Książka, której wstydzi się autor
Nasz Dziennik, 2011-01-30
N
igdy
dotychczas nie spotkałam się z czymś takim. Nie sądziłam, że
manipulacja może być aż tak perfidna. Że można posunąć się aż
do takiego poziomu fałszu. W celu... O celu napiszę potem.
Nie
ja powinnam tę książkę recenzować. Nie ja, bo ciągle bardzo
trudno mi czytać o ostatnich minutach życia osoby najbardziej mi
bliskiej. To ciągle boli i ciągle jest to fizyczny ból. Ale
widocznie tak trzeba, bym przechodziła przez to raz po raz, bez
końca, bo nie widać końca tego kłamstwa.
Smoleńskie
kłamstwo. Już wiem, że będę musiała z nim walczyć do końca
życia.
"Katastrofa smoleńska. Dzień po dniu, godzina po
godzinie". Ta książka to ważny element tego kłamstwa.
Okładka. Piękna, twarda, czarna okładka z mozaiką małych zdjęć.
Ilu ludzi wie, że pomysł na nią stanowi niemal kopię okładki
książki wydanej przez IPN "Zagłada polskich elit. Akcja AB -
Katyń"? Niewielu. Ale ten, kto wie, może z tego powodu po nią
sięgnąć. Wyjaśnię, dlaczego to odradzam.
Otwieramy książkę.
Nie jest gruba. W sam raz, żeby przeczytać w jeden, dwa wieczory.
Kredowy papier, dobra jakość zdjęć.
Karta redakcyjna.
Wydawnictwo Sfinks sp. z o.o. z Częstochowy. Nigdy o takim nie
słyszałam. Sprawdzam w internecie. Ostatnia wzmianka w 2007 roku,
kiedy wykonało dodruk do serii wydawniczej dwóch znanych
wydawnictw. Od tej pory cisza. Czyżby książka o katastrofie
smoleńskiej była ich pierwszą pozycją? I czy to na pewno jest
wydawnictwo? Sami o sobie piszą: wydawca i wyłączny dystrybutor.
Przychodzi mi do głowy, że może dla tych ludzi wydawca to nie to
samo, co wydawnictwo.
Wydawca na swojej karcie nie przyznaje się
np. do nakładu, który musi być ogromny, bo książka zalega
stosami w Empikach, sprzedawana jest w kioskach i w internecie za
przystępną cenę od 28 do 30 złotych. Pan Filip Topczewski, prezes
wydawnictwa, dziękuje przeorowi klasztoru jasnogórskiego oraz
redakcji dwumiesięcznika "Jasna Góra". To przykuwa
uwagę.
Kaskada
zaskoczeń
Na
samej górze strony redakcyjnej napis: "Redakcja - O. Henryk
Pietraszewicz". Zastanawiam się, co to może znaczyć.
Telefonuję do wydawcy, do sekretariatu. Chcę rozmawiać z
redaktorem, ojcem Pietraszewiczem. Następuje kaskada zaskoczeń.
Pani w sekretariacie informuje, że to nie redaktor, a autor, że to
nie ojciec paulin, a osoba świecka, wreszcie - że to w ogóle nie
jest nazwisko, lecz pseudonim autora. I że ten pan u nich nie
pracuje. Po mojej prośbie o podanie prawdziwego nazwiska autora
rozmowa zostaje przełączona do osoby bardziej kompetentnej, która
rzeczywiście bardziej kompetentnie zbiera dane na temat rozmówcy,
natomiast odmawia podania nazwiska autora, a także kontaktu do
niego.
Analizujemy dalej stronę redakcyjną: czwarta pozycja:
"Tekst: Dwumiesięcznik 'Jasna Góra'". Dla wszystkich
czytelników, którzy nie zadzwonią do wydawcy, "O. Henryk
Pietraszewicz" będzie więc tylko redaktorem, a przy tym osobą
duchowną, natomiast za autora całej książki będą uważać...
dwumiesięcznik "Jasna Góra".
Rozmawiamy z ojcem
Robertem Jasiulewiczem, redaktorem naczelnym tego pisma. Informuje,
że wyraził jedynie zgodę na przedruk z jego pisma tekstu kazania.
Nie wiedział, w jakim kontekście zostanie użyte. Stanowczo
odżegnuje się od tej publikacji. Zapowiada zdecydowaną interwencję
i sprostowania. Jak tłumaczy, ludzie, którzy do niego dzwonili z
prośbą o zgodę, byli tak mili i budzący zaufanie, że był
przekonany, iż zależy im na rzetelnej publikacji.
Myślę, że
byli po prostu po dobrych kursach z komunikacji międzyludzkiej, bo
ostatnio w rozmowach już tacy mili nie byli. Ojciec Jasiulewicz
podkreśla także, że w żadnym wypadku nie wydał zgody na użycie
fragmentu kazania jako motta książki. A książki nie dał rady
przeczytać.
Zszargany
autorytet Jasnej Góry
Trudno
się dziwić, sama przebrnęłam przez nią z dużym trudem.
