GONE
Faza trzecia :
Kłamstwa
Tłumaczenie: Genialna_Astrid (www.forumgone.fora.pl)
ROZDZIAŁ 1 | 66 godzin, 52 minuty
Obrzydliwe,
obsceniczne graffiti.
Powybijane okna.
Etykiety Ekipy
Ludzi, ich logo i ostrzeżenia dla odmieńców – wynoście się
stąd.
W oddali, na końcu ulicy, za daleko od Sama, by mógł
im przeszkodzić, stały dzieciaki – dziesięcioletnie, a może
nawet młodsze. Pola porośnięte jęczmieniem, widoczne bardzo
wyraźnie w świetle fałszywego Księżyca, na poboczach. Butelka z
alkoholem krążyła z ręki jednego dziecka do drugiego –
pociągały hausty z butelki, zataczały się.
Trawa rosła
wszędzie. Chwasty siłą torowały sobie drogę między pęknięciami
asfaltu. Śmieci: paczki po chipsach, plastikowe reklamówki, porwane
kartki papieru, części garderoby, pojedyncze buty, opakowania po
hamburgerach, zepsute zabawki, potłuczone butelki i zgniecione
puszki – wszystko co nie było jadalne – utworzyło przypadkowo
uformowaną, kolorową kolekcję śmieci. Była przypomnieniem
dawnych, dobrych dni.
Ciemność tak głęboka, że by
doświadczyć jej w normalnym świecie, musiałbyś znaleźć się na
największym pustkowiu wśród największej dzikości.
Żadnych
świateł na ulicach ani na gankach. Elektryczność nie działała.
Być może na zawsze.
Nikt nie marnował baterii, już nie.
Zapas tych, które pozostały, był bardzo niewielki.
Niewielu
próbowało także zapalać świece czy podpalać petardy. Nie po
tym, jak ogień strawił trzy domy i mało nie pozbawił życia
jednego dziecka, które było poparzone tak mocno, że Lanie –
Uzdrowicielce, pół dnia zajęło uratowanie mu zdrowia i życia.
Krany nie działały. Nic nie wypływało z bezużytecznych
teraz hydrantów i węży przeciwpożarowych. Z ogniem nie można
było zrobić nic – tylko patrzeć jak sieje zniszczenie i uciekać.
Perdido Beach, California. Tak naprawdę to już nie była
California. Teraz to tylko Perdido Beach - ETAP. Dokąd nie
pójdziesz, niezależnie od tego, gdzie pójdziesz i ile razy
zapytasz dlaczego – wszędzie tylko ETAP.
Sam miał moc.
Potrafił strzelać z dłoni palącą, śmiercionośną wiązką
światła. Albo mógł tworzyć kule świetlne, o natężeniu
silniejszym niż żarówka. Mógł sprawić, by unosiły się one w
powietrzu, służąc jako latarnie.
Ale nie wszyscy chcieli
świateł Sama, które dzieciaki nazywały słońcami Sammi’ego.
Zil Sperry, przywódca Ekipy Ludzi, zabronił swoim ludziom,
przyjmowania świateł Sama. Większość z normalnych uległa jego
żądaniom. Niektórzy mutanci również nie chcieli świecącej
reklamy tego, kim są i co potrafią.
Lęk się
rozprzestrzeniał. Jak epidemia. Przeskakiwał z osoby na osobę.
Ludzie chowali się w ciemności, wystraszeni. Cały czas w
strachu.
Sam był we wschodniej, tej niebezpiecznej, części
miasta. Części, w której Zil wyznaczył granicę, której odmieńcy
nie mogli przekraczać. Szedł, bo musiał wywiesić flagę, by
zademonstrować, pokazać, że ciągle sprawuje nadzór nad miastem.
Chciał pokazać, że nie został zastraszony prze kampanię lęku
Zila.
Dzieciaki tego potrzebowały. Świadomości, że ktoś je
chroni. Tym kimś był nie kto inny jak Sam.
Sam opierał się
przed przyjęciem tej roli, ale mimo to zmuszono go do jej
wykonywania. I był zdeterminowany, by źle ją grać. Cokolwiek
pozostawiał bez uwagi, kiedykolwiek tracił panowanie, próbował
odnaleźć inne życie i siebie, działo się coś okropnego.
Tak
więc teraz chodził ulicami o drugiej nad ranem, gotowy. Tak na
wszelki wypadek.
Sam przechodził blisko brzegu. Na morzu nie
było fal. Już nie. Żadnych rozległych, spienionych fal
przeszywających Pacyfik i w zagadkowy, wspaniały sposób
rozlewających się jak spray o piaszczyste brzegi plaż Perdido
Beach.
Falowanie było teraz delikatnym szeptem. Shhh. Shhh.
Shhh. Zawsze lepsze to niż nic. Ale i tak nie było mu lepiej.
Był
blisko Clifftop – hotelu, w którym aktualnie mieszkała Lana. Zil
zostawił ją w spokoju. Odmieniec, czy nie, nikt nie zadzierał z
Uzdrowicielką.
Ściana ETAPu przechodziła przez hotel.
Wyznaczała granicę odpowiedzialności Sama i ostatnią część
jego obchodu.
Ktoś szedł prosto w jego kierunku. Poczuł
napięcie, przygotowując się na najgorsze. Było oczywistym, że
Zil wolałby widzieć go martwym. A oprócz niego, na życie Sama
czyhał także Caine – jego brat bliźniak. Caine okazał się
przydatny w walce z Gaiaphage i Drakiem Merwinem – psychopatą,
ogarniętym żądzą zabijania. Sam nie był jednak na tyle naiwny,
by uwierzyć, że Caine się zmienił. Jeśli wciąż żył, wkrótce
spotkają się ponownie.
Bóg tylko wie, ile jeszcze horrorów,
kryje ta zbladła noc. Horrorów z udziałem ludzi, lub nie. Horrorów
w górach pokrytych ciemnością, w czarnych jaskiniach, na pustyni,
w lesie na północy. W zbyt spokojnym oceanie.
ETAP nigdy się
nie poddaje.
Postać wyglądała jak dziewczynka.
- To
tylko ja, Sinder – głos uspokoił Sama.
- Jak tam, Sinder?
Zgubiłaś się?
Sinder była uroczą Gotką, która bardzo
starała się nie brać udziału w konfliktach rozgrywających się w
ETAPie. Była ponad podziałami.
- Cieszę się, że Cie
znalazłam – powiedziała Sinder. W jednej ręce trzymała stalową
rurę, pokrytą taśmą samoprzylepną, ułatwiającą uchwyt. Nikt
nie wychodził bez broni, a już na pewno nie nocą.
- Wszystko
w porządku? – pytał Sam. – Jesteś najedzona?
