jeden z cudów świata. Najpiękniejszy na świecie wiszący w powietrzu abstrakt z ośmiu torami samochodowymi. Najdłuższe w świecie przęsło ma rozpięcie 1280 m, najwyższe jego filary wznoszą sią 70 pięter nad wodą. Długość całego mostu wynosi trzy kilometry.

Moody rzuca trzydzieści centów "mostowego" w wyciągnięty przez celnika koszyk i posuwamy mostem. Moody wskazuje w dole odległą o jakie półtora kilometra ośmio-hektarową wyspę Alcatraz z masywami jedynego w USA więzienia, z którego nikt nigdy nie uciekł, co jest dużo powiedziane, zważywszy nagminne i niejako obyczajowe ucieczki ze wszystkich amerykańskich więzień. Słynny Sing--Sing nie jest bynajmniej więzieniem najcięższym. Zwiedzałem więzienie Joliet w Illinois, dla więźniów odsiadujących ponad 10 lat. Ceregiele ostrożnościowe były niesłychane. Wchodziłem przez drzwi opatrzone w fotokomórki wykrywające, czy nie mam metalowego przedmiotu w kieszeni. Kiedy, oprowadzany przez naczelnika więzienia, zbliżałem sią do wyjścia, naczelnik na dwadzieścia kroków przed wyjściem zostawił mnie i najpierw przeszedł sam. Inaczej bowiem mogło się okazać, że był prowadzony przeze mnie pod lufą pistoletu przystawionego do łopatek. Usprawiedliwiano sią, że nawet kiedy zwiedzał więzienie prezydent, musiał poczekać, aż przejdzie naczelnik więzienia.

Ale poza tymi ostrożnościami - co za luksusy! Cele na dwóch, o łóżkach ze sprężynowymi materacami i z radiem. Byłem na obiedzie w pawilonie centralnym. Więźniom usługiwano, podając na talerzach trzypotrawowy obiad, a orkiestra na galerii uprzyjemniała spożywanie posiłku. Na obszernych trawnikach grały drużyny więźniów w piłką nożną.

Ale potem na obiedzie u naczelnika więzienia - różniącym się zapewne tym tylko od więziennego, że wypiliśmy po drinku - naczelnik dobrodusznie stwierdził, że ucieczki w więzieniach amerykańskich zdarzają się raz po raz. Pe-nitentołodzy uważają, że tylko 20% więźniów jest niepo-


274

275


prawnych, że więzienie ciąży i dlatego więzienia amerykańskie mają sześć grup rygorów - od najcięższych do wielkiego więzienia w Seagoville w Teksasie, które wcale nie ma żadnego ogrodzenia.

Rozmawiając z dyrektorem, przypomniałem sobie inny obiad u naczelnika ciężkiego więzienia na Sw. Krzyżu, kiedy pojechałem wydobywać skazanego na piętnaście lat Sergiusza Piaseckiego (autor książki Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy i innych).

Kiedy naczelnik, więzłennik jeszcze z carskich czasów, podsuwał mi kawiory, łososie, cudzoziemskie wina (wiadomo, przyjechał "rewizor iż Pietierburga"), stały mi w oczach małe cele mieszczące po dwudziestu kilku więźniów, więzień dyżurny salutujący szczotką, korytarze lśniące, bo froterowane przez więźniów butelkami.

I na Sw. Krzyżu był bunt. Naczelnik, biorąc sztucer, przymrużając lewe oko, pokazywał mi, jak, przywarty do ściany, powystrzeliwał przez okno buntowników.

Alcatraz - to więzienie pierwszego stopnia rygoru. Stąd jeszcze nie uciekł nikt. Niedawno zdarzyła się pierwsza próba - zdążyło wskoczyć w wodę czterech więźniów, ale trzech wyłapano na skałach sterczących z wody o paręset metrów, a czwarty, dopłynąwszy do podnóża mostu, którym jedziemy, opadł z sił i został pojmany.

Minąwszy most, wjeżdżamy na Semafor Hill, jedno z dwudziestu dziewięciu wzgórz, na których roztasowało się San Francisco.

Pod nami rozciąga się morze podziurkowanych ulic. To drapacze nieba o nieskazitelnie "aseptycznych" elewacjach, żadnego gzymsu, żadnej sztukaterii, żadnego pyłu, wyglądają stąd jak pudełeczka poperforowane rzędami otwor-ków, tzn. okien.

Mamy pod sobą największy port zatokowy świata. To tu, gdzie zatoka wąskim na milę gardłem wrzyna się w ląd, przerzucony jest Golden Gate Bridge. To z tego wzgórza dawniej wielki drewniany semafor wskazywał przybywanie żaglowca. W dniach złotej gorączki pamiętny jest dzień, w którym wpłynęło do zatoki 29 statków i wszystkie zostały porzucone przez załogi.

Teraz widzimy przed sobą czub półwyspu, na którym stoi San Francisco, obkuty skuwą osiemnastomilowego nabrzeża. To, czego nie spostrzegaliśmy w tumulcie wybrzeża,


tu, z tej wysokości, układa się w niesłychanie logiczną, piękną funkcjonalną bryłę.

Nieraz spostrzegałem z aeroplanu tę niezamierzoną en błoć funkcjonalność ludzkiego mrowiska. Mrówki też zapewne, ciągnąc źdźbła na budowę swego kopca, nie mają pojęcia, że dla człowieka patrzącego z góry jest to jeszcze jedno mrowisko, mające powtarzające się typowe kształty. . Czterdzieści trzy przystanie, długimi ostrogami wchodząc w wodę, ustroiły głowicę półwyspu malowniczym grzebieniem. Przez te grzebienie przeczesuje się półtorami-liardowy eksport.

W środku - groźny Alcatraz ze swoimi więziennymi strukturami na skale wychylonej z zatoki. Po zatoce palec niewidzialnego olbrzyma wypisuje niezrozumiałe koła piany. Moody tłumaczy, że to wyścigi motorówek. Wskazuje nam kropkę przy jednej z przystani - to 47-tonowy szku-ner Amundsena "Gjóa", którym odkrywca Bieguna Południowego po raz pierwszy, wraz z sześciu towarzyszami, pokonał przejście północno-zachodnie, tzn. z Europy do Ameryki, drogą północną Grenlandia-Zatoka Beringa.

Sądzę, że Amundsen jest drogi temu miastu z powodu odkrycia w 1911 r. Bieguna Południowego. Aczkolwiek Fri-sco leży na północ od równika, aż do 1914 r., kiedy otwarto Kanał Panamski, komunikowano się z resztą kraju drogą okrężną, przez Cape Horn, tzn. okręty z San Francisco szły ponad 20 000 km w dół w stronę Bieguna Południowego.

Piękny jest widok na Zatokę San Francisco. Z jednej strony widać pełny Pacyfik - właśnie z niego wypływa jakiś okręt, swobodnie przechodząc pod Golden Gate Bridge. Most wisi nad nim jak subtelne pasemko (które wchłonęło 120 000 ton stali).

Z drugiej strony przecina zatokę most Modrzejewskiego, Oakland Bridge, dalej, za San Francisco, błyszczą wody zatoki, która ciągnie się na 35 kilometrów.

Frisco, białe Frisco, rozlane na dwudziestu dziewięciu pagórkach, w które powybrzuszała się głowica półwyspu, jest zewsząd ujęte błękitną klamrą wód; dostęp suchą stopą wiedzie do niego tylko z południa.

Kiedy żegnaliśmy się z Moodym na tym wzgórzu, na tym Semaforowym, słońce już poczęło poglądać na ocean - na


277

276


zachód. Do domu upatrzyliśmy sobie wracać brzeżutkiem, Pacyfikiem a Pacyfikiem, tą samą drogą nad pieniskami, która nas wiodła do Monterey - pamiętacie?

Ileż tego zjazdu-objazdu by było? - koło 130 kilometrów całej parady.

Nie lubią przyjeżdżać gdzieś w pół dnia: już nie warto do czegokolwiek się brać, jeszcze za wcześnie spać.

Pociągnąłem powietrze nosem: szedł zwilgły, nasycony, wiaterek od Oceanu Spokojnego. Tam, nad tym oceanem, wielkim pasem 150 km na południe od Frisco aż po Monterey, 150 km na północ aż po stan Oregon - idzie trzy-stokilometrowa strefa redwoodów, olbrzymów na sto metrów wysokich, pięć metrów grubych. Takie już drzewa - gdzie indziej ich nie zasadzisz, jak nad morzem. Lubią wilgoć i ciepło, lubią jod z powietrza, podłoże zapastne, w humus zasobne.

Pociągnąłem jeszcze raz haust powietrza. Przetarłem językiem w gębie, jakbym zmiarkować chciał: ile w tym-jodu, ile zgniłych alg, ile soli, ile rybiego zapachu, a ile ho-marowego smaku.

Haust był smaczny, bo nagle targnąłem kierownicą w prawo... - Gdzie, gdzie?... - płoszy się Królik w mapach bywały.

- Do Muir Wood.

A Muir Wood - to w tym pasie redwoodów - klejnot. Tam największe olbrzymy, tam taki prapradziadunio liczący 1800 latek, grubaśny prapradziadunio, postawny, 82 metry!

Ale po drodze - Golden Gate Park. I w brzuchu kruczy. - Jestem na czczo od samego śniadania - mówię z rozdrażnieniem na poojkiwanie Królika.

Zapętaliśmy się w ten park, niech go licho! Na syto bym podziwiał ławeczki, altaneczki, pomniczki, trawniczki, sztuczne stawki, piknikowe ławki, strzyżone krzaki, przyswojone ptaki, w grzech wiodące uliczki i znów trawniczki, migające panny, szemrzące-fontanny, łabędzie, kaczki, znów ozdobne krzaczki, mostki filigranowe, ścieki azbestowe, zegary słoneczne, dwa zera dorzeczne, do grot poetycznych w pół drogi - gorące hot-dogi, nastrój komu wola, komu coca-cola, ł znów słoneczne zegary, i znów płochliwe pary.

Ale jestem głodny!!... Aż tu ci się wplątuję w mostek ma-lusieńki, jeziorko tyciusieńkie, wysepkę lilipucią, a w niej


jak Yomcio Paluch w bucie - domek z wygiętym daszkiem, sącząW miłym zapaszkiem.

No \ właśnie - ten cały landszaft jest japoński, a zapa-szek .A z japońskiej restauracji.

U wejścia wita - pomniejszona kobieta.

- Łono zasłania kimono, z tyłu - twarda kokarda.

- Już ty tylko nie pleć wierszem - jęczy Królik.

No więc siadamy przy stoliku, na którym przymocowana jest chromowana kuchenka elektryczna. Miniaturowa Japo-neczka, sama wyglądająca jak kwiat - podtacza wózek z surowymi kawałkami mięsa i głęboko dyga.

- Za te same kilka groszy człowiek zje i się panoszy.

- Mówiłeś, że już nie będziesz - jęknął Królik.

Patrzę, co się robi, i zmieniam się w jeden zachwyt. Ja-poneczka klękła na stojącym przy stoliku podnóżku i rączkami jak storczyki kładzie kawałki mięsa na patelenkę elektryczną, zaprawia, przyprawia. Potem nalewa do małych czareczek grzanej sake i znów się zgina wpół.

Czuję, że absolutnie władam tą kobietą. Lew jestem,

- Patrz i ucz się - mówią - jak się obsługuje mężczyznę.

Po zjedzeniu - jeszcze jaśniejszy robi się świat. Trawestując rosyjskie powiedzenie: "Wypijesz kieliszek - drugi człowiek się robisz. A ten drugi człowiek też chce wypić."

Od wczoraj już puchnę w to San Francisco. W te garaże i w te mosty, w te dwadzieścia dziewięć wzgórz, w Mar-dikłana, w Moody'ego, wczoraj w Chińczyków, dziś w Japończyków. Anieleję z godziny na godzinę i Królik nie rozumie, że objadam się tylko po to, aby mnie jednak coś trzymało przy ziemi, abym jak skowroneczek nie wyleciał ku obłokom.

Jedziemy z kolei nadąć się Muir Wood.

Jest już. Wchodzimy nagle w inny świat. Przyjechaliśmy w pełny dzień, a tu mrok i cień. Królik:

- Już nie będę... '

Stoją olbrzymy o gładkich pniach, korony pod niebem splatają jeden dach.

W dole mrok i cisza jak w gotyckiej katedrze, kiedy już nie ma modlących się. Tylko katedra jest jak klosz omknię-tego powietrza, gotowego zabrzmieć utajonym echem.

Tutaj każdy dźwięk izoluje kora potwornej -grubości na tych olbrzymach oraz podłoże ze szpilek opadających od


278

279


kilku tysięcy lat. Porozumiewamy się szeptem. Bezsz^lest-

nymi krokami idziemy w głąb rezerwatu, starannie wymi

jając potworne kłębowiska naziemne korzeni, które/w bla

dym półmroku wstają przeciw nam jak rozsrożone węże.

Gdzieś bardzo wysoko migają cienie ptaków. /

Nagle przypominają mi się jarząbki w Puszczy Rudnic-kiej, tak bez szmeru jak i tu przecinające ciemne wnętrze puszczy.

Te olbrzymy drzewne rosły jeszcze w okresie miocenu po czterech kontynentach. Zruszone lodowce wytępiły ich wszelki ślad, zepchnęły tu, gdzie rosły jako tysiącletnie już drzewa przy początku naszej ery.

Wewnątrz tych uświęconych mroków, w ciszy dookol-nej - kabiny z elektrycznymi urządzeniami, łazienkami i lodówkami, które można wynajmować na sezon. Jakże by człowiek tu się czuł, tu - gdzie inaczej trudno mówić niż szeptem?

W tym boecklinowskim pejzażu natykamy się na ciemny przejrzysty strumień. Strumień jest leniwy, woda w nim niemal stoi, w nim roje drobne - małe łososiki?

W zimowe dżdżyste dni z oceanu odległego o sześć kilometrów wpiera tu ogarnięta żądzą łososiowa tłuszcza i miota ikrę. Potem samice i samce giną.

Wylęgłe łososie rosną, spływają w ocean, po dwu latach wracają na jedyny w życiu miłosny wstrząs i znowu giną,

Jakże by tu się żyło, w tym mroku, odmierzanym łososiowym cyklem powolnego czasu?

Wracaliśmy chwilą przedwieczorną. Kiedy już wszystko rojące się - od żuczka do człowieka - przycicha. Obłoki nawet stoją jakieś zdumione. Ptaki frasobliwie wracają, po zgłuchłych wsiach pachnie strzykanym do skopków mlekiem. A do brewerii zachodzącego słońca na niebie jeszcze daleko, w lasach nocne życie jeszcze się nie budzi. Lelki tam jeszcze śpią przywarte wzdłuż rosochatych konarów, sówki siedzą po uschłych gałęziach, patrzą pomarańczowymi oczyma i nic nie widzą. W taką chwilę jedzie się pęknięciem pomiędzy dniem i nocą.

I w taką chwilę, zanim wróciliśmy do Polski, kiedy mówiłem: "Jak w Polsce", żona poruszała się niechętnie. Mówiłem pospiesznie: "Jak we Francji", ale dowcip schnął

280


i spadał jak liść. Tak się stało, że mówiliśmy o Polsce niechętnie, kłamliwymi ustami. Żona mówiła: ,,Już nie chcę wracać". A ja milczałem, bo znałem popłacone przez nią

ceny.

Teraz, w tych blaskach Kalifornii, jadą oto sobie obdrapanym autem - znowu dwaj normalni ludzie. Już za ile to? Już za cztery miesiące będziemy na Puławskiej, przy cieknących kranach, unieruchomionych windach.

A przecież pojedziemy w rzeczywiste i w swoje, od którego nie dzielą oceany nieprzebyte, wizy nieuzyskane, trwogi niepokonane, nieufności zajezgłe. I, zbyty kompleksów, mówię wskazując głową na automobilowych wariatów:

- Gdzie tam, u licha, chwila przedwieczorna?

Ale ,,oni" - też nie od macochy. Mają tu swoje cyrki, jak nie z ręki Boskiej, to ludzkiej. Ale i z Boskiej.

Oto "Kaleki Las". W 1952 r. ciężkie deszcze spowodowały osunięcie się ziemi pokrytej lasem w dół, ku łożysku biegnącego werżniętym wąwozem strumienia "Gazos Creek". Drzewa zostały potężnymi splotami konarów uczepione ziemi, ale rosną pod najdziwniejszymi kątami. Są takie, których pień padł w dół, ale drzewo wyrwało potężną kępę potrzebną do życia i obecnie z wolna, rok po roku, usiłuje się naprostować, ciągnie do słońca, wygina z pnia literę ,,U". Bardziej witalne robią to energiczniej, inne wolniej i oto "Kaleki Las" składa się z drzew, z których każde rośnie, jak chce ale każde rośnie nieprzemożną wolą - wyprostować się.

Drgnęły mi usta, ale zerknąłem na żonę i zmilkłem.

Droga, im dalej od Frisco, tym bardziej wspanialeje w drzewa-olbrzymy. Między nimi skłony pokrywa chapar-lal - wiecznie zielony karłowaty dąb.

Jest coraz puściej. Droga Nr l jest dla amatorów, którzy tu gdzieś wzdłuż niej mieszkają. Ruch dalekobieżny wali równoległą autostradą 101.

Jest coraz puściej, coraz bliżej ku wieczorowi. Ze zboczy zielonych karłowatym dębem i niewiele od niego mniejszymi olbrzymimi paprociami spadają kaskady, żłobiąc w dole łożyska w dywanach kwiatów. Olbrzymie redwoody stoją w grupach podniebnymi kolumnami. Kiedy droga idzie między nimi, robi się ciemno, znowu wychylamy się na dzień, który usiłuje jeszcze sią uśmiechnąć, znów red-

281


woody, coraz gęściej redwoody, sekwoje, jesteśmy już blisko domu, jesteśmy już na setnym kilometrze od San Francisco, już sią zaczyna Big Bassin, wielki 10 000-akrowy (4000 ha) rezerwat.

I zaraz robi się całkiem czarno. Auto roznieca reflektory, maca nimi po rozwidlających się drogach jak żuk z czuł-kami. Jak żuk jest ta drobna kropka, która się snuje pod niewymiarem olbrzymów.

Zgubiliśmy drogę, jedziemy pasami zapachów próchnicy, które zmieniają przetoki rześkiego powietrza. Gdzieś w górze, przez pęknięcie redwoodowych stropów, zatrzepotała gwiazda. Kołujemy... W pewnym miejscu, na zgadywanego, biorę skręt w lewo pod g-Jrkę. Na górce stoi czarna sylwetka domu. Okazuje się - log cabin, chata z okrąglaków, a na niej szyld PIRATES INN - melina piratów.

Potrzeba chwilki, aby się roześmiać, napić się u niegroźnej piratki coca-coli i dowiedzieć o drogę.

Niebawem wydobywamy się z Big Bassin. Jadąc boczną ciemną drogą, nagle zrywam hamulce na... krowę, która wskoczyła pod auto. Nadbiega za nią farmer.

Pierwsza krowa na drodze po tylu tysiącach mil.


5. W uniwersyteckim miasteczku


Osiedlamy się w Pało Alto

Wesoły nam dziś dzień nastał!... Jedziemy do Aluni...

Pamiętacie państwo, kiedyśmy się wagowali, gdzie jechać z Fundacji Hartford, skoro mapa skończyła się i już dalej tylko ocean? Kombinowaliśmy, czy wzdłuż jego brzegu na północ, czy na południe. Królik to punktował psiapsiółka-mi, bo wiadomo, że Polacy mieszkają teraz wszędzie na świecie. Ciągnęło go na północ, bo tam, właśnie w Stan-ford, najukochańsza Alunia Sworakowska, ale przeważyłem jazdę na południe, do Meksyku.

Dzisiaj Królik dorwie się do swego. W Fundacji ,,dla ptaków i artystów" wykończyłem swoje opowiadanie o Meksyku i pilno mi było do uniwersyteckiej biblioteki. W Fundacji zaś hałaśliwe społeczne inicjatywy przelewały się przez brzegi.

No więc wieczorkiem pachnącym sadami, które ciągną się między Montalvo i Stanford, pomykamy do Aluni.

Profesor Witold Sworakowski, wicedyrektor Instytutu Hoovera, wyjechał na nasze spotkanie do Pało Alto, tzn. miasteczka przylegającego do Stanford, gdzie mieści się zarówno Instytut, jak Uniwersytet.

Profesorostwo mieszkają w dzielnicy willi profesorskich. Po drodze zostajemy zatrzymani przez dziwną ekipę - dwóch ludzi trzyma sznurek w poprzek drogi, jeden z nich daje lizakiem znak zatrzymania się; jadący przed nami wóz profesora zatrzymuje się, po czym natychmiast sznurek opada, aby przed moim wozem znów się podnieść, a kiedy stanąłem, sznurek opada i lizak macha, abyśmy przejechali.

Dom Sworakowskich stoi (po różnych skrętach przez zadrzewione aleje) w jakichś cichościach, których za ciemna nie można rozeznać.

W hallu wita nas pani Alunia, "dzieciuk", pies i kot.

285


Alunia pochodzi z Kowna, gdzie i ona, i ja obłaziliśmy po tysiąckroć Dolinę Mickiewicza, ruiny zamku krzyżackiego, przebywali most na Niemnie do przedmieścia Alek-sota, stojącego na terenie ówczesnej guberni suwalskiej, mającej kalendarz gregoriański, gdy my w Kownie mieliśmy kalendarz juliański, późniejszy o trzynaście dni, co pozwalało nam i choinkę dublować u znajomków za mostem, i obżerać się przez dwie Wielkanoce w roku.

Alunia, tzn. Helunia w wymowie kowieńskiej, miała, jak insynuuję, trzy siostry: wszystkie cztery córki matka postanowiła pochrzcić - jak Pierre Benoit swoje bohaterki - imionami na "A".

Tylko że nie były to żadne Annabelle i Atlantydy, a ot - po prostu - Alunia, Awunia, Amilcia i Alżunia, tzn. Helena, Ewa, Emilia, Elżbieta.

Z kolei "dzieciuk", który wybujał na dwa metry, od czasu jak go przed czterema laty widziałem, to był jedynak i oczko w głowie, chłopak "lenty" (łagodny) i swojski, przez którego szła droga do Aluninego serca z ważnymi przyległościami, jak lodówka, piwniczka itd.

Z kolei pies wyłysiał i ogłuchł przez cztery lata, no a kot był czarny i impertynent.

Pani Alunia zaraz pobiegła do kuchni, pan Witold począł przyrządzać swoją whisky z miętą i z lodem, "dzieciuk" już rozstawiał szachownicę, kot usadowił się na kibica na poręczy wolterowskiego fotela, a stary pies, wzięty za pysk i zachęcony, mówił "hau" i rozkładał się obok na dywanie.

Tak rozpoczął się nieskomplikowany cykl błogostanów w tym miłym domu trwający przez trzy miesiące.

Przespawszy się w śnieżystych (może wyprawnych kowieńskich?) prześcieradłach, ruszyłem skoro świt o dziesiątej rano z dzieciukiem na poszukiwanie mieszkania, zostawiając Królika w szczęśliwościach.

Całe przylegające Pało Alto jest dependencją Stanford University.

Położone o pięćdziesiąt kilometrów od San Francisco, o 28 kilometrów od oceanu, miasto liczy obecnie 50 000 mieszkańców i wzbiera przypływami i odpływami wakacji i ferii uniwersyteckich.


Z przyjemnością przypomniałem sobie praktyki z szukaniem mieszkania w Krakowie, który również w dużym stopniu żył ze studentów.

Stanęliśmy z dzieciukiem przed tablicami w przedsionku głównego gmachu uniwersyteckiego, oglądając roje papierków, które przypinały pluskiewkami gospodynie poszukujące lokatorów. Ogłoszenia były lakoniczniejsze niż w miasteczkach uniwersyteckich w Niemczech, gdzie można było znaleźć informację, że cena jest nieco wyższa, bo córka domu podaje śniadanie do łóżka.

Pomyślałem, że jednak przez te pół wieku, kiedy ponownie wracam do studiów uniwersyteckich, wdrapałem się jednak - ho!... ho!... - o kilka szczebli. W Krakowie wynajmowaliśmy na spółkę z Kaziem Wyszyńskim na Szewskiej u pani Drewnowskiej pokój z mlekiem gorącym i bułkami i co miesiąc przedkładaliśmy jej petitium, by brała mniejszy czynsz, ale za to dodawała do bułek kostkę masła.

A teraz... Boże drogi... z własnym Królikiem!

A taka jedna - musi mieć i pokój, jeśli nie z balkonem, to przynajmniej z "dobrym wywieszeniem", jak ogłaszano tw Wielkopolsce, i kuchnię do tego, a lodówkę, a łazienkę... Jak nic sto dolarów miesięcznie, za którą to sumę w Polsz-cze można by cały miesiąc żyć, Kisiela co dzień butelką koniaku przyjmować i jeszcze do Bułgarii skoczyć i kożuch przywieźć.

Kiedyśmy, wynotowawszy kilkanaście adresów, jechali z dzieciukiem ze Stanford do Pało Alto, nikt nas po drodze z żadnym przeciągniętym przez drogę sznurkiem nie zaczepiał.

- Ach, to tylko parę razy do roku - objaśnia dzieciuk. - Widzi pan, uniwersyteckie grunty są własnością prywatną. Naturalnie, że między Pało Alto i Stanford cyr-kuluje dziennie kilkanaście tysięcy samochodów, nic o tym nie wiedząc. Ale parę razy do roku Uniwersytet robi demonstrację, że jakby chciał, toby mógł zabronić przejazdu przez swoje terytorium.

- Jak jednak w tej kowbojskiej Ameryce odnajduje się relikty anglosaskiego tradycjonalizmu!


287

286


Mieszkanek jest pełno. To znaczy - pokój z kuchenką lub z "kiczynetkjj" (małym wgłębieniem z kuchenką). Takie pokoje (z łazienką i lodówką) kosztują 85 dolarów miesięcznie, pokoje z oddzielną kuchnią 100 dolarów, pokoje w nowoczesnych domach ze sztucznym ogrzewaniem, basenem kąpielowym dla wszystkich lokatorów itd. - od 150 dolarów.

Znajdujemy wreszcie na ulicy Cowper, w dzielnicy starych wiktoriańskich domków, drewniany dom piętrowy. Duże palmy rosną po okna pierwszego piętra. Jest cicho, a to główna rzecz. Koch, odkrywca prątków, wyraził nadzieję, że jeszcze doczeka dnia, kiedy hałas będzie tak samo zwalczany jak gruźlica.

Młoda gospodyni w spodniach ścina trawnik. Liczba kosiarek mechanicznych przekroczyła 20 milionów, ale na Cowper Street jeszcze takie coś nie dotarło - miła kobietka para się ręczną ścinarką.

Po skrzypiących schodach idziemy w górę. Pokój dosyć niski, dosyć ciemny, po staroświecku umeblowany. Za to kuchnia nowoczesna, jasna - cudo. Dlatego komorne wynosi sto dolarów. Naturalnie jest lodówka (95% mieszkań w USA ma lodówki), jest toaster do robienia grzanek (41 milionów mieszkańców ma toastery), ale nie ma odkurzacza, choć 72% mieszkań w USA ma odkurzacze, mila pani będzie go nam wypożyczać. Aparatu klimatyzacyjnego nie ma (są dopiero w 16% domów amerykańskich), ale wentylator elektryczny jest - sprzedaje się rocznie 5 milionów wentylatorów elektrycznych. Telewizji nie ma, choć w tym kraju funkcjonuje 57 milionów telewizorów, ale będziemy mogli wynająć. Pralki są w 92% domów, ale nie w takim studenckim mieszkanku. Z tego wszystkiego, cośmy widzieli, to będzie najlepsze.

A cóż to za Cowper, od którego nazwana ta ulica?

Przypominam sobie delegację trzech dam, zasłużonych działaczek, w źle ocyrklowanych spódnicach, które przyszły mnie namawiać, "żeby mistrz swoim ostrym piórem zjeździł tego Minkiewłcza, bo ten Minkiewicz to za wiele sobie pozwala."

Pokazały mi wierszyk Minkiewicza o tym, jak wynajął pokój na ulicy Cecylii Snłegockiej; wraca zawiany, chce koniecznie wiedzieć, co to za jedna była ta Cecylia, dzwoni więc nocą do wszystkich mieszkań po kolei, nikt nie


wie, wszyscy klną, wreszcie wystosowuje apostrofę: "O Cecylio Śniegocko, przyjdź do mnie ciemną nocką", żeby mu powiedziała (czego się dowiedziałem od jej koleżanek), że była dzielną oświatówką.

Nie użyłem "swego ostrego pióra", za to onże Minkiewicz obśmiał mię w swej szopce, szkoda, że nie tak pomysłowo.

Szopki takie kleci się według dosyć jałowego szablonu. Na przykład, wchodzi Minkiewicz, chór śpiewa:

Był Piast Kołodziej

A Minkiewicz zwykły złodziej.

Skąd się wziął Piast Kołodziej? Co ukradł Minkiewicz? Nie wiadomo. Ale jest kukła, chór, muzyczka i rymuje się. Niechby spróbował się obrazić. To by świadczyło, że nie ma poczucia humoru.

Ale dzieciuk nie jest w ciemię bity, a raczej zapewne był bijany w szkole w bardziej profilującą część ciała, bo mi wyrecytował, że Cowper to poeta osiemnastowieczny i że na zmianę bądź wiersze pisywał, bądź siadywał w domu dla wariatów. Pod dobrym patronem zamieszkamy.

Wracamy do domu po Króliczą akceptację.

Panie zastaję zgadane doszczętnie. Pani Alunia oderwała się robić lunch, a Królik? A Królik już nagwazdał kolejne Rypcium-Pypcium.

Rypcium, jak zwykle, poczyna się od ostatniego zdarzenia. Królik zabrał się do niego, zostawiając Ałunie w kuchni, więc też zaczyna się:

Kuchnia cudo!... Piec elektryczny z zegarem, aby zaczynał i kończył pieczenie w nastawionych czasach, maszyna do zmywania naczyń, otwieracz elektryczny - same elektryczne cuda.

Ale nic dalej o cudach, bo już do głowy przyszło co innego:

Ałunie lubią tak bardzo. Pracuje w bibliotece trzy razy w tygodniu, umie dobrze gotować, smażyć konfitury i robić zapasy (ale że dobrze maluje, to już Królik wspomnieć nie raczy - przyp. M.W.). Dużo ludzi przechodzi przez ich dom, dużo pracuje w ogrodzie (ale niedużo ludzi pracuje, proszę


289

288

19 Królik i oceany


- Ja też - powiada Królik - ale z innych powodów.

- Chyba do kawiarni pójdziemy z tymi porządkami - szepczę do pana Witolda. Bo oto, widzę, ciągną z przedpokoju większy dywan i Królik napędza, żebym pomógł.

- Pamiętaj, żem mężczyzna - mówię z godnością.

- Pamiętam, pamiętam - mówi zaaferowana - słabo, ale pamiętam.

Pan Witold dyskretnie chrząka, udając, że nie dosłyszał tej rewelacji. Pani Alunia śpiewnie tłumaczy (ten przyśpiew kowieński pojawia się tylko wówczas, kiedy się obraża):

- Nic nie poradzisz, w Ameryce będąc, trzeba w gospodarstwie pomagać, na liczną służbę nie klaskając w dłonie.

Nagadali się, nagadali, dzieciuk, dokumentując słowa matki, kurę przywiezioną upiekł, whisky z trawką popili i zostaliśmy sami.

Nieprawda, żebym nie był amerykański mąż - wziąłem udział w urządzaniu mieszkania, ustawiłem biurko, żeby światło z lewej strony było, postawiłem flakonik na stoliku w kuchni na znak, że tamten pokój dla mnie, a kuchnia dla niej, nalepiłem na drzwiach do mego pokoju napis "RZADZIEJ WPADAĆ - KRÓCEJ GADAĆ" i sążniście ziewnąłem.

- Nie możesz już się przestać jarmolić? - pytam za-mrówczoną małżonkę.

Wpadłem. Zaczyna się dyskurs na wieczny temat: ,,Bo ty myślisz, że ja nic nie mam do roboty."

Jestem dobitnie przekonywany, że mam nie żonę, a renifera. Czytała o tym, że Lapończycy mają z reniferów mleko, skórę, kości na wyrabianie grotów, ścięgna, z których robią nici, łój, którym świecą w szałasach, rogi, których proszek jest lekarstwem. A ona nadto ma funkcje, których nie spełnia renifer.

I tak oto zasypiamy na pierwszą noc w małym amerykańskim miasteczku, którego życiem mamy pożyć trzy miesiące.

Rano budzi nas słońce przeświecające przez palmy i delikatne pukanie. We drzwiach staje milkman (mleczarz).

Milkman, istotnie, wygląda bardzo przywitecznie. Odziany w nieskazitelnie czysty i nieskazitelnie odprasowany kombinezon, który zapewne nosi przez jeden tylko dzień,


jak król Azteków, wita nas w Pało Alto i podaje coś w rodzaju kwiatka.

Biorę kwiatek, osadzony na twardym plastykowym krążku, i poczynam rozsuwać jego listeczki. Jest ich wiele więcej niż w naszej margerytce, na której się wróży "kocha-

-lubi-szanuje-nie chce-nie dba-żartuje." Szkoda, że nie zapisałem sobie wszystkiego. Jest tam:

1. Mleko pasteryzowane 2. Mleko homogenizowane 3. Mleko doprawione śmietanką 4. Mleko odcedzane 5. Śmietanka 6. Półśmietanka 7. Śmietana 8. Twaróg pod-śmietaniony 9. Twaróg zwykły 10. Twaróg odchudzony 11. Twaróg z witaminą (jaką, już nie pamiętam) 12. Masło 13. Masło śmietankowe 14. Sok grapefruitowy 15. Sok pomarańczowy 16. Sok grapefruitowo-pomarańczowy 17. Sok mandarynkowy 18. Sok ananasowy 19. Sok ananasowo-

-grapefruitowy 20. Jogurt (rodzaj zsiadłego mleka) 21. Jogurty ze smakami pomarańczowym, ananasowym, waniliowym, malinowym 26-28. Kefiry, jedno-, dwu-, trzydniowe 29. Kefiry w czterech smakach.

Biały mleczny anioł ofiarował plastykowe nakrywki do zamykania wstawionych do lodówki butelek. Objaśnił, że każdorazowo na szyjce jednej z wystawionych na schody pustych butelek mam zawieszać ten kwiatek z wysuniętymi (jak z wachlarzyka) listkami, wskazującymi, czego sobie życzymy.

Od tego czasu nie potrzebowałem go widzieć. Co rano zostawiał mi przed drzwiami wskazane przez mnie wiktuały, a co miesiąc rachunek, na co wsuwałem do wystawionej butelki wypisany na odpowiednią sumę czek.

Na chwilę uprzedzę wypadki, które tyczą tegoż mleczarza.

Już po tygodniu zamieszkania pewnego razu skonstatowaliśmy, że dostawił nie zamówioną butelkę mleka. Trudno było nam się czaić z reklamacją do mleczarza, który przynosił mleko, zanimeśmy się przebudzili.

Ale wpadła na trop sprawy Mrs Salmon, zarządzająca naszym domkiem, mieszkająca w sąsiednim domku.

- Czy państwu nie dostawił mleczarz butelki? Tak? Słusznie się domyśliłam. Żeby ten dwuletni Randy nie wiał na ulicę, ogrodziliśmy podwórko i drzwiczki opatrzyliśmy haczykiem. Ale Randy skombinował, jak się haczyk podno-


293

292


si, ł zaraz pierwszego dnia musiałam go podbierać na ulicy. Mąż więc umieścił haczyk na zewnątrz.

Nic z tego: w mgnieniu oka Randy był znów na ulicy.

Wobec tego mąż zamienił haczyk zasuwką - na nic...

Dodał krokiewkę - dopiero jeśli się ją postawiło pionowo, było miejsce na odsunięcie zasuwki. I znowu latałam po przyległych blokach poszukując wędrującego Randy'ego.

Mąż słę zawziął, wymienił zasuwką zwykłą na taką, którą otwiera się kręcąc gałką. Na próżno.

Począł się między mężem a synem wyścig na pomysłowość. Pewnego wieczoru mąż powiedział: "No, teraz ten nieznośny bąk już nie otworzy w żaden żywy sposób."

Na drugi dzień znalazłam zamiast mleka kartkę:

"Poddaję się. Zwyciężyliście. Mleko zostawiam sąsiadowi."

- Ma poczucie humoru - mówię.

- Mleczarz i listonosz to przyjaciele okolicy. Mąż mój borykał się z jakimiś kursami korespondencyjnymi. Pewnego razu przy kolejnej lekcji nadesłanej pocztą znalazł przypisek: "Jeśli ma pan jakie trudności, to chętnie pomogę, bo ja ten sam kurs już ukończyłem. Listonosz." Ale od mleczarzy, którzy są zainteresowani w tym, aby jak najwięcej sprzedać swoich wyrobów, to już ludzie nie wiedzą, czego żądać. Pewnego razu lokator, który mieszkał w naszym mieszkaniu, zostawił mleczarzowi kartkę, którą mu odebrałam i przechowuję jako curiosum.

Na drugi dzień pokazała mi tę kartkę:

"Drogi Panie Mleczarzu! Z dniem dzisiejszym niech pan zostawia dwa homo (mleko homogenizowane - przyp. M.W.) w poniedziałki i czwartki, ale nie w soboty; w czwartki jedną śmietanę, w środy jedną śmietankę wraz z kwartą homo, poza tym kwartę homo w piątek oraz jedną śmietanę; na weekendy proszę dwa homo i śmietanę w sobotę i jedną śmietankę w niedzielę. Puste butelki są w zamkniętym garażu, proszę wleźć oknem."

W jakiś czas potem ujrzałem mleczarza na schodach, pośmieliśmy się na ten temat. Widać pamiętał o tym, bo pewnego razu zastukał do moich drzwi:

- Taką kartkę znalazłem dziś w skrzynce na mleko o parą domów stąd: "Proszę, niech pan wypuści psa, powiesi bieliznę, którą pan znajdzie w maszynie do prania, i wyrzuci śmieci. Dziękuję bardzo. Mleka dziś nie potrzebuję."


Telefon dzwoni!... A przecież to dopiero wczoraj zażądał jego uruchomienia Sworakowski junior. Teraz Swora-kowski senior pyta, jakeśmy spali, i proponuje zwiedzenie jego instytucji. Przyjedzie po nas.

Jechaliśmy znów długą aleją palmową łączącą Pało Alto z Uniwersytetem Stanford, na której przedwczoraj zagrodzono nam drogę impertynenckim sznurkiem.

Instytut Hoovera stoi na gruntach Stanford University. Jest zbudowany w kształcie wieży wysokiej na 92 metry i stanowi wydatną, z daleka widoczną landmark krajobrazu. Teraz jednak nie widzimy jej przez palmy, najpierw wjeżdżamy na campus uniwersytecki rozciągający się wszystkimi swymi salami wykładowymi, dormitoriami, czytelniami, laboratoriami, biblioteką, terenami sportowymi na 4000 hektarów.

Krajobraz architektoniczny podnieca jakoś radośnie w tym szczęśliwym ranku, w którym i myśmy gotowi wszystko chwalić, wszystkim się cieszyć. Jest to kremowożółty piaskowiec, w którym dźwignięto te wszystkie budynki w stylu odziedziczonym po misjach: mauretańsko-romańskim, niskim, rozsiadłym, z szerokimi kolumnami i dachami z czerwonej dachówki.

Uniwersytet Pało Alto i ja jesteśmy równolatkami.

Senator Leland Stanford, który dorobił się na transporcie, po śmierci syna uczcił jego pamięć fundacją 12000 ha gruntu i gotówką, razem wartości 30 milionów dolarów.

W 1891 r. nastąpiło otwarcie uniwersytetu z 559 studentami. Na starych fotografiach widać nieskończoną ilość pojazdów konnych, które zjechały na uroczystość, panów w cylindrach i pań w mantylach i salopach.

Między trawnikami, po których perlą się automatyczne spryskiwacze obrotowe, podjeżdżamy pod Instytut Hoovera.. Mamy, mimo wakacji, trudności z parkowaniem. Bo Instytut Hoovera - ta Mekka studiujących zagadnienia współczesnej historii, zjeżdżających tu z całego świata - nie ma wakacji.

Jak powstała ta wieża?

Energiczny inżynier o światowej sławie, prowadzący prace we wszystkich częściach świata, Herbert Hoover, ma, kiedy wojna 1914 r. wybuchła, równo czterdziestkę i duży


294

295


majątek osobisty. Piękny wiek, pełen doświadczeń i pełen sił, piękna niezależność i ciekawe zainteresowania. Herbert Hoover jest przyjacielem prezydenta Wilsona, współpracuje z nim i specjalizuje się w sprawach aprowizacji i niesienia pomocy żywnościowej krajom zniszczonym przez wojnę.

W czasie jednej z niezliczonych podróży przez kraje, w których wojna wywróciła stosunki do góry dnem, czytając książkę o Rewolucji Francuskiej A.D. White'a, przejął się jego uwagą, jak trudno jest odtworzyć te zdarzenia, bo tyle "efemerycznych" przyczynków, jak je nazywają historycy, nie cenionych przez nikogo, przez nikogo nie przechowywanych, zaginęło na zawsze. A przecież po tamtej wojnie 25 narodów uzyskało niepodległość.

Herbert Hoover poczyna "chomikować". Do chomikowania zapędza swoich licznych agentów. Zwykle otrzymuje od wdzięcznych krajów za darmo, często kupuje za grosze fury papierów. Mimo że dolar jest czymś niepomiernie wysokim w krajach inflacji (np. w Warszawie przed stabilizacją za dwa dolary miesięcznie wynajmowało się lokal czteropokojowy), Hoover wydaje z własnej kieszeni pierwsze 150 000 dolarów. Interesuje się szczególnie materiałami dotyczącymi rewolucji.

W Budapeszcie jego przedstawiciel zjawia się w biurze Beli Kuhna w tragiczny dzień l sierpnia 1919 r., kiedy wojska rumuńskie już wkraczają, i zabiera, jakie się da, papiery.

Ebert, pierwszy prezydent Republiki Weimarskiej, po woj-. nie wydaje innemu przedstawicielowi Hoovera archiwum tyczące powstania tej Republiki. W 1921 r. Hoover na wieść o głodzie w Rosji mobilizuje 70 milionów dolarów, rząd zaś radziecki udziela prawa wjazdu i kolekcjonowania materiałów jego wysłannikom. Kiedy w Związku Radzieckim kompletowano "Prawdę", zrobiono w Hooyer Institute foto-stat pierwszego numeru.

Tony papieru rosły w zakamarkach Stanford Unłversity, którego alumnem był Hoover. Wobec tego zebrał 145 milionów i wybudował tę oto wieżę, na której szczyt wniosła nas błyskawiczna winda do gabinetu prof. Sworakowskiego.

Wieża ma 26 pięter, każde bardzo niskie, tak aby osoby pracujące nie potrzebowały używać drabinek. Raz na miesiąc w wieżą tłoczy się gaz wytępiający mole książko-


Stolico Polski, War$zawo!

Do Ciebie zwracamy pierwszt słowo nasz?, jako Rzą4 Tymczasowy Wpjnej

Republiki Ludowej. . . •

Oznajmiamy ludowi Stolicy i ludowi dzielnic,, opanowanych jeszcze przet wroga, ze ujęliśmy władz? w nasze re.ce. Dokonało się to w momencie przełomu, kiedy spadły z nas obce więzy i kiedy tak zwany rząd warszawski został obalony przez Rad; Regencyjną.

Zamierzyliśmy dzieło wielkie i (rudne. Podjęliśmy je w imieniu ludu i niespożyta potęga tego imienia da nam siły do zwalczenia wszelkich przeszkód.

Chcemy ugruntować w wielkiej, zjednoczonej Polsce rządy ludu, ' rządy .sprawiedliwości społecznej. Chcemy dać; skołatanej Ojczyźnie spokój, wolność, ład i szczęście.

Pełnimy dzieło nasze wszędzie, skąd Ustąpił obcy najeźdźca,- a Warn, zostającym jeszcze w zależności od wroga ślemy słowa otuchy, słowa braterskie.' Gotujcie się do czynu, zbierajcie siły, czekajcie od nas hasła.

Bo fałszem jest, jakoby w Warszawie isiniał'"ząd! -Jest lam tylko kłamane puste słowo, jest niemiecka przemoc i reakcyjna, ciemna intryga!

Skończone sę złudne pMby tworzenia rządu za zezwoleniem niemców. Od

dwuch lat znieprawiały one dusze. Państwo Polskie nie może budować się w domu

niewoli. " ' ' " • *,

Skończone omamienie,- jakoby Rada Regencyjna i chciała •! mogła zdobyć

' się na czyn narodowy. Niemcy wybrali i dobrali do niej małych ludzi. Nigdy nie

uznawał ich lud polski! Ci 'ludzie i garść ich zwolenników mnszą zginąć w poniże-

niu, jak tylko zniknie w kraju obca władza i My, Rząd ludowy polski, nie uznajemy

jej za żadną władzę narodową.

Osłonięci resztką" siły niemieckiej, usiłują regenci knuć i intrygować- jeszcze

na chwilę przed twoim zgonem. • • •

. ..Ludu Wamawyl .Czuwaj i nie dozwalaj " ani przez cnwilę dłużej szerzyć się urazie ugodowej) Ctuwaj i nie dozwól, by w wielkiej godzinie dziejowej garść nędznych ludzi, samotnych arystokratów i zaprżedawców niemieckich urągała naszemu świętemu prawu do wolności narodowej i społecznej!

••. Nie pozwól,, aby morze łez' i krwi przelanej przez miljony pracującego Ludu polskiego, skończyło się powrotem wyzysku i przywileju ebszarniczego i kapitalistycznego i utrwaleniem niewoli ludowej.

Buduj nowy, sprawiedliwy ład społeczny, oparły na panowaniu wolnej pracy.

Tego żąda od ciebie, Ludu Warszawy, wolny rząd. ludowy. Niechaj groźna 'postawa twoja trzyma na wodzy intrygę >i zdradę.

Policzone dnie niemców w Polsce. Wróg jest nazbyt słaby, żeby sięgnąć tu po nas, ale ma jeszcze dosyć sił, by nas nie dopuścić do Was, do serca Polski.

Wiedzcie, te pracujemy tu i dźwigamy sprawę Ojczyzny i sprawę ludu.

Pragniemy wyrwać Was z niewoli i poniżenia. Wierzymy i wiemy, że z nami, do

wtóru nuzych prac i zamiarów biją serca Wasze. -Wierzymy, że rychło nastąpi

dzień, gdy staniemy pośród Was z naszą wiarą, z naszą pracą.

.... Suniemy połród Was ł okrzykiem: .Niech żyje Wolna, Zjednoczona Repu

blika. .Poljkal • •

Lublin, 8 Listopada 1918 t.

TYMCZASOWY RZA,D LUDOWY" .REPUBLIKI POLSKIEJ:

Prezydent ministrów: Igri. , wyAsh' m. p,

Ministrowie:

Piecze.^.

fertirah fttjtwm Jtynbiiki

Thufult ta. p., Jen. Śmlgfy m. p., MaraaewOri m. "p".

ArelizewtU m. p., Malinowski m. p., Pontatowski m. p.,

Sta-twa/sHm. p., Downarowla m. p., Nocznlcki m. p"

ZttmitpM m. p. -


29e


we. Utrzymywana jest starannie temperatura i stopień nawilżenia powietrza.

Wśród tych papierów istnieje olbrzymi transport dokumentów z Chin, kilkadziesiąt tek archiwum Himmlera, kilkadziesiąt tek adiutantury Hitlera, archiwum korespondencji Hoovera z dworem carskim.

Są też raiae aves drukarskie, jak 36 tomów protokołów Konferencji Ambasadorów w 1919-1920, jak ekslibrisy carskiej rodziny wydane w nakładzie 150 egz., jak wydane w 24 tomach My Diary oi the Conference of Paris. Są to dokumenty zebrane przez D. H. Millera, doradcę prawnego prezydenta Wilsona, drukowane w 40 kompletach, z czego dwadzieścia kompletów ofiarowano instytucjom, a na pozostałe 20 kompletów ustalono cenę 60 000 dolarów za komplet.

W dziale polskim prof. Sworakowski pokazuje nam dokumenty z pierwszej wojny uwieńczone odezwami Rządu Lubelskiego z 7 i 8 listopada 1918 r. "Ludu Warszawyl - głosi jedna z odezw - Nie pozwól, aby morze łez i krwi przelanej przez miliony pracującego Ludu Polskiego skończyło się powrotem wyzysku i przywileju obszarniczego i kapitalistycznego i utrwaleniem niewoli ludowej."

Z podpisanych dziesięciu członków Rządu Lubelskiego żyje obecnie tylko mieszkający w Warszawie Juliusz Po-niatowski.

Pamiętam, opowiadał jeden z podpisanych, Wacław Sieroszewski, jak po wydrukowaniu manifestów panowie ministrowie wzięli kubełki i poszli rozklejać dekrety własnoręcznie na parkanach Lublina. Takie były początki.

Dział drugiej wojny sprawia wrażenie bardzo kompletnego. Chyba jest w nim całkowita dokumentacja Rządu Emigracyjnego, plakaty i rozporządzenia niemieckie, broszury tajnie wydawane w czasie okupacji (ale swoich dwu nie znalazłem), a poza tym imponująca kolekcja prasy podziemnej, której naliczyłem 148 tytułów, niektóre dochodzące do paruset i więcej numerów (na przykład "Biuletyn Informacyjny", którego komplet liczy 311 kolejnych numerów).

Raporty pisane z kraju mają wstrząsający wyraz, jak wstrząsające jest 91 fotografii z Powstania Warszawskiego.

- Niektórych z tych materiałów kraj nie ma - mówi prof. Sworakowski - i to nie tylko z tej, ale i z tamtej wojny, np. tej odezwy pierwszego Rządu Lubelskiego.


Robią więc kilka fotostatów.

Zjeżdżamy windą w dół, gdzie na zlecenie prof. Swora-kowskiego otrzymuję swoje miejsce w czytelni. Proszę o zrobienie fotostatów z niektórych poloników, co kosztuje grosze. Studiujących obsługuje 85 osób mówiących 25 językami i czytających jeszcze w 10 językach dodat-


299

298


kowo. Dotychczas skorzystało z Instytutu Hoovera ponad 5000 uczonych z 60 krajów.

Chomikowanie Hoovera kosztowało cztery i pół miliona wydane na zakup, przewóz i przechowanie dokumentów. Ale to ciągle mało.

Podczas kiedy czekamy na prof. Sworakowskiego, który zabiera nas na lunch i wyszedł dać jakieś zarządzenia, przeglądam kolorowy prospekcik leżący na jego biurku, w którym sugeruje się, jakie by też prezenty chętnie widział Instytut Hoovera. Jest to zwyczaj uniwersytetów amerykańskich, które skutecznie namawiają swych byłych wychowanków do robienia zapisów. Praktyka wykazała, że zamiast kwestować do kapelusza, lepiej jest rozbudzić imaginację przez konkretyzowanie: za taką to i taką sumę możesz zrobić to i to. Właśnie Uniwersytet Princeton otrzymał taki prezencik na określony cel - na "Woodrow Wilson School of Public and International Affairs"... 35 milionów dolarów, na które złożyło się 30 anonimowych ofiarodawców. Co prawda, pamiętać należy, że potrącają oni to sobie z dochodu, który ma być opodatkowany. Ponieważ przy zarobku ponad 200 000 rocznie płaci się 91% podatku, więc, praktycznie biorąc, jeśli tak zarabiający daje na cel milion, to 910 tysięcy bierze z kieszeni rządu, a jego to kosztuje 90 000 dolarów.

Tym się tłumaczą bogate fundacje Forda i innych. Na przykład Stanford University, na którego gruntach stoi Hoover Institute, rozsyła do swoich alumnów smaczne pro-spekciki. Powiadamiając, że Fundacja Forda przyznała 25 milionów pod warunkiem, że 75 milionów Uniwersytet zbierze sam, prospekt wymienia, jakie by obiekty można mu zafundować. Za te sto milionów, wylicza prospekt, funduje się piętnaście katedr. Kosztem 7 500 000 (a więc za pół miliona, mając na względzie zaliczenie podatku, można być fundatorem katedry). Na wpisy i stypendia przeznaczy się 6 500 000, na bibliotekę 4 500 000, na nowe budynki 41 000 000, na dormitoria 6 500 000 itd.

Kartka z takim "jadłospisem" Hoover Institute też jest niezła - żałuję, że ją zgubiłem, bo jakbym wydrukował w Polsce, to może by się znaleźli ofiarodawcy. Przynajmniej jeden taki się znalazł, proszę Państwa - onże Królik. Dowiedziawszy się, że prospekcik wzywa do składek, chwycił się za woreczek - gotów coś położyć jak na tacę w kościele.


- Wybierz najmniejszą rzecz - wycofuje się K-olik, czując, że coś z tym niedobrze.

- Owszem - mówię słodkim głosem - sto tysięcy dolarów.

Tyle bowiem kosztowałoby rozsegregowanie i zinwentaryzowanie 15 ton archiwum ochrany carskiej, którą Ma-kłakow, ostatni ambasador w Paryżu, zdążył wypchnąć do USA. To całe archiwum leży bezużyteczne w Instytucie Hoovera.

- Jeśli uzbierasz kiedy taką sumkę, to ją daj na ten cel. Bo w tych piętnastu tonach spoczywa, zapewne, i rozwiązanie zagadki Stanisława Brzozowskiego *.

Profesor zabiera nas na "dżin z trawką" i na lunch, z którym czeka pani Alusia. Po drodze pokazuje nam projekty rozwojowe - tu stanie biblioteka połączona podziemnymi przejściami z wieżą, do której zostaną przeniesione materiały azjatyckie, zabierające obecnie w wieży jedną trzecią miejsca. Ogólna ilość pozycji skatalogowanych przekroczyła już milion.

Na lunchu są Nieciowie. On - kolega z kursu harcerskiego w Skołem, hm... hm... w 1912 roku.

Siedzimy w ogródku pp. Sworakowskich, p. Witold przyrządza dżin z trawką (tzn. z miętą z ogródka i cytryną), dzieciuk na wymurowanym w ogrodzie palenisku z wolna obraca na barbecue dwie kury na rożnie. Kot czarny, siedzący na fotelu żony, nie może wytrzymać nęcącego zapachu, podchodzi skradającym się krokiem, dzieciuk go unosi nad paleniskiem. Jeśli z tego czarnego kota pocieknie smoła, to znaczy, że siedzi w nim diabeł.

Nieć zarabiał ponoć w międzywojniu jako radca prawny wielkich koncernów kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. Przyjechawszy tu bez pieniędzy przed czterema laty, dorobił się pralni.

- No cóż - filozofuję - katastrofy chodzą po tym doskonale zorganizowanym świecie i okazuje się, że jak daw-

1 Przypisek w 1965 r. Archiwum zostało już rozsegregowane; ale do sprawy Brzozowskiego - poza raportami agenta z Krakowa oraz sądu międzypartyjnego w 1909 - nic nie wniosło.


330

301


niej, tak i teraz człowiek wyprasza się "od powietrza, głodu, ognia i wojny."

- A wie pan, że przy ogniu już dziś pracuje trzy tysiące osób - podnosi głową znad rusztu dzieciuk.

Od dwu tygodni palą się lasy pod Pało Alto. Ogień szedł z daleka, anonsowany komunikatami prasowymi. Nie przegrodziły mu drogi buldożery trasujące przesieki, aeroplany wyrzucające przeciwogniowe chemikalia. Dymy już dociągają do Pało Alto.

Wieczorem wybieramy się "popatrzeć na pożar". Tak się bukolicznie mówiło w Polsce, kiedy się zajęła chałupa.

Coś tam majdrując, ustawiłem sakwojaż z przyborami fotograficznymi na wozie i zapomniałem go zdjąć. Kiedyśmy ruszyli, coś ciężko hrymnęło. Zatrzymaliśmy wóz i długo zbieraliśmy po jezdni rozproszone przedmioty. Szerokokąto-wy obiektyw rozłupał się na dwie połówki, światłomierz dostał zeza i pięknie szkliło się wszędzie szkło lamp fleszo-wych.

To jest stale praktykowany przeze mnie sposób, którego celowości Królik nie może zgłębić. Kiedyśmy wyjeżdżali z Polski, ruszając na lotnisko, położyłem na wozie teczkę z ukończonymi stu stronami brulionu, no i nie dowiozłem. Więc Królik pyta: - "Ty masz w tym chyba jakąś metodę?"

- Najkrótszą metodą, by dokonać wielkich rzeczy, jest zawsze robić tylko jedną: jadąc na pożar, myśleć o pożarze, a nie o tym, co leży na kufrze wozu.

Lecimy więc "jak na pożar". Minęliśmy Saratogę, przejechawszy Los Gatos ł wziąwszy boczną drogę, orientujemy się, że ten sznur wozów musi tu być wyjątkowy. To - współgapie. W świeżości dookolnych sadów czuć już dymy. Michał Sworakowski, który prowadzi wóz, skręca w bok.

Przed nami - odnóża zalesionych gór. Dymu już dużo, chociaż do ognia najwidoczniej jeszcze daleko. Zwraca naszą* uwagę sznur wracających wozów. W małej dolince, w którą droga się zsuwa, widzimy przyczynę - policja wszystkich zawraca. Zamknięta droga niknie za zakrętem. Na zakręcie jakiś dom. Już do niego też by nie dopuścili mieszkańców, dom jest ewakuowany. Drogą puszczają tyl-


ko wozy z ekipami ratowniczymi: są to przyodziane w hełmy załogi fabryk, w których zawieszono robotę.

Jedna z załóg nie mogła przyjechać. Zakupiono im tuzin kombinezonów. Kiedy je chcieli nałożyć, znaleźli wewnątrz każdego przyklejoną kartkę: "Nie nadaje się do pracy przy ogniu." Ruch hamują pełznące buldożery i jakieś pokraczne machiny nieznanego przeznaczenia.

Zawracamy, jedziemy do restauracji położonej na wzgórzach. Na jej tarasie wielu obserwatorów. Przed nami panorama zalesionych stoków idących łańcuchami w nieskończoność. Stoki wyrastają z dymu. Na ich czubkach zapaliły się światła w wieżach strażniczych. Ale większość wież świateł nie ma - są ewakuowane.

Krążą wieści, że karetki przywiozły dwa trupy i wielu zatrutych dymem. Jakże? Nie mogli się w czas wycofać? Okazuje się, że pożar leśny ma swoją taktykę: formuje wielkie zbiorowisko gazów, osacza, zabiega tyły długimi strumieniami ognia, jakby miotanymi z potwornego ognio-miotacza.

Ileż to już dni płonie bogactwo drzewne Kalifornii, ile tysięcy akrów lasu zostało strawionych?

Michał patrzy w zasnuty krajobraz i mówi:

- Tam, za tą pierwszą przełęczą, jest kabina pana Kras-sowskiego.

Pan Krassowski pracował w swoim czasie w Instytucie Hoovera. Michałowi zrosła się jego kabina ze wspomnieniami dzieciństwa. Tak jest, potężna Ameryko! Nie tylko na naszej półkuli musiał ginąć "od powietrza, ognia i wojny" dobytek ludzki, ale i tu kabina p. Krassowskiego. Allach jest wielki, a człowiek był i jest mrówką.

W powrotnej drodze Michał zatrzymuje się w miejscowości, gdzie dawniej Sworakowscy mieszkali, gdzie upłynęło jego dzieciństwo. Wytrząsa z kieszeni cenciki - pójdzie do lodziarni po lody dla nas wszystkich. Bo nigdzie nie ma takich lodów.

Lody dostarczają ciężarówki. Ale jemy pobożnie te lody właśnie. Lody dzieciństwa.

Człowiek to jest takie cieplutkie zwierzę, które ogrzać potrafi każdy technokratyczny kąt.


302


"Hej, sowy, puchacze, kruki!...'

Kiedyśmy wczoraj, po tej pierwszej wyprawie do Hoover Institute, wrócili do domu, znalazłem w skrzynce pocztowej (już!...) nad wyraz uprzejmy list od magistratu Pało Alto, witający nas w tym mieście, oraz książeczką zawierającą masą wskazówek, gdzie usuwać śmieci, jak odczytywać liczniki, jakie usługi otrzymuje się darmo, gdzie sią znajduje disposal (miejsce składania) dla ciężkich przedmiotów, jak np. stare meble, zużyte materace itd. Poza tym - jakie i gdzie są urzędy na usługi mieszkańców, najważniejsze telefony itd.

Witała nas też elektrownia, przysyłając tabelę kosztów zużycia elektryczności. W nagłówku była wyrysowana skarbonka-świnka, do której sypią się centy, a następnie szereg rysuneczków uzmysławiał, że za centa:

1. Stuwatówka świeci pięć godzin.

2. Radio działa przez pięć godzin.

3. Można odprasować trzy koszule.

4. Przyrumienić dwadzieścia pięć grzanek. \

5. Ugotować jedną potrawę na jedną osobę.

6. Mieć przez całą noc nagrzaną kołdrę elektryczną.

7. Mieć około jednego dnia działającą lodówkę.

Wodociągi przysłały nam też laurkę, ozdobioną rysunkiem cieknącego kranu, z której wynikało, że w ciągu doby nie uszczelniony kran półcalowy da ubytek dwustu galonów ze stratą 7 centów, jednocalowy - 800 galonów za 29 centów, a trzycalowy - 12 000 galonów za cztery i pół dolara.

Pomyślałem ze ściśniętym sercem o comiesięcznych rozmówkach z administracją naszych domów. Na reklamacje, że klozet cieknie, przysyłają mechanika i wystawiają rachunek 46 zł. Po dwu tygodniach znowu zaczyna ciec. Ponie-



ONE PENNV'S WOETH OF ELECTKICITY WILL- LIGHT a 100-watt bulb for FIYE HOURS OPERATE your radio for FIYE HOURS IRON about THREE SHIRTS . ' . , BROWN your toast... 25 SLICES t ff


COOK one meal per person on your ELECTRIC RANGĘ

OPERATE your electric blanket ONE NIGHT REFRIGERATE your food for nearly ONE DAY

waż za wodę lokator nie płaci, więc nie ma takich frajerów jak ja i kilkuset lokatorów 69 mieszkań w kamienicy bytuje przy szmerze strumyka, a w całym mieście ponoć jedna trzecia wody jest wtłaczana przez pompy niepotrzebnie.

Mogę wynająć, co mi się żywnie podoba. W roku zeszłym było wypożyczonych 15 milionów aut. W przyszłości zape-wnp, wszystko będzie wypożyczane: piecyki elektryczne, lodówki, pralki, odkurzacze, maszyny zmywające naczynia, maszyny pochłaniacze śmieci itd. Co pewien czas wypożyczający będzie zwracał stary model, żądając najnowszego. Nadto, będzie się czuł bardziej lotnym, co odpowiada gustom koczowniczym Amerykanów.

Pukają do drzwi - przywieźli telewizor (już!). Pierwszy miesiąc będzie kosztował 10 dolarów, następne nieco mniej.


304

305

20 Królik i oceany


Proponują mi za drobniutką dopłatą regulator zdalnego kierowania.

Rozsiadam sią w fotelu z zachwytem i naciskam pierwszy lepszy guzik. Jest pora ranna i programy najmniej wybredne. Jakiś western. Można przez te westerny znienawidzić telewizję. Dzięki naszym małym mieliśmy ich przez lata pełne uszy. To się nazywały programy "bang-bang", bo się na nich ciągle strzelało.

- Ach, mój Boże - wzdychała żona, nakrywając małe przy jakimś kowbojskim czy gangsterskim filmie - znowu bang-bang!

- Ale to nic, to nic, babuniu - uspokajały latorośle, drżąc, że im się program zamknie - na pewno te dobre zwyciężą tych kruków (croooks - aferzyści).

George Nader, jeden z pisarzy goszczących w Hartford Foundation, opowiadał, wróciwszy z hollywoodzkiego atelier, że widział właśnie pierwszą kopią takiego oto westernu: bohater zastaje swoje rancho spalone do cna, rodziną porwaną i swego najlepszego cowpunchera (doświadczonego kowboja klejmującego bydło) zastrzelonego. Zrywając swego winchestera z ramienia, wykrzykuje: "Już ja tym takim synom spuszczę manto. Ale pozwólcie, że wpierw wam zaśpiewam piosenką."

Naciskam guzik regulatora, który trzymam w ręku, i siedząc w fotelu w drugim końcu pokoju, zatykam gębę tym wrzaskom. Miał rację Bernard Shaw, kiedy orzekł, że radio jest to wynalazek genialny, bo go można zamknąć jednym naciśnięciem guzika, czego z ludźmi zrobić się nie udaje.

Wynalazek ten jest jeszcze cenniejszy przy amerykańskiej telewizji, która utrzymuje się z ogłoszeń.

Na przykład "Coca-Cola" postanowiła mieć program młodzieżowy, bo to najwięksi potencjalni "pijacy". Ogłosiła konkurs na chłopca i dziewczyną ze szkoły średniej, którzy będą sią nadawali do prowadzenia programu. Spośród czterystu dziewcząt, jakie w Waszyngtonie stanęły do konkursu, wybrano naszą Anią. Ma wiać co dwa tygodnie audycję, w której rozmawia z zaproszoną młodzieżą.

Że w nieoczekiwanych miejscach tego ple-ple rozlega się "pijcie coca-colę", nikogo tak bardzo nie wzrusza. Natomiast jeśli telewizja ozłoci znanego aktora, aby grał rolę Otelła, i w chwili kiedy ten zabiera się do duszenia gołębiej Desdemony, rozlega się zachęta, aby brać tylko piguł-

306


ki na rozwolnienie - to już trochę nawet nawykłych Amerykanów irytuje i wówczas taka maszynka do gaszenia jest jak znalazł.

Od czasów jednak Bernarda Shaw postęp poszedł dalej. Na rękojeści mego przyrządziku mam numerki dwunastu różnych "kanałów". Nie poruszając sią wiać z fotela wybieram inny program i słyszę, że Rosja w Centralnej Azji wypróbowała drugą superbombę, że Stany Zjednoczone i Anglia "foimally submitted to the Soviet Union today their proposal for an immediate bań o! nuclear tests". Przed dwoma laty Rosja, na odwyrtkę, protestowała przeciw amerykańskim eksplozjom na Pacyfiku. To już 339 posiedzenie w tej sprawie komisji anglo-amerykańsko-ra-dzieckiej. Mądry człowiek był ten Shaw. Zamykam telewizję ostatecznie.

Ku memu zdziwieniu znajdujemy w skrzynce pocztowej sporą paczkę korespondencji. Jest miejscowa gazeta - no, tę zaprenumerował dzieciuk. Ale poza tym jest list: "Dear Mel".

Nie, to nie żaden kolega szkolny, tylko pan R. M. Dou-glas, regional manager "Standard Oil Company of Califor-nia" z siedzibą 320 Market Street San Francisco (Jakże zdążyli? Chyba mają filię w Pało Alto i podpisy na kredyt?), który łączy formularz do wypełnienia i zaprasza mnie "to be a member of oui happy family of credit caid customers" (abym był członkiem szczęśliwej rodziny posiadaczy kart kredytowych). Niestety, mam już kartę kredytową z "Esso Co", która również mnie uprawnia do brania na kredyt na terenie całych Stanów Zjednoczonych benzyny, oliwy, czą-ści samochodowych, smarowania i mycia auta oraz poprawek. Oni co miesiąc przysyłają mi rachunek zbiorczy na wszystko, co pobrałem w punktach o tysiące mil odległych od siebie, ja im odsyłam czek.

Następna koperta. Znowuż "Dear Mel"... Doszedłem powodów tej poufałości, o czym dalej napiszę. W tym liście dyrektor kart kredytowych do restauracji załącza ozdobną listę kilkuset najlepszych restauracji na terenie USA, w których mogę jadać płacąc czekiem kredytowym centrali.

Jeszcze jedno "Dear Mel". To Towarzystwo Asekuracyjne, przysyłające do wypełnienia formularz. Jestem w tym

307


wieku, że mnie nikt nie ubezpieczy - rzucam do kosza.

W dniach następnych liczba listów do "Dear Mr Mel Wańkowicz" rośnie w sposób niepomierny. Otrzymują propozycje ze wszystkich okolicznych stacji radiowych, restauracji, sklepów, miejsc wypoczynkowych, pisma mi przysyłają okazowe numery, na klamce jednego dnia znajdują uwieszoną buteleczkę "Flo-Flo" z listem zapewniającym, jaki to jest dobry środek do mycia naczyń. "Mrs Mel" poczyna otrzymywać reklamy salonów piękności, fryzjerów, zaproszenia na pokazy mód, na klamce jej wieszają próbne buteleczki szamponów, dla mnie - płynów po goleniu.

Jest to wszystko z krągu najbliższych byznesów, kierowane do nas jako do mieszkańców Pało Alto i adresowane per "Mel Wańkowicz".

Coraz więcej jest listów adresowanych do żony: "Dear Mrs Wańkowicz - czy chce pani oszczędzić dwanaście (sto, dwieście itd., zależnie od ofiarowywanego obiektu) dolarów?" Z dalszego ciągu okazuje się jak na dłoni, że już ma tą sumę zarobioną, jeśli tylko przyjmie ofertą.

Zaczynają się też pojawiać peddlers - domokrążcy. Wszystko to są perfect gentlemen, zawsze w białych koszulach, nigdy w kolorowych, zajeżdżający pod dom bardzo ekskluzywnymi markami, jeden w drugiego przystojni młodzi ludzie, bo przecież ich obiektem są panie domów.

Taki zabójczy brunet, który już zdołał wypełnić całą kuchnię swoimi towarami, który opętał mi żonę, na którego na próżno się czaję, bo zawsze wie, kiedy trafić, jak mnie nie ma w domu, ofiarowuje koło 400 przedmiotów. Poza szczotkami ma asortyment kosmetyków, przyborów kosmetycznych, witamin, farb, płynów przeciw owadom, środków do czyszczenia okien, rondli, portier, klamek, dywanów.

Nauczyłem się gorzkim doświadczeniem, że jeśli w liście jest informacja - ,,na żądanie przysyłamy bezpłatnie broszurą informacyjną", to za Boga tej broszury nie żądać. Bo są niezmiernie ciekawe ogłoszenia o elektrycznych maszynach do pisania, o radiach wielkości pudełka od papierosów, na tranzystorach, o najnowszych magnetofonach, o aparatach, które w jednym obiektywie posiadają szereg zmieniających się ogniskowych od 3,5 do 11, tak że z tego samego miejsca można sfotografować albo plac z grupą domów i stojącymi na tym placu ludźmi, albo tą grupą ludzi,


albo tylko jednego spośród nich. A to znowu napraszają się z broszurą kolorowaną, oferującą maszyną do pisania z taśmą papierową zamiast materiałowej, z dwoma bębnami po bokach, bo taśma liczy 250 metrów, przesuwa się tylko raz, po czym zakłada się drugą, ma się zawsze stale idealnie wyraźną taimę.

Naturalnie, człowiek żąda tej broszury, ale zwykle ją przywozi akwizytor.

