Gros winy leży po stronie kontrolerów Nasz Dziennik, 2011 02 05

Gros winy leży po stronie kontrolerów

Nasz Dziennik, 2011-02-05

N a pewno gros winy jest po stronie rosyjskiej, po stronie kontrolerów. Niedopuszczalne było, że przy takiej mgle, jaka 10 kwietnia 2010 r. panowała na Siewiernym, lotnisko było otwarte

Z płk. rez. Jerzym Głowalą, byłym szefem Sztabu 2. Brygady Lotnictwa Taktycznego w Poznaniu i Oddziału Operacyjnego Dowództwa Sił Powietrznych, przyjacielem gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych, który zginął w katastrofie rządowego Tu-154M pod Smoleńskiem, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler


Podczas czwartkowej sejmowej debaty nad wnioskiem o odwołanie szefa MON Bogdan Klich powiedział: zawsze broniłem honoru gen. Andrzeja Błasika, dodając: nie przesądzam o jego roli na pokładzie Tu-154M, była niejasna.
- Może minister Klich teraz sam przed sobą się usprawiedliwia, gdy mówi o obronie honoru generała. Nie słyszałem, by ktokolwiek z grona osób, które powinny w tej sprawie zabrać głos, bronił Andrzeja. W ogóle nie rozumiem, co ma na myśli Bogdan Klich, mówiąc o niejasnej roli gen. Błasika na pokładzie, przecież on był tam wyłącznie pasażerem jak pozostali członkowie delegacji lecącej na uroczystości do Katynia. Na pokładzie decyduje o wszystkim kapitan statku powietrznego, który wydaje polecenia załodze, nie pasażer! Pan Klich powinien to wiedzieć.

Studiował Pan razem z gen. Andrzejem Błasikiem?
- Tak, jak on skończyłem liceum lotnicze i Szkołę Oficerską w Dęblinie, lecz miałem promocję dwa lata wcześniej od niego. Ukończyłem Dęblin w 1983 r., Andrzej w 1985 roku. On został pilotem, ja nawigatorem. Później koleje losu rzuciły mnie do Powidza, a jego do Świdwina, gdzie również trafiłem w 1994 r. po Akademii Obrony Narodowej. Andrzej był wtedy jeszcze pilotem 40. Pułku, a ja w tym czasie służyłem w dowództwie 3. Dywizji Lotnictwa Myśliwsko- Bombowego. Wtedy znaliśmy się głównie z widzenia. Bliższa nasza znajomość i bliższe kontakty służbowe zostały nawiązane w Poznaniu w dowództwie 2. Brygady Lotnictwa Taktycznego przy ulicy Kościuszki.

Łączyła Panów zależność służbowa?
- Tak. Od 2001 r. pełniłem obowiązki szefa Sztabu 2. Brygady Lotnictwa Taktycznego, Andrzej zaś został wtedy szefem szkolenia tejże brygady i otrzymał stopień podpułkownika. Od tej pory nasze kontakty siłą rzeczy musiały być bardzo częste. W Poznaniu poznaliśmy się bliżej, docieraliśmy się. Andrzej bardzo chciał poznać pracę w sztabie, często nawet dość ostro polemizowaliśmy na różne tematy. Zawsze jednak szanował zdanie innych, nigdy nie obrażał się na nikogo.