To pytanie
stało się standardem. Nie: „Jak się masz?”, ani coś równie
naiwnego, ale „Jesteś głodna?” lub „Jadłaś coś?”.
-
Tak, jakoś sobie radzę – powiedziała Sinder. Jej trupio blada
cera, sprawiała, że wyglądała bardzo młodo. Jej skóra zdawała
się być wrażliwa i podatna na zniszczenia. Oczywiście rura,
paznokcie pomalowane na czarno i kuchenny nóż wetknięty za pasek,
pozbawiały jej tej delikatności i nie wyglądała już tak
łagodnie.
- Słuchaj Sam. Nie należę do osób, które lubią,
no wiesz, obgadywać inne osoby. Nie lubię oszczerstw – rzekła
zakłopotana.
- Wiem – powiedział. Czekał, co dziewczyna ma
do powiedzenia.
- Chodzi o Orsay – powiedziała Sinder i
obejrzała się za siebie z poczuciem winy. – Wiesz, czasami z nią
rozmawiam. Generalnie jest całkiem fajna, najczęściej. Dosyć
interesująca.
- Mhm.
- Najczęściej.
- Tak.
-
Ale, no wiesz, jest też dziwna – Sinder uśmiechnęła się
kwaśno. – Zupełnie jakbym była jedyną osobą, z którą może
porozmawiać.
Sam rozproszył się. Usłyszał dźwięk
tłukącego szkła i piskliwy chichot tuż za sobą. Dzieci rzucały
w siebie pustymi butelkami po alkoholu. Niedawno, chłopiec o imieniu
K.B został znaleziony martwy z butelką wódki w ręce…
-
Nieważne… Orsay jest przy barierze.
- Przy barierze?
-
Na plaży, przy barierze. Zachowuje się tak, jakby myślała że…
Po prostu porozmawiaj z nią, dobra? Aha, i nie mów jej, że z Tobą
o tym rozmawiałam. Dobrze?
- Jest na plaży? Jest coś koło
drugiej w nocy.
- Właśnie wtedy to robią. Nie chcą, żeby
Zil… ani Ty, tak myślę, ich pogonili. Wiesz, jak biegnie bariera:
przez Clifftop, a potem do plaży? Pamiętasz te kamienie? Tam
właśnie jest. Nie jest sama. Są z nią też inne dzieciaki.
Sam
poczuł niepożądane mrowienie w okolicy kręgosłupa. Przez
ostatnich parę miesięcy rozwinął się w nim całkiem dobry
instynkt do wyczuwania kłopotów. Ta sytuacja pachniała kłopotami.
- Dobra, sprawdzę to.
- Jasne. Super, dzięki.
-
Dobranoc, Sinder. Trzymaj się.
Oddalał się od niej,
zastanawiając się nad tym, jakie nowe szaleństwo i
niebezpieczeństwo kryje się w niedalekiej przyszłości. Wspiął
się z powrotem na drogę do Clifftop. Rzucił okiem na balkon Lany.
Patrick, pies Lany, musiał go usłyszeć, bo szczeknął
ostrzegawczo.
- To tylko ja, Sam – powiedział.
W
ETAPie pozostało już bardzo mało żywych psów i kotów. Jedynym
powodem, dla którego Patrick nie skończył jako psi stek, był
fakt, że należał do Uzdrowicielki.
Z najwyższego
wzniesienia na klifie Sam zobaczył morze i kilku ludzi na
kamieniach, podmywanych przez fale, które tak naprawdę nie były
falami. Kamienie były duże i niegdyś stanowiły niebezpieczeństwo
dla surferów, takich jak on i Quinn. Kiedyś…
Sam nie
potrzebował światła, by ujrzeć skały na morzu. Zobaczyłby je,
nawet, gdyby był ślepy. Bardzo dobrze pamiętał ich położenie. W
dawnych czasach, kładł tam swój sprzęt do surfowania.
Gdy
dotknął suchego pisaku na plaży usłyszał głosy. Jeden mówił.
Drugi płakał.
Mur ETAPu, nieprzenikniony dla ludzkiego oka,
nieprzepuszczalny, który określał granice ETAPu, odbijał blask.
Nie był to nawet blask tylko trudne do wytłumaczenia zjawisko
optyczne bliskie świeceniu. Szarawe i puste świecenie.
Małe
ognisko płonęło na plaży, rzucając lekkie, pomarańczowe światło
i formując rozchwiane koło na powierzchni wody.
Nikt nie
zauważył nadejścia Sama, więc miał czas na rozpoznanie
większości z pół tuzina dzieciaków, znajdujących się na plaży.
Francis, Cigar, D-Con, paru innych i Orsay.
- Widziałam coś…
- zaczęła Orsay.
- Opowiedz mi o mojej mamie – rzekł jakiś
płaczliwy głos.
Orsay pomogła jej się uspokoić, chwytając
za rękę.
- Zrobię wszystko,
co w mojej mocy, by znaleźć się tam, gdzie twoi bliscy – mówiła
Orsay.
- Orsay nie jest telefonem komórkowym! – warknęła
jakaś czarna dziewczyna, siedząca obok Orsay. - Kontaktowanie się
z barierą jest bardzo bolesne dla (no i tu mamy problem, bo
następuje słowo The Prophetess, co oznacza tłumacząc dokładnie
prorokini (rodzaj żeński od proroka), ale Prorokini to takie dziwne
słowo, może lepiej jakaś Wyrocznia?) Prorokini. Daj jej trochę
spokoju. Słuchaj uważnie…
Sam zmrużył oczy, nie całkiem
zdolny rozpoznać ciemnowłosą dziewczynę w migotliwym ogniu. Jakaś
nowa znajoma Orsay? Czemu jej nie rozpoznawał? Znał przecież każde
dziecko w ETAPie.
- Zacznij jeszcze raz – rzekła czarnowłosa
dziewczyna do Prorokini.
- Dzięki, Nerezza – odparła Orsay.
Sam otrząsnął się w zdumieniu. Nie tylko nie wiedział, co
robi Orsay. Nie wiedział też, że Orsay znalazła sobie nowego,
osobistego przewodnika, którego on nie rozpoznał – dziewczynę o
imieniu Nerezza.
- Widziałam coś – Orsay zaczęła znowu i
zawahała się, jakby spodziewała się, że ktoś zaraz jej
przerwie. – Miałam wizję.
Po zgromadzeniu przeszedł szmer.
Albo to woda zmyła piasek z plaży, wywołując lekki szum.
-
W mojej głowie zobaczyłam wszystkie dzieciaki z ETAPu – te
starsze i te młodsze. Zobaczyłam, jak stali na klifie.
Wszystkie
głowy obróciły się w stronę klifu. Sam zrobił unik, by uniknąć
spojrzeń. Zdał sobie sprawę, że postąpił głupio, nie chowając
się wcześniej. Na szczęście zakryła go ciemność.