Pewnego dnia wszedł pan tak reprezentacyjny, że porwałem się z krzesła, przypuszczając, że sam burmistrz Pało Alto zjawia sią na końcu tych wszystkich hołdów i powitań,

- Mr Mel Wańkowicz? We własnej osobie? - No, cóż, hmm... nic nie szkodzi. Ja bez żadnego interesu, chciałem tylko złożyć uszanowanie w imieniu naszej kompanii ubezpieczeniowej i ofiarować panu mały prezent.

To mówiąc podał mi notatnik oprawny w śliczną glan-sowaną skórą cielęcą z wyciśniętymi złotymi inicjałami M.K.W.

Jestem jednego imienia Melchior i tego mi aż zanadto. Ale w Ameryce nie ma człowieka bez middle-name, co jest wielkim praktycznym ułatwieniem przy znaczeniu bielizny do prania, teczek, kapeluszy, zamówieniach biletów itd.

Poty mi dokuczały te nieustanne zapytania o środkowy inicjał, że przy jakiejś okazji podałem "K", mając na myśli Karola, i tak zostało.

Sędziwa ciotka, która mi omal przecinała pąpowinką, parą lat dopytywała, skąd sią wzięło owo "K" wydrukowane w nagłówkach moich listów. A ja i żadnemu Amerykaninowi wyjaśnić bym nie potrafił, bo przecież Karol po amerykańsku zaczyna się na "C".

W danym wypadku ubezpieczeniowiec sią nabił, bo nie przypuszczając, że będzie miał do czynienia z człowiekiem w wieku pozaubezpieczeniowym, z góry zaopatrzył sią w Tnonogramowany kalendarzyk, którym pragnął mnie zobowiązać.

Odtąd na wszystkie propozycje ubezpieczeniowe odpowiadam, wskazując mój wiek, aby sią odczepili. Za każdym razem dodają pięć lat. Kiedy dojechałem do 100 lat, struchlałem, że poczną przyjeżdżać dla samej ciekawości, począłem więc zmniejszać z powrotem po pięć lat.


308

309


Ale na prezencie kalendarzyka się nie skończyło. Pewnego razu otrzymałem wieczne pióro z wygrawerowanym swoim nazwiskiem i propozycją, bym w zamian przesłał dolara na inwalidów. Nie posłałem, ale pióra używałem ze szczerym zadowoleniem. Okazuje się, że mój cynizm był uzasadniony - w kilka miesięcy potem wynikł w prasie skandal z rewelacjami tyczącymi grupy kombinatorów, których pióro z napisem i opłatą pocztową 3 centy miało kosztować 16 centów. Po 74 centy zarabiali, płacąc inwalidom 10% od zarobków (to znaczy tylko z tych wpłat, które wpłynęły).

Innym razem przysłano mi prospekt ofiarowujący "tytułem zachęty" sto znaczków kilkudziesięciu krajów za 10 centów. Wsadziłem dziesięć centów, wysłałem; otrzymałem te sto znaczków, ale i dodatkowy pakiecik z atrakcyjnymi znaczkami, z czego się ucieszyłem.

Kiedy już znaczki porozsyłałem chętnym chłopakom w Polsce, nadszedł rachunek na dwa dolary, powołujący się, że na kopercie ze znaczkami dodatkowymi była ta cena wymieniona wraz z prośbą, abym przesłał pieniądze albo odesłał znaczki. Nie reagowałem.

Wreszcie kiedyś wjechało ogromne pudło zawierające sto powinszowań świątecznych, sto wytwornych kopert i list, żebym się posiłkował tym pudłem jako wzorami przy zbieraniu wśród znajomych zamówień na indywidualizowane, powinszowania, tzn. z nazwiskiem i adresem winszującego. Jest to mądry sposób, jeśli zauważyć, że w corocznych zwałach powinszowań, jakie otrzymuję, ze ćwierć jest z zakrętasem, którego nie udaje się odcyfrować. .

Ten byznes sprzedawania kart - bo ja wiem? - może byłby popłatny... Amerykanów co Boże Narodzenie ogarnia szał wymieniania się powinszowaniami. Te powinszowania upina się na parawanikach, na ścianach, w przeciętnym domu liczą po kilkaset sztuk.

Kiedy zwiedzałem "Phoenix South Mountain Park", kartę z życzeniami wręczył mi z ujmującym uśmiechem portier. Staruszek, nazywał się W. R. Murhamer, zasłynął swoistym hobby: namówiony przez swego szefa, by poszerzył swoje powinszowania z "Phoenix South Mountain Park" (reklama) na cały świat, uzbroił się w różne "Kto jest kto?" i rozesłał pierwsze dwa tysiące. Wśród odpowiedzi była odręczna odpowiedź Churchilla, którą sprzedał za sto dolarów. Był


tym szczęśliwszy ode mnie, bo ja, posiadając np. dwu-Ltronicowy list, cały odręcznie pisany przez marszałka Ale-^andra, otrzymałem od Churchilla w odpowiedzi na moją ebistołę (co prawda wymyślającą) list podpisany tylko przez sekretarza, komunikujący, że p. Churchill serdecznie dziękuje za pamięć o nim. Grzeczniejsza była Mrs Roosevelt, która nie tylko odpisała mi odręcznie, ale spytała, gdzie w Ameryce mieszka moja córka, i napisała do niej how do you do? (jak się masz?), choć jej nigdy nie widziała.

A co do 100 dolarów za autograf Churchilla, to sądzę, że zrobiłem lepszy interes. Jeden znajomy dał mi Pamiętniki Eulenburga, przyjaciela Wilhelma II, głośnego przed pierwszą wojną z afery homoseksualnej. Na marginesach kilkusetstronicowej książki było kilka uwag skreślonych bladym niechemicznym ołówkiem. Mój znajomy wyszabrował gdzieś tę książkę w rozbitym pałacu niemieckim i upierał się, że są to komentarze Wilhelma II. Miał żonę, troje dzieci w szkołach i pobory 2200 zł. Prosił, by książkę sprzedać na Zachodzie, co uważałem za nonsens. Istotnie, kiedy posłałem w Monachium do Instytutu Historycznego, zwrócono mi książkę prędko i radykalnie. Ale w Nowym Jorku mój znajomy antykwariusz wziął ją w komis i wypłacił mi netto sto dolarów.

Zachęcony powodzeniem z Churchillem, portier z "Phoe-nix Park" nasilił w następnych latach rozsyłanie i teraz dumnie prezentuje ciężkie albumy, na które ustawił specjalne stelaże. Twierdzi, że brak mu jedynie życzeń świątecznych z dwu krajów - z Andorry i z Mongolii. Myślę, że wraz z emancypacją Afryki przybędą portierowi z Arizony te same kłopoty, co intendentowi gmachu Narodów Zjednoczonych, który doszedłszy do umieszczenia stu masztów na flagi stu państw, przy sto pierwszej niepodległości uległ atakowi irytacji.

Poczciwy staruszek demonstrował życzenia świąteczne królowych Elżbiety i Juliany, księżnej Luksemburga i An-thony'dgo Edena. Ale kiedy przyszło powinszowanie od Stalina, przyjechała FBI informować się, co to za rodzaj przyjaźni. Uspokoili się, zoczywszy powinszowania od ich najwyższego szefa J. Edgara Hoovera.

Kiedy oglądałem tę kolekcję, dowiedziałem się, że na najbliższe Boże Narodzenie przygotowane jest rozesłanie 5000 kart.


310


A więc może ryzyko rozsyłania takich skrzyń z próbkaj mi dla ochotników-akwizytorów nie jest tak wielkie? l

Rozsyłałem chętnie otrzymane zaproszenia, adresując otrzymanym piórem i dodając znajomkom poniektóre z otrzymanych znaczków, aż jak ulał po trzech tygodniach otrzymałem od nadawców pióra, powinszowań i znacziów wyszukanie uprzejme listy z przypomnieniem się łaskawej pamięci. Jeden z tych listów spekulował na moim poczuciu humoru: miał w nagłówku rysunek faceta, który biegnie zapomniawszy spodni, i dopisek, że zapomnienie zdarza się zajętym ludziom.

Po dalszych dwu tygodniach przyszły z wszystkich trzech instytucji sucho sformułowane językiem prawniczym żądania zwrotu należności albo odesłania otrzymanych przedmiotów. Znowuż na jednym z blankietów była głowa sędziego w peruce.

Były, to ostatnie listy - machnęli na mnie ręką.

Na naszą europejską etykę postąpiłem nie bardzo uczciwie. Ale u Amerykanów spotykało się to z jednogłośnym aplauzem. '

- Patrz pan - mówił jeden z nich pokazując na kolorową fotografię córki ustawioną na pianinie. - Tę fotografię wraz z ramką na własne ryzyko zrobił fotograf, który fotografował klasę do szkolnego albumu. Naturalnie że mu nie zapłaciłem - skoro jest taki sucker.

Sucker - znaczy osesek. W danym wypadku pan, który przywłaszczył fotografię, był smart, cwaniak. Cała sympatia Amerykanów jest po ich stronie.

, Inna cecha - to jest uczucie samoobrony w specyficznych amerykańskich warunkach. Na przykład - autostop się tępi.

Całą trudność amerykańskiego autostopu oglądaliśmy na jednej z telewizji.

Według prawa amerykańskiego, aby podjąć pieniądze z mego konta czekowego, nie potrzebuję wypisywać czeku. Wystarczy, abym na jakimkolwiek materiale - na desce, płótnie, metalu itd., wypisał zlecenie. Jeśli jest to nieporęczny dowód kasowy, bank dla aktów może sobie zrobić fo-tostat.

Otóż jedna ze stacji telewizyjnych w Nowym Jorku zapowiedziała, że wypisze czek na tysiąc dolarów na wielkiej dyni. Czek bądzie do podjęcia w ciągu 3 dni w banku


o półtora tysiąca kilometrów, w St. Louis, ł obdarowany musi przebyć drogę autostopem.

Zawodnik włożył dynią na taczkę i w asyście kontrolera i zarazem teleoperatora z telewizji ruszył w drogę.

Widzom co godzina pokazywano, co się dzieje, i z coraz większym zniecierpliwieniem raz po raz stwierdzali, że nieszczęśnik wciąż stoi na tym samym miejscu. A jeśli kto się nad nim litował, to jadący na krótkie dystanse. Zdawało się jasne, że mu się nie uda. Na drugi dzień przy rannym śniadaniu zademonstrowano jednak zawodnika pijącego kawę w jakiejś przydrożnej kawiarence z przyjacielskim szoferem ciężarówki, która go podebrała o świcie na całe sześćset kilometrów. Potem znów musiał wyczekiwać, ale szło mu raźniej - zapewne impreza stała się głośna i wielu kierowców wiedziało, co znaczy ta dynia na taczce. Wreszcie ostatniego dnia - nie wiem, czy zwalnianie posuwania się nie było trikiem - kiedy już, już na tarczy zegara wskazywano zbliżającą się godzinę zamknięcia banku, przy aplauzie również zemocjonowanego personelu bankowego, wtoczył się wózek z dynią, która została zaprezentowana w okienku.

Ciekawym, czy nasi autostopiarze osiodłaliby szoferów amerykańskich?

Amerykanin nie da się nabrać nawet na dziewczynę wystawioną na wabika. Za wiele jest wydr, które w pierwszej osadzie wszczynają gwałt, że je kierowca chce całować, a jeśli przypadkiem uda im się przejechać autostopem niewidoczną granicę stanu, to wówczas sprawa pachnie procesem o uprowadzenie.

Amerykanie więc nie są suckers, nie dają się brać na kawały, nie dają autostopów, tępią sypiące się oferty. Wkładać pracę w odsyłanie rzeczy, których nikt nie zamawiał? To rozzuchwalać coraz szersze rzesze oferentów. Straty przedsiębiorców muszą być wkalkulowane w zarobki na tych, którzy ofertę przyjmą.

- Czy pan zabiera, kupując w samoobsługowym sklepie, za każdym razem paczkę pieprzu do kieszeni? - pytał mię mój sąsiad - bo przecież sklepy mają bardzo drobne kradzieże wkalkulowane w zyski, które z nas czerpią.


313

312


Bądąc coraz bardziej zasypywany reklamą, poszukałem w bibliotece uniwersyteckiej odpowiednich materiałów. Jest to niesłychanie ułatwione dziąkł drukowanym biuletynom podającym co tydzień spis treści ukazującej śle. we wszystkich czasopismach. Treść jest opatrywana indeksami rozumowymi. Zajrzawszy pod "reklama" miałem wszystko, co po tygodniu gdziekolwiek o jakimkolwiek jej rodzaju podano w jakimkolwiek piśmie. A potem szło się wzdłuż półek, brało się pismo, o jakie chodziło, i siadało przy jednym z rozstawionych stołów.

Tak oto, skleciwszy te informacje razem, zrozumiałem tajemnicę zapełniania skrzynek pocztowych.

Okazuje się, że sęp reklamy czyha na każdy ruch życiowy Amerykanina, tak jak czyhał na _ moje zameldowanie się w Pało Alto.

Młoda mężatka, która dopiero myśli, aby się zabrać do szydełkowania i pierwszych butków, znajduje swoją skrzynkę do listów przepełnioną reklamami wózków dziecinnych, soczków, kaszek i obsługi pieluszkowej (płaci się abonament i przez cały czas przedsiębiorstwo dostarcza własne pieluszki i wymienia na uprane).

Nowo mianowani wiceprezydenci spółek (to jest najwyższy szczebel po prezydencie, ale w praktyce jest przydzielany wyższym funkcjonariuszom, których może być kilkunastu i kilkudziesięciu), którym jeszcze nie założono wall-to-wall caipets (dywanu od ściany do ściany, który znamionuje gabinety dyrektorskie), już są zarzucani reklamami wysokogatunkowych cygar, luksusowych wozów.

Jak to się staje? Kobieta w ciąży, urzędnik awansowany trafia jakimś bokiem gdzieś w nowy kanał, z którego już go wychwytuje przemysł bezpośredniej reklamy pocztowej, który według obliczeń poczty, kiedy wyszukiwałem te cyfry, robi roczny obrót dwu miliardów dolarów.

Niektórzy tylko wytwórcy produktów pierwszej potrzeby mogą sobie pozwolić na rozsyłanie druków adresowanych po prostu occupant (lokator). Na ogół jednak opłaci się zapłacić, i drogo zapłacić, za pewność, że oferty pójdą tylko do ludzi, których mogą zainteresować. Po temu służy około dwustu biur adresowych obsługujących Stany Zjednoczone, które pobierają koło stu milionów dolarów rocznie tylko za udzielanie prawa korzystania z selekcjonowanych przez nie adresów. Firma "Creative Mailing Sendce"

314


we Freeport ofiarowuje listy nowo mianowanych funkcjonariuszy w przemyśle i w administracji albo byznesme-nów, którzy jeżdżą na konwencje (zjazdy branżowe). Firma "W.S. Ponton of Englewood NJ." ofiaruje 12000 kategorii list, poczynając od fabrykantów urządzeń rzeźni (301 adresów za ceną 16 dolarów) do ogrodów zoologicznych (34 adresy za 5 dolarów). Może dać zarówno wszystkie osiem adresów fabrykantów guzików kościanych za 5 dolarów, jak listę 175432 adwokatów, licząc dolarów 18,50 od tysiąca. "Grizzard Advertising" w Atlancie posiada listy ludzi ważących ponad 110 kilo i wysokich ponad dwa metry. Lista taka, cenna dla specjalnych "big men shops" - sklepów dla ludzi ponadwymiarowych - jest kompletowana z wyciągów z praw jazdy, gdzie te szczegóły się znajdują. , Za każdym razem, kiedy Amerykanin zapisuje się do jakiegoś stowarzyszenia, zamawia coś wypełniając kupon, zameldowuje się, leży w szpitalu, żeni się, awansuje - nazwisko jego trafia na jakąś listę służącą wszystkim pragnącym zaspokoić jego potrzeby, poczynając od fabrykantów wózków dziecinnych, kończąc na fabrykantach nagrobków.

Takie przedsiębiorstwo "Levis Kleist" w Nowym Jorku nie zajmuje się, jak inne, obsługiwaniem klienta od zaprojektowania prospektu przez wybór nazwisk i technikę rozesłania. Nie, Kleist wyłącznie obsługuje takie właśnie przedsiębiorstwa nazwiskami. Biuro to operuje 125 milionami nazwisk rocznie, ma umowy z pięciu tysiącami instytucji prowadzących listy różnych kategorii obywateli, poczynając od zrzeszenia ekskluzywnych klubów Phi-Beta--Kappa (5400 nazwisk) do instytucji udzielających restauracyjnych kart kredytowych, które mają milion członków. Każdej z tych instytucji Kleist płaci. Na przykład, za listę posiadaczy kart kredytowych do restauracji płaci ponad dwieście tysięcy dolarów rocznie instytucjom wystawiającym te karty. Ale bo też te listy to listy ludzi majętnych, o sprawdzonej odpowiedzialności finansowej.

Kleist sprzedaje listy na jednorazowy użytek. Jak się uchronić od nadużycia, że biuro nie sprzeda jego list kilkakrotnie? W tym cełu na liście są umieszczone nazwiska ludzi zaufanych z błędami w pisowni. Jeśli taki człowiek otrzyma po raz drugi adres z omyłką w pisowni, jest to dowód nadużycia, który sądy uznają.

315


Z kolei klient biura rozsylkowego ma podwójną gwarancję. Przede wszystkim ma kontrolę wysyłki, widzi więc, ile adresów poszło. Ale czy adresy nie są "lipne"? Otóż reklamujący się jest podany jako nadawca, zwroty więc do niego przychodzą. Za każdy nie doręczony adres przedsiębiorca chętnie mu zwraca jego koszt, bo to mu koryguje kartotekę. O ile jest więcej niż 5%> zwrotów, biuro partycypuje w kosztach produkcji prospektów.

A wyprodukowanie wielokolorowych prospektów na ślicznych papierach jest kosztowne. Nie mniej kosztowne są listy z rzekomym podpisem własnoręcznym oferującego i z indywidualnym adresem adresata na blankiecie, który się nie może najmniejszym odcieniem różnić od tekstu, bo list by się zdradził jako masowy, nie indywidualnie skierowany do danego odbiorcy.. Dlatego też pismem odręcznym podpisującego (świetnie skopiowanym) bywają umieszczone dopiski "Chciałbym jeszcze dodać, że..." itd.

Reklama bezpośrednia, dobrze, fachowo skierowana, uważana jest za bardzo skuteczną. Dziwiłem się kiedyś nakładowi kosztu, jaki dla mnie poniosła "Progress Com-pany", przysyłając nie tylko świetny kolorowy prospekt z szeregiem rysunków bluzek, wiatrówek i koszul męskich i damskich, ale i próbki materiałów. Po pierwszym obstalunku weszliśmy na stałą listę i odtąd firma przesyłkowe zaopatrywała nas ponadto w swetry męskie, damskie, dziecinne, spódnice, szlafroki, pidżamy itd. Kiedyśmy raz odesłali przesyłkę (nie trzeba żadnych tłumaczeń), odwrotnie mieliśmy zwrot pieniędzy.

,,Ford" w 1959 r. prześcignął w sprzedaży "Chevroleta", uciekłszy się do rozesłania listów z prospektami pod dwadzieścia milionów adresów. To uderzenie kosztowało cztery miliony dolarów, tzn. 20 centów na adres, czemu trudno się dziwić, zważywszy luksusowość prospektów.

Czasem decyduje nie masowość, lecz jakiś świetny pomysł. Składy wielkiego domu towarowego zalegały czarne deszczowce. Dyrektor rozesłał prospekty duchowieństwu i przedsiębiorcom pogrzebowym i w ciągu miesiąca rozładował skład. Firma wyrabiająca kosztowne maszyny elektroniczne po rozesłaniu prospektów do 115 naczelnych prezydentów koncernów przemysłowych otrzymała zamówień na dwa miliony dolarów. Odwrotnie od tych gigantycznych spraw, pewien właściciel rasowego kota, gdy mu


faworyt zginął, rozesłał jego fotografie po całej dzielnicy kosztem 70 dolarów i kota odzyskał.

Tu już, kiedyśmy zeszli poniżej stu dolarów, niech mi wolno będzie powiedzieć, że przed wojną, przed zbliżającym się sezonem, rozesłałem po mieszkaniach rozrastającego się Żoliborza prospekt naszego Klubu Sportowego i Klub od razu stanął na nogi.

Dopiero zaznajomiwszy się z mechaniką reklamy listowej, zrozumiałem prawa, jakim podlega moja skrzynka.

Najprzód były w niej ogłoszenia lokalne i wszystkie były na "Mr Mel Wańkowicz". Widać magistrat pośrednio lub bezpośrednio opylił i moje nazwisko z zameldowanym w dobrej wierze przez Sworakowskiego juniora imieniem.

Następnie poczęły przychodzić listy adresowane pełnym imieniem, widać z innej listy. Wszystkie one reklamowały albo auta czy utensylia automobilowe, albo byznesy leżące wzdłuż drogi Nr 40, którą normalnie jeździ się z północnej Kalifornii nad Atlantyk. Sądzę, że tu moje nazwisko wpłynęło od garażu, w którym dałem wóz do przeglądu. Wóz miał licencję nowojorską, więc, jak klawisze, odezwały się przedsiębiorstwa na drodze do Nowego Jorku.

Kiedy zacząłem pracować w bibliotece, poczęły przychodzić oferty różnych "Book of. the Month Ćlubs" i różnych wydawnictw. Rzecz charakterystyczna: każde przedsiębiorstwo zobowiązuje się do zwrotu pieniędzy, jeśli zamówiona książka nie spodoba się i w ciągu dziesięciu dni zostanie odesłana. W ten sposób można by nowości czytać a czytać za darmochę. Sam nie wiem, na czym to jest oparte (tak jak i dawanie obuwia na ośmiodniową próbę) - na lenistwie, na tym, że czas, jaki zajmie odsyłanie, jest tyleż wart co pieniądze, czy na tym, że przy napiętym życiu Amerykaninowi jest trudno w ciągu 10 dni książkę przeczytać, czy na rzetelności wobec firmy, którą się upoważniło do przysłania książki?


316


lii

Piechotą po miasteczku

Budzę się rozkosznie: postrzępiony cień palmowego liścia chodzi po nasłonecznionej ścianie.

- Czas do biblioteki - przerywam pogawędkę poranną z żoną. - Sokrates zauważył, że jeśli dłużej niż kwadrans pogada od rana z Ksantypą, to już ma mgiełkę na mózgu na całą resztę dnia pracy.

- Bardzo źle mówił, bo na pewno więcej od niego wiedziała o życiu - odcina się Królik, ale rejteruje do kuchni i wiem, że zaraz poczuję zapach kawy.

Musiałem uporządkować notatki, -zastukałem się na maszynie ponad wszelki czas - a lubego zapachu nie ma.

- Co robisz? - wołam do kuchni.

- Siedzę sobie.

Oj, jak "siedzę sobie", to źle. Lecę do kuchni z mini-maxem psychicznym. Królik, istotnie, siedzi przy oknie.

- Te wróble - odwraca się do mnie - znowu się dopominają. A przecież tyle nasypałam. Rozpuściłam je prawie tak jak ciebie. Ciekawam, jak też swoje małe wychowują. Muszą wychowywać. Już zaraz będzie kawa.

Teraz ja rejteruję. Trzeba poczekać. Widzę rozwarte Rypcium-Pypcium. Zobaczymy, jak to dziś leci.

Gdy zmęczę się szarością codzienną pracy, gdy coś przykrego duszę przejmie, zawsze mogą wychylić sią oknem kuchni na małe zarośnięte i zaśmiecone podwórko. Rano gadają przez gałęzie błękitne sójki, malutka wiewiórka skacze po dachu naprzeciwko i nie umie się wykaraskać z dachu, siostrzyczka i brat, dzieci gospodyni, gadają jak ptaki, obłoki płyną niebem, widać kawałek spokojnej ulicy, gdzie migają auta, drzewa ruszają gałązkami. Świat jest piękny, tylko nie trzeba od niego wymagać nadzwyczajności, bo nadzwyczajność jest wszędzie. Zabawnie jest po tych włóczę-


gach mieszkać w biednym mieszkaniu w małym miasteczku. Jak Ces dames aux chapeaux verts. Bronię się od tego kurzu, który nigdy się nie kończy przy sprzątaniu i razem z gankiem, schodami, meblami i pokojem nawiewa nudę malego miasteczka. Ciekawam, kto ją zwalcza, bo narzekają (w Polsce) i są nią przytłoczeni - ja raczej z natury jestem fighter. Pocieszam się palmami przed domem o wielkich pióropuszach liści, oglądam, co rośnie u sąsiadów. Ale wolę "oliander" przed wiejskim domem w Polsce, wystawiony wiosną po zimie przed dom, choć tu oleandry rosną w osypane kwiatami krzewy wielkie jak drzewa. Albo na małym oknie drewnianego domku miasteczka fuksje, choć tu są jak wielkie krzewy. A wieczorem zerknę przez okno kuchenne na mały sierp księżyca.

Z malego okna mojej kuchni zdarza się widzieć cuda. Przedwczoraj nagle tuż przed oknem zawisł w powietrzu zielony koliber i chwiał się jak płomień.

Oj źle - myślę sobie - trzeba tego mego fightera poratować. Patrzcie no!... - najwidoczniej już jej "okno z wywieszeniem" i zbożna praca w kuchni nie wystarcza po tych wojażach.

Wchodzę więc do kuchni i mówią:

- Taki piękny dzień... Chyba się przejdziemy? I, wiesz co? Zjemy obiad na mieście.

Jedziemy po liąuors, tzn. trunki dla Sworakowskich, bo i w tym "wilgotnym" domu może okazać się posucha wskutek codziennego podlewania mięty w kieliszkach.

Napojów dostać nie można w Pało Alto, tak zastrzegł po wieczne czasy w statucie jego założyciel, nieboszczyk Leland Stanford.

Jedziemy więc za rogatki, gdzie od razu pełno sklepów ze spirytualiami, ciągnących tablicami, znakami przydrożnymi, neonami. Sprawność jest taka, że na każdy telefon z Pało Alto, zamawiający choćby jedną butelkę, bezpłatnie ją dostawiają do domu. Pało Alto nie wyschnie.

Posyłam buteleczki przez sklep, jedziemy na obiad do oberży przy El Camino Real.

El Camino Real, tzn. Droga Królewska, szła z południa, z Meksyku, na północ. Od czasów pierwszych konkwistadorów ciągnęły nią wozy zaprzężone w woły, tętniły ko-


318

319


pyta hiszpańskich rumaków, potem zaczęły ciągnąć kryle wozy poszukiwaczy znad Atlantyku.

Wtedy to kowboj o białych wilczych zębach zatrzymał się przy ogródku starego Don Iznagi, w którym pracowała piękna Conception. Na nic się zdały protesty starego Hiszpana, młodzi się pobrali, a tam gdzie stała farma, założyli oberżę, do której teraz jedziemy.

Zamiast arabskich rumaków i wozów zaprzężonych w woły ciągnie teraz przez El Camino nieprzerwany sznur wozów. Szczęściem można się z niego wyłuskać na duży parking. Oberża jest wciśnięta między wspaniałe sklepy, w których znajdziesz to wszystko, co w najluksusowszych sklepach San Francisco.

Mimo to stara oberża stara się udawać jowialność i stwarzać złudzenie zatrzymanego czasu: bale drzewne, okapy, ogniska, sagany, a na ścianach al iiesco sceny z życia pionierów i lampy naftowe.

Przy stoliku jednak, na którym stawiają nam piękne befsztyki upieczone na rusztach nad węglem z aromatycznego drzewa hikorowego - chromy, kryształy, kieliszki, napoje - najnowocześniejsze.

Restauracja jest przepełniona. U wejścia stoi recepcjonistka przyjmująca gości, która ma ewidencję pustych stolików.

Ceny są dostępne. To jest ten najwyższy komfort dostępny dla ogółu.

Ten dostępny komfort uzyskuje się, jak i we wszystkich innych dziedzinach życia, przez daleko posuniętą automatyzację.

Trudno oprzeć się zdumieniu, widząc, jak kucharz pragnąc przyrządzić chili (fasolę meksykańską w ostrym sosie) wyjmuje gotową paczkę z zamrażalni i wstawia - wraz z opakowaniem - do elektronicznego pieca. Po upływie póf minuty potrawa jest gotowa, bucha z niej para, ale papierowe opakowanie nie zostało nawet osmolone. Gotowanie odbywa się tutaj przy zastosowaniu ultrakrótkich fal (około 2450 megacykli). Promienie te przypominają fale, którymi posługujemy się w instalacjach radarowych: bombardują one żywność, ale nie wytwarzają w piecu ciepła ani nie niszczą naczynia - bez względu na to, czy jest z papieru, czy z porcelany. Cały ich ładunek koncentruje się na żywności, którą kucharz zamierza ugotować, usmażyć,


upiec lub udusić. Woda w papierowym kubku wre w tym piecyku po upływie 10 sekund, kurczaka zaś można upiec w ciągu 9 minut, podczas gdy normalnie trzeba byłoby 80 minut. Przeciętnej wielkości ziemniak można upiec "elektronowo" i podać go w ciągu dwu minut; korzystając ze zwykłego pieca, trzeba na to zużyć Łrzy kwadranse.

Komórka fotoelektryczna otwiera kran z wodą, od razu jak tylko szklanka znajdzie się w polu widzenia.

Tuż obok robot - mechaniczny kuchcik - napełnia miniaturowe kubeczki z papieru majonezem, musztardą lub ostrym sosem pomidorowym do mięsa, wydzielając 60 porcji na minutę.

Opodal elektryczna maszyna myje sztućce, które następnie są automatycznie suszone i polerowane ,,do glansu" w specjalnym aparacie spełniającym w ciągu kilku minut wielogodzinną i uciążliwą pracę ręczną; maszyna nadaje im połysk, przetrząsając sztućce w masie stalowego śrutu.

Surowe ziemniaki kucharz wrzuca do specjalnej maszyny, która obiera je, kraje, a następnie przenosi na elektryczną patelnię. W ciągu całego procesu nie dotyka ich ani na chwilę ręka ludzka.

Pomysłowy aparat zanurza jajka we wrzątku i wydobywa je według nastawionej skali.

Obok nas siedzi ojciec z czternastoletnim synem. Z rozmowy okazuje się, że syn kształci się w Szwajcarii, a ojciec jest hurtownikiem bydła. Zaprasza nas do siebie, zapisuje telefon. Jest w przeciętnym Amerykaninie jakiś głód innego człowieka, co w błąd wprowadza przybysza z Europy.

Mam siostrzeńca. Bardzo cwanego.

Rok był pikolakiem w najpierwszorzędniejszym hotelu londyńskim, noszącym walizki bogatym Amerykanom.

Wyrobiwszy sobie w ten sposób stosunki w najwyższych sferach, wylądował w USA z trzydziestu listami polecającymi i sześćdziesięciu dolarami (czy też odwrotnie).

- Oho, stryju, z tym nie zginę. Przejrzałem listy:

-r Oceniam na dziesięć lunchów, dwa dinnery i piętnaście drinków. Ale co dalej?

- Jak to, co dalej? - zdumiał się - kariera!... Znalazłem się w Land ot Opportunity. Tu każdy na podwórku przy domu może znaleźć swoją kurę znoszącą złote jaja.


321

21 Królik i oceany

320


- Ja już słyszę, jak ta kura gdacze.

Po miesiącu wszystkie lunche, drinki i dinnery zostały skonsumowane mniej więcej w przewidywanej przeze mnie ilości.

- Tylko nie pęknij z dumy - ostrzegałem, kiedy za każdym razem wracał olśniony wielką ilością poklepywań, zachęceń: "zachodź pan any time - w każdym czasie". A raczej nie "pan", tylko w większości wypadków już "ty". Tykał się z dwoma dyrektorami banków, jednym wiceprezesem koncernu, wielką ilością managerów różnych instytucji.

- Wie stryj, na pierwszy raz to się mówi tylko o Du-ni-Marynie. Bardzo to lubią. A teraz przystępuję do żniw. Czy mogę popracować na stryja telefonie?

Po godzinie wyłonił się z bladym uśmiechem:

- Jakoś wszędzie sekretarki mówią, że nieobecni.

- Daj spokój, mój drogi - położyłem mu rękę na ramieniu - to jest obyczaj amerykański łatwy-trudny. Nie chciałem ci psuć euforii.

Królikowi euforię psuje myśl, że, jak zawsze - nie ma się w co ubrać na tę wizytę. Czy my kiedykolwiek nie mamy w co się ubrać? I czy zdarzyło się, aby one miały?

Królik na próżno się emocjonował - milioner nie zadzwonił.

Zostawiamy wóz w warsztacie dla jakichś poprawek, wracamy sobie piechotą tym cichym Pało Alto.

Jak to dziwnie nagle się "spieszyć". Z okna wozu całkiem to inne miasto, śmigające szpalerami drzew, przecznicami, neonami.

To tak samo w Warszawie, w której nie bywam po kilka tygodni. Kiedy zdarzy mi się znaleźć "na pieszo" na Nowym Świecie, czuję się upojony, oglądam się za kobietami, gapię się na wystawy - zupełnie jakbym przyjechał 2 prowincji.

W Pało Alto jest jeszcze inaczej. Zwłaszcza jeśji ma się za przewodnika żonę, która pieszo chodzi po zakupy. Powtarza się to samo, co było na Eałingu w Londynie. Rodzą się psiapsiółki, sprzedawczynie po sklepach; starzy emeryci, polewający trawniki, przerzucają się spostrzeżeniami, że dziś jest miły dzień; odkryta już jest poczta i szewc łatający buty, i biblioteka dzielnicowa, w której


"swoja" pani uprzejmie podsuwa do czytania pisma; jest i antykwarenka, w której polska Żydówka miewa polskie książki; pralnia chemiczna wita per How do you do Mr Wańkowicz, bo już wie, że jestem przynależnością pani Wańkowicz; psy sąsiedzkie podbiegają, porozumiewawczo trącając Królika nosem (potem się mówi, że to ja całą zakupywaną polish sausage pożeram).

- Lubię przechodzić koło brzózek posadzonych na naszej ulicy - mówi żona - dość jeszcze cienkie, a listki nie są takie zielone, szumiące, wesołe jak w Polsce - widać ziemia dla nich tam lepsza. Wzrusza mnie, że nie wycinają drzew zakładając chodniki, no i taki chodnik idzie esem floresem. Widać pamiętają, że kiedy ciągnęli pustyniami, drzewa były dla nich dobre, chowając wodę, no i teraz są im wdzięczni za to.

Siadamy na ławce przy chodniku i długo siedzimy. Już przepłynęła struga - najprzód tych wracających z fabryk, potem tych wracających z biur - i znowu uliczka wygląda sennie.

Z domu, j vzy którym stoi ławeczka, chyba się ludzie wyprowadzili. Jest on, jak wszystkie domy na naszej ulicy, zbudowany w XIX stuleciu, drewniany, z galeryjkami, okrągłymi wieżyczkami, krytymi werandami na wszystkie strony. Zajazd porasta przed domem. Ktoś sadził tę palmę, która usycha, i ten rozrośnięty krzew z koralowymi jagódkami, i te splątane, zarośnięte gąszcze za domem.

Nie było widać czasu, sił i pieniędzy, by ten dom przy życiu utrzymać. Królik pociesza stary dom, że na pewno spełnił swoje zadanie, że pewno tu się kochali ludzie, że na pewno wyhodował dzieci.

Dom naprzeciwko jest równie cichy, choć przez żółtą firankę mży światło. Królik wie, że tam mieszka samotna pani. Nagle w domu tym otwierają się drzwi, rzucając światło na amarantową bugenwillę pnącą się po ścianie. W jasnym kwadracie staje chłopak szesnastolatek w kraciastej koszuli, za nim widzimy staruszkę w szlafroku, która mu coś wyrzuca jękliwym głosem. Okazuje się, że w piwnicy ulokował sią skunks.

Niepotrzebnie, niepotrzebnie wszczęła z nim wojnę stara pani.

Skunks, biało-czarny rodzaj tchórza amerykańskiego, wielkości dużego kota, jest, na równi z szopem, faworyt-


323

322


nym zwierzątkiem Ameryki, pomimo że jest uzbrojony w dwa potężnie działające gruczoły pod ogonem, które z wielką siłą wypuszczają na napastnika śmierdzącą ciecz na odległość do pięciu metrów i taką salwę z dubeltówki skunks potrafi powtórzyć jedną po drugiej cztery do sześciu razy.

Ale skunks trzyma się taktyki Teodora Roosevelta, który powtarzał, że w polityce należy trzymać gruby kij za plecami, przemawiać zaś jak najbardziej pokojowo.

Skunks więc nie atakuje bez wyzwania i uszanowałby starą lady, gdyby się nie dała ocyganić temu szesnastolat-kowi, który za siedem dolarów zobowiązał się wykurzyć siarką spokojnego lokatora.

No i w rezultacie paniusia została podwójnie zasmro-

dzona, bo i przez siarkę, i przez skunksa, który po zade

monstrowaniu gotowości bojowej dalej sobie spokojnie

mieszka. "

Czasem, budząc się rano, czujemy przez okno lekki za-paszek skunksowy. Może to który z jego współbraci? Przesiąkają one miasteczko w pogoni za myszami.

Nie dziwiłbym się., gdyby to się działo na jakiejś farmie - pisał O'Hallaren, dziennikarz z Los Angeles - ale mieszkamy w sercu olbrzyma, zamieszkanego przez sześć milionów ludzi i o 300 yardów od hollywoodzkiej autostrady. Tymczasem, okazuje się, otaczające nas wąwozy roją się od nie oswojonych zwierzaków w większym jeszcze stopniu niż serce Czarnego Lądu.

Pierwszego dnia po wprowadzeniu się wracałem ze spaceru wieczornego ze swymi dwoma collie. Bucky kroczył z wypiętą piersią, patrząc, kogo by pożarł. Jego przyjaciółka Christie dreptała za nim. Temu dziewczęciu świat wydaje się wiosną, a każda z istot go zamieszkujących - właśnie najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek zdarzyło się spotkać.

Byliśmy już przed domem, kiedy drobny czarny cień zamajaczył przed nami. Buck skamieniał ze zdumienia: co za bezczelny kot! Nie tylko naszed* jego terytorium, ale nadto nie pierzcha w popłochu przed jego majestatem. Bucky zaszarżował, Christie uszczęśliwiona szczeknęła, antycypując ubaw. Kiedy Bucky był o dwa metry, skunks go uczęstował. To był smutny moment, bardzo smutny. Goliat trafiony z procy znał to uczucie.

Kąpaliśmy psa w wodzie, myli mydłem dla psów, wreszcie w piankowej kąpieli, jakiej zażywa żona. Wylaliśmy na niego butelkę płynu do golenia, posypaliśmy talkiem, a kiedy nic nie pomagało, wypchnęliśmy go z domu. Całą noc nieznośny zapach przesiąkał do wnętrza, a nazajutrz w biurze ludzie dziwnie stronili ode mnie.

Następnej nocy, kiedyśmy wracali ze spaceru, znowu zamaja-


czyi skunks. Buck zastygł, ale Christie rzuciła się z przyjaznymi faworami i powitała ją salwa.

Doradzono nam, że sok pomidorowy niszczy zapach. Ale ten sok, zmieszany ze skunksim zapachem, dawał rezultat jeszcze opłakańszy. Oba psy spędziły noc na dworze, a kot sąsiada, umieściwszy się na drzewie, miauczał na nie szyderczo.

Nauczyliśmy się, że skunks przychodzi punktualnie o 9 minut 30 wieczorem (podobno na zapleczu był kurnik, zniesiony przed naszym wprowadzeniem się, i skunks w wieczornym obchodzie nie zaniedbywał skontrolować, czy kurnik znowu nie funkcjonuje. O tej porze Buck kulił się w przedpokoju w schowku na ubranie, a Christie wskakiwała na kanapę i pojękiwała.

Znajomy murarz poradził wznieść mur. W pierwszą zaraz noc skunks mur sforsował, odprawiwszy na nim obrządek, po którym z muru przez dwa dni wiało ku nam miłym fetorkiem. Obyż można było ten fetorek skierować na dom murarza!

Ostatecznie nie można się dziwić reakcji skunksa, kiedy skonstatował, że za wzniesionym murem nie widzi kur. Jakiż miał dać upust swemu niezadowoleniu?

Poza tą niemiłą właściwością skunks jest miłym, łatwo oswajającym się stworzonkiem i Amerykanie hodują chętnie wyjałowione skunksy jak koty. Takiego skunksa można kupić w sklepie ze zwierzętami za 19 dolarów 95 centów (według zwyczaju takich zwodzących cen).

Pet - to każde zwierzątko-faworyt: kot, pies, zwierzę egzotyczne, ptak, gad, które się lubi i chowa ku przyjemności właściciela.

23 miliony psów i 28 milionów kotów Ameryki obsługiwanych jest przez sto wielkich firm żywnościowych, których obrót w ubiegłym roku wyniósł 275 milionów dolarów.

Firmy te ogromnie liczą się z wyszukanymi gustami P. T. Publiczności. Widziałem ogłoszenia strawy dietetycznej, małokalorycznej dla faworytów ze skłonnościami do tycia; jest dieta jodyzowana dla artretyków, hormonowa dla impotentów...

A nie kończy się przecież na kotach i psach! Amerykanie hodują 14 milionów papug, których utrzymanie kosztuje 65 milionów dolarów rocznie, a Bogu jednemu wiadomo, ile pokarmu i za ile zżera 600 milionów ryb tropikalnych hodowanych w domach prywatnych.

Prosperują zwierzęce salony mód, fryzjernie, przychodnie lekarskie, szpitale, pensjonaty i zakłady wychowawcze (tresury). Cesarskie cięcie dla suczki kosztuje 50-75 do-


324

:

325


larów. Pracownie krawieckie demonstrują na pokazach! mód płaszczyki z wełny wielbłądziej (25 dol.), wyszywane paciorkami stroje wieczorowe (3 dol.), kapelusze dla dam psiego rodu - dzieła słynnej psiej modniarki sprzedawane są po 50 dol., piżamki na sen tylko po 6 dol., a maternity dress (strój dla suczek w ciąży, maskujący zaokrąglające się kształty) kosztuje 5 dolarów i 95 centów.

Psie fryzjernie biorą 8 dolarów za seans, psie manicu-rzystki stosują lakiery czerwone, różowe i białe, trwają nie roztrzygnięte jeszcze dyskusje, czy pies ma prawo do własnych perfum, czy też powinien używać tych samych co jego pani. Lekarze dowodzą, że pieskom źle działa na nerwy miasto, więc apteki reklamują środki uspokajające. Zaleca się wyjazd odpoczynkowy do psich pensjonatów.

Zastałem kiedyś w rozpaczy Polką emigrantkę, której nie szła kurza farma, więc postanowiła dorabiać sobie hodowlą bokserów. Jeden z nich został ciężko pogryziony i zrozpaczona kobiecina wydała na kurację 200 dolarów.

- Jest to dwadzieścia miesięcy utrzymania mojej matki w kraju, której nie mogę posyłać więcej niż 10 dolarów miesięcznie - łamała ręce - a tu taki wydatek!...

Naturalnie że pomieszczenia petów muszą być również komfortowe. Są w sprzedaży wykładane futrem koszyki dla kotów w cenie 75 dolarów, a klatki miewają wysokość całego pokoju. Nastarczyć tego nie można. Amerykanie wydają na klatki rocznie 12 milionów dolarów. Na klatki renesansowe, z dachami łamanymi jak pagody, cylindryczne, kuliste i wszelkie inne.

Znana firma Benneta w Atlancie wylicza w swych ilustrowanych katalogach 759 gatunków akwariów. Czego w nich nie ma! Egzotyczne rośliny wodne, filtry, pompy, ogrzewacze, pokoje dziecinne (tzn. z tak ciasnym wejściem, żeby łakomy tatuś nie mógł się wedrzeć i przekąsić dzieciątkiem), skały, zatopione okręty, syreny...

A przecież sprawa nie kończy się na psach, kotach, kanarkach i złotych rybkach. Za rybkę tęczową płaci się 250-600 dolarów. Można sobie kupić młodego słonia za 2500 dolarów plus koszta transportu, W ogóle wszystko: - od najbardziej egzotycznej małpy i rekina - po tańczącą mysz i poczciwego osiołka, którego można wybrać z katalogu magazynów uniwersalnych.


Amerykanie wydają na zakup i utrzymanie pefów trzy miliardy dolarów rocznie.

Kiedy teraz przemierzałem Stany Zjednoczone od oceanu do oceanu, wszędzie zabiegały mi drogę szyldy farm hodujących najniemożliwsze pety. Na południu doszły do tego hodowle gadów. Papkin już by tu nie był w kłopocie, gdyby mu luba zaproponowała "krokodylka daj mi, luby", bo wszędzie natrętnie i za bezcen wtykają małe aligatory.

Wolno wracamy do domu. Zaraz żona da herbaty, cichy wieczór rozsnuje się po miasteczku, po którym myszkują skunksy, szopy, gdzie przed kilkoma dniami sąsiadka narobiła wrzasku, bo kiedy wyjmowała z kufra w wozie sadzonki i kwiaty, wypełzł z nagła grzechotnik.

Pod domem Mrs Salmon, mrówka zabiegliwa, musztruje męża, który wrócił z pracy, jak ma obrządzać trawnik.

Pan Salmon ma na sobie przypasany fartuch, nie zdjął go po zmywaniu, bo zabiera się do wynoszenia na śmietnisko suchych gałęzi.

- Halo, Mr Salmon, nie wolałby pan poczytać gazetki? Mr Salmon, młody jeszcze człowiek, ale już ojciec trojga dzieci, wzdycha:

- Being a husband is a who/e time job (posada męża to całodniowe zajęcie).

- Tak, tak - przytakuję, wyciągając "Nudę Nudną" w zielonej skórce (bicz Boży z cytatami na Królika) - . Christopher Morley pisał:

The mań, who nevei In his Ule Has washed the dishes lor his wlle OT polished up the silver piąte, Hę still is largely celibate.

Człek, który nigdv dla swej żony Nie zmywał szklanek i talerzy, Jest ciągle, wciąż nieożeniony, Do kawalerów wciąż należy.

- Wy, Amerykanie - powiadam - macie kwadraturę koła: jak wpaść w ramiona kobiety, a nie w jej rączki.


326


W raju kobiet

Wieczorem jeszcze pukam na maszynie, na co Królik wznosi jaki.

- Jak sią ma taką luksusową kobietę, to się musi harować po nocach - mówię ponuro. - Steinbecka pudel, z którym objechał naszą trasę, nie kwęka wiecznie, że nie ma w co się ubrać.

Królik jest przybity - to ona, okazuje się, zapędza mnie przedwcześnie do grobu.

- Szlafroczek od córki, sweterek mam od pani Ireny, lizeskę od Aluni...

- A futro od nieznanego wielbiciela - mówię kostycznie.

Bo to futro (oj, kosztowało!) właśnie ode mnie. I zawsze nim strzelam w Królika, i zawsze bez pudła.

Idę więc spać, bo już mija jedenasta, a nad moim łóżkiem Królik wywiesił napis: "Opieczętowuje się do godziny jedenastej".

Opieczętowuje się, tzn. okrywa mnie kołdrą tak, aby pod szyją nie odkrywał się trójkącik i aby "nie wiało".

- On taki nieznośny, a ja tak lubię JEGO - wyrzuca sobie Królik - i czuję się taka upokorzona.

- Wiesz, skunks się broni po swojemu, a ty jesteś comi-cus domesticus i bronisz się śmiesznością. Ale ja za nic nie dam ciebie do odśmieszenia.

- Ale ty naprawdę jesteś nieznośny.

- Przepraszam, żem się urodził.

- No, ale to się już stało - mówi zrezygnowana i poprawia "trójkącik".

Królik z nabożeństwem wyczytuje w "San Francisco Examiner" to. co jest odpowiednikiem rubryki Savoir vivre naszego "Przekroju".

328


Fotograf tego pisma, robiąc wywiad ze mną, obiecał dać mi fotografie. Kiedy zajechałem przed redakcję, wyfrunęła z niej do otwartego cytrynowego cadillaca zgrabna, piękna brunetka.

- To jest nasza "lovelornistka", Abby Burren, znana na całą Amerykę - poinformowano mnie.

Love lorn znaczy coś w rodzaju "zawiedziony w miłości". Ale Abby udziela porad i w szerszym zakresie.

- Ale ona sobie pokpiwa - gorszy się Królik - posłuchaj :

"Mój boy-friend chciał mnie uraczyć z powodu 21 rocznicy urodzin. Zwykle nie piję dużo, ale wypiłam przed jedzeniem trzy martini, podczas obiadu wypiliśmy na spółkę butelkę wina, a po obiedzie przy kawie wypiłam dwa koniaki. Czy to było nierozsądne?" Odpowiedź: "Można przypuszczać."

- No, a cóż miała odpowiedzieć?

- No, to posłuchaj dalej:

"Mój mąż ma obie szczęki sztuczne i uważa to za dobry dowcip, kiedy jest w towarzystwie, wyjmować je i używać jako kastaniety, reprodukując taniec hiszpański. Czy mam wytłumaczyć mu, że w tym nie ma nic śmiesznego? Odpowiedź: "Pozwól mu mieć good lime" (zabawić się).

- No, nasz "Przekrój" by nie radził tolerować takiej dzikiej zabawy.

Choć czasem ta Abby Burren odpowiada do sensu. Na przykład: "Droga Abby Burren, już wkrótce przejdę do ósmej (eight grade szkoły powszechnej - przyp. M. W.) - pisze dziewczyna czternastoletnia. - Mam ładne sweterki, ale niewiele mam w nie do włożenia, jeśli pani rozumie, o co mi chodzi. Czy może pani doradzić jakieś pigułki czy co innego, co by jakoś przyspieszyło." Odpowiedź: "Masz czas."

- Abby otrzymuje przeciętnie tysiąc listów dziennie i zatrudnia kilka sekretarek. Z tej masy wyławia pewne śmieszne tematy, bo ich pragnie czytelnik, ale odpowiada i na wiele ciężkich pytań nie tylko kobiet, ale i choćby takich ciężko uplatanych biedaków jak nasz gospodarz, z którym wczoraj rozmawialiśmy.

- To nieładnie, że ty sobie podkpiwałeś, że wpadł nie tylko w ramiona, ale i w rączki tej poczciwej Mrs Salmon.

- A czyż tak nie jest? Jeszcze ciąży nad Ameryką tra-

329


dycja "raju kobiet", kiedy było ich mało i były rozchwytywane. Patrz, o ile krócej mężowie żyją! Zaharuje się taki, zbije fortunę i taktownie przenosi na tamten świat, zostawiając żonie majątek. Pamiętasz tę milionerkę, wdowę po czołowym byznesmenie, do której trafiliśmy na obiad w jej apartamentach w "Waldorf Astoria"? Pamiętasz, jak miała guzik w podłodze i jeszcze na to narzekała, że to uciążliwe dzwonić na służbę? A pamiętasz, jak zjechaliśmy na łęgi nad Delaware, widząc trzy awionetki? Przypuszczaliśmy, że to można je wynajmować na godziny. Zastaliśmy cottage pełne trofeów myśliwskich i starą babę, która odziedziczyła miliony po byznesmenie i sportsmenie i użyła ich tak, że kupiła sobie na drugiego męża młodego lotnika, który mógłby być jej synem, i zafundowała mu cztery awionetki. Wstrętne babusyl A ta, u której była na służbie stara nobliwa polska ziemianka, pani M.? Taka miła starożytna pani, która, kiedy jej siostrzeniec sprzedał kurzą farmę, ubolewała, że "znowu polska ziemia przeszła w obce ręce?" Ta jej amerykańska pani przygotowała sobie dwumiesięczną turę po Europie, kiedy nagle mąż umarł. Cóż robić? - Pakuje męża na dwa miesiące do lodówki, aby poczekał, i odkłada pogrzeb po powrocie. Rozwydrzone babi-szony!

- Rozwydrzone babiszony. Czy ty rozumiesz, co to praca domowa? A sam, wróciwszy z "Del Monte", mówiłeś, że co tam do roboty? - tylko guziczki się naciska...

- Guziczki się naciskał Nie jest to tak słodko. Najnę-dzniejszy szewczyna miał więcej zadowolenia niż Mr Sal-mon z całym jego samochodem. Zrobił but, odstawił, popatrzył - miał zadowolenie, że mu się udał. Przyszedł klient, chwalił albo wydziwiał. Przyszedł znajomy klienta - żeby mu zrobić taki sam, tylko żeby obcas niższy albo nosek ze szlaczkiem dziurkowanym. A jak buty były' za ciasne, to można było rozbić. A jak za obszerne - dobierało się wkładkę. Żyło się! A co Mr Salmop? Nie widzi ani początku, ani końca, kiwa się osiem godzin nad czymś niezrozumiałym, jak jeden z licznych bolców. I wreszcie wiesz, co robi? - Rzuca wszystko w diabły. Zmienia zajęcie. Czyta-łaśf co pisałem o fachach pisarzy amerykańskich, zanim się ustalili w swoim pisarstwie? Nie mów, że pisarze są "nie-posiedy" Każdy Amerykanin jest nieposieda. Przecież u nas, jak kto się nauczy jakiegoś fachu, to uważa to za


swój kapitał. A pytaj każdego Amerykanina, ile razy fach zmienił, wyrzucał za okno całe doświadczenie ł rozpoczynał całkiem od nowa? Mówisz - automacja. Ale przy auto-macji cel produkcji, który jest niesłychanie odległy, nie jest celem, staje się po prostu pułapką. Amerykanin rzuca jedną taką pułapkę, wpada w drugą. Czytałem badania (Bendix i Lipset), które wykazały, że w USA w ciągu 25 lat na jednego człowieka wypada 4,8 zajęć. Aby uzyskać tę przeciętną, ogromna liczba ludzi ma po kilkanaście zajęć.

- No dobrze, może prawda, że jak kobieta coś załata, ugotuje, utrze nos dziecku, to widzi natychmiast cały rezultat. Ale zmyć milion talerzy rocznie to monotonność.

- Ta ta ta!... Kobiety mają też swoją niezgorszą auto-mację. Już czytałem ogłoszenie o ustawionych w domach maszynach napełnionych płynną masą papierową. Gospodyni potrzebuje dwu talerzy więcej - nacisnęła guziczek i ma. Czterech filiżanek, spodków takich, talerzyków owakich? - nacisnęła i ma. A zaraz po jedzeniu wyrzuca w dziurę w ścianie, gdzie to leci do śmietnika. Tyle że raz na miesiąc zajeżdża cysterna z płynną masą i napełnia maszynę. A te gotowe puszki? Przecież, miła moja, nigdy w domu tak tanio nie zrobisz rosołu na kurze, jak z puszki. Farmy jajeczne (wiesz najlepiej, bo pracowaliśmy na takiej farmie w New Jersey) wyciskają w ciągu dwu lat z kury swoje sześćset jaj i potem kury po 15 centów skupują agenci zup. Widziałem, jak te kury suną na taśmie pod gilotynkę; odpierzone automatycznie, idą do ciężarowca--chłodni, który je odwozi do fabryki. Tam wystrzelają z taśmy z szybkością 500 puszek na minutę ze wszystkimi smakowitymi ingrediencjami. Przy masowej produkcji (jedna tylko Campbell Co. sprzedaje koło trzech miliardów puszek rocznie, a nie jest to firma jedyna - np. Heinz jest jeszcze potężniejszy) koszt gotowej zupy kurzej, warzywnej, grochówki, szparagowej, z ogonów wołowych, z krewetek, jest niższy, niżby kosztowało wyprodukowanie tych zup w domu. Puszka kosztuje fabrykanta niecały cent, a jego zarobek wyniósł pół centa na puszce. Komu to służy? Twojej "zamęczonej" pani Salmon, której pierze automatyczna pralka, której gotuje elektryczny piec, sam zaczynający gotowanie w należytej porze, sam je kończący, której wszystko gotowe przywożą pod drzwi i samo idzie do gąbki, której niezliczone hokus-pokus robią "stoliczku, nakryj


331

330


się". - A zobacz pana Salmon... Czy takie wesołe ma życie? Wyjeżdża co dzień o piątej do fabryki w San Francisco. Na drogę w obie strony zużywa dziennie trzy godziny czasu. To nie on jeden. A cóż tym milionom pomogło auto? Auto nie zmniejszyło czasu podróży do pracy, tylko rozszerzyło obszar, z jakiego fabryki-giganty ściągają ludzi. Narasta zagadnienie podziału tych gigantów na mniejsze zakłady produkujące części. Czekanie na ciężarówkę nie skraca życia kawałkowi metalu, który będą zwozić do centralnego montażu. Ale to muzyka przyszłości. Mówisz, że Mr Salmon korzysta na automacji? Od wieków tak się łudzono. Dwa tysiące lat temu grecki poeta unosił się nad wynalazkiem poruszanego wodą koła do mielenia ziarna. "Spij do późna, nimfy wykonują pracę twoich rąk." Diabła tam! Zawiesili milionom Salmonów, jak osłu, marchew na przedłużonym dyszlu i dwa tysiące lat za tą marchwią człowiek goni.

- Ale wiesz, to samo i kobieta amerykańska. Pamiętasz Mrs Cormany, jak zaganiana?

- Mrs Cormany ma pracą zarobkową.

- Tylko part time, tzn. cztery godziny dziennie. Jeśli więc tak wszystko jej ułatwiono, to mogłaby tak nie harować! I czegóż ona nie ma? Ostatnie modele... I za każdym razem pyta, czy coś takiego miałam w Polsce. Rozzłościłam się wreszcie przy pralce, która sama wie, kiedy ma zacząć prać, sama wie, kiedy ma skończyć, siedem razy zmienia wodę, siedem razy dosypuje mydło ł wreszcie suszy upraną bieliznę. I powiedziałam, że miałam lepszą. Rzuciła się zapisywać markę. Podyktowałam "M-a-r-y-s-i-a". Pyta, "czym górowała jeszcze ta M-e-j-r-y-s-z-a?" Powiedziałam, że na dobitkę do tego, co jej maszyna robi, jeszcze rozkładała bieliznę po szufladach, cerowała...

- Ha... ha... i wkładała koszulki na dzieci! No więc, tak wygląda, że ani on, ani ona nie mają szczęśliwego życia. A jeszcze dodać trzeba tę arytmię, która gniecie rodzinę amerykańską. Pamiętasz, jak Janek pracował na nocną zmianę w fabryce dywanów? W tej osadzie tkackiej, w której mieszkaliśmy, obsługującej tę fabrykę na trzy zmiany, rytmika życia była postawiona zupełnie do góry nogami. Każdy dom żył innym rytmem. Człowiek ze zwykłej zmiany od ósmej do czwartej żyje według schematu: praca, rozrywka, sen. Tego samego dnia jego sąsiad ze zmiany


czwartej do północy ma inny schemat: rozrywka, praca, sen. Natomiast człowiek z nocnej zmiany przeżywa swoje dwadzieścia cztery godziny jako sen, rozrywkę, pracę. Ale nie tylko sąsiedzi mają inny rytm, ale i inne rytmy rozłupują rodziny: kiedy Janek pracował, myśmy spali, i odwrotnie. No i stąd m.in. taka konsumpcja narkotyków, taki procent neurotyków i taki procent rozwodów. Pojedziemy do Reno - stolicy rozwodów, sama zobaczysz.

- A przecież tyle razy brałeś cięgi za "cynizm", z którym pisałeś, że i oświata, i moralność zależą od tego, co człowiek ma w kieszeni. Przecie nikt na świecie nie ma tyle w kieszeni, ile mają Amerykanie.

- Wiesz co? Zaprośmy tę Mrs Salmon. Niech sama powie, jak to jest.


332


Co mówi pani Salmon, a co jej mąż?

Żona, widać, zaprosiła Mrs Salmon z jakimiś europejskimi prysiudami, bo babinka zjawiła się nie w zwykłych dżinsach, w których stale się uwija, tylko w jakiejś milutkiej nylonowej sukience. Była, zresztą jak zwykle, wyon-dulowana i wymanikiurowana.

Zanim przyszła, zastanawialiśmy się, jak ją przyjąć: żona, po starokrajsku, po psiapsiółkowsku, chciała dać kawę i ciastka, ja przemogłem, żeśmy dali koktejl i zagrychę i okazało się, że miałem rację.

Pani Salmon jest miła i zdaje się bardzo porządna kobietka. Dba o swoje trzy bachory wzorowo. Jako gospodyni dotrzymuje każdej obietnicy, jako sąsiadka nie uchyla się od żadnej przysługi, jako Amerykanka ma w stosunku do nas, źle mówiących po angielsku, ujmujący stosunek, w którym się mieści tolerancja i chęć wasymilowania nas w środowisko amerykańskie.

Jest prezbłterianką, ale z rozpędu, bo prezbiterianami byli rodzice. Kiedy żartuję, nazywając hipermodernistycz-ny gmach kirchy prezbiteriańskiej "Świętą Makrelą", śmieje się swobodnie: nigdy tam jeszcze nie była, dzieci jej są nie chrzczone, tak jak większość dzieci amerykańskich. Laicyzacja postępuje, mimo że nikt z Kościołem nie walczy, a nawet może właśnie dlatego. W sprawach seksualnych uważa, że kobiety powinny mieć tę samą swobodę co mężczyźni, ale wygląda, że z tej swobody nie korzysta. O sprawach polityki międzynarodowej ma pojęcie dosyć mętne, a właściwie nie tyle mętne, bo umie myśleć logicznie, ile niedostateczne. W sprawach polityki wewnętrznej jest re-publikanką, bo jej rodzina jest republikańską, ale mówi sympatycznie o Jacąueline Kennedy. Ta młoda, elegancka, wysportowana first lady, będąca zarazem dobrą matką, wydaje się być standardowym wzorcem dla Amerykanek, jak


dla Angielek standardowym wzorcem są raczej krowiaste, dobroczynne i niewysportowane królowe.

Opukując tak psychicznie panią Salmon, nie znajduję łatwo obolałego punktu. Znieczulica na seks, znieczulica na religię, znieczulica na politykę światową, znieczulica na politykę wewnętrzną, nawet, co zaczyna mnie dziwić - znieczulica na sport.

A przecież jest młoda, pełna inicjatywy w swoim zakresie, oczy jej błyszczą, w głowie ma nieźle - skończyła szkołę średnią - gdzieś tam muszą być miejsca wrażliwe?

Dochodzę do przekonania, że pani Salmon postępuje jak człowiek nie mogący sobie pozwolić na tracenie czasu na próżno. Cóż jej z tego przyjdzie albo komu, że pocznie zastanawiać się nad przyszłością Wspólnego Rynku. Albo nad tym, czy mają rację baptyści, chrzcząc przez zanurzenie? Albo nad tym, w jakim tempie emancypować Murzynów, skoro ich w Kalifornii jest niewielu.

Gdzież tam jest ta obolałość Mrs Salmon?

Ale wreszcie wyszło szydło z worka. Małżonek, widać, wrócił wczoraj rozpromieniony z rozmowy ze mną (gdym ubolewał, że wpadł nie tylko w ramiona, ale i w rączki swojej małżonki), bo Mrs Salmon przyszła z plikiem "Wo-man's Day", które prenumeruje.

- Raj kobiet? - zapytuje z przekąsem - niech pan zobaczy, jak kluby kobiece ustalają wartość naszej pracy.


Tyle należałoby płacić osobie obcej.

Wynika z tego, że kobieta pracuje 106 godzin na tydzień, gdy jej małżonek (jeśli nie ma nadgodzinówek) 40 godzin, bo w soboty też nie ma pracy. Natomiast kobieta, obciążona piętnastu różnorakimi zajęciami, nie ma świątecznego odpoczynku.

Czy to jest tak zupełnie tylko demonstratywne?

W każdym razie, kiedy mieszkałem w stanie New Jersey, jedna z mieszkanek pobliskiego miasta Paterson wniosła skargą rozwodową po 22 latach pożycia, żądając od męża 79870 dolarów, licząc sobie tydzień pracy po 70 dolarów. Wyjechałem z New Jersey i nie mogłem się dowiedzieć, czy i w jakiej mierze uwzględniono jej roszczenia.

W każdym razie dla polskich czytelników tabela, którą podaję, będzie nie tylko ciekawym materiałem informacyjnym, w jakiej proporcji wycenia się w Ameryce jaką pracę, ale i porównaniem z ilością godzin zużywanych na poszczególne czynności w Polsce.

- Mrs Salmon - pytam przeglądając przyniesione numery - to dlaczego jednak 26 milionów kobiet pracuje zarobkowo? Jest to trzecia część całej ludności zatrudnionej w Ameryce. A nawet więcej, bo 5 milionów kobiet ma parz job (prace pochłaniające część dnia pracy). W tej fali, która wciąż wzrasta, obecnie już pracuje 35% mężatek, gdy w 1940 r. pracowało tylko 15%. Więc skoro tyle, rzekomo, czasu pochłania dom, skąd bierze się to zjawisko?

Pani Salmon boleśnie skrzywiła usta.

- Skąd bierze się to zjawisko? - bezradnie wzruszyła ramionami. - Ja sama od jesieni pójdę do pracy, bo już najmłodszego będę mogła oddać od przedszkola. Pani pyta, czy naprawdę będę zmuszona to zrobić? Proszę pani, kiedy pobraliśmy się, Steeve miał 20 lat, a ja 18. Byliśmy goli jak myszy kościelne, ale on złapał pracę w wytwórni serów, zarabiał początkowo 65, potem 75 dolarów tygodniowo. Chodziłam już z nim steady półtora roku, co nam trzeba było •- coca-cola i parę parówek. Zdawało się, że mamy miliony.

Uśmiechnęła się do wspomnień:

- Byliśmy zupełnie beztroscy, postanowiliśmy się pobrać, choć nie mieliśmy mieszkania. Co tam!... Mieliśmy pojechać na honey week (tydzień miodowy) do Parku Narodowego Yosemity, Steeve lubi łapać pstrągi. No więc pojechaliśmy do ślubu, wywiesiwszy na wozie napis just


mairied (właśnie pobrani), tak jak to jest we zwyczaju. Każdy wóz na ten widok klaksonował jak wściekły bez obawy mandatu, wozy kolegów i koleżanek za nami, wszystkie ze wstęgami papierowymi, wszyscy trąbiąc bez ustanku. Ludzie stawali na chodnikach i patrzyli, i czytali pod napisem "nowo pobrani" - drugi napis "poszukujemy mieszkania, telefonować OX 6-4175", a to był adres koleżanki, której zostawiliśmy pieniądze.

- Wychodziliśmy z kościoła szczęśliwi, upojeni, garście ryżu sypały się na nas "na szczęście" ze wszystkich stron. Półprzytomna wciskałam koleżance pieniądze na wynajęcie mieszkania, pełna szczęścia, wycałowawszy wszystkich według obyczaju, siadałam do naszego nowiutkiego ply-moutha, wziętego na raty. Zatrzymał nas policjant: "Pilnowałem całego tego bałaganu, to i mnie się coś należy." Ucałowałam go i pojechaliśmy.

- Wróciliśmy prosto do wynajętego umeblowanego pokoiku z wnęką na kuchenkę w ścianie. Kosztował miesięcznie 75 dolarów, tzn. cały tygodniowy zarobek Steeve'a. Czynsz za taki nie umeblowany pokój wynosiłby 50 dolarów. Steeve powiedział, że chociaż już wziął wóz na raty, to jednak można się zadłużyć na raty do 80% wykazanych zarobków. Kupiliśmy więc na dwuletnie spłaty meble, lodówką, telewizor, pralkę, nieco pościeli i trochę statków kuchennych, Razem z poprzednio kupionym autem wynosiło to, wraz z procentami - 5080 dolarów.

- Równocześnie Steeve dostał podwyżkę do 85 dolarów tygodniowo. Ale co tydzień przynosił na czysto 17 dolarów i 5 centów, bo raty wynosiły 48,75, podatek federalny 17,00 i stanowy 2,20. Czynsz mieszkaniowy wynosił dolarów 12,50, na ręką na cały tydzień zostawało nam cztery dolary i pięćdziesiąt pięć centów.

- Załataliśmy dziurą w pierwszym miesiącu z resztek kawalerskich oszczędności Steeve'a i natychmiast wzięłam obowiązki zarządzania domem, za co mam bezpłatne mieszkanie i 30 dolarów tygodniowo. W ten sposób mieliśmy na swoje wydatki 47 dolarów tygodniowo.

- No, toście strasznie wleźli w te raty. Wzruszyła ramionami.

- Wszystko, co nabyliśmy, było niezbędne. Bez auta nie mógłby Steeve jeździć do pracy, a kupować używane, to w rezultacie drożej wychodzi. Telewizji moglibyśmy nie


336

337

22 Królik i oceany


sprawiać, ale to jest cztery dolary tygodniowo spłat, a przecież to zastępuje wiele przyjemności, które też by kosztowały. Wszystkie młode małżeństwa tak robią. Wiele jest zadłużonych do maksymalnej granicy - 80% zarobku.

- Co zastanawia, to fakt, że amerykańskie rodziny, przy tym nieustannym pościgu za dolarem, mają zwykle liczne dzieci. Zadaje to kłam teorii, że im biedniejsze społeczeństwo, tym większa rozrodczość. Na przykład państwo już macie troje dzieci.

Mrs Salmon unosi bransoletkę - jest to łańcuszek, na którym z drobnych prezencików upamiętnia się zdarzenia. A więc po rozegranym meczu partner ofiaruje rakietką, po kursie kucharskim koleżanka patelenkę z datą itd.

Mrs Salmon przebiera paluszkami:

- To mi Steeve ofiarował po urodzeniu pierwszego dziecka - pokazuje miniaturkę pantofelka. W rok po tym urodziło się następne - pokazuje miniaturkę wózka dziecinnego. - Ale za trzecim ofiarował mi to - pokazuje miniaturkę znaku drogowego z napisem "stop".

- No, ale i te troje dzieci wystarczy. Czy wciąż trwacie na tych 47 dolarach, jakie wam pozostają do rozporządzenia?

- Ależ gdzie tam. Z początku łapał nadgodzinówki. Za pierwsze dwie nadgodziny płacili 50°/o więcej, za następne 100%. Jeśli pracował cztery godziny ekstra, to zarabiał tego dnia dodatkowo czternaście dolarów. Ale to się skończyło, jest bezrobocie, nadgodziny obcięto. Steeve jest zaradny, w soboty zgodził się na miejscu do przedsiębiorstwa wypompowującego szamba (doły kloaczne) w okolicznych farmach. To jest dobre zajęcie, bo płatne 5 dolarów od godziny, a większą część czasu zajmuje prowadzenie wozu. Steeve marzy, aby nabyć na dwuletnie spłaty taką cysternę wypompowującą. Uważa, że z tego mógłby zacząć samodzielne przedsiębiorstwo. Ale jest nam trudno. Od jesieni najmłodsze będzie mogło już iść do przedszkola, to wezmę part time job.

Jak zwykle po każdej takiej rozmowie, sięgnąłem do źródeł przy kolejnej bytności w bibliotece. "Woman's Day", który Mrs Salmon prenumeruje, ma nakład 5 037 489, ale przed nim idą dwa inne pisma kobiece: "Ladies Home Jour-

338


nal"t _ e 550 415 i "Everywoman's Family Magazine" - 5 616 029. Co za potęga!...

Kiedy zajrzałem do "The World Almanac", zdumiałem się nad ilością stowarzyszeń kobiecych. Obok liczących setki tysięcy członkiń niesłychana ilość stowarzyszeń o bardzo zwężonej przynależności, jak potomkinie żołnierzy jakiejś "ancient and honourable" kompanii artyleryjskiej.