Dowiedziałam się także, że wydawca dzwonił po parafiach i
organizacjach kościelnych, namawiając do zakupu publikacji i
powołując się na autorytet Ojców Paulinów. W większości
przypadków to mu się udało. Udało mu się nawet zamieścić
reklamę w tygodniku "Niedziela", który zmuszony jest
teraz pisać sprostowania.
Rozdział pierwszy wprowadza w
charakter książki. Pisana jest bardzo prostym językiem, żeby nie
powiedzieć - prostackim. Autor tłumaczy określenia, które są
zrozumiałe. Podstawowymi źródłami medialnymi, na które się
powołuje, są "Gazeta Wyborcza" i "Wprost".
W
pierwszym rozdziale autor pisze o okolicznościach wylotu 10
kwietnia: "Pojawia się cały szereg elementów pozornie drugo-
i trzeciorzędnych, a jednak w istotny sposób wpływających na
decyzje załogi (...). VIP rzadko się nie spieszy (...) jako ostatni
na Okęcie przyjechał prezydent Kaczyński z małżonką (...) jest
to ogniwo istotne". I tak dalej. Czytelnik szybko zaczyna się
domyślać, co autor w ten sposób sugeruje. Następnie dowiadujemy
się, że odszyfrowano w Moskwie zapis "czarnych skrzynek".
Autor, traktując zmontowaną w Moskwie kopię zapisu z Cocpit Voice
Recorder (CVR) - wiemy, że odczytaną przez Rosjan tylko we
fragmentach - jako niepodważalne źródło, przytacza poszczególne
frazy i komentuje je: "Jednocześnie jednak trudno przypuszczać,
by decyzja w tej sprawie - zwłaszcza w tym locie - zapadała
wyłącznie w gronie załogi" - chodzi o kwestię lądowania.
Komentarz przy godz. 8.20:59,4: "Czy jednak sytuację znają
pasażerowie? I którzy? Czy za plecami pilotów stoi już ktoś może
z MSZ, by przy zmianie miejsca lądowania jak najszybciej organizować
transport zastępczy?". Komentarz do rozmowy Jarosława
Kaczyńskiego z prezydentem: "Ale temu można wierzyć tylko
wtedy, jeśli najważniejsi pasażerowie Tu-154M 101 nie mają
jeszcze świadomości, jak realna jest konieczność skierowania się
na lotnisko zapasowe". Autor wie, autor zanalizował już źródła
i psychikę prezydenta, pilotów, Jarosława Kaczyńskiego i wie, co
o tym wszystkim myśleć. Czytelnik też powinien wiedzieć. Takie
jest zadanie autora-anonima. Po to napisał tę książkę.
Insynuacje
zamiast faktów
O
takie insynuacje potykany się co krok. Rozdział drugi: "jeszcze
w kilka minut po katastrofie/ nikt nie wie/ (...) ale obsługa
lotniska już wie". Otóż nie, panie anonimie, od kilku dni
wiemy, że obsługa lotniska też nie wie. A pan skąd wiedział, że
obsługa wiedziała? Czy to pana wewnętrzne przeczucie kazało panu
tak napisać, czy może sentyment do braci Rosjan, że i tak lepiej
wiedzą, nawet jak nie wiedzą?
Zarzuty, że opóźniano
przejazd Jarosława Kaczyńskiego, autor kwituje jednym zdaniem: "Nie
wiadomo, czy więcej w tych zarzutach złej woli czy głupoty".
To zdanie anonima nadaje się zresztą wspaniale na podsumowanie jego
dzieła - bo nie wiadomo, czy więcej jest w tej książce złej woli
czy głupoty. Ale nie będziemy znali na nie odpowiedzi tak długo,
jak długo nie poznamy sponsora.
Anonim bardzo przykłada się
do tego, by czytelnik zrozumiał, jak wielką pomyłką było
pochowanie pary prezydenckiej na Wawelu. Szeroko pisze, jak ogromne -
rzekomo - protesty wywoływało to w kraju. Przykłada się, by
czytelnik sądził, że polscy prokuratorzy i patomorfolodzy
pracowali w Moskwie ramię w ramię z rosyjskimi. Dużo miejsca
poświęca ocenie postępowania Jarosława Kaczyńskiego: "Treść
jego zeznań dziwnym trafem wyciekła natychmiast do mediów. (...)
może to przypadek, ale prawie równocześnie [z oświadczeniem USA o
nieudostępnieniu zapisu rozmowy prezydenta z bratem - przyp. autora]
Jarosław Kaczyński, dotąd od kwietnia unikający tematu przyczyn
katastrofy i apelujący o zakończenie wojny polsko-polskiej, wrócił
do dawnego agresywnego stylu wypowiedzi".