-
Dzieciaki z ETAPu, więźniowie ETAPu, przyglądający się
zachodzącemu słońcu. Taki piękny zachód słońca. Słońce
czerwieńsze i żywsze niż wszystko, co kiedykolwiek widziały –
wydawała się być zauroczona wizją. Wyglądała jak
zahipnotyzowana. – Takie czerwone zachodzące słońce…
Cała
uwaga z powrotem skupiła się na Orsay. Mały tłum nie wydawał
żadnych dźwięków.
- Piękny zachód słońca. Dzieci
wpatrzone w czerwone słońce. A za nimi… za nimi diabeł. Demon –
Orsay drgnęła i skrzywiła się, jakby nie mogła na to patrzeć. –
Potem dzieci zobaczyły w słońcu wszystkich swoich bliskich, z
wyciągniętymi ramionami. Matki i ojców. Wszyscy zjednoczeni
tęsknotą i miłością, czekający z niepokojem na dzieci – by
przywitać je z powrotem w domu.
- Dziękuję Ci, Wyrocznio –
powiedziała Nerezza.
- Oni czekają… - mówiła dalej Orsay.
Podniosła dłoń i przejechała nią wzdłuż bariery. – Tuż po
przekroczeniu bariery. Tuż po zachodzie słońca.
Opadła na
piach twardo i niezgrabnie, zupełnie jak kukiełka, której sznurki
zostały odcięte. Siedziała tak przez chwilę, zgięta w pół, z
dłońmi na kolanach i spuszczoną głową.
W chwilę później,
poderwała się lekko. Jej twarz zdobił słaby uśmiech.
-
Jestem gotowa – powiedziała.
Oparła swoją dłoń o mur
ETAPu. Sam wzdrygnął się. Wiedział z własnego doświadczenia, że
to bolesne. Wywoływało uczucie łapania nagiego, elektrycznego
drutu. Nie pociągało za sobą tych samych efektów, ale uczucie
było takie samo.
Wąska twarz Orsay wypełniła się bólem.
Jednak gdy przemówiła jej głos był czysty, beztroski – jakby
czytała wiersz.
- Śni o Tobie, Bradley – Orsay zwróciła
się do Cygara. Bradley to jego prawdziwe imię. – Śni o Tobie…
Jesteś na farmie Knotta Berry. Boisz się iść na przejażdżkę.
Byłeś bardzo dzielny. Twoja matka tak strasznie za Tobą tęskni…
Cygaro pociągnął nosem. Nosił ze sobą własnoręcznie
wykonaną broń – plastikową, świecącą szablę z żyletkami po
obu końcach. Miał włosy związane gumką w koński ogon.
-
Ona… Ona wie, że tu jesteś. Chce, żebyś do niej przyszedł.
Wie…
- Nie mogę – zajęczał Cygaro, a pomocniczka Orsay -
Nerezza pocieszająco otoczyła go ramionami.
- …Kiedyś
nadejdzie czas… - mówiła Orsay powoli.
- Kiedy? –
zaszlochał Cygaro.
- Śni jej się, że niedługo z nią
będziesz… Za jakieś trzy dni. Wie to. Jest tego pewna – głos
Orsay uderzył w zachwycony ton. – Widziała, jak inni to robią.
- Co? – dopytywał się Francis.
- Widziała innych,
którzy pojawili się z powrotem. Po drugiej stronie bariery –
powiedziała Orsay znużona. Wyglądała, jakby zapadała w sen. –
Widziała je w telewizji. Bliźniaczki – Anna i Emma… widziała
je… w telewizji. Udzielały wywiadu. Mówiły, że…
Orsay
drgnął i cofnęła rękę, odrywając ją od bariery, jakby nagle
zdała sobie sprawę z bólu.
Sam wciąż pozostawał w
ukryciu. Wciąż nie wiedział, co zrobić. Powinien się dowiedzieć,
co to wszystko miało znaczyć. O czym mówiła Orsay? Ale czuł się
dziwnie i nieswojo, jakby wtrącał się do nie swoich spraw. Czuł,
jakby przerywał nabożeństwo.
Wycofał się ostrożnie,
podążając wzdłuż klifu za najciemniejszymi cieniami. Musiał
bardzo
uważać, by nikt go nie usłyszał.
- To wszystko
na dzisiaj – rzekła Orsay, zwieszając głowę.
- A co z
moim tatą? Miałaś opowiedzieć o moim ojcu! – mówił D-Con
naglącym głosem. – Powiedziałaś, że zrobisz to dzisiaj!
Dzisiaj jest moja kolej!
- Jest zmęczona – powiedziała
stanowczo Narezza. – Nie widzisz, jakie to dla niej trudne i
męczące?
- Mój tata na pewno jest na zewnątrz i chce ze mną
porozmawiać – zawodził D-Con, celując palcem w mur ETAPu, jakby
chciał pokazać, że jego ojciec tam jest. – Jest zaraz za tą
ścianą. On na pewno… Na pewno… - zaczął się krztusić
niezdolny, by mówić dalej. Wtedy Nerezza otoczyła go drugim
ramieniem, podobnie jak wcześniej Cygaro.
- Oni wszyscy
czekają – powiedziała Orsay. – Wszyscy są na zewnątrz. Zaraz
za barierą. Wszyscy…
Grupa podniosła się niechętnie i Sam
zdał sobie sprawę, że idą prosto na niego. Ognisko dogorywało,
wyrzucając w górę snop iskier.
Cofnął się i schował w
szczelinie skał klifu. Nie znał tej szczeliny i tej części plaży.
Poczekał aż Francis, Cygaro, D-Con i inni wejdą na klif i pójdą
dalej w noc.
Kompletnie wyczerpana Orsay szła na końcu razem
ze swoją pomocniczką. Gdy tamci, ramię w ramię, weszli na górę
Orsay zatrzymała się. Popatrzyła prosto na Sama. Zupełnie jakby
wiedziała, że tam jest.
- Byłam w jej śnie – rzekła. -
Widziałam jej sny.
Sam poczuł, że ma suche usta. Odetchnął
głęboko. Nie chciał pytać, ale nie mógł tego powstrzymać.
-
Czyje sny? Mojej mamy?
- Ona śni o Tobie. I mówi… mówi…
- Orsay upadła, prawie dotykając ziemi kolanami. Złapała ją jej
wierna pomocniczka Nerezza. Wciąż stała obok.
- Mówi, żebyś
pozwolił im odejść, Sam. Pozwolił im odejść, gdy ich czas
nadejdzie.
- Co?
- Sam, nadejdzie czas, gdy świat nie
będzie już potrzebował bohaterów. Prawdziwy bohater wie, kiedy
odejść.
ROZDZIAŁ 2 | 66 godzin, 47 minut
Cichutko,
Już
nie płacz,
Śpij słodko kochanie,
A gdy się obudzisz,
Dam Ci najpiękniejsze gwiazdki z nieba…
To
prawdopodobnie zawsze była piękna kołysanka, pomyślał Derek.
Prawdopodobnie była równie piękna, gdy śpiewali ją normalni
ludzie. Może nawet się wzruszali? Może płakali, słuchając lub
śpiewając tę kołysankę? Teraz, kołysankę śpiewała siostra
Dereka – Jill. Ale ona nie była normalną osobą…
Piękne
piosenki czasami przenoszą człowieka do świata magii. Kiedy Jill
śpiewała, Derek wędrował po świecie marzeń. Ale bynajmniej nie
działo się to za sprawą piosenki. Mogłaby mu wyśpiewać książkę
telefoniczną. Albo list do sklepu wysyłkowego. Cokolwiek śpiewała,
do jakiejkolwiek melodii, było to tak piękne, że niemal wywoływało
ból. Nikt, kto słuchał jej śpiewu, nie pozostawał nieporuszony.
Nikt nie mógł odejść, usłyszawszy jej głos. Nikt, kto jej
słuchał nie mógł być zły ani wystraszony. Jej śpiew uśmierzał
nawet głód. Wszyscy myśleli, że to za sprawą piosenki – jej
melodii i słów. Ale to nie była prawda…
Derek chciał mieć
wszystkie najpiękniejsze gwiazdy – podczas, gdy śpiewała było
to wszystko czego chciał. Nie jedzenie. Nie uścisk rodziców, ani
powrót do dawnego świata. Chciał mieć tylko to, o czym śpiewała
Jill.
Derek upewnił się wcześniej, że okna są zamknięte.
Kiedy bowiem Jill śpiewała, każda osoba w zasięgu jej głosu,
mimowolnie przychodziła, by posłuchać. Początkowo nie mogli
zrozumieć, jak to się dzieje.
Jill miała dziewięć lat.
Nigdy nie uczyła się śpiewać. Nie brała też lekcji muzyki. Ale
pewnego dnia, jakiś tydzień temu, Derek usłyszał ją, gdy
podśpiewywała sobie jakąś głupią piosenkę z filmu o wróżkach.
Derek stanął jak wryty, jakby nie mógł przejść do porządku
dziennego nad głupimi przyśpiewkami siostry. Nie był w stanie się
ruszyć. Cały czas słuchał, jak zaczarowany. Na jego twarzy
pojawił się uśmiech błogości. Poczuł się szczęśliwy. Gdy
Jill wyśpiewała dwie ostatnie nuty i zapadła ciszq, poczuł, jakby
obudził się z najpiękniejszego snu w swoim życiu i z powrotem
znalazł się w szarej i brzydkiej rzeczywistości. Jakiś dzień
później przekonał się, że to nie jest zwykły talent. Jego
siostra była odmieńcem. Mutantem. Była nienormalna.
To
odkrycie było druzgocące. Druzgocoące, ale przede wszystkim
przerażające. Derek był normalny. Nie miał mocy. Mutanci, ludzie
tacy jak Dekka, Brianna, Orc i najsilniejszy – Sam Temple,
przerażali go. Najzwyczajniej w świecie się ich bał. Ich moc
pozwalała im robić, co tylko zechcą. Nikt nie mógł ich
powstrzymać.
Większość z nich zachowywała się normalnie.
Byli w porządku. Najczęściej używali swoich mocy, by robić
pożyteczne rzeczy. Ale Derek widział Sama w trakcie walki. Sam
kontra inny super-mutant – Caine Soren. Zniszczyli pół miasta,
próbując zabić siebie nawzajem. Podczas gdy bitwa szalała, Derek
zwinął się w kłębek i schował najlepiej, jak umiał. Strach nie
pozwolił mu wyjść z ukrycia. Był tchórzem. Nie przyznawał się
do tego przed sobą, ale tak, był tchórzem.
Wszyscy
wiedzieli, że odmieńcy myślą, że są super. Każdy wiedział, że
mają najwięcej jedzenia. Odmieńcy nigdy nie jedli zgniłego,
zepsutego jedzenia. A inni tak. Nigdy nie jedli owadów. A on i Jill
tak. Niedawno, byli tak głodni, że Derek złapał jakieś
pasikoniki, które potem zjedli.
Mutanci nigdy nie upadali tak
nisko. A przynajmniej Zil tak twierdził. Derek wierzył mu. Dlaczego
niby Zil miałby kłamać?
A teraz jego siostra była jednym z
nich. Jednym z tych odmieńców. Jednym z krewniaków tego całego
Sama. Naprawdę trudno mu było przyjąć to do siebie. Kochał
siostrę. Kochał ją, ale była mutantem. Czy naprawdę stanie się
taka, jak mówił Zil? Już teraz wydawało mu się, że się nią
brzydzi. Ale nie kiedy śpiewała. Kiedy śpiewała zapominał o
cierpieniu, zapominał o tym, że tkwi bez wyjścia w ETAPie. Kiedy
Jill śpiewała na niebie znów świeciło słońce, a trawa znowu
była zielona. Tak przepięknie zielona… I wiał wiatr. Delikatny,
przyjemny wiatr pieścił jego skórę. Kiedy Jill śpiewała,
widział swoją matkę, i ojca, i wszystkich tych, którzy zniknęli.
Gdy Jill otwierała usta cały koszmar ETAPu zdawał się znikać.
Przykrywała go piosenka, słowa piosenki, jej melodia… Tak jak
teraz. Derek unosił się na skrzydłach melodii wysoko, wysoko do
nieba. Dotykał go. Czuł delikatne chmury pod swoimi palcami.
I
gdy umrę, z czasem zamilknie alleluja…
Piosenka o umieraniu
– przygnębiająca, pełna smutku. Derek o tym wiedział. Ale gdy
Jill śpiewała brzmiało to tak pięknie. Trafiało prosto do serca
Dereka.
Tak się cieszę, że niedługo się spotkamy…
Oh,
tak bardzo się cieszył! Mimo że siedzieli w ciemnym pokoju pełnym
smutnych wspomnień.
Nagle Jill przestała śpiewać. Derek
zauważył smugę światła przenikającą przez szparę w firance.
To światło spłoszyło Jill. Światło rozpryskiwało się po
pokoju. Odnalazło twarz Dereka, na której z powrotem wymalowały
się troski życia w ETAPie. Potem smuga światła zatrzymała się
na Jill. Oświetliła jej piegowatą twarz i zajrzała w głąb
dużych, niebieskich, niewinnych oczu – jak szkło. Jej oczy
przypominały szkło. Do złudzenia.
Drzwi gwałtownie
otworzyły się z hukiem. Kryształowa waza w pokoju stłukła się
na miliony kawałków. Intruzi weszli bez słowa – pięciu
chłopaków niosących kije bejsbolowe i jakieś żelazne obręcze.
Byli przebrani w stroje z Halloween, a na głowach mieli pończochy
na wzór kominiarek. Nie widzieli ich twarzy, ale Derek wiedział,
kim są.
- Nie, nie! – załkał.
Wszyscy chłopcy mieli
na uszach puszyste nauszniki. Nie mogli go słyszeć. Ale co
najważniejsze nie mogli usłyszeć Jill.
Jeden z chłopców
stał w drzwiach. Dowodził. Karłowaty dzieciak imieniem Hank.
Pończocha ześlizgnęła mu się z twarzy, więc wyglądał jak Play
Doh, ale Derek poznał go nawet wtedy. To mógł być tylko Hank.
Jeden z chłopaków, otyły, ale dość sprawny, podszedł do
Dereka i brutalnie uderzył go kijem bejsbolowym w brzuch. Derek w
bólu osunął się na kolana. Inny chłopieć złapał Jill i
zakleił jej usta taśmą klejącą.
Jill usiłowała krzyczeć.
Derek próbował wstać, ale ból w okolicach brzucha odbierał mu
dech.
- Nie bądź głupi, Derek. Nie przyszliśmy do Ciebie.
Taśma klejąca wciąż krążyła wokół głowy Jill. Szybko.
Jak błyskawica. Derek mógł zobaczyć oczy Jill. Te szklane oczy,
błagające go – jej brata, o pomoc…
Gdy usta Jill zostały
szczelnie zaklejone, dzieciaki zdjęły słuchawki.
Hank
postąpił kilka kroków na przód:
- Derek, Derek, Derek –
mówił, kręcąc głową z udawanym żalem. – Tak będzie lepiej.
Wiesz przecież.
- Zostawcie ją! – sapał Derek. Usilnie
walczył z pragnieniem zwymiotowania.
- To mutant – rzekł
beznamiętnie Hank.
- Tak, to mutant. I moja mała, słodka
siostra. Tutaj jest jej dom.
- Jest odmieńcem – ciągnął
dalej Hank tym samym flegmatycznym tonem. - Ten dom stoi na
wschodniej części Pierwszej Alei. To teren, na którym nie ma
odmieńców.
- Hank, proszę – błagał Derek. – Ona nikogo
nie krzywdzi.
- Tu nie chodzi o to, czy kogoś krzywdzi, czy
nie – powiedział chłopiec o imieniu Turk. Był kulawy, co
uniemożliwiało mu kamuflaż. Derek od razu go rozpoznał. –
Mutanci z mutantami, normalni z normalnymi. Taka jest zasada.
-
Ona tylko… Jej moc nie jest szkodliwa…
- Zamknij się! –
warknął Hank. – Normalny, który staje w obronie odmieńca,
będzie traktowany jak odmieniec. Naprawdę tego chcesz?
- Masz
wybór – mówił ten otyły dzieciak – albo ją puścisz, albo ją
„naprawimy”. Tak, by nie mogła już nigdy więcej śpiewać. Ani
mówić. Rozumiesz, co mam na myśli?
Wyjął nóż z futerału
w jego tylnej kieszeni i pomachał nim przed oczami Dereka:
-
Teraz rozumiesz? Rozumiesz, Derek?!
Derek zamarł. A wraz z nim
jego sprzeciw.
- Przywódca okazał litość – powiedział
Turk. – Ten mutant wyniesie się na zachód, albo… - otyły
chłopiec przekręcił nóż w ręce.
Łzy Jill zaczęły
płynąc strumieniem. W spazmach ledwie mogła oddychać. Widział,
jak próbuje zaczerpnąć powietrza. Udusiłaby się lada moment, ale
ją puścili…
- Pozwólcie mi chociaż zabrać jej lalkę –
mówił Derek.
- Chodzi o Pandę.
Caine przedarł się przez warstwy snu i koszmaru – zupełnie
jakby próbował przedrzeć się przez ciężkie zasłony i draperie,
którymi były jego oczy.
Zamrugał. Nieruchoma ciemność.
Noc.
Caine nie widział źródła głosu, ale i tak go
rozpoznał.
- Bug, można wiedzieć, dlaczego mi przeszkadzasz?
- Chodzi o Pandę. Myślę, że on nie żyje.
-
Sprawdzałeś puls? Jesteś pewny, że nie oddycha? – w tym samym
momencie jego głowę nawiedziła zupełnie inna myśl… - A więc
budzisz mnie, po to, by poinformować mnie o czyjejś śmierci?
Bug
nie odpowiadał. Caine czekał, ale na próżno. Z ust chłopaka nie
wydobywał się żaden dźwięk.
- Wróć do roboty. Albo
zajmij się sobą. I przestań zawracać mi głowę – mówił
Caine.
- Nie wiemy, co z nim zrobić. On nie umarł… tak po
prostu. Zdaje się, że jechał samochodem. Tym zielonym, tak?
Caine
potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się resztek snu.
Próbował znaleźć drogę powrotną do pełnej przytomności. Ale
sen wciąż trzymał go mocno. Wciąż czuł warstwy koszmaru na
swoich powiekach. Warstwy koszmaru i wspomnień.
- Gaz nie mógł
przedostać się do samochodu – mówił Caine.
- Pchał go.
Aż sam zaczął się toczyć – mówił Bug. – A potem wskoczył
do środka. Samochód stoczył się wzdłuż drogi. Aż do zakrętu.
- Zdaje się, że tam jest jakieś ogrodzenie – powiedział
Caine.
- Przeskoczył przez nie. A potem się rozbił. Tłukł
się całą drogę w dół. To była bardzo długa droga… Naprawdę.
Ja i Penny szliśmy tam tędy niedawno…
Caine nie chciał, by
to co mówił Bug, zdarzyło się naprawdę. Nie chciał słyszeć
dalszej części tej opowieści. Z Pandą na pewno wszystko było w
porządku. Był normalnym, dość miłym dzieciakiem. Nie tak jak
reszta jego nielicznych zwolenników. Dlaczego niby miałby zjechać
samochodem z klifu?
- Mniejsza z tym, jest kompletnie martwy! –
bełkotał dalej Bug. – Razem z Pennym wyciągnęliśmy go z
samochodu, ale nie wiemy, jak wciągnąć go w górę klifu.
Caine
wstał, chwiejąc się lekko. Poczuł, że nie ma już żołądka.
Albo raczej, ze jego żołądek to czarna dziura. Podobnie jego umysł
– ciągle spowijała go ciemność i sen. – Pokaż mi go –
nakazał.
Wyszli w noc. Idąc, słyszeli chrzęst żwiru na
ścieżce. Teraz, cała była poryta chwastami. Biedna, brudna,
zaniedbana szkoła, myślał Caine. W Coates Academy zawsze było tak
czysto. Wręcz sterylnie. A teraz? Dyrektor z całą pewnością nie
byłby zadowolony z wielkiej dziury w jednej ze ścian. Nie byłby
również zachwycony ogromną ilością śmieci, które walały się
dosłownie wszędzie. I na pewno zwolniłby ogrodnika… Caine nigdy
nie widział tu tak brzydko rozrośniętej trawy.
Nie szli
długo. Caine nic nie mówił. Czasami Bug był mu potrzebny. Ale do
innych celów. Ten mały lizus nigdy nie był jego przyjacielem.
Gwiazdy oświetlały ulicę perłowym blaskiem. Z łatwością
dostrzegł pokiereszowane ogrodzenie. Teraz wglądało jak wielka,
metalowa wstążka.
Caine zajrzał głębiej w ciemność.
Ujrzał samochód wywrócony do góry nogami. Drzwi z jednej strony
były otwarte.
Parę minut zajmie mu przeniesienie ciała.
Caine wyprostował i uniósł ręce. Panda leżał ledwo, ledwo
w zasięgu jego mocy, więc na początku zamiast unosić się gładko
w powietrzu, toczył się wolno pod górę. Jego bezwładne kończyny
raz po raz dotykały ziemi.
Ale potem Caine „złapał” go
lepiej i Panda uniósł się nad ziemię. Chłopak leżał na
plecach, z twarzą zwróconą w stronę nierealnych gwiazd.
Caine
przeniósł Pandę z miejsca wypadku i powoli, najdelikatniej jak
potrafił, położył go na ulicy.
Po czym obrócił się na
pięcie i pomaszerował z powrotem do Coates. Bez słowa.
- Nie
zabierzesz go ze sobą – jęczał Bug. – Jak mamy go przenieść
do Coates?
- Weźcie taczkę - powiedział Caine. – Sami
noście to mięso.
ROZDZIAŁ 3 | 63 godziny, 31 minut
Bicz zawisł w
powietrzu.
Był zrobiony z ciała, ale w jego koszmarze był
wężem – wijącym się pytonem, który zdzierał skórę z jego
ramion, pleców i klatki piersiowej.
Ból był nie do
zniesienia. Ale wygrał z nim.
Błagał o śmierć. On, Sam
Temple błagał o śmierć. Błagał tego psychopatę, by go zabił,
by zakończył to raz na zawsze. Wiedział, że tylko to, może
przynieść mu ulgę.
Ale nie umarł. Zniósł ból. Pokonał
go.
Ból… To zbyt małe słowo. Pamiętał coś więcej niż
ból – upokorzenie, okropne upokorzenie.
Bicz smagający go
raz po raz, a potem znowu. I uśmiech na twarzy Drake’a…
Sam
gwałtownie wybudził się z koszmaru. Leżał w zmiętolonej,
przepoconej pościeli.
Ale koszmar go nie opuścił. Nie
opuszczał go nigdy. Sam wciąż bał się bicza Drake’a. Nawet
jeśli sam Drake był już tylko martwym wspomnieniem pod kupą
gruzu.
- Wszystko w porządku?
Astrid. Stała tam,
oświetlana jedynie przez mgliste światło gwiazd, wpadające przez
okiennice. Była prawie niewidzialna. Ale i tak wiedział, jak
wygląda. Była śliczna. Tak, jak jej oczy – pełne współczucia
i inteligentne. I jej długie, blond włosy. Była rozczochrana –
dopiero wstała.
W każdej chwili mógł odtworzyć jej obraz.
Obraz bardziej szczegółowy i idealny niż w rzeczywistości.
Często, gdy nie mógł zasnąć, wyobrażał ją sobie. Zbyt często.
Zbyt wiele nocy spędzał z wyimaginowaną Astrid.
- Tak,
wszystko okej – skłamał Sam.
- Śnił Ci się koszmar –
stwierdziła Astrid.
Weszła do środka. Usłyszał szelest jej
nocnej koszuli. A potem poczuł ciepło, gdy przysiadła na krawędzi
jego łóżka.
- Znowu ten sam? – spytała.
- Tak. To
się zaczyna robić nudne – zażartował. – Co to za przyjemność,
śnić sen, którego zakończenie znam na pamięć?
-
Przynajmniej kończy się szczęśliwie – rzekła Astrid z
przekonaniem. – Kończy się Twoim ocaleniem. Sam mówiłeś, że
na końcu jesteś żywy i szczęśliwy.
Sam nie odpowiedział.
To prawda – przeżył. Ale czy był szczęśliwy?
- Wracaj do
łóżka, Astrid – powiedział Sam.
Wyciągnęła rękę w
jego kierunku. Przez chwilę szukała w ciemności jego twarzy. Jej
palce dotknęły jego mokrego od łez policzka. Strząsnął jej
rękę. Nie chciał, by wiedziała o tych łzach. Ale ona nie
pozwoliła mu odepchnąć swojej ręki.
- Astrid, nie rób tego
– szarpał się. – Sprawiasz, że rozklejam się jeszcze
bardziej.
- To żart?
Roześmiał się. Napięcie znikło.
Przestał się wstydzić.
- Tak, niezamierzony.
- Nie
ruszaj się, Sam – nachyliła się nad nim i pocałowała go w
usta. Lekko odepchnął ją od siebie.
- Próbujesz odwrócić
moją uwagę? Sprawić, bym myślał o czym innym niż o koszmarze?
- No i jak mi idzie?
- Idzie Ci naprawdę wspaniale,
Astrid – uśmiechnął się.
- Czas na mnie – rzekła, po
czym wstała. Usłyszał jej kroki, gdy się oddalała. Zatrzymała
się w drzwiach. – Sam, słyszałam, że wróciłeś dwie godziny
temu. Prawie nie śpisz. Zostało jeszcze parę godzin do świtu,
prześpij się, proszę. Miasto wytrzyma te parę godzin bez Ciebie.
Dzieciaki Edilia są na straży.
Sam wciągnął na siebie
jeansy. Zastanawiał się, czy nie opowiedzieć jej historii z Orsay.
Ale później będzie miał na to mnóstwo czasu. Nie zamierzał się
śpieszyć.
- Są rzeczy, z którymi nie poradzą sobie ludzie
Edilia – powiedział Sam.
- Zil? – ciepło szybko
odparowało z głosu Astrid. – Sam, gardzę Zilem tak samo jak ty.
Ale nie możesz pokonać go tak od razu. Potrzebujemy systemu. Zil
jest przestępcą, kryminalistą, dlatego potrzebujemy systemu, który
rozprawiłby się z takimi jak on.
- Zil jest głupkiem i jego
głupota jest groźna. Dlatego zanim wymyślisz ten swój genialny
system, ktoś musi mieć na niego oko – zasapał Sam. –
Przepraszam. Nie miałem zamiaru wylądowywać swojej złości na
tobie – powiedział, zanim Astrid zdążyła się zdenerwować z
powodu roszczeniowego tonu jego głosu.
Astrid ponownie weszła
do pokoju. Miał nadzieję, że po prostu chciała go przytulić, ale
nie o to jej chodziło. Ledwie mógł ją zobaczyć, ale słyszał ją
i czuł, że jest bardzo blisko.
- Posłuchaj, Sam. Cały ten…
świat nie spoczywa już na twoich barkach.
- Zdaje się, że
jeszcze niedawno usilnie namawiałaś mnie do przejęcia
odpowiedzialności – powiedział Sam. Wciągnął koszulkę przez
głowę. Była sztywna i pachniała solą. Właśnie to działo się
z ubraniami, gdy prało się je w morzu.
- To prawda – mówiła
Astrid. – Bo jesteś bohaterem. Bez wątpienia największym,
jakiego mamy. Ale, Sam, będziemy potrzebować czegoś więcej niż
samego bohaterstwa. Potrzebujemy prawa i ludzi, którzy by je
egzekwowali. Nie potrzebujemy już… - przerwała, by nie powiedzieć
niczego niezręcznego.
Twarz Sama wykrzywiła się w grymasie.
- Szefa? Nie potrzebujemy już szefa? To chciałaś powiedzieć?
Widzisz, trochę trudno mi za tym wszystkim nadążyć. Jednego dnia
jestem po prostu sobą, zwyczajnym Samem Temple. Potem, gdy zaczyna
się ETAP, wszyscy naciskają na mnie, bym przejął dowodzenie. A
teraz Ty mówisz mi, że mam się wycofać.
Słowa Orsay
powróciły do niego w postaci mglistej resztki jego wspomnień:
„Prawdziwy bohater wie, kiedy odejść”. To samo, chciała mu
teraz powiedzieć Astrid.
- Chcę po prostu, żebyś wrócił
do lóżka – powiedział Astrid.
- Chyba wiem, jak możesz
mnie do tego nakłonić – rzekł przekornie.
Astrid położył
mu dłoń na klatce piersiowej i lekko od siebie odepchnęła.
-
To było niezłe – powiedziała.
- Tak naprawdę to nie mogę
już teraz wrócić do łóżka. Mogę równie dobrze pójść na
kolejny spacer.
- Dobrze. Postaraj się tylko nikogo nie zabić
– powiedziała.
To był żart, ale Sam wziął jej słowa na
poważnie. Naprawdę tak o nim myślała? Nie, to był tylko żart.
- Kocham Cię – powiedział, idąc w kierunku schodów.
-
Ja Ciebie też – odpowiedziała.
Dekka nigdy nie
pamiętała, co śniło jej się w nocy. Była jednak pewna, że coś
jej się śni, ponieważ często budziła się zaniepokojona lub
wręcz wystraszona. Mimo to nigdy nie pamiętała szczegółów.
Miewała też z całą pewnością koszmary. Wszyscy mieli sny, nawet
psy. Ale jedyne, co zostawało Dekce z jej snów, to złe przeczucia.
Jej sny: zarówno te przyjemne jak i koszmary, przenosiły się do
rzeczywistości.
Jej rodzice chcieli się jej pozbyć. Więc
wysłali ją do Coates Academy, szkoły z internatem dla dzieci z
problemami. W przypadku Dekki takim „problemem” nie było wcale
niewłaściwe zachowanie, czy kilka nieprzyjemnych incydentów, w
których uczestniczyła. Nie chodziło też o sporadyczne bójki z
jej udziałem – miała w zwyczaju bronić dziewczyn, które nie
potrafiły obronić się same lub nie miały żadnego innego obrońcy.
Dziewięć walk na dziesięć kończyło się dla niej dobrze. Była
postawna i silna, ale przede wszystkim nie było w niej strachu, tak
więc łobuzy zawsze wymyślały jakieś wymówki, by nie stawać z
nią do walki. Ale mimo to wciąż zdarzało jej się oberwać i źle
wymierzyć cios. Dekka czasami wygrywała, a czasami przegrywała.
Jednak to nie bójki stanowiły problem dla jej rodziców. Nie
kto inny jak właśnie oni nauczyli ją stawać we własnej obronie.
Problemem był pocałunek. Jedna z nauczycielek widziała ją,
gdy całowała jakąś dziewczynkę i zadzwoniła do jej rodziców.
To zdarzenie nie miało nawet miejsca w szkole. Całowała ją na
parkingu za restauracją Claim Jumper.
Dekka bardzo dokładnie
pamiętała ten pocałunek. To był jej pierwszy raz. Bała się
tego, jak niczego wcześniej. Pamiętała te podniecenie po
pocałunku. Nic innego nie wprawiło jej w taki stan.
Ten
incydent bardzo zmartwił jej rodziców. Delikatnie mówiąc.
Podobnie było, gdy Dekka po raz pierwszy użyła pewnego słowa,
rozpoczynającego się na literę „l”. Jej ojciec nie zamierzał
tolerować odmienności córki. Czego zresztą nigdy przed nią nie
ukrywał. Okazał jej swoje niezadowolenie w mało oględny sposób –
dwa razy mocno uderzył ją w twarz. Jej matka była przy tym . Stała
tam, wahając się, niezdolna, by coś powiedzieć.
I właśnie
to było przyczyną jej wyjazdu do Coates. Trafiła do szkoły pełnej
uczniów dalekich od przyzwoitości, od których rodzice po prostu
chcieli się uwolnić, w tym błyskotliwego manipulatora, znęcającego
się nad słabszymi – Caine’a i jego nieodłącznego pachołka
Drake’a.
Jej rodzice wyobrażali sobie, że w Coates Dekka
zmieni się na lepsze. W końcu Coates ma opinię szkoły o surowych
regułach. Jakaś część Dekki chciała poddać się dyscyplinie.
Jakaś cząstka chciała się zmienić. Taka zmiana uczyniłaby jej
życie znacznie łatwiejszym. Nie wybierała jednak swojej
orientacji, podobnie koloru skóry.
Ale w Coates Dekka spotkała
Briannę. I właśnie wtedy wszystkie jej postanowienia o tym, że
się zmieni, że będzie „normalna”, wyparowały jak sen.
Zakochała się w Briannie od pierwszego wejrzenia. Nawet przed
ETAPem, jeszcze przed tym jak Brianna została Bryzą, miała dumny
krok i styl, który Dekka uważała za niesamowicie atrakcyjny.
Uczucie do Bryzy pozostawało nieodwzajemnione. I prawdopodobnie
takie pozostanie już na zawsze.
Brianna była zupełnym
przeciwieństwem Dekki. Dekka była zamknięta w sobie i ponura,
natomiast Brianna była głośna, zuchwała i lekkomyślna. Dekka
szukała jakichś dowodów na to, że Brianna też może być
lesbijką. Ale jeśli miała być ze sobą szczera, było to raczej
mało prawdopodobne. Ale, jak to mówią, miłość jest ślepa. Nie
należy do uczuć racjonalnych, nie wynika z rozumu. Miłość nie
musi mieć sensu. Podobnie nadzieja. Dlatego Dekka kurczowo trzymała
się swojej miłości i nadziei.
Czy śniła jej się Brianna?
Nie wiedziała. Może nawet nie chciała wiedzieć.
Powoli
zwlokła się z łóżka. Podeszła do okna i odciągnęła zasłony.
Do świtu pozostała jeszcze godzina. Nie miała żadnego zegara.
Popatrzyła w kierunku plaży. Z łatwością mogła dostrzec
piaszczysty brzeg i lekko podmywające go spienione fale.
Sięgnęła
po książkę, którą właśnie czytała – The Unkown Shore
(Nieznany Brzeg). Był to jeden z tomów serii związanej z morzem,
który znalazła w domu. Był to niezwykły wybór, ale książka w
jakiś dziwny sposób dodawała jej otuchy. Dzięki niej, każdego
dnia była w innym świecie.
Wzięła książkę i zeszła na
dół, by poczytać przy jedynym świetle w domu. Mała, świetlista
kula unosiła się w powietrzu, w pokoju gościnnym. Światełko
Sama, jak mówiły dzieciaki. Sam zrobił kulę specjalnie dla niej,
używając specyficznej mocy, którą posiadał. Kula nie przestawała
świecić. Nie była gorąca, ani podłączona do żadnego źródła
energii. Wyglądała jak świecąca żarówka w stanie nieważkości.
Magia. Czary. Ale magia nie była niczym nowym w ETAPie. Dekka też
potrafiła czarować, ale inaczej.
Poszperała w swojej szafce
i odnalazła zimnego, ugotowanego karczocha. W ETAPie wszyscy jedli
karczochy. Może nie były tak smaczne jak jajka na bekonie, czy
smażone ziemniaki z cebulą, ale na pewno lepiej było jeść
karczochy niż głodować. Zapasy żywności w ETAPie –
Ekstremalnym Terytorium Alei Promieniotwórczej były niewielkie i
zazwyczaj niesmaczne, ale głód we wcześniejszych miesiącach
oduczył ją kaprysów, więc karczoch na śniadanie wydawał jej się
dość miłą perspektywą. Ostatnio straciła trochę na wadze.
Przypuszczała, że to wyszło jej to na dobre.
Poczuła na
twarzy silny podmuch powietrza. Trzaśnięcie drzwi – dźwięk,
zapowiadający nadejście Brianny. Brianna wpadła do pokoju i z
lekkim drżeniem zatrzymała się na środku.
- Jack zaraz
wypluje płuca… Potrzebuję leku na kaszel!
- Cześć Brianna
– powiedziała Dekka. – Jest środek nocy.
- I co z tego?
Tak na marginesie, ładne śpioszki. Kupiłaś je w Gap for Truck
Drivers?
- Są wygodne – odparła Dekka łagodnie.
-
Tak. Zmieściłabyś się w nich razem z dwunastoma twoimi
przyjaciółkami. W porównaniu do mnie masz krągłości. Powinnaś
być z tego dumna. Tylko tyle miałam na myśli.
- Więc Jack
jest chory – przypomniała jej Dekka, uśmiechając się od nosem.
- A, tak. Kaszle. Jest obolały i ogólnie zrzędzi.
Dekka
poczuła ukłucie zazdrości. Brianna zajmowała się chorym
chłopakiem. Jackiem, w dodatku. Komputerowy Jack był technicznym
geniuszem, który zdaniem Dekki nie miał nawet najmniejszego
poczucia moralności. Zrobiłby wszystko dla komputerowej klawiatury.
- Wygląda na to, że jest przeziębiony – rzekła trzeźwo
Dekka.
- Okey – mówiła Brianna – może i nie ma wąglika
ani czarnej ospy, ani czegoś jeszcze gorszego. Ale i tak jest
niebezpieczny. Dalej nie łapiesz? Jak Jack kaszle to wszystko się
trzęsie. Poza tym rzuca się w łóżku.
- Ah, już rozumiem.
Jack, ku własnemu przerażeniu, odkrył w sobie moc. Siłą
dorównywał dziesięciu muskularnym mężczyznom.
- Połamał
mi łóżko!
- On leży w twoim łóżku?!
- Nie chciał
rozwalić żadnego z tych swoich głupich komputerów, które ma w
domu. Więc nocuje u mnie. I teraz niszczy wszystko w moim domu. Ale
mam plan, o ile zgodzisz się pójść ze mną. Musisz sprawić, żeby
pole grawitacji przestało wokół niego działać. Jak będzie w
powietrzu, nie zdoła niczego zniszczyć.
Dekka spiorunowała
Briannę wzrokiem.
- Wiesz, jesteś szalona. Jest mnóstwo
wolnych mieszkań. Dlaczego nie każesz mu po prostu przenieść się
do jakiego innego?
- Mhm, no w sumie – rzekła Brianna.
Wyglądała na nieco zawiedzioną. – Jasne.
- Chyba że
chcesz, bym Ci w tym pomogła – powiedziała Dekka, nie mogąc
znieść tonu swojego głosu. Było w nim pełno nadziei.
-
Nie, dzięki. Poradzę sobie. Wracaj do łóżka.
- Mogę
zajrzeć na górę. Być może mam jakieś lekarstwa na kaszel.
-
Już tam zajrzałam – powiedziała Brianna. W ręku miała butelkę
wypełnioną do połowy jakimś czerwonym płynem. – Dzięki.
-
Okey – powiedziała Dekka, nie mogąc do końca ukryć
rozczarowania z powodu tego, że Brianna odrzuciła propozycję
pomocy. Jednak Brianna nie zdołała nic zauważyć. –
Przeziębienie trwa zwykle tydzień lub coś w tym stylu. Chyba że
to grypa. Tak czy siak, Jack od tego nie umrze.
- Aha, wiem. Do
zobaczenia – powiedziała Brianna. I znikła. Drzwi trzasnęły.
-
Oczywiście czasami przeziębienie może skończyć się fatalnie…
- powiedziała Dekka, a jej słowa rozbiły się o pustkę. –
Dziewczyna zawsze może mieć nadzieję.