Jeżeli spojrzeć od strony funkcjonalnej, że tak powiem - biologicznej - rola kobiety nie przedstawia się bynajmniej nieważko. Potęgę kobiecie daje dziecko. Te dzieci będą żyły przeciętnie 70 lat - szybkimi krokami idzie do tego. Przez te 70 lat niemowlaki urodzone w tym właśnie roku, kiedy się zastanawiam nad tym, spałaszują 50 miliardów litrów mleka, zjedzą 49 milionów wołów, 165 milionów świń, znoszą 62 800 000 ubrań itd.

Przez czyjeż ręce będą przepływać pieniążki za to przez dobre kilkadziesiąt lat? Przez kobiece, przez te właśnie rączki, w które wpadł Mr Salmon i miliony jego kolegów. Ale jakie tam kilkanaście lat!... Każdy z tych młokosów, wyzwolony na kilka lat spod kurateli matki, trafi znów, po kilku latach lotu wiosennego, pod kuratelę żony.

Podobno 85% budżetów rodzinnych przechodzi przez ręce kobiet. Jeśli weźmiemy dziedziny wydatków czysto kobiecych, to "Appliance Industry" (przybory domowe, kuchenne) reprezentuje wartość pięciu miliardów dolarów, jeśli zaś dodać do tego meble - ośmiu miliardów dolarów.

W walce o młodość i piękność, w walce o wygląd zapewniający posady, kobiety wydają na kosmetyki 1300 milionów dolarów, na zabiegi upiększające - 660 milionów, na mydło i zabiegi elektryczne - 400 milionów. Same.zabiegi poszczuplające pochłaniają 65 milionów. Te tylko cztery cyfry stanowią większą sumę niż podwójny budżet wojenny Włoch.

Oszalały system ratalny wpędza, po kolei, najprzód męża w zajęcie dodatkowe, następnie żonę. Miliony kobiet wylały się z domów rodzinnych do pracy. Naturalnie, tech-nokracja natychmiast przystosowała się do tego zjawiska. Zbadano, pomierzono kobietę jako pracownicę na wszystkie sposoby. Kobieta amerykańska - produkt na giełdzie pracy - ma inaczej ustawione łokcie, co jej ułatwia przy maszynie ruchy zataczającej ma krótsze nogi i dłuższy tułów, co jej pozwala łatwiej pracować w pozycji zgiętej (te-

339


raz rozumiem, czemu kobiety rżną sierpem i pracują przy wykopkach); ponadto ma krótsze knykcie, co robi jej ręce sprawniejszymi.

Kobiety wypierają także pracowników umysłowych. Rocznie wyższe szkoły kończy 120000 kobiet, już stanowią 7°/o lekarzy, adwokatów i inżynierów, 30°/o dziennikarzy, W chwili gdy to piszę, Ameryka ma pięciu ministrów pełnomocnych - kobiety, i dwu ministrów - kobiety w rządzie federalnym.

Moja znajoma, ukończywszy inżynierię w Anglii, nie mogła znaleźć odpowiedniej posady. W jednym miejscu powiedziano jej szczerze: "Będziemy skrępowani - ani zakląć, ani nóg trzymać na stołach." Odpowiedziała, że nogi mogą trzymać na stołach, a co do klęcia ugodzili się, że będą klęli, owszem, tylko o połowę mniej.

Rzecz prosta, że za wyjściem z kuchni poszedł nieuchronnie wpływ polityczny kobiet.

Jakże to niedawne czasy - bo dopiero 1920 rok - kiedy kobiety otrzymały prawo głosowania, i to na razie tylko w trzech czwartych stanów. W tym względzie wyprzedziliśmy Amerykę. Proszę sobie uświadomić, że Wirginia dopiero w 1952, a Alabama w 1953 dały kobietom prawo głosowania.

Strwożony front męski kontratakował. Zbadali trzy encyklopedie amerykańskie, dwie francuskie, trzy niemieckie, dwie angielskie i jedną włoską. Wypisywali nazwiska sławnych kobiet. Cóż się okazało? Że od roku 3500 przed Chrystusem dały one tym encyklopediom tylko 800 nazwisk, ale z tego połowa to królowe i metresy.

Ale to już wszystko chwyty beznadziejne. Kobiety, bliższe trosk powszednich, zdradzają mniejszą polityczną absencję. Ameryka nagle stanęła wobec faktu, że kobiety rozporządzają dwu i pół milionami głosów więcej niż mężczyźni. A więc po przemysłowcach, którzy dawno popchali się składać hołd klientce, do jej tronu podbiegli politykie-rzy: całujemy rączki, ścielemy się do nóżek.

A co powie Mr Salmon?

Na skutek pójścia kobiet do pracy dotychczasowy pan stworzenia, mężczyzna amerykański, poczyna się czuć uciśniony.


Jeden z nich opowiadał mi ze złośliwą frajdą, jak na pe wnym przyjęciu słyszał Amerykanina, który przybył z Turcji. Mieszkał w domu rezydencjalnym, który rząd turecki przeznaczył na mieszkanie korpusu dyplomatycznego i tureckich dostojników.

Pewnego dnia do wiceadmirała amerykańskiego zgłosiła się delegacja wyższych oficerów tureckich i po tysiącach wstępnych ugrzecznień i kołowań wyłoniła prośbę:

"Czyby pan admirał nie był tak wielce łaskaw położyć kres niezdrowym praktykom naszych żon?"

"Waszych żon?"

"Tak jest. Wieczór w wieczór zbierają się u sąsiadki, której okna są na wprost kuchni pana admirała, i podglądają, jak pan admirał, przepasany fartuchem, zmywa naczynia. Jeśli już pan admirał uważa za wskazane to robić, to czy nie byłby tak wielce łaskaw zasłaniać okna? Bo to demoralizuje nasze kobiety."

"Panowie, przecież sami wypuściliście je z haremów, pozwoliliście zdjąć im czarczafy, spotykamy je na przyjęciach, przecież sami jesteście za europeizacją."

"Panie admirale, owszem, chcemy się europeizować. Ale to jest amerykanizacja!"

Znowuż należy zauważyć, że te problemy nie są obce Europie. Oscar Wilde pisał: "Historia kobiety to historia najgorszej tyranii, jaką znały dzieje. Jest to bowiem tyrania słabszego względem silniejszego. Jest to jedyna forma tyranii, która trwa wiecznie."

Krwisty mężczyzna amerykański, uplatany w te formy

tyranii, której mu nawarzyli przodkowie głodni kobiety,

miota się i rycziy bezsilne protesty w zabawny nieraz

sposób. '

"Nigdy żaden kraj w ciągu dziejów ludzkości - pisze z komiczną rozpaczą John Fisher - nie obfitował w tak nieprzebraną ilość zastrachanych eunuchoidalnych samców w bezlitośnie pruskim drylu oduczanych od wszystkich siedmiu grzechów głównych. Nigdy, ale to już nigdy nie mają się ośmielić strząsnąć popiołu z cygar do lodówki, wywalać nóg na stół z kawą, pozostawiać nie umytych naczyń, sprawiać basów dzieciakowi ani zatykać gęby glę-dzącemu gościowi poduszką z otomany. Te osiodłane kreatury męskie, przetrwawszy swoją nędzną egzystencję w za-strachąnej potulnpści, kończą w rezultacie swój żywot


341

340


o hamowanych impulsach na wrzody w żołądku albo wysokie ciśnienie krwi."

Dobrodusznie wyglądająca pani zwierzyła się mojej żonie:

- Jesteśmy bardzo szczęśliwym małżeństwem. Harry i ja mamy zupełnie te same upodobania. Ale - westchnęła - dwunastu lat potrzebowałam, by do tego doprowadzić.

Cóż więc powie Mr Salmon, mój biedny Mr Salmon, trapiony ratami, nękany zmniejszającymi się nadgodzi-nówkami, widzący jedyne zbawienie w poczęciu jakiegoś przedsiębiorstwa na własną rękę?

Jest w tym echo odwiecznego pędu amerykańskiego do niezależności i dorabiania się. Ale też jest tu signum tempo-ris. Jeden na pięciu Amerykanów jest bezrobotny co roku przez okres krótszy lub dłuższy. Od ukończenia wojny koreańskiej ilość miejsc pracy wzrosła o 17%, gdy ilość potrzebujących pracy o 21%. A teraz rozwielmożniła się auto-macja, która rocznie eliminuje 5 milionów robotników.

Czterykroć od ukończenia wojny opanowały Stany Zjednoczone zarysowujące się kryzysy. Na skutek bardzo sprawnej i szczegółowo przemyślanej mechaniki zapobiegawczej nigdy nie ppwtórzyła się straszliwa katastrofa roku 1930, kiedy ćwierć siły roboczej poszła na bruk, eksmisje zaludniły tereny podmiejskie budami, fala samobójstw przeszła po kraju i obficie wyrosły zbrodnie. Ale po każdym opanowanym kryzysie sytuacja stabilizowała się na wyższym poziomie bezrobocia. Po kryzysie lat 1948-i9 bezrobocie wzrosło do 2,6%, po 1953-54 - do 3,9%, po 1957-58 do 5% i po 1960-61 do 5,3%.

Pan Salmon powiedział mi:

- Na skutek ciężarów ubezpieczeniowych, tym wyższych, im starszy wiek się ubezpiecza, przedsiębiorcy dają pierwszeństwo młodym. Ludzie, którzy mają 45 lat, przy wybuchającym kryzysie nie mają się co łudzić: nikt ich po ułagodzeniu kryzysu ponownie nie przyjmie. Po każdym kryzysie zostaje większe bezrobocie i po każdym kryzysie pojawia się większa ilość gęb do nakarmienia z rocznika, który właśnie ma wejść do pracy. Ja mam dopiero trzydzieści lat, ale czy mam czekać na ostatnią chwilę? Zanim mi stuknie 45 lat, powinienem już mieć własne przedsiębiorstwo.


Dobrze jest pomieszkać w małych miastach. Dobrze jest przyjrzeć się życiu pani Salmon i pana Salmon. Życiu - nad wyraz wytężonemu, miotanemu przez wciąż nie nasycone pragnienia i wciąż miotające trwogi.

Królik też ma pełno wrażeń po rozmowach z panią Salmon. Widzę, że pióro zapisujące Rypcium-Pypcium aż skrzypi. Zaglądam i widzę* sentencję: "Człowiekowi jest trudno, jak ma troje małych dzieci."

- To znaczy pani Salmon jest trudno? A cóż za pretensje do dumnego tytułu Człowiek - Homo Sapiens'?

- Pani Curie na pewno miała I.Q. 140 - mówi Królik.

I.Q - Intelligence Ouotient, stosowany powszechnie w zakładach naukowych, określa tzw. iloraz inteligencji. Wskaźnik 100 oznacza inteligencję normalną, 140 - genialną, poniżej 100 - ociężałość umysłową. Królik - przewrotnie - wiecznie mnie namawia, abym zbadał swój I,Q.r ale nie ma głupich.

- Nie ma żadnej punktacji I.Q. Dla mężczyzn jest punktacja I.Q.M - mierzy inteligencję, licząc od l do 140. Dla kobiet jest skala I.O.F, którą się mierzy głupotę - od 140 w dół. I.O.F, 140 - to jest maksymalna idiotka. Jeśli pani Curie miała 10 punktów, tzn. że prawie nie była głupia.

Królik podejrzewa, że to jakieś nabieranie. Jestem pewien, że jutro upewni się u Aluni, a tymczasem mówi profilaktycznie, żebym sobie nie myślał:

- Bo to zależy, czy badają mężczyźni, a u was jest odrębna logika, a nawet - brak logiki.


342


Uniwersytet ruszył

Zaniosłem do zegarmistrza spóźniający się zegar ścienny, który należał do umeblowania.

- Czy te kartki włożyć z powrotem? - spytał zegarmistrz.

"Naprawiłem 21 maja w roku 1919. A. B. Hones." I przy-pisek: "Prezydentem jest Woodrow Wilson. Sprawy międzynarodowe b. mętne." Obok tej pożółkłej kartki była nowsza: "Naprawił 17 sierpnia 1954 L. C. Grłnsby. Prezydentem jest D. D. Eisenhower. Sprawy międzynarodowe wciąż mętne."

- Niech pan zostawi obie kartki i włoży trzecią. Spojrzał na mnie sponad lupy:

- Chyba też, że wciąż jeszcze mętne? Nieprawdaż?

No, ale w naszym mieszkaniu sprawy się klarują. Zegarek chodzi prawidłowo, zostaje wprowadzona żelazna dyscyplina pracy.

- Postanowiłem z ciebie zrobić awansa, będziesz mi pomagała w bibliotece.

Królik - że to dla niej /jurne. Ja - że zdała kolokwium u Bujaka tylko dlatego, że sędziwego profesora rozśmieszyły guziczki przy kostiumie. Ona - że wertowała nawet akta referendarskie z XVII stulecia, a nie "twoje głupie wy-qinki prasowe". Ja - że wiele zmieniło się, Zofio Augu-styno, przez czas, kiedy wycierałaś nosy bachorom. Ona - że przecie po odhodowaniu dzieci kończyła Wolną Wszechnicę i bibliotekarstwo u pani Radlińskiej. Ja - że, owszem, pamiętam kurze nie posprzątane i spóźnienia na obiady.

Co przegadawszy, wyprawiamy się do biblioteki uniwersyteckiej. Żona przechodzi sale ksiąg pomocniczych, patrzy z zachwytem na przejrzyste indeksy - jakby do niej podbiegł szereg uczonych duszków. Przywiera do kodagrafu,


gdzie wkręciłem film, "N. Y. Times", z l września 1939 r. Ta jedynie ważna wiadomość ginie w zgiełku spraw świata.

- W środę popielcową - uśmiecham się - zamiast sypać popiół na głowę, Polacy powinni przeglądać mikrofilmy - ale tymczasem, na pierwszą próbę, wynotuj mi z Who is Who dane o profesorze Jacobsonie, słynnym lingwiście z Harvardu, któregośmy już poznali, pamiętasz, w pensjonacie w Connecticut. Zaprosił mię na jutro na lunch.

- Wyobrażam sobie, jak ci się będzie chciało spać po lunchu z Jacobsonem - mówi Królik.

Nikt nie jest prorokiem między swoimi. To lekceważenie moich zasobów intelektualnych poczęło się jeszcze w latach uniwersyteckich, kiedy w białym ubraniu z purpurowym kwiatkiem ganiałem po Plantach, aby poderwać jakieś ciało, i zdarzało mi się mijać korowód historyków, bractwo często gęsto w melonikach, często gęsto z bródkami, wśród których moja przyszła kroczyła na wycieczką do Woli Justowskiej. Po moich oświadczynach dziewicze serce targały wątpliwości, że zniża loty, bo "pan Mel jest nieuczony". Widać to jej nie przeszło, bo i teraz przypuszcza, że wykład o języku ludów presyberyjskich, nad którymi pracuje Roman Jacobson, mnie uśpi. Zastanowiła się chwilę i dodała:

- Mam nadzieję, że Jacobsonowi też się zbierze na sen po rozmowie z tobą.

- Ruszaj do roboty - mówię srogo.

Po pewnym czasie wraca z wypisanymi danymi:

- Widzisz, co znaczy dobry trening w Bibliotece Jagiellońskiej. A ty mi od awansów... Inni mężowie...

- Co "inni mężowie", wierzbo płacząca? Więcej sobie cenią intelekty swoich skarbów? Przecież gdybyś zupisy-wała wszystkie myśli, których ci udzielałem w ciągu stulecia, to powstałby swoisty Hammurabi - Kodeks Kobiety.

- Tylko że kobiety wyświeciłyby ciebie z tej ojczyzny.

Znowu zahasała po półkach. Po ukończonej pracy idę do jej sali, widzę, że coś doskrybuje w pomarańczowym notesie:

- Ty masz swój zielony notes z cytatami na mnie, to ja będę miała swój.

- Oto złe skutki awansu społecznego dla kobiet. Jakże go wykorzystujesz? Na pieniactwo? A przecież (zaglądam


344

345


do zielonego notesu) - "twój mąż jest twoim panem, twoim życiem, twoim władcą. To, co poddany winien monarsze, żona winna mężowi" (Poskromienie sekutnicy, akt V, scena 2). A Królik łaps za pomarańczową książeczkę:

- "Najgłupsza kobieta może rządzić mądrym mężczyzną..."

- No właśnie - wypinam pierś.

- "...ale kobieta powinna być bardzo mądra, aby rządzić głupcem."

- Kto tak powiedział?!!

- Kipling, o patrz: "but it needs a very clevei woman to manage a lool".

Pierwsza porażka spotkała mnie w czasie naszej podróży, kiedy Królik odkrył, że szybkościomierz nie jest wskaźnikiem oliwy. A teraz druga: nauczył się wyszukiwać cytaty.

Lunch jemy w stołówce uniwersyteckiej o parę kroków od biblioteki. Dziś nagle cały Stanford się odmienił - początek roku szkolnego. Zjechali się tłumnie rodzice, byli alumni, dziś wieczorem będziemy na posiedzeniu dla nich, na którym rektor i ciało profesorskie będą zdawać sprawę z tego, co się zrobiło, a zwłaszcza z tego, co jeszcze należy zrobić. Pani Alunia biega zafrasowana - zwyczajem uniwersyteckim przybyli będą jutro gośćmi profesorskich rodzin.

Stołówka wystawiła kioski na zewnątrz i po trawnikach rozłożył się wesoły tłum chłopców i dziewcząt ze szklankami mleka w ręku i z sandwiczami. W stołówce ścisk również. Wciskamy się w jakąś lożę ze stołem na cztery osoby, naprzeciwko dyskutuje dwóch młodych ludzi.

- Coś o tobie mówią.

Istotnie uczniowie prof. Gordona mówią o królikach. Dr Gordon wlewał do roztworu spermę króliczą, którą traktował lekkim prądem elektrycznym. Żeńskie plemniki gromadziły się na biegunie dodatnim ("a widzisz..."), męskie - na ujemnym.

Dr Gordon brał wówczas te wyseparowane męskie plemniki i używał ich dla inseminacji. Doszedł już do tego, że rodzi się 80% samców. Jeszcze krok i ludzie dowolnie będą



"•V

wybierać płeć potomstwa. Na razie doświadczenia finansują organizacje mleczarskie i jajczarskie. Byki bowiem nie dają mleka, a koguty jaj. Asystowałem przy pracy Chińczy-ka-specjalisty, który wygarniał z inkubatorów ledwo wylęgłe kurczaki i koguciki wyrzucał do skrzyni na śmieci.

Rozmowy krzyżują się ze śmiechem i, co tu gadać, z wrzaskiem. Kiedy wychodzimy ze stołówki, brniemy jak przez różnorakie pasy atmosfery. Ale wszystkie one są nagrzane, wszystkie one drgają młodością.

Młodość płynie mauretańskimi krużgankami, młodość rozsiadła się pod kolorowymi krzewami, ptaki różnokolorowe skaczą pomiędzy nimi.

Na jednym z trawników roztasowała się wystawa "Historia Uniwersytetu Stanford". Wpięte w trawniki płócienne ekrany tworzą korytarze i salki ekspozycyjne. •To jest dzieło czterech studentów; nam honory domu robi John Stypula, który tyle wie, że jego dziadkowie przybyli z Polski.


346

347


Szereg fotografii w wielkich powiększeniach wprowadza nas rok po roku w dzieje kolejnych otwarć sezonów uniwersyteckich, poczynając od 1891 w atmosferze sielskiej farmy z paniami w salopach na tle krów, ceremonialnymi powozami, cylindrami i zabawnymi studentkami w robronach i spódnicach do kostek. Posuwając się latami, widzimy zabawne bicykle z jednym olbrzymim i malutkim pomocniczym kołem, widzimy, jak pojawia się pierwszy samochód modelowany na kabriolecik, z drążkiem zamiast kierownicy. Widzimy grupowe zdjęcia profesorów - panów niemożliwie wąsatych, niemożliwie cwikierowatych, niemożliwie fontaziowatych, cylindrzastych i pepitowatych. Cały ciąg cywilizacyjny ostatniego sześćdziesięciolecia przewija nam się przed oczami i kiedy, wychodząc z drugiego końca wy-.stawy, znowu wpadamy w szmaragd trawników różowiejących jędrnymi udami w szortach, wydaje się nam, że pokaz trwa.

W alei palmowej mijają nas drużyny ciągnące na stadion, na otwarcie sezonu futbolowych zawodów. Grupa przebrana za Turków. Grupa przebrana za Indian. Dużo wrzasku.

Ale co ta młodzież mówi - trudno zrozumieć. Jest to jej język hermetyczny, zwany youthese, używany w specjalnych okazjach, raczej przyprawa językowa, imaginatywna, sensualistyczna, onomatopeiczna, wulgarna, niekiedy sprośna, poza tym - nastała na najnowszej terminologii technicznej, politycznej, kinowej.

W dni jednak ogólnej ekshilaracji, jak dzisiaj, przypraw-ka opanowuje język tej młodzieży całkowicie.

Z naszej ławeczki słyszymy słowa chadada, rult-tull-cream-puft, frapnot, baggie-jaggie, yaba-yaba, nu-nu, gra-doo, do-do, skoky-do, anai itd. Słów tych nie znalazłem w dykcjonarzu slangu amerykańskiego. Należałoby dopiero opracować jakiś selected idiomaticon. Ale nie byłoby to łatwe, bo często te słowa nie mają żadnego znaczenia, są tylko dźwiękowymi manifestacjami prymitywnych odczuć, mają za zadanie zasypywanie jakichkolwiek przerw w tej młodzieżowej paplaninie.

Płyniemy z tą falą aż pod stadion. Strasznie zabawne te pierwszoroczniaki. Chłopcy, jak jeden, z fryzurami crew-cut (crew znaczy załoga, zgraja), tzn. krótko strzy-


żonymi, nie zaczesanymi, rosnącymi w stronę czoła. Niektórzy próbują nosić bitnikowskie bródki. Ubiory ich też bywają dla wtajemniczonych. Na przykład szeroko rozpowszechniony w szkołach średnich zwyczaj nieukazy-wania się w czwartki z czymkolwiek zielonym. Zielony krawat, wiatrówka, spodnie, chustka do nosa, roślinka w klapie we czwartki, nie wiadomo dlaczego, ma oznaczać homoseksualistę. (W języku youthese synonimy: homo, no/a, pix, Hit, ąueer, fag, faggot, agfay, fruit, nance, pan-sy, ąueen, shemale, mary, fairy i wiele innych nie nadających się do przytoczenia). Swoista gra w zielone, tylko o ileż bardziej perwersyjna niż u naszych pensjonarek.

A jakże tu wygląda ten gatunek?

Te dziewczyniny, które przyjechały na pierwszy rok uniwersytecki, są upojone nową sytuacją, pragną dorównać chłopcom. Cipcie, które wyfrunęły ze szkoły średniej, usiłują sobie nadać wygląd sawantek - są przeważnie w spodniach, wiele pali papierosy, częstokroć bardzo nieumiejętnie. Pomadka do ust jest czymś tak naturalnym dla amerykańskiej dziewczyny, że podobno nawet w szkołach prowadzonych przez zakonnice wytyka się jej zaniedbanie.

Koafiury - wielki Boże, zmiłuj się!

Teraz zrozumiałem ogłoszenie wywieszone przez fryzjera, do którego chodzi moja żona:

"Pragnę powiadomić przeszłe, przyszłe i obecne klientki, że z dniem dzisiejszym nie będę formował fryzur w końskie ogony, w kacze ogony, pushups (spiętrzone) a la Elvis Presley ani według żadnych pomysłów, jakie pojawiają się w kinach i w telewizji."

Choć to prywatna inicjatywa - nawet ten załamał się.

Kobieta amerykańska ma być glamorous i sexy, to jej społeczna rola, do tego stopnia wpojona, że kiedy nasza miła Betty, koleżanka córki ze Szwajcarii sprzed wojny, bogobojna katoliczka Betty, która ma już pięcioro dzieciaków i dalej je sypie, tańczyła, odwiedziwszy nas w Polsce, cheek to cheek (policzek przy policzku), musiałem ją ostrzec, że to będzie ocenione jako daleko idący awans z jej strony.

Europejczyk przyjeżdżający do USA, natykając się na obiecujący uśmiech w jego stronę, poprawia gwałtownie krawat, wypuszcza się na rozmowę, którą kobieta podej-


349

348


muje chętnie, rychło jednak przekonywa się, że ten uśmiech nie znaczy nic więcej, jak przyjęty sposób bycia.

Kiedy mieszkałem na Cyprze, poznałem fertyczną Amerykankę przyskrzybniętą przez wojnę, która wyprawiła się w moim towarzystwie do biura podróży poinformować się o możliwości powrotu.

Urzędnik, miejscowy Grek mówiący świetnie po angielsku (Cypr od 1878 był rządzony przez Anglików), przyjął ją z wyszukaną grzecznością, jaką się okazuje angielskiej lady: - Please be seated, madatn. How can I serve you? - spytał nieposzlakowanym akcentem oksfordzkim, którym posługują się górne warstwy.

Ale ujrzawszy paszport amerykański, od razu zmienił ton:

- How about a datę? Czybyśmy sobie nie wyznaczyli randki? - spytał z charakterystycznym slangowym akcentem i kącikiem skrzywionych ust - tak jak się mówi w drugorzędnych filmach amerykańskich.

Kiedy mu się wymówiła, żegnał się językiem, który uważał za najwłaściwszy:

- So long, kid! A więc do zobaczenia, bachorku!

Co są pozory, a co fakty? Jak to jest z tą młodzieżą?

W prasie jest pełno skarg na nią. Ale w której prasie którego kraju nie ma skarg na młodzież?

Europejczyk w zetknięciu z tą młodzieżą odnosi niemiłe wrażenie. Starsi są terroryzowani. Do wagonu wwalają się bandy wyrostków, wrzeszcząc, potrącając, przepychając się. To samo na ulicach. Nikt nie śmie reagować.

Zastanawiałem się, czy to nie jest spadek szorstkich pionierskich czasów. Ale nieustanne wiadomości podawane przez prasę o zorganizowanych bandach kilkunastolatków operujących nożem i rewolwerem (ilość takich band w Nowym Jorku szef policji podał na pięćdziesiąt dwie), o konsumpcji narkotyków przez młodzież szkolną, o zachodzeniu w ciążę uczennic szkół średnich, mówiły o masowym schorzeniu.

Po raz pierwszy z tym problemem zetknąłem się, pod-jąwszy lekcje języków polskiego, następnie rosyjskiego na kursach dla dorosłych, które odbywały się w godzinach wieczornych w gmachu szkoły średniej.


Podczas pierwszej zaraz lekcji dwóch uczniaków otworzyło drzwi do sali wykładowej i poczęło bez ceremonii dawać znaki jednej ze słuchaczek. Moje audytorium nie reagowało, uważając to najwidoczniej za rzecz naturalną. Dyrektor szkoły, interpelowany przeze mnie po wykładzie, rozłożył ręce:

"Nic nie możemy począć, nie mamy żadnej egzekutywy." Pokazał mi wiadomość w prasie, że szkody poczynione przez młodych wandali w szkołach Nowego Jorku w ostatnich dwu latach są równe kosztowi zbudowania szkoły na 800 uczniów.

Następna rzecz, która zwróciła moją uwagę, to że żaden z uczniów na trzech grupach po piętnaście osób - a wszyscy mieli matury szkoły średniej - nie znał gramatyki; należało ustalać wstępne pojęcia, co to jest rzeczownik, przymiotnik, zaimek.

Wreszcie niepokojące było i to, że zaangażowano mnie na wiarę, że posiadam języki, których mam uczyć. Zainter-pelowana przeze mnie koleżanka, która uczyła francuskiego, uchyliła się od rozmawiania po francusku, _a kolega, który uczył włoskiego, twierdził, że nabył znajomość tego języka w czasie kampanii włoskiej, czyli mógł mieć to samo przygotowanie we włoskim, co ja, a więc żadne.

Cenię na ogół wysoką sprawność amerykańską. Skądże tu się wzięło to wszystko?

Znalazłem tego źródła, co prawda nie aż w epoce pionierskiej, ale też dosyć dawne: w rewolucji przemysłowej, w pogardzie dla intelektualizmu.

Kiedy rewolucja amerykańska wyrzuciła Anglików, całą arystokratyczną, całą intelektualną śmietankę, koniunktura otwierająca perspektywy aż do Pacyfiku doskonale pozwoliła sobie bez niej radzić. Amerykanin cenił człowieka za jego praktyczne umiejętności i niewiele mu imponowały dyplomy.

Propagatorem tych dziarskich tendencji był Dewey, pedagog i filozof niepośledniej miary, ceniony w Europie. Ale nigdzie jego pryncypia tak się nie przyjęły jak w Ameryce. Dewey stawiał ponad wszystko flexible intelligence (giętką, adaptującą się inteligencję) w przeciwieństwie do intelektualizmu nastroszonego kanonami. Lekceważył "abstrakcje" zaprzątające ludzki czas rozważaniem o Bogu, duszy, nieśmiertelności, które nie prowadzą do niczego, podczas


350

351


kiedy na tym padole mamy pełne race roboty. W 1916 r. wydał książką Democracy and Education wprowadzając te zasady do pedagogiki. Był przeciw językom klasycznym, był przeciw nadmiarowi humanizmu, potępiał przeciążanie uczniów faktami, uważał, że rzecz najważniejsza to wzmagać ogólną inteligencję i zaradność (o resztę niech się troszczą encyklopedie), kazał przystosować uczniów do życia.

Te nauki przypadły Amerykanom do smaku. Drażniła ich od dawna pyszałkowatość europejskich "doktorów" i "magistrów", którzy nie wiedzieli, czy śrubę się zakręca zgodnie.ze wskazówkami zegara, czy odwrotnie. "Commo-doie" Yanderbilt, były przewoźnik promem, przyjmowany już jako multimilioner po dworach europejskich, żalił się, że te uczone facety tak gadają, że nic ich nie rozumie, a przecie każdego z nich mógłby dziesięć razy kupić.

No więc - jak adaptować do życia, to adaptować. Nie było gałęzi życia praktycznego, której by nie uprawiała amerykańska szkoła średnia. Sport na pierwszym miejscu (paczony "wyczynizmem" i rekordami), poza tym nauka jazdy, pisania na maszynie, tańców, szycia, robót w drzewie, robót tokarskich, oprawiania książek, turnieje krasomówcze, różne hobby kolekcjonerskie.

Owszem, bardzo ciekawa szkoła. Tylko jeszcze nikt nie wymyślił takiej nauki, która by się obyła w matematyce bez formuł, W nauce języka bez gramatyki, w historii bez chronologii ł w geografii bez zapamiętania generaliów.

Tymczasem już same tytuły niektórych podręczników proszą o wybaczenie, że jednak nie są takie nudne: Przygody arytmetyczne, Sto pociech z matematyką. Gramatyka nosi tytuł: Jak budujemy język, podróżując w kosmosie. W sumie - intelectual malnutrition (niedożywienie intelektualne).

Oto np. zestawienie pytań z artymetyki dla ośmiolatków w poszczególnych krajach:

Francja - "Ile kosztuje założenie płotu na prostokącie pola 145 m długości, 38 szerokości, jeśli za metr płaci się 30 franków?"

Włochy - "Średnica koła rowerowego wynosi 70 cm. Ile metrów się przejedzie po tysiącu obrotów?"

Niemcy - "Skrzynia zawierająca X jaj waży Y kg, skrzynia pusta Z kg. Ile waży jajko?"


Ameryka - ośmiolatek poci się nad pytaniem: "Ołówek kosztuje 4 centy. Ile należy zapłacić za 6 ołówków?"

W tym jednak miejscu sumienie każe mi wyznać, że za to w Ameryce 84°/o młodzieży z powszechniaka idzie do szkoły średniej, a 23% z tego do college; przeciętna dzieci osiągających college w Europie jest znacznie niższa.

Cywilizacja plebejska ma więc inne układy z Pallas Ateną.

Chyba jednak nie należy wątpić, że np. historia wypraw krzyżowych dałaby młodemu Amerykaninowi lepsze zrozumienie tego, czym jest Organizacja Narodów Zjednoczonych, niż przebranie się za delegata Pakistanu na zaaranżowanej w szkole imitacji posiedzenia tej instytucji.

I może ma rację admirał Rykower, ojciec podwodnej łodzi atomowej, kiedy, mówiąc o wykładach o miłości i małżeństwie, zauważa: "Czyż nie lepiej uczyć się miłości poza szkołą według sposobów staromodnych, ale wypróbowanych?"

Wypaczone teorie Deweya poszły w dół aż do kolebki dziecka.

- Wszystko można dawać oseskowi jeść - odpowiada lekarz matce - on ma silniejszy żołądek niż pani.

Dziecko podrosło, ssie palec? - Nie przeszkadzać! Rezultat za kilka lat: dziecko przez dwa lata chodzi z aparacikiem wyprostowującym wysterczone przez ssanie palca zęby.

Dziecko pisze lewą ręką? Broń Boże nie nakłaniać go do pisania prawą, bo ten przymus może spowodować jąkanie się. Rezultat: przed piętnastu laty było w Ameryce 5°/o mańkutów wśród absolwentów szkół podstawowych, dzisiaj jest 11%. Nie wszystkie przyrządy są - jak filiżanka - równie dobre dla mańkuta, jak i dla praworękiego. I ta młodzież ma wielkie kłopoty z adaptacją.

Dziecko jeszcze podrosło, chodzi z boy-friendem? - Nie przeszkadzać, narosną kompleksy. Rezultat: wrzask euge-nistów poniewczasie.

Jak easy going (łatwizna) było przyjęte z entuzjazmem przez miliony małych Yanderbiltów, tak kazania o nie-krępowaniu dziecka, o tym, że dziecko samo swoim instynktem wyjdzie na ludzi, których jakoś ominie i katar kiszek, i skrzywione zęby, i niespodziewane ciąże, i jeszcze mniej spodziewane pakowanie do domów poprawczych -


353

352

23 Królik i oceany


bardzo przypadły do smaku amerykańskiej rodzinie. Przypomnijmy sobie rodzinę państwa Salmon, o której pisałem w poprzednim rozdziale: on - nie tylko z nadgodzi-nówkami, ale i z pracą w święta, ona - nie tylko z administracją domu, ale i z pait time job, czekająca tylko chwili, kiedy najmłodsze dziecko będzie można oddać z domu do przedszkola.

Komiksy odciążają rodziców. W 1946 kryminalne komiksy stanowiły 10%, w 1949 liczyły 50%, teraz stanowią 80%, tzn. przytłaczającą większość produkcji komiksów wynoszącej sto milionów miesięcznie.

Są pełne wyszukanych tortur. Anonimowi przeważnie wydawcy potrafią okrwawić do niepoznania nawet arcydzieła. Komiks o Lady Mackbeth pokazuje w pierwszym balloon - słowa wychodzące z ust na obrazku - "Posmarujcie śpiące sługi krwią".

Zbrodniczość młodocianych skoczyła od 1947 r. trzydzie-stokrotnie! Śledztwa co dzień niemal stwierdzają wzorowanie się na komiksach i filmach. Np. trzech chłopców od 6 do 8 lat powiesiło siedmiolatka ze związanymi rękami. PaHli go zapałkami - dokładnie według komiksu. Odbierają im po morderstwach noże z napisami "Zabijaj dla sztuki zabijania" (for the love of killing). Dzieci popełniają obecnie 56% przestępstw w Stanach Zjednoczonych.

Badania grupy 450 chłopców w klasach 4-6 szkoły powszechnej, tzn. lat 10-12, wykazują, że przeciętna przeczytanych przez dziecko komiksów wynosi 14 tygodniowo. Co prawda statystykę podkręciło dwu rekordowców, którzy mieli za sobą po 100 tygodniowo.

Komiks nie jest wprowadzeniem do czytania. Rozleniwia. Nawet Biblię byli zmuszeni wydać w komiksie - Chrystus paraduje z balloons. Stara bibliotekarka tłumaczyła mi, że czytelnictwo książek dla młodzieży spadło o 20% od czasu pojawienia się komiksów.

Zwalczyć ich nie można. Trzy po kolei wnoszone projekty ustaw przepadły. Amerykanie zbyt są przywiązani do wolności słowa i iree initiative. Poza tym wielu wychowawców argumentuje, że komiksy "wyzwalają kompleksy naturalnej agresywności w dziecku", że nie są niczym innym jak nowoczesnym folklorem.

354


Telewizja nadaje w godzinach, kiedy dzieci słuchają, koło 30 morderstw dziennie (na wszystkich stacjach). 25% programów między godziną 16 i 20 poświęcone jest zbrodni. Dziecko przeciętnie przesiaduje przy TV 22-27 godzin tygodniowo. Oto na chybił trafił jeden dzień obserwacji w tych godzinach: Indianin torturowany przez rozdzieranie końmi; krew wyciekająca przez deski, którymi przytłoczono umierającego! przysmażanie szyi papierosem, heio powalający, kopiący, podnoszący ofiarę, znów bijący, kopiący i tak trzy razy; ranny przywiązany do drzewa na pożarcie zwierzętom; duszony drutem; palony acetylenem; dziesięciolatek przyczepia się do głowy powalonego i tłucze nią raz po raz o podłogą.

Rodzice nie mają czasu na dzieci, gryzie ich z tego powodu sumienie, pragną się wykupić w sposób jedynie możliwy. "Nudzisz się? - mówią do dziecka - masz na kino, masz na lody, na które pójdziesz ze swoją dziewczyną czy chłopcem, masz na pierwsze auto ze śmietnika wozów, tylko nie. wiś na mnie ze swymi pytaniami, swymi pragnieniami, swymi niezadowoleniami."

Ankieta przeprowadzana skrupulatnie dzień w dzień w ciągu dwu tygodni pomiędzy 300 chłopcami dwu najstarszych klas szkoły powszechnej wykazała, że przeciętny czas, jaki spędzał ojciec z synem w ciągu całego tygodnia, wynosił 7,4 minuty.

I tu, do takich właśnie rodziców, przychodzą autorytety i mówią, że bardzo słusznie się robi, nie ciążąc swoim autorytetem nad dzieckiem, nie wytwarzając w nim kompleksów.

Kompleksy - to jeszcze jeden konik.

Ameryka daleko odeszła od czasów, kiedy chłopak po ukończeniu szesnastu lat, według prawa obowiązującego w Connecticut, miał być karany śmiercią za niesłuchanie matki. Widziałem w "Life" artykuł o postępowych metodach pewnej nauczycielki. Od jednego z bobasów dowiedziała się, że "nienawidzi tatusia". Postanowiła "wyzwolić kompleks, który dręczy dziecko". I oto widzimy na całą stronę "Life" fotografię. Na ścianie wisi rysunek węglem tatusia w naturalnej wielkości. Nauczycielka stoi z wiaderkiem, w którym poumieszczała kule z gliny. Podsuwa malcowi

355


wiaderko i". bęc tatusia w mordę!... Drugą kulą - lu go w kałdun!...

Młodzież, chroniona przez opinię przed "różdżką, którą Duch Święty dzłateczkł bić radzi", mająca dużo czasu, bo szkoła nie zadaje lekcji, sporo pieniędzy, którymi się okupują rodzice, "wymiotuje nudami". Objaw ten zresztą znamy i my, ale u nas to się nazywa po imieniu chuligaństwem.

Oto, na przykład, dosyć szeroko znane ekstrawagancje związane z automobilizmem nieletnich (prawo jazdy przysługuje od 16 lat):

"Kurczak". Auta lecą na siebie z dwu przeciwnych stron, po tej samej linii. Ten z młodocianych kierowców, który pierwszy straci nerwy i skręci w bok, przegrywa i jest pogardliwie nazwany "kurczęciem".

"Swobodna jazda". Na przednim siedzeniu siedzi trzech, nawet czterech chłopców. Jeden z nich rozpędza auto i kiedy osiąga szybkość 60 mil (100 kilometrów), odrywa ręce od kierownicy, auto pędzi samo, a kto pierwszy schwyci kierownicę, aby naprostować, przegrywa i płaci karę.

"Pająk". Operujący autem - jeden kierownicą, drugi gazem - mają zawiązane oczy. Jedyny, który widzi, nie ma dotyku do auta. Musi pilnować, aby na szybkościomierzu było 60 mil, oraz podaje wskazówki dwóm pozostałym, jak jechać.

Trudno o autorytet wobec takiej młodzieży.

Prezydent Truman w swoich pamiętnikach pisze, że kiedy został prezydentem, w pewnym mieście przemawiał do niego uczeń szkoły średniej. "W jego wieku - pisze swoim rubasznym stylem Truman - miałbym przy takiej okazji pełne portki, ale dla niego to mięta."

Błogie samozadowolenie z postępowej pedagogiki brutalnie naruszył sputnik. Byłem wówczas w kilkudniowej podróży, kiedy ta wieść doszła. Udzielił mi jej przy piciu kawy przydrożnej zadowolony z siebie byznesmen, orzekający z góry, że to nie jest "sputnik", tylko "kaputnik". Ale już na drugi dzień, na innym postoju, kiedy radio podało dalsze szczegóły, zaczęło powstawać zaniepokojenie, a kiedy na piąty dzień dobiłem do Nowego Jorku, opinia była wzburzona i zhisteryzowana. Nie mogło im się w głowie pomieścić, że te jakieś durne Iwany, które przez czas wojny ży-


ły na dostawach amerykańskich, nagle zrobiły to, na co nie zdobyły się ani Harvard, ani Princeton, ani Yale.

Opinia poczęła domagać się wyjaśnień. "Federal Board of Education" (Ogólnopaństwowy Urząd Wychowania) stwierdził, że podczas gdy w Rosji uczniowie radzieccy pracują w ciągu roku 1270 godzin, uczniowie amerykańscy - tylko 895 godzin. To, czego zakazuje w Ameryce nowoczesny system szkolnictwa (zadania klasowe i domowe, nagrody, kary), stosuje się nadal w Rosji z dobrymi skutkami. Nauka algebry, geometrii, trygonometrii i fizyki w Rosji zaczyna się wcześniej niż w Ameryce, czyli trwa dłużej. Ameryka wydaje rocznie 30 000 inżynierów, a Rosja 80 000.

Prof. Hildebrant z Uniwersytetu Kalifornijskiego, zreasumowawszy niedomagania amerykańskiego wykształcenia, konkludował smętnie: "Jakże to szczęśliwie, że Galileusz, Newton, Faraday i Pasteur nie studiowali w atmosferze rzekomo praktycznego przystosowania do życia."

A jeśli idzie o głos ludu, to tak to sobie ujął nalewający mi benzynę: "W Rosji chłopak wie, że się musi uczyć, bo nie karmią go marzeniami o ciśnięciu studiów w kąt i zarobieniu milionów inicjatywą prywatną."

W Ameryce od czasu do czasu podnosi się przesadzone alarmy. Tak było przez kilka lat wbijania w głowy podatników, że Rosja o wiele prześcignęła Amerykę w przygotowaniu do wojny atomowej (co dopiero za czasów Ken-nedy'ego zaczęto odkręcać). Tak samo po wypuszczeniu sputnika poszedł atak na profesorów.

Profesorowie ruszyli do kontrataku:

- A cóż my zrobimy z bandami kretynów, które wlewają się rok w rok na nasze campusy?

Radzili sobie co prawda po swojemu, wcale radykalnie.

Jadłem kiedyś śniadanie z trzema profesorami. Jeden z nich spytał kolegę, co się dzieje z chłopakiem, którego protegował.

- Ach, niestety, wypadł z maszyny i został relegowany.

Sądziłem, że to jest metafora, ł dopiero potem zrozumiałem, że wyrażenie brać należy raczej dosłownie, tyle że z maszyny, naturalnie, wypadł nie student, tylko jego karta.

- Proszę pana - dowodził mi jeden profesor - przecież nie po to tyłem lat studiował, żeby na starość zostać bakałarzem przepytującym tłumy półdzikoludów.


356

357


Istotnie, profesor amerykański ma znakomite warunki pracy. Kilka tylko godzin wykładów, oddzielny pokoik w bibliotece uniwersyteckiej, co siedem lat pełnoprawny sabbathical yeai, tzn. "Tok szabasowy", który poświęca albo wyjazdowi na studia za granicą, albo wykończeniu jakiejś dużej pracy. Pełny profesor jest nieusuwalny.

Jakże więc odgrodzić tych półbogów od bakalarstwa?

W pierwszym roku aplikuje się tzw. automatyczną lewatywę. Tydzień w tydzień zbiera się studentów w sali egzaminacyjnej i rozdaje arkusze z jakąś setką drukowanych pytań i rubrykami yes i no.

Student więc, np. historii, na pytanie, czy Ludwik XI był sułtanem tureckim, ma postawić krzyżyk w rubryce "tak" lub "nie". Szybko i sprawnie. Gdyby małpę nauczyć stawiać yes i no, to i małpa ta miałaby szansę na 50% dobrych odpowiedzi. W 45 minut cała gromada jest najdokładniej wycedzona bez żadnego udziału profesora. To robią urzędnicy.

Następnie urzędnicy na każdej karcie stawiają cyfrę wykazującą procent błędów; ta cyfra, mająca swój znak konwencjonalny, zostaje wycięta w dużej sztywnej karcie studenta.

Na następny tydzień - podobna lewatywa.

Na następny - podobna.

Pod koniec okresu urzędniczka kręci korbką, karty się posuwają po łuzach; która nie ma dostatecznej ilości nacięć pozytywnych - "wypada z maszyny", przy której siedzi ziewająca urzędniczka i wypełnia drukowane już formularze You arę fired (Pan jest wydalony) nazwiskiem delikwenta.

Cała procedura nie kosztowała profesorów ani sekundy czasu.

Zresztą tak jest tylko na stanowych uniwersytetach, które przyjmują zwykle każdego przychodzącego z maturą (nie chcę komplikować opowiadaniem o dzwonie pośrednim pomiędzy tym, co bym nazwał małą maturą, a uniwersytetem, mianowicie o college). Wspaniałe, o doskonałych tradycjach i wysokim poziomie uniwersytety niezależne przesiewają kandydatów starannie przez egzaminy konkursowe.

Na ogół więc i do sputnika nauka uniwersytecka stała dość wysoko. Wskutek ogromnej ilości profesorów w sto-


sunku do uczniów, jest i na państwowych, i na prywatnych uniwersytetach czas na daleko zindywidualizowany stosunek do studenta. Po campusach stale się widzi grupy studentów siedzących na trawie pod drzewem i słuchających wykładowcy - zwykle adiunkta (assistant piofessoi), często docenta (associate piofessoi), a zdarza się, że i fuli pto-fessor nie gardzi takim intormal zbliżeniem.

Na razie więc sputnik przysporzył roboty nie tyle po uniwersytetach, ile biednym malcom po szkołach. Poczęto przykręcać śrubę.

Patrzę na tę defilującą przed naszą ławką młodzież, musującą jak młode wino. To jeszcze ci, których nie zdążono przyskrzybić.

Pamiętam zdumienie z pierwszych lat pobytu w Ameryce, kiedy przybywszy na zaproszenie solenne do jakiegoś domu, widziałem młodych ludków nie związanych ani z życiem domu, ani z zainteresowaniami rodziców, ani z ich gośćmi. Pochłaniali z impertynenckimi minami posiłek, bynajmniej nie usiłując nawiązać łączności, po czym, jeżeli w domu była dziewczyna, zjawiał się chłopak, rzucał niedbale "helo...", nie wyjmując rąk z kieszeni, nie witając sią z rodzicami, i uwoził dziewczynę.

- To jest boy-friend naszej córki - objaśniali rodzice.

Instytucja boy-/nendów jest instytucją narodową. Zaczyna sią od najwcześniejszych lat. Naszą Ewunią z przedszkola odprowadzał szczerbaty ośmioletni boy-fiiend.

- Wiesz - powiedział do Ewuni, swojej giil-friend - twoja babunia wcale nie wygląda jak babunia. Ja bym ją-wziął za mamusię.

W ten sposób spryciarz wkupił się w serce babuni razem z całą instytucją boy-/riendów.

- Ach, bo to takie miłe - powiada - ach, bo to takie czyste, pełne prostoty.

Pomyślałem sobie, że wraz z nowymi zębami w małym

t absztyfikancie będą urastały i nowe pragnienia.

A Najpierw jest to przyjęte obyczajowo necking, tzn. cało-

wanie się i pieszczenie łącznie z szyją i karkiem (neck -

kark).

Necking nieuchronnie przeradza się w petting (od słowa pet - pieścić), co pozwala na pogłębienie zabiegów.


359

358


Zabawne, że policja w Ameryce, kraju o purytańskich tradycjach, baczy na to, aby nikt parkom w wygaszonych autach nie przeszkadzał. To samo jest w purytańskiej Anglii, gdzie wielka ruja na trawnikach Hyde Parku jest obyczajem ochranianym przez policją.

Może to jednak powinno dać do myślenia ludziom wychowanym jeszcze w epoce, kiedy nie znano środków antykoncepcyjnych, bękart nie był chroniony prawem, kobieta była materialnie bezbronna, a rodzina była jednostką ekonomiczną, której rozsypywanie się dezorganizowało życie. Wówczas przywołano grzech na pomoc systemowi gospodarczemu. Teraz zachodzi przełom w najświatlejszych, nie zdegenerowanych społeczeństwach, jak na przykład w Szwecji, gdzie matka wkłada do plecaka środki antykoncepcyjne córce idącej na dłuższą wycieczkę w góry.

Tej rewolucji socjalnej towarzyszą przerosty nieodłączne od wszelkich rewolucji.

Pewnego razu, wracając do miasta, pokazywałem żonie boczne alejki dojazdowe, na których stały sznury aut z wygaszonymi światłami.

- Popsute? - spytał Królik. i- Należy przypuszczać.

- Jak to, tyle aut naraz?

- Nie, tyle dziewcząt naraz, w każdym aucie mieści się parka.

- A co oni tam robią?

- Zapewne pomagają sobie w rozwiązywaniu zadań ma--tematycznych.

Statystyki o dziewczętach w ciąży zdają się wykazywać, że z czterech działań matematycznych najgorliwiej jest przerabiane mnożenie.

Zwiedzając "Polish Alliance College" pytałem dyrektora Colemana, dlaczego studentom wolno mieć auta, a ich koleżankom nie.

- Bo studenci nie zachodzą w ciążę - odpowiedział rzeczowo.

Seksualizm pomieszany z purytanizmem, dwa ciekawe przeplatające się spadki po protestanckich "pielgrzymach" i rozwydrzonych pionierach, otaczając ciasno ten krąg młodzieżowy, łatwiej sobie znajdują wejście przez drzwi strip-


-tease'u niż przez wrota Pisma świętego. Wybuchają całe epidemie seksualizmu. Oto notatka prasowa:

Poczta w Teksasie napotkała poważne trudności na skutek nowej mody "łańcuchów szczęścia", polegającej na przesyłaniu majtek damskich osobom wymienionym w liście łańcuszkowym ("...roześlij dalszym trzem znajomym, a spotka Cię..."). Poczta jest tak zawalona tym przerzucaniem się całego stanu majtkami, że nastąpiła zwłoka w dostarczaniu normalnych przesyłek.

Ciekawe, czy w tym sezonie napływu freshmenów władze uniwersyteckie liczą się z "rajdem majtkowym?"

Każdej niemal jesieni fala "rajdów majtkowych" przewala się przez campusy uniwersyteckie. Bandy chłopaków nachodzą dormitoria dziewcząt. Po walkach z policją uniwersytecką (policja państwowa nie ma wstępu bez zezwolenia władz uniwersyteckich) udaje się im nieraz wedrzeć na schody, po których, nie bacząc na wodę laną im na głowy i ciężkie przedmioty rzucane przez broniące się dziewczęta, wdzierają się do ich pokojów, rozbijając szafy w poszukiwaniu skalpów - majtek.

Rok w rok opinia społeczna załamuje ręce, pedagogowie radzą, seniorzy, wychowankowie tychże uniwersytetów zjeżdżający na swoje rocznice, kręcą głowami z dezaprobatą, z pełnym hipokryzji zgorszeniem. Dziś ich będziemy widzieć na ich zebraniu. Potem pójdą na popijawę, potem niewykluczone, że ujrzymy tego i owego ganiającego bezradnie po parku bez spodni, których go pozbawili koledzy seniorzy w przystępie dobrego humoru.

A jednak chciałbym rehabilitować pozytywną reakcję żony na widok boy-Iriendowej kijanki. Bynajmniej nie jestem pewien, czy to zbliżenie płci nie przynosi w ostatecznym rezultacie więcej dobrego niż złego. Tu powołam się choćby na leżącą przede mną broszurę o boy-friendyzmie, wydaną przez Katolicką Radę Archidiecezjalną w Waszyngtonie.

"Dating (od to have a datę, mieć umówioną datę randki) - mówi broszura - odpowiednio nadzorowana przez rodziców, jest naturalnym, normalnym, wartościowym przeżyciem dla młodzieży szkół średnich." Daje okazję dla zapoznania się, dla różnych inicjatyw i pomaga szybszemu dochodzeniu młodzieży do dojrzałości towarzyskiej. Mając dates (nie używam tu słowa "randka" jako mającego spe-


361

360


cyficzne znaczenie) w coraz poszerzającym się pojąciu i pod ciągłym okiem rodzicielskim, chłopcy i dziewczęta mają sposobność kształcenia swego charakteru. Dating należy zawsze uważać jako preludium do przyszłych zalotów i mariażu (the formation foi courtship and maniage).

Może w tych założeniach, które powzięli przedstawiciele katolicyzmu, na ogół mniej giętkiego niż protestantyzm, tkwią zarodki jakiegoś bardziej racjonalistycznego podejścia do sprawy płci niż katolickie wietrzenie szatana.

Bo jeżeli idzie o protestantyzm, to ten nieraz posuwa się dosyć daleko.

Taka szanowna postać, jak pastor R.C. Dodds, dyrektor generalny Komisji Koordynacyjnej dla Kościołów protestanckich, w swej książce o małżeństwie zamieszcza rozdział napisany przez lekarza, który zachęca małżeństwa conjure up vaiious positions and actions oi sexual intercourse (wynajdywać coraz nowe sposoby stosunku płciowego).

Metodysta, biskup Kennedy, dopuszcza, że mogą istnieć okoliczności rozgrzeszające przedmałżeńskie stosunki płciowe.

Prezbiteriański pastor z uniwersytetu Colorado, Wally Toevs, dopuszcza przedmałżeńskie stosunki płciowe, jeśli strony zagwarantują sobie dyskrecję.

A więc "małżeństwo na próbę", ante portas. A więc - nie potępiajmy młodzieży amerykańskiej. Szuka ona swoich dróg, które od dawna już nie są drogami Krystyny córki Lawransa.

Może na dnie tych pojęć protestanckich duchownych leżą jakieś specyficzne tradycje?

Kajetan Węgierski, wizytujący Amerykę, pisze w pamiętniku z 1874 r. o zwyczajach, które napotkał: "Gdy podróżny przybywa do domu, największa grzeczność, jaką może okazać córce domu, jest zaproponowanie którejś bundle, to znaczy spędzenie z nią nocy w jednym łóżku." Węgierski przy tym zapewnia, że przekroczenie granic przy tym obyczaju nie zachodzi.

Był to tzw. bundling., będący zwyczajem powszechnym.

Słownik Webstera tak określa bundling: "Zwyczaj zajmowania łóżka przez kobietę i mężczyznę bez rozbierania się - praktykowany szczególniej w czasie zalotów (during courtsnip)."

Czytałem ciekawe dziełko o zwyczaju bundling napisane


przez Monroe Auranda, członka "Pennsylvania Folklore So-ciety" (Harrisburg 1938 r.). Będąc przed wojną w Ameryce, wyczytałem w piśmie "The Mentor", że obyczaj bundling wciąż się jeszcze trzymał w górach Kentucky, w Wisconsin i Minnesota.

W chałupach stawianych z okrąglaków panował tęgimi zimami, jakie nawiedzają Nową Anglię, taki mróz, że gość pragnąc się rano umyć, znajdował nieraz powłokę lodu na miednicy. Nawiasem mówiąc, we współczesnej Anglii, która nie uznaje pieców i gdzie kominki na noc wygasają, muszą się ludzie ratować braniem do łóżka butelek z gorącą wodą. Nasi przodkowie nazywali takie ogrzewacze szan-deletami. Gdzie tych urządzeń nie było, kobiety ogrzewały łóżka. Ksiądz Kulas ze Śląska, który duszpasterzował w Kanadzie, spłoszył się, kiedy na jednej z pierwszych wizyt pasterskich gospodyni wołała: "Niech jegomość się pośpieszą, bo już jestem w łóżku."

Otóż kiedy w zimowy wieczór przychodził po pracy młody człowiek starający się o córkę domu, grzejący się przy piecu rodzice, gdzie już nie było wolnego miejsca, pozwalali młodym gwarzyć w swej obecności, położywszy się do stojącego w tym samym pokoju łóżka, nakrywszy się kożuchami. Tych przywilejów udzielano też gościom. Nie było w tym nic nieskromnego. Czasami łóżko przegradzała deska.

Rysunek takiego łóżka z przegrodą podaje M. Aurand w cytowanym dziełku.

Kiedy jechałem do Niagary przez Pensylwanię, rozmawiałem o tym obyczaju ze starymi farmerami. "U nas tam tego już nie praktykuje się" - mówili. Jeden z nich dodał: "Młodzi wygodniej to praktykują w autach. Sądzi pan, że to normalniej niż bundling pod okiem rodziców i przy postawionej desce?"

- Panie szanowny - odpowiadali nasi emigranci - u Polaków nie dałoby rady - deska by się przepaliła.

Tak czy owak, daleką drogę odbywa moralność od "buzi w ciup i rąk w małdrzyk", przez te bundling, przez te da-ting, przez petting, przez afirmację randek przez instytucje katolickie.

Daleką drogę przez obyczaje odmienne, przez narastanie pojęć.

W Palestynie zwiedzałem szkołę koedukacyjną dla mło-


363

362


dzieży od czternastu do osiemnastu lat. Każdy pokój sypialny miał cztery łóżka: chłopcy i dziewczęta spali razem.

- A cóż za niebezpieczny eksperyment! - wykrzyknąłem.

Stary brodaty pedagog, który prowadził taką samą szkołę przez kilkanaście lat w Szwajcarii, poinformował, że szkoła sią z tym liczy, dlatego nigdy nie lokuje par. W pokoju musi być nierówna ilość płci.

- Ależ ten wiek to dynamit! Przecież lokując chłopców z dziewczyną, pchacie ich do samogwałtu.

- To jest naturalna rzecz w tym wieku - odpowiedział profesor.

No, i kto mi łzy powróci za te wszystkie straszenia, które nam aplikowano?

Widać ten profesor nie był tak ekstrawagancki, skoro jego system Lina irituszelet poszerza się obecnie w internatach Izraela, kraju na ogół więcej purytańskiego niż inne zakątki świata.

Co mam wiedzieć, miły Króliczku z pensji Jastrzębow-skiej, co jest naturalna, a co nienaturalna rzecz, kiedy patrzymy z naszej ławeczki na roześmiane, rozwrzeszczane tłumy młodzieży znikającej w bramie stadionu?

Po prostu, jakby do wielkiej kadzi wsypywano ogromne ilości winogron, jak to widziałem w południowej Francji. Ta zielenina będzie fermentować w czasach uniwersyteckich, fusy będą odchodzić, przez zimę będzie się buzował moszcz, aż wreszcie przyjdzie czas, kiedy wiosną u wielkiej kadzi uniwersyteckiej zostanie odbity czop i try-śnie ukształcone - wino.

Widziałem takie wiosenne winobranie na uniwersytecie w Princeton. Na ścieżce campusu ukazało się kilku panów z teczkami, których prowadzili uniwersyteccy funkcjonariusze.

- Head hunters! (Poławiacze głów) - wyjaśnił student, który mnie oprowadzał.

Byli to przedstawiciele firm, którzy przybyli na konferencje z kończącymi studentami.

W przemyśle, który reprezentują - pośród trwóg strajku, nadprodukcji, inflacji, krachów giełdowych, straszliwej i bezwzględnej konkurencji, pojawiania się i gaśnięcia ryn-


ków surowcowych, zamykania się i otwierania rynków zbytu i tych wszystkich zmor prześladujących życie przemysłowe - na pierwsze miejsce wybija się trwoga przed prze-starzałością. Miliony winwestowane w jakiś projekt, nim ten projekt zostanie zrealizowany, mogą okazać się zmarnowane wobec tego, że projekt staje się przestarzały. Europejczycy zdumiewają się, że przemysł amerykański nie chowa żadnych sekretów. Oprowadzający inżynierowie uśmiechają się: ,,Bo gdybyście chcieli instalować to, co tu widzicie, to nim ukończycie budowę, będzie ono zniszczone lub przebudowane."

Jakże się bronić przeciw przestarzałości? - Przez wprzęgnięcie do pracy zespołów co najprzedniejszych mózgów.

I tak się urodziło, co w Ameryce nazywają brainhun-ting - polowaniem na mózgi.

Z wszystkich wydatków na inwestycje najtańszą i najskuteczniejszą jest inwestycja w człowieka. Dlatego trwa ciągły połów ludzi.

"Chicago's Cadillac Employment Agency" (biuro poszukiwania pracy) ogłasza, że ma 23 posady płatne po 100 000 dolarów rocznie, a około 150 posad z rocznym wynagrodzeniem 30000 dolarów. I nie może ich obsadzić. Naturalnie, że są to posady szczytowe.

Toteż między firmami idzie zażarta walka, wyrywanie sobie pracowników tych najwyższych kategorii. "Ja jestem piratem" - oświadcza bez ogródek George Spatta, prezydent "Ciarek Eąuipment". I jak pirat wskakuje na pokład rabowanego statku, tak agenci Spatta wpadają na tereny innych przedsiębiorstw, ofiarowując ich wiceprezydentom (najwyższa kategoria urzędników, których może być duża liczba w wielkiej firmie) nie tylko 100 000 rocznie, ale i różne "bonusy".

Ostatnio firma "Westinghouse Electric" wydała 36 000 dolarów, rozesławszy rekrutacyjne zespoły do dziesięciu wielkich ośrodków przemysłowych. Ich praca skończyła się zwerbowaniem sześciu pracowników. ,,Bendix Aviation" wydała na rekrutację w ośmiu ośrodkach 25 000 dolarów i zwerbowała pięciu. Podobno obie firmy są zadowolone z wyników.

Takie polowanie na ludzi wymaga wielkich przygotowań. Polująca firma najpierw wypracowuje jasno zadania, do jakich szuka ludzi, i cechy, jakich od tych ludzi wymaga.


365

364



Potem zaczyna się wertowanie spisów personalnych różnych izb handlowych, związków inżynierów i innych zawodowych organizacji. Następnie upatrzeni kandydaci zostają otoczeni gęstą siecią wywiadu, badań, zbierania referencji, są siani, przesiewani i przeważani. Przeciętna praca nad taką kandydaturą zabiera trzy miesiące - do roku, koszt zaś wkładany w takie opracowanie kandydata wynosi od trzech do dziesięciu tysięcy dolarów, a bywa i znacznie więcej. Następnie dopiero wyrusza się z osaczeniem, dokonywa się skoku na pokład innej firmy.

Kiedy już się zawlecze pracownika na swój pokład, in-wentaryzuje się go tak samo starannie, jak cenne przyrządy i maszyny. I wkłada się odpowiedni wysiłek w strzeżenie tego inwentarza i jego konserwację.

To korsarstwo podejmuje przemysł amerykański w skali międzynarodowej. Właśnie niejaki Dawid Zogbaum stał się najbardziej znienawidzonym w Anglii Amerykaninem. Ten "łowca głów", jak go nazywa prasa angielska, jest reprezentantem specjalnej komisji "łowieckiej", mianowicie "Ca-reers Inc.", która obsługuje 67 amerykańskich koncernów.

Minister Hailsham, mówiąc o tej kampanii, oskarżył Stany Zjednoczone o chęć "pasożytowania na mózgach innych narodów".

No, bo istotnie - rok w rok Ameryka zabiera Anglii 7% dorocznego plonu doktorów, i to najzdolniejszych doktorów.

Ale wróćmy do panów z teczkami, zjawiających się na łowy wiosenne w campusach uniwersytetów amerykańskich.

Pogoń za pracownikiem bowiem zeszła w dół - aż do uniwersytetów. Z przedsiębiorstwami stało się to, co przy przejściu z myślistwa na rolnictwo w zamierzchłych czasach: ludzie zamiast sobie kraść lub odwojowywać konie, poczęli je hodować. Łatwiej jest sobie wychować specjalistę, niż przekupić odhowanego już gdzie indziej.

Stąd od wczesnej wiosny do władz uniwersyteckich melduje się po kilkanaście firm dziennie. Primadonny, tzn. kończący studenci, zbierają się po salach, by wysłuchiwać syrenich pień, informacji o warunkach pracy. Po tych ogólnych odprawach poczynają się dopiero konferencje "w cztery oczy". Rreprezentanci firm bynajmniej niejedna-


ko traktują młodych ludzi. Mają dokładny pedigree, rodowód każdego z nich, w pękatej teczce i propozycje o bardzo różnej skali, zależnie od wartości kandydata. Młodzieńcy z najwyższymi punktacjami są królami sezonu i przebierają w ofertach.

Aby dać miarę rozmiarów tej kampanii, weźmy na przykład zeszłoroczną rekrutację na uniwersytecie w Illinois. 1300 firm przysłało swych przedstawicieli, którzy mieli do obsadzenia 24 000 posad. W tym roku 1500 reprezentantów ma zaproponować tej uczelni 25000 do 30000 posad.

W najwyższych ofertach dochodzi się do tego, że student, który nosa nie wytknął za campus (z wyjątkiem praktyk letnich obowiązujących w niektórych zawodach), może otrzymać z miejsca ofertę 10 000 dolarów rocznie. Dla doktorów zaś elektroniki, którzy nadto skończą business admi-nistratjon, stawka poczyna się od 12 000. Inżynierowie ze stopniem magistra poczynają od 6000 dolarów, inżynierowie z doktoratami od 8000 dolarów. Najgorzej są płatni nauczyciele szkół powszechnych (3600 do 4200), średnich (3800 do 4500), nieco lepiej dziennikarze (3000 do 5000). Ale są to płace wyjściowe, które osiąga każdy kończący bez pudła. I tu znowuż widzimy inną stronę medalu życia tej młodzieży: wytężoną pracę.

Jak pogodzić tą pracę z kultem dla easy going, łatwego życia? Przecież to problemat światowy, którego fermentowanie widzimy i w Polsce. Ta młodzież, potępiana za brak ideowości, bardzo dużo pracuje.

Czy nie zaszło tu, jak i w życiu seksualnym, przesunięcie ośrodków krystalizujących?

Ameryka, jako kraj przodujący w technokratyzmie, jest tu pokazowym laboratorium zachodzących zmian.

I w tej Ameryce znalazły się masy uchodźcze, wyrwane z kręgu pojęć wyniesionych ze starego kraju. W kręgu pojęć rustycznych, indywidualistycznych, znitowanych religią, folklorem, tradycją. Jednym słowem - produkt kultury organicznej.

W książce O.E. Rolvag Peder Victorious (1929), z czasów kiedy się tworzył stan Dakota - dzieciństwo małego Pe-dera jest tak pełne Boga, że chłopiec ostrożnie okrąża dom, aby niespodziewanie za węgłem nie natknąć się zbyt nagle na Niego. W następnym stadium swego życia już tak rozumuje; "Bóg pewno rezyduje w Norwegii. Tu nie potrze-


366

367



Wlatuj? z mostu na powietrzny tor i plynę nad domami

San Francisco

. * A

buje przychodzić, bo smart sami sobie dają radą. Przecie gdy Bóg stwarzał swój (podkr. M, W.) świat, Kolumb jeszcze nie odkrył Ameryki."

- Proszą pana - tłumaczył mi student poznany w bibliotece - przecież w naszej epoce po prostu nie ina miejsca na indywidualistów. Minął czas Lindberghów samotnie przelatujących ocean czy też jakichś realnych osobistości z realnymi nazwiskami podejmujących zdobywanie biegunów. Wszystkie te zadania wypełniają zespoły, łodzie podwodne, helikoptery, za którymi stoją tysiące uczonych i techników. Nawet astronauci przestają być herosami, aczkolwiek usiłuje ich się na takich windować. W gruncie rzeczy są oni eksponatami zespołów.

Te zespoły wyrabiają w sobie nowoczesną moralność, która nam sią wydaje twarda i odarta z wdzięku.

Pismo ,,The Saturday Evening Post", wszedłszy w porozumienie z Instytutem Gallupa (badania opinii), przeprowadziło wywiad z 3000 młodzieży w wieku od 14 do 22 lat. Na zapytanie, w jakich wypadkach powiadomiliby policją, okazało się, że najwięcej zdecydowani byliby w wypadkach przestępstw przeciw Świętej Technokracji. Najwyższy procent, bo aż 97%, reagowałby na Hit-iun diiving (oskarżenie kierowcy, który spowodował wypadek i uciekł), niewiele niżej, bo 92% ankietowanych, wskazałoby policji złodzieja, choćby cudzego, samochodu. Ale skonstatowawszy katowanie żon, już tylko 53% ankietowanych uważałoby za stosowne wzywać policję.

Równocześnie ankieta wykazała, że ta młodzież jest zadowolona z życia. Już 12% w niższej szkole średniej ma własne auta, 31% w średniej, 55% w .college'ach, 78% w uniwersytetach.

Na zapytanie: "Jaki okres swego życia będziesz uważał za najszczęśliwszy?", większość odpowiedziała: "Ten właśnie, który przeżywam."

Jak się ukształtuje całokształt psychiki tej twardo stoją

cej na ziemi młodzieży? j

Ankieta zespołu dr H.H. Remmersa, przeprowadzona w 25 000 szkół średnich, mogłaby budzić niejakie niepokoje. '

58% ankietowanych nie potępia badań policyjnych trzeciego stopnia (bicie, pozbawienie snu, jedzenia, wody itd.). 60% chętnie by aprobowało cenzurą prewencyjną. 83% l aprobuje podsłuch telefoniczny. 49% uważa, że społeczeń-


Te zuchy będą się potykać z cielętami


368




Filśs^ -•-^*i

*'.:••****#" •-•ii* -1

* i-:

Finał: wytwórcy konserw dla psów przyjechali po konie

Klejmowanie krów



stwo nie jest dostatecznie dojrzałe, aby decydować, co dla niego jest pożyteczne. 69°/o bywa na niedzielnych nabożeństwach.

To wszystko jest zaskakujące. To wszystko świadczy, że w liberalistycznie nastrojonej aż do pierwszej wojny Ameryce postępuje jakiś proces usztywniania się, znowu, jak każdy proces dziejowy, wpadający w krańcowości.

Ale jak biadania nad rozwiązłością są tonowane niezbitym faktem, że Amerykanie żenią się wcześnie i mają dużo dzieci, tak i tę ankietę łagodzi stwierdzenie ankiety "Saturday Post", że Goldwater znalazł aprobatę zaledwie u jednej ósmej ankietowanych. Nie spieszmy się więc z wnioskami ostatecznymi. Kiedy patrzę na tę młodzież, której ostatnie fale wsiąknęły w stadion, myślę o cysternie "Tropicana", która właśnie przywiozła sześć tysięcy ton soku pomarańczowego z Florydy do Nowego Jorku. Z iluż owoców wyciśnięto ten sok? Tak najbliższej wiosny pocznie działać prasa wyciskająca sok z mózgów 300000 absolwentów.