Sprawa krzyża
pod Pałacem Prezydenckim to jeden z głównych wątków. W
publikacji występują tzw. obrońcy krzyża, zobrazowani zdjęciem
niedbale ubranego człowieka z kocem zarzuconym na głowę i
podpierającego jakiś płot. Po prostu człowiek ze społecznego
marginesu - jakiż inny może być odbiór takiego zdjęcia przez
tych, którzy nie widzieli setek tysięcy osób modlących się
miesiącami za ofiary katastrofy smoleńskiej. Autor pisze: "Według
sondażu przeprowadzonego dla 'Rzeczpospolitej' przez GfK Polonia
(...) 50 proc. jest przeciwnych postawieniu na jego [krzyża] miejscu
pomnika upamiętniającego ofiary katastrofy smoleńskiej, za jest
jednak aż 44 proc.". Jednak "aż" ...
Stres
kontrolerów
Pod
datą 17 września autor umieszcza tylko jedną informację, za to
jakże ważną - o tym, że 71-letni mężczyzna z okolic Lublina
rzucił słoikiem z nieczystościami w tablicę na Pałacu
Prezydenckim. I z tym faktem 17 września od tej pory czytelnikowi
powinien się kojarzyć. Nieważne, że w tym samym dniu dwie duże
grupy młodzieży z Polski składają wieńce i palą znicze na
miejscu katastrofy w Smoleńsku. Nieważne, że odbywają się tam
dwie Msze Święte w intencji ofiar.
Oto kolejny rozdział -
"Przyczyny katastrofy". Nie będę go analizować. Sprawia
wrażenie wiernej kopii stanowiska "Gazety Wyborczej",
łącznie z wątkiem deprecjonowania osoby prezydenta Lecha
Kaczyńskiego: "jego rola w polityce zagranicznej wcale nie była
pierwszoplanowa, nawet w naszym regionie. Żadne z jego przedsięwzięć
nie zakończyło się powodzeniem...".
Bardzo sprawnie
książka rozwiązuje problem rosyjskich kontrolerów z lotniska
Siewiernyj: "Zapewne mogli być nie do końca w zgodzie z
przepisami, ale na miły Bóg, w samolocie znajdował się prezydent
sąsiedniego państwa...".
Pisząc o przyczynach
katastrofy, autor-anonim pisze o sobie: "Nie mam zamiaru
wyręczać prokuratorów i sędziów, ale...". Ale właśnie pan
wyręcza, proszę pana, skoro dalej pan pisze: "Wydaje mi się,
że główną przyczyną katastrofy było podjęcie przez pierwszego
pilota decyzji o lądowaniu". Tyle że w rzeczywistości, co
potwierdziła polska komisja, której przewodniczy minister Jerzy
Miller, major Arkadiusz Protasiuk nie podjął decyzji o lądowaniu,
lecz przeciwnie - wydał komendę "odchodzimy".
Kto
ma krew na rękach
W
publikacji winny jest jednak dowódca załogi, a współwinny -
kontekst sytuacyjny, czyli jak to już czytelnikowi zostało
zasygnalizowane - prezydent Lech Kaczyński. Skąd my to znamy? Ale
nawet szefowa rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego
gen. Tatiana Anodina nie posunęła się do konkluzji: "co
prawda historyczne znaczenie, podkreślone obecnością premiera
Rosji i słowami przeprosin za zbrodnie sprzed 70 lat, miało
wcześniejsze o 3 dni spotkanie Putin - Tusk, ale...".
Żeby
nie narazić się na zarzut stronniczości, autor do listy
odpowiedzialnych za katastrofę hojną ręką dorzuca też innych:
"Jeśli dziś wylicza się nazwiska ludzi, którzy 'mają krew
na rękach' ofiar smoleńskiej katastrofy, to do tej listy
niewątpliwie trzeba dopisać posła Karskiego (ale też kilku innych
pasażerów, którzy w Smoleńsku zginęli)". W tym generała
Andrzeja Błasika, dowódcę Sił Powietrznych.
Czy ten
autor-anonim nie powinien być natychmiast przesłuchany jako świadek
koronny przez prokuraturę wojskową?
Zostawię historykom
ostatni rozdział - "Zbrodnia Katyńska" - do oceny i
interpretacji. Niewątpliwie stanowi on obraz, tak jak reszta
książki, własnych przemyśleń autora.
Zastanawiałam się,
ilu ludzi mogłoby na podstawie tej ksiązki zaskarżyć autora do
sądu. Na pewno redakcja dwumiesięcznika "Jasna Góra",
rodzina prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Jarosław Kaczyński, poseł
Karol Karski, rodziny pilotów i generała Andrzeja Błasika i
jeszcze "kilku innych, którzy zginęli". A tu okazuje się,
że nie, nie oni. Jak mieliśmy okazję przeczytać w "Naszym
Dzienniku", pan Filip Topczewski, właściciel wydawnictwa
Sfinks, grozi: "Jeśli niektórzy ludzie nadal będą naszą
godnością wydawniczą i godnością autora wycierać sobie buty, to
będziemy musieli zareagować na drodze prawnej". Prawdę
mówiąc, odetchnęłam z ulgą, czytając dwa ostatnie słowa.
Zuzanna
Kurtyka
Autorka jest lekarzem, wdową po prezesie Instytutu Pamięci Narodowej Januszu Kurtyce, który zginął w katastrofie Tu-154M pod Smoleńskiem.