Dziennikarze prezentują jednak inny obraz generała: człowieka apodyktycznego, przekonanego zawsze o własnej racji. Podpisałby się Pan pod taką charakterystyką?
- Nigdy. To fakt, że dowódca zawsze ma decydujący głos, ale gen. Błasik zawsze brał pod uwagę zdanie innych, zanim podjął ostateczną decyzję. Jeżeli przedstawialiśmy mu konkretne argumenty przemawiające za tym, że to my mamy rację w jakiejś sprawie, potrafił wycofywać się ze swoich wstępnych decyzji. W wojsku jest tak, że do pewnego momentu przy wypracowywaniu pewnych decyzji, czy to na użycie sił, czy inne osobą działającą, decydującym jest szef sztabu. Szef sztabu w końcowej fazie wypracowania decyzji przedstawia warianty dowódcy i dopiero wtedy ten ewentualnie wybiera jeden z wariantów, który uważa za najbardziej optymalny. Jest oczywiście przed tym dyskusja. Jeżeli chodzi o sprawy samego dowodzenia, gen. Błasik nie był apodyktyczny. Kto tak twierdzi, mówi nieprawdę. Gdyby był ostry, być może nawet bym go nie szanował, bo bym się go po prostu bał. Prawdą jest, że był on wymagającym dowódcą, ale to bardzo dobrze, bo taki powinien być dowódca. Nie spotkałem się z tym, by na kogokolwiek, a tym bardziej na pilotów, wywierał naciski, wręcz przeciwnie. Zawsze kładł nacisk na bezpieczeństwo, uważał, że w lotnictwie najważniejszy jest człowiek.

Był ambitny?
- Bardzo. Andrzej bardzo lubił się uczyć i słuchać, co inni mają do powiedzenia, szybko przyswajał wiadomości. Był bardzo koleżeński. Gdy czegoś nie rozumiał, to po godzinach potrafił przyjść do mnie i prosić mnie o wytłumaczenie pewnych zawiłości z instrukcji sztabowych. On nigdy na nikogo się nie obrażał. Gdy był dowódcą Bazy w Krzesinach, zawiązała się między nami nić przyjaźni. Bardzo często spotykaliśmy się po jakichś odprawach, na szkoleniach, także prywatnie. Bardzo go ceniłem. Baza w Krzesinach podlegała 2. Brygadzie Lotnictwa Taktycznego, więc codziennie kontaktowaliśmy się ze sobą w różnych sprawach. Pomagaliśmy mu w przygotowaniu ćwiczenia NATO Air Meet w 2003 roku w Krzesinach. Później Andrzej wyjechał na studia do Stanów Zjednoczonych i wrócił już jako dowódca 2. Brygady Lotnictwa Taktycznego.

Gdy mówimy dziś o generale Błasiku, zatrzymujemy się głównie na ostatnich latach jego życia, gdy był dowódcą Sił Powietrznych. Niewiele mówi się o wcześniejszym okresie. Powiedział Pan, że generał lubił się uczyć. Jakim był szefem szkolenia, zanim objął stanowiska dowódcze?
- Świetnie sobie radził. Odchodząc z funkcji szefa szkolenia 2. Brygady Lotnictwa Taktycznego na dowódcę Bazy w Krzesinach, bardzo mi dziękował, że nauczyłem go pracy sztabowej. Jako szef szkolenia, oprócz tego, że musiał dowodzić i stawiać zadania personelowi latającemu, przygotowywał plany szkolenia. Starał się, by nie tylko wszystko dobrze funkcjonowało w jego jednostce, lecz także w jednostkach podległych. Zarówno piloci w eskadrach w Powidzu, jak również w 37. eskadrze w Krzesinach, 3. i 10. eskadrze w Łasku szkoleni byli na różnych typach samolotów. W tamtym czasie w Powidzu były Su-22, w Krzesinach Mig-21, a 10. eskadra w Łasku przechodziła z Mig-21, które zostały wycofane, na TS-11. Andrzej musiał tym wszystkim zawiadywać, układać plany, by wszystko sprawnie funkcjonowało, nie mówiąc o tym, że piloci przygotowywali się już do zajęcia miejsca w samolotach F-16.

Jakim dowódcą, przełożonym, kolegą był gen. Andrzej Błasik?
- Bardzo dobrym. Andrzej był człowiekiem niezwykle sympatycznym, z poczuciem humoru. Co istotne, miał dobre serce. Był czuły na losowe nieszczęścia, nie chodzi tu tylko o pilotów czy o kadrę zawodową, ale o pracowników wojska. Dam przykład z Poznania. Pewna pani po pięćdziesiątce, która opiekowała się swoim ojcem, po jego śmierci nie miała środków do życia. Andrzej bardzo chętnie jej pomógł. Jako znajomi, przyjaciele rozmawialiśmy na różne tematy, jednak czasu na rozmowę zawsze było mało, bo Andrzej stale pracował. Teoretycznie zaczynaliśmy pracę o godz. 7.30 rano, a kończyliśmy o godz. 15.30. On zawsze był już o godz. 6.30 i pracował do godz. 21.00, poświęcał czas prywatny i rodzinny. Uważałem nawet, że jako dowódca był aż za bardzo pryncypialny. Stare powiedzenie wojskowe mówi, że jeśli ktoś nie ma żony na miejscu, to siedzi dłużej w jednostce. Ale nawet wtedy, gdy Ewa z dziećmi - Michałem i Asią, przyjechali do Poznania i wynajmowali mieszkanie, to Andrzej i tak bardzo dużo czasu spędzał w jednostce. Lubił dopilnować wszystkiego osobiście.

Panów drogi później się rozeszły?
- Chwilowo. On odszedł do Dęblina na komendanta, a później do Dowództwa Sił Powietrznych. Gdy trafiłem do Warszawy, do Dowództwa Sił Powietrznych, gdzie zostałem szefem oddziału operacyjnego, Andrzej został wyznaczony na dowódcę Sił Powietrznych, więc nasze drogi znów się skrzyżowały.

Jakie zmiany wprowadził w Siłach Powietrznych?
- Gdy był moim dowódcą w Poznaniu, miał do swoich bezpośrednich podwładnych, a więc szefa sztabu, szefa szkolenia, szefa logistyki, bardzo duże zaufanie, jeżeli chodzi o jakiekolwiek innowacje. Gdy ktoś miał jakiś ciekawy pomysł, który był przedyskutowany na gremium dowódczym, bardzo chętnie godził się na nowe rozwiązania. Bardzo nie lubił rzeczy, które według niego były skostniałe, w stylu "bo od lat tak się robiło i tak musi być". Nie mówię tu o instrukcjach czy regulaminach, bo one po to są w wojsku, by się ich trzymać. Mówię o przepisach nieformalnych, które od lat funkcjonowały w wojsku. On tego nie rozumiał. Zawsze drążył, dlaczego tak ma być, a dlaczego nie inaczej, nowocześniej. Chciał to zmieniać. Pytał: Jeżeli na uwadze mamy bezpieczeństwo ludzi, dlaczego mamy robić tak, a nie inaczej? W okresie dowodzenia Siłami Powietrznymi przez Andrzeja nastąpił ciąg zdarzeń związanych z restrukturyzacją Sił Powietrznych, z wprowadzeniem nowej techniki nie tylko w wojskach lotniczych, ale także rakietowych. Czymś nowym, co się pojawiło wówczas, było zabezpieczenie wizyt VIP-ów z całego świata. Gdy przyjeżdżali do Polski, pojawiała się wtedy osłona konkretnych miejscowości, i to nie tylko lotnicza, bo były również wysyłane przez wojska radiotechniczne różnego rodzaju mobilne posterunki radiolokacyjne, żeby zabezpieczyć daną miejscowość. Były również stawiane w stan gotowości wojska rakietowe etc.

Jak przyjął Pan wiadomość rosyjskiego MAK, że pijany gen. Błasik zmusił pilotów Tu-154M do lądowania mimo warunków meteo poniżej minimów?
- Proszę pana, dla mnie to jest kompletna pomyłka, to coś niewyobrażalnego! Nie wierzę, by Andrzej coś takiego zrobił, by pił alkohol i wywierał jakieś naciski na pilotów, dla mnie jest to niemożliwe, za dobrze go znałem. Znaliśmy się kilkanaście lat. Nie jestem pilotem, ale bardzo często wykonywaliśmy razem jako pasażerowie wspólne loty. I to nie tylko w Polsce - z Poznania czy z Warszawy w różnych kierunkach, bo uczestniczyłem z nim również kilkakrotnie w ćwiczeniach międzynarodowych we Włoszech, Norwegii czy Danii. Nieraz na pokładzie samolotu byliśmy sami, nie zdarzyło się nigdy, by podczas lotu Andrzej szedł do pilotów i cokolwiek do nich powiedział. Zarzuty MAK to dla mnie bzdura. Tym bardziej że Andrzej mówił zawsze: "Przecież piloci biorą za swą pracę pieniądze, to oni odpowiadają za swoje i nasze bezpieczeństwo i mają nas dowieźć w wyznaczone miejsce". Ktoś, kto wspomina o alkoholu czy naciskach pod kątem generała Błasika albo jątrzy, albo szuka sensacji. Owszem, mogło zdarzyć się tak, że podszedł do kokpitu, zobaczyć z tyłu, jaka jest pogoda, ale nic więcej. Służyłem jeszcze w Siłach Powietrznych, gdy zdarzył się incydent w Gruzji i była nagonka na pilotów, którzy odmówili lądowania w Tbilisi. Andrzej się za nimi wstawił u prezydenta, stanął w ich obronie. Widziałem łzy w jego oczach, że ktoś coś złego mówi o pilotach. Dlatego nie wierzę w to, że Andrzej mógł zmusić pilotów do lądowania, tym bardziej na samolocie Tu-154, na który przecież nie miał uprawnień. Mało tego, to ci młodzi piloci z Tu-154 wcześniej szkolili generałów: Andrzeja Błasika, Lecha Majewskiego czy Leszka Cwojdzińskiego na samolotach Jak-40. Dowódca Sił Powietrznych jest też intruktorem-pilotem i musi wykonywać swój nalot, prawdopodobnie teraz jest to 30 godzin. Na pewno nasi generałowie, którzy mają uprawnienia instruktorów-pilotów, byli szkoleni na samolotach Jak-40 i bryzie przez młodych oficerów ze specpułku.

Jednak przekaz MAK poszedł w świat...
- Znając Andrzeja, uważam, że jest niemożliwe, żeby o godz. 7.00 rano spożywał jakiś alkohol. Owszem, mogłoby się zdarzyć, że po zakończeniu uroczystości, jeżeli by było zimno, wziąłby od stewardessy na pokładzie samolotu lampkę wina. Ale nie wierzę, żeby przed wykonaniem zadania tak oficjalnego, jakim był udział w uroczystościach w Katyniu, Andrzej coś pił. Raport MAK powinno się spalić i powołać prawdziwą międzynarodową komisję, nie taką jak MAK. Ten komitet tylko z nazwy jest międzypaństwowy, bo dotyczy faktycznie wspólnoty, ale byłych państw radzieckich. Winię naszych polityków, że nie interweniowali wcześniej przed ukazaniem się tego raportu. Nie wierzę, że przedstawiciele zainteresowanych stron, zanim podpisali ten raport, nie czytali go. Wiem, co u nas w wojsku działo się po różnych tego typu katastrofach. Zanim podano coś oficjalnie, zainteresowane strony zapoznawały się z tzw. brudnopisem i ewentualne uwagi były jeszcze nanoszone. Nagle tutaj, żeby nie czepiać się raportu, zostawić tych kontrolerów w spokoju, puszczamy w świat hasło, że pan generał Błasik miał we krwi 0,6 promila alkoholu, żeby odwrócić uwagę od clou raportu. Po to zostało to zrobione.

Jak Pan ocenia pracę kontrolerów z "Korsarza"?
- Ciężko mi określić coś na odległość, bo tam nie byłem, nie widziałem. W każdym razie dziwię się, że nie ma nawet słówka w tym raporcie o winie kontrolerów. W swojej karierze wojskowej przeżywałem niejedną katastrofę lotniczą, z różnym moim zaangażowaniem w ich wyjaśnianie. Były to katastrofy bardzo podobne, również do smoleńskiej.

Mówi Pan o katastrofie CASY?
- Między innymi, też o katastrofie Su-22 w 2001 roku. Były wtedy bardzo zbliżone warunki i okoliczności, bo sprawa mgły, zezwolenia lądowania, widzialności pasa. Czasami nie chce mi się wierzyć, że tyle było przeróżnych szkoleń po tej CASIE, mówienia, że decydentem w samolocie jest dowódca załogi. Coś tu jest nie do końca wyjaśnione. Na pewno w przypadku katastrofy Tu-154M do wyjaśnienia jest korespondencja między wieżą w Smoleńsku a załogą tupolewa. Przecież kontrolerzy utrzymywali cały czas w korespondencji, że są na ścieżce i kursie, a nie była to prawda. Albo urządzenia były źle ustawione na tymże lotnisku, albo w ogóle nie działały. Dlaczego Rosjanie nie chcą nam udostępnić zdjęć z radaru czy materiałów z oblotu lotniska? Wszystko to może wskazywać, że kontrolerzy po prostu nie widzieli naszego samolotu i prowadzili go na tzw. czuja czy nosa, nie będąc pewnym jego faktycznego położenia.

Siergiej Wieriewkin, były zastępca naczelnika portu lotniczego Moskwa Wnukowo, powiedział, że 10 lat temu w tym samym miejscu w Smoleńsku rozbił się Ił-76. Powołuje się na zalecenie, by we mgle nie przyjmować samolotów z kursu 259 stopni, którym leciał polski samolot. Nie uważa Pan, że Rosjanie powinni nam to wyjaśnić?
- Ależ oczywiście. To wszystko jest bardzo dziwne. Dziwne także jest to, że odkąd pani Anodina przewodniczy MAK, zawsze w przypadku katastrof ogłaszana jest wina pilota. Nawet gdyby tutaj część winy była po stronie polskiej, to na pewno gros jest po stronie rosyjskiej, po stronie kontrolerów. Niedopuszczalne było to, że przy takiej mgle, jaka 10 kwietnia 2010 r. panowała na Siewiernym, lotnisko było otwarte. Rozumiem, że samolot leciał z VIP-ami, ale ten fakt nic nie zmienia. Ponadto sami Rosjanie powiedzieli - wynika to ze stenogramów z wieży w Smoleńsku - że sterowanie Tu-154M było z Moskwy. To co, Moskwa lepiej widziała ten samolot w Smoleńsku? Ja kontrolerów szanuję, bo sam byłem nawigatorem, ale w przypadku znanych mi katastrof zawsze część winy leżała po stronie kontrolera.

Jednak Rosjanie nie przyjmują tego do wiadomości.
- Jest to niedopuszczalne. Urządzenia są urządzeniami, ale człowiek jest człowiekiem. Być może była taka dziura, o której pan wspomniał, być może występuje tam jakaś anomalia magnetyczna. Każde lotnisko ma swoją charakterystykę, dlatego zawsze każdy pilot, który był szkolony z danego lotniska, musiał wiedzieć o niezapisanych zachowaniach pogodowych w danym rejonie. Na przykład w Powidzu wiadomo było, że znad jeziora, znad lasu, gdy temperatura trochę się zmieniła, trzeba było uważać na mgłę. I tego nie można było pilotowi nie powiedzieć, że będzie mgła na podejściu do pasa. Piloci byli na nią zawsze uwrażliwiani. Nie można było jednak pisać w komunikacie meteorologicznym, że mgła na lotnisku, bo ona występowała tylko w jednym miejscu, załóżmy o promieniu jednego kilometra czy 500 metrów. Być może tak było w Smoleńsku. Należałoby przepytać meteorologów, którzy tam kiedyś służyli, czy syndrom mgły powidzkiej, czyli punktowej mgły w rejonie lotniska, tam nie występował. Być może tam też - jak mówiłem - jest jakaś anomalia magnetyczna, jak np. w Sudetach, gdzie nagle samochód stojący pod górą zaczyna na nią wjeżdżać czy urządzenia mechaniczne odmawiają posłuszeństwa.

Powiedział Pan, że po CASIE zostały wprowadzone szkolenia w Siłach Powietrznych. Większość tzw. ekspertów wypowiadających się choćby w TVN 24 twierdzi, że żadnych wniosków nie wyciągnięto.
- Ci eksperci powinni być w tamtym czasie w Dowództwie Sił Powietrznych, żeby mieć wiedzę na ten temat. A nie byli. Całe Dowództwo Sił Powietrznych za czasów gen. Andrzeja Błasika nie pracowało tylko po osiem godzin w tamtym czasie. Praktycznie 80 procent, a może nawet więcej instrukcji było zmienionych po CASIE, łącznie z instrukcją organizacji lotu, regulaminem lotu i najważniejszymi dokumentami dotyczącymi szkolenia. Mowa tu o dokumentach dotyczących zabezpieczenia, łączności, ubezpieczenia lotów, rozpoznania i logistyki, a więc gros dokumentów. Pamiętam jeszcze rozkaz dowódcy Sił Powietrznych, czyli Andrzeja, nakazujący po CASIE zmiany instrukcji. Naprawdę to była mordercza praca, nie tylko dla dowództwa, lecz dla wszystkich jednostek, skoro niektóre instrukcje nie były zmieniane od lat 70. XX wieku. Powstawały odpowiednie grupy, które nowelizowały każdą instrukcję, dostosowywały ją do obecnych czasów, była dyskusja szeroko prowadzona na niwie całych Sił Powietrznych. Oczywiście było mnóstwo szkoleń, egzaminów, przecież generał Anatol Czaban jako szef szkolenia non stop je prowadził. Nieprawdą jest mówienie, że ich nie było.

Podobno minister Bogdan Klich chciał jednak dymisji gen. Błasika po katastrofie CASY.
- A może sam siebie powinien zdymisjonować? Najlepiej znaleźć kogoś innego, kogo można rzucić na pożarcie. Resortem przecież ktoś dowodził, więc być może najpierw samemu trzeba się uderzyć w piersi, a potem dopiero szukać ofiar wśród podwładnych.

Znał Pan załogę Tu-154M?
- Oczywiście, znałem tych panów, bo często się witaliśmy i latałem z nimi. Nie byłem jednak członkiem personelu latającego, więc raczej rzadko z nimi przebywałem, jeżeli chodzi o przygotowanie do lotów czy wykonywanie lotów. Nie byliśmy też blisko ze sobą związani ze względu na różnicę pokoleń, to już nie ta promocja.

Były jakieś incydenty w trakcie tych lotów?
- Oczywiście były to bezpieczne loty. Nie było żadnych przypadków, które by temu przeczyły. A latałem z nimi wiele razy, zarówno Tu-154, jak i Jak-40. Miałem zawsze bardzo pozytywne zdanie o pilotach ze specpułku.

Poza nieprawdziwą informacją o pijanym generale, która poszła w świat, Rosjanie dopuścili się innego haniebnego czynu, upubliczniając ekspertyzę sądowo-lekarską ciała Andrzeja Błasika.
- To jest kolejne złamanie prawa, przecież jeżeli już są tak skrupulatni, to powinni opisać wszystkie zwłoki, a nie tylko jego, ale te rzeczy jako poufne nie powinny być dostępne wszystkim. To w ogóle nie powinno ujrzeć światła dziennego. To zagrywka polityczna Rosjan.

Jak ocenia Pan tok śledztwa smoleńskiego, czego oczekuje od strony rządowej, która jest wyjątkowo pasywna.
- Dziwię się temu, że żaden wojskowy z Sił Powietrznych, począwszy od dowódcy Sił Powietrznych, nie zabiera głosu w tej sprawie. Być może jest to zmowa milczenia, być może rozkaz ministra. Przecież prawie rok mija od katastrofy, a ja nie widziałem, żeby ktokolwiek w mundurze ze służących obecnie stanął po stronie Andrzeja czy załogi.

Jest to upokarzające, że gen. Błasika musi bronić żona.
- Właśnie. Nawet gdyby to był "ostry" generał, a gen. Błasik taki nie był, to ktoś w mundurze ze służących powinien stanąć w jego obronie.

Dziękuję za rozmowę.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron