Czego się dowiedziałem o sobie, swojej książce, życiu i całej reszcie
Autor: Tomasz Węcki · 2 lipca 2016
Pracuję nad obszerniejszym artykułem o pisaniu, ale idzie powoli, bo akurat kilka rzeczy naraz spadło mi na głowę. No więc – z braku lepszego pomysłu, podzielę się kilkoma luźnymi obserwacjami z frontu sprzedaży książki. Zresztą, pewnie i tak jesteście tego ciekawi.
Może zacznijmy od tego, jak mi się to ciasto upiekło…
Daję trzy plus w skali od Sashy Grey do Kazachstanu
Na razie – z opinii publicznych i prywatnych – dowiedziałem się, że wyszło „w dechę” i „do bani”. Książka jest szalenie wciągająca, ale niczym bagno. Nie da się z nią nudzić, choć prawie idzie zasnąć. Bywa przewrotna i zabawna, no chyba że jest trywialna i wtórna. Napisałem ją stylem świeżym, koślawym, zaskakującym, mętnym, błyskotliwym i pretensjonalnym. Bohater jest fascynujący i świetnie skonstruowany, będąc jednocześnie smutnym dupkiem bez osobowości i celu. Początek to znakomite wprowadzenie, chociaż w zasadzie nie da się przez niego przebrnąć. Finał natomiast rozczarowuje, nadchodząc nagle i bez zapowiedzi, oczywiście jeśli nie liczyć tych momentów, które ujawniają drugie dno, domykają wątki, albo są po prostu dobrze pomyślane. Całość wypełniono watą, niespełnionymi ambicjami, psychodeliczną pulpą, fajną akcją, dobrze wykreowanym światem, śmiechem i strachem, głupotą, napięciem, zmarnowanym talentem oraz bezczelną zrzynką od lepszych. Brakuje tylko śladowych ilości orzecha.
Krótko mówiąc, zastanawiam się nad zmianą tytułu na „Kot Schrödingera”.
Ja bym to napisał lepiej!
A skoro o przekazywaniu opinii mowa – niektórzy naprawdę tego nie potrafią.
I od razu uprzedzę: nie chodzi mi o to, że ten czy ów ma krytyczne zdanie o książce. Nie chodzi mi też o to, że ktoś ocenia arbitralnie – ot, spodobało się, bo jest smok, a nie spodobało się, bo są czary. Nie o to chodzi, bo to wszystko normalne rzeczy. Nie panujemy nad tym, czy nam dane dzieło podeszło; a jeśli nie podeszło, to mogło być po temu tysiąc powodów, każdy równie dobry.
Panujemy natomiast nad tym, w jaki sposób zwracamy się do innych ludzi, czyli również nad tym, jak naszą opinię przekazujemy autorowi. Przytoczę zresztą przykład.
Otrzymałem kilka komentarzy, że to bardzo niedobrze, kiedy bohater zwraca się do czytelnika. W ogóle – w mojej książce za często się narzuca z własną wersją wydarzeń, ze swoimi opiniami, za dużo wyjaśnia. Sama taka informacja jest dla mnie bardzo cenna, bo skłania do myślenia. Być może warto przyjrzeć się na przyszłość temu elementowi? Może da się wszystko lepiej rozplanować i jakoś zrównoważyć, żeby było mniej miejsca na potencjalne zgrzyty?
W pewnym momencie zacząłem też podejrzewać, że osoby zgłaszające takie uwagi mogą po prostu rzadko stykać się z narracją pierwszoosobową. Skoro tak, kiepsko ją rozumieją i dlatego im szeleści. Jeśli teza jest prawdziwa, cokolwiek zrobię, będzie za mało – więc równie dobrze mogę nie robić nic.
Tak czy owak, dzięki temu, że informacja do mnie dotarła, jestem bogatszy. Gdybyśmy się zatrzymali na tym etapie, byłaby to udana komunikacja. Tyle że po przekazaniu swojego doświadczenia, każdemu z tej grupy – dosłownie każdemu – przestawiała się klepka. Nagle uznawali, że odkryli ewidentny, obiektywny błąd; poważne uchybienie zasadom rzemiosła. No bo przecież show, don’t tell. Najwyraźniej wedle nich to reguła absolutna, do której trzeba się stosować zawsze i w każdych okolicznościach. Bo tak, bo każdy to wie, bo przecież!
I tu się zaczyna właściwy problem. Zaraz po odkryciu „oczywistego błędu” komentatorowi rosła samoocena, a za nią leciał protekcjonalny ton. Wprawdzie nikt nie stwierdził, że sam by to lepiej napisał, ale co się nasłuchałem o potencjale, który mam, tylko „muszę jeszcze bardzo mocno popracować” – to moje.
No więc: krótki apel. Nawet nie w moim interesie, bo po latach słuchania podobnych uwag już to po mnie spływa.
Jeżeli komponujesz recenzję albo spisujesz uwagi dla autora i nagle dochodzisz do wniosku, że piszesz dużo lepiej niż on („w oczywisty sposób lepiej!”) – natychmiast zakończ, co robisz. Gwarantuję: każde zdanie napędzone miłością własną będzie źle o Tobie świadczyć, a autorowi i tak na nic się nie przyda.
E-book to książka (naprawdę)
Z ciekawych obserwacji: po udostępnieniu darmowego e-booka sprzedaż książek papierowych spadła na łeb i szyję.
Żyję dłużej niż tydzień, więc spodziewałem się takiego efektu, ale i tak jestem zaskoczony skalą. Więcej, to nie jest kwestia małego zainteresowania, albo tego, że się ludzie wreszcie poznali na mojej kiepskiej prozie. Bynajmniej – w chwili, gdy to piszę, niemal 1000 osób zdążyło już pobrać e-booka i ta liczba ciągle rośnie.
Co to znaczy? Przede wszystkim, w dupę można kopnąć mędrców głoszących tezy typu „książka elektroniczna to tylko 3% rynku, więc nic nie znaczy”. Tak samo głupio brzmią pomysły, aby e-booki kosztowały 5 do 10 złotych. Wydania elektroniczne funkcjonują jako realny substytut dla papieru. Idę o zakład, że wydawnictwa widzą to bardzo wyraźnie we własnych wynikach – tanie e-booki zaniżają im sprzedaż książek tradycyjnych.
Te mityczne 10 złotych to cena adekwatna na promocję, kiedy już książka odczekała swoje, najbardziej skorzy czytelnicy już ją nabyli, a więc pozostaje tylko wydoić rynek z ostatków. Nie ma absolutnie żadnego uzasadnienia, żeby tak wyceniać nowości. Jest za to silna motywacja, żeby tę samą treść sprzedawać w identycznych cenach, niezależnie od medium. Nie mówię, że to popieram, ale patrzę we własne cyfry – i doskonale rozumem.
Self-publishing czeba tempić!!1one
W tej chwili trwa wysyłka egzemplarzy recenzenckich do blogerów książkowych. Jeśli ktoś chce się załapać, niech pisze na spiskowego maila albo zgłasza potrzebę w komentarzach.
Nie byłbym sobą, gdybym nie wykorzystał okazji do przeprowadzenia małego eksperymentu. Otóż – wysłałem kilkadziesiąt niemal identycznych maili do indywidualnych blogerów, ale też do platform recenzenckich oraz portali zajmujących się kulturą. Wiadomości różniły się tylko pierwszym zdaniem, które występowało w trzech wariantach:
„Czy przyjmujesz do recenzji książki opublikowane własnym sumptem autora?”
„Czy zrecenzujesz moją książkę?”
„Rozkręcamy wydawnictwo Spisku Pisarzy – czy zechcesz zrecenzować naszą pierwszą książkę?”
Druga opcja okazała się najlepsza, to znaczy: ludzie najczęściej odzywali się z pozytywną odpowiedzią. Żadne zaskoczenie, szczerze mówiąc. Trzecia okazała się niewiele gorsza – na pewno nie bardziej niż kilka procent – ale że nie dawała widocznej przewagi, poszła szybko w odstawkę. Bez żalu, bo i tak była naciągana.
Najciekawiej i najśmieszniej wyszło jednak z opcją pierwszą. Otóż, PRAWIE NIKT nie odpowiedział. Odpowiedzi, które otrzymałem, w większości były wymijające („zapytamy recenzentów, czy są zainteresowani”). Ktoś tam wziął książkę bez marudzenia. Ktoś kulturalnie odmówił. Troje ktosiów natomiast stwierdziło, że „walczą z procederem”, że „nigdy by nie przyjęli takiej pozycji” oraz że „sam sobie zrobiłem krzywdę”.
Celem tego małego eksperymentu było sprawdzenie, która wersja maila działa najlepiej, więc wyniki nie uprawniają do stawiania tez uogólnionych. Pamiętając o tym, myślę że można nieśmiało zaryzykować stwierdzenie: self-publishing ma bardzo złą opinię.
Tak bardzo, że każdemu autorowi publikującemu w ten sposób doradzam umniejszanie tego faktu i odwracanie od niego uwagi postronnych. Nie ma sensu brać odpowiedzialności za cudze fakapy ani stawać w jednym rzędzie z cwaniaczkami od vanity press. No chyba że ktoś chce się pakować w odkręcanie mitu, jakoby to self-publishing był odpowiedzialny za całe zło tego świata.
Na razie to wszystko. Rzeczy do sprawdzenia jest dużo więcej, ale proces trwa i chyba się jeszcze na dobre nie rozkręcił; nie będę zapeszać wczesnymi dywagacjami. Tak czy owak, stay tuned.