Ze stadionu już rozległy się cheeis, dopingowanie. Każda z drużyn ma swoje ekipy dopingujące. Zwykle prowadzą je specjalnie trenowane dziewczyny: cheei-leaders. Występują przed grupą dopingującą i nadają rytm okrzykom, przy czym same całym ciałem, rękami, nogami dokonują rytmicznej ekwilibrystyki.

Jedna grupa, dopingująca drużynę Tygrysów, powtarza okrzyk groźny jak ryk, w którym raz po raz słychać: Ti-ger... Tiger... Tigcr...

Druga grupa dopinguje drużynę Niedźwiedzi. Jej dopingowanie imituje lokomotywę, tempo coraz bardziej narasta:

W rozochoceniu biorą udział nawet najpoważniejsi obywatele. Wszak na dorocznych zawodach futbolowych piłkę na boisko wyrzuca prezydent, zwykle były futbolista za czasów studenckich. Wyrzuca nie byle jak, tylko z zacięciem i albo otrzymuje brawa, albo mu krzyczą "prezydent--kalosz".


369


Astronauta amerykański, Scott Carpenter, został zaproszony na otwarcie przemówieniem ukończonego basenu pływackiego. Po krótkim przemówieniu astronauty powstał burmistrz i powiedział przez mikrofony:

- Kiedy otwieramy autostradę, przecinamy wstęgą. Kiedy inaugurujemy budową gmachu, kładziemy pierwszą cegłę. Kiedy otwieramy basen pływacki, jest tylko jedno do zrobienia...

W tym miejscu dał znak i czterech urzędników magistratu rozbujało astronautę, który trzykroć okrążył glob ziemski, tak jak stał - w białej koszuli i krawacie w paski (co uważa się za strój uroczysty) - i rzuciło do basenu, po czym sami mężnie skoczyli w wodę, a za nimi burmistrz w cylindrze i w żakiecie.

Opuszczamy naszą ławkę. Idziemy na obiad do domu. Pracujemy znów parę godzin w bibliotece, po czym idziemy na film Ballada o żołnierzu.

Ciężkie dzieje uroczego chłopca i dziewczyny, ich czysta, aż nieświadoma miłość, ubóstwo życia otaczającego, patos wojny, dramatyczny epilog tak różny od tutejszych happy endów - jest jakby świeżym ostrym podmuchem, który wszedł w przeżycia dnia dzisiejszego.

Po kinie zachodzimy do kawiarni, zupełnie wyjątkowej kawiarni jak na Amerykę, która życia kawiarnianego nie uprawia. Tą kawiarnią musieli założyć Francuzi - wszystko od reprodukcji na ścianach po "briosze" i croissants, i kawę, która się tu nazywa drip-coflee, ale jest żywcem skopiowana z cafe filtrć, jaką podają w "Deux Magots", "Les Capucins" i tysiącach paryskich kawiarenek. Przyćmione wnętrze rozświetlają tylko świece w abażurach, rozstawione po stolikach.

Stanford, jako wielki ośrodek intelektualistyczny, daje tej kawiarni klientelę snobizującą się na "bitników". Przyjemnie też się z tymi brodaczami gra w szachy. Kawiarnia pachnie wolnym czasem europejskim, gdzie "sztamgasty" załatwiają swoje korespondencje, a dziennikarze piszą artykuły.

Młodzież uniwersytecka, przyzwyczajona do tego, że się wpada, rzuca nikła (pięciocentówkę) w grającą maszyną,


pochłania przy ladzie kawą z hamburgerem i wylatuje - tego lokalu się obawia.

Nagle jednak widzą przy jednym stoliku kraciastą koszulę chłopca i przy nim bóstwo blond w spodniach drelichowych i koronkowej bluzce, spadającej z jednego ramienia.

- Ed! - woła ze zdumieniem żona.

Ed Clayton bywał często na obiadach u nas na Puławskiej. Był w Polsce na rocznym stypendium, nasłała go nam Alunia. Potem przynęcił się jeszcze drugi chłopak, Brunton. Zabawne były rozmowy z tymi młodymi socjologami, którzy wszystko wiedzą i nic nie rozumieją.

Co jednak rozeznali dość szybko, to polskie dziewczęta. Mieli coraz lepszy grood time i coraz rzadziej bywali u nas.

Ed podbiega z entuzjazmem i przyprowadza nam swoją giil-friend. Jest miła jak wszystkie Amerykanki, które umieją wytworzyć od pierwszej chwili atmosferę przyjacielskiej intymności. Opowiada nam zabawnie wizytą u szefa personalnego w zakładzie pracy, do którego złożyła aplikację.

Egzamin z pisania na maszynie, ze stenografii poszedł świetnie, ale potknęła się na psychologicznych testach. Szef personalny widzi, że zatrzymała się przy wypełnianiu arkusza, zapytał, czy może jest coś dla niej niejasne.

- Niezupełnie jasne - powiedziałam mu - nie wiem, jak mam odpowiedzieć na pytanie, czy wolę towarzyskie rozrywki, czy czytanie. Bo kiedy Eddie zatelefonuje, to wolą iść z nim, ale jeśli zatelefonuje Fred, to wolą czytać książkę.

Ed wypina pierś jak goryl - pod wszystkimi szerokościami na obu półkulach męskie okazy dają się łapać na takie prymitywne sposoby.

- A co się dzieje z Bruntonem? - pytamy.

- On też mieszka w Pało Alto, wrócił z Polski z żoną.

- No i jak mu się ta polska żona udała?

- Bo ja wiem? Moja matka mówi, że jestem leń, że Brunton był jeszcze więTcszy leń, ale teraz się zmienił, i mama myśli, że to dlatego, że się ożenił. Brunton mówi, że może • matka moja ma rację, ale sądzi, że można by chyba znaleźć mniej uciążliwą drogę do pracowitości.

Kiedy przychodzimy do domu, żona konstatuje nagle, że wracam bez marynarki. Zostawiłem ją najwidoczniej na wieszaku w bibliotece.


370


- Wiesz, że jednak ty jesteś głupszy.

- Sądzisz?

- Sądzą. Przez pierwsze lata to było tylko podejrzenie, ale teraz to jest pewność.

Brunton ma racją: na pewno można by znaleźć mniej uciążliwą drogę do oduczenia się zapominalstwa niż to wieczne okadzanie smrodkiem dydaktycznym.

- Zadzwonię do Bruntona - mówi Królik wzdęty misją obrony uciśnionej Polki. Ale ja już się mobilizują w obronie Bruntona.

- Nie dawaj się ogarniać szowinizmem i feminizmem. Na pewno ta młoda knoci tu w tej Ameryce, a ty ją jeszcze będziesz podburzać.

Tu wydobywam zielony notes:

- Nabożnie powstawszy, posłuchaj, co św. Paweł z Tar-su pisał do Tytusa (II, 3-5): "Stare niewiasty... aby były roztropne, czyste, domu pilne... młodych pań rozumu uczyły, jakoby mężów swoich miłować miały." Ot, co jest.

Wydzwoniliśmy Bruntona pod numerem, którego udzielił Ed, i oto dziś przyjdą na obiad.

Królik jest, jak zwykle - double scotch.

Scotch - nazywa się w skrócie szkocką whisky. Porcja cennikowa, którą nalewają w barach, jest bardzo mała. W szyjce butelki umieszczona maszynka odmierza ją precyzyjnie. Wobec tego każdy niemal zamawia double scotch, na skutek czego barman wpuszcza do kieliszka jeden przepisowy łyk, robi nieznaczny ruch butelką i nalewa drugi.

Otóż, dlaczego Królik jest double scotch, kiedy mają być na obiedzie goście?

Bo pierwszy nieodzowny łyk, który muszę wypić, to że nie wie, co ma im podać, i "jakie podasz trunki?"

Kończy się według szablonu: goście piją martini i jedzą albo kurę z rożna (z nadzieniem, którego walor małżeństwo ocenia bardzo rozbieżnie, zależnie od tego, które z nas to nadzienie robiło), albo nieśmiertelny stek.

Królik ma hobby: gdziekolwiek cokolwiek wyczyta, o sprawach kuchni, gdziekolwiek dojrzy jakikolwiek przepis, zaraz to wycina i pakuje do niesłychanie pomysłowej kartoteki, którą jej w zaraniu amerykańskiej młodości kupiłem. Kartoteka jest w pudle metalowym, ma w środku


różnokolorowe karty z grzbietami o czarnych paskach, na których białym drukiem, pokrytym celofanem, są grupy potraw, działy i poddziały.

Ja uważam, że hobby jest bardzo dobre, o ile jest nieszkodliwe. To znaczy hobby polowania na dzikie zwierzęta jest uciążliwsze niż hobby zbierania znaczków pocztowych z ich wizerunkami.

Na szcząście to hobby Królika jest całkowicie, ale to całkowicie nieszkodliwe. Wzywam świadków z całego świata," którzy byli gośćmi u nas. Co jedli? Unisono odpowiedzą, że na pierwsze były pieczarki w muszlach, na drugie barszczyk z ptysiami, potem stek (w Polsce - polędwica) i wreszcie mrożony krem czekoladowy z orzechami i owocami (urozmaicenie następuje tylko, o ile pan domu wy-szmugluje z puszek grzechotnika, gniazda jaskółcze itp).

Ale zwykle przed przyjściem gości Królik jest double scotch. Ten drugi łyk zmartwienia to, czy mają dzidziusiów, czy on ją kocha i co by można było zrobić, żeby mieli te dzidziusie i żeby on ją kochał.

Wycieńczony tym drugim łykiem trosk gościnnych, powiedziałem:

- Rozminęłaś się z fachem. Powinnaś była zostać dyrektorką szkoły mężów.

- Kazałabym bubków uczyć psychologii kobiecej, gospodarstwa domowego, sprawiedliwego budżetu. Paciorka też.

- No, to i tego, co ty wiesz, a ja rozumiem.

- Eee, tego to umiecie za wiele. Raczej oduczać.

- A ja bym uważał, że z tego przedmiotu byłyby pożądane seminaria praktyczne pod kierunkiem wyszkolonych instruktorek.

- Kobiety winny się uczyć zarabiać i boksu. Ot co!

Dzisiaj jednak muszę wychylić tiiple scotch. Po pierwsze - co będą jeść, po drugie - żeby się kochali, po trzecie - biedna Polka.

- No, bo pomyśl: taka sama... takie dziewczę... tak przez oceany... tak bez mamusi...

- No, to chyba skoczę do apteki po smoczek.

- Każdy mężczyzna jest taki bezmyślny. Bo pomyśl tylko...

Każde zaproszenie do "bo pomyśl" przyprawia mnie o drgawki. Ja tu piszę, a nagle mam "bo pomyśl", jak to ciężko tej czy tamtej psiapsiółce. Ja tu mocuję się z bu-


373

372


tem, a tu ,,bo pomyśl", że Krystynie córce Lawransa z tamtejszą moralnością było ciężko. Mnie tu rachunki się nie zgadzają, a tu mam myśleć, że psu z jej dzieciństwa było okropnie.

Godnego litości dzidziusia z Polski wholował Brunton w tej swojej wiatrówce, z tym swoim łbem krótko ostrzyżonym na crew-cut osadzonym na szyi boksera, nieco chyba ponurszy niż w Polsce, gdzie mieszkał w domu akademickim, miał 2500 zł miesięcznie stypendium i wspaniały good time między specyfikami polskiej fauny kobiecej.

Specyfik, który wreszcie zdecydował się wybrać, wpłynął w całym rusztowaniu' amerykańskich przystrojów, przyondulowań i lipsztyków. W środku tego wszystkiego tkwił polski sex appeal mający różne zapachy - od skopka z mlekiem do fiołków. Rozumiem więc, co młodego goryla zwiodło.

Ale młódka z Polski najwidoczniej kopała sobie grób, serwując mu polskie mleczko we frymuśnej, ale tandetnej porcelanie: w sukience z amerykańskiego Cedetu. , Pociągnąłem ćwiczonym nosem i skonstatowałem, że mleczko... poczyna kisnąć.

Młoda kobieta swoim "pinglish" językiem - nie krępując się amerykańskiego męża - roztoczyła odmęt żalów i antyamerykańskich wstrętów.

Zapałki? - kto widział takie zapałki w Polsce? Parzą palce!

Owoce? - ależ one nie pachną, są bez smaku!

Chleb? - przecież to wata!

A to żucie gumy? A to klepanie po ramieniu? A to poufalenie się?

A jedliście państwo-ciastka? Niechby u Bliklego spróbowano takie sprzedawać!

A czy państwo kupią tu uczciwą rybę? Tylko morskie, śmierdzące. Oni brzydzą się rybami nie z morza. Grzechot-niki jadają, ale węgorzem się brzydzą, linem się brzydzą, jedynie karpia można dostać czasem po polskich Żydach.

A mleko? Jakaż to pycha zsiadłe mleko, do tego ziemniaki ze słoninką. Ale u nich na to wrzask. Moja teściowa z ręki mi wyrwała spoiled milk, zepsute mleko.

Ja myślę, że te eksklamacje mogły na razie nawet imponować amerykańskiemu mężowi. Tułający się po Amerykach, tak ostry w zeszłym stuleciu kompleks niższości wo-


bęc Europy kazał mu przypuszczać zapewne, że ten polski egzotyczny pierwiosnek ma reakcje kulturalne jakiegoś wyższego rzędu.

Ale cóż, kiedy ten polski pierwiosnek goni za amerykańską modą z wywieszonym językiem i wiele to gorzej u niego wychodzi niż u jego amerykańskich koleżanek.

Ale cóż, kiedy język angielski jego żony z dnia na dzień się upłynnia, klaruje, jest w nim coraz mniej niejasności, niedopowiedzeń, aż nadejdzie dzień, w którym uprzejrzyści się całkowicie i wówczas przez to, co ona mówi, wyjrzy bardzo płyciutkie dno tam, gdzie można było się domyślać głębi.

Już wiem, co będzie z tą wiochną za lat czterdzieści. Przecież pełno spotykam takich egzemplarzy.

Będzie to roztyła siwawa paniusia z pretensjonalnym kapelusikiem z fioletowych kwiatów, w jaskrawozielonym lub czerwonym płaszczu, z niezbędnym coisage, tzn. ogromną jak rozwinięta sałata tuberozą na łonie. Będzie demonstrowała z miażdżącym poczuciem wyższości lodówkę przybywającym polskim dzikusom i częstowała ich coca-colą.

Kiedy wyszli, spojrzeliśmy po sobie. Żona - widząc, że sięgam po zieloną książeczkę - nastroszyła się i sięgnęła po pomarańczową.

- Shaw powiedział - czytałem - że "cały świat jest pełen potrzasków, sideł i wnyków porozstawianych, gdziekolwiek stąpi mężczyzna". Biedny Brunton z tym się nie liczył, stąpał po Warszawie beztrosko.

- A Swift powiedział - czytał Królik - że "jeśli mało małżeństw jest szczęśliwych, to dlatego że kobiety, całkowicie zajęte produkowaniem sideł (wyobrażam sobie, ile wysiłków dokładała ona w Warszawie!), nie poświęcają dosyć wysiłków na budowanie klatek".


374


Pożegnanie życia osiadłego

I na to przyszedł koniec - na mieszkanie w małym mieście. Jutro już wyjeżdżamy. W powrotną drogę nad Atlantyk. Śmieszny jest ten mój Króliczek - jak się usadawia na każdym przystanku codziennego życia.

W Rypcium-Pypcium wykryłem tego przedostatniego dnia:

Obeszłam wszystkie swoje kąty. Słoneczne ulice, którymi lubiłam chodzić, kościół studencki, ufundowany przez Mrs Luce (żona wydawcy "Time", była ambasador/ca w Rzymie - przyp. MW J, której córka zginęła w wypadku samochodowym. Na zewnątrz, pod stropem, na tle czerwonej cegły polotne postacie św. Anny i Matki Bożej. Mówiłam: do widzenia, Stanlord, biblioteki i campus, uprzejmi sprzedawcy w miasteczku i panienki w bibliotece, miasteczkowi sąsiedzi i polscy przyjaciele!

Dobrze było tu mieszkać na bocznej cichej uliczce, w małym mieszkaniu, w którego okna zaglądały czuby palm, z małym podwórkiem i grządką kwiatów i z ważną rzeczą na ganku: skrzynką, z której wyjmowałam listy z Polski.

Od pierwszego dnia, kiedy wyszłam z koszykiem na miasto, nawiązały się sąsiedzkie przyjaźnie: starego pana sprzedającego w sklepiku spożywczym, który tęskni za swoją Jugosławią, ciekawej świata pani w kiosku z gazetami, pani z przeciwka, która wojowała ze skunksem, emeryta w domku obok podlewającego ogródek, studentów przez drzwi, których podżywiałam, a od których Mel uczył się o młodzieży, dzieciarni bawiącej się na podwórku, na którą Mel to hukał, to obdarzał niemożliwymi pomysłami. I ich zafrasowana mama, od której dowiadywałam się, że kobiecie wcale nie jest lekko w amerykańskim raju. Ach jej, gdzie my teraz pojedziemy?

No więc - kolejny double scotch:

Pierwszy łyk - będą Sworakowscy. No więc co? Co parę

376


dni bywają. Ale, bal Przecież wyjeżdżamy, należy wyprawić pożegnalny obiad. A nadto przyjąć wszystkich polskich przyjaciół, którzy u nich bywali. Potężny łyk, co im podać? Okazuje się... O horror/ ...że a tego w kuchni brak, a owego... To ja pójdę być taki wariat, że w przeddzień ponownej jazdy przez kontynent'mam obkupywać się garnkami?...

Żebym ja choć na Father's Day, Święto Ojca, miał cały dzień bez stęknięcia! Ale Fathefs Day obchodzi się w trzecią niedzielę czerwca, a tu mamy dopiero październik.

- Słuchaj - proponuję - dam ci dwanaście kuponów. Każdy kupon daje prawo na jedno sieknięcie, że nie masz nakrywy do rondla.

Już niech tam, że było kilkanaście jęknięć na ten temat. Jeszcze masz prawo dwanaście razy stęknąć, ale za każdym razem będziesz oddawać jeden kupon. Biada ci potem, jak siekniesz bez pokrycia. Szczyp z zakręceniem pewien na mur.

A drugi potężny łyk - zasypywali nas prezentami. Co im dać?

- Ja już wiem. Dam Michałowi 48 dolarów. Czego się gorszysz? Przecież to Ameryka. Ileż to razy znajdowaliśmy po wyjeździe gości w piąstkach dziecinnych po dolarze?

- Żeby on cię tylko tą piąstką dziecinną.,. I skąd taka suma?

- Tak mi się układa.

- Ja taka zapracowana, a on bzdurzy. Lepiej pójdź po zakupy.

Czekam, jak zwykle, że pocznie recytować: twarożek, szczypiorek, rzodkiewki. Taki hymn codzienny, dyktowany troską o mężowskie podniebienie. Najplastyczniejszy hymn miłosny do recytowania przez kobietę.

Ale dzisiaj to jest dzień szturmowy. Uczta Wierzynka, można powiedzieć. Coś, o czym ani ucho kartoteki z przepisami kulinarnymi nie słyszało, ani oko nie widziało.

- Może gdy będziesz w sklepie, przyjdzie ci jaki dobry pomysł do głowy. Tylko nie narób głupstw.

Wilk alzacki z czarnym grzbietem nastawił czujnie słuchy przed zamykającymi się drzwiami supersamu, przez które wszedł jego pan.

377


Pies zakręcił się w kółko, znowu podszedł do drzwi, które rozchyliły się przed nim. To komórka fotoelektryczna otwierała samoczynnie, reagując na zbliżającą się istotę - sposób bardzo wygodny dla obciążonych zakupami. Pies wszedł i stropił się, kiedy drzwi zawarły się za nim. Patrzył na drzwi nieufnie i z nastawionymi uszami. Widząc mnie wchodzącego zrozumiał, że się same otwierają. Wydał krótkie szczeknięcie wyrażające: "Już się tropnąłem." Podszedł do drzwi pyskiem, kiedy się przed nim rozwarły, zawrócił uspokojony i począł rozglądać się za panem.

Miły piesku, dziwujesz się na przestarzałe wynalazki. Obecnie poczyna się wprowadzać przy wejściu do sklepów niewidzialną zasłonę powietrzną, strzegącą w sklepie latem zimna, a zimą ciepła, przez którą człowiek swobodnie przechodzi. Ale tobie, piesku, gorzej będzie: nie wiem, jak to jest urządzone, bo czytałem o tym tylko w prasie, ale zasłona nie przepuszcza ani insektów, ani psów. Cudeńka, moja pani!

Podczas kiedy pies rozgląda się za panem, ja rozglądam się za rozkładem towarów. Królik - odkąd jeszcze w Warszawie, wysłany po zakupy dla jakichś gości, przyszedłem na ostatnią chwilę bez prowiantów, natomiast z klatką z dwoma tkaczami australijskimi - skrajnie mi nie dowierza. Więc baczmy i poprawmy się.

Ten rozkład produktów jest nader przemyślny. Na przykład w dziale z narzędziami, który obsługuje przeważnie mężczyzn, postawione są, ni z tego, ni z owego, oliwki i inne pikantne zakąski. A dołem różnych innych towarów, na wysokości dziecinnego nosa, są rozłożone cereals - płatki owsiane, kukurydziane itd. - z wielkimi ilustracjami na kartonach, jakie to w nich można znaleźć premie. To jest krzyż pański dla spieszącej gospodyni przewlec bachora przez taką aleję pożądań.

Na skutek tego, jak obliczają Amerykanie, przeciętny klient robi na siedem zakupów trzy nie planowane. Supermarkety sprzedają najbardziej podstawowe produkty, jak chleb, sól, cukier, mydło - bez zarobku. Na całym szeregu innych zarabiają l°/o. Takie jest dławienie przymusu konkurencji. Odbijają to sobie na "ekstrach", których jest zatrzęsienie.

Te "ekstra" są dosyć obficie podkradane. Pisałem już o obyczaju wpuszczania w kieszeń pudełeczka z pieprzem,

378


przez co Amerykanin uważa, że wyrównuje sobie ceny kalkulowane na pokrycie ryzyka kradzieży.

Ale i tu zdarzają się rekordziści. Czytałem właśnie, że aresztowano trzydziestoczteroletnią Katarzynę Clagg, jak już ładowała do swego wozu spódniczkę, kurę, dwa funty masła, małą szynkę, pudełko mielonej wołowiny, funt boczku, funt okonia morskiego, sześć pomarańcz, pudełko "klineksów" (papier zastępujący watę, serwetki itd.), butelkę mleka, dwa kawałki mydła, dwie butelki szamponu i farbę do włosów. Zatrzymana, kiedy to wszystko przemyciła bez płacenia, tłumaczyła się zażenowaniem wobec kasjerki, której nie chciała się zdradzić, że farbuje włosy.

Wiozę ku kasie ogromny wózek zakupów, które wynosi posługacz w dwu pudłach kartonowych do mego wozu. Mógłbym kazać odesłać, co nic nie kosztuje, ale przecie Królik urwie się z niecierpliwości, bo pitrasić poczyna wcześnie. Trzyma się zasady, że im dłużej i na mniejszym ogniu co się gotuje, tym lepiej. Z tego taki skutek, że lecę do spalenizny, kiedy woda się wygotuje.

Wkrótce już nie będzie tego turgania do wozu. Już pojawiły się sklepy, w których stały klient otrzymuje kredyt i tzw. punchcard, kartę do markowania. Towary leżą w oszklonych boksach, w każdym boksie jest automat, którego tabulator automatycznie sumuje należność, automatycznie zwalnia z uchwytu towar, markuje numerem karty i automatycznie zsuwa go w łuzę; z różnych części sklepu różne towary spływają w zewnętrznym hallu pod ten sam numer odbiorczy i układają się w jedno pudło tekturowe. Podjeżdża się po odbiór, także wystarczy zsunięcie do bagażnika.

A równocześnie tabulator wystukuje należność na karcie, która automatycznie idzie do banku klienta i odpowiednia suma zostaje przeniesiona z rachunku klienta na rachunek sklepu.

Odebrawszy zakup, jadę przez Shopping Center, w któ-lym znajduje się supermarket. Już teraz każde chyba miasto, nawet tak małe jak Pało Alto (bo wobec trakcji samochodowej obsługuje się cały rejon), zbudowało takie centra handlowe. W Milwaukee widziałem takie centrum zajmujące 22 hektary, z wielką szkloną aleją pełną zieleni, kwiecia, fontann, wzdłuż której ciągną się frontony 75 sklepów.

379


Lecąc z Winnipegu do Nowego Jorku, skorzystałem z tego, że na przesiadanie się na inny samolot należało czekać w Minneapolis trzy godziny, żeby zwiedzić takie centrum składające się z 72 sklepów mieszczących się pod jednym szklanym omknięciem i całkowicie klimatyzowanych. Kiedy zewnątrz panował upał, można było między zakupami w jednym i zakupami w drugim sklepie posiedzieć na ławeczce w kwiatach i pogwarzyć.

W takim centrum handlowym w New Rochelle w stanie New York znajduje się, poza 70 sklepami, hotel na sto pokoi, basen kąpielowy, kręgielnia, tor wrotkowy, urząd pocztowy.

Ale jeszcze muszę zajechać do "Sears-Roebuck" po usprawnienie na drogę magnetofonu i przyrządów fotograficznych.

Katalog Searsa to coś monumentalnego. Jest to ilustrowany spis towarów, które u Searsa można zamówić listownie.

Na każdą wiosnę i na każdą jesień ukazuje się katalog wagi dwu i ćwierć kilo, zawierający około półtorasta tysięcy pozycji. Sztab redakcyjny katalogu, zajęty okrągły rok, liczy 500 pracowników.

W epoce niefortunnego pomysłu zarzucania krajów socjalistycznych balonikami z propagandą rozległy się głosy w Ameryce, że największą propagandą byłoby rozrzucanie katalogów "Sears-Roebuck".

Początki kariery Searsa sięgają epoki, kiedy wobec wielkiego rozproszenia ludności i odległości od centrów narodził się fach wędrownego kramarza. Pisałem już p tym przy historii Hartford Foundation, jak z tego kramarstwa rosły milionowe przedsiębiorstwa.

Wychowując się na zapadłych kresach, nieraz miałem możność ad oculos widzieć stadia gospodarcze, o których współcześni wiedzą tylko z literatury. Takim była praca za odrobek, "połownictwo", zapłata produktami, żarna, łuczywo itd.

I takim było kramarstwo. Wędrowni kramarze moich czasów przedstawiali dwa typy. Jeden to był kramarz pieszy, Żyd, z dużym pudłem lubianym z nićmi, guzikami, igłami, bielidłem, farbką i innymi mniej ważkimi przedmiotami.

380


Przyjmował zapłatę i w jajkach, co zwykle upłynniał w miejscowym banczku, tzn. u lokalnego pachciarza.

Drugi typ - to Węgrzyn (zwykł* Słowak) zajeżdżający parą tęgich koni z ogromnymi łubami. To było takie zdarzenie, jakby się człowiek znalazł na Wystawie Światowej pełnej neonów i atrakcji.

Sears począł od handlu zegarkami, rychło domyślił się posyłać swoje towary przez .pocztę. Zagrożeni sklepikarze głosili, że sprzedaje zegarki nie tylko dwakroć tańsze, ale chodzące dwakroć szybciej. Sears zareagował zasadą będącą podwaliną amerykańskiego handlu, że pieniądze zwraca się klientowi nie żądając podania przyczyn.

W ten sposób rosły przedsiębiorstwa wysyłkowe nie tylko Searsa, ale i Fieldsa, Woolwortha, Mongomerry'ego.

Kiedy zwiedzałem przed wojną dom wysyłkowy Mongo-merry'ego, ogromna poczta z wszystkich krańców Ameryki wlewała się' dzień w dzień. Przyrząd do rozcinania kopert robił to szybkością 27 000 sztuk na godzinę. Był to chropawy walec ścierający ścianę równo dociśniętych kopert. Dalej wszystko odbywało się pocztą pneumatyczną. Nim paczka wyszła, podlegała 27 czynnościom, mimo tego ekspediowano ją w dniu przyjęcia zamówienia. W ogromnej hali centralnej nad ruchomą taśmą sterczały mniejsze i większe tuby, którymi wlewały się dopływy boczne poszczególnych działów.

Z tego koncernu Mongomerry'ego rozrastające się przedsiębiorstwo Searsa przemaniło b. generała Wooda, "bohatera" szarż na Filipinach, sprężystego administratora budującego się Kanału Panamskiego.

"Sears" pod jego zarządem poszedł na podbój prowincji nie tylko katalogami, ale organizując potrzeby tej prowincji. Powoływał konkursy na najpiękniejsze okazy bydła, nierogacizny i drobiu, fundował nagrody za najlepsze ziarno siewne kukurydzy ł bawełny, za wygląd zewnętrzny domu mieszkalnego, za kluby dla młodzieży, uprawę indyków w Teksasie, winogron w górach Ozarks, ochronę lasów nad Missisipi, hodowlę truskawek w Kentucky, mleczarstwo w całej Ameryce. No, a naturalnie wszystkie te prace wymagają akcesoriów, jakie jego firma dostarcza. 650 stypendiów rocznie daje "Sears" dla młodzieży farmerskiej na studia rolnicze i gospodarstwa domowego. Wielki ryzykowny krok generała Wooda - to zasada:

381


"Pieniądze przyślesz po otrzymaniu towaru." "Gdyby ludzie w większości nie byli uczciwi - mawiał Wood - zbankrutowalibyśmy w ciągu miesiąca."

Na skutek tego wytworzył się stosunek kordialnej zażyłości z klientami. Któryś z nich podał telegram z wymiarami ubrania dla sparaliżowanego ojca, które "Sears" ma dostarczyć na dworzec, na którym zatrzyma się pociąg wiozący ojca w określonym dniu i godzinie. Któraś z nich, zakupiwszy cztery butelki lekarstw, odesłała dwie nie zużyte z powodu śmierci pacjenta. Pancernik "Missouri" przysłał sumę globalną wraz z wiekiem, płcią i adresem każdego dziecka załogi w całej Ameryce z poleceniem - rozesłania prezentów.

75 dziewcząt trudni się zakupami zleconymi. Ale dla klientów istnieją dwie: Paulłne Shaw i Mary Oven. Klienci nie podejrzewają, że pierwsza to Persona! Shopping, druga to Maił Order (zamówienia listowe). Rzekome Pauline i Mary zasypywane są prezentami - wdzięczni klienci przysyłają im nie tylko fotografie dzieci i wnucząt, ale i prezenty--wyroby farmerskie, np. "jaja z kurcząt, które nam przesłaliście", konfitury, szynki, owoce, wyroby włóczkowe itd.

Czasem niezadowolone farmerki żądają: "Niech przed wysyłką pani Sears albo pani Roebuck przymierzają wysyłane suknie."

Firma "Sears and Roebuck" odwzajemnia prezenty, pisze listy tłumaczące, przyjmuje zwroty.

Ale jak zorganizowana poczta potrafiła zepchnąć wędrowne kramarstwo na rzecz wysyłki pocztowej, tak panowanie samochodu zrobiło dla każdego obywatela łatwym doskoczenie do najbliższego sklepu detalicznego.

Rzutki generał Wood, nie zaniedbując obsługi pocztowej, zakłada sieć własnych sklepów. Ten sklep, do którego jadę, jest jednym z 761 sklepów rozsianych do tego czasu w Stanach Zjednoczonych, nie licząc filii "Searsa" po krajach Ameryki Południowej. Teraz sklepy detaliczne dają 65% obrotów, a jednak, rzecz znamienna, obroty przesyłek pocztowych nie maleją, lecz rosną.

Generał Wood, robiący pięć miliardów obrotu rocznie, wyrósł na taką potęgę finansową, że na równi z General Motors, General Electric stawia się i... General Wood.

Ale dopiero kiedy sympatyczny.sprzedawca "Searsa", dobierając mi filtry, gawędzi na temat przedsiębiorstwa,

382


w którym pracuje, legenda otaczająca generała Wooda skrapla się w ciepełko rzeczywistości.

Okazuje się, że Wood żyje, ciągle jest w interesie. Mając 84 lata, grywa co dzień w golfa. Zainteresowania jego lat ostatnich skoncentrowały się na opiece socjalnej nad pracownikami.

Pracownikom potrąca się comiesięcznie na wkład do przedsiębiorstwa drobne sumy, do których przedsiębiorstwo od siebie dopłaca kilkakrotnie więcej. Im dłużej pracownik jest w przedsiębiorstwie, tym większy procent mu się dopłaca. Ten posiadany udział pozwala mu partycypować w zyskach.

- Ja już pracuję dwanaście lat - mówi sprzedawca. - Przy bilansie zeszłorocznym okazało się, że przez ten czas wpłaciłem 2004 dolary; gdybym chciał opuścić firmę, to mi wypłacą 11 283 dolary. Naturalnie, że za trzy miesiące, przy bilansie za ten rok, będę wart więcej. Senior naszej filii, który właśnie się wycofał po trzydziestu latach pracy, wpłacił wszystkiego trzy tysiące dziewięćset kilkadziesiąt, a wycofał osiemdziesiąt cztery 'tysiące z czymś.

- A rekordzista ogólnoamerykański?

- Oh, to jakaś kobieta, która w lipcu wyszła na emeryturę po pełnych trzydziestu pięciu latach pracy. Przez te lata wpłacała około 100 dolarów rocznie. Po trzydziestu pięciu latach kończyła z poborami 3900 rocznie (przypuszczam, że jest to pensja starszej sprzedawczyni - przyp. M. W.). Przy wycofywaniu należało się jej 117 000, z czego 100 000 postanowiła pozostawić jako udział w przedsiębiorstwie.

- No tak - powiadam - bo żyć będzie z renty państwowej, wypłacanej niezależnie od przedsiębiorstwa. Ile to wyniesie?

- Przypuszczam, że koło stu pięćdziesięciu dolarów. Rzecz prosta, ubezpieczenia u "Searsa" odbiegają w sposób drastyczny od dodatkowych ubezpieczeń innych firm.

Wół roboczy, ale nieochoczy, wracam bardzo wypękaco-ny i poweselały.

- A to co? - pyta ze zgrozą Królik. Rozwija z ciężkim sercem - ukazuje się olbrzymia głowa żółwia na zupę.

Królik czmycha do kuchni.

*

383


Upycham ze stękaniem dary Boże do lodówki, wracam pokazać jej resztę zakupów.

To przyrząd do ostrzenia noży, a to nowy typ otwieracza puszek.

Widzę, że siedzi jak gradowa chmura (bo potem każę jej to przećwiczać i wydziwiam).

- A to taki przyrząd saperski - macham czymś podłużnym w białej bibułce.

- Saperski?

- Do rozbrajania min... żoninych.

No to teraz Królik wylatuje do kuchni.

Szkrabie do drzwi dyskretnie:

- Ale bo ty nawet nie spojrzałaś na ten rozbrajacz.

- Głupstwo jakieś!...

Przez szparę we drzwiach wciskam pączek zakupionych przezornie goździków.

Chwila milczenia, a potem:

- No to wejdź.

Tak z nią jest czasem, jak bywało z dwuletnią Ewunią. Kiedy udawałem lwa, maleńtas wiał, aż mu się kiełbaso-wate nóżki plątały. Wtedy mówiłem, że ja już nie lew, tylko dziadunio, mała dreptała ku mnie, znowu ryczałem, znowu uciekała, znowu zapewniałem przymilnym głosem, że to już nie lew, znowu wracała i tak da capo.

Chwilowo więc nie jestem lew, Królik jest rozpromieniony.

- Tylko chciałabym, żeby ten żółw z lodówki wyszedł...

No więc maszeruję dalej do Kanossy. Wyciągam tę pokraczną głowę, podaruję ją pani Salmon.

Czy zauważyliście, że nigdy nie należy robić kobiecie dwu koncesji naraz? Po pierwszej kobieta rozczula się, po drugiej hardzieje, po trzeciej - gotowa jest uwierzyć, że ma potwora.

Więc i Królik, który rozpromienił się na goździki, na ten akt samowyrzeczenia z żółwiem bezczelnie pogmerał w pomarańczowym notesie i wygłosił:

- Emerson napisał: "Piszący mąż jest złym mężem i złym zaopatrzeniowcem" (Ul provider).

Rzuciłem się do swego zielonego notesu, przewracałem, przewracałem i nie znalazłem, czym by się odszczeknąć...

Królik się emancypuje w tej podróży z godziny na go.-dzinę i mówi:


- Jeżeli które z nas nie znajdzie odpowiedzi, będzie płacić fant.

- Szczypa z zakręceniem - mówię gorliwie.

Ale szczyp z zakręceniem w całej familii wywoływał mistyczną grozę: zawsze tak King wykręcił, żeby mieć rację. A jak się go dopadło, to się "natwardzał" i szczypnąć go nie można było.

- No dobrze, skoro jesteś tchórz, to ci wymyślę co innego.

Pukają do drzwi. Naturalnie, Alunia ze swymi dwoma mężczyznami.

- Włóżże marynarkę, choć na początek - upomina Królik.

- Eee... marynarkę?

Okazało się, że jej zapomniałem przy zakupach.

- Przy zakupach!?... - zdumiewa się Królik - a wczoraj tę marynarkę "tropical" zostawiłeś w bibliotece. Czy masz jeszcze co włożyć?

- Mam tę piżamę w plamy.

Królik wzrusza ramionami i leci otwierać. Alunia, swoim zwyczajem, przyszła wcześniej, aby pomóc. "Dzieciuk" też jest nauczony, zwłaszcza zmywania naczyń. Pan Witold ma szachy pod pachą. Ja też mam szachy - będziemy grać na dwie tablice. Na razie już gość ustawia figury na jednej.

Zanim się w ten sposób rozpełzniemy po pożytecznych zajęciach, nalewam po kieliszku martini, staję przed juniorem i wygłaszam...

Wygłaszam, że oto wyjeżdżamy, więc na pamiątkę hm... panie tego... chcielibyśmy mu zapewnić beztroskie golfo-wanie.

Było tak, że pojechaliśmy z nim na sprytną antrepryzę. Na szeregu stanowisk golfiarze usiłowali trafić do pierwszej dziury. Zwykle na polu golfowym jest 18 dziur, w które po kolei należy trafiać. Ale jeśli golfiarz zużyje na pokonanie tych 18 dziur więcej niż 100 uderzeń, to znaczy że jest patałachem. Eisenhower, o ile pamiętam, robi wszystkie 18 dziur 89 uderzeniami.

Opowiadał mi pewien Amerykanin, że żona jego, pałająca chęcią wyrwania się spośród patałachów, przysłała mu pewnego dnia depeszę, że osiągnęła 99. Odpowiedział jej


385

384

K Królik l oceiny


trawestując tekst urodzinowy powszechnie śpiewany: "Happy 99 to you. Happy 99, dear Dorothy, happy 99 to you" (Winszują 99, droga Doroto).

Po roku otrzymał z biura telegraficznego przypomnienie o rocznicy urodzin Doroty, która w tym roku osiąga sto lat.

Ale tu było co innego - była przed każdym stanowiskiem jedna tylko dziura. Za jedno machnięcie kijem i wybicie kuli płaciło się przedsiębiorcy dolara. Jeśli jednak się trafiło w dziurę, co nigdy się przy mnie nie zdarzyło, szczęściarz miał otrzymać od przedsiębiorcy tysiąc dolarów.

Dziura miała cztery i pół cala średnicy - kto by tam jednym uderzeniem kija golfowego piłkę w niej umieścił. Dzieciuk więc wysupływał się z paru dolarów i dawał za wygraną.

Teraz więc ja w swej oracji, przeciwstawiając się biadoleniom pani Aluni, powołuję się, że nawet Jakub IV, który w XV wieku zakazał golfa jako zbyt roznamiętniającego i odciągającego ludzi od łucznictwa, sam, nie bacząc na zakaz, zagrywał się golfowo, a Maria Stuart nazajutrz po śmierci męża również w golfa grała. Eisenhowera też w nagłych wypadkach poszukiwano przede wszystkim na golfowisku. Tak więc ja oto funduję dzieciukowi 48 chybionych dziur, żyrując mu czek na 48 dolarów wystawiony na moje nazwisko przez p. Dicka Parrotta.

Nawiasem mówiąc pariot znaczy "papuga" (jak nazwisko naszej gospodyni Mrs Salmon znaczy "łosoś"). Pan Parrott dodał sobie dla niepoznaki jedno "t".

Otóż p. Parrott przysłał mi czek na 48 dolarów z listem:

Witamy w Pało Altol... Izba Handlowa powiadomiła nas, że postanowił się pan osiedlić na naszym czarownym półwyspie San Francisco. Najserdeczniej witamy!

Naturalnie, że pierwszą Pana myślą jest nawiązać towarzyskie stosunki. A czyż można to zrobić lepiej jak przez taniec? Nasze Studio Tańca pośpiesza z czekiem na 48 dolarów, który ułatwi panu uczyć się lub periekcjonować w cha--cha, rumbie, swingu etc.

Nasz kurs składa się z ośmiu lekcji i dwu wieczorów tanecznych. Za wszystko razem opłata wynosi 60 dolarów, ale Pan zapłaci 48 dolarów tym czekiem, który posyłamy


jako premium sympatii dla gości przybywających do Pało Alto, i dopłaci gotówką tylko 12 dolarów.


- No, więc pani Alunia da synkowi 60 dolarów, bo przecie rodzice ponoszą całkowite koszty edukacji. Za dwanaście dolarów podszlifuje się towarzysko na tańcach u pana Parrotta, a 48 dolarów będzie miał na loterię golfową. Jest chwat, to już na pewno 1000 dolarów wygra, chyba więc daję prezent niewąski. A nadto - szczgście wiecz-

Welcome to Pało Alto and tnę wonderful San Francisco

Peninsula! 9Łe Falo Alto Chamber of Coomerce Inf oims us through, tbeir monthly newsletter that you have taken reei-danpe in tbia area, and it ie .a fleasure to yelcome you.

One of the Inudłate thoughta of anyone who mores to* a new area is the start of a new social llfe - and what oetter vay tttan through dancing? The Arthur Murray Btudio in Pało Alto wrald like to present you vith the eciclosed certłflcate to help you learn, or brush-up, In the jpost popular dances* Buch as Cha Cha, Bbumba, JTfflC Trot, Halta> Sulog* etc"

tThe cerilfieate, im to out to you, la in the amount of $1(6.00 and nay oe applied to only one couree of infitruction. 2be couree consists of the follotfing;

8 PrlTate Lessona & Studio Partles Cort $ 60.00 Certłflcate Credlt - M.OO Total Cost to You ---- $ 12.00

Once again, may we say "Welcome" to this loyely area* Very truły yroro,

BICK PARROTT Pało Alto EfWenport 6-3000

ne, bo na tych wieczorkach tanecznych, jak się oderwie od maminej spódnicy, z punktu sobie żonę wytańczy.

Pani Alunia - sama ta dzieciuka żenić. Do Polski boi się go posłać, "żeby sobie kociaka nie przywiózł", a ot, tu jakąś ci wydrę z tancbudy na synową jej siulą.

Toteż woła "At!" i leci pomagać do kuchni, a my zasiadamy do szachów. Dzwoni telefon. Jakiś miły głos ko-


386

387


biecy oznajmia, że uzyskam cenne preinium, jeśli powiem, jacy dwaj prezydenci byli generałami.

- Waszyngton i Eisenhower.

Głos z tamtej strony nabrzmiewa entuzjazmem:

- Ale to znakomicie! Miło mi pana powiadomić, że wygrał pan premium: trzy lekcje gry na jakimkolwiek instrumencie bezpłatnie. Kiedy pan zamierza zacząć?

- Czy może mi pani powiedzieć, kto jest obecnie prezydentem?

- Naturalnie - odpowiada ze zdziwieniem - John Fitzgerald Kennedy.

- Ależ celująco - entuzjazmuję się ja z kolei - pani odegrała te trzy przegrane lekcje!


To już stało się obsesją - nie mogę minąć żadnego Polaka, by nie pochylić się nad czarnym nurtem tych lat, który go wyrzucił na brzegi nowego życia. Tyluż przyjezdnych przewija się choćby przez ten dom Sworakowskich. Każdy reprezentuje dorobek, wiadomości, sumę osiągnięć. Naturalnie, że każdy jest ciekawy.

Ale wśród nich wszystkich płynie ten polski prąd - tak całkowicie zmącony, z okami podwodnych gejzerów, z pianą po wierzchu, nie wiesz, jak stąpić - wczoraj tu głębia, dziś - miałkość. Bojowiec, samotnie strzelający d bout portant gestapowskiego pułkownika, który teraz jest pochłonięty samochwalstwem, jakie to on sobie zafundował (obrzydliwe) meble.

Akaczka, przenosząca rozkazy na Starówce, obżeniona, obdzłeciona tu jak należy, kiedy po siedemnastu latach jedzie z wizytą do Polski, nie umiejąca nic powiedzieć ponad to, jakie w Polsce porobiła sprawunki. Nie posiada się z zadowolenia, że co dzień jadła pieczarki po 15 centów na amerykańską walutę.

A równocześnie ta uczestniczka akcji dywersyjnej w Warszawie, która po piętnastu latach szczęśliwego małżeńskiego pożycia, dorobiwszy się pięknych dzieci i dobrobytu, nagle - dojrzawszy barierkę odgradzającą roboty na chodniku w kolorach, jakich używali Niemcy - odwraca się i poczyna uciekać bez tchu po ulicach amerykańskiego miasta.


Na obiad było co? - grzybki, barszczyk i, chodziła czapla po desce, po wszystkich naradach, zakupach, fiasku z żółwią głową - polędwica.

Tymczasem poczęli przychodzić ci, z którymi zżyliśmy się w ciągu trzymiesięcznego pobytu.

Więc jak pisze Kochanowski:

Gdy się najedli, obrusy zebrano A potym na wet szachownicę dano. Król, pomilczawszy, rzecz do nich uczynił.

Rzecz, którą uczyniłem, była taka, że, owszem, skrzyżujemy raz jeszcze szachowe szpady, choć już z dawien dawna w naszym gronie wiadomo, kto jest królem patałachów (spuściłem skromnie oczy). Jednak zostawmy nieco czasu na pogadanie.


Wśród tego amerykańskiego i polskiego świata są i inni. Na moją prośbę Sworakowscy zaprosili na obiad Kiereń-skiego. Eks-premier Rosji po-carskiej mógłby wiele powiedzieć. Złożył podobno w depozycie papiery zalakowane z napisem: "Otworzyć po 25 latach." Termin upłynął, a tu żwawy osiemdziesięciolatek żyje i żyje, ścigając się z Ade-nauerem, Hooverem, Churchillem, MacArthurem, Frank-furterem, Baruchem. Sprzykrzyło mu się to i powiada: "Dawajcie, sam napiszę wspomnienia." I właśnie kończy dwutomowe dzieło.

Pamiętam, jak w czasie marszu Korniłowa na ówczesny Leningrad byłem w towarzystwie Wojciechowskiego, późniejszego prezydenta. Zaniepokojone reflektory szmygały


389

388


po niebie. Wojciechowski podszedł do okna, popatrzył w mijające pasy blasku i ciemności i orzekł:

- To już początek końca bolszewizmu.

Wojciechowski pomylił się. Ale jak ocenia w perspektywie zdarzeń półstulecia te wypadki ten, którego wówczas miały bronić latające po niebie reflektory?

- Aleksandrze Teodorowiczu - pytam - czy to mógł być początek końca?

- Tak, ale początek końca Rosji liberalnej, którą reprezentowałem. Pomiędzy mną i bolszewikami stała wielka masa niezdecydowanych. Cała carska i urzędnicza Rosja pokładała w moim rządzie swoje nadzieje, to odstraszało tych niezdecydowanych. Korniłow był głupi człowiek, reakcjonista. Jego nieudany zamach pchnął niezdecydowanych do komunizmu.

- Tak, że gdyby nie Korniłow...

- Gdyby nie Korniłow - odpowiada mi rześko stary pan - to nie ma żadnej wątpliwości, że komunizm w Rosji by nie zapanował.

Jak widzimy, Kiereński nie napisałby Wojny i pokoju. Jest zwolennikiem teorii, że na dzieje w sposób nieodwołalny może wpłynąć taki lub inny nos Kleopatry.

Czy czas jest Wielkim Korektorem dla tych ludzi, których ubiegła wojna złapała jako dwudziestolatków?

Danego wieczora pożegnalnego było u nas ich trzech.

Pierwszy - jednooki. Stracił oko pod Bolonią - z ostatnimi strzałami kampanii włoskiej. Jako szesnastolatek w 1939 roku w Wilnie. W 1941 doczekuje Niemców. Jest w konspiracji. Każą zgładzić kolegę, który naprawdę czy rzekomo (to prawdopodobniejsze) sypie. Chłopak strzela kilkakrotnie, ale widać ręka mu drży, bo jedynie lekko rani. Potem w kawiarni niedoszła ofiara z niedoszłym zabójcą omawiają technikę nieudanego zamachu. Jedna z makabryczniejszych grotesek naszych dziejów, obfitujących w dramatyczne groteski.

A jakże tu z samopoczuciem? Kupujemy mebelki?

Nie, nie wygoiło się... Każdego urlopu jedzie najmować się jako prospektor do Kanady. Wodują go hydroplanikiem na jeziorku w bezbrzeżnej puszczy, gdzie ludzi nie ma na


tysiące kilometrów w krąg. Cztery tygodnie rekolekcji w zielonej katedrze.

Ten drugi marzy, żeby żonę sprowadzić z kraju. Przysłowie francuskie mówi: "Le mariage est comme une foiteiesse assiógśe: ceux qui sont dehors veulent y entrer et ceux qui sont dedans - en sortir." (Małżeństwo jest jak oblężona forteca: ci, którzy są na zewnątrz, pragną do niej wejść, a ci, którzy w niej się znajdują - wyjść.)

W tym pomąconym polskim losie widać zawodzą ścieżki moszczone przez przysłowia - mądrość narodów. Taki kawaler - woli w puszczy siedzieć. Ten żonaty - pragnie powrócić do oblężonej fortecy. Królik się entuzjazmuje. Nie wiem, czy słusznie: marzenia są zwykle inne niż rzeczywistość. Przepraszam za wyślizgane komunały. Ale w tym naszym dziwnym świecie tak już jest, że paradoksy (np. "słodko jest 'umierać za ojczyznę") stają się komunałami, a komunały (np. "na dnie moralności leży pieniądz") traktuje się jako paradoks.

Trzeci z obecnych jest dobrze prosperującym inżynierem. I znowu groteska, o której opowiada ten wysoce kwalifikowany logik techniczny, koordynujący precyzyjnie różne tam elektrony.

Jest wówczas również siedemnastolatkiem. W asyście trzech takich samych młokosów stanowi obstawę, która ma osłaniać przetranslokowanie tajnej drukarni. Są zdenerwowani. Przechodzący policjant granatowy budzi ich podejrzenia, zwabiają go do bramy, chcą unieruchomić na czas akcji, nie bardzo wiedząc, jak to zrobić. Policjant im się wyrywa. Chcą się więc ulotnić. Mogliby to zrobić idąc spokojnie. Z daleka ukazuje się normalny patrol niemiecki. Licho wie, dlaczego poczynają strzelać do niego z wielkiej odległości.

Teraz dopiero robi się alarm. Biegną do przechodniego domu w najbliższej przecznicy. Nauczono ich, przygotowując akcję, że to dom numer 9, ale w zdenerwowaniu wpadają w bramę jednego domu za blisko, który nie jest przechodni. Są w pułapce. Dwóch z nich chroni się w najdalszy jej kąt - na zrujnowane w bombardowaniu 1939


391




6. Wznawiamy wędrówkę

roku piąte piętro. Niemcy wpadają na podwórko domu, idą po schodach. Słychać kroki.

Z mieszkania, w którym się znajdują, okno wychodzi na getto. Na dole stoi parterowa szopa. Kolega pierwszy - skacze. Ale on nie decyduje się. Już walą w drzwi. Przerzuca się przez futrynę, wisi na rękach, nie może się zdecydować. Ręce mdleją - leci w dół, przebija dach szopy, łamie nogę, wczołguje się między jakieś śmieci.

Niemcy obiegli dom, przeszukują szopę, znajdują kolegę, który też żyje, zabierają go i wychodzą.

Noga chłopca złamana, ostra kość sterczy. W nocy z getta go podbierają. Konspiracyjnie amputowany. Kiedy wybucha powstanie w 1944 r., już się przyzwyczaił do protezy, walczy, przechodzi na protezie kanałami.

Teraz - jeździ na nartach.

Ożenił się z córką mego kolegi.

Mają syna, piękną willę. Z protezą jeździ na nartach. Wygładziło się? Zobaczymy.

To jest książka o Ameryce, prawda, a nie o Polakach? Niech w naszej podróży dzwonią polskie dzwonki, niech sygnalizują - dystanse.

Bo już jutro ten zasiedziały kąt prowincjonalnego miasteczka, ci ludzie, ledwo poznani, a już przyrośli, będą za nami.

Już jutro - tylko dystanse, dystanse, dystanse...


Wspomnienie z Maripozy



Dziesięć miesiący wysiedzieliśmy się w Kalifornii. Ile tylko było można. Najprzód cztery miesiące w Fundacji Hartford, potem dwa miesiące w Meksyku, potem dwa miesiące w Fundacji Montalvo, wreszcie dwa i pół miesiąca w Pało Alto. Teraz mamy wracać na Wschód, nad Atlantyk, do Nowego Jorku, tym razem krótszą drogą, bo robiąc autem "tylko" 5000 kilometrów.

W tą stronę, na Zachód, jechaliśmy w grudniu. Liga Drogowa kazała nam usunąć się zadymkom i gołoledziom, biorąc jak najbardziej na południe. Toteż zrobiliśmy dwa tysiące kilometrów rozlewiskami Missisipi, wzdłuż granicy meksykańskiej, stepami Teksasu i pustyniami Arizony.

Obecnie przetniemy kontynent amerykański inną drogą, bardziej na północ. Ale już nie możemy z tym zwlekać, bo mamy przeciąć Góry Skaliste, a te maluczko, a staną się nie do przebycia pod pierzyną śniegu.

Zabawnie - tu ludzie wygrzewają się w spodenkach kąpielowych, a tam mamy do śnieżyc tylko dziesięć dni.

Ale te dziesięć dni wykorzystamy jeszcze, ile można, na Kalifornię. Będziemy po niej kocołować.

- A jak? - pyta żona.

- Drogą poszukiwaczy złota. Aż dojedziemy do El Dorado.

Na różnych drogach pozyskiwało się płeć piękną za młodych lat.

Albo się je fotografowało (nieraz i pustym aparatem).

Albo się im wróżyło z ręki (że ich mąż nigdy nie będzie w stanie zrozumieć).

Albo się im wróżyło ze szklanej kuli, którą się miało w sypialnym.

Albo że im się opowiadało bajki.

395


Rodzoną żonę zdobyłem opowiadając bajki. Pamiętam, jak jej opowiadałem najkłamliwszą bajkę, jaką mi się zdarzyło sfastrygować: że jeśli jednak zgodzi się mnie zaślubić, to jej zaraz po weselu kupię długie buty i już odtąd całe życie w tych długich butach będziemy polować na głuszce, a w gubernialnym mieście będziemy raz na rok.

W gubernialnym mieście...

Nie należy nigdy wypowiadać głośno marzeń, bo Złe mo- * że podsłuchać i na przekór zrobić.

Cyk... i w rezultacie bajki opowiadam... w Kalifornii.

Bo jeśli prawdą jest, że o swoją kobietę należy starać się całe życie, no, to i bajki należy jej całe życie opowiadać.

Tę bajkę o poszukiwaczach złota przeżyliśmy z żoną dla czytelników.

A czytelnik współczesny jest niebezpieczny: taki kocha spojrzeć na mapę, w encyklopedię, w rocznik statystyczny.

Proszą bardzo - nie bojemy się Czarnego Luda.

A więc once upon a t/me, jak poczynały niańki amerykańskie (jak poczynają i teraz, wlazłszy w skrzynki telewizyjne), a po polsku: "W pewnej krainie, za siódmą górą, za siódmą rzeką", a w każdym razie za pasem Appalachów, za łańcuchem Gór Skalistych, tam gdzie i siedemdziesiąta i siódma rzeka ginie w Oceanie Spokojnym (jedna z do-wcipniejszych nazw geograficznych), poprzez wielkie pu-staci, po których buszowały stada bawołów i zbrojne szczepy Indian - osiedlił się w Kalifornii przedsiębiorczy Szwajcar, nazwiskiem Sutter, który otrzymał od rządu meksykańskiego tytuł Strażnika Granicznego i 49 000 akrów (koło 18 000 ha) ziemi.

Kalifornijski Wołodyjowski pobudował wprawdzie fort, ale nie zamierzał tkwić w meksykańskim Chreptiowie, tylko założył szereg farm, młyny, garbarnię, destylarnię, fabrykę koców, kuźnie, sklepy, sprowadzał robotników z Hawajów, miał własny transport wodny, rozwinął wielki handel futer z Indianami.

I jak to Opatrzność, której drogi nigdy nie są wiadome, lubi tłusty połeć smarować!

28 stycznia 1848 majster Marshall, przybywszy nad brzeg rzeki w pustkowiu noszącym indyjską nazwą Coloma,


ujrzał, że w korycie drewnianym, doprowadzającym wodę do tartaku, który budował, połyskują złoto jakieś grudki.

Marshall wiedział, że w Kalifornii na każdym kroku spotyka się "złoto głupców" - miedź, piryty, kwarce - toteż z niedowierzaniem zaczerpnął garść złocistych bryłek, położył na kowadle i począł bić młotem. Wiedział, że "złoto głupców" się kruszy, podczas gdy uncja złota prawdziwego daje się rozpłaszczyć w złotą bibułkę o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych.

Widząc, że złoty kamyczek robi się coraz cieńszą blaszką, wpadł na konia i popędził sześćdziesiąt kilometrów rozpadliną potężnego wąwozu do swojego szefa.

Wpadł zadyszany, scena przypominała zemocjonowanego karczmarza, który przyniósł do skromnego aptekarza Łukasiewicza worek szlamu i za przytknięciem zapałki wydobył płomień.

Sutter sięgnął do encyklopedii i począł przerabiać rozpoznanie.

Kwas nie oksydował.

Waga: szalka ze złotem przeważyła szalkę ze srebrem.

Sutter i Marshall spojrzeli na siebie. Czy rozumieli, że dla Kalifornii otwiera się epoka? W każdym razie rozumieli jedno: do diabła tartaki, do diabła farmy i młyny, do diabła pot ł żmuda.

Złoto... Pełne ręce złota... Pełne worki, pełne wozy, pełne wagony złota...

Poprzysięgli sobie tajemnicę, ale tajemnica nie utrzymała się nawet przez 48 godzin.

William Doyler, farmer sąsiadujący z tartakiem Suttera, w ciągu piętnastu minut zsypał w woreczek dwa i pół funta czystego złota (kilogram), czyli około dwu tysięcy dola- / rów po obecnych hurtowych cenach, a przecie wówczas złoto miało wielokrotnie wyższą cenę nabywczą.

A już we wtorek 15 marca 1848 r. dziennik "Całifornian" na drugiej stronie, w trzeciej szpalcie, całkiem na dole podał krótką notatkę:

"Odkrycie kopalni złota. W młynówce przy tartaku kapitana Suttera znaleziono bogate złoża złota. Pewna osoba przyniosła do Nowej Helwecji (tak nazywała się posiadłość Suttera, do której przybył Marshall - przyp. M. W.) bryłkę złota wartości 30 dolarów."


397

396


Nieraz jakiś strzał w Sarajewie zostaje podany jako kolejna ciekawostka przez dziennikarzy nie przeczuwających jego skutków. "Californian" odczuł skutki notatki już po ośmiu dniach, kiedy przestał wychodzić: wszystko, od redaktora po chłopca na posługi, wyemigrowało w góry - kopać złoto...

Tłumy runęły na tartak, na posiadłości Suttera, jego robotnicy go porzucili, jego przedsiębiorstwa opustoszały, zbiory na jego farmach, na wszystkich farmach dookoła, pozostały nie zebrane. Kupcy pozamykali sklepy, urzędnicy porzucili biura, żołnierze zdezerterowali z garnizonów. Co jaki statek zawinął do San Francisco, to załoga w całości dezerterowała, statki nie mogły wracać do armatorów, siedemset statków-widm zawaliło port.

Złoto objawiało się w najmniej spodziewanych miejscach. Kiedy spuszczano do grobu trumnę miejscowego notabla, ktoś dostrzegł w wykopanej ziemi grudkę złota. Pospiesznie wyciągnięto nieboszczyka i tłum rzucił się do rozkopywania grobu.

Tłumy poczęły się posuwać za łożyskiem rzeki, tłumy pełzały w górę spływającymi do rzeki strumieniami.

Nazwy pierwszych osiedli upamiętniają, w jakiej powstawały dziczy: Nora Szopów, Skunksowa Dziura, Złote Wzgórze, Sucha Rozkopka itd.

Potem przychodzi druga warstwa nazw: Bar Williamsa, Whisky Diggins, Port Vive, Karczma Kulawego Billa, Zajazd Łysego Johna, Dom Morderców, Kopalnia Dzikiego Jankesa itd.

W tymże 1848 roku Meksyk zrezygnował za 15 milionów dolarów z ziemi na północ od Rio Grandę del Norte, Kalifornia znalazła się faktycznie bez władz, a ponieważ powszechne stało się porzucanie miejsc pracy, sformował się "Dziki Zachód". Nic dziwnego, że żadna własność się nie ostała. Sutterowi i innym tłuszcze poszukiwaczy złota wyżarły wszystkie krowy i drób, porozgradzały pola, poprzy-właszczały domy. O tragicznych dalszych losach Suttera - patrz s. 448 ł n.

Kiedy do Waszyngtonu dotarł samorodek złota ważący 24 funty (wartości 40 000 dolarów) i wystawiony został przez jeden z banków na widok publiczny jako "wydobyty jednym pchnięciem łopaty" - szaleństwo ogarnęło zasiedziałą nad Atlantykiem Amerykę. Ale już nadchodziła je-


sień, było za późno na udanie się w drogą (tę właśnie, którą mamy teraz przebywać w odwrotnym kierunku, której połowa tylko była spacyfikowana, a reszta roiła się od Indian i była zagrodzona przez Skaliste Góry, zimą nie do przebycia).

Wobec tego co niecierpliwsi rzucali się już jesienią 1848 roku w podróż morską, ale wówczas nie było jeszcze Kanału Panamskiego, należało okrążyć Przylądek Horn.

Jednak w samym styczniu 1849 roku dziewięćdziesiąt statków z awanturnikami puściło się w tę drogę. Dziesiątkowała ich cholera. Inni, nie mając środków, docierali do Panamy, przecinali jej ląd, konstruowali czy kradli łodzie, płynęli do San Francisco, ginęli bez wieści.

Jednak w pierwszych miesiącach 1849 roku coś około ośmiu tysięcy tych najwcześniejszych okrężnych podróżników dotarło do Ziemi Obiecanej i wysypało się na nią jak głodne wilki.

Wiosną tegoż roku dotarli przez Góry Skaliste pierwsi ci, którzy mieszkali w stanach położonych w centrum Ameryki, na skraju ówczesnego osiedlenia. Byli tacy, co wydzierali się do złotego mirażu, pchając taczki z ubogim dobytkiem. Góry i wąwozy zasłały oskalpowane trupy, popalone wozy. A fala coraz gęstniała - teraz dotaczali się ci znad Atlantyku.

Rzadko który domyślał się zabrać taki mało kosztowny, a nieporęczny w drodze przedmiot jak łopata. Myśleli, że ich piorun trzaśnie, kiedy za łopatę na miejscu żądano 50 do 100 dolarów.

Przecież nie na to rzucili wszystko na szalę, nie na to uratowali życie, gdy towarzysze poginęli, aby teraz ich marzenia miały rozbić się o brak łopaty, kilofa czy patelni do przemywania złota. Naturalny był pierwszy odruch - skok do gardła posiadaczy.

Ta łopata otwierała im wrota egzystencji wraz z pierwszą garścią złotego piasku. Jednostką obiegową była szczypta złota wartości 16 dolarów. Butelka whisky i funt prochu kosztowały właśnie tę szczyptę, jajko 2 dolary, o ile można było je dostać; koszula wełniana 50 dolarów, pigułka lekarstwa na chybił trafił, bez porady - 10 dolarów, a z poradą - 100 dolarów.

Nie wiedziano, co robić z pieniędzmi. Z powodu uciążliwego transportu brakło przedmiotów najpierwszej potrze-


399

398


by, a równocześnie w obozach eksploratorów pojawiał się szampan i tancerki.

Masy poszukiwaczy posuwały sią wzdłuż rzek i strumieni, a przede wszystkim wzdłuż wielkiej żyły złota ciągnącej się ponad trzysta kilometrów.

Żyła kruszcu nazywa się "Lode", żyła macierzysta (główna) - "Mother Lode".

Powstała kraina "Mother Lode", przez którą biegła droga tych ludzi 1849 roku. I teraz porzucone miasta-widma, każdy cal tej drogi, świadczą o przeszłości.

To ciekawe, że gorączka złota na Jukonie o wiele lepiej u nas jest znana dzięki Londonowi niż dzieje El Dorado, któremu po krótkim opowiadaniu poświęcili Mark Twain i Bret Harte.

Ta droga poszukiwaczy złota jest nazwana "Drogą Czterdziestodziewiątników" i na mapie jest oznaczona numerem 49.

Jeszcze i teraz człowiek przyciśnięty bezrobociem może siąść nad którymś ze strumieni i poruszając dziesięć godzin patelnią otrzymać złota za pięć dolarów.

Ale poza tym droga 49 jest tylko drogą pamiątkową. Przejedziemy ją całą. Jutro ruszamy.

Wyruszyliśmy rano na południowy wschód, potem jak strzelił - na wschód. Dziś mamy zrobić 320 km, ale gdzie dojedziemy, nie mówię. Jak taka tajemnica, to już na pewno dojedziemy do jakiegoś "słoń a sprawa polska".

Na razie nic dramatycznego nie widzimy po drodze, ale bo też dopiero pojutrze wjedziemy na drogę Nr 49.

Dzisiaj jesteśmy na równie dramatycznej drodze Nr 60, której epopeja rozegrała się w bliższych nam czasach, w roku 1929.

Tą drogą 300 000 uchodźców z Oklahomy, zżeranej pięcioletnią suszą, przywlekło na Zachód swoją rozpacz, swoją nadzieję i swoją żarliwą chęć do pracy.

W Oklahomie zostały domy ziejące pustką wyrwanych ram okiennych.

Na jednym z tych domów znaleziono przybitą kartą z napisem:


One hundred miles to walet

Twenty miles to wood

Six inches to Heli

God bless our hojne.

Gone to live with the wite's iolks.

"Sto mil od wody, dwadzieścia mil od lasu, sześć cali do piekła. Boże, opiekuj się domem naszym. Idziemy, gdzie żyje rodzina żony".

To tą właśnie drogą szedł pochód opisany w Gronach gniewu Steinbecka.

To już nie kryte wozy pionierów, to ciężarówki i stare T-fordy. Ze starcami, z niemowlętami, dobytkiem, ramami wyrwanymi z okien.

Widziałem takie pochody w czasie pierwszej wojny, kiedy transport łomżyniaków kostniał na rynku w Fastowie przy rozpalonych ogniskach, a dzieci miotały się w gorączce.

Steinbeck pisze o pośpiesznym pogrzebie dziadka z wyrównaniem przydrożnego grobu, aby policja nie trafiła na trop przemykających się. Ja pamiętam pogrzeby w prowizorycznych mogiłkach, gdzie w braku księdza pienia żałobne odprawiał pop. Rodzina Kajków ze wsi Dzwonek w Łomżyńskiem to, taż sama tragedia, która w dziesięć lat potem strzęsła się nad rodziną Steinbeckowskich Joadów.

Wczepienie się w ziemię to zażartość Gąsiora w puszczach Maniłoby, to ofiara Marii Chapdelaine, to cierpienie "Pierwszej Alii" l w Palestynie, to pan Balcer w Brazylii. Te prymitywy poświęceń w roku Pańskim 1929, w sercu najbogatszego kraju świata... Cudeńka chodzą po tej ziemi amerykańskiej.

Jest u Steinbecka miejsce, w którym nędzarz powracający z Zachodu, z tego raju, do którego dążą ludzie z miejsc zasypywanych pyłem, nędzarz, któremu dzieci pomarły w tym "raju" z głodu, rozczarowuje Oklahomczyków opowiadaniem o wyzysku, który ich czeka.

Przypominam sobie, co mi opowiadał Żyd, który jako kilkunastolatek uciekł do Jeruszalaim, Ziemi Obiecanej, Ziemi Mlekiem i Miodem płynącej, ziemi, gdzie zielenieją oliwki. W Konstantynopolu, sprzedawszy świąteczny jedwabny chałat, znalazł się niejako u wytęsknionego progu.

Pierwszej fali emigracji żydowskiej do Palestyny.


401

26 Królik i oceany

400


Żydzi wracający z Palestyny po gorzkich rozczarowaniach przyjmują drwiną jego marzenia głodowe o krainie, gdzie zielenieją te oliwki. Affikiml...

- Masz twoje aifikim - pogmerali w kieszeniach. Poczuł gorzki smak. Pierwsze rozczarowanie.

Jesteśmy więc na drodze wszechludzkiej. Drodze rozczarowań. Tu ona nazywa się drogą Nr 60.

I nagle ta droga nasiąkła bólem przerzyna dolinę błogosławioną, Dolinę Joachima.

Pokazują nam rezydencję takiego "Okie" (Oklahomczy-ka) Robertsa. Olbrzym, liczący sześć stóp trzy cale, w 1929 roku przyjechał kompletnie zrujnowany suszą. Dorobił się bezwodnego skrawka, przeprowadził amatorską irygację. Znam ten system z Syrii. Pólka są wyrzeźbione w stoku jedno pod drugim. Napuszcza się jedno wodą, po paru godzinach, gdy się nasyci, odtyka się spust z przeciwnej strony, nad następnym tarasem, itp.

Roberts sypiał u wylotu kolejnego pólka, kiedy go budziła podchodząca woda, odtykał spad na kolejne pólko i szedł spać przy następnym spadzie.

Teraz ma około 3000 ha, dom za 100 000 dolarów z wielkim basenem pływackim i kolorową telewizją, trzy cadil-laki, jednego buicka, oceniają go na cztery miliony dolarów. A woda? Wody ma ile chce za pociśnięciem jednego z guziczków w klawiaturze.

I cała Dolina Joachima zakwitła. Produkuje 92% całej bawełny kalifornijskiej, a Kalifornia w produkcji bawełny ma drugie miejsce po Teksasie.

Cena gruntu w ciągu dwudziestu lat skoczyła z 600 dolarów za hektar na 4000 dolarów.

Mijamy taką sobie jedną z bajeczek tej ziemi, opowiadających cudeńka o bogacących się milionerach, i teren znowu poczyna dziczeć, wygórzać się, zalesiać. W pewnym miejscu, na trzysta dwudziestym kilometrze naszej drogi, widzimy na tablicy przydrożnej nazwę miasteczka, do którego wjeżdżamy - Maripoza.

- Maripoza, Maripoza - usiłuje sobie coś uświadomić

żona.


- Czyżby na pensji twój nauczyciel, Artur Górski, nie kazał wam czytać Wspomnienia z Maripozy Sienkiewicza?

- Ach jej...

- Właśnie. To tu. Jedziemy szukać śladów Sienkiewicza, tak jak on tu szedł tropem Gąsiorów, Kajków, Balce-rów, tak jak oni szli tropem marzenia o rajskich owocach w upragnionych krainach.

A więc wspomnienie z Maripozy?

Sienkiewicz natyka się w niej na prospektora ż białą po pas brodą, który z nim mówi językiem Wujka. Jest tu od niepamiętnych czasów, Polaków nie widział od dziesiątków lat. Ale co wieczór czyta Biblię Wujka i mówi do pisarza językiem biblijnym.

To opowiadanie, jak i inne z młodości Sienkiewicza, jak i Latarnik o tejże tematyce, jak Janko Muzykant, uczepiają się naszych umysłów i już od najwcześniejszej młodości towarzyszą nam jako symbole. Ciekawe to przeżycie - z symbolu zejść na realny grunt, na którym się począł. Tak chodziliśmy po patio obok Szopenowskiej celi w Val-demosa, na którym Hiszpanka wieszała bieliznę, i ostrożnie stąpaliśmy między żółtymi kuleczkami piskląt. To było życie. A czy stała w powietrzu melodia z tamtego czasu?

Maripoza, do której wjeżdżamy wieczorem, rżnie oczy neonami i wita stereotypami szyldów.

Generał Fremont tak na wpół legalnie, broń Boże nie w imieniu Stanów Zjednoczonych (taki poprzednik d'Annunzia z Triestem, Żeligowskiego z Wilnem, Cardony z Kubą), penetrował oddziałami zbrojnymi Kalifornię należącą do Meksyku. Po owładnięciu w 1848 roku Kalifornii przez USA otrzymał tę Maripozę wraz z 18000 hektarów pustaci za 3000 dolarów. Przyjrzawszy się im, straszliwie sobie krzywdował, wydzierał się o zwrot tych 3000 dol., aż z nagła zamilkł, kiedy zwietrzono złoto. Stworzył trzy kopalnie. Ale teraz z jego prawami nie chcieli się liczyć przybysze. Uformowali regularną kompanię wojska, odebrali mu dwie kopalnie, ciągnęli na trzecią, ale trzecią Fremont już zdążył ufortyfikować, bronił się, aż doczekał


402

403


się wojsk stanowych, no i tę kopalenkę sobie zatrzymał, ale o tamtych szkoda gadać.

Jakże tu szukać wspomnień o Sienkiewiczu?

Może hotel, w którym stał? Teraz są dwa, ale wówczas był jeden. Zajeżdżamy przed ten starszy, drewniany, jednopiętrowy, bez wdzięku, jak stodoła.

- Księga gości z tamtych lat? - Nie, nie mają niczego podobnego.

Zostawiam żonę w hotelu, jadę na policję. Jest godzina dziesiąta wieczorem. Dyżurny policjant nic nie wie, ale mówi, że może będzie wiedział ktoś z redakcji miejscowej "Maripoza Gazette". Siada ze mną ł jedzie, ale redakcja zamknięta.

- Jedziemy do mieszkania redaktora.

Redaktora, J.M. Tresiddera, znajdujemy w pantoflach przy telewizji. , - Sienkiewicz? Polski pisarz? Nie wiem nic.

- Mógłby pan, bo to laureat Nobla.

- I pisał o Maripozie? - Tresidder węszy sensację. - Może znajdziemy w rocznikach.

Nakłada buty. Jedziemy.

W redakcji podaję mu rok 1876, w którym tu był Sienkiewicz, ale nie mam pojęcia, w którym miesiącu.

- Czekaj pan, we dwóch przeglądać nie możemy. Ja to prędzej załatwię. Niech pan tymczasem poprzegląda sobie dawne numery pisma, dużo w nich kolorytu.

Przejrzeć dawne numery? Dobry sobie! Pisemko wychodzi od 1854 r.

- O, niech pan spojrzy - odrywa się od swego szukania Tresidder - pierwszy redaktor, A.S. Gould, był zażartym starym kawalerem, tymczasem minęły już czasy, kiedy kobiety trzeba było szukać ze świecą w ręku. Napływały coraz liczniej i Gould piorunował, że osiedle górnicze nie jest właściwym miejscem dla kobiet. Tego czasu gosposie były też kowbojskiego typu, bo oto pewnego razu naszły drukarnię, sterroryzowały drukarzy, kazały im włamać portret swego przeciwnika i wydrukować z podpisem: "Cnemu redaktorowi Gouldowi - kobiety Maripozy w podziękowaniu za ciągłe pisanie o nich."

Przeglądając pismo, znajduję zajadłe dopominanie się, aby

404


stolicą Kalifornii została Maripoza. Streszczam oto jeden z artykułów:

Stale dajemy argumenty, które powinny przekonać Most Honou-rable Gubernatora i członków legislatury, że Maripoza jest jedynym miejscem odpowiednim na stolicą tak wielkiego kraju, jakim bez wątpienia staje się Kalifornia.

Tam, nad morzem, każdy z posłów dorobi się po latach astmy. Stolica musi być położona daleko od morza, tłumów marynarzy, rzezimieszków i innej hołoty. Stolica nad morzem łatwo doczeka się, że ją morze zaleje, i co będzie wówczas z rejestrami podatkowymi?

Domy na biura zbuduje się. tu tanio, bo mamy z tysiąc żółtych, którzy pracują za bezdurno.

Jeżeli czcigodne małżonki posłów obawiają się, że tu jest dużo grzechotników, skunksów, i jeżozwierzy, to zmobilizujemy czterystu górników i oni całe to paskudztwo wyłapią.

A dla posłów jakaż to wygoda mieć swoje własne rozkopki na miejscu i po sesjach od razu móc wskoczyć w kombinezony i lecieć do przemywek. My zaś wszyscy, stali mieszkańcy, solennie obiecujemy, że każdy z czcigodnych posłów będzie opływał w whisky i nigdy nie wyda na nią ani grosza.

- Nie, nic o mister Sienkiewiczu nie ma chyba - mówi skłopotany redaktor.

Odwozi mnie do hotelu i po drodze wyjaśnia, że przeniósł się tu z wielkiego dziennika w San Francisco, bo gazeta prowincjonalna to zły byznes: roboty redakcyjnej mało, bo agencje dostarczają wszystko gotowe: a zresztą główna treść pisma to kronika lokalna, ludzie od setki lat zdążyli nauczyć się przynosić komunikaty. Poza tym nakład mały, więc i koszty małe, a ogłoszenia lokalne pchają się drzwiami i oknami.

- Tylko że społecznikowanie jest zabijające -. jęknął. - Teraz na przykład mam doroczny tydzień pracy, muszę urządzać wystawę i drzeć gębę o znaczeniu pracy po szkołach, podczas kiedy małe dzikusy ostrzeliwują mnie z naciąganych gumek. No dobrze, to dla pracy. Ale dlaczego mam drzeć gębę na rzecz zwalczania polio, walki z rakiem, pomocy niedorozwiniętym dzieciom, opiekowania się więźniami, dlaczego muszę ze trzy razy na dzień zjadać kiepskie obiady z durnymi Lionsami, Ełkami, Kiwanisami (nazwy klubów - przyp. M. W.), witać nowych pastorów, żegnać idących na emeryturą nauczycieli i wygłaszać mo-

405


wy pochwalne na cześć złotożeńców, którzy zgodnym wysiłkiem przez pół stulecia zasmradzali powietrze w Maripo-zie!

- Musi pan?

- Muszą! - wybałuszył na mnie rozpaczliwie oczy. - Nie wierzy pan? Oto dzisiejszy numer gazety, poczytaj pan sobie na noc.

Hótelisko drewniane, skrzypiące - na pewno tu tylko mógł spać Sienkiewicz.

Cóż za resztki uczciwości ocalałej przed deformacją zawodową, że nie napiszą ot, tak na przykład:

Stary portier o Franz-Josephowskich bokobrodach, odnosząc do numeru moją walizkę, mówi z nabożeństwem:

- Mister Sienkiewicz? O, tak, pamiętam dobrze tego polskiego dżentelmena. Byłem kilkunastoletnim chłopcem nie znającym języka, zastrachanym przez kowbojskich gości, plujących prymką. I nagle ten europejski pan z bródką przemówił do mnie po niemiecku i dał mi kwodra napiwku.

- A czy nie znał pan starego człowieka, Polaka, z którym się spotkał Sienkiewicz na obiedzie w hotelu?

- Stary Stanley! Jakże!... Prospektował pod Louisville, sam mieszkał pod lasem: W Maripozie bywał rzadko, ale akurat trafił na pana Sienkiewicza. Kiedy pan Sienkiewicz wyjechał, Stanley został na wieczór i, pamiętam, wypił osiem double acotch. Zapamiętałem, bo zwykle brał tylko piwo. Mój boss zażartował: "Chybaś wygrzebał jakiś fajny nudget, Stanley?" A Stanley tylko wymamrotał: "Daj spokój, Jimmy, czasem się pije, jak się znajdzie, czasem się pije, jak się straci." Myśleliśmy, że go może ktoś okradł z przemytego złota! O, to te drzwi - otworzył - to na tym łóżku spał pan Sienkiewicz.

No i co by było złego, gdybym tak napisał? Przespać się w czyimś pamiątkowym łóżku to rzecz niemała. W Marien-badzie spałem na łożu, w którym pono spędził noc Franciszek Józef jako następca tronu. Właściciel przez pietyzm nie pozwolił na tym łóżku aplikować lewatywy.

Po uzyskaniu niepodległości Tomassiniowie, ambasadoro-stwo włoscy, odwiedzili Potockich w Jabłonnie, która ongiś należała do księcia Józefa.

Był kłopot z rozmieszczeniem gości. Ambasadorowa, znana z żywego temperamentu, wpadła jak bomba do Teresy Potockiej, która przed lustrem właśnie czesała włosy.


- Madame, czemu mi pani nie pozwala spać w łóżku Piłsudskiego?

Dopieroż się rozsupłało, że impetyczna Włoszka pomieszała Piłsudskiego z księciem Pepł.

Więc w czyim się śpi łóżku, to nie mało ważne! W Iluż kypiałem łóżkach Napoleona od Stołpców po Zbąszyń po ziemiańskich dworach, bo Napoleon rzekomo w każdym z nich nocował, kiedy uciekał z Rosji. No i co? Każdemu szlagonowi lepiej się żyło z tą tradycją.

No i czyż nie przyjemniej byłoby czytelnikom dowiedzieć się, co robił bohater Sienkiewicza, kiedy się rozstał z pisarzem? Czyż nie byłby to wzruszający przyczynek, który wszedłby do wypisów? Pies kulawy by leciał sprawdzać do Maripozy.

Ach, ten przeklęty, nikomu niepotrzebny wianuszek uczciwości, który się nosi w późnym staropanieństwie! Nie było żadnego łóżka Sienkiewicza!

Położywszy się z gazetą, mówią do małżonki:

- Widzisz, duszko, oni tu mają wiele więcej Kolek-Po-lek (Kół Polek) i Patronatów, niż wy miałyście przed wojną! Poczekaj, przejrzymy kronikę.

- Grizzlies Win Tonitel Wielki triumf sportowy "Niedźwiedzi", lokalnego klubu. A co znaczy fonite? Proszę osoby znające angielski nie martwić się, że nie rozumieją. To znaczy (o night - dzisiaj wieczorem (dosłownie: dzisiaj w nocy). Po prostu, po co się męczyć długimi pisaniami. Wszędzie na przykład ogłoszenia zakładów odświeżania bielizny obwieszczają when u waif. Zamiast when you wait - na poczekaniu.

- "Chicago Tribune", mająca milionowe nakłady, za życia swego założyciela, pułkownika Mac Cormicka, używała w całej rozciągłości takiego skróconego języka, tłumacząc, że w ten sposób oszczędza 12% miejsca.

- Słuchaj, ja chcę spać - coś jęknęło.

- Musisz jeszcze posłuchać, potem jest wiele mozołów z dokształcaniem ciebie.

- A co oni dalej anonsują?

- Weterani urządzają obiad. Jest ich w Maripozie 52, ale w USA cztery i pół miliona, które otrzymały dwulet-


406

407


nie bezpłatne szkolenie zawodowe i domy bez wpłaty z góry choćby centa.

Koło Urzędników miało wspólny obiad ably prepared by Mrs Louis Billings and family.

Masoni też mieli pot luck (to znaczy każdy przyniósł w garnku, co mu do głowy przyszło, a co by było, gdyby np. wszyscy przynieśli brukselką?). W czasie takiego obiadu podniosłe przemówienie wygłosił Mr William Wagner na temat konstytucji amerykańskiej, podnosząc z dumą, że w ciągu blisko dwuchsetletniego istnienia przyjęto do niej tylko dwadzieścia dwie poprawki i że ten precyzyjny instrument tak obecnie rządzi 190 milionami Amerykanów, jak kiedyś rządził trzema milionami.

Lokalni amatorzy, Mr Hubbard i Mrs Loncaric, zaprezentują na zebraniu klubu kobiet duet na dwu fortepianach.

Przedstawiciel firmy "Daab and Seremak" z Santa Moni-ca urządza pokaz mód, przy czym - atrakcja... modelkami będą miejscowe maripozanki.

Koło Miłośników Kwiatów na swym miesięcznym zebraniu obejrzy kolorowe przezrocza, które w swoim ogródku zrobiła Mrs Merrit. Każdy członek ma przynieść a to cebulkę, a to wazonik, a to flancę, które będzie można nabywać po 25 centów na zakup kolekcji rzadkich cebulek holenderskich, która zostanie rozlosowana wśród członków.

Pan Daniels będzie znowuż gdzie indziej miał odczyt o układaniu kwiatów, ale już nie staje czasu na inne "kwiatowości" i zjazd ogrodników okolicy odkłada się ze względu na Back to School Night - wieczór pod hasłem "Powrót do szkoły", bo to właśnie koniec wakacji.

Cała Maripoza stoi pod znakiem tego powrotu do szkoły. Nie ma końca zapowiedziom nieprzebranej ilości zebrań związanych z życiem każdej ze szkół. Bili Brown, naprawdę niepotrzebnie, w tym tygodniu zapowiada wykład dla szkół o niebezpieczeństwie drogowym. Może jednak będzie miał frekwencję, bo to przecież atrakcja nakładać białe pasy, otrzymywać "lizak" i regulować przed szkołą ruch.

Młodzi obywatele jednak kopnęli się w innym kierunku: przygotowania się do "Halloween".

Jest to rodzaj tradycyjnego wyhałasowania się, jak nasze "kaliflorki" czy "Guy Fawkes Day" w Anglii, gdzie na pamiątkę zamachu Guy Fawkesa na parlament przez całą noc nie można spać z powodu petard.

408


"Halloween" wywodzi się z czasów, kiedy dzielne dzieci rzekomo uratowały pociąg od napadu nocnego Indian. Mianowicie w wydrążonych dyniach porobiły otwory na oczy i nos, wstawiły świeczki i poczęły ukazywać się w oknach wagonów. Przerażeni Indianie mieli pierzchnąć z okrzykami: ,,Hallovy}" (Duchy) I odtąd dynia wydrążona i oświetlona króluje tej rocznicy. Obnoszą ją po domach dzieciaki w cudacznych strojach (nasza Ewunia, przebrana za polskiego stracha na wróble, przyniosła do domu tyle słodyczy i pieniędzy, że rodzice wpadli w konfuzję) i otrzymują w początkowych godzinach dary, a w następnych może nieraz i szczotką do zamiatania przez łeb.

Teraz więc cała Maripoza ogłasza pospólnie robienie przerażających strojów z bibułek oraz drążenie dyń. Zaradnie j-si przechowują z roku na rok dynie z plastyku i z suchymi bateryjkami.

- Zobacz - wyliczam żonie - teraz idzie nieskończony ciąg powiadomień: u jakiej pani był jaki obiad i dla kogo i gdzie były urodziny, i kto był na nich, i kto się żeni, i kto umarł, i za każdym razem długie wyliczanie uczestników tych wszystkich hocków-klocków.

Zaczynam czytać i nagle czuję, że mi się spać chce. Dotąd starałem się zasnąć, licząc skaczące barany od tysiąca w dół. Nie doszedłem wprawdzie nigdy do pierwszego barana, ale nie dlatego, żebym przedtem zasypiał, tylko że mnie diabli brali na tego, co mi to doradził (mam nadzieję, że przeczyta). Ale spis activities w Maripozie to istotnie skuteczna rzecz.

Patrzę na żonę - a ta śpi. Gorzej: podejrzewam, że już od dawna.

Rano wychodzimy na Maripozę. Zawsze mnie korci: a gdyby tak pożyć z tymi ludźmi? Żona się broni, że usnęła wczoraj:

- Zobaczysz, że i twoi czytelnicy się pośpią.

- Jak to, to im nieciekawie zajrzeć w codzienny dzień Ameryki? Przecież o tym nikt nie pisze.

- Czytelnicy by lubili, żebyś ty tam był na tych wszystkich zebraniach. Ale wyczytać w gazecie sami potrafią.

- W maripozańskiej gazecie?

409


Sytuacja robi się napięta. Królik zaczyna mi się san-dauerzyć. Sama to czuje, bo czmycha na ławeczkę.

- Ja tu poczekam, aż ty tam w aptece załatwisz.

Nie ma już dawnych aptek, gdzie w jednym oknie stała czerwona kula szklana napełniona wodą zabarwioną na czerwono, a w drugim - takaż zielona.

Ten drugstore jest tak samo nudny, jak wszystkie inne od oceanu do oceanu. Ma wielki napis "Whelan" na szyldzie (należy do łańcucha tych aptek), ma na wystawie półnagie donny zachwalające kosmetyki naszej rodaczki Heleny Rubinstein.

Apteka maripozańska nie ma wprawdzie, jak dawne apteki, żelaznego piecyka, na który klienci celnie spluwali tytoniem, ale wewnątrz ujrzałem nie jakieś wydry w wypiętych szortach, tylko dwóch starych, bardzo starych dżentelmenów, omawiających z aptekarzem kupno fajerwerków. Okazuje się, że są członkami "E Clampus Yitus", klubu starych ludzi, mieszkańców Maripozy, liczącego osiemdziesięciu członków, którzy całym klubem wybierają się umieścić plakietę pamiątkową na grobie Williama Bodeya, który w czerwcu 1859 roku odkrył złoto w miejscowości, w której na skutek tego wyrosło dziesięciotysięczne miasteczko, nazwane Bodie (zdrobniałe jego nazwisko). To miasteczko-widmo składa się z wielu walących się domów, opuszczonego cmentarzyska i ma dwóch mieszkańców.

Jeden ze staruszków pamięta, że jako mały chłopczyk widział, jak ojciec jego tańcował w karczmie w tym miasteczku.

Do apteki wchodzi miejscowy adwokat ł rozmowa przenosi się na to, czy można przyjąć usprawiedliwienie przedsiębiorstwa, które rozkopało całą Maripozę, przerabiając kanalizację, i końca temu nie ma.

Najwidoczniej jednak w Maripozie apteka została czymś w rodzaju klubu i najwidoczniej w Maripozie nie leci zwariowany amerykański czas.

Do sklepu wchodzi dwóch starych ludzi w zrudziałych kapeluszach o szerokich rondach, w kolorowych szalikach, tak jednak brudnych, że trudno się domyślić, jakiego były koloru.

- Jak się masz, Bob, jak się masz, Opal - wita się kordialnie aptekarz. - To są bracia Wildey - wyjaśnia adwo-

410


katowi - znaleźli parę świdrów na opuszczonej kopalni Fremonta, wyrabiają z nich pamiątkowe broszki, guziki, spinki, obrączki i chcą, żebym to im sprzedawał.

- Why not? - zaperza się Opal. - Czy pan uwierzy, że w niektórych z naszych wyrobów nawet tkwią jakby resztki złota?

- O ile je tam powkładacie, stare byki! - śmieje się adwokat.

Obie poradlone gęby, wyrażające oburzenie, są tak charakterystyczne, że wypadam po aparat do żony.

Magnifika siedzi na ławeczce w garnirunku chłopców łeb w łeb osiemdziesiątka. U takich ma nieodmienne powodzenie. Całe towarzystwo usiłuje coś ze sobą rozmawiać.

- Wiesz, to jest dom starców i ta ławka, która przed nim stoi, należy do nich.

- Czy można na chwilę się przysiąść, żeby naładować aparat?

Nie bardzo rozumieją, o co chodzi, ale życzliwie kiwają głowami.

Zaczynam wolno nabijać swoją lejkę, nie kwapię się. Chodzi o to, aby ten kurant starczy, którego sjestę spłoszyliśmy, znowu począł grać swoją cichą melodię.

Słońce przyjemnie nagrzewa, starcy rozpłaszczają się w nim jak jaszczurki. Już odchodzimy z ich pola widzenia.

- A staremu Willowi Bruce się zmarło - mówi jeden.

- Will? Razem robiliśmy ciesielkę.

- A ile mu było?

Cała ława czeka na odpowiedź. To, widać, zasadnicza sprawa.

- W gazecie piszą, że siedemdziesiąt sześć.

- Nie taki stary,

W milczeniu rozważają.

- A ot Tommy, ten teraz sześćdziesiątą rocznicę ślubu obchodził.

- Tom Smither?

- Ten sam.

- On i jego brat ożenili się z dwiema siostrami.

- Był strażnikiem leśnym. Dwadzieścia lat mieszkał w wieży i pilnował, czy nie ma ognia. A dzieci mu jucznym mułem dowoziły raz na tydzień żywność.

411


- Jak dwadzieścia lat łykał leśne powietrze, to i dożył sześćdziesiątej rocznicy ślubu.

- Ale i żona.

- Bo jej nie zamęczał. Staruszkowie się śmieją.

- Czas jechać - mówię do żony.

- Tylko kupię trochę owoców.

Sklep z żywnością też tu jakiś zamierzchły. Przed wejściem na drewnianym stojaku jest wystawione do sprzedania siodło meksykańskie ze srebrnymi okuciami i sze-rokimi strzemionami. Wewnątrz stoją dwie ogromne beczki z jakimś czymś, czego postęp amerykański nie zdążył zapakować do puszek konserwowych.

Sprzedawczyni siwiuteńka, czyściutka, w krochmalonym fartuchu.

Nimem się oderwał od kontemplacji kulbaki, już wiedziała, że mamy wnuczki Anię i Ewę, a natomiast "moja" wiedziała, że kobiecina miała osiem sióstr ł sześć córek, ł trzech synów, i wnuków a wnuków.

- No, to cała Maripoza to krewni - mówię.

- A czy to zawsze było tak łatwo o kobiety? 1 Babka teściowej mojej córki Normy - proszę pani - była pierwszą kobietą tu w Maripozie. Jej dziadek przyjechał za złotem tu sam i po dwu latach dziewczynę sobie z Oklahomy przez rodzinę wypisał. Pewnego razu pochwalił się w sa-loonie: "Wiecie, chłopcy, że moja dziewczyna przyjeżdża? Jadę po nią do Stokton." Gwałt się niemożliwy zrobił, kobiet nie było wtedy w Maripozie ani jednej i każdy tylko o tym myślał. Było wtedy tu w kopalni siedemset chłopa. Wszyscy postanowili w ten dzień nie pracować, tylko spotykać pierwszą kobietę. Za dnia wystawili bramę z napisem: Welcome, Woman! Witaj, Kobieto! Umaili meksykański wóz ciągniony przez woły i wyjechali przed miasto na spotkanie. Ten dziad teściowej mojej córki i jej babcia na dwóch mułach jechali, to ich przesadzili na wóz, palą z pistoletów, wrzeszczą i każą przemawiać. To ten, znaczy się, narzeczo-

1 W roku 1852, do którego odnosi się opowiadanie, w całej rozległej krainie "Mother Lode", w skład której wchodziła Maripoza, kobiety liczyły 2 procent ludności.


ny, wstał w wozie i krzyczy: "Mówię wam, chłopy, wczoraj ją zobaczyłem po raz pierwszy - niech skonam, jeśli to nie najładniejsza dziewczyna w Maripozie." To oni wtedy znowu krzyczą, strzelają i mówią do niej, żeby przemawiała. To ta Oklahomka wstała w wozie i mówi: "Ja tam nigdy w życiu nie przemawiała, ale mogę zrobić najlepszy paj (placek jabłeczny), jaki kiedykolwiek w życiu jedliście." To wtedy zaraz jeden brodaty wyjmuje pięć dolarów i krzyczy: "Płacę pięć buksów za każdy paj." A wszyscy też krzyczą: "I my, i my!" To powiadam pani, ona tegoż dnia upiekła pierwszego paja i potem przez kilka tygodni nic tylko robiła paje po pięć dolarów, bo każdy chciał mieć takiego paja, i tak na miejscu zarobiła swój posag. O, co to?

Wybiegliśmy przed sklep i widzimy zbiegowisko koło wozu, w którym stoi dwu tęgich chłopów i unosi na drągu zawieszoną za łapy ustrzeloną pumę. Dwa krępe psy podskakują, pragnąc liznąć jeszcze kapiącą krew. Nie-łatweście, pieski, musiały mieć zadanie! Puma, którą Amerykanie nazywają lwem górskim, jest świetnym skoczkiem, potrafi wskoczyć pionowo na skałę na wysokość siedmiu metrów i zostawia w dole odurniałe psy. Potrafi też przesadzić dziesięciometrową rozpadlinę. Pumy żywią się głównie sarnami, ale nie pogardzają przekąsić rysiem, swoim krewniakiem, szopem, nawet skunksem.

- A psy? - pytam myśliwych.

- To miejscowa rasa. Doskonale układa się do polowania! Nie tracą węchu, idąc tropem w upał, nawet po suchym piasku, i nigdy nie zboczą za inną zwierzyną.

Przypomniał mi się nasz Zagraj, który sforę z pięciu psów prowadził raz za wilkiem przez całą dobę i nie popuścił. Ale to było na Białej Rusi, gdzie jeszcze ludzie chodzili w łapciach. A tu patrzy na tę pumę migdałowym okiem z wystawy manekin zachwalający wyroby Heleny Rubin-stein.

Zapuszczam motor - jedziemy dalej, w krainę złota, miast-widm, pum, cadillaków, kontrastów.

Mijamy drewniany ratusz, wzniesiony w 1854 roku, W Polsce taka data na domu to dziewiętnastowieczne brzydactwo, tu - dreszcz wzruszenia.

Przed ratuszem pomniczek "Ku pamięci pionierów Ma-ripozy", na nim krzyż z miejscowych kryształów. Było to zbiorowisko z całego świata. A może tu który kryształek


413

412


Wśród gór i drzew

znaczy imię Polaka, którego spotkał Sienkiewicz, jednego z tych, którzy zatracili się jak drobinka piasku w pustyni?

Pusto i cicho dookoła. Dziki królik wyskoczył przed pomnik i strzyże uchem.

Już Maripoza za nami - jedziemy dalej. W krainą, po której się błąkał samotny człowiek modlący się do Boga językiem tak zamarłym, jak te widma-młasta.


Z Maripozy do Parku Narodowego Yosemite mamy zrobić tylko 67 kilometrów i tam się zalokujemy.

Królik jest z tego bardzo zadowolony - nie kocha być wiezionym pięćset mil dziennie, siedzi wówczas jak małpka w cyrku przebrana w kubraczek i przytulona do wielkiego szympansa, który ją wiezie na rowerze po wysoko rozciągniętym drucie.

Dzień łaskawy od razu roztacza przed nami cudeńka. Od samego niemal początku widzimy łańcuch gór Sierra Ne-vada, ku którym pomykamy.

Tam, w czeluściach obecnego Parku Narodowego, czaiły się jeszcze przed niecałym stuleciem resztki Indian wypadające ku Maripozie. Kompania górnicza, która uformowała się, atakując kopalnie pierwszego dużego kapitalisty Fre-monta, przeistoczyła się w bandę amatorów ns skalpy czer-wonoskórych, od których ten zwyczaj przejęła. Dowodził nimi, nomen omen, major z ich nominacji, Savage, żonaty z Indianką, jak i większość tych zabijaków, noszący długie włosy, spadające na ramiona, czapkę z szopa z powiewającym puszystym ogonem i kurtę ze skóry łosiowej z frędzlami.

Teren coraz bardziej się wznosi, jesteśmy już u jakiegoś wlotu w góry. Po prawej stronie drogi widzimy chałupkę z głazów, z potężnym kominem przymurowanym od zewnątrz ł z tablicą, że to był "punkt handlowy" dla wymiany towarowej z Indianami, który założył major Savage, że ten punkt handlowy niewdzięczni klienci w pewnym wypadku spalili, że wówczas Savage uformował batalion z górników, dopadł sprawców w ich kryjówkach i powybijał, że potem został sam zabity przez "politycznego oponenta" i że "jedna z jego wdów-Indianek" wskazała jednemu z zabijaków, Johnowi Hide'owi, złoto o kilka mil od tego punktu handlowego, dzięki czemu stał się milionerem.

415


Ogarnia mnie uczucie pewnego zażenowania, jakiego doznałem, oglądając film z luksusowej wyprawy arktycz-nej dla bogatych turystów. Wyprawa nie tylko wyposażona była w dansing, bar i fordanserki, ale i w hunting facilities. Pan z brzuszkiem, w eleganckiej marynarce z tweedu, z kwiatkiem w klapie, podziwiany przez dwie wyondulowane pasażerki, strzela z okna ogrzanej kabiny ze sztucera z lunetą do białej niedźwiedzicy z małym nie-dźwiedziątkiem na krze.

Kule nie od razu zabijają zwierzę, które miota się po krze bezradnie. Wreszcie matka jest zabita, niedźwiedziąt-ko tuli się do niej, a w kabinie strzela butelka szampana, którym się zapija zwycięstwo.

Dlaczego mi się to przypomniało? Nie jesteśmy bogaci turyści, nie zabijamy nikogo. Ale czuję zawsze wrażenie skrępowania, kiedy bezpiecznie, z bedekerem w ręku, oglądam miejsca, które moi poprzednicy musieli osiągać niepomiernym wysiłkiem i ryzykując życie.

No, trudno, cepry też chcą żyć, ruszamy dalej.

Te pierwsze cepry jeszcze miały na swoje usprawiedliwienie, że turystowały bez komfortu.

Tam gdzie Savage wygniótł drapieżny szczep, to właśnie była dolina Yosemite. Poszła wieść o olbrzymich wodospadach. W wiele dopiero lat potem ruszyła pierwsza wycieczka pań i panów, obładowana zapasami żywności. Widziałem fotografię tej grupy, która wybrała się na bicyklach. Pamiętam, jako dziecko, jak na takim bicyklu, tzn. na jednym ogromnym kole wspomaganym przez malutkie kółko, przyjeżdżał do nas pod Antałówkę dr Haw-ranek.

Dr Hawranek wprawdzie nie wyszedł na tym źle, wyjeździł sobie na żonę nauczycielkę siostry, pannę Smoczyń-ską, wielkiej piękności, ale wolałbym się ubiegać o kobietę z mniejszym poświęceniem.

Paniusie w bufiastych zesznurowanych stanikach, w sukniach po kostki, nie musiały, zaiste, mieć good-time na tych bicyklach.

Ale zapewne wynagrodziło im to, co zobaczyły: dolinę długą na jedenaście kilometrów, na kilometr szeroką, zamkniętą w skalach wysokich na kilometr, z których spadają malownicze wodospady i w których lśni dwieście jeziorek.


Odtąd Yosemite stało się znane. Tam stworzono najstarszy Park Narodowy. Prezydent Lincoln przed zgonem zdążył podpisać w 1864 roku uchwałę Kongresu zabraniającą na tym terytorium nabywania wszelkiej prywatnej własności.

Teraz narodowe parki są rozsiane po całej przestrzeni -Stanów Zjednoczonych, obejmując razem 72 miliony hektarów, wśród których utrzymuje się 128 000 km starannie zarybionych strumieni.

Ruch ,,na świeże powietrze" zatacza niebywale szerokie kręgi, oblicza się, że na wycieczki wyjeżdża 400 milionów ludzi, tzn. wielu po kilkakroć w ciągu roku. Z tego przez parki narodowe przewija się 80 milionów rocznie. To są ogromne gałęzie przemysłu: przemysł łodzi motorowych przekroczył miliard obrotu, a sprzętu myśliwskiego i rybnego - trzy miliardy rocznie. A któż policzy drobne łódki, których ponoć krąży sześć milionów?

Nasze natłoczenie na Mazurach jest chyba znacznie mniejsze.

Rząd robi rozpaczliwe wysiłki, aby poszerzyć terytorium parków narodowych, co zresztą jest świetnym interesem. Myśliwi też krzyczą gwałtu. W sezonie polowania na jelenie jest tak ciasno, że liczba rannych i zabitych myśliwych w tym krótkim okresie przenosi dwa tysiące rok w rok. Ptactwa błotnego też zaczyna być brak. Projektuje się więc w planie pięcioletnim "zaptasić" cztery miliony akrów pustynnych błot.

Od handlowego punktu Savage'a jest już niedaleko. Wpadamy w skaliste gardło idące tak wysoko w niebo, że aż jest ciemno, i już za nim rozjaśnia się początek doliny Yosemite.

Żona chwyta mnie za rękę (zawsze perswaduję, żeby kiedy siedzę przy kierownicy, chwytała za jaką mniej zaangażowaną część ciała).

- Patrz!

Dwa czarne niedźwiadki. Jeden się wspiął na tylnych łapach, drugi przysiadł.

- To komitet przyjęcia.

Czarne niedźwiedzie, nieduże (rzadko dochodzą do dwu-


41?

413


stu kilo), popularne w całej Ameryce i Kanadzie, są rozwydrzone przez turystów.

W kanadyjskim Parku Narodowym Jasper, w Górach Skalistych, widziałem taką scenę: nasz autobus turystyczny zatrzymał sią dla obejrzenia jeziora. Wysypaliśmy się z niego i poszliśmy wzdłuż brzegu. Zaraz pokazały się niedźwiedzie, polując na łakocie. Turystka wyciągająca do niedźwiedzia tabliczkę czekolady w ostatniej chwili zlękła się i poczęła uciekać, a miś, przewalając się z nogi na nogę, cwałował za nią. Wydając prawie krzyki, ledwo żywa dopadła autobusu, ale niedźwiedź wpakował się po schodach za nią. Nikt nic nie zdążył zaradzić. Miś podjął już w autobusie upuszczoną czekoladą i mrucząc z zadowoleniem wygramolił się z autobusu.

Jeśli spojrzeć teraz w górę - to sią widzi jedno cudo: po jednej stronie wodospad spadający z ogromnej wysokości, po drugiej - wielki nagi monolit granitowy zwany "El Capitan".

Ale jeśli spojrzeć w dół... O D/o m/o.'... Na placu kempingowym szeregi drewnianych byle jak skleconych kabin, jedna przy drugiej, szereg przy szeregu, rząd przy rzędzie. 291 osób jest lokowanych na przestrzeni jednego hektara, a ileż tych hektarów? Park Narodowy Yosemite funkcjonuje przez cały rok i rocznie milion ludzi ze wszystkich końców świata nie tylko go odwiedza, ale spędza tu po kilka tygodni. Na letnie weekendy ponad 40 000 samochodów usiłuje sią wwalić w doliną. Kina, dansing, sklepy pamiątek, sklepy z żywnością, cegły, rusztowania, tu gdzie się wznosi wielki supermarket, wszędzie coca-cola, parówki, lody - o D/o m/o/...

W biurze wynajmu kabin zapisują nas w kolejkę i obiecują, że do wieczora coś się zwolni. Siąpimy coca-colą i gapimy się na tą Sodomą i Gomorą. Najeżdża to i najeżdża. Patrząc na te mrowiska ludzkie, np. na plażach, ma się wrażenie nicniewartości własnej osoby ludzkiej. Ot, mrówka... rozdepcze ją kto, to i co za szkoda dla całego mrowiska? Jakież to w ogóle zdarzenie? A każdy taki jest ważniak ze swoim życiem, tak zabiega koło wrzodów w żołądku lub kiszkach, tak wychowuje dzieci, tak stara się nie tracić czasu, robić karierą, tak jest przekonany, że na świecie jeszcze nie zdarzył się taki pierwszy pocałunek, nie urodziło się równie:mądre dziecko.

418


Na to przychodzi jakiś Hitler, zgniecie między paznokciami jak wesz sześć milionów ludzi, spowoduje śmierć kilkunastu innych milionów i śladu nie ma po tym wszystkim.

Na plac wpychają się dwa rowery. On, ledwo widoczny pod górą betów kunsztownie upiątrzonych na bagażnikach, ona ma przed sobą w specjalnie przytwierdzonym koszyku niemowlę kilkumiesięczne ł za sobą na krzesełku--bagażniku trzyletniego chłopczyka.

- I tak jadą ci wariaci na długie, okrężne wycieczki? - pytam rangera, który stoi obok.

Rangers - służba parkowa jest specjalnie trenowana w ratownictwie, przeciwpożarowe, w zoologii. Są to ludzie, od których wymaga sią ukończenia college. Są świetnie dobrani fizycznie.

Zagadnięty ranger uśmiecha się męską ogorzałą gębą:

- Och, oni wożą ze sobą składany namiocik.

- No dobrze, ale czy taki niemowlak nie powinien zostawać z babcią ł smoczkiem w domu?

- Babcia może sama gdzieś też smyka z boy-friendem? A w ogóle to takie niemowlaki nam nie przyczyniają kłopotu. Najgorsze to chłopaki od 5 do 10 lat. Latem mamy przeciętnie 35 zgłoszeń dziennie o zagubionych dzieciach. To jakiś niepowstrzymany nabój w tych chłopakach, że się rozłażą jak raki z kosza. Naturalnie zwykle wyłapujemy je bez trudu. Jednego nie możemy zrozumieć, dlaczego dzieci zgubione nigdy nie schodzą w dół ani nie posuwają się po równej linii, tylko zawsze, choćby przerażone i płaczące, drapią sią pod górą. Przed trzema laty rodzice zameldowali zaginięcie trzyletniej córeczki, z którą plażowali nad brzegiem jeziora. Odnalazłem na pobliskiej skale czerwoną wstążeczkę, drapałem się więc w górę, aż znalazłem małą na , wysokości dwustu metrów.

- To macie kłopoty nie tylko ze zwierzętami.

- Mamy kłopoty ze zwierzętami, bo ludzie są łatwowierni i w roku zeszłym mieliśmy 109 podrapań przez niedźwiedzie. Inny kłopot jest z małymi mule-deers (jeleń mułowaty - nazwałbym: "jeleń kłapouchy"). Taki, jak się urodzi, jest całkiem bezbronny, jedyna jego obrona, to że zupełnie nie ma zapachu właściwego zwierzętom. Matka go więc lokuje w zakamuflowanym kąciku, dopóki maleń-tas nie potrafi pomykać na własnych nóżkach. Turysta go

419


znajduje. Przynosi bardzo dumny ze współdziałania z ochroną przyrody. Tymczasem zapach ludzkiego dotknięcia na jeleniątku zostaje i wynieść go w góry i zostawić to na pewno naprowadzić pumą lub innego drapieżnika.

- A dorosłych nie ratujecie?

- Owszem. Wysokogórców w Sierra Nevada - po temu jesteśmy szkoleni. Stale tych, co łamią nogi i race na nartach. Ale najgorsza rzecz to z nadprogramowymi wariatami. Jeden lotnik wyobraził sobie, jak to szykownie będzie wylądować na awionetce zaopatrzonej w płozy na jednym ze szczytów. Wylądować wylądował, ale już nie ryzykował wystartować. Innym razem cała ekipa musiała się drapać na skałą pionową jak kolumna, na której akurat wyładował spadochroniarz.

Co tu czekać, aż sią kabina opróżni? Jedziemy w światło ł zieleń, dolina obramowana z obu stron wysokimi górami, z których spadają kaskady. O, to drugi pod wzglądem wysokości wodospad świata - "Bridehreil Fali", tzn. "Welon Panny Młodej". Ten welonik spada z wysokości 800 metrów, podczas kiedy Niagara ma 150 metrów. Co prawda Niagara wywiera wielkie wrażenie olbrzymią ilością wody. Kiedy się idzie w gumowym płaszczu pod tym huraganem wody i piany, trzymając sią poręczy pod skalną ścianą, nie słyszy sią nawet krzyczanych do ucha słów.

"Welon Panny Młodej" ma mniej wody i ma trzy tarasy, z których spada. Drobny pył wodny go otacza, w którym opalizuje słońce.

Pomyślałem sobie, pijąc mroźne piwo w barze w pustyni pod Luksorem, że jednak "do chrzanu" z tym panem Rousseau i łonem przyrody. Muszę z pokorą wyznać, że to samo uczucie miałem, patrząc na "Welon Panny Młodej", siedząc na wygodnych poduszkach auta, tocząc się dalej po doskonałej asfaltowej szosie w kierunku gniazda Indian, do którego kiedyś wspinał sią major Savage, w kierunku słynnych na cały świat największych drzew.

Sekwoje, które idą rozrzuconymi rezerwatami na przestrzeni 400 kilometrów wąskim pasem wzdłuż Pacyfiku, nie rosną nigdzie więcej. Na skutek twardości i specjalnej konsystencji soków oparły sią owadom i grzybicy,


a rosnące w głębokich kanionach, ocalały w czasie zmian tektonicznych.

Przebywamy półtorakilometrowy tunel, wynurzamy się w państwie tych olbrzymów. Ich pierwsze konary zaczynają się dopiero na jakieś 15-20 metrów nad głową. Gdzieś wysoko stoi zwarty pułap jakiegoś katedralnego sklepienia, pod którym stoi cisza. Las nie ma podszycia, tylko wę-żowiska potwornie grubych korzeni, idących od pni po wierzchu. Tak sobie wyobrażałem Las Teutoburski Tacyta.

Zbliżamy się do "Grizzly Giant" ("Niedźwiedziowaty Olbrzym"), najstarszego drzewa w Yosemite - 3800 lat. To nie drzewo - to wykopalisko.

Napiszę dalej o drzewach Ameryki, bo te w Yosemite nie są największe. W każdym razie drzewo, przez którego tunel w pniu łatwo swoim autem przejeżdżałem, ma dziewięć metrów średnicy i jest wysokie na osiemdziesiąt metrów, tzn. o 17 m przenosi wieżę kościoła Mariackiego. Tunel przez to drzewo przebity, którym jedziemy, jest szeroki na osiem Stóp, tzn. ma prawie dwa i pół metra, a mimo to drzewo żyje i ma imponującą podniebną koronę.

Od drzew-olbrzymów jedziemy w górę a w górę, drogą nad przepaściami, nieraz bez barierek.

Odsłania się przed nami dolina Yosemite, przecięta rzeką Merced pobłyskującą jak srebrna nitka. Z wysokości, gdzie wreszcie się kończy nasza droga, automobile wyglądają jak przesuwające się pyłki. Z drugiej strony, na zachód - przepaść i za nią potężny łańcuch Sierra Ne-vada. Drapiemy się jeszcze kawałek piechotą na jakiś już po tej stronie przepaści najwyższy szczyt, 2700 m nad poziomem morza. Jest tam jakaś altana. Słońce już zaszło za łańcuch Sierra Nevada i tylko przez jakiś przepust tryska jego blask na bok altany. W tym blasku chip-munk, mikroskopijna pasiasta wiewióreczka, wspina się do zakręconego kranu w nadziei, że znajdzie nieco wody.

Słońce nagle uciekło i chipmunka pokryła ciemność. Ciemność jest naokoło nas, gdy przed nami goreje nasilony silnym pomarańczowym światłem jedyny widoczny cypel. Fotografuję go na kolorową błonę. Po wywołaniu sprawiło to wrażenie jakiejś nierealnej dekoracji: pomarańczowy słup w czerni.

Podtrzymując się wzajemnie, przy pomocy latarki elektrycznej schodzimy do samochodu. Nim doszliśmy, wzeszła


420

421


pełnia. I świeci jedna jedyna gwiazda wyglądająca prze-czyście na bezmiernym niebie. Cienie olbrzymich drzew przeskakują ogromną drogą, trudno jest skupić się nad kierownicą, kiedy naokoło noc brzmi jak koncha.

W pewnym miejscu, kiedy jedziemy koleiną wżłobioną na parę metrów w zalesione zbocza, sarna czy jeleń wspaniałym łukiem przeskakuje nad chłodnicą na drugą stronę. Na mgnienie oka szybę przesłoniła czarna masa i znów światła reflektorów dobiegają załomków drogi, i znów stoi cisza i noc.

O milę od obozu samochód staje - zabrakło benzyny. Oczekujemy, aż ktoś nadjedzie. Nadjeżdża ford pasażerski z łodzią-kanadyjką przytroczoną do dachu. Wyskakują chłopak i dziewczyna w szortach, to nowożeńcy w podróży poślubnej. Jadą do następnej stacji, przywożą benryną w bańce. Zapraszamy ich na kolacją. Są olśnieni, w restauracjach nie jadają, mają prymus, w hotelach nie stają, mają namiocik.

Wolałbym ten ich namiocik jak naszą kabinę. Łóżko twarde, po wodę trzeba chodzić z dzbankiem. Wspólne prysznice i sławojki też są na zewnątrz. I za taki nocleg płaci się pięć dolarów.

Długo nie możemy zasnąć.

- Wiesz - mówi żona - dziwna ta Ameryka. Te kontrasty. Te niedźwiedzie koło budki z wodą sodową.

Wtedy jej opowiadam o niedźwiedziu w Waszyngtonie - stolicy Stanów Zjednoczonych.

Pewnej ciepłej nocy majowej zobaczono w bazie odrzutowców, położonej o osiemnaście kilometrów od Waszyngtonu, wędrującego wzdłuż ulicy wielkiego niedźwiedzia, który miał miną bardzo przyjacielską. Alarm się zrobił, jakże mógł wleźć tu bez przepustki na terytorium srodze strzeżone przez warty! Zahuczały motory pełne uzbrojonych ludzi, ale miś znikł.

Okazało się, że szedł ku Waszyngtonowi. Widziano go tu i tam. Zaalarmowano dyrektora zoo wraz z całą efcipą strażników. Następnego dnia była niedziela i ponad tysiąc ludzi, którzy dowiedzieli się z radio, wyległo ze strzelbami. W ośmiu miejscach sygnalizowano pojawienie się niedźwiedzia, który przebywał przestrzenie z niezwykłą szybkością 50-60 km na godziną. Pierzchła publiczność i obie ekipy z boisk, na które wkroczył w czasie rozgrywanego meczu,


zahamował ruch na East Capitol Street, prześladowany, przeciął w poprzek Waszyngton i wydostał się, proszą sobie wyobrazić, na autostradą do Baltimore. Sygnalizowano go przesuwającego się koło lotniska i wreszcie już na cmentarzu na przedmieściu Baltimore. Kiedy powiadomiona policja tam pomknęła, miś wdrapał się na dwumetrowy płot i znowu się ulotnił.

Polowanie trwało całą noc z niedzieli na poniedziałek. Stu policjantów baltimorskich w dwudziestu pięciu wozach, mając psy ze sobą, systematycznie przeszukiwało ulice. Wreszcie koło czwartej nad ranem dopadli go na West Baltimore Street.

Ciężki ciężarowiec uderzył i wywrócił zwierzę. Niedźwiedź się podniósł ł usiłował ujść. Jeszcze po dwakroć uderzyła weń ciężarówka, po dwakroć usiłował powstać. Policjanci strzelali jak opętani. Wreszcie, trafiony w głowę, przyjacielski niedźwiedź, garnący się do ludzi, zwalił się martwy.

Było już późno, kiedy ucichł zgiełk ludzki w dolinie Yosemite, po której pono snują się nocami poskalpowane upiory, a dzień zaczyna się krzykami robotników wyładowujących parówki.

Wyjeżdżamy z Yosemite zawczesna słynną Tioga Rcad. Suniemy pod kopułą drzew w modlitewnym nastroju.

Wychowałem się wśród lasów i mają one dla mnie większą wymowę niż morze, niż góry, niż uprawne pola.

Wszak to w moim rodzinnym domu stała altana zrobiona z pnia półlegendarnego Baublisa, o którym pisze Mickiewicz, w której mogło do stołu zasiadać dwanaście osób.

Ten Baublis, kiedy go piorun zniszczył, został na rozkaz biskupa Arnulfa Giedroycia ścięty i na powiązanych tratwach spławiony w dół Niewiaży do majątku Nowotrzeby, który potem przeszedł w ręce naszej rodziny.

Chodząc po pierwszej wojnie po wyłysiałych miejscach ziemi, które były katowniami lasów, ciętych, rąbanych, wypalanych pod nowiny, palonych na ług i potas, na dziegieć, obdzieranych żywcem na łapcie, kładzionych pokotem na


423

422


grząskich drogach nie okorowanymi balami, ścinanych na "strzałkę" na wysokości piersi, bo sią drwalom nie chciało schylić, żartym przez pasożyty, przed którymi nikt nie bronił, patrząc na leszczyniska porastające miejsca, do których przywarła nazwa "puszcza" - czułem się, jak gdybym błądził po cmentarzach.

Tutaj w Ameryce człowiek nie był łagodniejszy dla lasu. Nie był łagodniejszy ani Indianin wypalający w wielkich pniach schroniska, ani biały. Jakże to sią stało, że stoją te olbrzymy liczące po 3000-4000 lat? Jak przetrwały?

Różne są drzewa, jak różni ludzie. Drzewa zbrodnicze, trujące tych, co w ich cieniu usną, drzewa krwiożercze, które obezwładniają i wysysają ofiarą, i drzewa samarytańskie. Taka "palma podróżnych", gdzie u nasady każdego liścia znajduje się rodzaj dzbanuszka pojemnego na pół do jednego litra, do którego spływa woda kondensująca się na liściu. To jest prymityw - coś jak woda z chłopskiego gliniaka. Ale takie "drzewo Rawanela" na Madagaskarze to już drzewo technokratyczne, przypomina automaty ustawione na kolejach, gdzie za wrzuceniem dajma (dzis-siąciocentówki) wysuwa sią kubeczek, podstawia pod kran, który mu odmierza porcję napoju. Z otworu wywierconego w pniu "Rawanela" tryska woda przez dwie minuty, po czym otwór zasklepia się i rana szybko się zabliźnia.

Cuda, cudeńka są w drzewach, od drzewa żelaznego, tonącego jak kamień, po lekką jak puch (wiele lżejszą od korka) balsę południowoamerykańską, której pnie w czasie ostatniej wojny podtrzymywały bariery minowe.

Ale które drzewo ma równie mistyczną postawą jak te, które widzieliśmy tu w Yosemite oraz w naszej włóczędze przez inne rezerwaty drzewne?

Poczynając już od samej nazwy. Gdyby nam kazano wymyślić nazwę siedmioliterową drzewa, w czym będzie piąć samogłosek, tobyśmy długo suszyli głową. A taką nazwą ma seąuoia, drzewo wieczne.

Bo soki sekwoi nie mają żywicy, drzewo więc jest oporne ogniowi, który trawi ogromne połaci leśne kontynentów amerykańskich i kanadyjskich. Jeżeli ogień sąsiednich drzew osmali sekwoi korą, to zawartość taniny w jej soku


goi rany. Sok jej jest antyseptyczny, kornik ani inne szkodniki go nie znoszą.

Toteż sekwoja ma czas. Po dwu dopiero wiekach jest pełnoletnia, bo dopiero po dwustu latach ma nasiona.

W przeciwieństwie do zwierząt, których wzrost po dojściu do pewnego wieku się zatrzymuje, sekwoja wzrasta w nieskończoność. Wzrasta wciąż nadal.

"The Founders Tree", największe drzewo świata, któreśmy jadąc drogą Nr 101 oglądali koło Dyerville, przed straceniem korony liczyło 364 stopy, tzn. około 120 m wysokości (dwie wieże Mariackie jedna na drugiej).- Ma 16 m w obwodzie i z jego drzewa można by zbudować dwanaście sześciopokojowych domów.

Bardziej grubaśny jest "Generał Sherman", choć niższy od "The Founders Tree": ma w obwodzie 34 metry. Pierwszy swój konar (jak wszystkie sekwoje) ma bardzo wysoko - na wysokości 43 metrów. To wspaniale patrzeć na tę równą bezgałąziastą kolumną, prostą jak świeca, między pięćdziesiątym i sześćdziesiątym metrem mającą średnicą ośmiometrową. Z tego "Generała Shermana" otrzymałoby się 1400 m sześciennych budulca, można by deski z niego przeciągnąć na 180 km.

Las takich olbrzymów sprawia wrażenie jakiejś dekoracji teatralnej. Konary zaczynają się na wysokości dwunastego piętra normalnej kamienicy. Gdyby taki pierwszy konar uciąć i ustawić, byłby samoistnym drzewem wysokości od dwudziestu do trzydziestu metrów, mającym ponad dwa metry w obwodzie.

Parowanie liści na tej wysokości powoduje pustkę komórek, ssące działanie przenosi się z komórki do komórki, od liści do ich łodygi, od łodygi po gałązki, od gałązek po te potężne konary - aż nitkowe kolumny soku pójdą na setki stóp wzwyż, przepoją podniebną koroną.

Dołem, pustym czarnym dołem lasu, który nie ma poszycia, człowiek musi przekraczać wążowiska potężnych jak drzewa korzeni. Sekwoje mają potężne korzenie rozrzucone szeroko. Taki maleńtas sekwojowy, skoro wyrośnie trzydzieści centymetrów od ziemi, już umocnił korzenie w kręgu trzymetrowym. Przygotowuje się do młl-lenium.

Co to do millenium... Cóż znaczy tysiąc lat, kiedy jest ćwiartką życia wielu z tych drzew?


424

425


W Parku Muir pod San Francisco leży przekrój pnia takiego kolosa. Strzałki są prowadzone do poszczególnych słojów, które rozwinęły się w odpowiedniej epoce historycznej. Idąc przez bardzo jeszcze zewnętrzny słój - Reformacją, upadek Państwa Rzymskiego widzimy, że Narodzenie Chrystusa jest raczej współczesnym zdarzeniem wobec słojów formowanych w epoce Babilonu i faraonów.

Z leśnych i górzystych obieży Yosemite postanawiamy się wydobyć na szlak poszukiwaczy złota przez przełęcz Tioga, drogą, która jest otwarta tylko latem, ale i latem jeży się napisami zabraniającymi wyjeżdżać z przyczepami, nakazującymi cały czas jechać na drugim biegu, przeczekiwać na mijankach zbliżanie się wozu z przeciwnej strony itd.

Dwanaście mil wspinamy się drogą wąską, krętą, tonącą w tunelu drzew-olbrzymów. Niebo przebłyskuje przez prześwity przed stromo w górę idącym wozem. Jeśli tak pojedziemy dłużej i dłużej, to może w pewnym momencie drzewa rozewrą się w złocistą polankę, na której ujrzymy pasących się świętych w jaśniejących aureolach.

Istotnie w pewnym momencie leśne ściany się rozstępu-ją, ale tablica na słupie informuje nas, że jeszcześmy nie dojechali do nieba, tylko osiągnęliśmy szczyt gigantycznego wąwozu, wspiąwszy się na 9941 stóp (około 3300 m).

Teraz jest przed nami 33 kilometry zjazdu. Radość, lekkość rozpiera klatkę piersiową, bo powietrze jest krystaliczne na tej wysokości i aromatyczne wśród gigantycznych "Douglas Fires" zaciemniających dzień, któremu wszak daleko jeszcze do końca; wśród "Sugar Pines" - najpotężniejszych drzew iglastych świata z łachmanłącymi się purpurowymi pniami.

Od czasu do czasu małe wgłębienie, w którym stoi stół i ławy - miejsce piknikowe.

U końca niemal zjazdu hamulec się zagrzał i odmówił posłuszeństwa. Zjeżdżam na motorze z ręką na hamulcu ręcznym. Jakiś warsztacik i stacyjka benzynowa.

- Benzynę panu uzupełnię - mówi obsługujący - ale do hamulca nie będę zaglądał; każdy niemal zjeżdża z przełęczy z tym, że mu hamulce nawaliły, a wystarcza tylko poczekać, aby wystygły.


Z ulgą rzucam dajma w automat-lodówkę; wyskakuje butelczyna coca-coli oszroniona mroźną mgiełką; zaczepiam ją o otwieracz mechaniczny przytwierdzony do lodówki i z rozkoszą wlewam w siebie mroźny strumień. W dole pod nami, o tysiąc metrów niżej, widnieje jakieś miasto w rozwidleniu rzek; poza tym wszędzie, jak okiem sięgnąć - lasy, gęste, równe lasy, znać, że z sadzenia.

Wrzucam butelkę w otwór po temu przystosowany, ocieram usta wierzchem dłoni (żona zauważa, że to oznacza u mnie specjalne ukontentowanie).

- Cudeńka, deat SIT. Tam w Yosemite te sekwoje od tysięcy lat stoją, a tu człowiek wymusztrował szpilkowe drzewa rzędami l

- Bo to są "Stanislaus Forests", trzymilionowa Fundacja Rockefellera, przyłączona do Parku Narodowego Yosemite.

Ale ta fundacja to już nie turystyka. To eksploatacja naturalna drzewnego bogactwa.

Otrzymuję list z Polski, biadający na brak papieru. Tak wszędzie jest na świecie, nie tylko w wyrabowanej z drzewa Polsce. Zapomniałem już, ile hektarów lasu idzie na niedzielny numer "New York Times", ważący chyba więcej niż kilo. Dzienny nakład 1755 dzienników w USA wynosi 60 milionów egzemplarzy, tygodniowy nakład periodyków 20 milionów, roczny książek - 15 000 tytułów, co zjada 50 milionów ton papieru rocznie. Gdyby nie niezmierzone puszcze na północy Kanady, skąd Stany Zjednoczone importują papier, to i tu by walczono o każdy gram.

Fundacja Rockefellera jest tylko jednym z objawów wysiłków, jakie się w USA podejmuje celem zachowania drzewostanu.

W 1925 roku bogaty kupiec drzewny sfinansował studia nad drzewostanem, zalesieniem i ochroną drzew. W 1935 roku rząd przejął Instytut Leśny ufundowany przez niego w Kalifornii, w Placerville.

Skoncentrowano wysiłki na sośnie, która da się plantować w tej czy innej ze swych odmian w najróżniejszych warunkach, np. do wysokości 3300 m nad poziomem morza.


427

426


Instytut robi doświadczenia z wyprodukowaniem sosny najbardziej odpowiedniej. Sosny otrzymane ze skrzyżowania zachowują zdolność rozpładzania się.

Zapłodnione szyszki pokrywa się woreczkami, nie dopuszczającymi pyłu z innych sosen, ale dostatecznie porowatymi, aby szyszka transpirowała.

Wyprodukowane sosny mające trzykroć szybszy wzrost (o ile pamiętam, u nas na osiągnięcie przez sosnę wartości handlowej należy oczekiwać około 80 lat, a na papierówkę 20 lat). Poza tym nie ma w ich drzewie sęków. Zapłodnione nasieniem sosny kanadyjskiej trzyletnie sosenki nie mają na wysokości trzech i pół metra ani jednej gałązki.

Pasożyty nieraz zżerały do 95°/o młodniaka. Mieszanka olbrzymich, kilogramowych, czterdziestocentymetrowych szyszek sosny Coulter z nasionami sosny Jeffrey dała drzewo odporne na pasożyty. Zapłodnienie olbrzymiej sosny Ponderosa, wysokiej na 50-70 m, o niemal trzymetrowej średnicy, przez sosnę Apache daje rocznemu drzewku wysokiemu zaledwie na parę cali korzenie na głębokość 36 cali, co jest bardzo ważne w okolicach bez wody.

Mieszańce z sosną Monterey wypędzają dwudziestodwu-letnie sosny na wysokość 7 metrów.

Instytut leśny w Placerville zalesia jałowe pustacie tak szybko, że pył sosny okaże się takim bogactwem tego kraju, jak ongiś pył złoty, właśnie w okolicy Placerville po raz pierwszy wykryty.


wiatu, który wykarczował w puszczy piękne gospodarstwo, ledwo uchodzi pożarowi z życiem.

Ba, ale to puszcze... Cóż o nich mówić, gdy w najbogatszych, najbardziej zasiedlonych miejscach Stanów Zjednoczonych rozszalały pożar niszczy wszystko, a człowiek, który opanował tajemnicę atomu i przestrzeni międzyplanetarnej, jest wobec ognia tak bezbronny, jak w dawnej Polsce kmiecie osiedleni gdzieś pod lasem.

W 1960 roku na przestrzeni 78 min ha lasów Stanów Zjednoczonych 104 622 pożary strawiły l 680 000 ha.

W Polsce pastuszkowie zaprószają ogień, ale tu pastuszków nie ma. Pożar zwykle powoduje zapałka rzucona z mknącego samochodu, a jeszcze częściej pioruny.

Wypowiedziano więc walkę piorunom. Polega ona na potraktowaniu chmur odpowiednimi chemikaliami, zanim spiętrzą się one w wieżyce rodzące pioruny. Samoloty rozpraszają te chemikalia w chmurach albo, jeśli ciąg powietrza jest ku górze, robią to rozpryskiwacze bombardujące z ziemi. Doświadczenia przeprowadzone w Kalifornii wykazały, że na powierzchni 800 000 ha, poddanych stałym bombardowaniom nieba, ilość pożarów zmalała dwukrotnie.

Zorganizowano też pogotowie lotnicze z gaśnicami i skoczkami. W roku ubiegłym wylano 13 200 000 litrów na 507 pożarów, skoczkowie zaś dokonali 1598 skoków na 427 zaczynających się pożarów.


Wszystko człowiek może zwalczyć przez selekcję: suszę, kornika, powolny wzrost drzewa, sęki w tym drzewie.

Ale jednego straszliwego niebezpieczeństwa opanować nie może: ognia.

W Kanadzie dojeżdżałem hydroplanem do osiedli drwali w puszczach, gdzie lądowałem na jeziorkach śródpuszczań-skich (bo innego dostępu, poza pchaniem się rzeczułkami, do nich nie było). Wówczas pilot krzyczał mi w ucho przez huk motoru, wskazując jakąś obszerną polanę: "Tu ludzi z całą wsią zniszczył pożar."

Ogromne pożary, poczynające się gdzieś w puszczy pod-arktycznej, ciągnęły na południe, trawiąc tysiące i tysiące mil obszarów odwiecznych puszcz. W Tworzywie podaję autentyczny opis, jak Gąsior, fornal z husiatyńskiego po-


Jedziemy więc przez tereny San Stanislao, jesteśmy w samym rdzeniu kalifornijskich lasów. W pewnym miejscu widzimy tablicę:

GROYELAND

KU PAMIĘCI ERICA CARSTENA

I DAGA SYORENSONA, KTÓRZY TU

ZGINĘLI W WALCE Z POŻAREM W 1949 ROKU.

Popularne niedźwiadki Smokey ustawione są co krok. Bear Smokey - Niedźwiadek-Kopciuch jest znakiem służby leśnej. Malowany z łopatą ratowniczą, wszędzie przestrzega: Smokey the Bear says: "Pul out that match..." (Nłedź-wiadek-Smoluch powiada: "Zabieraj się z tą zapałką").

Kiedyś jechałem z towarzyszem, który prowadził auto


429

428



PREYENT FOREST FIRES

tzw. "turnpikiem pensylwańskim", tzn. autostradą. Około godziny drugiej zjechaliśmy z autostrady na boczną drogę. Mgła stała się tak gęsta, żeśmy w ostatniej chwili zobaczyli latarkę czerwoną i nad nią napis "objazd" z powodu naprawy drogi. W świetle reflektorów widzieliśmy, że jedziemy przez las, ale posuwaliśmy się dosyć po omacku, przeklęty objazd się nie kończył, natomiast droga zanikała, podejrzewaliśmy, że przegapiliśmy strzałkę nawracającą z powrotem do drogi. Nagle mój towarzysz przez mgłę rozeznał kontur tablicy, odetchnęliśmy - będziemy mieli wskazówkę. Wyszedł z wozu, wspiął się do tablicy, zapalił zapałkę, żeby rozeznać napis, i posłyszałem, że głośno klnie: na tablicy dobroduszna fizys niedźwiedzia z łopatą i podpis: Niedźwiadek-Smoluch powiada: "Zabieraj się z tą zapałką."

W pewnym miejscu drogi lasy otwierają się w obszerniejszą polanę. Droga mija drewniany parterowy dom, na którym jest szyld, że jest to biuro (i mieszkanie) kierownika rewiru leśnego Groveland.

Nareszcie będę mógł zobaczyć człowieka tej służby, o której tyle słyszałem.

Mr Hurston Buck jest to już człowiek starszy, łysiejący, który zjadł zęby na zwalczaniu leśnych pożarów. Pokazuje mi na mapie swój rewir: jest to około 30 mil zalesionych wąwozów i przepaści.


Na tym terenie Mr Buck ma dziesięć posterunków obserwacyjnych. Są to oszklone wieże na wyniosłych punktach, z których otwiera się widok naokoło. Wieże te obsadzone są na letnie miesiące (jest w każdej pokój sypialny i kuchenka) przez pragnące wykorzystać wakacje nauczycielki i studentki, których wynagrodzenie wynosi 280 dolarów miesięcznie.

Ale nie jest to lekka służba. Uzbrojona w lornetę, strażniczka musi tkwić cały dzień w wieży obserwacyjnej przy telefonie, który raz po raz ją kontroluje. Jeśli chce zejść z wieży choćby na bardzo krótko, powiedzmy dla nieodzownej potrzeby, musi o tym meldować przez telefon.

- Niech pan spojrzy - Mr Buck podchodzi do ściany, na której jest zawieszona plastyczna mapa rewiru, a obok niej dziesięć kolorowych sznurków - jeśli tylko strażniczka dojrzy ogień, telefonicznie podaje nam, na jakiej linii. Na przykład na tej - przeciąga sznurek - wówczas inna stacja nadaje swój kierunek, o, taki na przykład, przeciągamy drugi sznurek i na przecięciu dwóch sznurków umiejscawiamy dokładnie punkt ognia. Wówczas ja z pomocnikiem wpadam w stale gotowy, w pełni wyekwipowany wóz i pędzimy do ognia, przy którym już musi być najbliższy strażnik powiadomiony telefonicznie przez wartowniczkę. Zwykle łapie się taki ogień w samym zarodku, jeśli jednak poszedł już szerzej, mamy możność radiem z auta wezwać dyżurny helikopter, który najwyżej w trzydziestu minutach jest na miejscu i wyrzuca gaszący płyn. Jeśli oceniamy, że helikopter nie wystarczy, radiem z auta mobilizujemy robotników we wszystkich tartakach oraz buldożery. Wszyscy ci ludzie są przeszkoleni, mają kierowników, otrzymują półtora dolara za godzinę akcji.

Mimo to raz po raz żywioł wymknie się wszelkiej początkowej kontroli, ogień przeskakuje przesieki. To jest chytry żywioł - czasem idzie górą koronami drzew w eskplozji gazów, które się nagromadzają i pękają z hukiem wystrzałów armatnich, a czasem przekrada się przez strzeżone przesieki niepostrzeżony, drążąc tunele pod suchym poszyciem, i wspina się raptem z rykiem na drzewa na nie strzeżonych tyłach. Wówczas nieraz okrążonym ratownikom grozi śmierć. Przed dwoma laty zginęło ich pięciu, przed trzema - siedemnastu.


430


Diabelski Kulig

Wjeżdżamy na drogę Nr 49 - trakt poszukiwaczy złota v; 1849. Szli oni za wielką żyłą złota, tzw. "Mother Lode", ciągnącą się na blisko 320 km. Wyciągnąła się za nimi ta droga, pełna i teraz pamiątek z tych czasów, ciągniemy i my tą drogą.

Kiedy tędy jechali poszukiwacze, przenosząc się z wyeksploatowanego miejsca w drugie, przepychając przez skały swoje wozy kryte płóciennymi budami, poobwieszane baryłkami z dziegciem do smarowania osi, ale i tające woreczki ze złotym piaskiem, mogli już wprawdzie nie obawiać się Indian, którzy rzadko robili wypady po tej stronie pasma Sierra Nevada, ale byli nękani bandyckimi napadami

białych.

Zwłaszcza bezbronny był nędzny tłum ludzki, niedoświadczony, nie zorganizowany, dążący zwykle pieszo z portów na złotonośne tereny. Chińczycy, których lądowaniu nie sprzeciwiały się wówczas żadne zakazy w bezpańskim kraju, nieśli po ośmiu i więcej długie bambusy z zawieszonym bagażem. Te ludzkie stonogi były zatrzymywane, wiązane za warkocze po czterech i rabowane do nitki. Białych, już zasiedziałych pionierów, trudniej było eksploatować, ale i dla nich gromadzenie złota było coraz niebezpieczniejsze, a posyłanie do banków, do "cywilizowanej" Ameryki - ryzykowne.

Wówczas, wraz z porządkującym się życiem, zorganizował się i transport. Poczynając z małego, dwaj woźnice, Wells i Fargo, w 1852 roku zapoczątkowali transportową kompanię "Wells-Fargo", która się stała żywą legendą tego kraju.

Wkrótce kompania "Wells-Fargo" miała agentów w 60 miejscowościach. Jej karetki miały nie tylko zbrojnych stangretów, ale i zbrojnego konwojenta, siedzącego z tyłu, ponad dachem karetki. Same te karetki, tzw. concoid coa-


ches, wyrabiane w Concord nad Atlantykiem o 5000 kilometrów od Kalifornii, malowane na jaskrawe kolory, lśniące okuciami, z dobrze wyważonym środkiem ciężkości, odznaczały się niesłychanie mocną budową. Zaprzężone w cztery konie, poza stangretem i strzelcem mogły pomieścić wewnątrz dziewięć osób i transportowane bagaże. Zaprzęgane w sześć koni mieściły więcej. Taką karetkę trzeba było transportować morzem, okrążając całą Amerykę Południową, i koszt jej na miejscu wynosił 6000 dolarów.

Kompania dawała do dyspozycji klientów żelazne skrzynki, w których lokowano złoto, i brała pełną odpowiedzialność finansową. Nie była to rzecz łatwa, bo uwaga rabusiów skoncentrowała się na cennych karetkach i w pierwszych latach dzieje kompanii cytują 343 napady.

W tradycjach Kalifornii krążą niezliczone opowiadania o tych bojach z bandytami. Z legendarnym "Black Bart" (Czarnobrodym), w worku z otworami na oczy, który miał taktykę używania przedniego konia jako tarczy. Czarnobrody wiecznie się wymykał, w niepojęty sposób na drugi dzień potrafił obrabować inną karetkę w miejscowości o kilkadziesiąt kilometrów odległej. Aż raz zdarzyło się, że uciekając z miejsca rabunku, pozostawił chustę noszoną na szyi. Na chusteczce był nitką wyszyty znak FXO-7. Detektywi kompanii zbadali 90 pralni, aż wreszcie pralnia w San Francisco stwierdziła, że znakiem FXO znaczy bielizną, a znak 7 oznacza jej stałego klienta, Mr Charlesa E. Bolto-na, który jest ogólnie poważanym przemysłowcem i jest stale w drodze, inspekcjonując kopalnie. Ale zbadany "kapitalista" miał zbyt wiele blizn na ciele.

Bo też obsługa "Wells-Fargo" nie żartowała. Bardzo był popularny jeden z furmanów, krzepki, dobroduszny staruszek Sandy Dań, który wyrobił sobie doskonały chwyt. Kiedy bandyta zatrzymywał wóz, Sandy Dań wyrażał zachwyt i podziw dla odwagi napastnika, który w pojedynkę zatrzymuje karetkę. Niewątpliwie ma ukrytych wspólników. Pochlebiony bandyta, udobruchany brakiem sprzeciwu, chełpił się, że jest sam jeden.

- No, a ten, który stoi za tobą z tyłu? - interesował się Dań.

Bandyta oglądał się ł w tej chwili porażał go cios w głowę obsadą biczyska wypełnioną ołowiem. Przychodził do przytomności już związany.


432

433

28 Królik i oceany


Inny znowuż woźnica miał w nogawce umocowany karabinek z obciętą kolbą i oberżniętą lufą, której koniec był przytroczony do buta. Kiedy opryszek kazał słą zatrzymać, woźnica wystawiał nogę, rzekomo, aby naciągnąć hamulec umieszczony na zewnątrz, wpierał nogę w brzuch napastnika i pociągał za sznurek uwiązany do cyngla. Długie lata praktykował ten trik, innych bowiem zbójów nie miał kto o jego skutkach powiadomić - trupy milczą.

Z czasem rząd przejął funkcje "Wells-Fargo", przekształcając ją w "Railway Express Agency" rozwożącą wozami pancernymi pieniądze, które podejmują duże firmy z banków na wypłaty pracownicze.

I tu przed laty spotkała kompanię w stulecie jej istnienia trudna do uwierzenia kompromitacja. Jej szofer i dwaj strażnicy, zmachawszy się ładowaniem worków z banknotami, zanim poczęli rozwozić pieniądze, zatrzymali się przed jakąś kawiarenką łyknąć nieco kawy.

Zatrzymali się na moment, więc kto by tam ryglował pancerny wóz - przecie mają go na oku z okna kawiarni.

Siedzą sobie, siorbią kawusię - co to? - zajechał wóz, w który sprawnie leci worek za workiem. Kiedy wyskoczyli na ulicę, już tylko zobaczyli znikający samochód rabusiów.

Ależ ryczała Ameryka ze śmiechu: milion sześćset tysięcy dolarów opylonych w ciągu pięciu minut w taki łatwy sposób.

Czy "Railway Express Agency" nie obawia się napadów i teraz, w czasach nam współczesnych, uporządkowanych?

Otóż rocznie na jej ciężarówki dokonywanych jest koło 9000 zamachów. Obywa się to bez rozlewu krwi, czasy bohaterskich furmanów minęły, zresztą kto by tam życie nadstawiał, kiedy wszystko naokoło jest poubezpieczane, wzajemnie reasekurowane. Toteż wartość zrabowanych obiektów - telewizory, nylony, trunki itd. - ocenia sią na 75 000 000 rocznie. Naturalnie, temu swego rodzaju przemysłowi towarzyszy paserstwo wysokiej klasy. Aresztowany w Chicago paser Johnson miał składy wartości pół miliona dolarów i sieć odbiorców. Płacił uczciwie rabusiom 40% ceny katalogowej, wiele musiał odpylać sprzedawcom,, tak że ostatecznie towar powracał na rynek niewiele poniżej ceny i producenci nie mieli co podnosić protestów. Każdy musi żyć.


- Ależ gaduła z pana, panie Wańkowicz - mówi żona. Ale oto już podjeżdżamy do Sonory, pierwszego miasta na tradycyjnym szlaku.

Pierwsza wiadomość z niej,, z 1851 roku, nie jest bardzo pochlebna: "Najwięcej szulerów, pijaków i kurw, jak również wielkie ilości lumps (kawałków złota)".

To już zwąchano w najwcześniejsze dni gold rush. Tłumy szły z zatoki, ogniska błyszczały wzdłuż drogi do Pacyfiku. Zwaliło się 10000 Meksykańów, 4000 Amerykanów, ileś tam Chińczyków. Poczęła się gerylasówka Amerykanów przeciw Meksykanom, przeciw Chińczykom, Chińczyków z Kantonu przeciw Chińczykom z Szanghaju, zabawa szła na cały regulator.

Otrzymujemy pokój w miłym hoteliku. Przyjemnie zasypiać pod puszystymi błękitnymi kołdrami. Dzwon kościelny dzwoni czystym wibrującym dźwiękiem. Przeżycia dnia - zjazdy w przepaście, miniatury miast w dolinach o kilometr w dół, rozmowy ze strażnikami leśnymi, wrażenia u początku Drogi Poszukiwaczy - wszystko to zamglą się, smacznie zasypiam.

W nocy budzą mnie grzmoty i deszcz rzęsisty, przez otwarte okna idzie fala świeżości. Bardzo przyjemnie. Zasypiam ponownie.

Nazajutrz najmilsze ze słońc gra za oknami. W pysznym nastroju schodzę do kawiarni, gdzie panuje ożywienie. Miejscowe pisma podają, że ostatnie grzmoty w Sonorze słyszano w 1929 roku. Wiele osób podobno nie spało w nocy, przypuszczając, że to ponowne próby atomowe. Na wschodzie ciągną się pustynie, gdzie dokonywa się tych prób, i Kalif orni j czycy żyją w nieustannych rozważaniach, czy nie zostaną zradioaktywizowani i czy za kilka lat nie poczną sypać zębami po chodnikach i tapetować miednic złażącą szewelurą.

Żegnaj, zmarła Sonoro! Jeszcze w 1870 roku były twoje dni chwały; w pewnym tygodniu wydobyto złota za pół miliona dolarów, kiedyś był taki dzień, w którym go wydobyto za 160 000 dolarów. Potem szybko przychodziło opusz-czente. Jest i teraz kopalnia złota na wielkiej głębokości. Złoto wydobywa się z rudy mozolnie, wielkimi kosztami,

435


434



nic w tym nie ma z oszałamiających zysków, nic z romantyzmu. Żegnaj, Sonoro!

Zbaczamy cztery mile z drogi do Columbii, która, jedyna na tym widmowym szlaku, została jako tako zakonserwowana. To była kwatera "Pony Express", przedziwnej instytucji, przeznaczonej do przewożenia listów, obsługiwanej przez szereg stacji, gdzie wiecznie czekał jeździec z osiodłanym koniem na nadlatującego galopem drugiego jeźdźca i w locie porywał od niego torbę z listami. Od punktu, gdzie kończyła się kolej St. Joseph, Missouri, było 3200 km, wzdłuż których stało 200 stacji obsługiwanych przez 420 rumaków. List szedł osiem dni.

Tak oto jeźdźca "Pony Express" opisuje Mark Twain:

Ubranie Jeźdźca było cieniutkie, z jednej sztuki, na głowie mycka, buty z cieniutkiej skórki, siodło jak opłatek, czaprak zredukowany, niewidoczny. Broni nie miał - przecież każdy cieniutki liścik na bibułce dawał zarobek 5 dolarów. Pospieszny wóz pocztowy robif, przeprzęgając konie, w 24 godziny 12$mil (200 km - przyp. M. W J, tacy jeźdźcy, zmieniając się - 250 mil. O każdej porze dnia i nocy tkwiło w siodłach 80 jeźdźców, 40 gnalo na zachód, 40 - na wschód.

Strasznie chcieliśmy spotkać takiego jeźdźca, już parą razy zdarzyło się, że przemknął nocą. Wreszcie pewnego dnia woźnica-krzyknął: "Leci!"

. Na skraju pustynnego horyzontu widniała kropka, spostrzegliśmy, że się posuwa, W następnych sekundach zrozumieliśmy, że to jeździec i koń - w górę, w dół - w górę, w dół. Już. doszedł słabo, tętent, już narastał, w chwilę potem galop przemknął wzdłuż wozu, ułowiliśmy rękę uniesioną na powitanie i już koń i jeździec znikli jak mijający huragan.

Jeździec średnio przebywał 16 km na godzinę. Aby zrównoważyć odcinki, na których musiał posuwać się wolniej, bywały rekordowo krótkie przebiegi z szybkością do 40 km.

Świadectwem niesłychanej wytrzymałości tego pionierskiego narybku był sensacyjny rajd F. X. Aubreya, który w 1852 roku założył się o sumę 3000 dolarów, olbrzymią na owe czasy, że przegalopuje na zmiennych, oczekujących już pod siodłem koniach w pięć dni półtora tysiąca kilometrów

436


z Santa Fe do Independence. Przywiązywany do siodła na każdym nowym koniu, atakowany po drodze przez Indian - wygrał zakład. Jego średnia była 27 km na godzinę. Powtarzają to różne źródła - ja za nimi.

Poczta "Pony Express", uruchomiona w 1816 r., działała tylko 16 miesięcy, nim dociągnięto telegraf, ale tradycja została i stacja tej poczty jest przechowywana w Columbii jako zabytek. A miejscowa gazeta nosi tytuł "The Pony Express".

Columbię postanowiono zakonserwować może dlatego, że większość domów, ozdobionych ornamentacjami z kutego żelaza, miała nie z drzewa, lecz z cegły. Zachowane są w starym stylu saloons (szynki), hotel, dom "Wells-Fargo". Akacje, przywiezione przez damy w krynolinach przed stuleciem, drobnymi listeczkami rzucają przesłoneczniony płochliwy cień na chodniki. Staram się sobie wyobrazić, jak tymi ulicami paradowali franci w czerwonych chustach pod brodą, w kapeluszach ozdobionych piórami i ogonami wiewiórek i szopów, z baczkami albo ze specjalnością kalifornijską - brodami dzielonymi na trzy przędziwa, czasem związane w węzeł pod brodą.

W pewnym miejscu mijam dawną remizę strażacką z beczkami i pompą z tamtych czasów, z niezdarnymi wążowni-cami z bawolej skóry. To na pewno ta sikawka była w użyciu jako wymiar sprawiedliwości.

Do miasta, w którym w pierwszych latach jedynymi kobietami były prostytutki, poczęły przyjeżdżać żony. Wszystkie te kobiety przyjeżdżały już dostatnio zaopatrzone, w krynolinach, mantylach, robronach tamtego czasu, i gdy wysiadały z omnibusu, witał je mąż z brodą związaną w wę-?eł, z pistoletem u pasa i w towarzystwie takichże kolegów.

437


Między dwiema kategoriami kobiet zawrzała walka. W Columbii w 1852 roku było 40 szynków, 43 domy gry i dom publiczny na każdym kroku. Kiedy rozwielmożniona właścicielka jednego z nich, zwana "Big Annie", wyrzuciła pierwszą nauczycielką z wyznaczonej połowy domu, wzburzony tłum zatoczył sikawkę, zapewne tę, którą oglądam, i wypłoszył z wesołego domku wszystkie pensjonariuszki.

Sikawka jednak w tamtych czasach musiała często służyć i właściwym celom, bo pożary trawiły masowo drewniane domy. Kiedy pożar zniszczył Sonorę, która dotąd zadzierała nosa, i uroczystość "Independence Day" (rocznicę uzyskania niepodległości) dla całej okolicy przeniesiono do Columbii, entuzjazm opanował tłumy, lały się potoki wódki, ktokolwiek mógł sprokurować jakiegoś czworonoga, przyłączał się do kawalkady, inni tłoczyli się z kilofami, rydlami, kociołkami, ciągnięto "Long Toms", używane do przemywania złota, wszystko wwaliło się z dzikimi wrzaskami na arenę, gdzie zwykły się odbywać walki byka z niedźwiedziem. Uroczystego mówcę przegnano, po czym zaczęła się walka byków.

A przecież to dopiero przed dwoma laty, 27 marca 1850 r., znaleziono tu złoto. W ciągu miesiąca ilość mieszkańców z zera skoczyła na pięć tysięcy.

Sąsiadujące osiedla były jak wrogie potencje! Niebezpiecznie było mieszkańcowi Sonory znaleźć się w.Columbii i odwrotnie. Kiedy awanturnik Pete poranił nożem przybysza z sąsiedniego Pine Log, nadciągnęło Pine Log, już wciągali Pete'a na stryczku, kiedy szeryf ze swymi ludźmi go odciął. Nie na wiele to się przydało, bo sąd skazał Pete'a na śmierć.

W tym czasie rozdęte ambicjami Pine Log zbierało petycję do gubernatora, by zostać stolicą powiatu. Gdy na liście wyłożonej w oberży było 10000 podpisów, adwokat Pete'a odciął tekst, zamienił go petycją o ułaskawienie. Na skutek tego wyrok zmieniono na 10 lat, po czterech Pete wyszedł na wolność i popijał z tymi, co go wciągali na gałąź i uznali, że adwokat był smar t (cwany), co się nade wszystko ceni, i że tak dobry kawał należy zapić, i to nieraz.

Sprowadzone kobiety poczęły rodzić dzieci, jakoś cywilizować to bractwo. Walki byka z niedźwiedziem zanikały, domy publiczne poczęły się kryć, powstały aż trzy teatry. Teraz szalanp na temat aktorskiego małżeństwa


\

Williamsów, w dniu ich jubileuszu scena była zarzucona woreczkami ze złotym piaskiem. W 1867 roki\ Columbia już była całkiem opuszczona.

Cały dzień toczyliśmy się tą drogą Nr 49, pamiętnym szlakiem wijącym się wzdłuż pasma gór Sierra Nevada, tak jak szła żyła złota, w pogoni za którą w 1849 roku rozpoczął się wzdłuż tej drogi piekielny "złoty wyścig".

Mijamy wymarłe murszejące osady, zawalone karczmy, rozkopaliska, tablice historyczne upamiętniające, że wówczas, gdzie oto teraz zielsko porasta, sypał się złoty piasek, lała się whisky, rozlegała się muzyka i strzały z pistoletów.

Mijamy kilka domów w pustaci - to Tuttletown, gdzie poszukiwacz złota w najlepszym okresie wydobywał dziennie 8 uncji złota, tzn. 128 dolarów.

Przejeżdżamy Melones - dosłownie to znaczy melony - nazwa stąd, że w tej miejscowości złoto znajdowano w bryłkach przypominających pestki melona. Ludzie tu zarabiali i na złocie, i przy złocie. Stary Robinson, właściciel promu, miał takie szczytowe sześć tygodni, kiedy zarobił 10000 dolarów.

W opuszczonym Carson Hill tablica stojąca samotnie na pustaci obwieszcza, że tu znaleziono największą bryłę złotą w historii Kalifornii: ważyła 214 funtów, została sprzedana za 43534 dolary.

Nareszcie jakaś zasiedlona osada. To Angel's Camp, miejsce, w którym Angel, weteran wojny meksykańskiej, znalazł złoto i które w cztery lata miało 4000 mieszkańców. Angel's Camp ostało się może dlatego, że leży na skrzyżowaniu dróg. I w Angel's Camp przechowuje się folklor miejscowy. I w Angel's Camp, jak nam nabożnie podaje miejscowy aptekarz, jeden poszukiwacz w ciągu trzech dni wydobył złota za 10000 dolarów.

Apteka otrzymuje strumień towarów jak i każda inna w Ameryce. A jednak spostrzegam "Belladonna plaster", który mi aplikowano w dzieciństwie na równi z "wizy-katorią" (gryzącym plastrem gorczycznym). Zresztą w kącie stoją lampy naftowe na sprzedaż. Może wyobraźnia każe mi zobaczyć na ulicy kobiety ze staroświeckimi kokami? To z takimi kokami, w robronach, zasiadały zapewne

439


438


wieczorami w tamtych czasach przy fortepianach, które złotodajni małżonkowie sprowadzili morską okólną drogą żaglowcami.

U wyjazdu z Angel's Camp skusił nas szyld "Muzeum".

Zastaliśmy parę staruszków - byłego szeryfa i jego żonę, całkowicie oddanych pasji kolekcjonerskiej, zwłaszcza minerałom. Już na pół mili przed wjazdem do muzeum droga z obu stron jest ugarnirowana bryłami i kamieniami o przeróżnych kolorach i różnych teksturach.

Pod ścianami na stojakach ułożyli wycinki czy raczej odcinki z pni skamieniałych drzew; wypolerowane, wydają przy uderzeniu pałeczką różnolite wibrujące dźwięki.

- Staruszek rozpromienia się, dowiedziawszy się, że nasza wnuczka ma już dosyć dużą kolekcję minerałów, i ofiarowuje dla niej spory onyksowaty głaz, który odtąd stał się przekleństwem rodzinnym przy wszelkich przeprowadzkach.

-- Powiedzcie jej - mówi - że ten kamień przesyła były szeryf z Angel's Camp, który nigdy nie rozstawał się z tym rewolwerem - wskazuje colta na ścianie - i że to u nas mają miejsce wyścigi żab, o których pisał Mark Twain. Mieszkał tu pięć miesięcy, odnowiliśmy jego kabinę, czy chcecie zobaczyć?

Znam to opowiadanie Marka Twaina, spisane tutaj w. 1865 roku. Niejaki Greeley zapoczątkował tę tradycję, wytrenowawszy wielkie żabsko, które nazywał Mr Daniel Webster, w tak żwawych skokach, że kiedy się krzyknęło "Daniel, mucha!", już mowy nie było, aby mucha umknęła.

Greeley począł chadzać z Mr Websterem na gościnne występy po szlakach.

Pewnego razu jakiś przybysz, który nie słyszał o żabie-

-rekordzistce, wyraził się o niej z pogardą: "Żaba, jak żaba... Gdybym miał tylko żabę, stawiam 40 dolarów, że nie skakałaby gorzej." Obrażony Greeley powiedział ugrzecznionym głosem:

-• Jeśli mister potrzyma koszyczek z moją żabą, mogę mu zaraz przynieść inną.

Kiedy wyszedł, nieznajomy rozdziawił pysk Mr Webste-rowi i wbulił mu do brzucha garść drobnego śrutu.

Greeley wrócił z żabą. Na dane hasło nowa żaba skoczyła rześko, ale Mr Webster siedział na miejscu, patrząc odurniałym wzrokiem.

440


Przybysz, skłoniwszy się z gracją, zgarnął 40 dolarów i jeszcze wychodząc, odwrócił się i powiedział:

- Phi... mówiłem - żaba, jak żaba...

Greeley, zdumiony, oglądał Daniela Webśtera.

- Jakiś cholernie ciężki się zrobiłeś.

Wziął żabę za tylne nogi, pyskiem w dół, i na stół posypały się śruciki.

Greeley ryknął z wściekłością ł wypadł na ulicę. Ale szukaj wiatru w polu.

Odtąd ustalił się cały regulamin żabiego współzawodnictwa. Był to lokalny sport powiatu Calaveras, tak jak gdzie indziej walki kogutów. Zawody doroczne rozszerzały się na inne powiaty.

Na zwiedzenie kabiny Marka Twaina nie mamy czasu, ale pytam o te wyścigi żab.

Tak jest, zawody żabie odbywają się i teraz co rok na jesieni. Z wolna stały się zawodami międzynarodowymi. Jakiś czas Angel's Camp dzierżył rekord światowy długości żabiego skoku. Żaba niejakiego W. S. W. Danielsa skoczyła w trzech skokach na 15 stóp i 10 cali. Ale teraz rekord światowy wymknął się z rąk Angel's Camp - znalazła się cholerna żaba, która w trzech skokach skoczyła 16 stóp i 10 cali (koło pięciu i pół metra, a więc ponad siedem kroków).1

- No, to i my skaczemy żabim rekordowym krokiem - żegnam się - bo jeszcze dużo dziś przed nami.

Przelatujemy San Andreas i o milę położone miejsce, gdzie ongiś był obóz Meksykanów. Z tymi wiecznie były bójki. Pewnego razu Meksykanie zabili niejakiego Muril-la, popularnego mieszkańca AngeTs Camp. Wzburzeni mieszkańcy złożyli się na 1000 dolarów nagrody za głowę Meksykanina.

Ofertę.podjęli rangeis (w danym wypadku przetłumaczmy "zabijaki") i uczciwie wywiązali się z obstalunku, przywo-

1 Tych danych udzielono mi w Angel's Camp. Jednak "Przekrój" z 8 VII 62 podaje, że 34. doroczny konkurs żabich skoków w Angel's Camp z udziałem 1000 okazów z Europy, Afryki i Ameryki przyniósł zwycięstwo żabie Biesepol, która w trzech skokach osiągnęła 3 metry 37 centymetrów. Ponieważ rekord nie mógł się tak obniżyć, więc zapewne albo moje dane, albo "Przekroju" są nieścisłe, czego nie mam możności sprawdzić.

'Ul


żąc w słoju ze spirytusem fajną meksykańską głową z uwodzicielskim wąsikiem i baczkami.

Przeszłość?

No, pewno, że już nie przynosi się głów w słojach ani nie wiesza współobywateli po przydrożnych drzewach. Ale jeśli byt kształtuje świadomość, to przeszłość kształtuje obyczaje. Jeśli przed stu laty Aubrey, przywiązany do siodła, galopował piąć dni przez amerykański kontynent, to w sto lat potem cytowałem amatora, który przestrzeń Los Angeles-Nowy Jork zrobił bez wysiadania z wozu. Jeśli przed stu laty mieszkańcy Angel's Camp wziąli krwawą pomstę nad Meksykanami, to oto co się zdarzyło temuż Angel's Camp po naszym wyjeździe. Coś, co powinno by dobrotliwego eks-szeryfa mineraloga skłonić do ponownego uchwycenia zakurzonego colta.

Oto wycinek z lokalnego pisma "Saratoga News", które mi przysłał Mr Tresidder, jego redaktor.


Ciążą na nich oskarżenia o nadużycia seksualne, narkotyki i rabunki. Otrzymali 300 wyroków za udowodnione zbrodnie i 1023 za przestępstwa.

Stopień deprawacji gangu jest alarmujący. Na przykład, aby być przyjętym do klubu, kandydat musi sprowadzić dziewczynę (zwaną w slangu "owca"), która złoży zobowiązanie oddania się każdemu członkowi gangu, który tego zapragnie.

Główną rozrywkę chuliganom dają rajdy motocyklowe na poszczególne miasta, dokonywane nieraz łącznie z innymi klubami motocyklistów.

Na przykład połączone gangi "Aniołów Piekła", "Myszkujących Szatanów", "Gęsi Galopujących", "Komanczów" i "Kawalerów" naszły liczące 10000 mieszkańców Porteville. W sobotę w południe zatłoczyli plac centralny, poczęli pić po barach i bić przechodniów. Zatrzymywali przejeżdżające wozy, wyciągali i macali (pet and paw) kobiety. Pobili barmana i usiłowali zgwałcić bufetową.

Po takich wyczynach gangi zwykły zajmować jakąś szopę pod miastem dla swoistej giełdy, na której odbywa się wymiana narkotyków, dziewczyn i pokradzionych przedmiotów.


TRZECH ZABITYCH

RANNY OBYWATEL SARATOGI

REZULTATY ZDZICZAŁEGO RAJDU

Cała armia policjantów starała się w sobotę opanować falę chuliganerii trzech i pół tysiąca motocyklistów, która zalała Angel's Camp.

Siedmiogodzinny stan oblężenia i terroru w historycznym mieście prospektorów złota dał w rezultacie trzech zabitych, dwudziestu rannych i trzydziestu pięciu aresztowanych.

Pierwsze oznaki nastąpiły w piątek wieczorem. W południe w sobotę miasto "pękało w szwach" według wyrażenia jednego ze świadków. Zjechały się dwa gangi motocyklistów - "Wampiry" i "Anioły Piekła" - wszyscy w skórzanych kurtkach z nazwami swych klubów na plecach. Zabity Rosę miał na prawym ramieniu wytatuowaną nazwę "Anioły Piekła", na drugim sentencję: "Urodzony dla śmierci."

A oto wiadomość poszerzająca dane o "Aniołach Piekła", jaką w jakiś czas potem wyczytałem w "Time" (26 III 65 r.):

Wreszcie prokurator generalny Kalifornii, T. C. Lynch, zajął się "Aniołami Piekła". Czarę przepełniło porwanie przez nich dwu dziewcząt i gromadne gwałcenie. Lynch ściągnął dane od 104 szeryfów i lokalnych prokuratorów.

Klub "Aniołów Piekła", założony w 1950 roku, ma siedzibę w Fontana, o 50 mil na wschód od Los Angeles, i liczy 450 członków.


Mamy powód do spieszenia, bo musimy zboczyć z drogi Diabelskiego Kuligu ku tzw. "Moanłng Cave" ("Jęczącej Jaskini").

Na razie słyszę jęki, ale Królicze:

- Znowu trzeba bądzie gdzieś złazić, znowu coś będzie na głowę kapało.

Królik okazał się prorokiem. Jeszcze nigdyśmy się tak nie nałazili. Ale warto było. Tyłem tych grot widział po świecie, ale takie coś?...

Okolica robi się dzika, jałowe wzgórza, niebo miedziane, bo ma się już ku wieczorowi.

Pędząc jakimś kanionem w górę drogą poskręcaną jak grzechotnik, pnącą się w miedziane niebo, dojeżdżamy do drewnianego ogrodzenia, za ogrodzeniem widzimy budkę, w budce utlenione dziewczę w spodniach, na pewno diabli-ca dająca przepustki do piekła.

Diablica wpuszcza nas do windy samych, lecimy windą w ciemności sami. Zatrzymuje się, otwiera - jesteśmy na skalistym wystąpię ogrodzonym barierką.

Wkoło nas otwiera się panorama diabelska: w niepewnym świetle majaczeją jakieś czterometrowej długości uszy słoniowe wyrobione ze skały, jakieś skrzydła anielskie sześciometrowej długości, jakieś kształty przypominające dziwaczne ptaki, lwią głowę, wodospady zastygłe.

Cienie w olbrzymiej hali, komorze skalnej, idą w nie-


442

443


skończoność, przełamują się, przepaścieją, tu majaczy się nam sfinks, ówdzie posąg Buddy.

To stalagmity wytworzone cierpliwą pracą tysiącleci. Wielkie stalagmity - tych rozmiarów nie widziałem ani w Postojnej, ani na Majorce, ani w pustyni na południe od Bagdadu - wysokie na 10 metrów.

Rozglądam się i widzę krętą sztolnię, idącą w dół. Jest to wmontowany pionowo szyb - rura z siatki stalowej, w której kręcą się stalowe schody.

Poczęliśmy się i my wkręcać w dół. Nikt tych schodów nie planował na miarę Fidiasza i chwilami zdawało się, że już ani w te, ani wewte. Królik popiskiwał z tyłu, jemu było jeszcze gorzej to znieść, bo zataiłem, żem wyczytał w prospekcie, że schodów będzie sto czterdzieści. Wyleźli-śmy wreszcie z ostatniego skrętu, nieco zamroczeni, ciężko dyszący.

Że też chce się staremu państwu odwalać takie coś, zamiast siedzieć w domu i ciągnąć pasjansa.

Przed nami było jeziorko wody i bliskie, całkiem bliskie jakieś załomki skał.

I napis, i strzałki wskazujące na kości ludzkie, na trzysta ludzkich szkieletów, których tu się doliczono, szkieletów wrosłych w stalagmity. Ponadto szkieleciki ssaków, ptaków nawet, wciągniętych niepojętą siłą w to podziemne państwo.

Byliśmy wszak na głębokości ponad stu metrów. Skąd się znalazły tu szkielety ludzkie? Przypadek?... Morderstwa?... Wyroki skazujące?...

Zagadka nie jest dotychczas rozszyfrowana. Jedno jest pewne: upływ czasu.

Ekipa uczonych skonstatowała, że narastanie stalagmitów wymaga dwudziestu dziewięciu lat dla narośnięcia milimetra. Otóż szkielety ludzkie, teraz częściowo odkryte, są "porośnięte" skałą na wysokość półtorej stopy.

A więc dramat sprzed dwunastu tysięcy lat - kiedy nie było na świecie ani piramid, ani w ogóle niczego, co dotąd trwa.

Pomiary antropologów stwierdziły, że szkielety nie należały do rasy czerwonej. Poszukiwania idą głębiej, już pono są na sto czterdziestym metrze.


Przyjemnie jest znaleźć się znowu na powierzchni i szybko pomykać z powrotem na szlak Diabelskiego Kuligu.

Cóż to za groza - te głowy w spirytusie, strzały, wieszania po przydrożnych drzewach! Takie sobie niteczki ciągnące się ze Styksów ponurych płynących w otchłaniach wieków.

Następne miasto-widmo, Jackson, przejeżdżamy w ukośnych promieniach słońca, które czepia się kutych ornamentów na balkonach opustoszałych domów przerżniętych wąskimi uliczkami. Cerkiewka opuszczona świadczy, że tu kiedyś mieszkali Rosjanie, którzy przesiąkali na wielorybni-kach aż z Alaski.

Wreszcie przejeżdżamy to, co było kiedyś kipiącym życiem - Drytown. Znaczy to dosłownie: "Suche Miasto". Tablica pamiątkowa, która zastępuje mieszkańców, informuje, że Dryfown was not dry as name implied (Drytown nie był tak "suchym", jak by wskazywała jego nazwa). Było w nim dwadzieścia osiem szynków.

Kiedy już zapada ciemność, wjeżdżamy do Placerville, sławnego Placerville, z którego począł się przed wiekiem pochód poszukiwaczy złota wzdłuż "Mother Lode", której profilem ciągnął się szlak zwany "drogą czterdziestodzie-wiątników", który przejechaliśmy w odwrotnym kierunku.

Tu był początek Diabelskiego Kuligu. Tu, pod Placerville, znalazł złoto majster Marshall pracujący dla milionera Sut-tera.

To tu dobiegał szlak Nr 50, przecinający kontynent amerykański. To tu zatrzymywało się na noc po 4000 koni w jednym tylko największym zajeździe.

Kiedy znużony zaprzęg sześciu mułów kończył swą drogę 3600 kilometrów od ostatniej stacji kolejowej w Missouri, ludzie z rozkoszą słyszeli pianie kogutów.

Placervłlle pierwotnie nazywało się Dry Diggings (Suche Rozkopki). Nagle wezbrało w ludność, nim ukonstytuowały się jakiekolwiek władze. Pomiędzy 1848 i 1854 rokiem kroniki miasteczka naliczają cztery tysiące zabitych.

Wreszcie sama społeczność poszukiwaczy poczęła stanowić prawa. Na razie obcinano uszy, wypalano piętna, ale wreszcie poczęto wieszać. Po raz pierwszy to się zdarzyło, kiedy bandyci włamali się do właścicieli szulerni. Ujęci, najprzód otrzymali po 35 batów, ale następnie sąd sąsiedzki zadecydował, że pewniej będzie ich powiesić. Podwiezio-


444

445


no trzech ujętych bandytów pod drzewo z trzema stryczkami, potem wóz ruszył, a oni zadyndali.

Odtąd poczęto wieszać bardzo ochoczo. Dotąd tabliczki na drzewach wskazują gałęzie, na które zalecało się zarzucać stryczek. Miasto zaś na długie lata przybrało oficjalnie uznaną i w aktach używaną nazwę Hangmantown ("Miasto, które wiesza").

Kler protestancki, anglosaskim zwyczajem bardzo przestrzegający niedzielnego wypoczynku, na próżno walczył z cotygodniową orgią, która poczynała się w sobotę wieczorem i trwała przez całą niedzielę. Wówczas zjeżdżali poszukiwacze z gór z woreczkami wymytego piasku, wszystkie szynki, domy gry i burdele pracowały całą parą, stoły do gry ustawiano na ulicach brukowanych jedynie starymi butami, koszulami, pudełkami po sardynkach, butelkami, pogniecionymi kociołkami, garnczkami, połamanymi łopatami i obgryzionymi kośćmi.

Nieliczne kobiety, poza prostytutkami, mogły pojawiać się tylko w silnej męskiej obstawie. Tłum ryczał za nimi urągliwie:

They arę dreadfule sny ot Foity-NineiSj Turn their noses up at minersl

Boją się czterdziestodziewiątników, Odwracają nosy od górników!

To w tej atmosferze, gdzie kobiecość oscylowała między damą, której kult w głębi duszy nosił każdy z tych dziko-ludów, a prostytutką, z którą nie trzeba było się liczyć, wyrosła swoista tradycja stosunku do kobiety, która z jednej strony ma specjalne prawa, przed którą obnażają się wszystkie głowy, kiedy wejdzie do windy, a bezceremonialnym stosunkiem pozwalającym klepać po pośladkach koleżanki na uniwersytecie i tolerować strip-tease.

-Ten swoisty kult kobiety zachował się w aktach.

Pięknej kobiecie negowano prawa wyjścia powtórnie za mąż, bo minęły dopiero trzy miesiące od wyjazdu jej męża, o którym nie nadchodziły wieści. Wobec czego sprawę przedstawiono do rozstrzygnięcia Visiting Calitornia Ma-yor, coś jakby sędziemu objazdowemu.

Powtórzył się sąd nad Fryne w kalifornijskim wydaniu. Olśniony Visiting Mayoi kazał w aktach zapisać: "Mąż, kto-


ry tak piękną kobietę mógł opuścić na całe trzy miesiące, musiał umrzeć, a jeśli nie umarł, to bez wątpienia jest wariatem. Wobec czego ma ona prawo wstąpić w ponowne związki małżeńskie."

Nieprędko upraworządnił się Dziki Zachód. Dopiero w 1857 roku, w dziewięć lat po odkryciu złota, ówczesne "Miasto Wisielców" zostaje siedzibą władz powiatu El Dorado, dopiero w 1858 poczyna tu dochodzić regularna poczta.

Hangmantown jeszcze się nie poddaje tym nowinkom, jeszcze bujne życie przelewa się przez brzegi.

Kiedy w 1859 został zapowiedziany przyjazd słynnego dziennikarza, Horace Greeleya (kandydującego niebawem na prezydenta Stanów Zjednoczonych), towarzystwo tej kalifornijskiej Siczy gotuje się z entuzjazmem na jego przyjęcie.

Horace Greeley jechał trzy tygodnie zmiennymi końmi od ostatniej wówczas stacji budowanej z wolna na zachód linii kolejowej. Po drodze był obalony przez stado bawołów, tonął przy przeprawie przez Laramie River, w Sweetwater River zatonął kufer z jego rękopisami, w Genoa, na podnóżu Sierra Nevada, czekały go ostatnie zmienne konie. Zwariowany woźnica Hank Monk ze swym słynnym zaprzęgiem miał polecenie dostawić dziennikarza na godzinę szóstą minut trzydzieści.

Horace, waląc głową o budę, wysunął się ku Hankowi:

- Nic się nie stanie, jeśli przyjedziemy na siódmą...

- Mam rozkaz przyjechać na pół do siódmej.

Po dalszych dwu godzinach tak entuzjastycznie dowo" żony gość oświadczył stanowczo, że rezygnuje z dzisiejszego wieczornego przyjęcia.

- Mam rozkaz - zwariowany Monk strzelił celnie batem między uszy prawego lejcowego w czwórce.

Istotnie, o pół do siódmej punktualnie zewłok honorowego gościa był wyłuskany spod płóciennej budy i przy dźwiękach orkiestry, z pochodniami, zaniesiony triumfalnie na oczekujący bankiet.

Ale na kalifornijską Sicz przychodzi cios po ciosie. Hangmantown otrzymuje przyzwoitszą nazwę Placerville (pla-cer - osad piaskowy zawierający okruchy cennych mine-


446

447


raiów). A w 1867 roku przychodzi ostateczny cios - doszła kolej. Równocześnie wyczerpało sią odkrywkowe złoto, kopalnie, zorganizowane przez wielki kapitał, poszły na tysiące metrów w głąb ziemi, wydobywając wielkim kosztem z ton surowca szczypty złota, wolni kozacy kalifornijscy stali się regularnym wojskiem robotniczym, zamienili sią w górników.

Kiedy po przespaniu się w normalnym hotelu jechałem przez normalnie nudne ulice powiatowego miasta, smętnie myślałem, że romantyzm już został tylko w emocjonalnej nazwie powiatu - El Dorado.

Zatrzymawszy się w Coloma odległej o 15 km, gdzie Mar-shall odkrył pierwszą grudkę złota, piłem kawę w kawiarni pod jego pomnikiem i kawa zdawała się mieć gorzki smak przemijających rzeczy.

Marshall na postumencie wskazuje wyciągniętą ręką w kierunku miejsca, gdzie budował tartak i znalazł złoto. Ale idąc za jego gestem wzrokiem, widzi się u wyjścia z parku placyk, na którym wieszano prawem Lyncha.

A sam Marshall? Widziałem w Sonorze resztki parku, którego był dozorcą. Sonora zmieniła się w miasto-widmo, park był nikomu niepotrzebny, sprawca Diabelskiego Kuligu umarł w 1895 w San Francisco w zupełnej nędzy, zbierano na jego rzecz składki.

A jego pryncypał, multimilioner Sutter? Spieniony zalew trawionych gorączką ludzi zniszczył jego farmy, jego fabryki porzucone przez robotników upadły, ale pozostały rozległe grunta. Na jego ziemi rosło Sacramento, obecna stolica Kalifornii, na jego gruntach rosło... San Francisco.

Sutter wszczął akcję sądową, uzyskał wyrok 15 marca 1855 roku. Wiadomość o tym mogła się równać chyba tylko z trzęsieniem ziemi, któremu w tym stuleciu uległo San Francisco.

To tak? To sądowi mądrale chcą ich wyrzucić z ich domów? Jeśli tak, to ich nauczymy rozumu!... Wzburzony tłum, przy zapalonych pochodniach, wymachując winchesterami, coltami i kilofami, podpłynął pod gmach sądu, spalił go wraz ze wszystkimi dokumentami, wymachując siekierami szalał po mieście, szukając sędziów, którzy ferowali wyrok, chcąc ich powiesić. Dopadli koni, mknęli jak


demony zemsty do siedziby wiejskiej Suttera, dynamitem powysadzali budynki, siekierami pościnali drzewa, postrzelali inwentarz, zniszczyli nieocenione zbiory folkloru indyjskiego, pozrywali mosty, groble, śluzy.

Wendeta rozpętała się nad rodziną Suttera, tropiąc ją po zakątkach Kalifornii. Zabili jednego z jego synów, drugi, by ujść rąk oprawców, popełnił samobójstwo, trzeciego do-padnięto, kiedy, przebrany, już przemykał się schodnią okrętu mającego odpłynąć do Europy. Strącono go ze schodni, dopilnowano, by utonął. Córkę jego zgwałciło kolejno czterech mężczyzn, dostała pomieszania zmysłów.

Sam Sutter, któremu udało się umknąć na drugi koniec kontynentu, do Waszyngtonu, kołatał na próżno przez dwadzieścia lat do bram Capitolu, do prezydenta, do bram Kongresu, do posłów, domagając się sprawiedliwości. Każdy już znał w stolicy tego półprzytomnego łachmaniarza - pośmiewisko uliczników. Zmarł w 1880 roku.

Tak zakończyła historia "Diabelski Kulig", którego tropami przejechałem obecnie po "Drodze Czterdziestodziewią-tników", uporządkowanej, dopatrywanej przez władze "Ro-ad Nr 49".

Zdawałoby się - wytchło.

Kiedym był przed czterema laty w Kalifornii, o wybór na stanowisko gubernatora ubiegał się, przeciw zasłużonemu, szanowanemu republikaninowi, senatorowi Knightowi Knowlandowi, demokrata Brown, syn właściciela nielegalnej szulernł, zięć policjanta, który aresztował jego ojca.

Kiedy teraz przyjechałem, pytałem, kto jest gubernatorem Kalifornii (pobory - 40 000 dolarów rocznie). Czyżby Brown zwyciężył?

- Surę, że zwyciężył. Bardzo morowo administruje.

Życie wielkich gromad ludzkich jest jak rzeka: potężny prąd ozonuje brudy, które w niego wpadają.

"Diabelski Kulig" wpadł w życie Ameryki, niosąc różne wartości. Co się miało rozłożyć, rozłożyło się.

A nabój energii został.

Kiedy wyjeżdżamy z Placerville, droga Nr 50 jest spowita we mgłę, auta jadą z latarniami. Żeby przebić się nad jezioro Tahoe, należy z poziomu 700 metrów wdrapać sią na poziom 2500 metrów.

W niebie widocznie jakieś biuro turystyczne dba o klientów, bo stopniuje efekty. Słońce poczyna się przebijać de-


449

448


likatnie, najpierw ukazując we mgle prześwity na jakieś zieloności, potem stopniowo zdejmując welony, aż okazuje się, że jedziemy lesistą drogą wzdłuż górskiej rzeczki. Małe lodowce zwisają na granitowych szczytach, gdzie indziej surowe granity błyskają ku nam małymi oknami jezior, zasnutych lodem nawet przez czas lata. Pod nami rozciągają się łąki o tak intensywnej, że, powiedziałbyś, fałszowanej zieleni. Pogodę ich tchnących świeżością stoków przerywają surowe akcenty olbrzymich narzutowych głazów.

Fotografuję, wdrapawszy się na najwyższy punkt "Echo Sumit" (2500 m), dolinę pod nami, po czym rozpoczynamy zjazd do jeziora, przez środek którego ciągnie się granica między Kalifornią i Nevadą.

Jezioro Tahoe, o wodzie przedziwnie błękitnej, jest tak umieszczone w górach na wysokości 2100 m w otoczeniu potężnych szczytów, że jego powierzchnia 520 km2, jeśli ją oglądać z aeroplanu, sprawia wrażenie błękitnego oka, szafiru wprawionego w szmaragd potężnych szpilkowych lasów. Jest tak zadrzewione, że z rzadka tylko widzimy wszyte nad brzegami domki.

Jedziemy brzegiem zachodnim, kalifornijskim.

Droga jakiś czas idzie górą - pod nami widzimy Lakę Tahoe - ultramarynę nalaną w michę gór. Gdzieniegdzie skalista wysepka powiewa czubami dwóch, trzech drzew. Obłok zszedł z gór, które odbijają się w wodzie, i wisi nad lapis lazuli wody, szmaragdem drzew, bielą nielicznych żagli i opalizującymi w słońcu pianami, którymi wiatr bije o głazy. Jednym słowem - komplet dekoracji w zupełnym porządku.

Latem daje to zwykle akwarelowe szarmy, dla których brzegi są zabudowane nieskończoną ilością moteli, campów, domów wypoczynkowych i ekskluzywnych hoteli z własnymi plażami. "Powietrze Lakę Tahoe - pisał Mark Twain - jest tym, którym oddychają anioły."

Ale Lakę Tahoe ma coś dla koneserów, kiedy tłum wczasowiczów odpływa. Wówczas, jak głosi przewodnik, już w końcu września, jezioro przestaje obsługiwać turystów, poddaje się własnym fantazjom. Noce są mroźne, a dni upalne. Jak zapewnia przewodnik, we wrześniu w ciągu jednej doby temperatura potrafi się wahać między plus 35 stopniami a minus 10 stopniami Celsjusza. Kto chce, niech wierzy. W każdym razie ludzie na miejscu stwierdzali, że wozy na

450


noc niebezpiecznie jest zostawiać z wodą w chłodnicy; ma się rześki sen pod wełnianymi kocami; a w dzień ma się pięć godzin takiego słońca, że ludzie biorą kąpiele słoneczne. Deszcz nagle zamienia się w śnieg i mrugające szafirowym oczkiem jezioro, kiedy nadlatuje wiatr, staje się małym oceanem o grzywiastych złych falach; drzewa przeistaczają się w tabun wiedźm.

Dwie godziny tego Grand Guignolu i słońce przychodzi, jezioro mówi: "Tfu, tfu - to nie liczy się, co wyprawiałem" i naokoło rozpościera sią "Indian Summei" - babie lato.

Okrążyliśmy jezioro, na jego północnym krańcu, na samej granicy Nevady, zatrzymujemy się w motelu "King Beach". Motel jest wcale nie królewski - rozlany po plaży, jak jajecznica płaski, drewniany budynek, ale plaża, rozległa, piaszczysta, jest istotnie królewska.

Zalokowujemy się w drewnianej kabince najbliżej skraju wody i brnąc w ciemności w piaskach, idziemy na kolację do motelu. Królik nagle mnie chwyta za rękaw - ktoś ogromny stoi przed nią; rzucam snop światła z latarki i widzę totem indiański - bal różnokolorowy z czterema twarzami, z ornamentami fantastycznych ptaków i potworów.

Sala restauracyjna jest duża, nie ma chromowych, niklowych, kryształowych elegancji przeciętnej restauracji amerykańskiej. Stoły są ciemne, ławy, zydle i przez środek sali drewniana bariera.

- Po cóż ta bariera?

- Wzdłuż niej przechodzi granica między Kalifornią a Nevadą.

- No to co?

- W Nevadzie można uprawiać gry hazardowe - mówi kelner, wskazując na stojące po tamtej stronie rzędami wzdłuż ścian maszyny do gry.

Ponieważ ludzie swobodnie cyrkulują ze stanu do stanu, więc i bariera ma tylko znaczenie symboliczne. Zostawiwszy żonę w Kalifornii, idę do Nevady, wrzucam kwodra w pierwszą z brzegu maszynę, naciskam dźwig i... wysypuje się dziesięć kwodrów. Tak poczynają zawodowi szulerzy z frajerami - naprzód dają im wygrać.

Zaniepokojony Królik już woła, że podana kolacja ostygnie.

451


Wcale jeszcze nie podali, zły jestem.

- Nagrasz się jeszcze w Reno, w stolicy szulerów.

- I najłatwiejszych w Ameryce rozwodów - mówią z pogróżką w głosie.

Kelner przynosi jedzenie. Pytam go, czy to prawda, co mówi przewodnik o skokach temperatury.

Z kelnerami w Ameryce warto gadać: co rusz to dorabiający student, co rusz to mądrzejszy od gości, których obsługuje.

Chłopak ma czas, jest późno, poza sezonem, pusto.

- Nie wiem, czy taka różnica w jednym dniu możliwa, ale niczego tu z pogodą przewidzieć nie można. Jakiś czas udało mi się dostać na statystę do filmu o poszukiwaczach złota na Alasce, który tu nakręcał Jesse Lasky. Nad Tahoe są olbrzymie opady śnieżne, można kręcić Alaskę. Lasky zbudował tu obóz poszukiwaczy złota na Jukonie, przywiózł aktorów, nawerbował statystów, przerobił próby w kostiumach, wszystko było gotowe, czekaliśmy tylko na śnieg.

Ale śnieg nie przychodził. Przychodziły tylko co sobota czeki, którymi wypłacano nam gażę. Bractwo leżało na plażach, jeździło żaglówkami, piknikowało, romansowało i nie miało nic do roboty. Nasze gwiazdki wspinały się po "słoniu", którego robiliśmy, do głowy totema i całowały go w usta, prosząc o oddalenie śniegów.

Skutkowało. Miesiąc minął na tej rozpuście. Zdesperowana kompania zdecydowała się na sztuczny sztafaż - przysłała wagon soli (teraz śnieg się imituje bielonymi płatkami cornflake - suszonej kukurydzy, ale wówczas jeszcze tego sposobu nie znano).

Popłakując, patrzyliśmy, jak robotnicy rozsypują sól, jak uwłeszają u okapów sztuczne sople. Nazajutrz od wczesnego rana zapowiedziano kręcenie.

Tymczasem w nocy spadł gęsty śnieg. Kiedyśmy rano wyjrzeli, dookoła błyszczała biała pierzyna. Tylko dachy obozu na Jukonie, pokryte solą, tylko ziemia, na której stało to północne osiedle, była brudną, burą, mokrą plamą w zimowym krajobrazie: sól roztopiła śnieg. Aktorki poleciały z wdzięcznością ucałować totema ze specjalną ceremonią: równocześnie każdą z jego twarzy ucałowała blondynka, brunetka, ruda i szatynka. Każda na innym "słoniu".


Znad Lakę Tahoe mamy pojechać w miejsce tragiczne - tam gdzie w 1846 roku straszne dzieje przechodziła karawana przesiedleńców. Pisałem już o jednej, która wyginęła z pragnienia. Dziś będę pisał o takiej, którą zniszczył śnieg i mróz.

Kiedy rozpatruję mapę przed wyjazdem, uderzają mnie nazwy: Przełęcz Donnera na wysokości 8000 stóp, Szczyt Donnera, Jezioro Donnera, Strumień Donnera.

Jakież to wydarzenia oplotły się dookoła tego nazwiska? George Donner był szefem tragicznej w historii Ameryki wyprawy na Zachód.

Rozpoczął ją w piękny wiosenny dzień kwietniowy 1846 roku, zapakowawszy w dwa kryte wozy swoją żonę Tamsen, dzielną młodą kobietkę, nauczycielkę z zawodu, i czworo drobiazgu.

Jechali na bajeczny Zachód, o którym opowiadano cuda. Ich karawana liczyła osiemdziesiąt siedem osób - mężczyzn, kobiet i dzieci.

Wozy zaprzężone w woły posuwały się wolno. Po miesiącu dopiero osiągnięto rzekę Missouri, granicę ówczesnych osiedli. Po paru dniach wypoczynku ruszono w nieznane. Wozy ich, ciągnione w trzy jarzma wołów, były to nad wyraz ciężkie wehikuły, kryte długimi płóciennymi budami na obręczach, wyładowane w tyle wozu zamczystymi kuframi, narzędziami gospodarskimi, skopkami, nawet stągwiami do bicia masła. Ale mleko, które dawały uwiązane do wozów krowy, samo zbijało się w masło dzięki .ruchom wozu.

Kiedy rzeki zabiegały im drogę, mężczyźni klecili potężne tratwy, woły przepławiano po czym tratwę z kolejnym wozem przeciągano przez rzekę sznurami. Posuwano się przeciętnie dwadzieścia kilka kilometrów w ciągu dnia, o ile nie zdarzyła się jaka przeszkoda. Roztasowywano się na nocleg z zachodem słońca, kobiety warzyły w kotłach strawę, młodzież tańczyła przy dźwiękach harmonii w blaskach ognisk.

Upały hamowały tempo. U każdego wozu był uwiązany z tyłu ceber z dziegciem, którym smarowano drewniane osie. Dziegieć na skutek upału wyciekał jak roztopione masło, osie mogły zapalić się od tarcia, należało wóz raz po raz zatrzymywać i smarować. Tak przebyli w jedenaście tygodni dopiero trzecią część


453

452


drogi, która miała doprowadzić do Fortu Sutter, pierwszego osiedla w Kalifornii, już za przełęczą Sierra Nevada. Byli spóźnieni. Zasępiony Donner obliczał, że jeśli będą się wlekli tym tempem, to dalsza droga zabierze im dwadzieścia dwa tygodnie czasu zamiast piętnastu. Te siedem dodatkowych tygodni sprowadzi lutą zimę w górach, zaspy na przełęczach. Bał się tego. Zwłaszcza że przedtem należało jeszcze przebyć pierwszy pas gór - tzw. Góry Skaliste.

Niebawem teren począł się wznosić. Ostry szmergiel ranił racice wołów. Trzeba było wykopywać dół, walić w niego na wznak związanego wołu i obkuwać każdego po kolei. Tempo spadło. Żeby choć nieco ulżyć wołom, mężczyźni szli piechotą.

Była już druga połowa czerwca, kiedy stanęli w miejscu, z którego rozchodziły się dwie drogi. Karawany zwykle szły drogą na północ. Droga południowa była krótsza o 400 km, ale wiodła przez tę wysoką przełęcz w górach Sierra Nevada, która teraz nazywa się Przełęczą Donnera. Donner ważył sobie: czterysta kilometrów - to skrócenie czasu podróży o siedemnaście dni. To o siedemnaście dni wygrany wyścig z nadejściem śniegu.

Skierowali się tą ryzykowniejszą drogą, która wiodła coraz wyżej. Po dwu tygodniach, zbudziwszy się skonstatowali, że woda w wiadrach pokryła się cienką skorupką lodu. A był to wszak początek sierpnia. Złe przeczucie ścisnęło im serca. Po paru tygodniach poczęli zjeżdżać na tamtą stronę Gór Skalistych. Klimat się ocieplił, ale był koniec sierpnia. Co ich czeka na kolejnym łańcuchu gór Sierra Nevada?

Jechali teraz przez słoną pustynię. Woły słabły. Dziesiątego września Donner wysyła dwóch jeźdźców na najlepszych koniach do Fortu Sutter po tamtej stronie gór, odległego o 80 km. Niech zorganizują wyprawę, ciągnącą z tamtej strony z pomocą.

Jeźdźcy pomknęli, a wyprawa wlokła się w kierunku fatalnych gór coraz wolniej. Teren począł się piętrzyć w pagóry, raz po raz należało wyprzęgać woły jednego wozu, by dołączać do drugiego. Przeciąganie wozów podwójnym zestawem redukowało posuwanie się do ośmiu kilometrów dziennie. Żywność kończyła się. Na próżno przerażone kobiety stukały w dna beczek, wytrząsając resztki mąki.

454


Czas się wlókł, teren się wspinał, straszliwa przełęcz zbliżała się jak nieuchronne przeznaczenie. Był 3 listopad, gdy werżnęli się 16 km w najgłębsze góry. Kiedy, zatrzymawszy się na nocleg, mężczyźni poczęli rąbać drwa, począł padać śnieg. Padał całą noc, na rano leżał na dwie stopy grubo. Nie sposób było rozpalić ognia, bo śnieg wciąż dalej padał. Wyczerpane dzieci drżały z zimna. Próbowali ruszyć, kiedy w wozie Donnera pękła oś. Usiłując wyrobić nową ze ściętego pniaka, zaciął się głęboko w nogę. Dwa jego wozy już nie ruszyły. Karawana utknęła o siedem kilometrów w przód. Utknęła na amen. Nieustanny śnieg padał przez osiem dni. Zapasy się skończyły.

A przecież w tym pierwszym dniu, kiedy zaczął padać śnieg, dwaj wysłani ludzie byli już w Forcie Sutter. Między nimi a tyin fortem była co prawda groźna przełęcz, ale nie było niepodobieństwem, zorganizowawszy ratowniczą wyprawę, nadążyć z pomocą.

Mieszkańcy fortu byli jednak przerażeni: właśnie wybuchła wojna z Meksykiem, a oni nie mieli żadnej obrony wojskowej i każdy mężczyzna był na wagę złota. Dwa tygodnie zeszło, zanim zrozpaczeni wysłańcy wybłagali zmontowanie wyprawy złożonej z dwudziestu sześciu objuczonych mułów. Ale w mroźnej zadymce załamali się przed wejściem w gardziel. Tu zwierzęta nie mogły przejść, należało dostarczyć pomoc przez pieszych tragarzy, a tych nie było.

Wysłańcy, zżerani niepokojem o los zagrzęzłej karawany, poczęli błagać o pomoc po osiedlach dalszych, aż wreszcie dwaj doświadczeni przewodnicy zorganizowali wyprawę, która ruszyła siódmego lutego, tzn. w dwa miesiące po uwięzieniu wyprawy. Ludzi jeszcze zastali przy życiu, bo żywili się mięsem wołów. Zabrali, ile mogli - siedemnaścio-ro dzieci, cztery kobiety i trzech mężczyzn. Nie mieli czasu dotrzeć do odległych o siedem kilometrów wozów rodziny rannego Donnera.

Po resztę ludzi po trasie przetartej przez przewodników przybyła pierwszego marca trzecia wyprawa ratownicza. Tym razem dotarli do wozów Donnerów. Ich czworo dzieci nie mogło się ruszać. Nakarmili je gorącą kaszą, zabrali, ale Donnerowa nie chciała opuścić gorączkującego męża.

Wyprawa błądziła po tym, co było kiedyś obozowiskiem.

455


Wszystko było przysypane śniegiem, spod którego sterczały rury prowizorycznych schronów. Kiedy pociągnęli za sterczącą ze śniegu rękę trupa, odkryli zwłoki wypatro* szone, z których wy-jęto serce i wątrobę. Pobledli. Spojrzeli na siebie. Siady prowadziły do zasypanego szałasu. Znaleźli w nim wynędzniałą wdowę wypatroszonego mężczyzny i dzieci, które pożerały jego ciało. Kobieta rozpłakała się: "One nie wiedzą, co jedzą, ja tego nie tknęłam. Ale czy miałam dać im umrzeć z głodu?"

Zabrali i tę rodzinę. Za nimi zostały trupy i Donnerowa przy gorączkującym mężu.

Czwarta wyprawa była już tylko przedsięwzięciem finansowym, bo trudno było liczyć, że Donnerowie wyżyli. Jej organizator, niejaki Falcon, miał obiecaną połowę znalezionych pieniędzy i wszystkiego, co się uzyska ze spieniężenia uratowanych rzeczy.

Istotnie, Donnerowie nie żyli. Ale jakież było zdumienie Falcona, kiedy skonstatował, że ich ciała są wypatroszone, czaszki przepiłowane i mózg wyjęty.

Rozglądając się po okolicy, zobaczył wątły dymek sączący się z szałasu nad jeziorem, przysypanego śniegiem. W szałasie znalazł niejakiego Kesberga, osobistość ponurą, patrzącą wilkiem, której wszyscy unikali.

Zastali go zajadającego kawał mięsa i nie mieli wątpli

wości. W kociołku znaleźli krew. Spojrzeli z przerażeniem

po sobie: krew można było wytoczyć tylko z żywego or

ganizmu. ' . .

Gdy go wyprowadzono, ktoś odkrył w śniegu zamarzniętą i dobrze zakonserwowaną nogę wołową. Ale Kesberg tłumaczył, że to wiele gorzej smakuje.

Kiedy doprowadzono go do osiedli, tłumaczył się, że okoliczności zmusiły go do ludożerstwa, ale nigdy nikogo nie zabił. Został zwolniony z braku dowodów, ale sąsiedzi nie mieli złudzeń. Żył w powszechnej pogardzie, w odosobnieniu, długo, bardzo długo. Zmarł dopiero w 1895 roku.

Z osiemdziesięciu siedmiu ludzi karawany Donnera zginęło w okropnym przejściu czterdziestu.

Miejsce, w którym rozegrała się tragedia, ma być miejscem szczęśliwości i wypoczynku. Wzdłuż jeziora, tam gdzie nikły dymek zdradził pijącego krew ludzką Kesber-


ga, wyciągnął się teren piknikowy, zabudowany stołami, ławami, miejscami pod przyczepy.

Starszy pan przymajdrowuje do swojej przyczepy butlę z gazem.

- Dzień dobry - mówię - trudno sobie wyobrazić, że tu, gdzie teraz pan ma grood time, kiedyś ginęli ludzie z rozpaczą w sercu.

Podniósł głowę, rad pogawędzić:

- Skąd pan przybywa?

- Teraz z Nowego Jorku, a w ogóle - z Warszawy.

- To ja trochę bliżej - śmieje się - z San Francisco. Nie zawsze tu tak uśmiechnięto! Zimą - straszne śniegi, nie dziw, że partię Donnera zasypało. Widzi pan ten trzypiętrowy hotel? Niech pan tam zajdzie, zobaczy fotografię, jdJt dwa lata temu zasypało go... po-dach. Zobaczy pan fotografię dziewczynki na nartach śniegowych, stojącej na jednej powierzchni z transformatorem - cały słup jest zasypany.

Wyrażam podziw, więc pochlebiony pan rozgadał się:

- A czy pan wie, że tu cały pociąg zasypało? Czy pan może sobie wyobrazić, że cały pociąg może być zasypany? Wydąłem się:

- Nie tylko mogę sobie wyobrazić, ale sam byłem zasypany przez osiemnaście godzin w północnym Ouebec.

- Przez osiemnaście godzin? - śmieje się z zadowoleniem. - Ale było wam ciepło i dostawaliście na koszt kolei posiłki trzy razy dziennie w Wagonie restauracyjnym, rżnęliście w karty i siedzieli w barze przy ko-ktejlach?

- No, baru z koktejlami tam na tych zapuszczonych północnych drogach nie upatrzysz - bronię swojej cząstki bohaterstwa.

- Ale w restauracyjnym wagonie obżeraliście się za darmo - przygważdża starszy pan - a moja ciotka!,.. - Poczekajcie! - wlatuje do przyczepy.

- Oho - mówię do żony - na gadułę trafiłem - oby co ciekawego.

- Tylko ty taki okropny, jak tylko ci nudno, to wstajesz i w pół zdania odchodzisz.

- Ale zawsze z przyzwoitym pretekstem.

- Nie wiem, czy obwieszczanie uroczyste o nagłej niedyspozycji jest najwykwintniejszym z pretekstów.


457

456


Stary wyniósł składane krzesełka i zaczął opowiadać.

W 1904 przywieziono go z Tyrolu, przepracował życie w Ameryce, jest na emeryturze, ale tyrolska doludność w nim nie wytchła.

- To był styczeń 1952 roku. 15 stycznia było nasze srebrne wesele, włąc siostrze żony, zamieszkującej w Nowym Jorku, zafundowaliśmy luksusowy przejazd superpociągiem "Santa Fe".

- Jechałem tym pociągiem.

- No, to pan wie. Każdy pasażer ma swój przedział, wagony aluminiowe, wagon obserwacyjny ze szklanym dachem, czytelnia, bar, kąpiele. Ciotka Truda, tak ją nazywają nasze dzieci, miała przyjechać 13 stycznia. Czekaliśmy całą familią na dworcu. Rzecz niesłychana - "Santa Fe" miał opóźnienie.

Czekaliśmy kilka godzin, wreszcie nam powiedziano:

- Folks, ludzie, wracajcie lepiej do domu. Pociąg zatrzymały śniegi na Donner Pass, ale już posłano pług, żeby ich odkopał.

Żona moja poczęła sią niepokoić, wiać jej mówią:

- Nad ranem już pociąg tu będzie, to jest 180 mil stąd.

- A gdyby pług nie doszedł?

- Nonsens. Ale i wówczas nie ma nic groźnego - pokazali nam mapę - przecie o ćwierć mili od toru idzie droga Nr 40.

- No to właśnie ta - wskazałem drogę, z której zjechaliśmy.

- Właśnie ta... A pociąg zasypało tam, o widzi pan, to się nazywa Yuba Gap.

Na rano Trudy nie było. Okazało się, że lawina spadła na pług motorowy, kiedy już był o ćwierć mili od pociągu, i zabiła maszynistę. Telefonowano do Reno, by wysłali ekspedycję ratunkową ze strony przeciwnej. Już dobrze po południu przyszła wiadomość, że ekspedycja nie doszła, zasypała ją lawina. Tak, tak, demony śniegu, w które wierzą Indianie, dobrze strzegły swych ofiar. Cóż mogli począć przeciw nim ludzie Donnera ze swymi wołami, kiedy zmogły "Santa Fe", pług motorowy z San Francisco, ekspedycję z Reno i zablokowały w sposób całkowity dostęp z traktu Nr 40.

W pociągu było 266 pasażerów. Kiedy utknęli, wszystkich

458


zaproszono na obiad do restauracyjnego wagonu na koszt kompanii, humory były raczej dobre.

Ale nad ranem baterie wyczerpały się, ścisnął mróz. Zapas mleka, który był w pociągu, rozdano dzieciom. Pasażerowie siedzieli okutani pledami i czym kto mógł. To już był drugi dzień w śniegu, poniedziałek 14 stycznia. Kilku pasażerów, którzy mieli narty, podjęło się spróbować przejść na trakt Nr 40 po ratunek.

Następnego dnia, we wtorek, pasażerowie otrzymali po pół filiżanki rosołu, po pół parówki i po pół filiżanki kawy. Wszystko to zagotowano na porąbanych sprzętach kuchennych. Dzień się wlókł, Truda trzymała po bohatersku tort, który nam wiozła, jeszcze myślała, że zdąży na ucztę jubileuszową.

Wielu poczęło chorować. Ciśnienie wysokości dawało się we znaki. Pociąg miał z jednej strony przepaść, z drugiej stromą górę, z której lada chwila mogła zsunąć się lawina i żywcem ich pogrzebać.

Przyszła noc. Siedzieli w ciemnościach, trzęsąc się z zimna. Truda zrobiła obrachunek sumienia, wyliczyła, że nie zdąży na uroczystość, jadła tort i dała towarzyszom.

Tymczasem my w San Francisco i inni, którzy oczekiwali na jadących tym pociągiem, szaleliśmy. Pod wieczór we wtorek powiadomiono nas, że pociąg ratunkowy, doszedłszy na 35 mil, może posuwać się z najwyższą trudnością jedną milę na godzinę. Śnieg bez ustanku trzeci dzień padał. Na ludzi Donnera padał bez ustanku osiem dni...

Przeszła trzecia noc. Dopiero na czwarty dzień przedarła się ekspedycja ratunkowa z drogi Nr 40. Na noszach wyniesiono pięciu pasażerów, którzy się rozchorowali. Truda przesiedziała uroczystość w śniegach.

Aż dziwne, jak niesłychane przygody czyhają w tym najbardziej komfortowym kraju. Przełęcz Sierra Nevada, którą dziś mamy przebywać, była w stanie zniszczyć Donne-rów, ale żeby w sto lat po tym musiano na noszach wynosić ludzi z luksusowego pociągu? A oto dwa inne przykłady z tego roku.

David Steeves we wspaniałym humorze wyfrunął 9 maja z Kalifornii. W cztery godziny znajdzie się na drugim

459


krańcu Ameryki w objęciach poślubionej przed niespełna dwoma laty żony, która go oczekuje z pięciomiesięcznym synkiem. Z wysokości 11 kilometrów dzikie pasmo Sierra Nevada wydawało się czymś tak odległym, że aż nierealnym. Nagle nastąpiła eksplozja w odrzutowcu.

Steeves wystrzelił siebie wraz z siedzeniem i wylądował, wykręcając kostkę, na zaśnieżonym szczycie na wysokości 12000 stóp (cztery kilometry). Znalazł zamarznięte łożysko strumyka i począł się zsuwać w dół, tonąc po pachy w śniegu, zjeżdżając po zalodzonych głazach. Noce spędzał wciśnięty między głazy osłaniające od wichru. Musiał coś mieć do jedzenia, bo pełzł tak 18 dni. Wreszcie, goniąc resztkami sił, zobaczył schronisko pasterskie, w którym było parę konserw, zapałki i haczyk do wędki.

Leczył opuchłą nogę, nie wychodząc ze schronu, ale znów nie miał co jeść. Tymczasem naokoło budziła się wiosna. Żywił się ślimakami ("Wcale nie takie złe" - zapewniał), potem zaczął łapać ryby. Wreszcie trafił na obozowisko pierwszych w sezonie wycieczkowiczów. Ci go nakarmili i poinformowali, że jest 5 lipca. Steeves był zaginiony 54 dni i przeszedł 160 km. Na tydzień przed tym dowództwo lotnictwa definitywnie powiadomiło, że można uważać Steevesa za zmarłego.


Pewnego dnia ktoś z dołu spostrzegł błyskające skrzydło samolotu. Radio trąbiło o zaginięciu Mesurierów, zorganizowano ekspedycję, która natknęła się na Dorothy pod drzewem, zupełnie wycieńczoną. Nad nią widniało na pniu dwanaście kresek. Jednak od katastrofy minęło 19 dni.

Toteż kiedyśmy opuszczali Przełęcz Donnera" nad uśmiechniętym jeziorem, poglądaliśmy z zabobonną trwogą na otaczające góry, które dobrodusznie osłaniały od wichrów ludzkie mrowie pijące coca-colę.

U wylotu mijaliśmy olbrzymi głaz - -to przy nim przywarło pełgające życie rannego Donnera, czworga półżywych dzieci i młodej jego żony, która go nie odeszła z ratownikami, została, by zginąć razem ł mózgiem swoim nakarmić ponurego ludożercę.

Na głazie umieszczono w 1928 roku tablicę brązową z imionami wszystkich członków uwięzłej tu karawany. Trzech jej uczestników, wówczas dzieci, było obecnych na uroczystościach.


Małżeństwo Le Mesurier wracało własnym samolotem od syna z Kalifornii. Kiedy przelatywali nad Sierra Neva-da, dwumotorowiec stuknął o zbocze, odwalając skrzydło i motor. Małżeństwo spiesznie wydobyło się z obejmującego płomienia, który ugasił deszcz.

Wyciągnęli z kadłuba butelkę proteiny, trzy tabliczki czekolady, pledy i ciepłe ubrania oraz spadochrony, z których sklecili namiot. Było zimno, ratowali nogi od odmrożenia wsadzając je w ogromny worek na lód, izolowany od wpływów temperatury.

Na trzeci dzień Le Mesurier zmarł. Okazało się, że nastąpił wylew krwi w mózgu od uderzenia w głowę przy lądowaniu.

Żona okryła zmarłego płótnem spadochronu, rozwiesiła na drzewie czerwony sweter jako sygnał dla aeroplanów i zagrzebała się w pledy. Pomadką do ust znaczyła na pniu drzewa wstające_ ranki.

460


Amerykańskie Pompei

Jednak nie wszystkiemu technika zaradzi, musimy się liczyć z przyrodą. Rok temu jechaliśmy na Zachód i kazano nam wziąć się drogą okrężną, wzdłuż granicy meksykańskiej, bo przełęcze przez Góry Skaliste są nie do przebycia. Usłuchaliśmy, nie chcąc iść w ślady karawany Donnera i innych, których tylu wyginęło w śniegach.

A teraz znów nas poganiają: jeśli chcecie przejeżdżać przez Góry Skaliste, to już najwyższy czas.

Jakoś dziwnie słuchać tych rad w słonecznej Kalifornii od ludzi opalających się na plażach jeziora Tahoe. Ale trzeba wierzyć, że już tam w Rockie Mountains demony śniegu szykują się wypatroszać mroźne piernaty.

Do widzenia więc, Kalifornio! Dobrze nam było tutaj.

Na razie jeszcze w atmosferze złocistej jesieni przejeżdżamy pięknymi wirażami pasmo Sierra Nevada, już jesteśmy w jednym z najdzikszych stanów. Po Kalifornii, która jest najrozkoszniejszym ze wszystkich stanów.

W pewnym miejscu zatrzymuje nas tablica z nazwą miasta: Warsaw. Takich Warszaw jest w Stanach Zjednoczonych kilkanaście, tak jak i Krakowów. W Kanadzie byłem w osadzie Wilno. Przeważnie w tych Warszawach i Krakowach nie ma dziś ani jednego Polaka. Takie polskie miasta--widma.

Jancie-Połczyńskiemu udał się dowcip z jedną z tych Warszaw! Było to w czasach, kiedy mowy nie było o wycieczkach do Polski. Jeden Janta, obieżyświat przemyślny, który przed wojną tańcował z gejszami, tygrysy strzelał z maharadżami, uplatał się w romansik z "minareciarą", tzn. przewodniczką po minarecie w radzieckim Turkiestanie, postanowił w 1949 roku odbyć podróż najegzotyczniejszą - do Polski.

462


Wypuszczono go z powrotem. To było coś podejrzanego. Przecie gdy Zofia Kossak przyjechała do Polski, zorganizowano bojkot; byłem na odczycie Zygmunta Nowakowskie-go, który ją nazwał "bolszewicką agentką".

A kiedy w styczniu 1949 roku jechałem "Batorym" do USA, przyszedł do mnie przedwojenny dygnitarz, tłumacząc, że to jest jasne, że w Nowym Jorku przymkną mnie w kajucie i siłą uwiozą do Polski.

Skoro więc Janta wrócił, to niewątpliwie jako Zofia Kossak w spódnicy, tzn. agent. Po jednym odcinku jego relacji z Polski druk ich przerwano. Janta został poddany ostra-cyzmowi, jeden z wieszczów nawet miał to sobie za patriotyczną zasługę, że mu nie zwraca długu i nie powiększa w ten sposób gadzinowych funduszów.

Trędowaty więc Janta wycofał się do Buffalo, zaczął handlować pierogami.

I nagle rozesłał zawiadomienie, powiadamiając, że postanowił jechać do Warszawy w związku z zasadniczym zwrotem w swoim życiu.

Nikt przyzwoity nawet mu nie nawymyślał w odpowiedzi. Przecież wszyscy byli pewni, że tak się skończy.

Tymczasem złośliwy Janta - po prostu pojechał do najbliższej Buffalo Warszawy, aby w niej wziąć ślub.

Minęły lata. Znaleźli się liczni nowi zdrajcy, z niżej podpisanym łącznie, a Janta dobrze się sprawiał i został przywrócony do łask emigracyjnych.

Czasy się zmieniły. I jak się zmieniły!... Pewnego razu w Warszawie słodko się zaprosił przez telefon do mnie na obiad dyrektor Instytutu Naukowego z Nowego Jorku, który w 1956, kiedy jechałem z wizytą do Polski, podpisał na mnie ukaz wykluczający mnie z patriotycznej społeczności.

Łaziłem po tej newadzkiej Warszawie liczącej sześć tysięcy mieszkańców, ale łaziłem na próżno. Mieszkańcy są przeważnie niemieckiego pochodzenia. Bodaj że ta Janto-wska Warszawa (w każdym razie jedna z Warszaw) do wypowiedzenia wojny Niemcom nosiła nazwę... Berlin; lojalni mieszkańcy nieco przesadzili przemłanowując ją aż na Warszawą; radzi by zapewne dziś dawną nazwę przywrócić jako "Berlin Zachodni", bo to lepiej popłaca.

Ani śladu Polaka. Ani śladu tradycji.

463


Z Warszawy droga wciąż górzysta i krata prowadzi do stolicy stanu Ńevada - Carson City. Jak wiadomo, w Ameryce stolice stanów nie są lokowane w dużych centrach, ale Carson City jest podobno najni^pozorniejszą z pięćdzie-siąciu stolic stanowych - liczy 3082 mieszkańców.

Kiedy Mark Twain przed stu laty oglądał Carson City, tak oto relacjonował:

"Główna ulica, zawierająca 4-5 bloków, świeci białymi ramami okien, które są za wysoko, by usiąść, ale niezbyt wysoko dla uskutecznienia innych czynności."

Z czego wnosić należy, że był to rodzaj Stolina, o którym piszę w Tędy i owędy, że gościa ze stacji poprzedzał goniec z okrzykami: "Ydze sze - mań gajt" ("Cob oni w ta pora nie wylewali nocniki").

Ale teraz ta mała stolica, w której za czasów Marka Twaina sędzia najwyższy stanu Nevada wydawał wyroki w swojej sypialni, jest wypucowana po amerykańsku i owiana Duchem Bożym: przy wjeździe dwadzieścia kilka istniejących w nim wyznań wystawiło wspólnym kosztem tablicą z adresami swych kościołów.

Carson City jest nazwane na cześć Kita Carsona.

Słynny w historii amerykańskiej odkrywca szlaków na Zachód, Kit Carson, niezmordowany podróżnik, traper, myśliwy, żołnierz, pogromca Indian, był to niepozorny człowieczek ważący 67 kilo, na z lekka pałąkowatych nóżkach, o głosie piskliwym ł nieśmiałym zachowaniu.

Karierę zaczął w 1826 roku jako piętnastoletni pomocnik poganiacza w karawanie wyprawiającej się na Zachód. Kiedy jego szef postrzelił się w rękę i wdała mu się gangrena, jedynie piętnastoletni chłopak pomiędzy gromadą dorosłych mężczyzn podjął się amputacji: odciął rękę piłą rozpaloną w ogniu i zamazał ranę dziegciem służącym do

smarowania osi.

Kiedy karawana przybyła na miejsce i jej uczestnicy udali się na wyprawę traperską, rzucono napraszającemu się chłopcu - na urągowisko - ciężką paść na bobry, ale młody Kit nadludzkim wysiłkiem rozwarł ją i nastawił.

Przyjęty do ekspedycji, ubija przy napadzie Apaczów ich wodza. Kiedy dowódca wyprawy zaczyna zdejmować skalp z trupa, bo traperzy ten zwyczaj przejęli od Indian, chło-


pak jak tygrys rzuca mu się do gardła: skalp jemu się należy... Dowódca spojrzał w pomętniałe z gniewu oczy chłopca, wyczytał w nich skoncentrowaną wolę i ustąpił.

Po kilku latach wyrósł z Carsona zmężniały dwudziestojednoletni traper w frędzlowatym ubraniu z jeleniej skóry, z włosami spadającymi na ramiona, z dwoma rewolwerami przy pasie, mający sławę pierwszorzędnego strzelca.

Począł smalić koperczaki do ładnej Francuzeczki, która przyjechała do Fortu Bend, ale zepsuł wszystko, kiedy zażądał, aby piękność uszyła mu mokasyny. Zwymyślany, udał się po mokasyny do obok biwakującego szczepu indiańskiego. Córka wodza, poetycznie nazwana Śpiewająca Trawa, uszyła mu mokasyny, wobec czego zamarzyła mu się żona; gotów jest ofiarować jej ojcu strzelbę i starego muła.

Koledzy uważali, że stary muł wystarczy. Ale dumna księżniczka znała swoją cenę: ni mniej, ni więcej, tylko Carson ma dostarczyć dwadzieścia pięć koni. To było warte tysiąc dolarów, a skąd je wziąć?

Jedyna nadzieja - to znaleźć złoto, o którym poczęto przebąkiwać. Dobrawszy pięciu kolegów, rusza w głąb kraju, ale po drodze zostają obskoczeni przez Komanczów.

Każdy z traperów wziął swego muła za uzdę, muła poprzednika za ogon i kiedy zamknęli prawidłowe koło, każdy strzela zza swego muła. Ostrzeliwują się zza mułów do wieczora, a nocą szóstka traperów wyślizguje się na brzuchach. W ciągu doby robią sto kilometrów, gubiąc w cier-niakach ubrania. Carson dobija do fortu bez tysiąca dolarów i nagi, jak go matka urodziła. Stanowczo należy znaleźć jakąś łatwiejszą drogę do serca księżniczki.

Sposobność niebawem się nadarza. Odbywają się wielkie doroczne zjazdy traperów, na które ściągają ze skórami Indianie, kupcy z Zachodu, domy gry i kobiety lekkich obyczajów. Panoszył się między tym wszystkim olbrzym, Francuz kanadyjski, cieszący się groźną sławą, że już ubił dwudziestu sześciu innych białych zawalidrogów.

Śpiewająca Trawa przegrywa w jednym z domów gry najprzód kaftan, potem spódnicę i wreszcie koszulę.

Francuz wykupił to wszystko i wyszedł z dziewczyną.

465

Na drugi dzień jej ojciec, noszący przezwisko Goniący w Kółko, wyznał strapiony, że olbrzym chciał zgwałcić Śpiewającą Trawę. Carson schwycił sześciostrzałowiec

30 Królik i occafiy


464


i poleciał do saloonu, gdzie Francuz urzędował z podrapaną gębą. Kiedy powitał Garsona urągowiskami, sześciostrzało-wy colt wszedł w akcją i tu był kres przechwałkom i zwycięstwom Kanadyjczyka.

W nocy Carson posłyszał szelest pod oknem; przy jego łóżku padła para mokasynów; posłyszał stłumiony śmiech; mokasyny nosiły znak, jakim je opatrywała Śpiewająca Trawa.

Carson poleciał do Goniącego w Kółko: córka jego dała mokasyny, co według obyczaju jest zgodą na małżeństwo. Ale on nie ma tych przeklętych dwudziestu pięciu koni.

- O key - powiedział udobruchany papa - wystarczy stary muł.

Śpiewająca Trawa zmarła jednak przy porodzie. Carson był znowu wolny. Przyłącza się jako przewodnik do rządowej wyprawy, mającej na celu spenetrowanie drogi wodnej do Oceanu Spokojnego. Drogi takiej, jak już teraz wiemy, nie ma. Bo przecież Pacyfik oddzielony jest pasmem gór. Wyprawa, ciągająca straszliwie ciężką haubicę, rzeki żadnej nie znalazła i stanęła u kresu sił. Carson sprzeciwił się dalszemu upuszczaniu krwi mułom na pożywienie ludziom, wyrzucił haubicę, bagaże i wyprowadził ekspedycję z powrotem z trzydziestu trzema mułami, które pozostały spośród stu czterech.

Przy ponownej wyprawie wybucha wojna meksykańska 1845 roku, ekspedycja automatycznie zmienia się w wojsko, a Carson w podporucznika. Słynne jest jego prześliź-nięcie się nocą przez pierścień oblegających wojsk meksykańskich do armii głównej z wezwaniem odsieczy. Kiedy zostaje przekazany z meldunkami przez dowództwo do Waszyngtonu, piękne damy otaczają amerykańskiego Skrze-tuskiego hołdami. Żeni się więc z dziewicą z arystokracji, ale nie sypia inaczej jak pod drzewkiem w ogródku albo na otwartej werandzie. Czasem werandzie sią sprzeniewierza, by dopełnić obowiązków względem arystokratki, której daje siedmioro dzieci.

Tak w przyjemnych zajęciach mija czas do wybuchu wojny domowej, kiedy Carson formuje pułk ochotników z Nowego Meksyku. Obdarowany tytułem pułkownika, wygniata różne indiańskie partyzantki tak skutecznie, że zostaje


mianowany generałem. Nowo upieczony generał nie pozwala jednak nigdy tak sią tytułować. Jego żołnierze po dawnemu mają mu mówić po imieniu "Kit". Cichcem jednak poczyna sią uczyć u swojej arystokratki ciężkiej sztuki pisania. Nie ma wiele ambicji w tym kierunku: byle się móc podpisać.

W6wczas to powstaje słynne "okey", które uczepiło się amerykańskiego języka jako symbol "zgoda". Miało to powstać z dwa liter, którymi generał Carson opatrywał raporty. Chciał pisać: "Ali coirect", co fonetycznie brzmi "Ol korekt". Poczciwiec więc, ograniczając sią do nakreślenia pierwszych dwu liter, pisał O.K. (które wymawia się "okej").

Śmierć przyszła do starego pioniera łaskawie. Czuł się źle, więc kazał rozłożyć siennik na podłodze i zległ na nim, zaordynowawszy potężny befsztyk. Zjadł go w całości, po czym oświadczył:

- No, teraz umieram. Do widzenia, chłopaki! Uścisnął rękę każdemu i po chwili już nie żył.

Opowiadanie o Carsonie streszczam ze studium Mar-shalla Sprague'a (Tnie, April 1955). Kiedy je odczytałem żonie, Królik pokręcił głową:

- Przypomina mi to westerny z telewizji, od których nie mogłam oderwać dzieci. Ciągle "bang, bang" i trupy padają jak groch.

Tak czy owak, Carson ma pomniki po całej Ameryce, a teraz przejeżdżamy przez stolicę stanu, nazwaną jego imieniem.

Od Carson City poczyna się nowa kraina osiedli-widm. Ale te osiedla nie na złocie powstały, tylko na srebrze. W owym czasie wiele państw świata, a wśród nich i Ameryka, hołdowało bimetalizmowi, a więc srebro było równoważną ze złotem miarą pieniądza.

Nie od razu zapędzeni aż po tę okolicę poszukiwacze złota zrozumieli, co znaleźli; złota nie było, a do łopat kleiła sią tłusta błękitnawa glina, którą klęli w żywy kamień.

Bracia Grosch (wymawia się "grosz" - coś w tym jest rodzinnego) pierwsi zwęszyli, że w tej glinie tkwi srebro. Ale jeden zaciął sią w nogę i zmarł na gangrenę, drugi


466

467


wyprawił się po narzędzia na Zachód, do El Dorado i zginął w zadymce na przełączy Sierra Nevada.

Dopiero niejaki Comstock, przezwiskiem Stara Patelnia, dobrał się na dobre do wydobywania srebra. Odtąd ta kraina srebra nazywa się "Comstock Lode" {Żyła Com-stocka).

Wydobywanie srebra było mozolniejsze niż wydobywanie złota, ale i pewniejsze. Złoto wydobywało się łatwo (w tych dniach odkrywkowych), ale znalezienie jego było loterią. Do srebra, które nie nikło tajemniczo jak złoto, nie wystarczała jednak zwykła patelnia, na której się przemywało piasek. Należało angażować kapitał na zakup ciężkiej aparatury, wagi do 24 ton, którą ciągnęły zaprzęgi 16-20 wołów.

Złoto tam na miejscu, aczkolwiek to brzmi jak paradoks, rodziło demokrację - każdy był sobie panem, dopóki po złoto nie trzeba było zstąpić pod ziemię i mozolnie go dobywać z kruszonej rudy, co wówczas zamieniło wolnych prospektorów w najemnych górników.

Tutaj od samego początku kapitał sięgnął przez swoich agentów do Chin. Znęcona biedota chińska, pozbawiona wszelkiej ochrony prawnej, pracowała od świtu do późnej nocy za dwadzieścia centów tygodniowo. Jeśli kulis chiński nie dostarczył określonej normy, bywał przykuty do taczki zaopatrzonej w kulę żelazną dla udaremnienia ucieczki. Stare cmentarze po górach z szeregami wzgórków to pamiątka po mrącym pogłowiu tych żółtych niewolników.

Wówczas poczęły się fortuny potentatów srebra. To tu zbił majątek George Hearst, ojciec magnata prasowego.

Bracia Eilley i Sandy Bowersowie zbudowali sobie kosztem owoczesnych pół miliona dolarów rezydencję, którą meblowali najwymyślniejszymi meblami zakupywanymi w Europie. Snobizm nowobogackich kazał braciom Bower-som nawet bluszcz sprowadzać z Windsoru, rezydencji królewskiej w Anglii.

Sandy Bowers, który, jakkolwiek to by mogło się wydawać dziwne, do końca życia nie umiał czytać, ufundował w swej rezydencji wspaniałą bibliotekę.

Niedobrze to się zwykle kończy. Rockefeller wegetował długie lata na sucharkach i mleku, Hearst biegał po nocach opętany trwogą przed śmiercią, a Eilley Bowers, któ-


ry przeżył brata, zarabiał pod koniec życia po szvnkach jako wróżbiarz.

Jak te fortuny, tak i całe to bujne życie odeszło. Auto nasze posuwa się wśród dzikich zboczy, porosłych ciernistym zielskiem, w którym tkwi od czasu do czasu pusty drewniany dom i rdzewiejące resztki porzuconego sprzętu.

Gdzieniegdzie można rozeznać jeszcze ślad kolei, która szła tędy. Potentaci srebrni rzucili do tej pracy tysiące chińskich kulisów, a potrzebny sprzęt sprowadzany z Anglii dublowali w zamówieniach - na wypadek gdyby jeden okręt nie doszedł, drugi z takim samym ładunkiem gwarantował, że nie zajdzie zwłoka.

Nie liczono się ani z kosztami, ani z terenem. Na odcinku 20 km tor robił 17 kompletnych okrążeń. Cała ta droga między Carson City a Yirginią, do której jedziemy, wynosiła 34 kilometry. Ruch na niej był wielki; przeciętnie 30 pociągów dziennie, aż do pięćdziesięciu przy największym nasileniu.

Kiedy zdegradowano srebro na rzecz złota, zdegradowano i tę kolej. Rozebrano ją na złom, został tylko zarośnięty trakt.

Spoglądamy na niego z poczuciem wyższości, mknąc asfaltem. Zauważyłem już w Pompei, jak musująco działa na człowieka żywego obcowanie ze światem zmarłym. Czuje się w tym świecie kontrastem, szybciej w nim krąży krew.

A przecież zbliżamy się do Yirginii, amerykańskiego Pompei, największego z miast-widm.

Przed trzema dniami czarny cadillac "convertible" w asyście kilku innych wozów mknął tą drogą, co my - do Yirginii.

Kiedy orszak zatrzymał sią przed muzeum, z cadillaca wyskoczył młody człowiek witany rozmodlonym spojrzeniem tłumu. Masa ludzka popchnęła się do muzeum, stara bibliotekarka zaczęła tonąć w powodzi 25-centówek.

Tym bożyszczem, któremu dworski ukłon składały babcie i mamy w nie mniejszej ekstazie jak podlotki cisnące się o autografy, to był nasz rodak, większy niż Kościuszko i Pułaski wzięci na kupę - Władziu Liberace.

Czemu Liberace? Bo mamie, patriotce z Łyczakowa, po-


468

469


ślłznęło się z Włochem, ale za to Władziu jest to autentyczny Władziu lwowski, duplikat "chłopaka z Sosnowca", wirtuoz i magik lekkiej muzyki, aktor, kabotyn, produkujący się w białym smokingu haftowanym złotem, który kosztował 3000 dolarów.

Nieco tej techniki robienia popularności przeznałem, szapronując Janka Kiepurę. Zaczęło się od telefonu do Paryża, którym go przed wojną zapraszałem, aby zaśpiewał na placu Saskim na rzecz Dni Morza.

- Czekaj pan - zastanowił się "chłopak z Sosnowca", to ja im zaśpiewam, zna pan to?~.

I odśpiewał mi przez telefon Hę], tlisacza dziatwo, a ja beknąłem za tę przyjemność 115 przedwojennych złotych.

Z konferencji prasowej w Hotelu Europejskim mieliśmy udać się obejrzeć miejsce, gdzie będzie śpiewał. Wyprowadziłem go bocznym wyjściem na plac Saski, można było przejść parę kroków. Sparł nas tłum wielbicieli tak entuzjastycznych, że mi skradli wieczne pióro. Kiepura skinął na konną dorożkę i kazał się wieźć przez Wierzbową. Zdyszani wielbiciele odpadli, ale rowerzyści się trzymali. Pojechaliśmy Krakowskim Przedmieściem do Belwederu z coraz narastającym tłumem rowerzystów, wróciliśmy też dorożką na plac Saski w towarzystwie kilkuset rowerów.

W 1939 r. na uroczystości 3 Maja w Nowym Jorku Kiepura miał śpiewać do Polski, a ja przemawiać. Aparat "Columbia Broadcasting System", przez który mówiliśmy (bo Kiepura, "proszę państwa", tyleż mówił, co śpiewał), najpierw nawalał, dopiero kiedy ja zacząłem mówić, poprawiono go.

Zażartowałem, że mam lepszy głos, bo mnie było słychać. Ale "chłopak z Sosnowca" przyjął to kwaśno.

Będąc otrzaskany z tytanami polskimi, I ja podążałem raźno w ślady Wielkiego Rodaka. Przy możnych tego świa-

470


ta da się uszczknąć niejeden laurek. Na Olimpiadzie 1948 roku stanąłem przy zawodnikach otoczonych przez auto-grafowiczów z piórem w dłoni i marsem na czole. Auto-grafowicze się spłoszyli - bo trudno było się domyślić, w jakim sporcie może być gwiazdorem taki grubas, ale niebawem utworzyli kolejkę i machałem podpisy aż do wyczerpania pióra i po wyczerpaniu, bo mi usłużnie podsunęli drugie.

Kiedy wychodziłem, podszedł do mnie nieśmiało młody człowiek:

- Mam już pana autograf, ale chciałbym wiedzieć... Spiorunowałem wzrokiem ignoranta i dumnie rzuciłem:

- Skok o tyczce.

Ba, gdyby to była Yirginia sprzed osiemdziesięciu lat, do której teraz wjeżdżaliśmy, można by profilować na tych ludzkich entuzjazmach. Skoro jeden z wielbicieli, zachwycony grą Adelajdy Nelson-Rohlson w tej tu Yirginii, w dowód hołdu i za bezdurno ofiarował jej kolię wartości 100000 dolarów...

Mark Twain we współczesnej korespondencji pisze o boom/e srebrnym w Yirginii:

Wielka kopalnia "Gould and Curry" oceniana była, kiedy przy-byłem, na 3-4 dolary za stopę-.kubatury. Ale w ciągu dwu miesięcy cena za stopę skoczyła do 800 dolarów. Kopalnia "Ophir", wyceniana na tyleż, już śrubuje cenę do 4000 dolarów za stopę. Ludzie powariowali. O niczym nigdzie się nie mówi, jak tylko o tych niebywałych skokach i nagłych zbogaceniach. Taki to a taki, który "zaklejmował" (zarejestrował) parcelkę przed sześciu miesiącami bez grosza przy duszy, wziął za nią obecnie 40 000 dolarów. John Johnes sprzedał pół swoich udziałów za 65 000 dolarów w złocie i pojechał na Wschód po swoją rodzinę. Wdowa Brewster, która nie miała paru groszy na kupno żałoby, kiedy minionej wiosny Tom Sing-Sing zabił jej męża, sprzedała teraz dziesięć stóp za 18000 dolarów. Włóczęgę Johnny Morgana zbudzono w rynsztoku, aby mu zakomunikować, że wskutek wygrania zbiorowej sprawy "Lady Franklin and Rough and Ready" może podjąć z banku 100000 dolarów. Dzień w dzień wyjeżdżały z przetapia-ją^ych fabryk wozy ładowane cegłami srebra.

Yirginia miała okres, kiedy zapędzała w kąt nawet Saii Francisco. To Pompei Ameryki miało 25 000 mieszkańców,

.471


ale jakich mieszkańców! Miało trzy teatry, wypełniona/ dzień w dzień po brzegi, w których występowali Adelina Patti, Caruso, Modrzejewska, słynny Buffalo Bili, Edwiri Booth, późniejszy zabójca prezydenta Lincolna, hrabia Landsfeld oraz baronowa Orderu Sw. Teresy, czyli po prostu Lola Montez, kochanka Ludwika I Bawarskiego. Vir-ginia chlubiła się posiadaniem jedynej windy na całej przestrzeni między San Francisco i Chicago. Z licznymi domorosłymi milionerami i międzynarodowymi spekulantami było to Kosmopolis Dzikiego Zachodu.

Obecnie to byłe Kosmopolis usiłuje żyć z przeszłości ł turystyki. Czasem pietyzm dla przeszłości jest doprowadzony do przesady.

Przed jednym ze sklepików z pamiątkami stoi jego właściciel upozowany na Wuja Sama - chudy, wysoki, z typowym wiechciem brody, w cylindrze z gwiazdami i spodniach w paski.

Kupuję u niego fajkę glinianą, jakie powszechnie wówczas palono. Radzi mi wziąć tytoń "Yirginia Best" spreparowany według starej recepty. Proszę więc, żeby mi dodał pudełko zapałek, za które się w Ameryce nie płaci, bo każda firma daje darmo te płaskie pudełeczka papierowych zapałek z nadrukowaną swoją firmą.

- Sorry, sir - odpowiada Wuj Sam - wrong cenzury. Żałuję, pan wybaczy, ale tu jest inne stulecie.

Kiedy teraz idziemy po Yirginii, mamy wrażenie, że znaleźliśmy się w jakiejś Lidzie czy Pińsku. Albo jeszcze bardziej - w jakiejś przedwojennej Szczawnicy, tzn. z napiętrzonymi dziewiętnastowiecznymi drewnianymi willami z wieżyczkami, galeryjkami, tylko wszystko jeszcze bardziej zmurszałe. Poprzez brudne szyby widać jakieś rupieci meblowe, umywalki, dzbanki do wody, jakieś lampy naftowe w głębokim kurzu - wszystko, czego nie opłaciło się, kiedy srebro zbankrutowało, ani spieniężyć, ani wywozić.

Jesteśmy w resztkach zamarłego Kosmopolis Zachodu, w amerykańskim Pompei. Ręcznie rzeźbione ornamentacje, okucia drzwi, boazerie świadczą, że tym pompę ja ńczykom amerykańskim nie brak było pieniędzy.

Idąc jedną z dwu ulic, natrafia się na ślady dawnego bujnego życia w postaci saloonów, które obecnie żyją z turystów. Yirginia miała sto saloonów obsługujących


spragnionych, a spragniony - jak melancholijnie zeznaje nam stary dziadzio grający na szklanych cymbałach - "był każdy jeden".

Bar "Sawdust Corner" (Na rogu z trocinami) prezentuje pozostałości po "Pony Express" - poczcie konnej przez USA, a przede wszystkim "stół samobójców", przy którym odebrało sobie życie trzech kolejnych właścicieli szulerni, kiedy im rozbijano banki. Jeden z nich, zwany "Black Jack", zabił się, przegrawszy w jedną noc 72 000 dolarów. Okoliczności śmierci innego były jeszcze bardziej kolorowe. Półpijany górnik, który zgrał się i został wyrzucony z innego lokalu, sprzedał złoty pierścionek za pięć dolarów i w ciągu nocy wygrał od gospodarza 86000 dolarów, zaprzęg koński oraz udział w kopalni.

"Crystal Bar Saloon" - prezentuje wspaniałe zbiory kryształowych lamp oraz serwisów.

"Silver Stopę Saloon" jest repliką kopalni srebra: dookoła bryły rudy srebrnej, w półciemni piętrzy się podstemplowanie wydobyte z autentycznej kopalni.

Najbardziej szacowną tradycją cieszy się bar "Delta", mający dewizę: "Praca jest przekleństwem klasy pijącej." Właścicielem baru w 1863 roku był najsłynniejszy mixer (mieszacz koktejli) Ameryki, "profesor" Jerry Thomas, który wynalazł "Cold Weather Drink". Kiedym go sobie golnął przez pietyzm dla tradycji, Królik, który zawsze przycina mi skrzydła, kazał srogo zaprzestać dalszego naukowego zwiedzania barów.

Szedłem więc ponuro do gmachu miejscowego teatru uświęcić się wspomnieniami o Modrzejewskiej, nie dała mi już wyboczyć do "Bucket of Blood Saloon" (Bar Pod Wiadrem Krwi"), reklamującego się rekordem na ilość krwawych rozpraw i zabójstw. Przed barem i teraz stoją mary, na których wywożono trupy.

Cmentarz miejscowy przechwala się, że pierwszych dwudziestu ośmiu na nim pogrzebanych - to jeden w drugiego ustrzeleni w rozprawach lub powieszeni w samosądach. Dopiero dwudziesty dziewiąty, zmarły śmiercią naturalną, zerwał ten chlubny sekwens.

Wreszcie w 1871 zniecierpliwieni mieszkańcy zawiązali tajną organizację pod nazwą "601", do której należeli najwybitniejsi obywatele miasta (zamaskowani). Elementy zbrodnicze otrzymywały kartki, tak zwane tickets of leave,


472

473


bilety na wyjazd, a jeśli który wrócił - na jego trupie znajdowano przypiętą kartkę "601".

- Chodź, bo i ciebie to spotka - odciąga od baru Smrodek Dydaktyczny - jak nie kartkę przypną, to portmonetkę odbiorą.

Ale Królik ma fałszywe wyobrażenie o Dalekim Zachodzie, jak, przyznam się, i ja miałem wraz zapewne z nami wszystkimi w Polsce, kiedyśmy wyobrażali sobie pioniera w szerokoskrzydłym stetsonie. Takie kapelusze nosili kowboje, ale ci tu wszyscy górnicy, woźnice, drwale, szulerzy, bandyci, domokrążcy, rabusie pociągów, jak i detektywi, wszystko to paradowało w wiktoriańskich melonikach, jakby się znajdowali w Londynie na Old Bond Street. Widzimy ich podobizny na starych fotografiach i rysunkach z tamtych czasów. Słynny bandyta "Black Bart" w meloniku wtłoczonym na poszewkę od jaśka z otworami na oczy; słynny detektyw kompanii "Wells-Fargo", James B. Hume - w meloniku.

Gmach byłej opery to istne wykopalisko z jego poczerniałymi ścianami drewnianymi, podcieniami, afiszami z dawnych dobrych czasów murszejącymi na ścianach, starym klawicymbałem, naftowym oświetleniem wnętrza i pożółkłymi nutami.

Na tym miejscu pierwszy powstał, spalony potem, "Teatr Fars", buda na 1000 osób z napisem "damom wstęp wzbroniony".

Dwa kolejne pożary powodowały stawianie coraz okazalszych antrepryz. Zamiast trocin publiczność deptała dywany, założono gazowe oświetlenie w kryształowych kandelabrach, a kurtyna przechodziła wszelkie wyobrażenie. Reklamowana jako importowana za bajońskie sumy z Italii, była tworem natchnienia wędrownego malarza, przytrzymanego za dług w hotelu, który w ten sposób się wykupił. Malarz wyimaginował na niej jezioro w górach i tutti ąuanti.

Premiera w tej trzeciej replice gmachu, którą oglądamy, odbyła się uroczyście i była wzbogacona nadprogramowym numerem, który udelektował widzów. Oto niejaki Howard, ujrzawszy znienacka Jacka McNaba, starego wroga, który rozsiadł się w pierwszym rzędzie, wykropił do niego cztery razy z colta; przytomny McNab skoczył do orkiestry - świetna pozycja - i wyciągnął swego colta. Obu zapaśników ku żalowi publiczności rozbrojono i usadzono po róż-

474


nych końcach sali, aby jednak nie stracili przedstawienia.

A przedstawienie było wspaniałe: najpierw kankan, potem coś z Szekspira i wreszcie walka kogutów.

Znalazłem w annałach pełne entuzjazmu opisy i innych przedstawień - np. walki żbika z buldogiem (buldog zwyciężył) albo gdy, ku wielkiej radości publiczności, aktor przebrany za byka spadł na waltornię w orkiestrze i bezradnie wierzgał nogami.

Od aktorek też wymagało się więcej niż zadzierania nóg w kankanie. Taka ognista Miss Menken, "Królowa plaży hawańskiej", porwana w Teksasie przez Indian, uratowana przez kowbojów i nauczona przez nich sztuk cyrkowych na koniu i zapewne paru innych rzeczy.

Ukończywszy ów kowbojski uniwersytet, ognista Menken sięgnęła po laury tragiczki, ukazywała sią na scenie przywiązana do ognistego wspinającego się czarnego ogiera, w cielistych trykotach i lekkiej białej tuniczce - takim tamtoczesnym "bikini".

Wtedy już do "opery" zjeżdżał się elegancki świat w stylowych karocach zdobionych srebrem, z paniami w plu-mażach i robronach.

Podchlebiając tej publiczności, pismo miejscowe "The Territorial Enterprise", w którym pracował Mark Twain, zamieściło o "tragiczce" uszczypliwe uwagi. W czasie najbliższego przedstawienia dziewczę sfrunęło ze sceny i ciężką dłonią, która poskramiała dzikie rumaki, skuło mordy siedzącym na gratisowych miejscach przedstawicielom "The Territorial Enterprise".

Ta jej swoista tenitońal enterprise wywołała zachwyt u dalszej połowy sali, oddzielonej barierką. Podczas kiedy w pierwszej połowie sali loże kosztowały 10 dolarów, a pierwsze fotele 3 dolary, to za barierą było taniej, a co najważniejsze - przysługiwał przywilej plucia na podłogę. Entuzjazm tej publiczności wyraził sią zebraniem 2000 dolarów w srebrze.

Królewskie honoraria ściągały najsłynniejszych aktorów i śpiewaków i rozpiętość widowisk od walk kogutów do występów Modrzejewskiej była niespotykana chyba nigdzie na świecie. Podłoga sali była ułożona na buforach kolejowych, aby uelastycznić tupanie ciężkich buciorów.

Aktorzy nieco mniejszej miary stawali się nieraz niewol-aikąmi. Antreprener awansował im na przyjazd ze Wscho-

475


du półtora tysiąca dolarów, które mieli spłacić. Było to trudno, skoro mieli pod bokiem salony gry. Jeden z wybitnych aktorów, Belasco, był schwytany w ucieczce aż na trzydziestym kilometrze i doprowadzony z powrotem do pracy.

Ów Belasco twierdzi, że nauczył się realistycznie umierać na scenie, napatrzywszy się na tyle strzelanim i wieszania w Yirginii.

Nie było o to trudno. Mark Twain, powróciwszy z Ziemi Świętej, ogłosił odczyt dość nieszczęśliwie, bo w dniu wie" szania niejakiego Milliana, który zabił powszechnie lubianą Julię Bulette, właścicielkę domu publicznego. Julia patronowała wszelkim filantropijnym akcjom, leczyła chorych górników, dowoziła zupę strażakom, kiedy jechali do pożaru. Daliby się ~za nią porąbać i teraz, kiedy ją chowano, stanęła praca, szły orkiestry, szły chóry, maszerowali strażacy i przytułki, osiemnaście wozów wiozło kwiaty.

Naturalnie więc, że z pogrzebu gremialnie udano się na wieszanie, które obserwowało trzy tysiące ludzi, ale i Mark Twain nie ucierpiał: z wieszania poszli na odczyt i wzdychali, słuchając o Betlejem i Golgocie.

Sam gmach opery nawet stał się miejscem egzekucji. Zamaskowani członkowie "601" wyrwali z rąk ociągającej się sprawiedliwości zbrodniarza Perkinsa, przyprowadzili go do opery, uwiązali na rusztowaniach teatralnych i rozpoczęli kanonadę. W zabitym naliczono dwadzieścia jeden kuł i "The Territorial Enterprise" z zadowoleniem konstatowała, że "był to zapewne jeden z najbardziej w dziejach świata podziurawionych trupów."

A "Territorial Enterprise" dotąd egzystuje...

Pod jej nagłówkiem złożonym charakterystycznymi brzydkimi literami z drugiej połowy ubiegłego stulecia przybył portret Marka Twaina, współpracownika.

Bo Mark Twain, po młodzieńczych przygodach na Missisipi, znanych każdemu w Polsce (Przygody Hucka), zapędził się tu właśnie w poszukiwaniu srebra.

Kiedy przybył konno, z nie obciętymi włosami i zmierzwioną rudą brodą, wyglądał jak każdy poszukiwacz, ale w gruncie rzeczy był to niedorajda jak na tamtejsze twarde czasy. U pasa mu dyndał colt, ale podobno nie umiał z niego strzelać, nosił go, bo inaczej zwracałby na siebie uwagę nie mniejszą, niż gdyby paradował bez spodni.

476


Zaczął tam coś gmerać, ale cóż... Pod nosem działka "Esmeralda" w roku jego przybycia wysyłała razem srebra za milion dolarów; pod nosem działka ,,Ophir" sprzedawała teren po cztery tysiące dolarów za stopę kwadratową; a przyszły słynny pisarz był nie tyle "Ophir", co ofiarą, której przecierały się ostatnie portki.

Na pół roku przed jego przybyciem powstała "Terrłtorial Enterprise" - dziennik. Począł do niej szturmować. Czytelnicy Jacka Londona wiedzą, jakie w tych czasach (chociaż nawet doświadczenia Londona były późniejsze) panowały obyczaje w prasie na Dzikim Zachodzie. Jak Londona, zwracającego się o należne honorarium, szybko i dokładnie spuszczano ze schodów. Młodemu adeptowi udało się lepiej, pismo się rozrastało, potrzebowało współpracowników, właśnie ustawiano cudo techniki - parową maszynę drukarską. Mark Twain po popijawie z tej okazji przespał resztę nocy w bramie domu, który mi teraz pokazują, ale też został reporterem i wkrótce już doszedł do 25 dolarów tygodniowo.

Potem rósł z pismem, którego dochody pęczniały. Jego właściciele, Joe Goodman i Bred Hart, co sobotę wynosili kubły srebra. W onych czasach, kiedy whisky była równie ważna jak atrament, a colt jak maszyna drukarska, prowadziło się pismo w pełnym uzbrojeniu całego personelu redakcyjnego, bo niezadowoleni czytelnicy byli skłonni wyrażać protesty metodą tego, co strzelał na premierze. Emigrant polski Lawiński, właściciel pisma, miał tylu wrogów, że poza uzbrojeniem współpracowników i opancerzeniem drzwi ustawił na wprost nich nabitą armatkę, a w oknie drugą.

Współwłaściciele pisma miewali wiele pojedynków, Joe Goodman nawet tak postrzelił adwersarza, że mu amputowano nogę, po czym... wypili morze wódki i pismo popierało w wyborach kandydaturę kaleki.

Marka Twaina schlastał w jadowitej wzmiance James Laird, redaktor konkurującego dziennika, mający opinię wyśmienitego strzelca. Mark Twain więc skwapliwie zapewniał, że bynajmniej nie czuje się urażony, ale w jego imieniu wojowniczy koledzy redakcyjni wysłali Lairdowi wyzwanie i Steve Gillis, najlepszy wśród nich strzelec, podjął się poprowadzić pojedynek.

Okazało się, że Twain nie mógł trafić w drzwi stodoły.

477


Przybyli więc na miejsce spotkania w wąwozie wcześniej. Gillis, ucząc Twaina strzelać, ustrzelił ptaszka; w tej samej chwili zza załomku ukazał się przeciwnik z sekundantami.

- Piękny strzał, z jakiej odległości?

- No, jak panowie widzicie, ze czterdzieści kroków...

- Czy Mr Twain zawsze tak strzela?

- Na czterdzieści kroków trafia wróbla w czterech strzałach na pięć.

Strona przeciwna postanowiła raczej przeprosić Marka Twaina.

Wszystko minęło, ale "Territorial Enterprise" wychodzi... Wprawdzie jako tygodnik, ale wychodzi. Kupuję pękaty numer. Kronika miejscowa jest uroczo familijna. Przepraszają "Karolka" Springera, miejscowego adwokata, że nie mieli na myśli nic złośliwego, pisząc o nim, żałują, że "Ninka" Hinds zamyka swój bar ("musimy teraz wysilić mózgownicę, gdzie będzie najlepiej odkręcać głowę za pomocą smakowitych płynów"), tłumaczą się jakiemuś "Sto-fankowi" Harrisowi, restauratorowi, że nic o nim nie pisali przez cztery z rzędu numery.

Ale poza tym... Poza tym pękata mnogość dokumentacji z dziejów Dzikiego Zachodu. Jakże taką ilość materiału może drukować tygodniczek w wymarłym Pompei? Ale poza tym... Poza tym ogłoszenia z całej Ameryki.

Idziemy po rozwiązanie zagadki do redakcji. Uprzejma sekretarka komunikuje, że niestety, Mr Bebee, rzutki były współpracownik "New York Herald Tribune", który w 1945 roku wykupił "Territorial Enterprise", pojechał do Reno.

"New York Herald Tribune" jest jednym z kilku najpotężniejszych dzienników Ameryki. Jeszcze raz potwierdza się reguła, którą sprawdziłem w maciupkiej Maripozie, gdzie redaktor miejscowego pisemka opuścił "Los Angeles Times" - że w Ameryce prasa prowincjonalna jest lukratywnym byznesem. Wielka Brytania ma dzienniki wszechkra-jowe, o wielekroć większych nakładach niż największe pisma amerykańskie z wyjątkiem najpopularniejszego "New York News". Najbardziej znane dzienniki dalekie są od miliona ("New York Times" 700 000, "New York Herald Tribune" 350000, "Christian Science Monitor" 170000), podczas gdy w Londynie największy dziennik ma cztery i pół milio-


na. Naturalnie powodowane to jest przestrzenią. Lokalnej konkurencji nie zmoże żadne centralne pismo, nawet drogą lotniczą dostarczane. Ale z drugiej strony to jeszcze raz podkreśla zasiedziałość prowincjonalnych kątów w tej roz-latanej z końca w koniec Ameryce.

Ale dlaczego pismo w liczącym 400 mieszkańców Pompei amerykańskim o nakładzie 5000 ma ogłoszenia ź całej Ameryki? Bo jego treść, wyspecjalizowana na Dzikim Zachodzie, ściąga prenumeraty nie tylko z całej Ameryki, ale z całego świata.

- I ciągle macie coś nowego do wygrzebania? Może i dla mnie? Śmieją się:

- Owszem, mamy też coś dla pana. Jeden z naszych kolegów przed prawie stu laty, pokazując Modrzejewskiej osobliwości, zjechał z nią w głąb kopalni, którą akurat in-spekcjonował multimilioner, właściciel wielu kopalni, ubrany jak i inni w kombinezon. Dziennikarz nie przedstawił go, tylko powiedział, że towarzyszy słynnej gwieździe, wobec czego milioner sam podjął się oprowadzania.

- Czy on przyjmie napiwek? - spytała Modrzejewska.

- Ależ naturalnie - odpowiedział z uciechą dziennikarz. Modrzejewska wsunęła w rękę milionerowi półdolarów-kę, a widząc jego zaskoczenie, szybko dodała drugą.


478


Mnie grozi zgranie się. Królikowi - rozwód

Mała Yirginia usiłuje żyć z turystów i rozwodów, Neva-da bowiem jest jedynym spośród 50 stanów, w którym można otrzymać rozwód po sześciotygodniowym zamieszkaniu. Ale tutaj groźną konkurencją są Las Yegas i pobliskie Reno z ich atrakcjami. "Territorial Enterprise" więc podkreśla, że rozwodnicy nie będą w małym miasteczku mieli poczucia odosobnienia, że ruletka działa ł tu, że wszystko przez 24 godziny jest otwarte i tu, ale że już po paru dniach wszyscy się znają. Ot i teraz,,Delta" zaprasza wszystkich kto żyw (z wyjątkiem takich sukinsynów jak ci, co w zeszłym tygodniu podorabiali wąsy pięknotce reklamującej piwo na afiszach rozlepionych przez "Deltę"). Pierwszy trunek każdy otrzyma darmo, a nadto kawałek tortu zrobionego w postaci rulety, bo to przyjęcie na cześć wyjeżdżającego krupiera.

Nawet i w Pompei rośnie trawa.

Dwa są miasta, które błyszczą przed wyobraźnią amerykańską - dosłownie błyszczą setkami neonów po licznych miastach amerykańskich, olbrzymimi plakatami, tysiącem historyjek w prasie - Las Yegas i Reno, Sodoma i Gomora współczesne, raj rozwodników.

Pięćdziesiąt stanów mają Stany Zjednoczone, a każdy stan ma swoje prawodawstwo.

W stanie New Hampshire, na przykład, chłopiec może mieć czternaście, a dziewczyna trzynaście lat, gdy w stanie Missisipi można wydawać za mąż dwunastoletnie dziewczęta. Ślubu nie poprzedzają żadne zapowiedzi, żaden okres wyczekiwania. Niektóre stany żądają, aby od chwili zgłoszenia się do małżeństwa do zawarcia go minęło 24 godziny, tzn. okres potrzebny do wytrzeźwienia z alkoholu. Ale z rozwodami jest nieco trudniej, aczkolwiek liczba rozwo-


dów w USA jest rekordem światowym: na 10 000 ludności 248, gdy w Polsce 5,9.

Stan Nevada jest jedynym, w którym można osiągnąć rozwód po sześciotygodniowym zamieszkaniu. Wobec tego w tym najuboższym ze stanów, którego stolica, Carson City, liczy niespełna 4000 mieszkańców, powstały dwa centra przemysłu rozwodowego - Las Yegas i Reno.

Stłoczenie bogatych nicnierobów, zmuszonych tygodniami wyczekiwać na ślub, sprawiło, że w Reno najdłużej utrzymała się prostytucja. Atrakcją turystyczną był dom publiczny zbudowany w podkowę, jak plaster miodu podzieloną celkami, w których robotnice pracowały jak w fabryce, na trzy zmiany ośmiogodzinne. Każda z nich miała kartę, którą po każdym gościu wysuwała inspektorce dla odmarkowania, co było podstawą obrachunku na koniec szychty.

Dobrze prosperujący zakład zamknięto w czasie II wojny, tak jak w Paryżu, gdzie skasowano domy publiczne w 1946 roku na żądanie posłanki Marty Richard po to tylko, aby w 1951 roku projektodawczyni wystąpiła z potępieniem własnego wniosku i żądaniem przywrócenia status quo ante.

l w Reno niejaka Mrs Cunningham podjęła walkę o swobodę kobiety i w oczekiwaniu, że "Słodka Podkowa" zostanie reaktywowana, założyła na razie warsztacik na 12 pracownic. Opinia się podzieliła, burmistrz, hołdując pryncypiom demokracji, zainstalował w bibliotece publicznej dwie salki z permanentnymi wystawami - jedna "za", druga "przeciw". Miał być plebiscyt, coś się rozlazło po kościach.

Turyści więc radzą sobie jak mogą, wobec czego namiastki, nocne kluby, pęcznieją dolarami. Nadto stan Nevada jest jedynym stanem w Stanach Zjednoczonych zezwalającym na wszelkie gry hazardowe.

W rezultacie cztery piąte całego zatrudnienia Nevady

stanowią pracownicy przemysłu turystycznego - domów

gry, nocnych klubów, hoteli, restauracji i różnych rozry

wek. ^

Napatrzyliśmy się, jadąc drogami USA, tych tablic ogłoszeniowych z dziewczętami tańczącymi kankana (Las Yegas sprowadza żywcem "Folies Bergere" i inne światowe antrepryzy w pełnym komplecie).

Raz po raz migają tablice:


480

481


LOLITA NONEZ - SŁYNNA "ROZBIERACZKA" NAJHOJNIEJSZE NA ŚWIECIE AUTOMATY SZCZĘŚCIA 5000 GOŚCI DZIEŃ W DZIEŃ

Brr... dziękujemy Polce, że odrzuciła kontrakt i że nie zaskoczyła nas pewnego dnia tablica z jakąś dziewką wy-różowaną, czterometrowej-pięciometrowej wysokości, ze strusimi piórami na tyłku i listkiem figowym na froncie i podpisem: "Polska Królowa Piękności".

Cóż za miliony musi kosztować reklama hotelu "Sahara", zabiegająca nam drogę już w Nowym Jorku i towarzysząca przez 5000 km, albo jeszcze bardziej nasilona reklama "klubu gry" Harolda Smitha w Reno:

HAROLD - NAJWIĘKSZY DOM GRY ŚWIATA

HAROLD - SIEDEM PIĘTER GRY W SIEDMIU GATUNKACH

HAROLD - DWA MILIONY GOŚCI ROCZNIE

HAROLD - PERSONEL TYSIĄC OSÓB

No, więc teraz jedziemy do tego Reno z Yirginii, mia-sta-widma, w którym ongiś było sto domów gry, stoły z ruletką stały na ulicach, a teraz trawa porasta uliczki między ruderami. Yirginia - Kosmopolis Dzikiego Zachodu bijąca San Francisco - upadła wraz z wyczerpaniem się żył srebra. Fala, która dopłynęła żarłocznym pochodem do Pacyfiku, teraz odbija się, wraca na Wschód, ongiś minięty w skrzypie wozów krytych płótnem. Teraz Kosmopolis - to Reno.

Odległość między Yirginią i Reno wynosi 20 km. Droga jest bukoliczna, wije się między pagórkami. Nagle na 5 km przed Reno droga sztywnieje, nakłada pospiesznie liberię, rozwidla się w kilkutofową autostradę, plakaty-monstra z gołymi dziwkami zagęszczają się, że świata Bożego nie widać, a między nimi natrętnie przypomina się "Harold" z 816 maszynami do gry, ze swymi barami, ze swymi eksponatami.

I wreszcie, przy samym wjeździe, tablica-monstre, tablł-ca-kolos nad kolosy, na której odsłonięciu był obecny sam gubernator Nevady:

WELCOME TO NEYADA RECREATION UNLIMITED


- Przyjemności nieograniczone - trącam w bok Królika - czy masz pod ręką tę księgę Primitive Culture and Modern Mań, o którą na próżno upominam, abyś za mnie przeczytała? Teraz będziesz miała czas czekając na mnie.

Ale już przed nami wyrasta żelbetowa konstrukcja, przerzucająca przez ulicę ogromny napis:

RENO

THE BIGGEST LITTLE CITY -.'•'.

IN THE WORLD

Napis jest tak wielki, aby go widziano z okien przelatujących ekspresów transkontynentalnych.

Istotnie, Reno jest największym małym miastem świata. Ten wrzask neonów, ruchomych reklam świetlnych, rozwartych gardzieli zakładów publicznych, ta kolorowość fagasów w najdziwaczniejszych liberiach, te cudeńka na olbrzymich wystawach w sklepach, które nigdy nie są zamykane, nawet od drugiej w nocy do szóstej rano.

Jakiś ogromny unowocześniony bazar arabski, gdzie kupcy wybiegają z suków i łapią za ręce przechodnia.

I nagle, ale to literalnie po przejechaniu kilku bloków - ciche senne uliczki. W tych uliczkach przycupnął sobie bogobojnie miejscowy people, taki sam zapewne drobnomiesz-czański i bogobojny jak w Paryżu, nazywanym ongiś największym burdelem świata. Bogobojny jak ta bajzelmama w Yirginii, o której pisałem, że prezydowała wszystkim filantropijnym imprezom. Bogobojny i zadowolony, że nie musi płacić stanowych podatków, że nie ma podatku spadkowego. Wszystko to zapłacę za nich dzisiaj ja.

W małym moteliku, wybranym po starannym spenetrowaniu powywieszanych cen, dobroduszna mama z kocz-kiem, która nam wynajmuje pokój, wsuwa mnie i żonie w rękę po jednym żetonie do gry w kasynie.

- Ależ ja nie chcę, na miejscu nabędę!

- To jest darmo. "Harold" nam dostarcza po jednym żetonie na każdego gościa.

Królik się nie nabierze, że idziemy przegrać darowane żetony. Wie, co go czeka. Będąc w szóstej gimnazjalnej, przegrałem dwadzieścia

ru-


483

482


bli - suma duża na sztubacką kieszeń. Wówczas postanowiłem - mądre dziecię - nie to, że nigdy nie będą się hazardować, tylko że nigdy nie siądę do gry nie określiwszy z góry, ile chcę przegrać. I z płaczem całe życie dotrzymywałem.

Kiedy się zaręczyłem, sporządziłem na pergaminie akt, w którym oświadczałem Królikowi, niebawem ślubnej żonie, że nigdy nie złamię tego postanowienia. Pod tym oświadczeniem ciągnęły się rubryki z wypisanymi na zapas latami od 1916 (rok ślubu) do 1966 (rok ostateczny tego, co w małżeństwie człowiek normalny może przetrzymać). Każdego roku w dniu l stycznia Królik miał własnoręcznym gotykiem dawać parafę, że i w tym roku jeszcze słowo było dotrzymane.

Uroczysty akt zaginął jeszcze w pierwszej wojnie, która równie czule nas potraktowała, jak druga (odbijemy się na trzeciej), ale ślubowanie, z wielkim skrzypieniem - trwało.

Raz w Biarritz zgrałem się na całą postanowioną sumę, Królik był pozostawiony w St. Jean de Luz. Kiwani się żałośnie, a tu szatany się zleciały - tłumaczą, że jeszcze raz postawić nie grzech.

Nie wiem, co by było, gdyby na sali nie pokazał się nagle... Królik (widać gnany tęsknotą do męża, hm...)

- Co, wszystko przegrałeś? - pyta.

- Zosiuńku...

Królik nie ma pojęcia o rulecie. Wyciągnęła łapkę z dwu-dziestofrankowym żetonem (w 1925, kiedy to miało miejsce, to wynosiło zapewne 4 złote). Pac... położyła bez żadnego namysłu na najbliższy numer.

Struchlałem: szton leżał na samym środeczku numeru 19, a takich numerów ma stół ruletkowy trzydzieści sześć.. Chciałem choć przesunąć na styk numeru 19 z trzema innymi, wówczas szansa wygranej wzrosłaby czterokrotnie, ale i czterokrotnie zmalałaby wygrana.

Ale krupier już krzyknął: Rien ne va plus!... Przepadło...

Po chwili grabki zsypały Królikowi 700 franków.

- Masz szansę, duszko, graj dalej!

Ale Królik gospodarnym gestem zgarnął pieniądze i powiedział srogo:

- Chodź do domu!

Wzięty w kluby'jak Hitler, któremu nie pozwalano bu-


dować krążowników ponad 10 000 ton, musiałem, jak i on, wymyślić sposoby, aby móc wojować z ograniczonym tonażem. Przekonamy się o tym za chwilę, bo oto - "Ha-rold", świątynia hazardu.

Jednak, z wszystkimi swymi przerostami, USA stoi na opoce purytanizniu. Szulerka? Brrr... Ojcowie na "May-flower" mieli o niej określone zdanie. Miał o niej określone zdanie wódz rewolucji amerykańskiej, Washington: Ga-ming is the child ot avarice, the brother of iniąuity and father ol mischiei. (Szulerka jest dzieckiem chciwości, bratem nierówności, ojcem krzywdy.)

To purytańskie sztywniactwo musi robić kompromisy z życiem, które je rozsadza, jak rozsadzało prohibicję. Ameryka nie ma np. loterii państwowej, totalizator jest zakazany. Jedyna forma hazardu - to tzw. bingo (loto) na cele charytatywne. W większości parafii katolickich w suterenach kościołów odchodzi gra w bingo na pieniądze.

Ale pozostały hazard wyżłobił sobie drogi jak trunki w okresie prohibicji. Amerykanin może, ile dusza zapragnie, stawiać na wyścigach konnych, na wyścigach psów - w nielegalnej "bookmacherce", której mechanizm jest zbyt wielki, zbyt potężnymi sumami obracający, aby mógł działać skrycie. Królowie "bookmacherfci", potajemnych salonów gry, "nielegalnych" automatów do gry płacą ogromne łapówki, zakażają życie amerykańskie, deprawują policję, urzędników, politykierów, ale hipokryzji popurytańskiej staje się zadosyć: hazard jest niedozwolony.

Rokrocznie wielkie miliony dolarów zasilają irlandzką loterię, która 95% wpływów ma z USA, jest więc właściwie biurem loterii amerykańskiej, działającym na terytorium irlandzkim. Rząd ani instytucje amerykańskie nie mają z tej loterii, ogłaszanej w pismach, ani centa wpływu, ale zasada jest uratowana.

Otóż Nevada, jedyna spośród 50 stanów, wyłamała się z tego sztywniactwa, ulegalizowała gry hazardowe, obstawiła je jaką taką kontrolą. Gubernator powołuje specjalny komitet trzech (z poborami po 15000 dolarów rocznie) dla nadzoru nad kandydatami do otrzymania licencji. Kandydaci dają odciski palców, które się konfrontuje w centralnym biurze w Waszyngtonie. Do miejsc, w których mieszkali, wysyłani są specjalni inwestygatorzy.

Alę cóż, kiedy pod nawałą żądnych gry z całej Amery-


485

484


ki Reno robi sią wielką szulernią, w której sprawdzają się słowa Washingtona.

Bywałem w wielu domach gry po świecie. Wszędzie w nich musuje atmosfera podniecenia, szychu, chciwości, błyskotliwej zabawy, stłumionych łez. Twarze starych wy-dekoltowanych, wybrylantowanych kobiet ścięte w chciwej koncentracji, niedbały uśmiech wysmokingowanych mężczyzn, pod którym miota się trwoga, gazeli wzrok zgranych młodych kobiet, które zwracają się do sąsiada o "pożyczką" po przegraniu ostatniego grosza - to wszystko, acz niecnotliwe, mieni się i lśni jak corrida, która przecież jest świństwem, a przecież pięknie wystawionym w patynie wieków.

Dom gry "Harolda" usiłuje wytworzyć atmosferę podniecenia. Jego plakaty rozgłaszają, jak jedna z maszyn dolarowych w ciągu godziny wyrzuciła 1730 dolarów. Maszyny mają tzw. jackpot - najwyższe wygrane. Plakaty ogłaszają jackpot do wygrania, np. jazda we dwoje na miesiąc do Europy z pełnym utrzymaniem w najlepszych hotelach.

U wejścia jest ustawiony błękitny cadillac conveitible (7000 dolarów). Ten też będzie twój, jak tylko w maszynie coś się obróci na jackpot.

- Królik, chciałabyś takim wyjechać z Reno?

Ale Królik, jak żyć pragnę, to drugi Washington - wy-brzydzą. Zawsze mi podcina skrzydłal

A ja już sobie poczynam palić w kociołku. Kiedyś napisałem, że gdybym jechał przyglądać się życiu ludożerców, usiłowałbym w sobie wzbudzić apetyt na ludzką wątróbkę (i pewien niemądry krytyk wziął to dosłownie). Wiać tu już szykuję się pokazać wyższą szkołę jazdy.

Ale jak to zrobić z tym nieznośnym ślubowaniem, które jeszcze nie ekspirowało, z Królikiem na karku - jednym słowem, jak tu wojować z tym kieszonkowym - 10000 ton - pancernikiem?

Postanawiam, że mogę przegrać 200 dolarów. Czytelnik zaraz sobie przemnoży przez złote i pocznie gorszyć się razem z Królikiem.

Ale nie ma tak źle dzięki... memu systemowi gry. Podobno wszystkie systemy zawodzą. Łukasiewicz odkrył naftę, ktoś tam teraz w Polsce odkrył siarkę i ja pragnę coś


wnieść do skarbnicy narodowej - system gry. Oto przepis: Gra się w marynarce z dwiema bocznymi kieszeniami. Kieszenie przed grą się opróżnia. Kupuje się żetonów gry za całą postanowioną sumę ł wsypuje się w lewą kieszeń. Każdą wygraną dzieli się na pół. Jedną połówkę dosypuje się do lewej kieszeni na zwiększenie kapitału obrotowego, ale drugą połówkę topi się w prawej kieszeni na amen.

W ten sposób jest absolutną niemożliwością przegrać całe postanowione 200 dolarów, boby należało stawiać w 100% nieszczęśliwie. A przecie przy stawianiu na kolor albo na parzyste-nieparzyste ma się 50% szans, przy stawianiu na tuziny 33% itd. Jeśli więc przegram, to 200 dolarów minus to, co w prawą kieszeń wpadnie na amen. W ten sposób stawiam limit przegranej i nie stawiam limitu szansie.

No więc fruwam przez piętra bakarata, przez piętra "dwadzieścia jeden", przez piętra petits chevaux (koniki z numerkami ścigające się po stole, które się obstawia), przez piętra pokera i szmendefera - jest tych pięter siedem - na piętro ruletki.

Ale to ogromne gmaszysko nie musuje. Panuje w nim cisza; słychać tylko monotonny pater nosfer dźwigni szarpanych u ośmiuset maszyn do gry, które stoją na każdym piętrze, w każdym z licznie rozsianych barów, w każdym saloniku odpoczynkowym.

Maszyny do gry mają otworek, w który się wrzuca monetę, i rygielek, którym się targa i... albo się przegrało, albo się wysypuje moneta uwielokrotniona kilkunasto-, czasem kiłkudziesięciokrotnie. Maszyny są na pięcio-, na dziesię-cio-, na dwudziestopięciocentówki, na półdolarówki i na całe dolary. Od czasu do czasu następuje jackpot - premia, dochodząca, w bardzo rzadkich wypadkach, do tysiąckrotnej stawki. Jackpot w maszynach tańszych wypada raz na tysiąc, w dolarowych raz na trzy tysiące. Nie mam pojęcia, na ile dziesiątków czy setek tysięcy wypada taki cadillac czy podróż do Europy.

W ogóle maszyny zabierają 40%. Granda nad grandy, jeśli się zważy, że Monako zabiera 3%.

Wszyscy o tej grandzie wiedzą i wszyscy grają nie tylko do ostatniej nitki, ale, dosłownie, do ostatniego tchu.

Zaraz przy wejściu widzę starszą kobietę, siedzącą przy dwu maszynach pięciocentowych. Ponieważ po wrzuceniu


487

486


pięciocentówki i pociągnięciu rygla w maszynie następuje hurkot i trzeba czekać mgnienie oka, kobieta tymczasem wrzuca pięciocentówkę w otwór drugiej maszyny, pociąga rygiel i zwraca się znowu do pierwszej maszyny. Są maniacy, którzy podobno postawili rekordy szesnastogodzin-nego targania ryglami dwóch maszyn pięciocentowych. Gdyby grali na dolarowych, zabrałoby im to tylko trzy godziny i kwadrans z tym samym rezultatem. Ale widać chcą mieć pełną przyjemność za swoje grosze.

Właśnie na sali na pierwszym piętrze zastaję poruszenie przy takiej dolarowej maszynie, przy której padł jackpot wynoszący 125 dolarów. Mężczyzna o opalonej twarzy, w szerokoskrzydłym kapeluszu, który go wygrał, informuje, że jak dotąd utopił 400 dolarów, i zdaje się być wielce zadowolony.

Sale do gry w karty są również ponure. Ludzie porozumiewają się szeptem. Toalety - trudne do wyobrażenia. Od wieczorowych do dżinsów. Widzę młodą dziewczynę, utlenioną na bóstwo, w kosztownym futrze z norek i w opiętych purpurowych spodenkach "toreador" - do półotana-żonej łydki.

Na trzecim piętrze widzę bogatą starą panią w futrze z norek, pracującą na dwóch półdolarowych maszynach. Na stoliku przy niej filiżanka z kawą i popielniczka ze stosem niedopałków. Dama lewą ręką rzuca półdolarówkę w lewą maszynę, równocześnie prawą ciągnie za rygielek prawej i odwrotnie. Pracuje w rękawiczkach, aby zapobiec tworzeniu się odcisków.

Ludzie przy barze są też cisi, piją na ponuro, są niero-zmowni, podchmielonych nie widać, widocznie hazard narkotyzuje dostatecznie.

Jeden z barów na drugim piętrze ma ścianę usianą dwoma tysiącami wprawionych półdolarówek. W innym, za plecami barmanów, jest zmontowana katarakta, po której trzech tarasach pieni się - whisky. Jeden z salonów jest obstawiony wozami z budami płóciennymi - wozy sprzed stu lat dążące na Zachód.

Jeden z barów ma na całą ścianę panoramę jeziora Tahoe, na którym kolejno wschodzi słońce, potem burza, następnie tęcza, potem zachód słońca, gwiazdy, pełnia księżyca i da capo. Trik dość pospolity - od "Yaterland", restauracji w przedwojennym Berlinie, po różne planetaria.


Wszędzie są porozwieszane winchestery, colty, lassa, siodła, kapelusze stetsony. W jednym z barów, pod każdym z portretów trzech zabitych prezydentów - repliki trzech rewolwerów, z jakich zostali zabici.

Jednym słowem - ubaw na całego.

Ale te starania nie mogą przemóc ponurości gmachu. Siedząc przy barze, dowiaduję się, że krzykliwie dekorowane lustra pod sufitami są w gruncie rzeczy judaszami, przez które policjanci obserwują kochanych gości; wtyczki udające gości przy stołach gry obserwują graczy; krupierzy obserwują wtyczki; inspektorzy sal obserwują krupierów; policja obserwuje inspektorów.

Jakoś odchodzi mnie ochota. Najprzód próbuję maszyny pięciocentowej. Mam parokrotnie drobne wygrane, ale pracując ostro w ciągu dwunastu minut przepuściłem i te wygrane, i dwa dolary, tzn. czternaście pięciocentówek, które postanowiłem "zainwestować". Mamusiowato wyglądająca paniusia przy najbliższej maszynie wskazuje mi dzie-sięciocentową maszynę w końcu sali, radząc grać na niej, bo ta maszyna dawno nie miała jackpot. Już się usprawniłem - przepuszczam i na niej, łącznie z jakimiś wygranymi po drodze, cały rulon czterdziestu dziesięciocentówek.

Królik, który jest mianowany asystentem przy tych naukowych badaniach, stwierdza:

- I tu trwało dwanaście minut - i pospiesznie dodaje - to już sześć dolarów przegrałeś.

Przy ruletce więc kupuję żetonów na 194 dolary i wsypuję w lewą kieszeń.

Teraz następuje zagadnienie - jak stawiać. Stawiam po dolarze na całą dzłewiętnastkę (na pamiątkę tego Biarritz), na połówkę, na ćwiartkę, na tuzin, na parzyste, na czerwone i dla ubezpieczenia - na zero. Gdyby wypadło zero - wypłaciliby mi za nie 35 dolarów, ale wszystkie inne stawki krupier by zagarnął. A gdyby wypadło wszystko (naturalnie poza zerem, połówką i ćwiartką na innych numerach), dobrze dla mnie, bobym wygrał. Naturalnie to byłby fuks. Ale też wyjątkowy pech by był, żebym wszędzie przegrał.

Jest to więc taka ruletka dla ubogich: wiele huku, wiele stuku, zawsze jedno się przegrywa, jedno wygrywa, prawa kieszeń jednak po każdej grze coś odkłada.


488

489


W sumie jest to za długo. Tak można się bawić jak, nie przymierzając, ta paniusia przy pięciocentowej maszynie.

W prawej kieszeni czują już dosyć pełno - no, to chyba mam prawo ryzykować bez obawy złamania egzystencji żony i pokolenia, które liczy na spadek.

Buch! Wywalam całą zawartość lewej kieszeni, nie wiem, ile było, ale sporo (bo przecie wpadały do niej połowy wygranych). Obstawiam stół, czuję się Bogiem. Na dziewięt-nastce leży pięciodolarowy żeton i tak dalej.

Krupier woła, że koło rusza, nagle zimny pot mnie ogarnia: w tym szaleństwie w żywy kamień zapomniałem, com gdzie postawił - z wyjątkiem faworytalnej dziewiętnastki. Leżą na niej jeszcze jakieś dwie stawki.

Kulka skacze po kole; tam skoczyła, ówdzie skoczyła i siadła - prosto w dziewiętnastce. Sto siedemdziesiąt pięć dolarów jak drut... Ale jak z innymi stawkami?

Postanawiam poczekać spokojnie, aż wszyscy zbiorą swoje stawki, a potem już pozbieram wszystko, co moje.

Gracze po kolei wskazują krupierowi numery, stół się opróżnia, już jedną stawkę zabrano z mojej dziewiętnastki, już drugą, leży tylko mój pięciodolarowy żeton. Nagle widzę, że jakiś drab z wąsikiem w sznureczek w bajecznie kolorowym krawacie w róże wskazuje na ten żeton krupierowi, krupier sunie mu pięć wygranych żetonów. Robię ruch, że to moje, facet z wąsikami robi minę na temat "bujać to nie nas" i mówi:

- Przecież pan stawiał na połówkę na ósemce i ćwiartkę na 24.

Istotnie, że i tam postawiłem, ale skąd on tak pamięta? Nie mogę zaprzeczyć.

- Tak, tak, ja to też widziałem - stwierdza inny typek - ten pan grał inne numery.

Wszystkie spojrzenia kierują się na mnie. Czuję na sobie wzrok całego stołu, pewno obserwują ci przez szkiełka pod sufitami, jakoś tłoczno zaczyna się robić przy mnie. Ani chybi, że te wtyczki się mobilizują, ci inspektorzy...

Minęły wprawdzie czasy, kiedy krupier przy rulecie w osiedlu górniczym miał przed sobą dwa pistolety i bacznie obserwował, czy kto nie oszukuje. Padał strzał, trupa przy ogólnej aprobacie wynoszono i gra trwała dalej.

Ale coś niecoś z tego pozostało i mogą mi spuścić niezgorsze manto.


Sromotnie się wycofuję. Nikt mnie nie usiłuje zatrzymać, nikomu o nic innego nie chodzi, jak żebym się ulotnił.

Jestem po prostu wściekły. Tak wyjść na durnia... Nawet Królik, który gdyby mi cegła na głowę znienacka spadła, toby powiedział "a nie mówiłam" - już nic nie mówi, że coś mówił, tylko proponuje policzyć, co jest w prawej kieszeni.

W prawej kieszeni jest 191 dolarów. Zabawa kosztowała mnie więc, łącznie z grą na maszynach - dziewięć dolarów.

- Chodź do domu - mówi swoje ten nieznośny Królik.

Na razie straciłem kontenans i nie śmiem się opierać. Schodzimy jedno piętro, mijamy damę w rękawiczkach i z niedopałkami - pracuje jak szatan. Schodzimy piętro niżej - ta sama pięciocentówka. Mówi, że już gra cztery godziny i przegrała szesnaście dolarów.

- A widzisz, a ja grałem pół godziny i taniej mnie to kosztowało - usiłuję się odegrać. Ale jest to pokwitowane miną mającą oznaczać, że to kiepski dowcip.

Wyszedłszy z tej siedmiopiętrowej fabryki ponurej iluzji, wpadłem znów w świat oszalałych neonów i oszalałych reklam obiecujących złote góry, i poweselałem. Reno jest nocą równie rojne jak w dzień, i to o każdej porze.

- No to chociaż się przejdźmy jako turyści - powiadam.

Za potokiem świateł na głównej ulicy ciemne bloki już się szykują na sen. Widzę na bocznej ulicy o dwa domy jakiś trzeciorzędny barek pod końską czaszką, na którą potok światła rzuca zielony reflektorek. Zbaczam tam, szyld głosi, że jest to bar "Pod Zdechłą Szkapą". Jest puściutki i ciemnawy.

- Zajdziemy na jednego.

Sam nie wiem, po co to proponuję. Interesuje mnie ten pusty bar otwarty, kiedy wszystko na tej uliczce zamknięte. Królik nie chce wejść do, jak mówi ze zgrozą, spelunki.

- Jesteś reporterską żoną, czy nie jesteś? Chcesz tu sama na mnie czekać, czy nie chcesz?

-- Ale już zaraz potem do domu.

Rzeczywiście pusto. Tylko jakiś pijak śpi, złożywszy na kontuarze głowę na rękach. Wypijam coś tam, pragnę płacić.


490

491


- Nie wypije pan jeszcze? - pyta barman.

- Przecież pan chyba już zamyka.

- To zależy od tego gościa - mówi i trąca śpiącego:

- Proszę płacić.

Pijak sennie grzebie w kieszeni, płaci i układa się na nowo.

- Nie mogę zamykać, póki on funkcjonuje. Raz po raz wzywam go do płacenia, płaci i znowu śpi.

Wracamy na główną arterię.

A tu zaproszenia do gry - na każdym kroku. W otwartych sklepach oczekują automaty do gry, abyś im rzucił na pożarcie resztę wydaną z kupionej pasty do zębów, ołówka, koperty. Niektóre są umodelowane jako człowiek w masce, wyciągający ręką-lewarek. Jednoręcy bandyci. Wszędzie maszyny do gry. Ciekaw jestem, czy w tych szykownych hotelach nie postawiono automatu przy każdym łóżku.

Hotel "Mapes" otwiera swoje lśniące czeluści, huczące automatami. Tłum ludzi w połyskliwym świetle neonów niknie w tych czeluściach jak ławica łososi pędzona głodem miotu na wodospad.

. - No, to jak przypuszczasz, jaki teraz mam postawić sobie limit? - pytam najnaturalniejszym głosem.

Królika zatyka.

- No tak - przecie mamy taką umowę, że nie siadani do gry nie wyznaczywszy limitu.

Widać to krętactwo odziedziczyłem po Tirliporku, który obiecał w lipcu św. Antoniemu miesiąc nie jeść lodów, a jak się święty naganiał i zgubę znalazł, to usiłowała mu wmówić, że myślała o styczniu. Królik więc tylko ręką pokazuje na wielki napis na gmachu hotelu:

WE NEYER LOSE

To znaczy "My nigdy nie tracimy". Miało być we never close - "my nigdy nie zamykamy", ale literka "c" zepsuła się i nie świeci.

Królik, jak z Wiesława - "stąpa z miną uroczystą". Jest dla mnie jak ów maszt, do którego przywiązał się Odys, aby nie polecieć za przyjemnościami i nie zmienić się w świnię. Bo trotuarem płyną ławice całe brunetek, blondynek, rudych, gotowe pociągnąć za rygielek, aby zdobyć monetę.


- "Nie masz to, nie masz jak życie domowe - deklamuję - uczciwe i poczciwe, tanie i zdrowe."

Królik zna ten wiersz - przysłała go z kwiatami na mój ślub obrażona malarka.

Ale tym razem nie zdołałem zirytować Królika; jaśniejąc triumfalnie, wywodzi mnie z kręgu blasków, prowadzi pod skromną strzechę hoteliku damy z koczkiem.

Na drugi dzień odwiedzamy sąd rozwodowy. Sala na-pchana atrakcyjnymi rozwódkami, zapach perfum. Jest to dla mnie window shopping, tzn. kupowanie imaginacyjne, z oglądania wystaw.

Zdarzył się wypadek, że rozwodząca się z powodu, że mąż z nią nie rozmawia, powołała jako świadka... papugę.

Upierzony świadek nie zawiódł. Poprawił się na drążku i wrzasnął pełnym głosem: Did you heai me, Robert? (Robercie, czy mnie słyszysz?)

- Wysoki sądzie - łkała powódka - ta ptaszyna tak często musiała wysłuchiwać moich rozpaczliwych pytań, że nauczyła się ich na pamięć.

Nie miałem szczęścia do czegoś ekstrao_rdynaryjnego, ale i to, co zobaczyliśmy, napełniło Królika zdumieniem.

Właśnie przed sędziego wypłynęła nowa sprawa. Najprzód zeznaje właściciel pensjonatu, że skarżąca mieszkała u niego całe sześć tygodni ł widział ją literalnie każdego dnia. Po czym zostaje wywołana wyderka z ustami wymalowanymi w serduszko.

- Czy pani osiedliła się w Nevadzie na stałe?

- Ależ tak - zeznaje wyderka. Jej bagaż już czeka spakowany w hallu pensjonatowym. Zeznaje pod przysięgą. W żaden sposób nie naraża się na zarzut krzywoprzysięstwa, bo przecież potem mogła zmienić zdanie. A bagaż ten mógł być spakowany dla jakichś odwiedzin poza Reno.

Jest osiem powodów do rozwodu, ale najulubieńszym jest mentol cruelty, okrucieństwo moralne, o które wyderka skarży męża.

- Jak się objawiało?

- Ziewał w mojej obecności.

- Czy jeszcze coś?

- Wyśmiewał się z wuja Jimmie'ego.


492

493


No, to już rzeczywiście za wiele sobie pozwalał. Gavel, młotek sędziego, uderza o stół - rozwód udzielony.

Wyderka wycofuje się balansując kuperkiem. Następna!

Rekord uzyskany w tym sądzie, który powszechnie zwą "Separator", wynosi siedem spraw w ciągu pół godziny. Normalnie rałatwia się dwadzieścia rozwodów dziennie.

Nevadzianie, zapytywani przeze mnie, bronią tej łatwości rozwodów:

- Niech no strona przeciwna zgłosi sprzeciw - zacznie się przeciągła procedura, nie różna od innych stanów. A że pomagamy tym, którzy obustronnie chcą się rozwieść, to chyba dobry uczynek, nie?

I profilowy.

Zmitrężyliśmy w tym sądzie, nazajutrz gnaliśmy siedem godzin (343 mile) aż do granicy stanu Nevada w Wells. Zmęczeni poszliśmy spać, ale przy rannym śniadaniu zobaczyłem maszynę pięciocentową - to już ostatnia, bo to już granica stanu Utah, krainy moralnych mormonów.

Wrzucam pięć centów, robi się w niej zwykły harkot, potem zaczynają w niej skakać jakieś kolorowe listki i jabłuszka. Jackpotl... Robi się sensacja za barem, na całej sali, ciągnę rygielek, sypie się forsa i forsa, nasypało się sześć dolarów. Czy nie ludzka mądrość tych maszyn!... Tak mnie powitały w Tahoe, na granicy Nevady, tak mnie tu łapią za połę na wyjezdnym. Ale Królik mówi:

- Auto czeka.

Jest zadowolona, że hazardowe szaleństwa, uwzględniając 2,50 wygrane w Tahoe, kosztowały (nas) 50 centów.


Pustaciami Nevady

Jedziemy pustaciuni Nevady...

Auto w ciągu jednej godziny przerzuca w inne epoki, w inne światy.

Tylko co wyjechaliśmy z Kalifornii - jednego z najbogatszych kwitnących stanów Ameryki.

Ameryka!... 190-milionowa Ameryka, pękająca od ludności, od bogactwa.

Diabła tam... Ta Ameryka ma 20 ludzi na jeden kilometr kwadratowy, gdy Anglia 218, a Holandia to nawet 344.

Ta niska przeciętna zagęszczenia pochodzi z takich stanów, jak właśnie Nevada, najmniej zasiedlony stan poza Alaską, mający niespełna trzy osoby na milę kwadratową. Aż trudno uwierzyć, że Libia, której pustacie przemierzałem ze ściśniętym sercem w łaziku dobrze zaopatrzonym w wodę, ma niewiele mniej niż jednego mieszkańca na kilometr kwadratowy.

Albo taki kontrast z Luizjaną, najbardziej wilgotnym stanem o opadach 140 cm, gdzie raz po raz jechaliśmy groblami, a ta tu Nevada stanem najsuchszym, o opadach 22 cm, gdzie jedziemy dziesiątki mil ponurym burozielonym stepem, po którym wicher toczy kule pierekati-pola. Nie wiem, jaka jest polska nazwa tego zielska, które widziałem w stepach nad Morzem. Czarnym.

Na 70-kilometrowym pasie pustyni, którą przemierzamy między Lovelock i Humboldt, nie ma ani jednej stacji benzynowej.

Wiatr dmie l nasze auto zdaje się być niesione wraz z tym ruchomym polem płynącej falami kłębiastej rośliny.

Ponuro.

Żona pokazuje na plamy intensywnej zieleni dobiegają-: cej nieraz do traktu:

- Jednak coś rośnie.

=- Coś rośnie - mówię z przekąsem, zatrzymuję auto,


495


przyglądamy się zielono-purpurowemu soczystemu zielsku. Nie jestem z Nevady, co mnie to obchodzi. A przecież atawizmem pokoleń uprawiających rolę czują nienawiść, patrząc na to zielsko, jakbym patrzył na gada. •

To "halogeton". szkodnik straszliwy, zawleczony pono do Nevady ze świata w 1930 roku. To zielsko ciągnie z ziemi trucizną, kwas szczawiowy. Pół funta halogetonu zabija owcą, a trzy funty - krową. Farmer spod Elko w Nevadzie naliczył 876 padłych owiec.

To zielsko posiada potworną siłą ekspansji. W sześcioca-lowej roślinie jest przeciątnie 25000 nasion, a każde na-sionko ma piąć skrzydełek na ten wiatr nevadzki. Już zajęło 320000 ha w dziewiąciu stanach. Już pożarło miliony owiec i setki tysiący krów.

Halogeton - wielki mściciel rabunkowej gospodarki, ziemi wyjałowionej. Bo tam gdzie człowiek tą ziemią kocha, gdzie ona zielenieje, tam sią rabusiowi przeciwstawiają zadomowione rośliny. Ale gdzie są równe szansę, tam nie ma dla nich ratunku. Halogeton magazynuje wodą jak wielbłąd. Jego korzenie, idące na taetr w głąb, w wysysaniu wody uprzedzają inne rośliny, które schną. Przed dwoma laty zniszczono 7000 ha halogetonu wraz z inną roślinnością. W następnym roku nic sią nie odrodziło z wyjątkiem halogetonu.

Ponury kraj. Niecka olbrzymia w obramowaniu, od zachodu, gór Sierra Nevada, od wschodu - odroży Gór Skalistych, których jeszcze nie widzimy nawet na najdalszym horyzoncie. Zwykle w każdym kraju czuje sią logiką rzek spływających do dalekich zlewisk. Na wododziałach czuje sią dynamiką rozpoławianej ziemi, nęconej w dwie strony, każda o innych formach życia.

Ale rzeki Nevady płyną znikąd donikąd. Poczynają sią w jednym, kończą w drugim jeziorze albo wsiąkają w ziemię.

Znikąd donikąd płynie rzeka Humboldt, która wije sią strugą długości tysiąca kilometrów, cały czas przez terytorium Nevady, i ginie.

W kraju, w któjrym 90% ubogiego rolnictwa jest uzależnione od opadów, brną zimą szczytami gór patrole pobierające miarkę grubości zależyn śniegowych - nieraz całkowicie wypełnia się śniegiem rurka ośmiometrowej długości. Wówczas idzie wieść, że rok będzie lepszy, że spłyną wody.

496


Nie, nie śpieszyło sią ludziom do tego kraju. Dopiero w 1775 dotarł do niego misjonarz Escalente, ale obejrzawszy, skonstatował, że nic tu nie ma do szukania. I znów był spokój, jak przed wiekami (a co prawda jak i teraz) pły* nęła Nevada potokiem burzanów.

Dopiero wiele później poczęły przesuwać się przez tą ziemią strwożone karawany dążące nad Pacyfik.

Przesuwamy sią ich szlakiem, tylko w odwrotnym kierunku. Dobrze, jeśli po sześćdziesięciu kilometrach zobaczy się stację benzynową samotnie sterczącą w stepie, oblepioną u zachodniej ściany nawianym burzanem. W tej pustce od czasu do czasu wyrasta memento - makieta drewniana rozwartej na słupie księgi, z której kart gotyckimi literami woła historia.

Tu, na tej pustaci, Donner, szef tragicznej ekspedycji (która wyginęła w śniegach Gór Skalistych, wziąwszy niewłaściwą trasę), wypędził przewodnika.

Tu, na tym brodzie, Indianie wybili do nogi całą karawanę.

Inna tablica nad inną rzeką wskazuje, że o sześć mil w górę możemy znaleźć bród, przez który szły wozy pionierów. O kraju zapomnianym od Boga przypomniał sobie w 1864 r. Abraham Lincoln, kiedy usiłował przeprowadzić poprawkę do konstytucji. Nevadzianie dopiero wówczas się policzyli - było ich na obszarze całej Nevady, równym powojennej Polsce, dziewięć tysięcy mieszkańców (jeden człowiek na 20 km2). Ilu ich tam było, ułożyli pośpiesznie konstytucję stanu, którą przetelegrafowali kosztem 3416 dolarów i 17 centów do Waszyngtonu, z rozkoszą poparli Lincolna (poprawka tyczyła niewolnictwa, które ich ani nie ziębiło, ani nie grzało) i uspokoili się na dłużej. :

497

Ponad ich głowami jednak działały kinetyczne biegu

ny - Wschód i Zachód. Teraz dopiero musiało być dokoń

czone dzieło Kolumba. Bo przecież Kolumb szukał drogi

do Indii, natrafił na przedzielający od nich kontynent ame

rykański (stąd jego pierwotnych mieszkańców do dziś na

zywamy Indianami) i odtąd przez trzysta lat człowiek usi

łował przebić się dalej, co mu szło nijako - wozami przez

ziemie Indian czy barkami przeciąganymi przez przesmyk

panamski. • "

32 Królik i oceany


Pchnięto dalej dzieło Kolumba, kiedy zaistniał nowy środek transportu - kolej parowa. Na razie były to zabawne odkryte wagoniki - powoziki na trzy osoby. Pierwsza uroczysta jazda skończyła się niefortunnie: iskry popaliły ubrania i cylindry, dym doszczętnie umorusał toalety i skończyło się na doprzężeniu koni do bezczynnej lokomo-tywki. Ale ludzkość już uchwyciła pierwszą nitkę.

Tym razem nowym Kolumbem, który miał otworzyć drogę do Pacyfiku, był eks-poszukiwacz złota i właściciel sklepu z narzędziami - Crocker.

Historyczne zdarzenie poczęło się nie na audiencji u królowej Izabeli, tylko w stancyjce za sklepem, w której czterej miejscowi kupcy postanawiają zawiązać "Central Pacific Railroad Company".

Na wschodzie już o to samo zabiega utworzona "Union Pacific Company".

W 1862 roku Kongres daje błogosławieństwo obu kompaniom: niech każda ciągnie linię ze swojej strony - jedni od Atlantyku, inni od Oceanu Spokojnego.

Na czele robót od Atlantyku stanął główny inżynier Do-ge, zwany "generał Jack". Mały, przysadzisty, z szeroką czarną brodą, z nieodłącznym pejczem w ręku i dwoma rewolwerami za pasem, generał Jack wprowadził rygor wojskowy. Jego robotnicy byli to zwolnieni z właśnie kończącej się wojny weterani, pracujący jeszcze w spłowiałych mundurach swych pułków. Ten element był najodpowiedniejszy przy pracy, którą należało prowadzić w nieustannych walkach z Indianami. Najprzód szły w teren kolumienki dla pomiarów. Każda liczyła czternastu ludzi, mając wozy pełne amunicji. Niejedna taka kolumienka zostawiła swoje skalpy w rękach indiańskich.

Następnie na wytrasowanym szlaku kładziono podkłady kolejowe. Podwożenie ich w stepach bezleśnych, ciągnących się na setki mil, było pracą godną czasów faraonów. Kiedy przybito pierwsze szyny, stanął na nich zestaw kolejowy posuwający kolumny robotników z narzędziami. Wozy ładujące się z wagonu miały poprzydzielane przy każdej szynie gwoździe i śruby. Zrzucono szyny, wóz wracał galopem, a już go mijał nowy wyładowany. Kompania Wschodnia ścigała się z kompanią Zachodnią, bo wiedziała, że im więcej wyprodukuje, tym większy kilometraż będzie miała w eksploatacji. Toteż nie troszczono się zbytnio


o niwelowanie małych wyniosłości i po prostu zygzakiem wymijano drobniejsze przeszkody. Szaleństwo tempa ogarniało "generała Jacka". Kładł dziennie cztery do sześciu mil, tzn. do dziesięciu kilometrów toru.

Na punktach składowych i przeładunkowych jak grzyby po deszczu wyrastały osiedla, zasiedlane na razie przez szumowiny ciągnące za zyskiem na robotniczych wypłatach. W kilkutysięcznych miastach, które nagle wyrastały w stepie, roiło się od spelunek i noc w noc odbywały się krwawe rozprawy. Potem, kiedy przesuwała się robota, pustoszały pozostawione osiedla, aby ponownie rozpoczynać wolny prawidłowy wzrost miast.

Z tamtej strony eks-sklepikarz Crocker miał inne trudności. Tu drzewa było w bród, ale wszystkie narzędzia, maszyny, lokomotywy musiał sprowadzać ze Wschodu okrężną drogą, dookoła cypla Ameryki Południowej. Nadto, kiedy "generał Jack" miał równinę, przed Crockerem niebawem wyrosły góry. Robota była piekielnie uciążliwa i Crocker z rozpaczą w sercu spoglądał, jak praca "generała Jacka" pożera przestrzenie. Na szczęście znalazł on rodzaj robotników obdarzonych nadludzką wytrwałością. Byli to kulisi chińscy, którzy emigrowali przez Ocean Spokojny. Małe ludki z warkoczami, w dużych słomianych kapeluszach, zadowalały się garstką ryżu, pracując od świtu do nocy. Lawiny zasypywały całe kolumny robocze. Bywały szczyty tak strome, że robotnicy pracowali w koszach nad ziejącymi przepaściami. Tracili równowagę albo przecierały się liny i spadali w dół. Z tuneli, które drążyli, nie wychodzili miesiącami, mieszkając na miejscu pod ziemią. Dziesiątkowały ich mrozy.

Cała Ameryka z gorączkowym zainteresowaniem śledziła te zapasy. Zakłady, jakie mają miejsce przy zawodach sportowych, zastąpiło tu mniejsze lub większe zakupywanie akcji.

Kompania Wschodnia, złożona z wyrobionych i ogładzonych przemysłowców, dała tu pierwszy na wielką skalę pokaz działalności reklamowej. Kiedy już linia wyciągnęła się ponad dwa tysiące kilometrów, zaproszono na wyciecz-


499

498


kę ćwierć tysiąca osób ze sfer finansowych, rządowych i dziennikarskich. Goście jechali w głąb ziemi dziewiczej, po której cwałowały stada bawołów. Zdarzało się, że pociąg musiał czekać, póki przez tor przewaliło się stado nieraz liczące kilka dziesiątków tysięcy. Ziemię tę przemierzały konne watahy indiańskie. Zaproszeni byli zainstalowani w luksusowych wagonach sypialnych, kipiących od brązów, wyściełanych pluszem. Wystawne menu zawierało czterdzieści dwie potrawy. Orkiestra przygrywała do tańca. Zatrzymywano się w wybranych miejscach dla polowania i rybołówstwa. Wrócili upojeni, szerokie echo poszło po kraju o wspaniałościach Zachodu, który już jest tuż, tylko ręką podać. Akcje szły w górę jak szalone, wzdłuż linii kolejowej poczęto rozchwytywać tereny, nie było żadnych kłopotów z dalszym finansowaniem olbrzymiego przedsięwzięcia.

Tamta strona od samego początku zakupuje w Filadelfii wielką lokomotywę. Taszczą ją nieskończoną ilość miesięcy dokoła Cap Horn, aż wreszcie 7 października 1863 roku przybywa do Kalifornii, a 7 listopada przy salwie 35 strzałów armatnich odbywa swą pierwszą próbną podróż.

Oglądałem to "ostatnie słowo techniki" sprzed stu lat w muzeum w Stanford. Bo i lokomotywa nazywała się "Go-vernor Stanford". Dotykałem jej naiwnych brązów, jej wielkiego dzwonu ostrzegawczego, jej szufli mającej chronić ludzi od wypadania, potężnych tłoków na zewnątrz i z rozczuleniem patrzyłem na budkę konduktora, altankę o kwadratowych dużych oknach.

Sześć lat musiał czekać "Governor Stanford", nim pomknie do Nowego Jorku. Bo w siedem lat po rozpoczęciu pracy nadchodziło historyczne zdarzenie - złączenia linii, spięcia kontynentu. Crocker na ostatnich dystansach wziął tempo w osiemnastogodzinnym dniu pracy. Objeżdżał kolumny robocze na swojej cisawej klaczy, z wielkimi torbami skórzanymi u siodła, pełnymi złota, i płacił hojne nagrody. Jego Chińczyków, jak i weteranów strony przeciwnej, ogarnęła dzika pasja sportowa. Crocker w ostatnich dniach kładł dziennie dziesięć mil, tzn. szesnaście kilometrów.

Kiedy wreszcie obie partie spotkały się, jego Chińczycy byli na wzniesieniu i ujrzawszy weteranów "generała Jacka" poczęli na nich miotać głazy. Ludzie Jacka odpowiedzieli strzałami, padły trupy.


Dzień jednak 10 maja 1869 roku, kiedy oficjalnie spotkały się dwie strony, skrył pasje w obustronnych uśmiechach. Zostawiono do położenia jedną tylko parę szyn. Z obu stron dojechały pociągi, lokomotywy stanęły. Z obu stron wysiedli panowie w cylindrach, panie w turniurach. Fotografowie operowali niezdarnymi skrzynkami, każdy z nich musiał mieć trzech pomocników. Te fotografie z tamtych czasów oglądałem teraz w muzeum. Na jednej z nich zobaczyłem dziwną rzecz. W 'tamtych czasach nie było radia, nie było telewizji, był tylko telegraf. Na podkładzie z politurowanego drzewa laurowego, na którym były wyryte nazwiska uczestników, położono aparat nadawczy telegraficzny. Następna fotografia: z każdego pociągu wysiada po dwu dygnitarzy trzymających w ręku srebrne młoty. Mają oni zabić cztery ostatnie gwoździe ofiarowane przez cztery przylegające stany. Trzy są srebrne, ale Kalifornia przysłała gwóźdź złoty.

Pierwsze uderzenie młota włącza aparat telegraficzny - równocześnie w Nowym Jorku nad Atlantykiem i w San Francisco nad Oceanem Spokojnym rozbrzmiewają salwy armatnie, dzwony biją w kościołach i tłumy tańczą po ulicach rozległego kraju, który teraz dopiero zrósł się w jedno i wyjrzał "na tamtą stronę", kontynuując dzieło Kolumba w trzysta łat po nim.

Dwie są świętości amerykańskie omknięte w pancerze. Nad Atlantykiem to Deklaracja Niepodległości, nad Pacyfikiem - złoty gwóźdź, na który patrzy się przez szybkę w trzydzłestocentymetrowym stalowym pancerzu.

Teraz, kiedy przemierzamy Nevadę, widzimy iście amerykańską kontynuację tych sportowych zawodów: przez Ne-vadę idą dwie równoległe linie dwóch konkurencyjnych towarzystw kolejowych. Nieraz jedną widzimy o kilkadziesiąt metrów na prawo od drogi, drugą o takiż dystans na lewo.

W tym szaleństwie ratuje nieco resztka zdrowego sensu. Jak rozwiedzeni małżonkowie przy trudnościach mieszkaniowych dalej sypiają w jednym łóżku, rozdzieliwszy się deską, tak obie linie kolejowe ugodziły się na wspólną obsługę ruchu: po torach jednej idą pociągi na zachód, po torach drugiej - na wschód.

A naokoło - zielonobure fale zielska pędzonego wichrem w bezkresy.


"501

500


Opowiadał mi ktoś przewożący rodziną na Zachód, że w pewnym momencie teściowa, siedząca w wozie obserwacyjnym ze szklaną kopułą, uśpiona przestrzeniami zialone-go morza, obudziwszy sią nagle i ujrzawszy ptaka, wykrzyknęła: "Pewno ziemia już blisko."

Na pustaciach Nevady rozegrał sią właśnie dramat supernowoczesny.

Arthur Miller, mąż Mary lin Monroe, moralista szokujący opinią amerykańską a to utworami demaskatorskimi, a to różnymi ekstrawagancjami, udawszy sią do Reno w sprawach rozwodu z Marylłn. trafił na ten dziki biedny kraj, gdzie prymityw mieszał się z ostatnim słowem techniki (Ne-vada jest siedliskiem przemysłu atomowego). Miller widział polowanie na dzikie konie, które tu się jeszcze przechowały, polowanie bynajmniej nie romantyczne, bo konie są łapane na rzeź dla fabryk produkujących konserwy dla psów. Polowanie prymitywnie dzikie, technicznie nowoczesne, przy użyciu nie tylko samochodów, ale i areopla-nów.

Uderzony tymi kontrastami, postanowił stworzyć film, w którym jako prezent pożegnalny ofiarował Marylin, eks--modelce do nagich fotografii na kalendarze, eks-strip-tea-serce - rolę dramatyczną.

Scenariusz mówi o tancerce, która zjeżdża do Reno po rozwód. W barze poznaje kowbojów organizujących wyprawę po miąso końskie. Clark Gable, słynny jeździec, mistrz arkana, wybitny strzelec, męskość stuprocentowa, bóstwo milionów kinomanek, gra rolą kowboja, w którym 7akochuje się tancerka - Marylłn Monroe.

Marylin - kapłanka seksu. Marylin, której białe ciało zdaje się być przejrzyste, jaśnieje, fosforyzuje. Jej masażysta Ralph Roberts wyznawał z jakąś zabobonną trwogą, że warstwa zaraz pod powierzchnią jej naskórka jest "miękka, głęboka, wilgotna" (?) jak nigdy u żadnej z aktorek, które masował.

Taki duet!

Marylin przyjechała na pierwsze rozeznanie do Reno. Z masażystą, fryzjerką, kosmetyczką, pedicurzystką-mani-curzystką, krawcową, z panem diama coach for hei psyche (coś między reżyserem a psychoanalitykiem), z panną słu-


żącą, sekretarzem i dwoma garderobianymi. Tak jest - ze sztabem dziesięciu osób.

To jest straszliwe stanowisko - bogini seksu. Seksu, który musi promieniować z każdego uśmiechu, z każdej fałdy ubrania, z każdego loku, z każdego wypieszczonego palca, z rzęs dobranych, z karnacji przefiltrowanej. Niewolnica tego obowiązku, podtrzymywana przez dobraną dziesiątkę, nadzorowana i sztucznie pędzona przez producentów, torturowana przez reżyserów, wielbiona przez tłumy, nacho-dzona przez prasę, ochraniana przez lekarzy - ugina się pod brzemieniem diabelskiej profesji. Jest krucha, a złamie ją życie, jeśli nie jest wewnątrz stalowa; jest delikatna, a musi być mocna jak koń; jest nieobliczalna, a przecież wciśnięta w gorset surowych i drobiazgowych kontrak-* tów. Nieubłagana machina destyluje z żelazną konsekwencją tYP odczłowieczony, seksowaty model dla mas. Toteż w tej federacji zwiewnej kobiecości gdzieś głęboko jest umieszczona żelazna wola, bez której żadna piękność, żaden wdzięk nie wywinduje się na takie koturny.

I oto - błysk tej woli. Marylin w barze pełnym kowbojów, rosłych drabów o muskułach powiązanych jak stylizowane rośliny na antycznych płaskorzeźbach, przygląda się ich tradycyjnym zabawom, przygląda się tradycyjnej grze polegającej na podbijaniu piłki czymś w rodzaju pingpongowej rakiety. Kowboje dochodzą do wprawy, przy której piłka nie chybia. Tempo jest wielkie, uderzenia mierzone raz po raz każą grać ciału w precyzyjnym rytmie.

Nagle pomiędzy przepocone kraciaste koszule wsuwa sią światło - kobiecość fosforyzująca bielą przejrzystą w otoku dyskretnych perfum.

Bierze rakietę.

Rechot zadowolonej aprobaty.

Po dwóch odbiciach piłka spada na ziemię.

Znowu...

Oczy Marylin koncentrują się. Balansując na szpilkach wchodzi w tempo.

Piłka bierze rytm.

Opada, wraca; opada, wraca; opada, wraca.

Bar zaczyna klaskać do taktu, oczy się iskrzą, srogie gęby rozpiera uwielbienie bez granic.

Nie ma już wątpliwości: Afrodyta, Psyche - pojedzie pętać dzikie rumaki.


503

502


Po pierwszym rozeznaniu wróciła do Los Angeles przygotować się do wyprawy, a tymczasem wszystko się tu montuje. Już się wszyscy zjechali, czas zaczynać, Marylin nie ma.

Huston, realizator, reżyser i copartner, zabija niepokój jak może. Jednej nocy przegrywa w Reno 25 000 dolarów, następnej odgrywa 9000. Uczestniczy jako zawodnik w wyścigu wielbłądów w Phoenix. To nie jest świat normalny - świat tych ludzi silnego woltażu. Mary Campbel przylatuje na te zawody z Londynu wprost do hotelu w Phoenix i podczas gdy wnoszą jej bagaże, wskakuje tak jak stoi, w kostiumie tailleur, do basenu hotelowego, bo nie może, po wyjściu ze sztucznie ochładzanej kabiny, znieść arizońskie-'go upału ani sekundy dłużej.

Huston wraca do Nevady - Marylin wciąż nie ma. Kiedy realizował film Moby Dick, mawiano, że wieloryby pojawiały się na jego rozkazy. Ale łatwiej dać radę wielorybom niż Marylin Monroe. Wysłańcy do Los Angeles donoszą, że cierpi na bezsenność, że odmawia, że nie czuje się na siłach. Co noc uroczysty orszak dziesięciu kładzie ją do łóżka, co noc nie zasypia, łyka proszki nasenne jak landrynki, dwukrotnie pompowano jej żołądek.

Przez jej przewlekania kompania filmowa już raz musiała przetrzymać jej partnera, Montanda, płacąc za to odszkodowanie 120000 dolarów innej firmie.

- Marylin się kończy - szepczą strwożeni aktorzy - żaden film, w którym gra, nie uzyska kredytów, nikt nie pójdzie na ryzyko, którego granic nie obliczy najlepszy ubezpieczeniowiec. W Lefs mąkę Love jej ciągłe żądania ponownych kręceń obliczono na milion dolarów.

I nagle - to był taki szczęśliwy wtorek - Marylin zstąpiła do Reno. Ruszono w step.

Obdrapany aeroplanik leci wypłaszać mustangi z dzikich wąwozów. Okrążając je jak pies owczarek, pędzi oszalałe tam, gdzie czekają auta. Teraz auta mkną za mustangami po stepie. Bezlitosność maszyny górującej nad majstersztykami, które stworzył Bóg. W Mezopotamii widziałem myśliwych pomykających wygodnie dżipem za gazelami, które nie mogły uciec i padały pod strzałami.

Nie mogą uciec mustangi. Muszą być wzięte żywcem, aby na własnych nogach powędrować do rzeźni. Z dżipów zarzuca się na ich szyje arkany. Arkan na drugim końcu


uwiązany jest do ciężkiej opony z ciężarówki. Mustang wyrywa oponę z dżipa, wlecze za sobą, pętla go dusi. Nie ucieknie.

Podjeżdżają dżipy, wyskakują łowcy, zarzucają na konia drżącego z wysiłku jeszcze jeden arkan i jeszcze jeden, pętają.

Marylin wpada w histerię:

- Nie jesteście mężczyznami, tylko tchórzliwym stadem szakali!

Clark nie chce stracić Marylin, ale i nie chce stracić łupu. Czymże się bierze kobietę? Nie ustępstwami, tylko zdwojeniem woli.

Każe wszystkim odstąpić. Pokaże, czy jest mężczyzną. Sam mierzy się z koniem, który go wlecze przez step. Ciało Clarka przewala się po nierównościach stepu, jest, zdawałoby się, szarpane w kawałki, średniowieczne włóczenie koniem po majdanie. Marylin zamiera, zamierają aktorzy, nie ma już gry na ekranie, jest prawda walki o życie; zdrętwiali, śledzą z napięciem, z jakim tłum rzymski patrzył na siłowanie się Ursusa z bykiem. Wleczony Clark nie wypuszcza lassa! Koloseum odetchnęło, kiedy posłyszało chrzęst łamanych kręgów. Widzowie-aktorzy drgnęli, kiedy zagoniona, półzduszona klacz pada; Clark czołga się do niej, pęta; źrebię bezradnie tyka miękkim pyszczkiem wymię; Clark chwiejnym krokiem wraca do wozu; piersi grają jak miechy; opiera się o wóz, ciężko dyszy; na kratkowanej koszuli poszerzająca się plama potu; Clark rzęzi; publiczność w tym miejscu się zachwyci: świetna gra!...1

Nie dało się odratować Clarka Gable'a. Przewieziony do szpitala, zmarł na serce.

Marylin znalazła się w szpitalu' dla nerwowych. Po tygodniu przewieziono ją do szpitala psychiatrycznego. Popełnia samobójstwo - w ślady gwiazd i gwiazdorów: Jean Harlow, Carole Lombard, Lupę Yelez, Carole Landis, Robert Walker, James Dean. Wszystko ludzie młodzi, utalentowani, w pełnym blasku powodzenia i sławy.

W Persji widziałem w świątyni bahaistów kwiaty rzucane na ołtarz na ofiarę. Ta religia czci kwiaty, nie ma innego bóstwa.

Czy ten kwiat kobiecości, czy ten kwiat męskości rzuco-

1 Polski tytuł filmu: Skłóceni z życiem.


504

505


no na ofiarę circenses? Czy może na ofiarę tajemniczego bóstwa - Imponderabilium?

Mówiono nam, że przemierzając Nevadą, na wielkich dystansach nie spotkamy nic poza samotnymi stacjami benzynowymi. Ale ostatnia stacja, zarzucona w stepie, została już za nami o trzy dziesiątki mil. Była to pokrzywiona budka z dumnym napisem "Wacht am Rhein". Tu, na obieże świata, chronią sią różne Eichmanny.

Zirytowałem się, nie dopełniłem benzyny, a teraz mam nieco strachu, czy bak nastarczy. Tym bardziej że walę setkę mil na godzinę, tzn. 160 km, co pożera więcej paliwa.

Gdzież bowiem użyć sobie jak nie w Nevadzie, której przepisy nie stawiają granic szybkości, zalecając tylko proper speed (ja bym przetłumaczył: "dobrze skalkulowaną szybkość"). Każdy Nevadczyk, z policją włącznie, uważa za taką szybkość półtorastakilometrową przy dobrym wozie i pewnych oponach.

W ogóle w tej Nevadzie jeszcze człowiek żyje wolnym powietrzem. Jeden nazwie stację "Wacht am Rhein", to konkurentowi wolno nazwać stację "Polonia"; podatków niemal się nie płaci; chcesz się zgrywać - zgrywaj się; chcesz nosić broń - możesz paradować głównymi ulicami z pistoletem na brzuchu i żaden policjant okiem nie mrugnie; chcesz pójść do wesołego domku - możesz, z jednym ograniczeniem - taki domek nie może być bliżej niż 500 kroków od jakiegokolwiek kościoła, a że zarejestrowanych wyznań jest 240 i kościołów (nieraz będących jednym wynajętym pokoikiem) jak nasiał, więc biedne bajzelmamy bez przenośni uginają się pod krzyżem pańskim.

Napisy drogowe uciekają się do łagodnej perswazji:

WHAT IS YOUR HARRY? STOP, TAKE A REST!

CO CIĘ TAK GNA? ZATRZYMAJ SIĘ/ODPOCZNIJ!

Rozrzewniłem się, wspominając swoją muzę drogową, kiedy na drogach włoskich rozstawiono mój dwuwiersz: "Czy na to ci dano wóz, abyś nim na cmentarz wiózł?"

W pewnym miejscu stawiacze tablic się zniecierpliwili:

506


PREPARE TO MEET THY GOD! SZYKUJ SIĘ PRZED OBLICZE BOGA!

I nagle w tych pustaciach, na tej asfaltowej szosie, która hula przez pola zawiane burzanami - intersekcja. Naj-prawidłowsza amerykańska intersekcja, tzn. cJover leai, czterolistna koniczyna, gdzie główna droga wyskakuje w górę wiaduktem, a z przecznicy do niej wjeżdża si$ pętlami (tak, że jeśli ma się zjechać na lewo, pod wiaduktem, przejeżdża się ponownie pod autostradą i jedzie we właściwym kierunku).

Obejrzałem się ze zdumieniem - z boku do tej wspaniałej intersekcji dochodziło coś niby ślad istniejącej ongiś drogi, przez którą przelewały się kule pierekatipola.

Trzy takie intersekcje napotkałem na pięćsetkiloinetro-wej drodze przez Nevadę. Przy żadnej nie widziałem drogi ani osiedla.

A więc to tak na wyrost działa olbrzymi plan drogowy Ameryki.

Plan ten - to wielkie marzenie Ameryki. To jest urzeczywistnienie rojeń o rozproszeniu miast, a raczej o jednym mieście w zielonych przestrzeniach ciągnącym się od oceanu do oceanu. 65000 km dróg federalnych połączy wszystkie miasta z pięćdziesięciotysięczną ludnością. Amerykanie mówią, że to dla nich ważniejsze niż połączenia międzyplanetarne. Poza czynnikami ekonomicznymi gra tu poważną rolę myśl strategiczna: dekoncentracja przemysłu, szczególnie zbrojeniowego, i przesunięcie go na Zachód.

Kolosalny program drogowy przewiduje koszt stu miliardów dolarów. Jest to koszt trzystu Kanałów Panamskich. Jest to dzieło, które stanie w historii na równi z murem chińskim i systemem dróg rzymskich. Tylko że ten system budowali Rzymianie 500 lat, amerykański zaś program drogowy ma być ukończony w ciągu lat piętnastu.

Pęd do pól złotodajnych przybiera obecnie inne formy. Takim polem okazał się fundusz drogowy. Zanim dzieło zostanie ukończone, liczba 143700 koparek obecnie bądą-cych w użyciu wzrośnie do miliona.

Toteż 350 fabryk pracujących w różnych gałęziach pośpiesznie przestraja się na produkowanie sprzętu drogowego i akcesoriów, na co sam rząd federalny przeznacza

507


7 300 000 000 dolarów. Bo 90% kosztów zamierzenia pokrywa rząd federalny, stany od siebie dokładają 10°/o, a dwanaście stanów biedniejszych jeszcze mniej. Na przykład Nevada, w której zaskoczyły mnie te intersekcje w pu-staciach, dopłaca tylko 5%.

Ale gdy rząd płaci - to stany sobie planują. Toteż stanowi chłopcy sobie bulnęli. Sto miliardów miano wydatkować w ciągu piętnastu lat, przy czym wielką część tej sumy miały pokrywać wpływy z już pobudowanych dróg. Sądzono, że gotowizną z góry trzeba będzie wyłożyć 30 miliardów. Tymczasem na skutek beztroskich planów stanowych suma ta z punktu skoczyła do 40 miliardów i to jednak okazało się niewystarczające, należało bowiem doliczyć 5 miliardów odszkodowań dla poszczególnych stanów za ich autostrady plus odszkodowania farmerom, nie tylko za wywłaszczone grunty, ale i... za pozbawienie dojazdu z farmy na główną drogę. Autostrady bowiem będą miały zjazdy tylko na intersekcjach, do których farmer będzie podążał do 50 kilometrów, podczas kiedy dotychczas miał drogę prowadzącą najkrócej do szosy pod nosem.

Toteż na fundusze drogowe zlecieli się spekulanci i kombinatorzy. Do politykierów, jako świadczenia za ich usługi, przedostają się wiadomości, jak będą poprowadzone drogi, i ziemie na tych szlakach są wykupywane.

Zaczyna się szereg afer. Na przykład prezes tych robót na Pensylwanię zaharapcił dla siebie i wspólników 19,5 miliona dolarów za rzekome podstemplowanie dawnych kopalni, ponad którymi będą biegły autostrady.

Na atlantyckim wybrzeżu natrafiłem w Wilmington na taką zdumiewającą historię:

Na "Queen Elisabeth" poznałem angielską rodzinę z rozkosznymi bachorkami. Wdzięczni za fotografie rodzice prosili, bym do nich wstąpił w przejeździe przez Wilmington, gdzie on jechał objąć stanowisko w przemyśle. Ciekaw byłem reakcji, zatrzymałem się na nice cup ot tea.

- Ledwo się przecisnąłem przez te wszystkie rozkopki, czy postanowiono Włlmington zrównać z ziemią? Anglik się nieco krzywo roześmiał:

- On, do you mean this 300-foot swath trough the town?

Swath znaczy pokos, przesieka. Mój rozmówca tak nazwał przekos stumetrowej szerokości, który wywalały buldożery przez sam środek miasta.


Pamiątam angielską scatcity, trzęsącą się nad każdym groszem, i rozumiałem zgrozę, z jaką mówił gospodarz.

- Sześciotorowa strada (nie wiem, jak to nazwać, bo autostrada z reguły okrąża miasta) będzie kosztowała 62 432 000 dolarów, tzn. pięć milionów dolarów za każdą milę. Na jej drodze znalazło się więcej niż 600 domów, ponadto 50 budynków publicznych, kościołów i teatrów. Ich zburzenie spowoduje zmniejszenie się wpływów z podatków o 115000 dolarów rocznie. Rada Miejska nazywa decyzję stanu "rozrzutnym szaleństwem" i żąda wyłonienia przez Kongres śledztwa; obywatele wyją z wściekłości, woleliby, żeby autostrada okrążyła miasto, co, nawiasem mówiąc, byłoby taniej o 17 milionów dolarów. Ale roboty, jak pan widzi, posuwają się pełną parą.

Tak podobno jest w wielu miejscowościach. Projektodawcy stanowi są wynagradzani procentowo od kosztorysów, więc czemu nie mają sobie pohulać? Pensylwania płaci swoim projektodawcom około miliona dolarów miesięcznie; w New Jersey w niespełna cztery lata osiem firm zainkaso-wało za projekty osiem milionów. W Maryland w ciągu tego czasu konsultanci zainkasowali 24 miliony itd. Poza tym dobre interesiki robi się na odszkodowaniach za wywłaszczone obiekty. Tzw. "General Accounting Office", zbadawszy pierwsze jedenaście stanów, znalazł osiem dróg planowanych... równolegle z istniejącymi. '

W tym rozmachu zdarzają się i bolesne niespodzianki. Władze wojskowe nagle oświadczyły, że przejazdy pod dwoma tysiącami mostów, które pobudowano kosztem wie-luset milionów dolarów, są zbyt niskie wobec wprowadzenia w międzyczasie nowego typu rakiet, i żądały zburzenia tych mostów i podwyższenia przejazdów do wysokości 5 metrów, a przeróbka na przestrzeni całego kraju będzie kosztować 700 milionów dolarów. A co będzie, jak za rok--dwa zbudują machiny o stopę wyższe?

Zmęczeni jazdą, upaliwszy od Reno 550 km, zatrzymujemy się na łyknięcie kawy w miasteczku Weels.

- Fajne intersekcje macie na swoich drogach - zapuszczam ostrożnie sondę w sąsiada siorbiącego kawę na obrotowym taborecie.

Wyjrzał spod sombrero opaloną twarzą, pokazał w uśmiechu równy rząd olśniewających zębów:

- Kosztowały Wuja Sama 358 tysięcy - zakpił - to


509

508


znaczy my, Nevadczycy, dołożyliśmy się do tego siedemnastu tysiącami. Można wytrzymać, boby inaczej krew nas zalała. Pan wie, ile wozów dziennie zjeżdża w pustaci przez te trzy zatabaczone intersekcje? Wytrzymał dramatyczną pauzę i wyrzucił:

- Osiemdziesiąt dziewięć. Przez wszystkie trzy. W obie strony. Cóż się dziwić - jedno skrzyżowanie obsługuje szopę kolejową z narzędziami i nic więcej. Drugie prowadzi do jednej jedynej farmy i nic poza tym. Trzecie, z którego korzysta największa część tych osiemdziesięciu dziewięciu wozów, prowadzi do kilku porzuconych kopalń, czterech czy pięciu małych farm, do linii napięcia elektrycznego i do małego prowincjonalnego burdelłku, który jednak zbankrutował, wyjątkowo jakoś nie dostawszy się na budżet drogowy.

Obejrzałem sombrero, pistolet zwisający na udo, jakąś skrzynkę, którą ustawił przy sobie:

- A jaki jest pana fach?

- Cowpuncńer.

Widziałem w Teksasie krowy znaczone klejmem właściciela wypalanym na skórze. W kraju bezkresnym, bez płotów, o pastwiskach idących pod horyzonty, gdzie pasie się zdziczałe bydło, nie było innego sposobu na zabezpieczenie swego inwentarza. Tak za mego dzieciństwa nie było innego sposobu, jak znakowanie kłód pszczelich rozwieszanych na drzewach rozległych obszarów leśnych.

Nasze dawne polskie znakowanie rozwinęło się w przemyślne systemy. Na przykład bartnik znaczył swoje ule wypaloną krechą. Najstarszy syn zostawał przy niej, bracia na wydzielonych ulach dodawali kolejno: kreskę z lewa, kreskę z prawa, kreski w obie strony formujące daszek. Następcy dodawali jedną kreskę w poprzek, drugą, jedną kreskę w dole na lewo, jedną kreskę w dole na prawo, wreszcie dwie kreski w dwie strony, tworzące jakby bełt. Tak powstawały najstarsze herby, runiczne. Taki herb Lis, który ma dwieście odmian, ma jako zasadniczą kompozycję belkę z grotem, bełtem i dwukrotną kreską przez środek. Właściciele herbu fantazjują, a to że ta strzała to na pamiątkę, jak protoplasta, powieszony przez nieprzyjaciół za żebro, gdy mu wręczono na urągowisko łuk i strzałę, jeszcze z tej niewygodnej pozycji ubił wroga, a to że w ogóle jest to krzyż unicki (belki na poprzek) z zakończę?


niami strzały, bo protoplasci bojarowie, itd. A tymczasem - to skrzętne gospodarcze inwentaryzowanie dóbr ziemskich. Baza materialna legendy.

- To nie każdy właściciel sam sobie znaczy krowy?

- To jest coraz trudniej, bo w Nevadzie klejma zgłasza się do urzędu, mamy ich zarejestrowanych 2783. Już by znaki nie wystarczyły, posiłkujemy się literami, cyframi rzymskimi i arabskimi. Bydło ma znaki rejestracyjne jak samochody. W tym farmer się nie rozezna, musi wołać fachowca. A przy tym już się nie piętnuje żelazem rozpalonym w ogniu, używa się acetylenowej lampy •- wskazał na skrzynkę..


510


Atomowe tarapaty

Ciemno już było, ale szło o to," aby dziś jeszcze dostać się do odległego o 80 km Wendover na granicy mormoń-skiego stanu Utah. Wówczas mogliśmy w godzinach rannych łatwo zrobić pozostałe 190 km do Salt Lakę City, mor-mońskiej stolicy.

Droga monotonna, w nieocenionym przewodniku Ligi Automobilowej przy tym odcinku uwaga: "Pamiętaj, że największa ilość wypadków jest z zaśnięcia przy kierownicy. Jeśli czujesz senność, a nie ma kawiarni, zjedź z drogi, chrapnij na chwilę."

Ale tym razem nie zbiera mi się na sen. Myślę o nakładaniu się w tym kraju warstwie współczesności na leżące jeszcze na wierzchu cechy dawnego życia. To piętnowanie bydła!... Krowy z tablicami rejestracyjnymi jak samochody. Przecież niedawno spory o bydło rozstrzygał winchester, zatruwano studnie sąsiadów, a teraz - rejestr, kontrola, strzały hipodermiczne zamiast lassa do niesfornych byków, aeroplan oganiający stada zamiast psów.

Wszędzie tu tak. Tak samo w górnictwie, bo to kraj w jeszcze większej mierze górników niż hodowców. Kopalnie zamarły, pasja prospektorska we krwi została. Ne-vadczycy są prospecting conscious (czujni na prospektor-stwo).

Na miejsce gorączki złota przyszła gorączka uranu. W kioskach w Los Angeles czy San Francisco za półtora dolara nabyć można Przewodnik prawniczy dla poszukiwaczy uranu.

Nevadczyk nie pominie ciekawego kamienia. Z polowań wracają nie tylko ze zwierzyną, ale i z torbą pełną próbek. Nawet kobiety zakładają kluby mineralogiczne i chodzą na wykłady o bogactwach mineralnych. Uniwersytet w Reno otrzymuje rocznie pięć, sześć tysięcy próbek do analizy.


I istotnie, poznajdowano złoża nowych potrzebnych metali. I znowu powtarzają się historyjki o zbogaceniach prostaków, jak sprzed stu lat, z epoki srebrnego boomu w Ne-vadzie. Indianie, zepchnięci do rezerwatów w tym kraju jako najmniej budzącym apetyty białych przybyszów - kraju, który jeszcze przed dziesięciu laty oddano na eksperymenty atomowe ("Możemy tu robić tyle hałasów, ile chcemy - mówił młody inżynier - kujoty nie protestują") - nagle dowiadują się, że ich grunty dają miliony. Opowiadano mi anegdotę, że taki nabab-Indianin umówił się, że jeśli się zgra w Reno, zasygnalizuje dymem (tradycyjny telegraf indiański). Akuratnie zrobiono próbę atomową i szwagier przygalopował z workiem banknotów i z pyskiem - czegoś tak cholerował?

Szerzy się spekulacja gruntami przypuszczalnie zawierającymi uran. W tym roku sprzedano akcji takich terenów na 200 milionów dolarów. Naiwnych kupujących kolumnę Zygmunta nie brak i w Ameryce.

Nevada, stan najbiedniejszy, nagle staje się drugą Kalifornią z jej gorączką złota (o ile uran może być koniunkturą przejściową, o tyle nie należy zapominać, że Neva-da jest po Nowym Meksyku drugim potężnym poligonem atomowym).

Zachód Ameryki znalazł się w szponach nie tylko żądzy zbogacenia się, ale i strachu.

To się poczęło l marca 1954 roku, kiedy na archipelagu zarzuconym w bezbrzeżach Pacyfiku wykwitł pióropusz największej w dziejach próby atomowej.

Pomimo starannych przygotowań, ewakuacji wysepek, uprzedzenia linii nawigacyjnych i przedsiębiorstw rybackich opad pyłu atomowego dotknął w sposób namacalny załogę japońskiego statku rybackiego i nie ujawnioną ilość krajowców. Nastąpiły schorzenia, śmiertelne wypadki. Ale najbardziej Tuepokojącym wynikiem próby były nie te skutki, które dały się obliczyć, tylko to, że pył atomowy powędrował w światy, doszedł do stratosfery, pływa w niej nad całym globem, przechowując w całej świeżości przez 28 lat "strontium 90", niesłychanie zabójczy pierwiastek, który przez całe te 28 lat będzie sobie partiami lądować w wolnych zakątkach świata i całkiem po biblijnemu - "wysysać szpik z kości" swych ofiar. Co spowoduje raka krwi, leukemię.


512

513



To już nie sprawa iluś tysięcy dolarów.odszkodowania jakimś japońskim rybakom czy polinezyjskim krajowcom. To - wzburzenie świata, na którym nieliczne mocarstwa eksperymentują atomowo, a reszta nie chce być królikiem doświadczalnym.

Na miejsce wypadku niezwłocznie pojechała ekspedycja badawcza, lecznicza, ratownicza, indemnizacyjna. Maio o jej pracy wiedzieliśmy. Ale jej członek, dr E. P. Cron-kite, dał wyraz przekonaniu, na skutek poczynionych obserwacji, że wojna atomowa przyniesie klaski "trudne do wyobrażenia".

Jedno z pism umieściło rysunek, na którym samotny małpiszon, jedyny stwór żywy ocalały po zagładzie atomowej, natyka się na małpiszonicę i pyta, czy ta nie ma czego do zjedzenia. Małpiszonica ofiaruje jabłko, ale małpiszon się wzdryga: "Za nic! Czy mamy ponownie począć to wszystko od nowa?"

Opinia wzburzyła się, pojawiły się rozważania. Uczeni orzekli, że opadający na wielkich przestrzeniach ze składnic stratosferycznych pył atomowy może się rekondenso-wać przez to, że pasące się zwierzęta, zbierając zatrutą trawę, będą ponownie nosicielami zagęszczonego pyłu atomowego i ich mięso oraz mleko będzie porażać ludzi. To samo rośliny magazynujące z powietrza. To samo ryby - z wód oceanów.

Dyskusja publiczna niby ścichła, ale świadomość, ale niepokój, ale czujność napięta - trwały. Wiadomo było, że rząd Stanów Zjednoczonych zarządził obszerne badania. W ogrodach i ogródkach zarówno jego biur po świecie, jak jego funkcjonariuszy rozsianych po kuli ziemskiej rozstawione zbiorniki zbierały nie tylko opady, ale i pył, przesyłany periodycznie dla analiz w Komisji Atomowej na równi z próbkami sera i innych produktów. W poszukiwaniu stopnia atomizacji badano ciała zmarłych na różnych szerokościach. A ponieważ stan zagrożenia po każdym wybuchu trwa 28 lat, Państwowa Komisja Energii Atomowej postanowiła poddać badaniu żywność pozostawioną na Biegunie Południowym w 1910 roku przez R. F. Scotta - celem ustalenia, czy to, co spożywamy tutaj, jest bardziej radioaktywne od tego, co spożywała Ameryka przed pierwszym atomowym wybuchem.

Poczęto projektować założenie - na wzór składnic


krwi - składnic szpiku kostnego, ale okazało się to niemożliwe.

W każdym razie - czujność została zbudzona.

Kiedy dentysta robił mi zdjęcia rentgenologiczne zębów i kiedy na jego polecenie trzymałem palcem wskazującym płytkę na dziąśle, powiedział z dobrotliwą rezygnacją:

- Znowu, dzięki panu, zwiększyłem stan zagrożenia ludzkości.

Te atomowe sprawy co wybuchną, to nikną zamknięte na siedem pieczęci. Zakłady atomowe przypominają średniowieczne fortece najeżone szeregiem straży, ich pracownicy są przeciągani przez ucho igielne najstraszniejszych przesiewań. Wszystko to niepokoi opinię amerykańską, bo jak purchawki rosną w nieprzeniknionych cieniach, tak dyktatury lęgną się w izolacji od kontroli publicznej.

Toteż prasa wdziera się w ten rejon zastrzeżony, gdzie może. Sprawa H. E. Northwaya, kierownika jednej z fabryk M. W. Kellog Co, stała się dla niej taką gratką.

Dnia feralnego, bo 13 kwietnia, Northway stał przy obrabiarce zabezpieczonej kopułą ze szkła "pleziglas". Obrabiarkę należało załadować patronem zawierającym iridium 192, zamknąć kopułę i puścić w ruch. Northway wziął skrzyneczkę aluminiową zawierającą dziesięć takich patronów. Otwierając ją nieostrożnie, uszkodził dwa patrony. Zanim zdążył zatrzasnąć kopułę izolującą obrabiarkę, ogarnął go radioaktywny gaz. Dotąd ma na ciele dwie duże oparzelłzny, które, jak mówią lekarze, nie znikną przed upływem dwu lat.

Ilość radioaktywności była tak znaczna, że przez wejście do domu przepoił radioaktywnością krzesła, dywany, bieliznę. Każdy cal ubrania jego żony i pięcioletniego synka był silnie przepojony.

Wezwana ekipa odkaziła rodzinę, zrobiła, co mogła, odkażając dom. Ale Northwayowie żyją od tego czasu jak trędowaci. Nikt ich nie odwiedza, nikt ich nie przyjmuje, zabroniono dzieciom bawić się z ich dzieckiem; sklep spożywczy, w którym kupują żywność, zaproponował telefonicznie, aby zamawiali przez telefon potrzebne rzeczy, które on pod próg dostarczy; partnerzy brydżowi znaleźli pretekst, by przestać się spotykać. Dyrekcja fabryki zwolniła


514

515


go, płacąc nadal pełne pobory 710 dolarów miesięcznie, a nadto wszystkie koszty leczenia, odkażania domu, mebli itd.

- Co ja zrobię? - pyta z rozpaczą Northway - chyba rzucę posadę i wezmę w innym końcu Ameryki. Ale przecie już gazety roztrąbiły, wszędzie mnie poznają, wszędzie mnie będą unikać. Nic mi nie jest ani żonie, ani dziecku. Ale oni mówią, że "to" może wyskoczyć i za lata, a tymczasem będę "zarażać" innych. Histeria zbiorowa! Domu mego nie chce nikt kupić za żadną cenę. A gdzie się przeniosę, nikt mi nie wynajmie mieszkania. Jest wiek XX i nagle stałem się trędowatym jak w czasach najgłębszego średniowiecza.

Korzystając z tego panikarstwa, pomysłowy szofer umieścił na jednym z placów obwieszczenie: "Miejsce skażone pyłem atomowym. Wolno parkować tylko licencjonowanym uodpornionym wozom". Czas jakiś miał święty spokój z parkowaniem.

Może więc będzie zrozumiała reakcja, którą obserwowałem w czasie mego pobytu w Kalifornii, na to, co się dzieje w Nevadzie.

Wystarczyło, aby prasa powiadomiła, że w bezdrożach Nevady rozpoczną się próby atomowe, żeby Kalifornijczy-cy poczęli strzyc uszami. Eksperyment miał się odbyć w odległości zaledwie 400 km. Cóż to jest 400 km? Kali-fornijczyk przejeżdża taką przestrzeń w pół dnia. Przecie rybak japoński uśmiercony w 1954 roku znajdował się o 113 km od wybuchu.

Na próżno tłumaczono, że 113 km to nie 400. Na próżno tłumaczono, że będzie to małe doświadczenie, przystosowane do broni taktycznych, że siła wybuchu wynosić będzie zaledwie 5 kiloton.

- Ładny interes - pięć kiloton - mówili Kalifornij-czycy. - Jedna kilotona równa się sile wybuchu bomby tysiąctonowej nieatomowego typu.

- Dobrze, ale taka słaba bomba nad Hiroszimą miała 20 kiloton. A ten rybak na Pacyfiku zginął od bomby wodorowej wielekroć silniejszej niż ta nad Hiroszimą.

- Wszystko to tak, ale my mamy pietra - mówili Ka-lifornłjczycy.


Co prawda - byli już wystraszeni. Przed kilku miesiącami mieliśmy trzęsienie ziemi. Trochę potrzęsło, drogi pozawalało skalcimi, nic wielkiego. Uczeni tłumaczyli po-trzęsionym, Ż2 mieszkają nad wielkim pęknięciem w ziemi, idącym na paręset mil, że ziemia się kurczy i od czasu do czasu układa się jak człowiek, który przewrócił się na drugi bok. Nie ma się więc co bać - już się przewrócił. Ale Kalifornijczycy dotąd pamiętają straszne trzęsienie ziemi sprzed pół wieku i myślą - a nuż ziemia "poprawiła" się niewygodnie?

Tak więc, ptaki strzelane, niespokojnie patrzyli na Ne-vadę. Wojskowi tłumaczyli, że to czyste głupstwo, bo eksperyment ma na widoku cele taktyczne, lokalne, że tak powiem, a nie strategiczne: globalne. Chodzi o wypróbowanie bomby służącej do ostrzeliwania artyleryjskiego na dystans stosunkowo niewielki, a więc i radiacja nie może być duża, boby sięgnęła własnych szeregów.

Bombę - wstyd ją nazwać bombą - bombeczkę, 73-bawkę, można powiedzieć, umieszczono na wieży wysokiej na 170 metrów (trzy razy wieża kościoła Mariackiego)... Miał to być 63. próbny wybuch bomby atomowej amerykańskiej produkcji. Zdawałoby się, że za 63. razem można by się przyzwyczaić nawet do rwania zębów - gdyby ich na ten eksperyment starczyło.

Dookoła rozlokowano w różnych odległościach świnie, małpy i myszy celem badania skutków radiacji.

Kiedy już uformował się grzybek, frunęło 21 samolotów z pomiarowymi instrumentami.

A więc wszystko okey - naukowo, rozumowo, humanitarnie.

Nagle cała prasa kalifornijska zaczerniała ogromnymi literami, wielekroć większymi niż tytuły:

CHMURA ATOMOWA SUNIE NA KALIFORNIĘ.

Była chwila, w której oczekiwałem, że powtórzą się sceny z 1938 roku. Wówczas pewnej słonecznej niedzieli radio CBS nadawało słuchowisko w formie komunikatów. Najprzód więc komunikat z obserwatorium pod Chicago sygnalizujący rozżarzenie na Marsie, potem meldunek z farmy przy miasteczku Grovers Mili w przyległym do Nowego Jorku stanie New Jersey, że spadł tam wielki błyszczący przedmiot. Z punktów odległych - jak Trenton -


517

516


o 22 mile i jeszcze dalszego Elłsabeth, donoszono, że widać tam było blask i słychać eksplozję. Wysłannik radia, który natychmiast wyruszył samochodem, donosił z miejsca, że coś wypełza z wrytego w ziemię cylindra, że świeci coś okrągłego - twarz nie twarz, oczy nie oczy. Za tym czymś z cylindra wysuwa się jakieś cielsko błyskające jak wilgotna skóra. Drugie... Trzecie... O Bożel to jest trudne do opisania... Coś uformowanego w literę V, jakby usta, ale zmieniające kształt, z czego cieknie jakby ślina i co drży i pulsuje. Zbliża się policja... Jest... spalona!? O Boże! - głos się urwał.

Inny sprawozdawca, znajdujący się dalej, informuje, że osiem naprędce zebranych batalionów Gwardii Narodowej rusza do ataku. Machina spadła z nieba, wypuszcza nogi, biegnie na nich, spala - z 7000 żołnierzy ocalało 120. Potwór stalowy kieruje się na Nowy Jork, zrywając mosty, niwelując miasteczka, zabijając tysiące gorącymi promieniami i kłębami gazu. Z całego kraju telefony: że wszędzie pojawiły się takie maszyny. Już obserwator umieszczony na szczycie gmachu radia widzi pięć maszyn wysokich jak drapacze nieba, kroczących przez rzekę Hudson, wkraczających do Manhattanu, jądra Nowego Jorku. Walą się drapacze chmur. Piąta Avenue, główna arteria, zasnuta dymem. Już jedna z machin jest o trzydzieści metrów od obserwatora, o dwadzieścia. O Boże... - głos się urywa.

I oto co wówczas się stało. Badania po katastrofie wykazały, że słuchowiska słuchało sześć milionów, z czego dwa dały mu wiarę. Policja, gazety, radio zostały zasypane trwożnymi telefonami. Nie wiadomo, jakim cudem udało się przebić przez przeciążoną linię głosowi gubernatora rzekomo zburzonego New Jersey, który komunikował, że


jedzie osobiście obić mordę każdemu, kogo przyłapie w radio. Ale nowojorczanie nie wiedzieli, że New Jersey jest nietknięte. Miliony ludzi rzuciły się do ucieczki. Kobiety tuliły niemowlęta, wszyscy trzymali przy nosach mokre chustki mające chronić od gazu. Pewien młody człowiek, chcąc się wyspowiadać, wskoczył w cudzy wóz, pomknął do kościoła z szybkością 130 km, rozwalił wóz - mniejsza o to, przecie właściciel nie będzie miał z niego korzyści. Wyjątek stanowili dwaj uczeni geologowie z Princeton, którzy ruszyli na farmę, gdzie wylądował pojazd z Marsa... aby go zabezpieczyć dla zbiorów muzealnych. Niebawem między wzburzone tłumy ruszyły patrole policyjne dementujące wiadomości. Oto jak w średniowieczu - pochód ze świętymi obrazami po wałach uśmierzający panikę. Skończyła się ona pozwaniem radia do sądu o sumę 750 000 dolarów z powodu poniesionych strat i uszkodzeń.

Już sądziłem, że danym mi będzie zobaczyć coś podobnego. Ale technika informowania postąpiła znacznie przez drugą wojnę. Przede wszystkim pisma umieszczające sensacyjne tytuły dodawały komentarze uspokajające. Kalifornijska stacja radiologiczna solennie zobowiązała się powiadomić, jeśli zaistnieje to bezpośrednie niebezpieczeństwo. Byłem tam potem w jej siedzibie w Berkeley, mówiono mi, że aparaty Geigera miotały się jak oszalałe. Ale publiczność nie mogła tego widzieć i nie rzuciła się do ucieczki. Gdzie zresztą miała uciekać? W ocean? Już przed paru miesiącami przy trzęsieniu ziemi przekonała się, że docisnąć się na aeroplan w tłumie żądnych ucieczki jest marzeniem ściętej głowy.

Natomiast oprzytomniawszy nieco, poczęto się dopytywać, co znaczy, że "bezpośrednie niebezpieczeństwo nie grozi". Nikt nie lubi pośredniego niebezpieczeństwa też.

I tu opinia dostała kijem po głowie.

Dwa tysiące uczonych, z trzema laureatami Nobla na czele, opublikowało komunikat, że każdy wybuch atomowy nasila radioaktywizację świata. Uczeni żądają natychmiastowego przerwania prób atomowych, jeśli następne generacje nie mają ronić albo rodzić potworków.

Jeden z tych laureatów, dr Pauling, dyrektor Kalifornijskiego Instytutu Technologicznego, wygłosił przez radio opinię, że na skutek obecnych doświadczeń, o ile nie zostaną przerwane, urodzi się w następnych pokoleniach cztery


519

518


miliony dzieci nienormalnych fizycznie bądź psychicznie. Już te próby, które dotąd miały miejsce, spowodują na świecie przedwczesną śmierć miliona ludzi. Ci wszyscy ludzie umrą na raka krwi 30 lat przed terminem, do którego mieliby dożyć normalnie. Te próby, które już dotąd się odbyły, spowodują narodzenie się 200 000 zdeformowanych dzieci

Ależ nawarzyli kaszy panowie uczeni! Amerykanie żenią się młodo, mają dużo dzieci. Teraz to z małżonków, które jest przeciwne rozpładzaniu się, otrzymuje silny argument: kto będzie się wysilał po to, aby hodować kretynów lub potworki?...

Naturalnie więc poszła kontrofensywa. Zbadano te dwa tysiące podpisów bardzo starannie, ponieważ przy każdym była podana miejscowość. Za pomocą spisów towarzystw naukowych, różnych "kto jest kto?", nawet książek telefonicznych, odcyfrowano, że wśród tych dwu tysięcy podpisów zaledwie 600 z czymś należy do istotnie uczonych, a w tym większość to astronomowie, matematycy, metalurdzy i statystycy. Poczęto demonstrować niejakiego dr. Gra-vesa, byka zdrowego i różowego na pysku, który w 1946 roku był jedną z ofiar przy pęknięciu czegoś tam atomowego i łyknął jednym haustem 200 rentgenów, czyli 28 razy więcej niż dozwolona maksymalna dawka. Przeleżał się dwa tygodnie w szpitalu, przez pół roku sapał wchodząc na schody, ciałka krwi spadły z 9000 na 2000, dostał katarakty na jednym oku, stracił włosy na połowie głowy, nie potrzebuje golić pół twarzy, co jest niewątpliwie korzystne, i poza tym, jak stwierdza z zadowoleniem badająca go komisja - kwitnie.

- A czy pan może płodzić dzieci? - pytał poseł Cole, członek Komisji.

- Oddalam to pytanie - przeciął przewodniczący.

Wynaleziono i innego laureata Nobla, twórcę cyklotronu, fizyka Lawrence'a z uniwersytetu kalifornijskiego, który orzekł: "Przechodzi moje pojęcie, jak można twierdzić, że radioaktywizacja z powodu wybuchów atomowych może zagrażać czymkolwiek."

Ale tu podniósł się zajadły sprzeciw biologów, którzy są wrogami prób atomowych wbrew części fizyków. Biologowie rozumują, że fizycy umieją wystrzelić, ale nic a nic nie rozumieją się na tym, jakie to konsekwencje pociąga.


Jednym słowem, jeszcze raz potwierdza się prawda, że wiedza nie jest synonimem mądrości. Ani władza, ani potęga materialna również nie jest synonimem mądrości. Marks określił człowieka jako stworzenie wytwarzające narzędzia i używające ich. Ale jeśli Kain był pierwszym wynalazcą krzemiennego toporka, to mógł równie dobrze użyć go pożytecznie - na ścięcie drzewa, jak w mniej godny pochwały sposób - na zabicie brata.

Jest o co się martwić, bo dawniej te narzędzia działały w sposób ograniczony. Teraz po raz pierwszy człowiek, choćby uczony, wchodzi w posiadanie narzędzia mogącego zniszczyć całą planetę, którą zamieszkuje. I czy to jeden tylko atom? Te narzędzia będą się mnożyć. Zmarły właśnie fizyk Neumann pozostawił pracę wykazującą, że ludzie mogą wymrażać przeciwników. Grozi więc nam sprowadzenie na ziemię ponownej epoki lodowcowej.

Wracamy do obaw przejmujących ludzkość w roku Pańskim tysiącznym, kiedy monarchowie wydawali manifesty: "Zważywszy, że zbliżający się koniec świata jest nieuchronny..." Tylko że wówczas opierano się na przepowiedniach Biblii, a teraz na tabliczce czterech działań arytmetycznych.

Nie, stanowczo naukowcy, którzy nie mają treningu humanistycznego, nie mogą decydować o losach świata.

Co do mnie - postanowiłem się nie rozmnażać.

Strach strachem, ale dolary dolarami.

Z przemysłem atomowym powstał boom, napływ techników. Izba handlowa wyliczyła, że kiedy otwiera się sto nowych posad w fabrykach, przybywa na to 296 ludzi, powstaje potrzeba 11 nowych domów, przybywa szkołom 51 dzieci, zostają otwarte cztery nowe sklepy detaliczne, przybywa Nevadzie 107 samochodów, 74 posady powstają na dodatek do tych stu fabrycznych. A w dolarach te sto nowych posad fabrycznych powoduje wzrost dochodów personalnych, zwiększenie wkładów bankowych i obrotów sklepów detalicznych.

Ten martwy stan, dotąd żyjący z rulety, rozwodów i pastuchów, ma największy wzrost ludności między wszystkimi stanami. Jedne domy się znosi, by przeprowadzić drogę, inne się buduje.


521

520


Już się ściemniło, kiedy pod Wendover zagradza nam drogę wcielone memento tej rozwojowej gorączki. Najprzód widzimy na całą szerokość drogi jakieś lampki czerwone od ziemi aż gdzieś bardzo wysoko. I - przede wszystkim - szeroko. Nasz wóz zwalnia nieufnie, zbliża się do ciemnej masy, która grodzi drogę na całą szerokość, zabierając i dodatkową linię. Posuwamy się na drugim biegu, pięć mil na godzinę, obwąchując przeszkodę. Puszczam' potok światła ze szperacza umieszczonego na zewnątrz. Przede mną na ogromnej platformie, ugarnirowanej w trzech wymiarach światłami ostrzegawczymi, stoi sobie calutki dom z dachem, kominem i firankami w oknach.

A więc to prawda, co mi mówiono, że w Nevadzie przenosi się całe domy.

Taki dom, powiedzmy, wartości 20 000 dolarów, jest wykupiony przymusowo na mocy ustawy na rzecz robót publicznych. Zainkasowawszy odszkodowanie, właściciel, jeśli chce, ma prawo rozebrać dom na budulec. Zdarza się jednak, że odprzedaje to prawo, powiedzmyt za tysiąc dolarów (suma odszkodowania i tak przenosi wartość rynkową). No-wonabywca za przewiezienie płaci 2500, za zrywanie przewodów na skrzyżowaniach dróg - 1000, za fundament - 1500, za działkę na nowym miejscu, powiedzmy - 3000, za przyłączenie do sieci elektrycznej i kanalizacyjnej - 1000. Razem ma dom wartości 20000 za 10000 dolarów.

Do transportu przygotowuje przeciętny dom czterech ludzi przez dziesięć dni, skręcając obelkowanłe - ale potem przewozi się domeczek nawet z firankami, jak to widzę w smudze światła ze szperacza; a jeśli to sam właściciel się przenosi - z meblami jak stoją, z rozwieszonymi obrazami, ubraniami na wieszakach, zapasami w lodówce i, jeśli wolą, z domownikami w łóżkach...

Kiedy wylatywałem z lotniska w Idlewild, robiono przygotowania do przewiezienia w całości pięciopiętrowego gmachu. Do tego używane są potwory "Turnamovers" - każdy taki kosztuje 100 000 dolarów.

Pisałem już, że będąc w EnseHadzie w Meksyku, byłem świadkiem przyaresztowania niejakiego Brousa, który wysadził w powietrze tu właśnie, w najbliższych okolicach Wen-dover, trzy stacje przekaźnikowe. Sądziliśmy, że to sabotaż, tymczasem mieszkańcy Wendover byli lepiej poinformowani.


Brous miał zatarg z firmą, która stawiała dla rządu stacje przekaźnikowe. Mszcząc się, wysadził te stacje, a następnie uciekł z USA na uzbrojonym jachcie, fingując akt polityczny i zapewniając sobie w ten sposób azyl.

Tak oto tłumaczyły sprawę władze amerykańskie, tak ją komentowano w Wendover, tak ją komentowały władze meksykańskie, wydając Brousa Jankesom, ale zgadzając się zwrócić pieniądze ze sprzedaży zasekwestrowanego jachtu żonie Brousa.

Tymczasem niemal równocześnie ze mną przybyła do Wendover nowa wieść w sprawie, o której poczynano zapominać. Oto w hotelu w San Diego znaleziono trupa czterdziestoletniej Minnie, żony "wariata".

Tak oto jedziemy między kontrastami tej ziemi: między Indianami rozpalającymi stosy i cudami techniki, planowaniem i rozrzutnością, liberalizmem i pierwotnością kowbojów obiegających stada zdziczałego bydła, pomiędzy zielonymi firaneczkami prowincjonalnego Wendover i nie rozszyfrowanymi reperkusjami spraw; światowych.


522



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron