Leszek Kołakowski biografia,wywiady,cytaty,notatki prasowe

Leszek Kołakowski

Leszek Kołakowski

Urodzony

23 października 1927
Radom, Polska

Zmarł

17 lipca 2009
Oksford, Wielka Brytania

Odznaczenia



Leszek Kołakowski w rozmowie z Zofią i Władysławem Bartoszewskimi – jubileusz 80-lecia urodzin w "Gazecie Wyborczej", Warszawa, 23 października 2007 r.

Grób Leszka Kołakowskiego na Powązkach

Leszek Kołakowski (ur. 23 października 1927 w Radomiu, zm. 17 lipca 2009 w Oksfordzie[1]) – filozof zajmujący się głównie historią filozofii, historią idei politycznych oraz filozofią religii, eseista, publicysta i prozaik.

Spis treści

[ukryj]

Życiorys [edytuj]

Lata dzieciństwa i szkoły powszechnej spędził w Radomiu, gdzie mieszkał do września 1939.

W okresie II wojny światowej do 1942 mieszkał we wsi Skórnice, później we wsi Garbatka, okresowo, w tym cały 1943 rok, również w Warszawie. Mieszkał wtedy między innymi w jednym mieszkaniu razem z ratowanymi przez Irenę Sendlerową Żydami. W 1943 ojciec Leszka Kołakowskiego został aresztowany przez Gestapo i zgładzony na Pawiaku. Po śmierci ojca (matka zmarła gdy miał 3 lata), osierocony Kołakowski pozostawał pod opieką ciotki mieszkającej na Żoliborzu, a następnie mieszkał na Saskiej Kępie, u Kazimierza Błeszyńskiego[2]. Pod koniec okupacji Leszek Kołakowski zdał małą maturę, częściowo w Warszawie, a częściowo w Radomiu. Kołakowski już w młodzieńczych latach deklarował się jako "bezwyznaniowy"[3].


Mój ojciec uważał, że chrzest dzieci jest niewłaściwy. Miał pod tym względem przekonania podobne jak anabaptyści. Człowiek może się ochrzcić, kiedy jest już starszy, z własnej woli[4].

Pod koniec 1945 roku przeniósł się do Łodzi, gdzie rozpoczął studia na Uniwersytecie Łódzkim. W tymże roku wstąpił do komunistycznego Akademickiego Związku Walki Młodych "Życie", udzielając się w najbardziej radykalnej frakcji, zwanej od nazwiska Feliksa Dzierżyńskiegodzierżyńczakami[potrzebne źródło]. W 1945 roku wstąpił również do PPR[5]. W 1949 wraz z żoną Tamarą przeniósł się do Warszawy, gdzie mieszkał najpierw w domu studenckim, a następnie we własnym mieszkaniu na Mokotowie.

W marcu 1950 roku był w gronie ośmiu studentów, członków PZPR, którzy wystąpili z publicznym atakiem (listem otwartym) na Władysława Tatarkiewicza, protestując przeciwko dopuszczaniu na prowadzonym przez niego seminarium do czysto politycznych wystąpień o charakterze wyraźnie wrogim budującej socjalizm Polsce. Kilka miesięcy później Tatarkiewiczowi odebrano prawo do wykładania i prowadzenia zajęć[6]. Jako członek PZPR był pracownikiem Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych przy KC PZPR. Był jednym ze współtwórców warszawskiej szkoły historyków idei, profesorem i kierownikiem katedry historii filozofii nowożytnej na Uniwersytecie Warszawskim.

W 1965, wraz z Marią Ossowską i Tadeuszem Kotarbińskim, sporządził opinię w sprawie pojęcia wiadomości[7], która została wykorzystana przez obronę w procesie Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, oskarżonych o "rozpowszechnianie (...) fałszywych wiadomości" w napisanym przez nich Liście otwartym do Partii.

Symboliczną i przełomową datą w życiu Kołakowskiego był 21 października 1966. W tym dniu wygłosił wykład[8] upamiętniający Przełom październikowy, a dotyczący sytuacji panującej w polskiej kulturze. Nie jest to jednoznaczny początek nowej drogi Kołakowskiego, lecz raczej kulminacyjny punkt przemyśleń dotyczących zależności pomiędzy marksizmem a religią, oraz publiczne wyrażenie swych wniosków wynikających z tych przemyśleń. Wypowiedział wówczas twierdzenia, które stały się przyczynkiem do pozbawienia go legitymacji PZPR[9]:


Osoba i nauka Jezusa nie mogą zostać usunięte z naszej kultury ani unieważnione, jeśli kultura ta ma istnieć i tworzyć się nadal[10].

Za zbyt radykalną krytykę władz i odchodzenie w nauczaniu studentów od oficjalnego kanonu marksizmu jeszcze w tym samym roku odebrano mu katedrę i wydalono z partii. W 1968, za udział w wydarzeniach marcowych, odebrano mu prawo wykładania i publikowania, co zmusiło go do emigracji.

Po krótkim pobycie w Paryżu osiadł ostatecznie w Anglii, gdzie mieszkał do śmierci. Jego słynny esej Tezy o nadziei i beznadziejności, opublikowany w paryskiej Kulturze w 1971, stworzył intelektualny fundament dla strategii opozycji antykomunistycznej, inspirując powstanie KOR-u i Uniwersytetu Latającego. Przypisuje mu się m.in. pomysł stworzenia w PRL wolnych związków zawodowych. Współpracował z Polskim Porozumieniem Niepodległościowym w kraju. W latach 1977–1980 był oficjalnym przedstawicielem KOR-u za granicą i odpowiadał za kontakty między środowiskiem KOR-u i emigracją.

W Anglii na stałe związał się z Uniwersytetem Oksfordzkim, gdzie w latach 1972–1991 był wykładowcą (Senior Research Fellow) w All Souls College, a po przejściu na emeryturę przyznano mu tytuł Honorary Member of Staff. Oprócz tego wykładał m.in. w Yale University, University of New Haven, Berkeley University oraz University of Chicago, gdzie pracował jako "visiting professor".

W 1991 został członkiem rzeczywistym Polskiej Akademii Nauk. Był członkiem Fundacji im. Stefana Batorego oraz Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Był członkiem honorowym Radomskiego Towarzystwa Naukowego. 29 kwietnia 2005 Leszek Kołakowski z inicjatywy Stowarzyszenia Przyjaciół Garbatki otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Gminy Garbatka-Letnisko (przebywał w niej w czasach II wojny światowej). Od 2006 był honorowym członkiem Rady Fundacji Centrum Twórczości Narodowej.

Zmarł w szpitalu w Oksfordzie[11]. Jego ciało zostało 28 lipca sprowadzone do Polski, a 29 lipca pochowane na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach[12].

Prace filozoficzne [edytuj]

Pierwszym tekstem Kołakowskiego skonfiskowanym przez cenzurę, a zarazem pierwszym, który zaczął funkcjonować poza oficjalnym systemem, był napisany w 1956 dla "Po Prostu" manifest "Czym jest socjalizm".

W 1958 Kołakowski opublikował monografię Jednostka i nieskończoność. Wolność i antynomie wolności w filozofii Spinozy, w której posługiwał się już warsztatem nie tylko historyka filozofii, ale również historyka idei. Filozofii XVII wieku pozostawał wierny w kolejnych swoich pracach. W 1965 opublikował głośne studium Świadomość religijna i więź kościelna, uznawane z jednej strony za aluzyjną krytykę realnego socjalizmu w historycznym kostiumie, a z drugiej strony za wnikliwą analizę przemian religijności w XVII wieku. Kołakowski zarysowywał napięcie między indywidualną religijnością a wymaganiami wspólnotowego kościoła w ruchach protestanckich. Odczytywano to jako sprzeczność między jednostkowym zaangażowaniem intelektualisty a autorytarną rzeczywistością systemu.

W latach 1968–1976 napisał trzytomową pracę Główne nurty marksizmu. Powstanie, rozwój, rozkład, gdzie w sposób przekrojowy opisał rozwój tej doktryny, obalając wiele mitów i półprawd obecnych w dyskusjach na ten temat w krajach za żelazną kurtyną. Od 1966 jego zainteresowania zaczęły ewoluować w stronę filozofii kultury i etyki. W latach 1967–1975 napisał m.in: Kulturę i fetysze, Obecność mitu, Husserl i poszukiwanie pewności.

Pod koniec życia głównym przedmiotem jego zainteresowań filozoficznych była historia filozofii, zwłaszcza od XVIII wieku, w tym doktryny liberalizmu, a także filozofia kultury oraz religii[13]. Jak pisze o nim Bronisław Baczko[14]:


W naszym świecie, o którym wie, że staje się coraz bardziej świecki, Kołakowski uporczywie tropi obecność sacrum, czy też, by to rzec inaczej – obecność Boga ukrytego. Postawy wobec sacrum znajdują się w centrum jego uważnej i troskliwej refleksji, której przedmiotem są dzieje człowieczych zmagań z Bogiem, owe złożone i powikłane relacje, w które ludzie wchodzą z Bogiem w toku ich własnej burzliwej historii.

Nade wszystko Leszek Kołakowski jest moralistą, ale szczególnego pokroju, a mianowicie moralistą realistycznym. Świadom jest on w pełni, że nasza skończoność, nasze słabości i nasza historyczność narzucają nam nieuchronnie pewien relatywizm moralny. Z tym większym naciskiem podkreśla on więc, że zgodzić się na swą człowieczą kondycję znaczy również uznać i przyswoić sobie pewien moralny wzorzec bycia człowiekiem, którego nie jesteśmy twórcami, z czego wynika, że nie wolno nam przyzwalać na nic, co jest nieludzkie.

Kołakowski jest racjonalistą sceptycznym i pragmatycznym: pokładać wiarę w rozum to, z konieczności, uznać również jego ograniczenia oraz postrzegać, jak łatwo ulega on pokusom namiętności.

Oprócz tekstów filozoficznych spod pióra Kołakowskiego wyszły również utwory o charakterze literackim, choć również poruszające tematykę filozoficzną. Przykładem może być zbiór utworów 13 bajek z królestwa Lailonii dla dużych i małych, w oparciu o który zrealizowano cykl filmów animowanych Czternaście bajek z Królestwa Lailonii Leszka Kołakowskiego. Podobny charakter mają także takie utwory literackie jak Rozmowy z Diabłem i Cztery bajki o identyczności). W przypowiastkach i bajkach Kołakowski w przystępnej i atrakcyjnej literacko formie analizuje zagadnienia i paradoksy filozoficzne lub przedstawia dyskusje pomiędzy różnymi szkołami i doktrynami.

W 1996 nagrał dla Telewizji Polskiej 30 miniwykładów poświęconych ważnym zagadnieniom filozofii kultury (m.in. władzy, tolerancji, zdradzie, równości, sławie, kłamstwu), wydane następnie w formie książkowej jako Mini wykłady o maxi sprawach. W 2004 rozpoczął telewizyjne wykłady z serii O co nas pytają wielcy filozofowie.

Nagrody i wyróżnienia [edytuj]

Publikacje [edytuj]

Przypisy

  1. Zmarł Leszek Kołakowski (1928-2009). Gazeta Wyborcza, 2009-07-17. [dostęp 2009-07-17].

  2. Odszedł filozof-rewizjonista. Rzeczpospolita, 2009-07-17/18. [dostęp 2009-07-19].

  3. Ibid.

  4. Ibid.

  5. Nie widziałem, nie znałem, nie pamiętam, "Rzeczpospolita" – dodatek "Plus Minus" z dnia 27 października 2007

  6. Odszedł filozof-rewizjonista. Rzeczpospolita, 2009-07-17/18. [dostęp 2009-07-19].

  7. Tadeusz Kotarbiński, Maria Ossowska, Leszek Kołakowski: Opinia w sprawie pojęcia wiadomości (pol.). Polska Sieć Filozoficzna. [dostęp 8 stycznia 2009].

  8. Andrzej Friszke: Desant Komandosów (pol.). Polityka.pl, 2008-03-09. [dostęp 23 lipca 2009].

  9. Notatka KC PZPR informująca o wydaleniu z partii L. Kołakowskiego z dnia 23 grudnia 1966 roku zawierająca obszerne fragmenty wykładu z 21 października 1966.

  10. Jan Andrzej Kłoczowski: Więcej niż mit. Leszka Kołakowskiego spory o religię.. Kraków: 1994, ss. 27-36. 

  11. TVN24.pl

  12. Pożegnanie Profesora (pol.). Rzeczpospolita, 29.07.2009. [dostęp 31 lipca 2009].

  13. Kołakowski, czyli z powrotem do religii. Rzeczpospolita, 25 lipca 2009.

  14. Bóg doskonale wie, w co wierzę. Tygodnik powszechny

Bibliografia [edytuj]

Linki zewnętrzne [edytuj]

Wywiady:




Mord w oranżerii        -  ...o marksiscie Leszku Kołakowskim

Gazeta Wyborcza          12-31- 1996 r.  -  01-01- 1997 r.


Lidia Ostałowska 



Zdawało się, że Leszek mówi za nas i lepiej niż my 

W Oksfordzie Leszek Kołakowski wieczorami ogląda horrory, a rano czyta "Timesa". Lubi, gdy powtarza się rytm dnia. Nie lubi dziennikarzy. Nie lubi fotoreporterów. Nie lubi mówić o sobie. 

Rzucił palenie. Chodzi o lasce. Jest to niezwykła laska, zupełnie przezroczysta. Z kryształu. 

Ostatnio przeszedł na emeryturę, ale nadal ma klucz do All Souls College. To jeden z najstarszych budynków uniwersytetu. Co nowego w Oksfordzie? Nic od czterystu lat. Zachowały się nawet parkingi dla koni. 

Żona profesora - neurolog - ma na imię Tamara. Córka Agnieszka skończyła filozofię. 

Kołakowscy mają dużo zdjęć przechowywanych w pudełeczkach i pudełkach. Kiedy je pokazują, bardzo się zmieniają. Znika im z twarzy angielska uprzejmość i bystra czujność, by nie naruszyć ich świata. Przez chwilę czują się sami, więc uśmiechają się do siebie i do przyjaciół z fotografii. 

Z okna widać żywopłot: starannie przycięty ligustr. Za nim uliczka. Cicho. Domek za domkiem, ogródek za ogródkiem, żywopłoty. Profesor wspomina zdarzenie sprzed trzydziestu lat: - Idę ulicą, wtedy na ulicach w Warszawie głośniki były zainstalowane, i na każdym rogu słyszę swoje nazwisko: Kołakowski, Kołakowski... 



Wierzyliśmy bezczelnie, że masy zjedzą wszystko 

Leszek Kołakowski w "Kulturze polskiej po Jałcie" Marty Fik występuje 44 razy. Pierwsza notatka, z lutego 1946, dotyczy Akademickiego Związku Walki Młodych "Życie", przybudówki PPR. 

Życie łódzkich studentów było organizacją mocno niesforną, bo sekciarską, a to na razie źle widziane. Łatwo sobie wyobrazić tamten styl: zadymione mieszkania, młodzieńcy w marynarkach rozprawiający z synami włókniarek o nowej racji istnienia. 

Musieli zdobyć zaufanie partii, bo dostali broń. Niektórzy "nie ukrywali zatkniętych za pas naganów" - pamięta pisarz Tadeusz Drewnowski, wówczas student łódzkiej polonistyki i działacz Życia. Było to środowisko "bezwzględnie internacjonalistyczne, bojowe, a nawet terrorystyczne". Walczyło z "reakcją". 

Leszek Kołakowski: - Strzelano do nas. Strzelało się z obu stron. Ale nikogo nie zabiłem, nie korzystałem z pistoletu. Trudno się wcielić w tamte czasy... 

"Gdy szli w pochodzie pierwszomajowym, wykrzykiwali: zet-a-em-pe, zet-a-em-pe, zamp, zamp, zamp! i podnosili zaciśnięte pięści. Ich symbolem był dla mnie Jerzy Jedlicki, wybitnie inteligentny i głęboko ideowy. Intrygowało mnie, w co tacy inteligentni ludzie wierzą i dlaczego" - wspomina w "Karcie" (3/91) profesor socjologii Hanna Świda-Ziemba. 

Więc może w tamte czasy wcieli się profesor Jedlicki, socjolog i historyk, w PRL-u opozycjonista, wykładowca Towarzystwa Kursów Naukowych. 

Jerzy Jedlicki: - Dziennik pani Hani uświadomił mi, że można chodzić na te same zajęcia i nic o sobie nie wiedzieć. Z tym że ona znacznie więcej wiedziała o moim świecie niż ja o jej. Byłem dzieckiem inteligenckiej elity, studiowałem z synami robotnic. Widziałem w tym akt sprawiedliwości dziejowej dla upośledzonych mas. Wstąpiłem do akademickiego ZMP. Przemawiała do mnie socjalistyczna utopia. Leszek się nią fascynował. Kiedy byłem na pierwszym roku socjologii w Łodzi, marksizm przedstawiano jeszcze jako jeden z nurtów myśli społecznej. Pamiętam, że miałem kłopot ze zrozumieniem, co to znaczy "wolność jako uświadomiona konieczność". Zapytałem o to profesora Jana Szczepańskiego. Odpowiedział: ja też nie rozumiem, niech pan spyta Kołakowskiego, on się na tym lepiej zna. A Leszek był jeszcze wtedy studentem. 

Dwa łódzkie światy. Czy było w nich miejsce na zdziwienie, że Leszek Kołakowski z pistoletem przeciw zbrojnemu podziemiu pod pachą biega na wykłady z filologii klasycznej (po łacinie) i słucha wywodów Ossowskich, Ajdukiewicza i Kotarbińskiego? 

Hanna Świda-Ziemba w "Karcie": "Ci, co przechodzili na stalinizm, przyjmowali z łatością terror jako koszty rewolucji. (...) Jeśli my nie przystaliśmy do stalinizmu, to nie dlatego, że oni stosowali przymus i terror. (...) Niby byliśmy za demokracją, ale za taką, w której komuniści siedzą w więzieniach". 

Leszek Kołakowski: - Właściwie było założenie, że tu się nie obejdzie bez przemocy. Stanowiliśmy mniejszość. W 1946 roku nie wierzyliśmy w prawdziwe referendum czy wybory. Ale był cel, który to usprawiedliwiał. Myśmy nie uważali się za demokratów. Sądziliśmy, że społeczeństwo powinno być rządzone przez oświeconą elitę. Mieliśmy takie bezczelne, młokosowate przeświadczenie, że masy zjedzą wszystko. Masom trzeba podawać jakieś kłamstwa do wierzenia. Trudno. 



Wysłano nas do Moskwy, do samej krynicy 

Profesor Adam Schaff: zaufany partyjny filozof. To on, pod patronatem KC PZPR, powołał w 1949 roku Instytut Kształcenia Kadr Naukowych - "szkołę janczarów". Tak dogmatyczną, że niektórzy mówili o niej "szkoła jezuitów". 

Profesor Adam Sikora, absolwent IKKN, historyk filozofii: - Schaff chciał mieć uczelnię partyjną i dobrą. Chyba nie zdawał sobie sprawy, że dobrzy, to jest inteligentni, nie mogą być do końca partyjni. Wybierał bardzo młodych, inteligentnych towarzyszy. Bronisław Baczko, Jerzy Szacki, Michał Radgowski, Paweł Beylin, Henryk Hinz mieli zastąpić spisaną na straty "burżuazyjną" profesurę. 

Podobno odchodząc z Łodzi do szkoły Schaffa - już jako asystent, po błyskotliwym magisterium - Kołakowski pożegnał Tadeusza Kotarbińskiego słowami: "A jednak zasada wyłączonego środka jest prawdziwa!". Jak marksistowski Galileusz. 

Wierzył, że marksizm jest dalszym ciągiem myśli i cnót oświecenia. Że tylko wyzwolenie człowieka od Boga przywróci mu godność osoby myślącej. Że rozum to najwyższa władza w królestwie poznania. 

W imię tej wiary walczył. Partia rozprawiała się właśnie z niezależnymi uczonymi. Kołakowski uderzył w Kazimierza Ajdukiewicza ostrym artykułem. Przedmiotem sporu był filozoficzny nurt, konwencjonalizm: "agent obskurantyzmu w łonie nauki", który chciałby "wprząc ją w służbę zabobonu kościelnego". 

Ajdukiewicz i Kotarbiński zostali na uniwersytecie, choć ich zajęcia zredukowano do logiki, Ossowskich i Tatarkiewicza Schaff wysłał na emeryturę. 

Leszek Kołakowski: - W 1950 roku wysłali nas do Moskwy, żebyśmy tych mądrości mogli zaczerpnąć u samej krynicy. Słuchaliśmy specjalnie dla nas smażonych wykładów. Szybko się okazało, że luminarze radzieckiej nauki to gromada głupców. Troglodyci. Niektórych zapamiętałem na zawsze: Leonow, Konstantinow, niezapomniany towarzysz Kutasow. 

Adam Sikora wspomina egzamin z historii filozofii u Tatarkiewicza na chwilę przedtem, nim poszedł w na przymusową emeryturę: - Kuliśmy z Heniem Hinzem. Chcieliśmy się pokazać, że nie jesteśmy troglodytami. Henio dostał lufę, mnie Tatarkiewicz bez pytania wstawił czwórkę. Byłem wściekły: panie profesorze, ja chcę zdawać. Tatarkiewicz z uśmiechem: mam do pana zaufanie. 



Drukuj z wymyślaniem 

W 1950 roku na wykłady Kołakowskiego z filozofii średniowiecza chodził student historii Bronisław Geremek, później kolega i sąsiad profesora, dziś poseł UW: - Kołakowski był świetny! O Dionizym Aeropagicie nie wypowiadał się w duchu marksizmu, lecz Woltera. Ale jego artykuły o Kościele czytało się zupełnie inaczej. Z zaciekawieniem: ta propaganda była - jak na garbatego - całkiem prosta, mniej prymitywna. I ze zdziwieniem: nie, jednak to nie mogło spod takiego pióra wyjść! 

Leszek Kołakowski: - Nie wszystko brałem na dobrą wiarę. Jednak uważałem, że trzeba głosić pewne rzeczy, jeśli partia każe. 

Bronisław Geremek spotykał czasem swego wykładowcę w winiarni Dziekanka: - Książę intelektu bawił się znakomicie w gronie młodszych i głupszych od siebie. 

Geremek wolałby zapomnieć o tych czasach: - Myślę, że Kołakowski też.  A jednak nie. 

Opowiada profesor Stefan Amsterdamski, filozof, historyk nauki, były wykładowca TKN: - Jest rok 63 czy 64. Wydaję skrypt na powielaczu dla studentów. I uważam, że dobrym tekstem do konwencjonalizmu będzie ten, w którym Leszek spiera się z Ajdukiewiczem. Artykuł składa się z dwóch części. Pierwsza jest brutalna, z wymyślaniem od idealistów. Druga to poważny spór z konwencjonalizmem. Pytam Leszka, czy się zgadza, żebym opublikował drugą część. A na to Leszek, który przecież nie podtrzymywał zarzutów przeciw Ajdukiewiczowi: drukuj całość. Więc nie zakłamywał.



Powiem wam, czym jest socjalizm 

Jerzy Jedlicki: - Pamiętam, jest jakaś dyskusja między Kołakowskim i Schaffem. Spięcie właściwie. Kołakowski twierdzi, że kategorie marksistowskie nie wystarczają do analizy zjawisk narodowych. Że kluczem klasowym nie da się wyjaśnić więzi między ludźmi. A Schaff, że w marksizmie wszystko jest. I ruga. Wtedy pierwszy raz pomyślałem o Kołakowskim jako marksistowskim intelektualiście. Tkwiłem w tym nurcie, chciałem, żeby nie był doktrynerski. To był okres, kiedyśmy wiedzieli już niejedno o "wypaczeniach", a Leszek ze swoją erudycją, ze zdolnością do riposty wypowiadał jakby nasze myśli. Zdawało się, że mówi za nas i lepiej niż my. To był rok 54 albo 55. Rodził się rewizjonizm. Kołakowski stawał się niebezpieczny dla marksistowskiej ortodoksji. 

- Był przedmiotem troski i zgryzoty Schaffa - wyjaśnia Adam Sikora. - W IKKN czuliśmy się spętani szarzyzną, nudą, monotonią. Leszek, niepokorny nawet wtedy, zachęcał do rewidowania twierdzeń. Jeśli wtedy część z nas zerwała pępowinę z marksizmem, to również dzięki niemu. 

Bronisław Geremek: - W 1956 roku, bodaj czy nie 1 maja, Kołakowski w Sali Kominowej na uniwersytecie mówił, czym jest socjalizm. Przyszło mnóstwo ludzi. Najpierw słuchali długiej wyliczanki, czym socjalizm nie jest: "państwem, gdzie jest wiecej szpiegów niż pielęgniarek i więcej miejsc w więzieniach niż w szpitalach; państwem, gdzie jest się zmuszanym do kłamstwa; państwem, gdzie jest się zmuszanym do kradzieży; państwem, gdzie jest się zmuszanym do zbrodni; państwem, gdzie filozofowie i literaci mówią zawsze to samo co generałowie i ministrowie, ale zawsze po nich; państwem istniejącym aktualnie" itd. "To była część pierwsza. A teraz - słuchajcie uważnie! - przemawiał Kołakowski - powiem wam, czym jest socjalizm". Wtedy w Sali Kominowej zapadło milczenie, a Kołakowski nad głowami słuchających: "Socjalizm jest to ustrój, który... eh!, co tu dużo mówić! Socjalizm jest to naprawdę dobra rzecz". 

Tekst krążył w odpisach po kraju. Nie został opublikowany, zatrzymała go cenzura.



Hulaliśmy sobie po Warszawie 

Na wrzesień i październik 1956 rząd francuski zaprosił grono młodych ludzi z Polski, żeby otarli się o świat. Byli wśród nich: Jan Strzelecki, Paweł Beylin, Bronisław Baczko, Maria Janion i Maria Żmigrodzka. Był także Leszek Kołakowski. 

- Poszliśmy na impresjonistów. W muzeum przypadkiem napatoczył się członek KC. Zaczął krzyczeć: to wasza wina, że do Polski mogą wejść wojska radzieckie. Postanowiłem wracać wcześniej. 

Jerzy Jedlicki: - Samolot nie odlatywał, bo mgła. Za ostatnie centimy kupiłem nadzwyczajne wydanie bodajże "France-Soir" z wielkim tytułem na pierwszej stronie: "Tanki sowieckie idą na Warszawę". Przylecieliśmy, gdy Gomułka przemawiał na placu Defilad. Nie ogarnęła nas fala pobudzenia, wszyscy byliśmy sceptyczni. 

Stefan Amsterdamski: - Ruch październikowy połączył ludzi różnych celów. Jedni czytali starego i młodego Marksa, chcieli "demokratyzacji". Inni byli przeciw Jałcie i mieli Marksa w nosie, bo stary czy młody, ich zdaniem, nadawał się do wyrzucenia. Ruch skończył się na placu Defilad. 

W okresie Października drugim sekretarzem Komitetu Warszawskiego był Stanisław Kuziński, też z "janczarów": - Gomułka wiedział, że większość nie chce socjalizmu. System jednopartyjny, plan centralny, ułożenie stosunków ze Związkiem Radzieckim bez skrajności stalinowskich - to był zdaniem Gomułki jedyny model dający się w Polsce utrzymać. Przy tym Gomułka trwał i w tym względzie nie zdradził Października. Za Stanisława Augusta było gorzej. Ja uważałem, że są pewne smutne konieczności. 

Miałem większe niż Kołakowski poczucie państwa, racji stanu. Miałem w oczach zburzoną Warszawę i czołgi, które się parę lat wcześniej przetoczyły przez nasz kraj. Pamiętałem o Węgrzech. Wtedy przyjaźniłem się z Leszkiem Goździkiem. Trochę popijaliśmy, tłumaczyłem Goździkowi, na ile jest możliwa demokratyzacja, czytaliśmy Kołakowskiego. Byłem za socjalizmem z ludzką twarzą, Kołakowski definiował ludzką twarz. Ale czasem igrał z ogniem. 

Leszek Kołakowski: - Wiedzieliśmy o grozie sowieckich tanków. W Polsce krytyka systemu miała charakter ludowy: precz z Ruskimi, precz z Żydami, za Kościołem. Nasza krytyka była inna niż ten nastrój, ale nie aż tak od niego odległa jak na Węgrzech. U nas rewizjonizm przenosił wstrząsy i łagodził je po drodze. Nie miałem złudzeń, że ustrój będzie radykalnie inny pod Gomułką. Partia utraciła kontrolę nad wydarzeniami, on chciał ją przywrócić. Ale inaczej niż na przykład w NRD, gdzie aresztowano rewizjonistę Wolfganga Haricha. Ulbricht namawiał Gomułkę, żeby zrobić z tego proces międzynarodowy, bo wiedział, żeśmy się kontaktowali. Gomułka odmówił. Bezczelnie hulaliśmy sobie po Warszawie, a Harich przekiblował dziewięć lat.



Nie mówmy, że nas oszukano 

Profesor
Ryszard Herczyński, matematyk, najbliższy przyjaciel Kołakowskiego, wspomina, jak w Łodzi, tuż po wojnie, robili z Leszkiem dla Książki i Wiedzy korektę jednej z książek Marksa: - W trzy noce! Byliśmy dumni, że to my. A potem przyszło zadufanie. Zaczęliśmy uważać, że mamy mądrą wiedzę. Że jesteśmy wtajemniczeni w sektę, w wiarę. Parę lat później został po tym katzenjamer. Leszek napisał: "Katzenjamer nie jest stanowiskiem politycznym". Sam pod swoją diagnozę podpada. 

W 1956 roku w "Śmierci bogów" ogłasza pogrzeb mitologii. "Jest to wszakże pogrzeb niezwyczajny - koszmarna groteska, w której trup, nie zdając sobie sprawy z własnej śmierci, wykrzykuje ochoczo różne hasła w przekonaniu, że stoi na czele radosnej manifestacji i rozdziela tęgie ciosy między uczestników pochodu, wstrząsanych makabrycznym śmiechem". 

Ostrzega: "Pożegnanie z umierającym człowiekiem pozostawia pewność niezachwianą, iż więcej się go nie spotka. Pożegnania z bogami są niebezpieczne - nigdy nie ma pewności, że nie powrócą w nowym kształcie cielesnym i zadziwiające są ich zdolności do reinkarnacji". 

Ryszard Herczyński: - Za młodych łódzkich lat kochaliśmy się w neopozytywistach, po doświadczeniu stalinizmu odkryliśmy inne rozumienie filozofii. W tekstach Leszka pojawiła się moralność, drążenie własnej postawy. 

"Nie mówmy, że nas oszukano, ponieważ nikt nie jest usprawiedliwiony przez to, że padł ofiarą oszustwa; nie mówmy także, że sytuacja odebrała nam odwagę głosu wtedy, kiedy widzieliśmy zbrodnie - bo brak odwagi nie tłumaczy nikogo, choćby dał się historycznie objaśnić, bo człowiek jest odpowiedzialny za wszystko, co czyni. (...) Dlatego nie wmawiajmy sobie, że dopiero w wyniku nowo nabytej wiedzy i znajomości nowych faktów stanęliśmy w pewnej chwili na ziemi milczenia, opuszczonej przez bogów." 

Ryszard Herczyński: - W 1958 roku nie było wiadomo, co robić. Gomułka przykręcał śrubę przy zgodzie klasy robotniczej: "Nie przeszkadzajcie Wiesławowi". To, że opozycyjna świadomość przetrwała, jest zasługą Leszka. Po Październiku stworzył prawie z niczego platformę związaną z marksizmem, do której inteligencja jeszcze przez wiele lat się odwoływała. Nie chciał pogrzebać socjalizmu i utopii.



Myśmy dyskutowali, czy wystąpić 

Leszek Kołakowski: - Mówili mi ludzie, że Gomułka wpadał w furię na dźwięk mojego nazwiska. 

Podobno Gomułce zawdzięczamy słowo "rewizjonizm". Oznacza tych partyjnych (czasem już bezpartyjnych) heretyków, którzy nie wyparli się poglądów sprzed Października. Nadal zwalczali dogmatyzm, złudzenia, zabobony i tematy tabu. Wątpili we wszystko prócz rozumu. Podkreślali względność norm. Analizując marksizm, krok po kroku go demontowali. 

Budzili nadzieje w polskich środowiskach na Zachodzie. "Rewizjonizm filozoficzny jest w Polsce koniecznym fermentem" - pisał Konstanty A. Jeleński w paryskiej "Kulturze". Tacy rewizjoniści jak Kołakowski wpływają na rewizjonistów ortodoksyjnych typu Schaffa czy Langego, ci z kolei mogą szczepić wątpliwości w Rosji. Chociaż scenariusz Jeleńskiego się nie sprawdził, rewizjonizm skompromitował ideologię, a lewicowy etos buntu przeciw zastanemu porządkowi zaowocował powstaniem opozycyjnych elit. 

Leszek Kołakowski, Bronisław Baczko, Jerzy Szacki, Stefan Morawski, Andrzej Walicki - wyczuleni na sprawy społeczne - łączyli filozofię z potrzebami chwili. Stworzyli warszawską szkołę historyków idei, "współczesny polski odpowiednik obozu francuskich filozofów XVIII wieku" (opinia Pawła Śpiewaka, socjologa nie związanego z marksizmem). 

Jerzy Jedlicki: - Myślenie Leszka o etyce i kulturze niesłychanie do nas przemawiało, bo wyrosło ze wspólnego doświadczenia śmierci bogów. Pochwalał niekonsekwencję. Ostrzegał, że każda wartość - socjalizm, wolność - doprowadzona do skrajności obraca się we własne przeciwieństwo. Zachęcał do kompromisów. Pokazywał ślepą drogę absolutu ideowego, etycznego. 

Stefan Amsterdamski: - Jeśli były z Leszkiem jakieś nieporozumienia, to dlatego, że on pierwszy rozumiał pewne rzeczy. Był od nas szybszy. 

Jerzy Markuszewski, reżyser: - Lubił teatr i aktorów z STS. My próbowaliśmy przypierać go do muru, żeby coś strasznie ważnego nam powiedział, żeby było się na czym zawiesić. Namawiałem Leszka: napisz podręcznik, jak ma facet postępować, jeśli chce być demokratą. A on: Jurek, przecież jest Dekalog. 

Adam Sikora: - Słyszałem taką opowieść. Przyjechała do Białego Domu delegacja ze stoczni szczecińskiej. Siedzą na korytarzu i bez przerwy słyszą: Kołakowski, Kołakowski. Więc stoczniowcy się wkurzyli. Do jasnej cholery, co za Kołakowski! My od dwóch lat nie kończymy pochylni, czy to tu nikogo nie obchodzi? 

Zamęt na korytarzu miał pewno miejsce wiosną 1957 roku, poprzedzał przemowę Gomułki na IX plenum KC: "Trudno doprawdy zrozumieć, jak człowiek uważający siebie za członka partii, za komunistę, może być tak dalece oderwany od ziemi, od życia, od naszej dzisiejszej polskiej rzeczywistości i od rzeczywistości dzisiejszego świata? Czego chce Kołakowski?". Tu następowało wyjaśnienie, a potem słynne: "Dogmatyzmu nie leczy się rewizjonizmem. Rewizjonistyczna gruźlica może tylko spotęgować dogmatyczną grypę. Jeśli partia nasza odrzuciła dogmatyzm i sekciarstwo, nie ma w tym żadnej zasługi rewizjonistów. Partia dokonała tego własnym, marksistowsko-leninowskim mózgiem". 

Tego właśnie dnia partyjny filozof szedł warszawską ulicą: - Idę i na każdym rogu słyszę swoje nazwisko. Gomułka piętnuje szkodników. 

"Brak czasu nie pozwala na ocenę wartości wypowiedzi innych rewizjonistów w szeregach naszej partii, np. Zimanda i Woroszylskiego. Zresztą nie jest to nawet potrzebne. Wszystkie rewizjonistyczne teorie są do siebie podobne, gdyż wywodzą się z jednego pnia." Pień to socjaldemokracja. 

Andrzej Friszke, historyk: - Sądzę, że wściekłość Gomułki wywołał tekst Kołakowskiego "Tendencja, perspektywy i zadania". To już nie był esej, lecz manifest, atak na fundamenty ustroju. Trudno dzisiaj oceniać, czy Kołakowski widział sprzeczność między socjalistyczną demokracją, do której nawoływał, i kierowniczą rolą partii, którą chciał zachować? 

Leszek Kołakowski: - Jesienią 57 roku miałem rozmowę z Gomułką. Zaaranżował ją Stefan Staszewski, były pierwszy sekretarz Komitetu Warszawskiego. Nie umiem powiedzieć, czemu służyło to spotkanie. "A co wy myślicie - pytał Gomułka - że myśmy tolerowali różne rzeczy, bo nam się podobały? Byliśmy za słabi. Teraz w miarę umacniania się partii będziemy je likwidować. Będziemy mieli dziennikarzy, musimy mieć dziennikarzy, ale żadnej wolności nie dostaną, będą pisali, co my im każemy. A co, ja nie wiem, co ci wszyscy obrońcy demokracji mówili, jak siedziałem?" Więc ja: to samo można powiedzieć o waszych najbliższych współpracownikach. "Tak, ale oni teraz są posłuszni". Nie mógł udawać przede mną. "My wiemy, co się tam u was dzieje, ja wam nie muszę tłumaczyć". Oczywiście, bez przerwy dostaję listy poodklejane. "A gdzie jest napisane, że nie wolno tego robić?". No, jest napisane, w konstytucji. "E tam, konstytucja". Gomułka niczego nie udawał, tylko mówił, jak jest. Przyjąłem to z pewnym uznaniem. 

Po co Gomułce rozmowa z jakimś docentem filozofii, choćby wybitnym? Andrzej Werblan, absolwent "szkoły janczarów", ówczesny członek KC: - Gomułka powiedział mi po plenum: niezwykle żałuję, że tego typu ludzie od nas odchodzą. Kołakowski nie był dla niego zwykłym filozofem, ale przywódcą grupy, która go w Październiku popierała. Próbował Kołakowskiego odzyskać. Nie chciał mieć dysydentów w obozie. Rozmowa trwała kilka godzin, nie doszli do porozumienia. Po niej Gomułka wykrzykiwał na Kołakowskiego. 

Leszek Kołakowski: - Uważaliśmy się za socjalistów. W tym nie byłoby nic złego, gdyby umiało się słowo "socjalizm" zdefiniować. Z partią nie mieliśmy już związków ideologicznych. Zresztą ideologia się kończyła, pozostawał aparat do rządzenia. Myśmy dyskutowali, czy wystąpić. Słusznie albo niesłusznie, większość z nas uznała, że nie. Zdawało nam się, że obecność w partii jest platformą, którą można wykorzystać do krytyki. 

Jerzy Jedlicki: - Myśl, że można działać z zewnątrz, nie przychodziła nam jeszcze do głowy. 

Leszek Kołakowski: - Na Wolną Europę władza machała ręką: a, to przecież wróg, z wrogiem sobie poradzimy. Nasza krytyka odwoływała się do tych samych marksistowskich stereotypów, dlatego była słyszana. W komunizmie nieszczęście zaczyna się wtedy, gdy aparat popada w niepewność. Utrata idei jest dla tego systemu utratą racji istnienia. To się od środka musiało zacząć kruszyć.



Osoba Jezusa Chrystusa nie może być usunięta 

Dziesięć lat po Październiku Leszek Kołakowski nie miał w partii najlepszych notowań. Z MSW do Komitetu Centralnego docierały kolejne notatki: "Uzyskaliśmy informację, że...". Obciążały go niewłaściwe słowa i spotkania. 

"Osoba i nauki Jezusa Chrystusa nie mogą być usunięte z naszej kultury ani unieważnione, jeśli kultura ta ma istnieć i tworzyć się nadal." Esej o Chrystusie z 1965 roku zrobił w środowisku ludzi wierzących wielkie wrażenie. Za przełom w myśleniu Kołakowskiego o religii uważa się "Obecność mitu", którą jednak inteligencja katolicka czytała z pewnym zdziwieniem. "Jak to jest możliwe, by żyjąc w jednej kulturze być od siebie tak odległym, skoro książka ta dopiero teraz odkrywa znaczenie tego wszystkiego, co określa sens życia ludzkiego? - pytał Tadeusz Mazowiecki. - Jak możliwe, by pytanie o sens, to pytanie każdego człowieka dotyczące, uznawane było przedtem za źle postawione, nie warte odpowiedzi. (...). Czyżby - myślałem - Leszek Kołakowski, autor książki o pozakościelnych chrześcijańskich prądach XVII wieku, był tylko badaczem zmarłych skamielin? (...) Nie chodzi o pretensje, lecz o zdanie sobie sprawy z sytuacji kultury, w której taka wzajemna odległość jest możliwa." 

Esej już nie o micie, lecz o postaci dla chrześcijaństwa centralnej, Tadeusz Mazowiecki odczytał zupełnie inaczej: "I w świecie świeckim uznać trzeba, że Chrystus jest wzorem najświetniejszych wartości ludzkich, którego nie można się wyrzec". 

Prymas Wyszyński, zdumiony przemianą marksistowskiego filozofa, spotkał się z nim (i z Janem Strzeleckim, socjologiem) w Laskach. 

Andrzej Friszke, historyk: - Podobno Prymas dominował. Był w tym czasie ostry, pryncypialny, a Kołakowski - w subtelnościach. Profesor nie odniósł najlepszych wrażeń. 

Notatka MSW o spotkaniu profesora ze Zbigniewem Brzezińskim. "Zauważono, że w pobliżu Pałacu Staszica Kołakowski przekazał Brzezińskiemu kilka kartek. W związku z powyższym Kołakowskiego wezwano do MSW i pytano o przebieg rozmowy." 

Leszek Kołakowski: - Wiedziałem, że oni w te kartki wierzą. Byłbym szalony, gdybym mu coś dawał. W parku roiło się od ubeków. 

Konto Kołakowskiego najbardziej obciążała notatka z 1965 roku: "Uzyskaliśmy informację, że obrońcy K. Modzelewskiego i J. Kuronia adw. adw. A. Steinsbergowa i J. Olszewski wraz z prof. dr. T. Kotarbińskim, prof. dr M. Ossowską i prof. dr. L. Kołakowskim przygotowują dokument pt. 'Opinia w sprawie pojęcia wiadomości'. (...). Adw. adw. A. Steinsbergowa i J. Olszewski zamierzają go wykorzystać do obrony w procesie rewizjonistów K. Modzelewskiego i J. Kuronia. Dyrektor departamentu III MSW". 

Leszek Kołakowski: - Napisaliśmy, że ich "List" nie był rozpowszechnianiem fałszywych wiadomości. Trochę pomogliśmy adwokatom. Ściągnąłem Mariana Brandysa, chodziliśmy do sądu jako mężowie zaufania. Sam "List" nie bardzo mi się podobał. Kuroń i Modzelewski wierzyli, że system da się naprawić na podstawie swoich zasad, a ja i moi koledzy już nie. Demokratyczny komunizm to jest sucha woda. 

Andrzej Friszke: - Solidarność z oskarżonymi była poważną decyzją. Władza wsadza wrogów partii do więzienia, a on utrudnia ich skazanie. To głęboka nielojalność, bardziej dotkliwa niż spotkania z Brzezińskim czy Prymasem. 

Kołakowski: - Ustrój stał się straszliwie podatny na zranienia. Tylko dotknąć, a robił się potworny ryk. 

Gdy filozof dojdzie do końca drogi do mądrości, dowiaduje się rzeczy, jakie ludzie prości i mądrzy wiedzieli od zawsze. 

Gdy żona Lota odwróciła się, by zobaczyć zagładę Sodomy, Jehowa zamienił ją w białą bryłkę chlorku sodu z niejasno zarysowanym kształtem ludzkim. W bajce Leszka Kołakowskiego skonsternowany Lot zażądał, by ją ożywić, i wdał się w spór z agentami Pana. Rozmawiali o przeszłości i przyszłości. "Człowiek jest tylko przeszłością - słuchał Lot. - Na ciebie składa się tylko całość dotychczasowego życia, to znaczy przeszłość; poza nią nie ma ciebie: odebrać ci przeszłość, to zabić cię. Można odebrać przeszłość stopniowo, niezauważalnie, kiedy jednak odbiera się ją nagle - człowiek przestaje istnieć". 

Lot przegrał dyskusję z wysłannikami Jehowy i powlókł się smutny do nowego kraju. Z jego perypetii da się wydobyć kilka morałów. Na przykład: "Zwierzchność, która zabrania oglądania się w przeszłość, dba tylko o nasze dobro. Bo w istocie, przyjacielu, spójrz wstecz, a skamieniejesz". 

Literackie igraszki Kołakowskiego z Biblią czasem budziły niesmak i niepokój wśród wierzących. Ale dorastało już nowe szukające idei pokolenie lewicy. Młodzi ludzie czytali Trockiego, Różę Luksemburg, Dżilasa. Trafili na Kołakowskiego, który uczył ich, że można się spierać z każdym - a więc także z marksistowskim Objawieniem. 

Dowiadywali się od niego o dwóch sprzecznych postawach: kapłana i błazna. "Błazen jest tym, który wprawdzie obraca się w dobrym towarzystwie, ale nie należy do niego i mówi mu impertynencje; tym, który podaje w wątpliwość wszystko, co uchodzi za oczywiste; nie mógłby tego czynić, gdyby sam do dobrego towarzystwa należał - wtedy najwyżej mógłby być gorszycielem salonowym; błazen musi być na zewnątrz dobrego towarzystwa, zarazem musi w dobrym towarzystwie się obracać, aby znać jego świętości i aby mieć okazję do mówienia mu impertynencji. (...) Opowiadamy się za filozofią błazna". 

Adam Michnik: - Leszek Kołakowski był legendą. Wiedziałem, że jeśli chodzi o rozum, odwagę, prawość - nie ma lepiej. Chodziłem na jego odczyty, wykłady. On najpełniej wyrażał nasze pragnienie wolności. Dla mnie Październik był tym, czym powstanie dla kogoś wychowanego w tradycji powstańczej. Należę do takiego pokolenia, które pytało rodziców: czemu milczałeś, jak były stalinowskie zbrodnie? Myśmy nie chcieli milczeć. Karol Modzelewski - wschodząca gwiazda nauki, i Jacek Kuroń - wybitny przywódca harcerski, siedzieli w więzieniu, bo w siedmiu egzemplarzach napisali list, co myślą o władzy partyjnej. Na uniwersytecie paryskim dzielnicowy by się o tym nie dowiedział! Myśmy chcieli zrobić coś, co stanie się zalążkiem kolejnej odwilży. Napisaliśmy rezolucję w ich obronie i poszliśmy do Kołakowskiego. 

Leszek Kołakowski: - Zaprosili mnie na zebranie, niby ZMS-u, legalne czy półlegalne. 

Adam Michnik: - W Leszku widzieliśmy ideologa, on się uchylał. Bo ideolog musi mówić: świat jest taki i taki, trzeba zrobić to i to. A Leszek: świat jest skomplikowany, więc pomyślmy. Nie uczył, jak upominać się o wolność, lecz powtarzał, że wolność jest lepsza od zniewolenia. My wciąż obracaliśmy językiem rewizjonizmu. On znał całość. 

Leszek Kołakowski: - Miałem z nimi dość dobre stosunki, ale uważałem, że są za bardzo narwani, że za dużo w nich partyjniactwa. 

Adam Michnik: - Przyszedł na to zebranie, chociaż do końca nas nie akceptował. Uważał, że ma obowiązek mówić do młodzieży. Że będzie rozliczany z tego, co powiedział, a co przemilczał. 

Sala nr 17, największa na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego, może pomieścić sto osób. 21 października 1966 roku zebrało się osób trzysta. Tłum stał na zewnątrz. Krzysztof Pomian - wówczas doktor filozofii - mówił o "czynniku kulturotwórczym ruchu młodzieżowego", ale wcześniej zagaił Leszek Kołakowski: "Proszę towarzyszy, parę tylko uwag pozwolę sobie powiedzieć". 

Te uwagi nagrywał jakiś ubek na kiepskim magnetofonie, potem je przepisała niezbyt mądra maszynistka. "Mamy poczucie przykrości, kiedy przypominamy sobie, że kraj nasz jest jednym z ostatnich w Europie jeśli chodzi o rozmiary budownictwa mieszkaniowego, a za to pierwsze w Europie jeśli chodzi o wskaźnik śmiertelności niemowląt, że dopiero 20 lat po wojnie udało nam się mimo ogromnych postępów w upowszechnianiu kultury, niewątpliwych, dopiero w 20 lat po wojnie udało nam się przekroczyć liczbę tytułów książek przedwojenną, że produkujemy najgorsze w świecie samochody osobowe itp. To wszystko jest nam z pewnością przykre, ale, myślę sobie, że nie to nasze ubóstwo jest najgorsze, że to co nas najbardziej przygniata, to jest brak perspektywy. To jest pauperyzacja duchowa. To jest brak oddechu. Brak nadziei". 

Leszek Kołakowski: - Poszedłem tam sobie i powiedziałem parę rzeczy. To nic takiego nie było. Władza i ci młodzi zrobili z tego wielkie wydarzenie. 

Stefan Amsterdamski: - Wtedy partii chodziło o to, żeby milczeć, a nie, żeby wierzyć. 

Adam Michnik: - To oszałamiające! Kołakowski powiedział głośno to, co mówił prywatnie. Złamał tabu. 

Leszek Kołakowski: - Studenci chcieli podjąć jakąś rezolucję, ale w końcu nie głosowano. Profesor Herbst ich ubłagał. Bo czuło się napięcie. Potem się okazało, że uniwersytet był otoczony ciężarówkami z milicją, że dwaj członkowie Biura Politycznego w pobliżu się przechadzali, by dawać rozkazy operacyjne, gdy wybuchnie straszna rewolucja. 

Kilka dni później, 27 października, Kołakowskiego wyrzucono z partii. Było to jego ostatnie wystąpienie w języku rewolucji, ze środka systemu.



Stryjkowskiego bolał brzuch 

Jacek Bocheński, pisarz: - To Wiktor Woroszylski był inicjatorem listu do Biura Politycznego, żeby Leszka nie wyrzucać. Pomagałem mu ja i Paweł Beylin. To, co wybitne w organizacji partyjnej Związku Literatów, skupiło się przy tym liście, a ja się z nim udałem do KC. Czekaliśmy. 

Jerzy Markuszewski: - Byłem w środku tego interesu. Wezwali ich na wieczór i podali kolację. Podobno odbyła się w ciszy, poza jednym zdniem, które towarzysz Starewicz [Artur, wtedy sekretarz KC PZPR - red.] powiedział do Stryjkowskiego: Niech pan spróbuje twarożku, twarożek jest bardzo zdrowy. 

Leszek Kołakowski: - Stryjkowskiego bolał brzuch. 

Jacek Bocheński: - Nie, nie, inaczej było. Oni chcieli coś zjeść, a nie wypadało nas nie poczęstować. Podali jakieś kanapki. 

Jerzy Markuszewski: - Potem ich wyprosili na korytarz, do tych fikusów. Odbył się mord w oranżerii. 

Jacek Bocheński: - Wzywali pojedynczo. Najpierw wszedł Wiktor, potem ja, potem Paweł. Dali nam znać, że wiedzą, kto to zrobił. Przesłuchiwało nas kilku członków Biura pod przewodnictwem Kliszki. Żądali, byśmy do końca życia trzymali to w ścisłej tajemnicy. Pokazywali nam stenogram referatu Leszka. Był w skandalicznym stanie, bo się ubekom źle ponagrywało. Ja go zakwestionowałem. Profesor Kołakowski nie mógł mówić takich rzeczy, są bez sensu.



Z protokołów przesłuchań. 

"Tow. W. Wirpsza. Moje zdanie w tej sprawie. Przemówienie L. Kołakowskiego jest zamącone i nie kładłbym tego na karb stenogramu. Chciałbym na wstępie powiedzieć, że chodzi mi o człowieka bogato wyposażonego przez naturę. Kołakowski przed trzema laty miał nawrót gruźlicy. Ta choroba powoduje nadmierną pobudliwość, wrażliwość, niepanowanie nad tym, co się wokół dzieje. To przemówienie jest wyrazem człowieka zrozpaczonego. Trzeba mu pomóc. Nie chciałbym, aby w tym stanie ducha był rozpatrywany". 

"Tow. I. Newerly. Wygrywaliśmy kampanie, natomiast przegraliśmy wojnę o dusze i umysły i dlatego bronię Kołakowskiego, bo w tej wojnie o dusze i umysły muszę walczyć. Głęboka indywidualność Kołakowskiego może odegrać niepoślednią rolę. Autorytet Kościoła katolickiego polega na tym, że obok papieży miał też świętych i myślicieli". 

"Tow. J. Stryjkowski. Ja znam waszą życzliwość, towarzysze, ale jestem pisarzem i inaczej patrzę". 

"Tow. S. Pollak. Oczywiście to, co ja mówię, nie jest gołosłowne, że z wieloma sprawami nie solidaryzuję się, ale w poszczególnych tezach rację ma Kołakowski". 

"Tow. T. Konwicki. Ja nie mam programu, ale widzę, że mam program socjalizmu naiwnego. Chciałbym, żeby było lepiej. Ja już powiedziałem, że pochodzę z proletariackiej rodziny i wszystko wiem, co jest lepiej i co zrobiono (...) Ja się, jak gdyby, zaciąłem i sam tow. Kliszko na koniec rozmowy powiedział, że nie widzi mnie w partii. Jaki ja jestem w życiu, się okaże. 

Tow. R. Nowak: - Czy wam zależy na partii? 

Tow. T. Konwicki: - Szczerze mówiąc - nie". 

Z PZPR zostali skreśleni: Paweł Beylin, Jacek Bocheński, Tadeusz Konwicki i Wacław Zawadzki. Oddali legitymacje: Igor Newerly, Roman Karst, Kazimierz Brandys, Marian Brandys, Julian Stryjkowski, Andrzej Piwowarczyk, Seweryn Pollak, Wiktor Woroszylski, Arnold Słucki, Flora Bieńkowska, Marcelina Grabowska i na koniec w Krakowie Wisława Szymborska.



Urządziliśmy bal powieszonych

Jacek Bocheński: - To była moja ostatnia rozmowa partyjna. Dziwne uczucie. 

Krzysztof Wolicki, publicysta: - Jest facet, który mieszka w śródmieściu, na skrzyżowaniu najważniejszych ulic, a teraz zamieszkał na Targówku. To jak mu się wiedzie? 

Jerzy Jedlicki: - Prawica to wtedy było brzydkie słowo. Porządny człowiek uważał się za lewicowca. Myślało się tak: to partia zboczyła z drogi, ja jestem na właściwym trakcie. Jeśli moje poglądy zmieszczą się w partii, to ona będzie inna. Taka była poetyka: nie występowało się, lecz dawało się wyrzucić. Kołakowski też się od wyrzucenia odwoływał. 

Krzysztof Wolicki: - Ja po odejściu z partii czułem, że odrąbałem sobie rękę, wydłubałem oko. 

Stefan Amsterdamski: - Proszę mnie spytać, czemu nie wystąpiłem, jak Leszka wyrzucili i Pomiana. No proszę pytać. 

- Czemu? 

- Nie wiem. 

Andrzej Friszke, historyk: - Nieraz się porównuje strukturę partii marksistowskiej z Kościołem. To ten model. Jest religia z obietnicą Królestwa Bożego na ziemi, teologia, wiara, w którą młodzi ludzie weszli w połowie lat 40. Potem się okazuje, że papież był mordercą, wielu biskupów też. W Październiku reguła Kościoła zostaje zakwestionowana, ale pozostają resztki wiary. Następuje reformacja. Co ocalić, co odrzucić. Co uda się zachować z ideału. I jak daleko można pójść. Nie od razu rozstają się z wiarą, bo to grozi pogaństwem. "Świadomość religijna i więź kościelna" to filozoficzna opowieść o konflikcie instytucjonalnego Kościoła katolickiego z przejętymi wiarą ideologami. Leszek Kołakowski analizuje kolejne systemy myślowe, utopie i odnajduje wewnętrzne sprzeczności. Wszystkie ideologiczne obietnice są zawodne. 

Stefan Amsterdamski: - Niejaki Andrzej Werblan stosował taktykę salami. Odcinamy po cichutku, po plasterku. Dziś pozbędziemy się Kołakowskiego, jutro Bocheński wystąpi w jego obronie, to mu damy po głowie. 

Andrzej Werblan wtedy kierownik wydziału Nauki i Oświaty KC: - Taktyka salami? Nie pamiętam. Bunt nie był zaskoczeniem, przyjęliśmy to jako fatum. Decyzja należała do Gomułki. Szedł na rozcinanie węzłów. Pozbycie się Kołakowskiego i pisarzy wyjaśniało sytuację. 

Leszek Kołakowski: - Akt symboliczny. Unaoczniło się, że inteligencja z partią zerwała. 

Jerzy Jedlicki: - Ci, co występowali wcześniej, patrzyli z pewną pogardą na tych, co wystąpili później i jeszcze później. Drabina moralistów. 

Leszek Kołakowski: - Jak nas powyrzucali, u Ireny Szymańskiej urządziliśmy bal powieszonych. 

Irena Szymańska, redaktor Czytelnika: - Leszek witał gości w drzwiach i od każdego pobierał odcisk palca. Obok stał kosz na legitymacje partyjne. Graliśmy w "zielonego trupa" i nawet z Leszkiem tańczyłam. Niedawno przysłał mi książkę z dedykacją: "Irenie, która pamięta, że byłem młody". 

Kołakowski: - Dziś śmieję się z tego wszystkiego. 

Gdy wygłaszał przemówienie w sali nr 17 na Wydziale Historii, już go nie drukowano. Potem zakazano cytatów, polemik. Stefan Amsterdamski pisząc książkę o Engelsie naładował ją cudzysłowami i spierał się z autorem, którego ani razu nie wymienił. 

Leszek Kołakowski: - Pilnowali mnie, to było takie wyraźne. Żebym wiedział, że jestem na łasce tych gangsterów. Kiedyś zaprosili nas znajomi, Witek Wirpsza miał czytać swoje wiersze. Okazało się, że ubecy wyrzucili jakąś panią z jej mieszkania, wywiercili dziurę w ścianie i całą noc słuchali zupełnie niezrozumiałej poezji. Może myśleli, że to jakieś tajemnicze kody? 

Na uniwersytecie też było niespokojnie. Na wiadomość, że młodzież szykuje się do wiecu, Kołakowski z Pomianem poszli do Modzelewskiego: - Powiedzieliśmy, że nie jesteśmy z tego powodu szczęśliwi. Represje zniszczą ruch studencki, który się teraz rodzi. On przyznał nam właściwie rację, ale stwierdził, że już jest za późno. 

Jerzy Jedlicki: - 8 marca spotkałem Kołakowskiego niedaleko uniwersytetu, wiec się kończył, studenci wychodzili przez bramę na Krakowskie. I nagle kolumny samochodów wjeżdżających na dziedziniec, bicie. A w końcu miesiąca przeczytałem w gazecie, że wichrzycieli pozbawiono katedr, Leszka też. Na zajęciach powiedziałem studentom, że to zhańbienie uniwersytetu. Nie dopuściłem do dyskusji, by ich nie narażać. Nazajutrz pojechałem do Pałacu Kultury, gdzie mieścił się komitet zakładowy PZPR w Polskiej Akademii Nauk. Nikogo z kolegów nie uprzedzałem, żeby mnie nie powstrzymywali. Oddałem legitymację jakiemuś urzędnikowi, z bardzo ostrym listem. Tego dnia rozwiązali Wydział Filozofii i Socjologii na Uniwersytecie. 

Adam Michnik: - Chwilami mieliśmy poczucie, że profesorowie się nas boją. Że stawiamy ich przed wyborami, których nie mają chęci podejmować. Wtedy wydawało nam się: albo - albo. Oni byli mądrzejsi, dojrzalsi, a my bardziej radykalni. Gdybym dzisiaj wiedział, co się stanie, czy tak samo bym postąpił? Ci po Marcu mieli uczelnię bez Kołakowskiego, Baczki, Baumana, Brusa - bez profesorów, którzy uczyli porządnego myślenia i wychowali całą formację ludzi cywilizowanych. 

Jerzy Jedlicki: - Na wieść, że Leszek wyjeżdża, pojechałem do niego do domu. Żeby móc rozmawiać bez podsłuchu, poszliśmy do Ogrodu Saskiego. Uważałem, że wyjeżdżać nie należy, próbowałem go przekonać, tak jak przekonywałem Baumana. Ale nie miał już w sobie sił do walki. Wyjechał i postąpił słusznie.



Jeśli "przetrwać" znaczy "przeczekać", to zgubne 

Warszawa bez Baczki i Kołakowskiego, bez błyskotliwych rozmów w kawiarni Nowy Świat, bez zatłoczonych salonów, bez najpiękniejszych dziewczyn i najmądrzejszych chłopaków na seminariach z filozofii. I bez rewizjonizmu. Ludzie się rozpierzchli: ten za granicą, ten w innym mieście, ten w więzieniu. Przyjaciele Kołakowskiego, którzy pozostali w Warszawie, pamiętają pustkę tego czasu, smutek. 

A Kołakowski na zachodnich uczelniach chce opowiedzieć młodzieży o niebezpieczeństwach myślenia totalitarnego, o groźbie nihilizmu, o jałowości postawy Katona. Chce im wyjaśnić, że historii nie da się zacząć od roku zerowego. Że reakcyjne tortury nie są gorsze od postępowych. Że naturę reżimu rozpoznaje się po jego dziełach, a nie słowach. Że "ta czaszka już się nigdy nie uśmiechnie". Lecz na zachodnich uczelniach trwa właśnie lewacka rewolta. 

- Oni uważali, że to rewolucja. Wciąż demonstracje, wybijanie szyb, policja. To był ruch typu faszystowskiego, żeby zastraszać. Barbarzyństwo. Chcieli, żebym im dawał zaliczenia za manifesty polityczne, odmawiałem. Powiedziałem, że nie będę brał udziału w strajku, wtedy zgodzili się, żebym prowadził zajęcia w prywatnym mieszkaniu. Byłem dla nich podejrzaną figurą. Jedni mnie tolerowali, inni mniej. Potem miałem propozycję, żeby we Frankfurcie objąć katedrę filozofii po śmierci Adorno. 

Był to ojciec duchowy rebelii. Lewacy podnieśli wrzawę: nie chcemy pseudomarksisty. Wysmażyli jakiś list. Podobno profesor odpisał: wasz protest jest bezprzedmiotowy, bo nie mam zamiaru przyjeżdżać i nie zakłócę walki klas, jaka toczy się wśród starszych i młodszych pracowników naukowych. 

Kołakowski: - Odmówiłem, bo to było gniazdo węży. 

Tymczasem w Warszawie towarzysze od nauki i kultury mówili publicznie: z profesora Kołakowskiego jesteśmy zadowoleni ostatnio, bo pisze w listach do przyjaciół, że tamta kontestacja mu nie odpowiada. 

A przyjaciołom - po Marcu, po Grudniu - zdawało się, że wszystko straciło sens. I znów - jak po Październiku - w 1971 roku przemówił do nich Kołakowski. Tym razem w paryskiej "Kulturze". 

Jerzy Jedlicki: - To były "Tezy o nadziei i beznadziejności". Ale dla nas bardziej o nadziei. 

Kołakowski przekonywał, że wewnątrz systemu komunistycznego tkwią sprzeczności, które umożliwiają jego ewolucję. Od nas zależy, jak będzie się zmieniał. Nasze postawy mają wpływ na kształt życia społecznego. Tłumaczył: "Środki presji znajdują się pod ręką, są w dyspozycji niemal każdego. Polegają tylko na wyciąganiu konsekwencji z najprostszych przykazań, które zakazują przemilczania świństw, czapkowania przed panem, wyłudzania jałmużny za pokorę i innych, podobnych zachowań. Z własnej godności czerpiemy prawo, aby stare słowa 'wolność', 'sprawiedliwość' i 'Polska' móc wypowiadać pełnym głosem". 

Potem posypały się kolejne słowa: "Naród, który uwierzył, że jest bezwzględnie pozbawiony wolności moralnej, straciłby nadzieję odzyskania jej kiedykolwiek. Więzień, który sądzi, że nie rozporządza już żadnym stopniem wolności, zostaje donosicielem lub prowokatorem, gdy go o to poproszą: niewiara we własną wolność wystarcza, aby upodlenie stało się pełne". 

I jeszcze: " 'Przetrwać', jeśli tyle znaczy, co przeczekać, jest hasłem zgubnym, bo wzywa do niczego. A i hasło 'przechować kulturę narodową' jest dwuznaczne. Kultura narodowa nie jest wszakże złotą sztabą, którą można w ziemi zakopać i po latach nietkniętą wydobyć, nie jest także zabytkiem muzealnym albo biblioteką chwilowo nieczynną. (...) Kultura narodowa nie przechowania wymaga, ale obrony czynnej i w złej wierze żyje ten, kto powiada, iż nie wie, co to znaczy". 

Jerzy Markuszewski: - Leszek był już ze dwa lata na Zachodzie, kiedy zdecydował się na druk w paryskiej "Kulturze". Pamiętam taką kolację w Warszawie, rozważania: powinien czy nie powinien. Bo to może niepoważne? Może zdrada? Czy aby to dobre dla kraju? Po co takie deklaracje polityczne? 

Były podobno obawy, że za karę partia nie pozwoli wydać Heideggera, a może Husserla. 

Leszek Kołakowski: - Na wieść o tym, że artykuł ma się ukazać, miałem telefon od przyjaciół. Nie rób tego, bo to kompromituje środowisko. "Kultura" tak długo była w Polsce przedstawiana jako ciemna jaskinia zbójców finansowana przez CIA, że z tego coś pozostało. Mur nieufności i niepewność, co to jest. "Kultura" to był rzekomo ośrodek nie tylko antysocjalistyczny, ale antypolski. Nie umiem tego wytłumaczyć. Do żony: - Tamara, może ty spróbujesz. 

Tamara: - Dla tego środowiska "Kultura" była czymś złowrogim - to jedna rzecz. Ale druga rzecz, i gorsza, była taka, że kontakty z "Kulturą" to coś niemoralnego w ramach jedności ideowo-politycznej. Coś brudnego. Im chodziło o to, że ty nie powinieneś w ich macki popadać. Że ty stajesz się obcy. 

Kołakowski: - Że wyskakuję z PRL-u? 

Tamara: - Że wyskakujesz z etosu. 

Co to za etos?
Kołakowski: - Chyba wiara, że może być dobry socjalizm. 

Andrzej Friszke: - "Kultura" trzymała się przedwojennych wartości. Nie miała nic wspólnego z komunizmem, była w konflikcie z jego obietnicą. To nie część "kościoła marksistowskiego", lecz organ buddyjski. 

Stefan Amsterdamski: - Postrewizjonistyczne czkawki. 

Jerzy Markuszewski: - Potem władza machnęła siekierą. Się skończyło. 

Ale wcześniej, w październiku 1977 roku profesor Kołakowski został jedynym zagranicznym członkiem KOR-u. - Konferencje prasowe, listy z poparciem, reprezentowanie za granicą, załatwianie pieniędzy... Taki trochę byłem od parady, ale byłem. 

To również dzięki niemu elita intelektualna Zachodu poparła opozycję w Polsce. Podobno Leszek Kołakowski, autor "Głównych nurtów marksizmu", antykomunistyczny ideolog, był dla lewicy europejskiej objawieniem. Ufano mu. On umiał rozmawiać ze wszystkimi. Potrafił zebrać 20 noblistów, żeby podpisali jakiś protest. 

Kołakowski: - W tym czasie zaczęły się kontakty z londyńską emigracją: prezydent Edward Raczyński, Ciołkoszowie. Przez wiele lat emigracja legalistyczna zwalczała kontakty z krajem. A potem to się zmieniło. Edward Raczyński to był bardzo rozumny człowiek. 

Andrzej Friszke: - Część emigracji chciała zrobić z Kołakowskiego przywódcę PPS na Zachodzie. Od Października widziano w nim przedstawiciela najbardziej krytycznego nurtu w partii. Wychodził z ortodoksji, zbliżał się do antytotalitarnej socjaldemokracji, duchowo przewodził Marcowi. W Londynie Adam Ciołkosz utrzymywał z nim kontakt. Jerzy Giedroyc też próbował zainwestować w ten kapitał. Oczekiwał, że Kołakowski stanie się działaczem, będzie pisał programy polityczne. A Kołakowski nie chciał i pisał "O nadziei i beznadziejności".




Nosorożcu, uszy w górę 

Ojciec Jan Andrzej Kłoczowski - dominikanin, wspomina wierszowaną bajeczkę Leszka Kołakowskiego o poczciwym nosorożcu, którego namówił do latania niecny wróbel. 

"Nosorożca gnębi troska 
kto pocieszy nosorożca? 
Wszyscy weźmy się za ręce 
I śpiewajmy chórem: 
Nosorożcu, nie płacz więcej! 
Nosorożcu, uszy w górę". 

Próba się nie powiodła. Niezdarny nosorożec nie ma dostępu do przestworzy. Przypomina filozofa, który chce dać odpowiedź na wszystkie egzystencjalne pytania ludzkości. "I tak - jest Bóg czy Go nie ma, czy istnieje dobro po prostu, czy tylko 'wartości'? Kołakowski wyznaje swoją bezradność". 

Jeśli Boga nie ma, to być powinien - taki jest filozoficznego wynik równania. Kołakowski zatoczył wielkie koło: od utopii porządkującej świat, zbuntowanej przeciw chrześcijańskiej ortodoksji, przez krytykę systemów i ideologii, po przekonanie, że kultura potrzebuje fundamentalnych wartości - Transcendencji. 

W myśleniu Kołakowskiego spiera się sceptyk i mistyk. Jak zachować sceptycyzm nie wyrzekając się wartości? Jak mistyk ma bronić się przed fanatyzmem? Jak być kapłanem i błaznem? Jak uniknąć nihilizmu, który wiedzie w pustkę lub totalitaryzm? To zadanie linoskoczka. 

Ojciec Kłoczowski odczytuje myśl Kołakowskiego: "Jego troską jest człowiek, a może nawet jego ocalenie. Czy ocalenie leży w sferze myśli? Na pewno nie można pominąć myślenia, ale gdy filozof dojdzie do końca drogi wiodącej do mądrości, dowiaduje się rzeczy, jakie ludzie prości i mądrzy wiedzieli od zawsze". 

W Oksfordzie Leszek Kołakowski wieczorami ogląda horrory, a rano czyta "Timesa". Rozwiązuje zadania, które nadsyła mu w listach przyjaciel matematyk. Podobno gryzienie go nudzi, je mielone. Ostatnio przeszedł na emeryturę, ale nadal ma klucz do All Souls College. To jeden z najstarszych budynków uniwersytetu. Co nowego w Oksfordzie? Nic od czterystu lat. Zachowały się nawet parkingi dla koni. 



° Leszek Kołakowski napisał m.in.: "Szkice o filozofii katolickiej" (Warszawa 1955), "Jednostka i nieskończoność. Wolność i antynomia wolności w filozofii Spinozy" (Warszawa 1958), "Świadomość religijna i więź kościelna. Studia nad chrześcijaństwem bezwyznaniowym XVII wieku" (Warszawa 1965), "Obecność mitu" (Paryż 1972), "Główne nurty marksizmu. Powstanie - rozwój - rozkład", t. 1-3 (Paryż 1976-1979), "Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań" (Londyn 1983), "Jeśli Boga nie ma..." (Kraków 1988). 












75. urodziny 

Leszka 
Kołakowskiego

 


 




W jaki sposób Leszek Kołakowski, filozof pozytywista, materialista i marksista stał się Kołakowskim-mędrcem?” – zastanawia się Czesław Miłosz. A Charles Taylor nazywa Kołakowskiego „samotnym podróżnikiem, przenikliwym krytykiem wszystkich intelektualnych szkół, prawdziwym, acz sceptycznym myślicielem” i „współczującym obserwatorem wiary chrześcijańskiej”. Na 75-lecie autora „Obecności mitu” przygotowaliśmy „Apokryf”, w którym prócz Miłosza i Taylora wypowiadają się Barbara Skarga, Bronisław Baczko, ks. Adam Boniecki, Zbigniew Janowski, o. Jan Andrzej Kłoczowski, Michał Komar, Michał Paweł Markowski i abp Józef Życiński, a Tomasz Potkaj szkicuje portret filozofa na tle epoki w oparciu o wypowiedzi jego przyjaciół. Publikujemy też nieznany dotąd w Polsce esej Kołakowskiego i obszerną z nim rozmowę. Wdzięczni za Jego przyjaźń, składamy ten „Apokryf” Jubilatowi w darze wraz z najlepszymi naszymi życzeniami.


TYGODNIK POWSZECHNY






 

Czy może Europa zaistnieć?
Leszek Kołakowski

Chociaż nie wiemy, czy zjednoczenie Europy się uda, chociaż nie możemy mieć pewności, że rzezie i wojny, któreśmy w ostatnich latach widzieli i widzimy w byłej Jugosławii, nie mogą się nigdy powtórzyć w innych zakątkach Europy; chociaż nie możemy absolutnie wykluczyć pojawienia się nowych (albo i starych) imperializmów z zaborczymi pretensjami, chociaż świadomość europejska czy patriotyzm europejski wegetują słabo i często są bezradne w obliczu interesów lokalnych, to jednak zjednoczona Europa, choć jeszcze nie super-państwo, jest w interesie swoich segmentów i nie naraża ich odrębności etnicznej, o ile im samym ta odrębność nie jest obojętna.   WIĘCEJ

19 września 1946 roku na Uniwersytecie w Zurychu Winston Churchill wygłosił mowę zatytułowaną „Niechaj powstanie Europa!” („Let Europe arise!”). Wzywał w niej do pojednania między narodami, politycznego zbliżenia Francji i Niemiec, wreszcie – przyszłego zjednoczenia naszego kontynentu.
Po dziesięcioleciach, gdy wizja ta staje się na naszych oczach rzeczywistością, mowę Churchilla komentarzem opatrzył Leszek Kołakowski, analizując szanse i zagrożenia, jakie stoją przed Europą u progu nowego stulecia. Dwa lata temu esej ten został wydany w postaci broszury nakładem szwajcarskiej „Neue Zürcher Zeitung”, nie był natomiast dotąd publikowany w Polsce. Za łaskawą zgodę na jego druk dziękujemy Autorowi.


Leszek Kołakowski

Filozof, eseista, tłumacz, autor powiastek satyrycznych, dramatów i wierszy.
Urodzony 23 października 1927 w Radomiu, ukończył filozofię na Uniwersytecie Łódzkim, w latach 1950-1968 był wykładowcą Uniwersytetu Warszawskiego. Początkowo marksistowski dogmatyk, nieubłagany krytyk Kościoła, z czasem stał się czołowym przedstawicielem rewizjonizmu, coraz bardziej otwarcie kwestionując polityczne i społeczne realia PRL-u. Po Marcu 1968 roku zwolniony z pracy i objęty zapisem cenzuralnym. Dwa lata wcześniej – za otwartą krytykę systemu socjalistycznego – wyrzucono go z PZPR.
Od 1968 przebywał na emigracji, wykładał m.in. na amerykańskich uniwersytetach Yale, University of California w Berkeley oraz w Institute for Social Research w Chicago. Od 1970 profesor Uniwersytetu w Oksfordzie, gdzie do dziś mieszka.
Po opublikowaniu fundamentalnej analizy „Główne nurty marksizmu” (1978), jego zainteresowania w coraz większym stopniu ogniskowały się na religii – jako społecznym i duchowym fenomenie, będącym wyrazem ludzkiej potrzeby odnajdywania w świecie sensu, przeciwstawiania się własnej śmiertelności.
Związany z opozycją demokratyczną, był m.in. członkiem KOR-u.
W 1988 po raz pierwszy od 20 lat przyjechał do Polski, udzielił wtedy obszernego wywiadu Jerzemu Turowiczowi („TP” 1989, nr 7). W 1997 otrzymał Order Orła Białego.

Opublikował m.in.:
„Szkice z filozofii katolickiej”, 1955
„Światopogląd i życie codzienne”, 1957
„Jednostka i nieskończoność. Wolność i antynomie wolności w filozofii Spinozy”, 1958
„Trzynaście bajek z królestwa Lailonii dla dużych i małych”, 1963
„Klucz niebieski”, 1964
„Rozmowy z Diabłem”, 1965
„Świadomość religijna i więź kościelna”, 1965
„Filozofia pozytywistyczna”, 1966
„Kultura i fetysze”, 1968
„Obecność mitu”, 1972
„Husserl i poszukiwanie pewności”, wyd. ang. 1975, pol. 1987
„Główne nurty marksizmu”, t. 1-3, 1976-78
„Czy Diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań”, 1982
„Jeśli Boga nie ma...”, wyd. ang. 1982, pol. 1988
„Bergson”, wyd. ang. 1984, pol. 1997
„Horror metafizyczny”, wyd. ang. 1988, pol. 1990
„Pochwala niekonsekwencji. Pisma rozproszone z lat 1955-1968”, 7. 1-3, 1989, 2002
„Bóg nam nic nie jest dłużny...” 1994
„Mini-wykłady o maxi-sprawach”, cz. I - III, 1996, 1998, 2000
„Moje słuszne poglądy na wszystko”, 1999

 





Każdy z nas ma cały świat na głowie
Z Leszkiem Kołakowskim 

rozmawiają Andrzej Franaszek i Jarosław Makowski

Czy to jednak nie dziwne, że z jednej strony dominuje świadomość techniczna, z drugiej zaś tak silna jest potrzeba obecności rzeczy nadzwyczajnych, choćby objawień maryjnych...
– ...jak również fakt, że jest to zjawisko masowe. Można nań patrzeć jako na naiwne zabobony, które jednak dają świadectwo czemuś bardzo głęboko zakorzenionemu w naszej kulturze i w naszym duchu. To normalne, że potrzebujemy dostępu do innego świata. Ale nawet Kościół niełatwo daje się dziś przekonać do cudownych objawień, niechętnie za prawdziwe je uznaje. A kiedy Kościół jest wstrzemięźliwy, ludzie sami znajdują sobie objawienia. Dopóki nie wdziera się w nie rozwścieczony fanatyzm, nie widzę w potrzebie cudów niczego złego.
– Czy doświadczył Pan kiedyś cudu?
– Nie, w każdym razie nie takich, o których byłbym przekonany, że to są cuda.
– Dlaczego zatem jednym otwierają się bramy niebios, a innym nie?
– Nie wiem, komu się otwierają, a kto sobie tylko wyobraża, że mu się otwierają.   WIĘCEJ






Bóg doskonale wie, w co wierzę
Bronisław Baczko

W naszym świecie, o którym wie, że staje się coraz bardziej świecki, Kołakowski uporczywie tropi obecność sacrum, czy też, by to rzec inaczej – obecność Boga ukrytego. Postawy wobec sacrum znajdują się w centrum jego uważnej i troskliwej refleksji, której przedmiotem są dzieje człowieczych zmagań z Bogiem, owe złożone i powikłane relacje, w które ludzie wchodzą z Bogiem w toku ich własnej burzliwej historii. Przypominam sobie, że pewien niecierpliwy dziennikarz nalegał na Leszka, aby zadeklarował, czy wierzy w Boga, on zaś odparł: – W co wierzę, Pan Bóg wie doskonale. Był to oczywiście żart, ale też i coś więcej.   WIĘCEJ

Bronisław Baczko – filozof, emerytowany profesor uniwersytetu w Genewie, statnio w polskim przekładzie ukazała się jego książka „Hiob, mój przyjaciel” (2001). Tekst powyższy jest fragmentem przemówienia, które prof. Baczko wygłosił jako wprowadzenie do wykładu Leszka Kołakowskiego podczas XXXVIII Rencontres Internationales de Geneve (2001).






Straszny i zjadliwy
Ks. Adam Boniecki

Dziś czytam Kołakowskiego z wdzięcznością. Myślę sobie, jakby to było cudownie, gdyby księża do poduszki czytali zbiór esejów „Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań”, bo wtedy nasze kazania bardziej trafiałyby w istotę rzeczy.
Opowiadał mi nieodżałowany Józef Czapski, że i dla niego lektura „Obecności mitu” była wydarzeniem ważnym. Gdy w Maisons-Laffitte zjawił się Autor, Józio dopadł go gdzieś i przejęty zapytał: „Panie profesorze, przeczytałem tę książkę i teraz mam tylko jeszcze jedno pytanie, czy Pan Bóg jest, czy Pana Boga nie ma?” Kołakowski – opowiadał Czapski – popatrzył na niego uważnie, położył palec na ustach: „Jest, ale tsss, nie trzeba o tym mówić”.  
WIĘCEJ






Kapłan i błazen w jednym
Jan Andrzej Kłoczowski OP

Ale nadal pozostaje do wyjaśnienia fundamentalne zagadnienie – dlaczego ludzie poszukują pewności, dlaczego tak głęboko zakorzenione jest w nich pragnienie prawdy? Od wieków, od początku świadomej refleksji filozoficznej ludzie poszukiwali epistemologicznego absolutu (i ontologicznego przede wszystkim!), choć takie poszukiwania nie miały praktycznego znaczenia i były technologicznie bezpłodne.
Z moich zmagań z myślą Kołakowskiego wynika, że kluczem do jego poglądów jest mała książeczka „Obecność mitu”, wydana pierwotnie w paryskiej „Kulturze”, choć napisana przed wygnaniem filozofa w roku 1968. Przeczytać tam możemy, że racjonalne życie człowieka, uparte dążenie do określenia siebie w rzeczywistości wykraczającej poza biologiczny determinizm, „jest rezultatem uczestniczenia człowieka w innym porządku bytowym aniżeli ten, gdzie jego ciało, jego animalne potrzeby uczestniczą”.  
WIĘCEJ

Jan Andrzej Kłoczowski OP – filozof i teolog, ostatnio opublikował „Drogi człowieka mistycznego” (2001).






Bez ostatecznej syntezy
Michał Paweł Markowski

„Rzeczywiste jest to, czego ludzie najbardziej pragną”. Takim zdaniem kończy się książka Leszka Kołakowskiego o religii: zgodą na doczesność ludzkich wyborów. (...) Czy jednocześnie jest to zgoda na zamknięcie egzystencji człowieka w sferze czysto ludzkiej, pozbawionej jakiegokolwiek otwarcia na to, co ją przekracza? Czy w świecie skończonym nie ma miejsca na nieskończoność? Czy wolno pytać o transcendencję tam, gdzie rządzi przygodność? I wreszcie: czy uzależnione od człowieka wartości skazane są na los ułomny, poddany wyłącznie doraźnym, a nie absolutnym uzasadnieniom?   WIĘCEJ

Michał Paweł Markowski – filozof, teoretyk literatury, tłumacz, wykłada literaturę polską na Harvardzie. Ostatnio opublikował m.in. „Anatomię ciekawości” (1999) i „Pragnienie obecności” (2000).






Otwarcie nowego wymiaru
Czesław Miłosz

Leszek Kołakowski jest przedziwnym okazem. Wbrew historycznej niewiedzy młodych pokoleń, reprezentuje głębokie zakorzenienie w tradycji polskiej i europejskiej. Nie wiadomo, czy umieścić go w rejestrach pisarzy, czy filozofów. Bo posługuje się z równą zręcznością prozą filozoficznych traktatów, prozą fikcji literackiej, a kiedy trzeba sprawnym wierszem i formami dramatycznymi. Na przykład sztuka „Hotel Eden”, w której Adam i Ewa mieszkają w hotelu zarządzanym przez dobrotliwego starszego pana, ale ten ma złośliwego zastępcę, który wszędzie umieszcza napisy „za wszystko się płaci” i jest przyczyną upadku Ewy. Kołakowski w znacznej części twórczości jest przede wszystkim kpiarzem. W swoim słynnym eseju „Kapłan i błazen” opowiadał się za postawą błazna. Jego stosunek do bardzo poważnych służebników analitycznego rozumu jest podstępnie kpiarski, bo wykazuje, że ich wywody są doskonale logiczne, tylko że kiedy cofnąć się do ich podstawowych przesłanek, te przesłanki okazują się równie dowolne, jak przesłanki fideistów.   WIĘCEJ

Czesław Miłosz – poeta, laureat Nagrody Nobla, ostatnio opublikował tom „Druga przestrzeń” (2002).






Sceptycyzm metafizyką podszyty
Barbara Skarga

Muszę przyznać, że kiedy korzystałam z prac Leszka Kołakowskiego na seminarium, bywałam w kłopocie. Młodzi słuchacze domagali się jednoznacznych rozstrzygnięć i aby zrozumieć całą maestrię tych analiz trzeba im było czasu. Często z niepokojem pytali: co Kołakowski myśli, czy jest tu za, czy przeciw? A przede wszystkim: czy jest on metafizykiem, czy nie? To ostatnie pytanie jest celne i zapewne zadawane sobie przez niejednego czytelnika, który brał do ręki „Obecność mitu”, „Horror metaphysicus” lub inne książki. Co bowiem można powiedzieć o autorze, który wracając nieustannie do rozmaitych metafizycznych zagadnień, poświęcając im niezmiernie wiele uwagi, na początku jednej ze swych książek głosi: „Pytania i przeświadczenia metafizyczne są jałowe technologicznie, nie stanowią tedy części analitycznego wysiłku ani składnika nauki. Jako organ kultury są przedłużeniem jej mitycznego pnia”?   WIĘCEJ

Barbara Skarga – filozof. Ostatnio opublikowała m.in. „O filozofię bać się nie musimy” (1999). Nakładem PWN ukaże się jej nowa książka „Ślad i obecność”.






Uciekinier z krainy iluzji
Charles Taylor 

Leszek Kołakowski przyjął rzadkie wśród filozofów stanowisko: bliskiego i współczującego obserwatora wiary chrześcijańskiej – bez ostatecznego jednak opowiadania się po jej stronie. Oczywiście to, że wielu ludzi w XX wieku tak wspaniale opierało się marksistowskiemu komunizmowi, zrozumieć można tylko wówczas, kiedy na ten opór patrzy się przez religijny pryzmat. Opór ów był dyktowany dążeniem do czegoś czystszego, pełniejszego, wyższego – wychodzącego poza tanie kompromisy i niesprawiedliwości codziennego życia. Szeroka wizja intelektualna Leszka ogarniała wszystkie te aspekty rzeczywistości.   WIĘCEJ

Charles Taylor – filozof, wykładowca McGill University w Montrealu. W Polsce ukazały się m.in. jego prace „Oblicza religii dzisiaj” (2002) i „Etyka autentyczności” (2002).






Odwaga myślenia
Abp Józef Życiński

Wyrazem jego kultury filozoficznej jest również subtelność w operowaniu kwantyfikatorem. W ostatnich latach namnożyło się pod polskim niebem amatorskich historiozofów, demonstrujących umiłowanie kwantyfikatora ogólnego. W ich rozrachunkach z PRL-em można przeczytać: „Wszyscy byliśmy ubłoceni. Każdy był Humerem. Nie stwierdzono nadzwyczajnych przypadków heroiczności cnót”. W przeciwstawieniu do tych niesprawiedliwych uogólnień, Kołakowski charakteryzował w 1995 r. złożoną rzeczywistość minionych lat, pisząc: „Była wielka masa zeszmacenia, przerywana niewielkimi, drogo opłaconymi wyskokami protestu i były rzeczywiście strumienie prawdy, co trwały na przekór strumieniom kłamstwa” („TP” 1995, nr 7). Zaledwie jedno zdanie, a wyraża się w nim różnica między logiczną kulturą filozofa a żenującą apologetyką nowych ideologów.   WIĘCEJ

Abp Józef Życiński – metropolita lubelski, filozof. Ostatnio opublikował m.in.: „Bóg postmodernistów” (2000).






„Przestań kręcić i przyznaj, że mnie kochasz”
Zbigniew Janowski

Jeśli Kołakowski nie miał zbyt wielu studentów zainteresowanych czystą filozofią, to właśnie przez to, że sam był bardziej zainteresowany religijną czy moralną intuicją, niż filozoficzną maszynerią. Łatwiej dawał się wciągać w dyskusje o Simone Weil, czy o „zewnętrznym” i „wewnętrznym” człowieku Lutra, niż o Kartezjuszu, Heglu czy Spinozie, choć nigdy nie odmówił zorganizowania półprywatnego seminarium dla kilku studentów, jeśli o takie poprosili. Podczas gdy David Grene dzielił ludzi na tych, którzy znają grekę i tych, którzy greki nie znają (ci ostatni, jak mi wyjaśnił, nie mają żadnego znaczenia w przetrwaniu cywilizacji), Kołakowski dzielił ludzi na dobrych i złych, chamów i nie-chamów, prymitywów i tych, którzy prymitywami nie są, oraz na nieuków i... „uków”. Przykładem arcynieuka był Adam Schaff.   WIĘCEJ

Zbigniew Janowski – filozof, były student Leszka Kołakowskiego, dziś wykładowca na University of Colorado w Denver, autor „Cartesian Theodicy” (Dordrecht, Kluwer 2000; wydanie polskie „Teodyceja kartezjańska”, Arcana 1998) oraz „Index Augustino-Cartésien” (Vrin, Paryż 2000, wydanie angielskie w druku). Jest również redaktorem trzech tomów pism Kołakowskiego, które wkrótce ukażą się w języku angielskim: „The Two Eyes of Spinoza and Other Essays on Philosophers”, „My Correct Views on Everything” i „Ethics Without a Moral Code and Other Essays on Ethics” (St. Augustine’s Press).






„Rozmawiał ze mną na najważniejsze tematy”
Tomasz Potkaj

Nie lubi postmodernizmu i poważnych dyskusji o filozofii. Kocha malarstwo hiszpańskie, lubi czerwonego burgunda i kameralną rozmowę w gronie przyjaciół. Nigdy nie pisał dziennika, unika odpowiedzi na pytania dotyczące własnej biografii. Ale w tym pokoleniu w ogóle niechętnie mówi się o swojej biografii. (...) Marian Przełęcki, emerytowany profesor Uniwersytetu Warszawskiego, do dziś pamięta temat wykładu, choć wysłuchał go równo 57 lat temu. Na nowo otwartym Uniwersytecie Łódzkim, w sali w budynku przy ulicy Składowej, Maria Ossowska mówiła o normach i ocenach moralnych. Pamięta też niektórych kolegów, studentów pierwszego roku filozofii, którzy zasiedli w ławkach w pierwszych dniach października 1945 roku: Klemens Szaniawski, Ija de Lazari (później Pawłowska) i on: Leszek Kołakowski.   WIĘCEJ






Sen Hrabiego
Michał Komar

List, którego fragmenty publikujemy, napisany został przez hrabiego Josepha de Maistre wiosną 1813 roku, w czasie podróży przyszłego autora „Les soirées de Saint-Pétersbourg ou entretiens sur le gouvernement temporel de la Providence” do Kalisza (gdzie znajdowała się kwatera cesarza Aleksandra I). List adresowany był do Natalii Wiaziemcow, narzeczonej Rudolfa de Maistre, syna filozofa, oficera armii rosyjskiej. W 1918 roku archiwum rodziny Wiazemcowów zostało przewiezione zrazu do Ankary, potem do Lyonu i przekazane ks. Jean-Loup Leclercowi, znanemu w latach 1903–1912 aktywiście Action Française, później zaś bliskiemu współpracownikowi George’a Valois, twórcy Faisceau. Latem 1989 roku wnuk cioteczny duchownego i jego spadkobierca przegrał (w domino, warcaby, na koniec zaś w salonowca) znaczną część tego bezcennego zbioru do profesora Stefana Mellera, ten zaś – wiedząc o podjętych przez „Tygodnik Powszechny” przygotowaniach publikacji dotyczącej prof. Leszka Kołakowskiego – zechciał w październiku 2002 roku umożliwić nam dokonanie przekładu listu i przekazanie go redaktorom „TP”.   WIĘCEJ

Michał Komar – prozaik, historyk literatury, scenarzysta. Ostatnio opublikował książkę „Trzy” (2000).


Sen Hrabiego

MICHAŁ KOMAR


List, którego fragmenty publikujemy poniżej, napisany został przez hrabiego Josepha de Maistre wiosną 1813 roku, w czasie podróży przyszłego autora „Les soirées de Saint-Pétersbourg ou entretiens sur le gouvernement temporel de la Providence” do Kalisza (gdzie znajdowała się kwatera cesarza Aleksandra I). List adresowany był do Natalii Wiaziemcow, narzeczonej Rudolfa de Maistre, syna filozofa, oficera armii rosyjskiej. W 1918 roku archiwum rodziny Wiazemcowów zostało przewiezione zrazu do Ankary, potem do Lyonu i przekazane ks. Jean-Loup Leclercowi, znanemu w latach 1903–1912 aktywiście Action Française, później zaś bliskiemu współpracownikowi George’a Valois, twórcy Faisceau. Latem 1989 roku wnuk cioteczny duchownego i jego spadkobierca przegrał (w domino, warcaby, na koniec zaś w salonowca) znaczną część tego bezcennego zbioru do profesora Stefana Mellera, ten zaś – wiedząc o podjętych przez „Tygodnik Powszechny” przygotowaniach publikacji dotyczącej prof. Leszka Kołakowskiego – zechciał w październiku 2002 roku umożliwić nam dokonanie przekładu listu i przekazanie go redaktorom „TP”.



Wkrótce mogłem się przekonać, że w Polsce pluskiew jest tyle samo co w Petersburgu oraz, że wielkim rozgłosem cieszy się filozofia niemiecka.
W podróży towarzyszył mi major gwardii Witalij Lewaszenko, zwany w towarzystwie Pietuchem1, którego na Wielkanoc 1811 roku poznałem był na raucie u hrabiego Woroncowa; przedstawiał się wówczas jako pułkownik wojsk polskich Parys Ostoya-Potocki, zasłużony w likwidacji rokoszu jakobińskiego w Warszawie w 1794 roku, czego mu szczerze gratulowałem, on zaś stał skromny, milczący i dzwonił orderami. Teraz rozmowny ponad miarę częstował mnie wódką, która wedle jego mniemań chroni przed mrozem, oraz namawiał do zatrzymania się w Warszawie w Hotel d’Allemagne2, gdzie jakiś czas temu mieszkał słynny filozof niemiecki Johann Fichte3. Ponieważ nigdy o takim filozofie nie słyszałem, a przez grzeczność nie chciałem kwestionować opromieniającej go sławy, poprosiłem majora-pułkownika o parę słów przybliżających dzieło myśliciela.
Ten jednak oświadczył, że osobiście nie zna języka niemieckiego, wiele jednak dobrego słyszał o nim od swego stryja, którego kolega tym językiem włada znakomicie, mnie zaś radzi, bym przed położeniem się spać natarł kark, szyję i inne części ciała perfumą piżmową, a to z uwagi na pluskwy liczne we wszystkich hotelach warszawskich, z tym jednak, że w Hotelu d’Allemagne mniej kąśliwe. Dziękując mu za radę pogrążyłem się w namyśle: czy w istocie winienem dać odpór żuchwom tych stworzeń, czy też na odwrót, wystawić swe ciało na udręki; czyż zło, którego doświadczamy, nie jest oczyszczającą karą? I czy jest jakieś miejsce w Warszawie, gdzie można nabyć perfumy? A czy pomogą? W dziełach człowieka wszystko jest tak mizerne, jak ich twórca: zamiary ograniczone, sposoby nieporadne, środki niegiętkie, działania ociężałe, rezultaty zaś jednostajne.
Tak, pani, miło jest pośród powszechnego przewrotu, rewolucyj, wojen i republik, przeczuwać, jak ja, plany Opatrzności. Dowodem tego długa przeprawa przez rzekę Vistula, na której mimo braku kry i ciepłych tchnień wiosny nie ustawiono jeszcze mostu. Przy łodziach zabrało się lud grubo odziany, który mimo rozkazów wydawanych przez strażników za nic nie chciał ustąpić nam miejsca, a nawet jął wydawać z siebie złowrogie okrzyki wskazujące na brak subordynacji i szacunku. Wystarczyło parę zaledwie lat władzy uzurpatora Buonaparta, by ci ludzie niegdyś prości a szlachetni, wdzięczni a posłuszni, uznali się za wolnych w prawie wypowiadania posłuszeństwa zwierzchności. Ileż zepsucia! Jeśli zgodzisz się, Pani, z poglądem że jest w mocy Opatrzności wszystko, czego zapragnie, to zapewniam Cię, że nadejdzie dzień, w którym szlachetny metal narodu zostanie oddzielony od brudnego żużlu rewolty: Opatrzność nie zna łaski wynikającej z niemocy karania. Wezwany przez majora pluton żandarmerii użył batów. Jest niemożliwe, by człowiek był tym, czym jest i nie był rządzony, gdyż istota społeczna i zła musi znajdować się w jarzmie. Masy ludowe szanują rząd tylko dlatego, że nie jest ich dziełem. Ulegają zwierzchności, bo czują, że to coś świętego, czego nie mogą ani stworzyć, ani zniszczyć.
W hotelu stanęliśmy pod wieczór. Lokaj wysłany po perfumę wrócił po północy; chwiejąc się i bełkocząc tłumaczył, że po wyjściu od aptekarza został porwany przez trzech złoczyńców, ponoć inwalidów wojennych spod Austerlitz, którzy przymusili go do wznoszenia toastów z nieznanego powodu i śpiewania pieśni „Sto lat”, też z nieznanego powodu; gdy zaś zbrakło wódki, zabrali się do picia perfumy narzekając na jej zapach i nadal śpiewali. Tak, Pani, gdziekolwiek przeszedł ów korsykański potwór, tam napotkasz ślady zgubnego raka, syna pychy, ojca nierządu, co wżera się w porządek. Obliczyłem sobie jakiś czas temu, że za zbrodnie rewolucji w samej Francji winno zapłacić głową nie mniej niż cztery miliony Francuzów. Sądzę, że ów rachunek trzeba zastosować proporcjonalnie do wszystkich krajów skażonych jakobińską chorobą. Ta myśl jęła drążyć mój umysł mimo zmęczenia i potęgującej się z chwili na chwilę potrzeby snu.
Niestety w sąsiednim pokoju dwaj szlachcice polscy i jeden z Litwy zaprosiwszy kilka niewiast z ludu pobudzali je do wydawania głośnych chichotów i pisków. Lokaja wysłać nie mogłem, bo zapadł w stan odrętwienia i tylko od czasu do czasu wykrzykiwał strasznym głosem: „Sto lat”. Udałem się więc do nich osobiście i uprzejmym słowem prosiłem o uszanowanie mej dyplomatycznej godności. Wtedy jeden z nich, wionący zapachem trunku, zaprosił mnie do stołu i zapytał, czy mam jakieś wyobrażenie o dziele sławnego filozofa Johanna Fichtego (który niegdyś zaszczycił Hotel d’Allemagne), gdyż właśnie o nim toczy się dysputa, młode zaś damy, w szczególności Kaśka Duzycyc, podnoszą problem następujący: jest li człowiek neumenem, istotą wolną i moralną, czy nie jest?
Słysząc te słowa kobiety znów zaczęły piszczeć i chichotać, zaś szlachcic z Litwy natarczywie proponował mi wstąpienie do kółka miłośników filozofii. Wydaje się, że kółka filozoficzne są dosyć popularne w tym kraju, tak pomiędzy szlachtą, jak i wśród ludu. Gdy odmówiłem, wyraził chęć stoczenia pojedynku na szable lub chociażby siłowania się na rękę, jak to zazwyczaj – twierdził – czynią ludzie honoru. W pokoju było ciemno od węgli w piecu i tytuniowego dymu. Na stole stały liczne flaszki. Połowa była pusta, połowa zaś napoczęta. Kobiety nadal chichotały. Oto dlaczego największą plagą świata było zawsze to, co nazywamy filozofią, zważywszy, że filozofia jest niczym innym jak samodzielnie działającym rozumem ludzkim, i że rozum ludzki, ograniczony do sił jednostkowych, staje się tępym bydlęciem, którego cała potęga streszcza się w niszczeniu.
Powróciwszy do swego pokoju ległem w pościeli. Wrzaski zza ściany nieco ucichły. Gdy tylko zapadła cisza, poczułem dotkliwe pieczenie karku oraz łydek. Nie wiem, Pani, ile pluskiew przyszło mi zabić, jestem jednak pewien nade wszystko, że właśnie wtedy przez mój umysł na wpół przytomny ze zmęczenia przebiegła myśl: zło istniejąc na ziemi, działa stale, a zatem koniecznie musi być stale hamowane przez karę; jest przeznaczeniem zwierzchności karanie zła i z tego powodu władza jest nieomylną w każdej dziedzinie, w której zło się ukazuje, a ukazuje się w każdej. Z ta myślą niepostrzeżenie zasnąłem. 

Przyśnił mi się młody człowiek w średnim wieku, szczupły, o twarzy pociągłej, szlachetnym spojrzeniu i wielce grzeczny, który po wymianie uprzejmości oświadczył, że od dawna pragnął porozmawiać o mych – jak się wyraził – dziełach filozoficznych. Nie będąc pewnym, czy aby nie drwi, gdyż o filozofach nigdy nie miałem, jak wiesz, dobrej opinii, zadałem mu dwa pytania. Pierwsze: czy był ostatnio przyjęty przez Najjaśniejszego Pana, Monarchę Francji?, drugie: w jakim miejscu prowadzimy rozmowę?
Na to młodzieniec z wielką pewnością siebie stwierdził, że we Francji panuje republika, a jeśli idzie o miejsce spotkania, to wizytuję jego sen w Warszawie, w szóstej dekadzie XX wieku. Co do republiki, to sądzę, że chciał mnie rozzłościć, gdyż jest rzeczą oczywista, że w XX wieku w Europie będzie panowała zasada monarchii, gdyż taki jest rozpoznany przeze mnie plan Opatrzności. A co do drugiej odpowiedzi... Nie przeczę, że mnie rozbawiła, gdyż – jeśli uwzględni się porządek historyczny – ponad wszelką wątpliwość ja śniłem pierwszy, a skoro tak, to tylko ja mogłem wyśnić jego, a on mnie – w żadnym rozumnym przypadku.
Młodzieniec wyglądał na stropionego, wkrótce jednak nabrał ponownie pewności i rzekł, że sprawa ma się zupełnie inaczej. Nie ulega wątpliwości, że w porządku historycznym XIX wiek poprzedza XX wiek i tylko głupiec mógłby twierdzić inaczej, nie należy jednak wykluczać innych interpretacji. Ta zbudowana na osi czasu dowodzić by mogła – że z nas dwóch tylko on mógł mnie przyśnić, gdyż zna moją biografię i dzieło, podczas gdy ja przyśnić jego zupełnie nie mógłbym, gdyż umarłem dobre sto lat z hakiem przed jego narodzinami. Ta znów interpretacja oparta na wierze we wszechmoc Stwórcy, w tym zaś w jego nieskończone poczucie humoru, czyni możebnym i taką sytuację, w której on śni mnie śniącego jego albo – na odwrót – ja śnię jego śniącego mnie, z czego może wyniknąć śmiech otwierający nasze grzeszne dusze na pokusę dobra.
Ciągnął młodzieniec, że napisał właśnie mały traktacik pt. „Klucz niebieski albo opowieści budujące z historii świętej...”, w którym na przykładach zaczerpniętych z Pisma św. ukazane zostały śmieszne, przez to zaś pouczające przypadki ingerencji Opatrzności w nędzę ludzkiego bytowania.
Odrzekłem na to, że w moim rozumieniu plan Opatrzności jest dziełem nieskończenie groźnym i posępnym; wszelka zwierzchność, poczynając od Zwierzchności Najwyższej wyraża się w groźbie kary: miecz sprawiedliwości nie posiada pochwy – zawsze musi albo grozić, albo uderzać, tedy wszelkie rozważania o poczuciu humoru Najwyższego są dowodem podstępnej dywersji heretyckiej.
Zapytał mnie wówczas ów młodzieniec, czy wedle moich mniemań Panu naszemu obca jest skłonność do uśmiechu, który rozpogadza zarówno Jego oblicze, jak i oblicze doczesnego świata? – W rzeczy samej – odrzekłem. Na to on: – Znam, jako się rzekło, twoje dzieła, a w pamięć zapadł mi fragment, w którym udowodniasz, że najdoskonalszym, wyniesionym ponad wszystkich śmiertelnych reprezentantem woli Bożej, dziełem jakiegoś fiat potęgi stwórczej jest kat, oprawca. Czy pamiętasz, hrabio, jak opisałeś jego straszną radość, która nie zna łaski uśmiechu?
Pozwól, że Ci przypomnę... na placu egzekucji zapada przerażające milczenie i słychać tylko trzask kości, pękających pod drągiem i wycie ofiary. Kat odwiązuje ją, przenosi na koło: zdruzgotane członki oplatają szprychy, głowa zwisa, włosy jeżą się, a usta szeroko otwarte wydają co jakiś czas kilka krwawych słów wzywających śmierci. Katu serce bije z radości. Winszuje sobie, szepcząc w duszy: nikt nie łamie kołem tak dobrze jak ja. Cała wielkość, cała potęga, cała dyscyplina spoczywa na kacie: on jest postrachem i więzią społeczności ludzkiej. Zabierzcie światu ów niepojęty element, a w jednej chwili ład ustąpi miejsca chaosowi, trony upadną i społeczeństwo zniknie.
– Piękne zaiste to słowa – szepnąłem. – I powiadasz, że ja jestem ich autorem? – Owszem, choć nie całkowicie. Napiszesz je jutro rano, po przebudzeniu – rzekł młodzieniec. – Ale na twoim miejscu, Hrabio, nie byłbym z nich dumny. Rozprawiasz przecież o niezdolności Stwórcy do uśmiechu, tym samym zaś kwestionujesz Jego wszechmoc...
– Na odwrót – wykrzyknąłem. – Zdolność do samoograniczenia jest dowodem wszechmocy! 
– Zdolność do samoograniczenia się jest dowodem pojmowania dystansu. A to z poczucia dystansu, z ironii właśnie, którą tak pogardzasz, rodzi się uśmiech – raz jeszcze parsknął śmiechem młodzieniec. – A jeśli, Hrabio, tego nie pojmujesz, to proszę cię, byś opuścił mój sen.
Urażony chciałem wezwać go do tego samego, ale wtem jakaś siła wyższa uniosła mnie i rzuciła w niepojętą jasność, w której słychać było donośny śmiech. Poczułem zapach lilii i róż.


Obudziłem się z gorączką. Wezwany lekarz postawił mi pijawki. Po śniadaniu zażądałem papieru i atramentu, by napisać krótką rozprawkę, wedle której istnieje w kręgu doczesnym boskie i widome prawo karania; i prawo to musi być wykonywane jako jedyny zwornik wszelkiej ludzkiej społeczności. Rzecz jasna sporo tam słów przychylnych poświęciłem instytucji i postaci oprawcy. Przyznam jednak, Pani, że co jakiś czas nachodzi mnie podejrzenie, że śniąc ów sen, w którym byłem śniony, potem zaś tworząc apologię kata, padłem ofiarą żartu, a jego sprawca, jego sprawca, jego uśmiechnięty sprawca... Boże! Cóżem Ci zawinił (...) Uciekajmy, Pani! Lecz dokąd uciekać? (...)


1 Pietuch – Parys Władysławowicz Ostoya w rzeczywistości był od 1810 r. generałem-majorem; w 1813 r. służył w tajnej kancelarii J.C. M. Aleksandra I; odegrał znaczną rolę w przygotowaniu ukazu z 2 grudnia 1815 r. o kasacji w Rosji zakonu jezuitów; po przejściu na emeryturę zajął się upowszechnianiem kultury muzycznej wśród ludu; autor pierwszego w Rosji podręcznika gry na fagocie oraz wspomnień wojennych „Dalokoje i niedawnoje. Wospominanja oficera razwiedki”, St. Petersburg 1821.
2 Hotel d’ Allemagne, zwany też Niemieckim, mieścił się na ul. Długiej 27.
3 Johann Fichte mieszał w Hotelu d’ Allemagne w 1791 r.



Michał Komar – prozaik, historyk literatury, scenarzysta. Ostatnio opublikował książkę „Trzy” (2000).


Kultura

Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm

Rozmowa Jerzego Turowicza z Leszkiem Kołakowskim (grudzień 1988)

W grudniu 1988 roku, po 20. latach nieobecności, przyjechał do Polski Leszek Kołakowski. "Tygodnik Powszechny" był jedynym pismem, któremu udzielił wówczas wywiadu (poniżej przypominamy jego fragmenty). Od tego czasu mieliśmy zaszczyt wielokrotnie publikować teksty Profesora na naszych łamach. Ostatnio w numerze 41. z 12 października 2003 r. ukazał się wykład pt. "O rozumie i innych rzeczach".

2003-11-16



Jerzy Turowicz, Leszek Kołakowski i Stefan Kisielewski


JERZY TUROWICZ: - Kiedyś, dawno temu, byłeś - jak się zdaje - wierzącym marksistą. Twoje studia nad marksizmem zaprowadziły Cię dosyć daleko od tych dawnych pozycji. Na czym - w gruncie rzeczy - polegała ewolucja Twojego stosunku do marksizmu?

LESZEK KOŁAKOWSKI: - Jak Ci wiadomo, akces do marksizmu zawsze był akcesem podwójnym, to znaczy czysto intelektualne oraz polityczne względy były właściwie nierozróżnialne i tylko sztucznie można by było jedno od drugiego oddzielać. To prawda, marksizm mnie pociągał, tak jak wielu ludzi, tym, że wydawał się oferować racjonalną, nie - sentymentalną wizję historii, w której wszystko było wyjaśnione, wszystko stawało się zrozumiałe - pozornie, rzecz jasna - w której nie tylko przeszłość była wytłumaczalna, ale także przyszłość stawała się przejrzysta. Marksizm pociągał swoją czysto humanistyczną, to znaczy antropocentryczną filozofią. Sartre powiedział kiedyś, że marksiści są leniwi, w tym sensie, że marksizm, zwłaszcza w swojej uproszczonej, sprymitywizowanej formie, w jakiej działał przez długie lata jako ideologia polityczna, był łatwy do przyswojenia, dawał wygodne poczucie, że się panuje nad całą wiedzą historyczną, przy czym nie było wcale konieczne uczyć się historii do tego celu; że ponadto dawał jasną perspektywę przyszłości, a jeszcze przekonanie, że jest się po dobrej stronie w konfliktach społecznych, po stronie wyzyskiwanych, uciskanych itd. Wszystko to było oczywiście podszyte okrutnym fałszem, niemniej to przez długie lata funkcjonowało z niejaką skutecznością.

Były i inne motywy. Podobnie jak wielu moich kolegów, przyjaciół, którzy przeszli podobną drogę, reagowałem dość ostro na pewną tradycję polską, której nie lubiłem, na tradycję klerykalno-bigoteryjno-nacjonalistyczną, antysemicką, endecką, na całą tę zbitkę, która wydawała mi się złowroga kulturalnie, jak też po prostu odpychała mnie osobiście. Komunizm, jak sobie wyobrażałem, był pewną kontynuacją tradycji, która mi była bliższa, a więc racjonalistycznej i kosmopolitycznej, tradycji swobodnej myśli itd. Kiedy się dziś takie rzeczy mówi, to brzmi śmiesznie, biorąc pod uwagę faktyczne okoliczności, w jakich ten komunizm funkcjonował. Bynajmniej nie zamierzam tych iluzji usprawiedliwiać, chcę tylko powiedzieć, że jeżeli rozważamy akces do komunizmu, który część inteligencji polskiej podjęła w latach wojny czy w latach powojennych, to byłbym za tym, żeby nie sprowadzać tego do głupoty lub moralnie nikczemnych motywacji, ale rozważyć sprawę, jak ten komunizm ukazywał się także jako negacja pewnego nurtu w polskiej kulturze, który był, zwłaszcza dla inteligencji lewicowej, niesłychanie - zwłaszcza w ostatnich latach przedwojennych - drażniący i wrogi.

Myśmy zareagowali w dużym stopniu na tę właśnie stronę polskiej tradycji, której nadal zresztą nie lubię, tylko nie lubię - że tak powiem - z innego stanowiska. Bo nadal nie lubię tradycji endeckiej, nadal nie lubię szowinizmu polskiego, nadal nie lubię klerykalizmu, chociaż sens tej tradycji zmienił się w międzyczasie, chociaż bardzo wiele stereotypów uległo przemianie czy też nabrało innego znaczenia. Niemniej nadal ta tradycja jest mi obca, choć marksizm od dawna przestał być intelektualnym miejscem, w które można by od tej tradycji uciekać.

Tak samo jak akces do marksizmu, w przypadku ludzi takich jak ja, był jednocześnie polityczny i intelektualny, również jego porzucenie miało te dwie strony. Przez jakiś czas należałem do nurtu, który piętnowany był jako rewizjonizm. Była to próba rewizji, która pozwoliłaby marksizmowi wydostać się z obręczy stalinizmu, przywrócić mu wartości intelektualne, szacunek dla prawdy, szacunek dla wartości demokratycznych. Przez kilka lat, mniej więcej od początku roku 1955, ja i wielu moich kolegów wierzyliśmy, że marksizm nadaje się do rewizji czy do reformy, a nawet - chociaż to już znacznie krócej trwało - że można by komunizm zregenerować, nie wyrzekając się jego fundamentalnych założeń. To było stanowisko wewnętrznie sprzeczne, ponieważ, jeżeli komunizm traktowało się na serio, to znaczy na serio brało się jego autodefinicje, tak jak one były sformułowane wewnątrz tego ruchu, to idea, że może być komunizm demokratyczny albo komunizm, który przechowałby respekt dla prawdy, była wewnętrznie sprzeczna. Niemniej ten cały ruch nie był zupełnie bezskuteczny, mimo swoich iluzji i sprzeczności, jako że przyczynił się do rozkładu panującej ideologii. Ale rychło musiało wyjść na jaw, że opiera się na wewnętrznie niespójnych założeniach. Stąd też rewizjonizm był formacją krótkotrwałą, która musiała się skończyć. W pewnym momencie stało się jasne, że nie ma już nic do rewidowania, że nadzieje na regenerację intelektualną komunizmu są płonne. (...)


Kultura

Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm

... ciąg dalszy

Zabrałem się do napisania historii marksizmu, którą skończyłem w późnych latach siedemdziesiątych, gdzie staram się, między innymi, dociec, jakie są marksistowskie źródła stalinizmu. Prawda, przez jakiś czas mówiło się - dziś jeszcze ten stereotyp jest w obiegu - że stalinizm jest wypaczeniem, że nie ma nic wspólnego z prawdziwym marksizmem itd. Otóż jasne jest, że Marks nigdy nie wyobrażał sobie komunizmu jako gułagu, co do tego nie ma wątpliwości. Niemniej to jest zbyt proste załatwienie sprawy. To, że stalinizm miał oprawę ideologiczną wziętą z marksizmu, nie było całkowitym nieporozumieniem i nie wymagało drastycznego sfałszowania tej tradycji. Intencje Marksa nie są w tym przypadku istotne. Przecież Marks, a nie Stalin powiedział, że cała idea komunizmu może być wyrażona w jednym haśle: zniesienie własności prywatnej. Wobec tego, gdzie się zniosło własność prywatną, tam jest komunizm w sensie Marksa. I nie należy mówić, że trzeba było koniecznie Marksa całkowicie zrewidować, żeby stworzyć monstrualny ustrój zbrodni i kłamstwa oparty na leninowskich zasadach. Marks przewidywał, że w tym doskonałym ustroju wszystkie środki produkcji i wymiany zostaną scentralizowane w rękach państwa, a rynek z jego niesprawiedliwościami zostanie zniesiony. Zniesiono rynek w rzeczy samej, więc dlaczego mówić, że jest w tym coś antymarksistowskiego? Marks wprawdzie powiedział - przejął to wyrażenie od saintsimonistów - że w przyszłym ustroju nie będzie już rządów nad ludźmi, lecz tylko administrowanie rzeczami, ale jakoś nie przyszło mu do głowy, że rzeczom nie można wydawać rozkazów, że administruje się rzeczami przy pomocy ludzi, a nie inaczej, że wobec tego system absolutnego zarządzania rzeczami, jeżeli ma być skuteczny, musi być systemem absolutnego zarządzania ludźmi. Chociaż więc Marks całkiem inaczej to sobie wyobrażał, komunizm zgodny z jego założeniami nie może być niczym innym jak niewolnictwem.

- Zmieńmy temat rozmowy. Podobno Winston Churchill, zapytany, czy wierzy w Boga, miał odpowiedzieć: What a continental question! (Cóż za kontynentalne pytanie!)

- Nie słyszałem tego, bardzo mi się podoba!

- Ja nie zamierzam Ci stawiać takiego pytania, nie tylko dlatego, że i Ty dziś żyjesz poza kontynentem europejskim. Natomiast faktem jest, że od dawna, jeszcze w Polsce, problemy religii i chrześcijaństwa zajmowały poczesne miejsce w Twoim myśleniu. Zajmujesz się tymi problemami i dzisiaj, świadczą o tym tytuły kilku Twoich książek. Chciałbym zapytać, na czym polega zmiana w Twoim stosunku do religii w ogóle, a w szczególności do chrześcijaństwa?

- Rzeczywiście nie będę odpowiadał na pytanie, czy wierzę w Boga, bo myślę sobie, że Pan Bóg już to wie. Natomiast co do zmiany mojego stosunku do chrześcijaństwa i do religii, to rzeczywiście była ona bardzo istotna. Mnie zawsze, od bardzo wczesnej młodości interesowały sprawy chrześcijaństwa i religii. Jako młody chłopiec z ogromną fascynacją czytałem Ewangelię, a także Stary Testament; pamiętam, że w czasie okupacji dużo czasu poświęcałem lekturom na te tematy i nigdy te zainteresowania nie wygasły. Niemniej, jak wspomniałem, byłem nastawiony bardzo antyklerykalnie i bardzo niechętnie do tej tradycji religijnej, która przedstawiała mi się jako część sarmackiego, polskiego kompleksu kulturalnego, przeze mnie bardzo nielubianego i poświęciłem dużo czasu na zwalczanie rozmaitych stron chrześcijańskiej filozofii, czego w tej chwili żałuję. Nie dlatego głównie, że było tam wiele sądów mylnych, pochopnych czy niesprawiedliwych, ale głównie dlatego, że w ówczesnej sytuacji politycznej i kulturowej to było po prostu złe. Wolnomyśliciele przedwojenni, którzy atakowali dominujący model polskiego katolicyzmu, bigoterię, klerykalizm, nietolerancję katolicką itd. działali w innej sytuacji, w której byli w mniejszości, a Kościół cieszył się znacznymi przywilejami. Po wojnie nastąpiło odwrócenie sytuacji. Kościół był przez cały czas jedyną prawie, a jedyną ważną nieupaństwowioną instytucją w kraju, sama jego obecność utrzymywała elementy pluralizmu, który ratował kulturę polską przed destrukcją. Toteż atakowanie Kościoła w tym czasie, nawet jeżeli było wiele rzeczy, które można było racjonalnie i z uzasadnieniem krytykować, atakować i kwestionować, miało w ówczesnej sytuacji kulturalnej sens niedobry. I to jednak nie było dla mnie bez pewnego pożytku, jako że się przy tej okazji różnych rzeczy nauczyłem.


Kultura

Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm

... ciąg dalszy

Ale dla mnie chrześcijaństwo jest - w tej chwili tak to widzę - nierozerwalnie zrośnięte z kulturą europejską. To znaczy, myślę, że ta kultura nie mogłaby w ogóle przetrwać w formie niechrześcijańskiej. Mnie nie interesuje właściwie teologia systematyczna. Interesują mnie dzieje teologii, dzieje dogmatów, konflikty teologiczne i konflikty religijne w Kościele, historia Reformacji, historia herezji, natomiast nie bardzo mnie interesuje teologia dogmatyczna jako próba intelektualnej interpretacji pierwotnych źródeł chrześcijaństwa. Ja myślę sobie, że to, co my mamy w tradycji biblijnej, zarówno w Nowym Testamencie, jak w niektórych zwłaszcza Księgach Starego Testamentu, które wydają mi się rzeczywiście wspaniałymi, natchnionymi pomnikami ludzkiego ducha, takich jak Księga Hioba, Psalmy, niektóre Księgi prorockie, to przecież jest coś, co my rozumiemy bez teologii, że to nie jest takie trudne do zrozumienia, że, przeciwnie, teologia dużo tam zaciemniła. Historia teologii jest pasjonującym tematem, ale ja niewiele sobie obiecuję po teologicznych dysputach, jeżeli chodzi o zrozumienie tego źródłowego orędzia biblijnego. Powiedzmy dla przykładu: tradycyjnie - m.in. u św. Tomasza, ale nie tylko u niego - powiada się, że esencja i egzystencja Boga są identyczne, o czym świadczy sławne wyrażenie z Księgi Exodus: sum qui sum. Ale przecież Pan Bóg nie powiedział: moja esencja i egzystencja są identyczne, Pan Bóg powiedział: sum qui sum. A powiedzenie: esencja i egzystencja są identyczne w Bogu, to jest dość skomplikowana elaboracja, pojęciowo obca przecież myśleniu autora czy też autorów Księgi Wyjścia. Powiada św. Tomasz: Pan Bóg - nie umiem tego zacytować literalnie - nie wydał swoich dekretów ex simplici voluntate - tj. nie wydał ich jako arbitralnych dekretów, tylko wydał je w swojej mądrości, ponieważ Psalmista powiada: omnia in sapientia fecisti, wszystko w mądrości stworzyłeś. Pan Bóg też nie powiedział jednak, że nie ex simplici voluntate wydał swoje dekrety, tylko powiedział właśnie ustami Psalmisty: omnia in sapientia fecisti. Dla mnie te skomplikowane teologiczne próby wyjaśnienia biblijnego przekazu nie są merytorycznie bardzo interesujące, jakkolwiek byłyby interesujące jako ważna część dziejów kultury. Dla mnie chrześcijaństwo to jest Nowy Testament, to są religijne i moralne wezwania i przykazania, to jest życie Jezusa, coś, co - jak sobie wyobrażam - jest dla nas wprost dostępne, bez pośrednictwa teologii.

"TP" nr 7 z 12 lutego 1989 roku.

Każdy z nas ma cały świat na głowie Z Leszkiem Kołakowskim rozmawiają Andrzej Franaszek i Jarosław Makowski 2002-10-27


TYGODNIK POWSZECHNY: - Czy zgodziłby się Pan Profesor ze swoim starszym kolegą Leibnizem, który twierdził, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów?

LESZEK KOŁAKOWSKI: - Przy założeniu, że Bóg kieruje dziejami świata, a w każdym razie dzieje te nadzoruje, oraz że jest to Bóg dobry, nie można uniknąć wniosku Leibniza. Trzeba się zatem zgodzić, że każdy inny stworzony przez Boga świat byłby gorszy.

- A świat bez zła i cierpienia?

- Wówczas ludzie musieliby być automatami, robotami z góry zaprogramowanymi przez Boga. Pan Bóg sobie obliczył, że jeżeli ludziom da wolną wolę, to i tak w ostatecznym rozrachunku ten świat będzie więcej wart niż świat zamieszkany przez ludzi wolnej woli pozbawionych. Kłopot w tym, że my tego nie możemy obliczyć, bo nie dysponujemy odpowiednimi narzędziami pomiaru. Zgadzam się jednak, że jest to idea, którą tak łatwo ośmieszyć: opiera się wyłącznie na zaufaniu do Pana Boga, którego nie można potwierdzić empirycznie.

- Czy w minionym stuleciu równoważą się sumy dobrego i złego?

- Na szczęście nie możemy tego stwierdzić, zestawiać dobra i zła, jakby to były jakości sprowadzalne do jednej miary. Nie możemy z jednej strony postawić Oświęcimia, a z drugiej na przykład wspaniałych postępów nauk medycznych. Nie ma metody, która umożliwia prawomocną odpowiedź. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z potworności wieku minionego, jak też z niesłychanych osiągnięć człowieka. Ale jeśli chcecie mieć oceny porównawcze, szukajcie mądrzejszych.

- Łatwo przecież znajdziemy poważnych myślicieli, choćby Hannę Arendt czy Zygmunta Baumana, którzy twierdzą, że Oświęcim i Kołyma były wydarzeniami w dziejach bezprecedensowymi, chcąc nas przekonać, że zło w obozach zagłady objawiło się w zasadniczo nowej, demonicznej postaci.

- Nie sądzę, by demoniczna postać zła była czymś nowym. Znamy przecież nie mniej potworne rzeczy z przeszłości: okrucieństwa, ludobójstwa, tortury... Szansa przeżycia w rzymskich kopalniach ołowiu na Sardynii nie była chyba większa niż w Oświęcimiu. Nie wiem też, czy najazdy Hunów albo Mongołów były łagodniejsze niż Niemiec Hitlera. Ale - tu się zgodzę - pewne różnice istnieją.

Po pierwsze, dzięki środkom masowego przekazu dziś wszyscy natychmiast dowiadują się o różnych barbarzyństwach. Kto w Europie interesował się powstaniem Taipingów w Chinach? A była to jedna z najokrutniejszych wojen domowych, o jakich wiemy. W XIX wieku wieści rozchodziły się powoli, egzotyczne kraje interesowały niewielu z Europejczyków. Po drugie, mamy do czynienia z olbrzymim postępem technicznym. Fabryki śmierci w minionym stuleciu potrafiono zorganizować w sposób tak technicznie doskonały, jak nigdy przedtem.

Pytanie brzmi: czy ludobójstwo ideologicznie motywowane jest czymś nowym? Chyba nie. Może nie istniało na taką skalę. Ale czymże innym była rzeź albigensów albo krucjaty? Jakiekolwiek przyziemne interesy stały za nimi, otoczka krucjat była ideologiczna. Tak więc idea, że należy wyrżnąć niższe rasy (jak chcieli hitlerowcy), albo że trzeba zapewnić powszechne szczęście ludzkości przez zabijanie zbędnych jej segmentów (jak działo się w Związku Radzieckim), nie wydaje mi się znacząco nowa.

Jeszcze łatwiej zauważyć, że - wbrew temu, co się nieraz czyta - terrorystyczny zamach z 11 września ubiegłego roku nie otworzył żadnego nowego rozdziału historii. Nigdy nie będziemy żyli bezpiecznie, zawsze będą czyhały na nas katastrofy. Ta katastrofa była widowiskowa, mogliśmy ją oglądać na ekranach telewizorów. Uprzytomniła nam, że wszyscy jako społeczeństwa, jako zbiorowości jesteśmy bardzo podatni na zranienia. I na pewno zawsze będziemy. Nie ma bezpiecznego schronienia na tym świecie.


Apokryf

Każdy z nas ma cały świat na głowie

... ciąg dalszy

- A czy jest Pan skłonny widzieć w ludzkiej historii działanie zła osobowego? Mówiąc wprost - diabła?

- Podoba mi się powiedzenie francuskiego katolickiego teologa, które już gdzieś cytowałem. Powiadał on, że może zrozumieć ludzi, którzy nie wierzą w Boga, ale że istnieją ludzie, którzy nie wierzą w diabła, to przechodzi jego pojęcie...

- Z diabłem zmagał się Pan w swojej twórczości wielokrotnie. Co jednak z aniołami? Czy anioły mają znaczenie dla Leszka Kołakowskiego?

- O! Anioły... Rzeczywiście niewiele na ich temat pisałem, ale trochę czytałem. Niemalże wszyscy ojcowie Kościoła i scholastycy dumali, co to za twór, ten anioł.

Muszę wyznać, że bardzo byłbym za tym, by anioły istniały. Ale też nie mogę się pochwalić, że spotykałem się z nimi kiedykolwiek. Byłbym za ich istnieniem nie tylko dlatego, że dostarczyły inspiracji dla tylu pięknych rzeczy w sztuce, ale także dlatego, że pasują mi do obrazu świata, który jest duchem rządzony.

Tu jednak mam duże wątpliwości, z ignorancji mojej pochodzące. Anioły mają być istotami inteligentnymi, rozumnymi, lecz bezcielesnymi. Nie możemy stwierdzić, że to jest niemożliwe, by takie istoty bezcielesne, a rozumne istniały. To jest możliwe. Jednak anioły, o których mowa w Biblii, są widoczne, więc chyba cielesne. Anioł, z którym rozmawia patriarcha Jakub, albo ten, który prowadzi Tobiasza, czy też anioł z historii Zwiastowania... Ich historie pouczają, że to istoty na wskroś cielesne. Zatem pytam: kim jest anioł? Czy przybiera chwilowo cielesną formę, czy też nie?

Orygenes nie tylko twierdził, że upadłe anioły mogą się podnieść i że z czasem będą zbawione, ale również - wbrew opinii większości teologów - sądził, że anioły nadal mogą upadać ze swojego statusu, który większość znawców przedmiotu uważała za nieodwracalny. Zakładał, że upadek anioła nie jest jednorazowy. Skąd on to wiedział, nie mam pojęcia, ale, jak przypuszczam, musiał mieć jakieś dobre źródła informacji.

Powtórzę: podoba mi się świat, w którym jest dziewięć chórów anielskich, jak to wyliczył Pseudo-Dionizy. I chociaż wolałbym, żeby tak było, to raz jeszcze wyznam, że nie miałem, niestety, okazji do osobistego z aniołami obcowania.

- Więc może nie jest tak, że - jak twierdzą niektórzy - żyjemy w świecie odczarowanym? Że nie potrzebujemy już aniołów, gdyż zaczęliśmy używać komputerów i ubezpieczać się na życie...

- O żywot aniołów jestem spokojny. Natura ludzka potrzebuje świata wyposażonego w sens. To nie jest pragnienie, którego ludzie mogą się pozbyć, nie jest też czymś, czego należałoby sobie życzyć, by się pozbyli. Sens nie może być przez nas dowolnie zadekretowany, lecz musi być jakoś znaleziony. Wynika to z przekonania, że istnieje rzeczywistość wyższego rzędu, w której znany nam świat doczesny jest zanurzony.

Nie dziwi mnie więc, że istnieją różne magiczne sposoby docierania do innego świata. Ludzie nie szczędzą sił, by wymyślać wciąż nowe środki, nowe do niego narzędzia dostępu. Na ogół są one nieskuteczne, ale nie przesądzam, że wszystkie. Jednak nawet te nieskuteczne, jeżeli ludzie mocno w nie wierzą, mogą jakiś pożytek przynosić.


Apokryf

Każdy z nas ma cały świat na głowie

... ciąg dalszy

Wieczna podejrzliwość

- Czy to jednak nie dziwne, że z jednej strony dominuje świadomość techniczna, z drugiej zaś tak silna jest potrzeba obecności rzeczy nadzwyczajnych, choćby objawień maryjnych...

- ... jak również fakt, że jest to zjawisko masowe. Można nań patrzeć jako na naiwne zabobony, które jednak dają świadectwo czemuś bardzo głęboko zakorzenionemu w naszej kulturze i w naszym duchu. To normalne, że potrzebujemy dostępu do innego świata. Ale nawet Kościół niełatwo daje się dziś przekonać do cudownych objawień, niechętnie za prawdziwe je uznaje. A kiedy Kościół jest wstrzemięźliwy, ludzie sami znajdują sobie objawienia. Dopóki nie wdziera się w nie rozwścieczony fanatyzm, nie widzę w potrzebie cudów niczego złego.

- Czy doświadczył Pan kiedyś cudu?

- Nie, w każdym razie nie takich, o których byłbym przekonany, że to są cuda.

- Dlaczego zatem jednym otwierają się bramy niebios, a innym nie?

- Nie wiem, komu się otwierają, a kto sobie tylko wyobraża, że mu się otwierają.

- Czy mamy jakieś skuteczne narzędzia weryfikacji, by powiedzieć, co jest rzeczywistym cudem, a co tylko wytworem wyobraźni?

- Nie. Empirycznych świadectw na rzecz cudów, świadectw nadprzyrodzonych, które by się skutecznie oparły krytyce, nie tylko nie ma, ale wprost być nie może.

Nie wykluczam przecież, że świat jest w ogóle całym szeregiem cudów bezpośrednio przez Boga sprawionych. Nie można jednak tego udowodnić. Nie ma takiego cudu, choćby najbardziej spektakularnego, którego nie mógłby przeciętnie wytrenowany sceptyk zakwestionować. Naturalne metody wyjaśniania cudów, nawet mało prawdopodobne, zawsze będą w jego oczach bardziej prawdopodobne aniżeli interwencja Boska. To jest sprawa przyjętych w danej epoce konwencji, odnoszących się do kryteriów prawdy. Kryteriów absolutnych nie ma.

- A może negatywny stosunek do boskich interwencji to wina filozofów, którzy wszczepiają nam od kilku wieków sceptycyzm? Podpowiadają wątpienie, miast wskazywać fundamenty, na których człowiek mógłby się oprzeć. By odwołać się do Pana słynnej metafory: może filozof powinien być nie tylko błaznem, ale także kapłanem?

- Pewnie i powinien. Muszę jednak powiedzieć, że niechętnie biorę udział w dyskusjach, dość częstych przecież, na temat tzw. odpowiedzialności intelektualistów. Myślę sobie, że intelektualiści ponoszą odpowiedzialność za to, by posługiwać się słowem w sposób odpowiedzialny, by kryteria prawdy, do których się odwołują, stosować możliwie najwierniej. Nie znaczy to oczywiście, że wszyscy dojdą do tych samych wniosków. Więcej: na pewno tak nie będzie.

Zgadzam się, że sceptycyzm nie wystarcza, jeżeli miałby być tym samym, co odmowa uczestnictwa w czymkolwiek. Taki sceptycyzm jest zbyt łatwym pretekstem do ucieczki od życia. Ale sceptycyzm jako wieczna podejrzliwość wobec tego, co nam inni podają do wierzenia, wydaje mi się czymś zdrowym i pożądanym. Nie chcę przez to powiedzieć, że możemy uciekać od wszystkiego, że możemy się pozbyć ciężaru świata, który przecież wszyscy nosimy.

Pamiętam, jak pierwszy raz spotkałem się z Papieżem, miało to miejsce kilka tygodni po jego wyborze na Stolicę Piotrową. Powiedziałem, że bardzo mu dziękuję, iż zechciał ze mną rozmawiać, bo przecież ma teraz cały świat na głowie. A on odpowiedział: „każdy z nas ma cały świat na głowie”. Miał oczywiście rację.

Każdy z nas ma cały świat na głowie ... ciąg dalszy Wzrok dziecka

- Wyobraźmy sobie jednak człowieka zagubionego, który szukając życiowego drogowskazu, czyta teksty Leszka Kołakowskiego: widzi przede wszystkim znaki zapytania, negacje, wątpliwości. Czy nie boi się Pan, że czasem to, co chce Pan powiedzieć „pozytywnego”, może umknąć czytelnikowi w gąszczu zaprzeczeń?

- To jest możliwe, nie przeczę. Jeżeli wnioskujecie, że bardzo często w swych analizach pokazuję różne strony omawianej kwestii, bez ostatecznych rozstrzygnięć, zgoda. Jednak to jest moja prywatna skłonność. Nie mogę przecież udawać, że jestem matematykiem, który szuka i w końcu znajduje ostateczne rozwiązanie. Nie, nie mam takich uzdolnień. A nawet myślę, że jest niebezpiecznie wierzyć, iż się takie uzdolnienia posiada.

Bardzo często poprzestaję na tym, że staram się uprzytomnić sobie i innym, w sprawach, o których zdarza mi się gadać, dwuznaczności wszystkich naszych wierzeń, zobowiązań, naszego świata powinności. Myślę, że to także jest praca, która może jakiś pożytek przynosić, w tym sensie, że uwrażliwia nas na pokusy fanatyzmu czy ideologizację rzeczywistości. Bynajmniej nie idzie mi o to, byśmy obojętnieli na ważne sprawy. Natomiast chcę, żebyśmy byli świadomi, jakie możliwe zbłąkania i niebezpieczeństwa czyhają we wszystkich naszych drogach i wyborach. Nie myślę, że owe zwyrodnienia są nieuchronne. Ale możliwe - z pewnością.

Z jednej strony jesteśmy kosmopolitami, ludźmi wychowanymi na tradycji klasycznej, gdzie intelektualne kryteria są w cenie, bądź na tradycji chrześcijańskiej, w której - jak powiada św. Paweł - „nie masz Greczyna ani Żyda”. Istnieje jednak niebezpieczeństwo: uniwersalizm taki może stępić naszą wrażliwość na bogactwa, jakie niesie ze sobą różnorodność świata. Z drugiej strony mamy nasze przywiązania plemienne, które mogą zdegenerować się w okropny, morderczy nacjonalizm. Jednego i drugiego zwyrodnienia chcemy uniknąć.

- A zatem filozofia nigdy nie dorośleje, przypomina - jak Pan to gdzieś ujął - Piotrusia Pana? Filozof musi zachować w sobie coś z dziecka, obdarzonego świeżym spojrzeniem?

- To jest oczywiście Platońska tradycja, żeby wszystkiemu się dziwić i odnajdywać jakieś interesujące pytania w najbłahszych i najbardziej banalnych, najbardziej codziennych wydarzeniach. Zgodziłbym się z tą tradycją i nadal bym utrzymywał, że filozofia jest takim zajęciem umysłowym, w którym rzeczywiście nigdy nie dochodzimy do niewątpliwych wyników. Godne uwagi jednak, że mimo to zawsze jest dosyć ludzi, którzy chcą tę zabawę kontynuować.

- Naukowiec odkrywający nowe związki chemiczne może przyczynić się na przykład do stworzenia leku, który uratuje życie tysięcy pacjentów. A filozof? Co może dać społeczeństwu?

- Czy filozof jest użyteczny, tego nie wiem. Jedyny dowód na to, że filozofowie są potrzebni, polega na tym, że nadal istnieją wydziały filozofii na wszystkich uniwersytetach. Jak również na tym, że ktoś tym ludziom za to płaci. Innych dowodów nie ma. W każdym razie byłoby je trudno wymyślić.

- Czy więc artysta lub filozof patrzą z zazdrością na naukowca, który ma namacalne, materialne dowody swego wpływu na społeczną rzeczywistość?

- Nie jestem przekonany, czy uczony zawsze żywi takie poczucie. Czasem je ma, a czasem nie. Jakież pożytki przynosi ludziom zastanawianie się nad pewnymi problemami kosmologicznymi? Pewnie nie przynosi pożytków, a jednak są ludzie, i to niemało, których to bardzo interesuje. Nie powiedziałbym więc, że pożytek jest tutaj ważny, chociaż rozumiem pisarza, który jakieś egzotyczne utwory produkuje, że wolałby tworzyć coś, co daje się policzyć. Ale pisarz wybitny, którego książki ludzie czytają, nie może chyba twierdzić, że jego twórczość jest głosem wołającego na puszczy.

- Czy uczy Pan myślenia?

- Nie. Myślenia uczą logicy. Oczywiście uważam za rzecz bardzo ważną, żeby logika była nauczana w szkołach i na uniwersytecie, nie tylko na wydziałach filozofii albo matematyki. Jednak ja uczeniem poprawnego myślenia się nie zajmuję.

- Skoro jednak książki autorstwa Leszka Kołakowskiego są chętnie czytane, można wnosić, że mówi Pan coś ważnego o życiu, czego nie mówi logik.

- To oczywiście zależy, jaki logik. Na ogół jednak logik potrafi wyjaśnić ludziom, dlaczego rozumują błędnie albo poprawnie, a to nie jest błahe. Natomiast oczywiście logik nie mówi, co jest dobre albo złe, co jest sprawiedliwe albo niesprawiedliwe, czy jest Bóg, czy Go nie ma, czy anioły istnieją, czy też nie.

- Istnieje olbrzymie grono dobrze wykształconych naukowców, którzy publikują książki, prowadzą badania. Brak natomiast mędrców, którzy wprowadzaliby ład w chaos myśli i wartości...

- W tej chwili nie żyje na świecie, o ile wiemy, żaden wielki filozof. Wielcy filozofowie pojawiają się od czasu do czasu, rzadko, parę razy w ciągu stulecia. Tego nie można zaplanować ani przypisywać jakimś szczególnym cechom sytuacji kulturalnej. To są po prostu przypadki i nie może być inaczej.

W samych Stanach Zjednoczonych jest ponad trzy tysiące college’ów i uniwersytetów, na wszystkich prawie są jakieś wydziały filozofii, wszyscy muszą publikować, żeby dostać promocję albo kolejny stopień. Ponieważ jest tego tak dużo, nie ma naprawdę sposobu dowiedzenia się, co warto czytać, a czego nie. Różne dobre rzeczy giną w tłoku, to jest nieuchronne. Nie możemy nic na to poradzić, że świat się zrobił taki duży, że tak wielu ludzi umie czytać i pisać.

Był taki znakomity pomysł, by przeciwdziałać potokowi publikacji. Ponieważ ludzie muszą publikować, żeby w karierze sobie pomóc, trzeba stworzyć przeciwbodźce. Miałyby one polegać na tym, że ktoś zatrudniony na uczelni po raz pierwszy dostawałby od razu tytuł i płacę pełnego profesora, natomiast z każdą publikacją jego pozycja by spadała i zmniejszałyby się zarobki. Ludzie też by wtedy czasem pisali, ale zamiast dwudziestu książek publikowaliby jedną, albo wręcz jeden artykuł, który uważaliby za naprawdę bardzo ważny. Technicznie, co prawda, dość trudno to przeprowadzić.

- Jest Pan autorem projektu bulli papieskiej, potępiającej filozofów...

- To było tak, że w Castel Gandolfo, gdzieśmy spotykali się co drugi rok w obecności Papieża, miał wykład Lévinas. Zamiast go słuchać (bo nudził), napisałem bullę papieską, w której - oczywiście po łacinie - potępiłem szereg herezji. To były np. herezje mówiące, że dawać pieniądze filozofom nie jest grzechem śmiertelnym, ale tylko powszednim. Albo że nie wszystkich filozofów francuskich należy spalić, ale tylko niektórych. Te groźne herezje surowo potępiłem, a potem dwóm czy trzem kolegom bullę pokazałem. Później mieliśmy obiad z Papieżem i nagle Tischner mówi: „Leszek, przecież ty bullę napisałeś. Pokaż ją”. Byłem przerażony, ale co mogłem zrobić, skoro mnie Tischner tak sprowokował: przedstawiłem bullę, a Papież nie był obrażony, raczej się uśmiechał.

- Czy są ludzie, którzy dla Pana byli kimś w rodzaju mistrza, przewodnika, nauczyciela?

- Czym innym jest wiedza wyniesiona z lektur, czym innym to, co się otrzymuje z bezpośredniego kontaktu z ludźmi. Jeśli chodzi o wiedzę książkową, każdy z nas ma mnóstwo nauczycieli, jednych ważnych bardzo, innych mniej, ale od których też trzeba się czegoś dowiedzieć, trzeba ich czytać, znać. Rzeczy filozoficzne zacząłem czytać dość wcześnie, mając chyba trzynaście lub czternaście lat. Studiowałem niektóre dialogi platońskie, które nieuchronnie przecież robią duże wrażenie; w przekładzie niemieckim czytałem ,,Enchiridion” Epikteta, który też mi bardzo się spodobał. To oczywiście przykłady tekstów, jakie młody całkiem człowiek może czytać z poczuciem rozumienia.

Inne jest to nauczanie, które nie z książek, ale z bezpośredniego kontaktu się bierze.

W jakimś sensie uczymy się od wszystkich, od każdego człowieka, którego spotykamy. W jakimś stopniu każdy jest moim nauczycielem, na ogół też starsze pokolenie w rodzinie jest kluczowe. W sensie bardziej specyficznym, zawodowym (choć i prywatnym) musiałbym zacząć od moich nauczycieli akademickich. Oczywiście to byli ludzie, którzy bardzo wpłynęli na moje i moich rówieśników myślenie, co wcale nie znaczy, że ja czy inni moi koledzy koniecznie przejęliśmy ich poglądy. Bardzo wiele zawdzięczam Tadeuszowi Kotarbińskiemu, Kazimierzowi Ajdukiewiczowi, Marii Ossowskiej, ale mógłbym powiedzieć, że filozoficzne idee żadnego z nich nie przekonały mnie.

- A Tadeusz Kroński?

- To był przyjaciel, chociaż o pokolenie starszy. Przyjaźniliśmy się, mieliśmy wspólne zainteresowania i oczywiście jako człowiek ode mnie starszy z pewnością jakiś wpływ na mnie wywarł, nie tylko w sensie akademickim. Nauczył mnie też pewnego stosunku do świata. Był znakomitym parodystą i szydercą, a jednocześnie istniały rzeczy, które brał poważnie, wiadomo było, że trzeba odróżniać większość spraw, z których można szydzić, i te nieliczne, które są na serio. Jest granica ironii.

- Józef Tischner?

- Przyjaźniliśmy się, ale nie mógłbym powiedzieć, że był między nami z jednej czy z drugiej strony stosunek „nauczycielski”, choć naturalnie interesowało mnie to, co pisał. Poznaliśmy się bardzo późno, dzięki Krzysztofowi Michalskiemu, na jakiejś konferencji w Heidelbergu. Widywaliśmy się okazjonalnie. Naturalnie, to była przyjaźń ważna, ale innego rodzaju, oparta na czymś innym niż intelektualna wymiana idei.

Natomiast znacznie wcześniej, jako student miałem kilku bliskich kolegów, filozofię studiujących, z którymi nieraz wymienialiśmy uwagi czy myśli, które wzajemnie nas stymulowały. Klemens Szaniawski, Ija Lazari-Pawłowska, Marian Przełęcki... To są kontakty, które mają znaczenie intelektualne, choć trudno uchwytne.

- Mówiliśmy o tym, że nie udało się Panu spotkać anioła. Czy byli natomiast ludzie, w których dostrzegał Pan coś w rodzaju rysu świętości? Ryzykując oskarżenie o egzaltację, zapytamy o Jerzego Turowicza...

- Owszem, znałem takich ludzi, których byłbym gotów nazwać świętymi. Skoro wspomnieliście to nazwisko, mogę powiedzieć, że Turowicz do nich z pewnością należał. Innych jednak nie chcę wymieniać.

- Pojawił się w naszej rozmowie temat uniwersytetu. Jak funkcjonuje on we współczesnym świecie? Wydaje się, że jest w kryzysie, przynajmniej w Polsce.

- Wszystko jest ciągle w kryzysie. Całe życie ludzkie, i zbiorowe, i indywidualne jest bezustannym kryzysem. Wolę więc nie używać tego słowa.

- Czy Oksford, gdzie idąc do pracy mija się college, w którym studiowali Eliot i Tolkien, miał znaczenie dla rozwoju Leszka Kołakowskiego?

- Wielkich ludzi, którzy byli w Oksfordzie, łatwo wymienić, ale to nie ma wielkiego znaczenia. Nie przyjechałem tu jako student czy młody, debiutujący wykładowca. Owszem, prowadziłem jakieś zajęcia czy seminaria, byłem też członkiem college’u All Souls, który ma bardzo szczególne miejsce w strukturze uniwersytetu, bo jest jedynym college'm bez studentów. Dzięki temu miałem pozycję uprzywilejowaną, nie musiałem np. chodzić na zebrania rad wydziałowych. Jako uprzywilejowany miałem jednak mniejszy kontakt z codziennym życiem uniwersytetu. Tymczasem wszystkie college mają swoją tradycję, własne obyczaje czy dziwactwa.

- Lubi Pan rys rytualny życia uniwersyteckiego?

- Rytuały są potrzebne i chętnie w nich uczestniczę.

- Stąd też zamiłowanie do Mszy łacińskiej, jako do pewnego rytuału?

- Tak. Uważam, że usunięcie łaciny z liturgii jest ryzykowne, łacina była ważna dla poczucia jedności Kościoła. Kiedyś można było pójść do katedry w Rio de Janeiro i usłyszeć to samo, co w Warszawie, Londynie czy w Paryżu. To było dobre. Nie jestem ani kapłanem, ani w ogóle nie należę do Kościoła, ale mimo to Kościół jest dla mnie czymś bardzo ważnym jako instytucja, jako ważna część kultury. Rezygnacja z łaciny ułatwiła, czy może ułatwić w przyszłości (to jeszcze świeża sprawa, jak na historię Kościoła), rozłamy i schizmy.

- Swego rodzaju przeciwwagą dla politycznych lub ideowych rozłamów zdaje się być proces globalizacji. Czy jednak za uniwersalizm, jaki zdaje się on obiecywać, nie przyjdzie nam zapłacić utratą tożsamości?

- Dziś wszyscy możemy mieć poczucie, że różnorodność świata, pluralizm kultury jest podmywany przez uniformizację wyrazu kulturalnego. Możemy jeździć po świecie, być na stu lotniskach, i zobaczymy, że wszystkie one są prawie takie same, na wszystkich są reklamy tych samych produktów, podobne urządzenia i właściwie możemy objechać świat, widząc ciągle to samo, jak brytyjscy turyści, którzy w różnych egzotycznych miejscach jedzą swoje parówki i oglądają mecze angielskiej ligi albo Amerykanie, stołujący się w McDonald’sach.

Bardzo bym się martwił, gdyby różnorodność kulturalna była wypłukiwana, gdyby następowała uniformizacja kultury, języki narodowe miały zamierać. Mam nadzieję, że tego jednak nie będzie. Angielszczyzna jest dziś uniwersalnym środkiem komunikacji, ale jak dotąd nie zabija języków narodowych, przynajmniej w Europie, gdyż w Afryce - jak czytałem - języki mniejsze, plemienne obu-mierają naprawdę. Po prostu znikają.

- Zatem nie zamieniłby Pan monety jednofuntowej na euro?

- Nie chcę tej zmiany i jestem zresztą tutaj w dobrym towarzystwie. Anglicy mają poważne argumenty ekonomiczne, które formułują ludzie kompetentni, znający się na gospodarce, stopach procentowych czy podatkach. W ich przekonaniu byłoby bardzo szkodliwe dla tego kraju, gdyby podlegał regulacji z zewnątrz przychodzącej, na którą nie miałby faktycznie wpływu. Dla mnie ma też znaczenie warstwa historyczna, tradycja związana z nazwą i symboliką funta. Z grubsza mówiąc, mój stosunek do tej sprawy jest taki: wspólny rynek tak, wspólna moneta nie.

- Czy globalizacja może znacząco wzmóc - na zasadzie reakcji - nacjonalizmy, ruchy anarchistyczne?

- Myślę, że globalizacja jest po prostu skutkiem techniki, uniknąć jej nie można, chyba że zrobimy sobie społeczeństwo na wzór Korei Północnej, z jej potworną nędzą i uciskiem, gdzie nie można słuchać radia ani oglądać telewizji z innych krajów. W skali światowej taka sytuacja byłaby możliwa tylko w wyniku jakiejś apokalipsy, czego na szczęście nie musimy się chyba obawiać.

Rozumiem zresztą obawy, przerażenie w obliczu tego procesu. Demonstracje antyglobalistyczne nie mają jednak większego znaczenia, bo nie mogą zastopować procesu technicznej unifikacji świata. Rozumiem człowieka, który we Francji protestuje przeciwko restauracjom McDonald’sa. Ale przecież gdyby ten protest wyrażał jakąś siłę, jakieś głębokie odczucia społeczeństwa, to Francuzi po prostu nie kupowaliby tego jadła i McDonald’sy by zbankrutowały. Tymczasem one doskonale prosperują.

- Jesteśmy dziś obywatelami czy konsumentami?

- Konsumentami. Nie mamy na to wpływu. Staramy się o regulacje prawne, mało jednak skutecznie, jak mi się wydaje. Nie możemy zapobiec temu, że miliardy dolarów przepływają codziennie w różne strony świata i w różnych celach.

Mamy oczywiste poczucie bezradności w obliczu procesów, nad którymi nie tylko nie panujemy, ale których właściwie większość z nas nie rozumie. W tym sensie protesty, chociaż bardzo głupie, bo przecież bez żadnej myśli za nimi stojącej, są zrozumiałe. Głupie, powiadam, bo ludzie, którzy krzyczą, że globalizację trzeba zahamować, nie potrafią powiedzieć, czego właściwie chcą. Nie wiadomo, jak miałby wyglądać świat bez globalizacji. To jest tylko gołosłowny krzyk. Ale ten krzyk też warto sobie tłumaczyć.


Apokryf

Każdy z nas ma cały świat na głowie

... ciąg dalszy

- Czy jednak nie jesteśmy świadkami klęski demokracji, która się przekształca w oligarchię korporacji?

- Wszyscy piszą teraz o słabnięciu demokracji, w tym sensie, że coraz mniej ludzi ma poczucie, iż uczestniczy aktywnie w jakimś demokratycznym procesie. Uczestnictwo w wyborach jest przecież słabe, chociaż to miał być sposób, w jaki jednostki wpływ wywierają na procesy polityczne. Panuje zniechęcenie, klasa polityczna jest darzona małym szacunkiem, polityka traktowana jako zawód brudny. Demokracja nie ma polegać na tym, że po prostu ludziom wolno raz na cztery czy pięć lat rzucić kartkę do urny, ale na tym, żeby mieli poczucie odpowiedzialności własnej za losy społeczeństwa, państwa, losy świata nawet. Wydaje się, że tej odpowiedzialności brakuje. To, co się nazywa społeczeństwem obywateli, ludzi, którzy mają poczucie związku i odpowiedzialności za ich świat, bardzo słabnie. A tam gdzie słabnie, tam jest oczywiście zawsze okazja dla demagogów i dyktatorów.

- Wraca wtedy pokusa totalitaryzmu.

- Tak, w takiej czy innej formie. Przeczytałem kilka miesięcy temu wyniki sondażu, robionego w różnych krajach, m.in. w Polsce. Dowiedziałem się rzeczy niewiarygodnej zupełnie i przerażającej. W Polsce jest czterdzieści procent tzw. analfabetów funkcjonalnych. To nie są ludzie, którzy nie znają liter, bo litery jednak znają, chodzili do szkoły, ale nie potrafią zrozumieć najprostszej instrukcji, ze zrozumieniem przeczytać gazety. To wprawia w popłoch. Jak czytamy taką przerażającą informację, nie możemy się dziwić znacznym sukcesom, jakie odnoszą najgłupsze, najbardziej demagogiczne polityczne ruchy. Jest komu je popierać.

- Rozwijająca się technologia, przede wszystkim szybkość przemieszczania się i wymiany informacji, wpływa na ludzką naturę. Czy stajemy się nomadami, ludźmi niezakorzenionymi?

- Tak, wykorzenienie, o czym wielu ludzi mówiło, jest najbardziej charakterystyczną osobliwością naszych czasów. Wykorzenienie jako utrata poczucia trwałej przynależności do czegoś; plemienia, narodu, rodziny. Z jednej strony obojętność dla tradycji historycznej, z drugiej - ucieczka w jakieś zwyrodniałe formy tożsamości plemiennej. Chyba nie ma na to rady.

Nie możemy zniszczyć technicznej łatwości przemieszczania się, choć chętnie bym widział świat bez samolotów. Tomasz z Akwinu powiedział, że gdyby Pan Bóg chciał, byśmy latali, to by dał nam skrzydła. Ale nie widać, aby te procesy mogły być odwracalne. Nie możemy wrócić do świata, którego mentalność i poziom techniczny, sposób życia, byłby mniej więcej taki, jak polskiej wsi przedwojennej. Na szczęście nie możemy.

- W Polsce modne było pokazywanie, że młodzi ludzie wydają się być pozbawieni pamięci historycznej. Przytaczano przykłady, gdy kandydaci na studentów mówili np., że Józef Glemp był ostatnim sekretarzem PZPR...

- A to nieprawda?! Czytałem, że brat Prymasa był działaczem partyjnym.

- ... czy więc nie zaczynamy tracić pamięci, ignorować tradycję?

- Gdyby tak być miało, byłaby to zmiana katastrofalna. Naturalnie zdaję sobie sprawę z pewnych symptomów. Sam gdzieś cytowałem opowiadanie znajomej, która zapytała córkę, panienkę chyba piętnastoletnią, czy słyszała kiedyś nazwisko Lenin, a ta panienka powiedziała: Oczywiście, przecież to był jeden z Beatlesów! Ale mam nadzieję, że nie doszło jeszcze do katastrofalnego poziomu.

Poczucie zbiorowej przeszłości istniało nawet w społeczeństwach, gdzie olbrzymia większość to byli analfabeci. Ich przeszłość była ukształtowana przez legendy, podania. Również analfabeci mieli poczucie przynależności do pewnej historycznej ciągłości. To jest niesłychanie potrzebne.

Czy amnezji możemy przeciwdziałać? Możemy. Czy skutecznie? Tego nie wiemy nigdy z pewnością. Jak we wszystkich ludzkich przedsięwzięciach: nic, co robimy, nie jest z góry zabezpieczone przed porażką. Kiedy kroimy chleb, to nie potrafimy z całą pewnością powiedzieć, że go pokroimy do końca, bo przecież możemy się skaleczyć.


Apokryf

Każdy z nas ma cały świat na głowie

... ciąg dalszy

Rechot

- Nie boi się Pan śmiechu, także z samego siebie...

- Również wielcy filozofowie umieli posługiwać się śmiechem. U Platona jest taki dialog szyderczy: - Czy ty masz psa? - Tak. - A czy ten pies ma dzieci? - Tak. - A więc ten pies jest ojcem? - Tak. - Ale to jest twój pies? - Tak. - Czyli on jest twoim ojcem!

Nie powiedziałbym, że dużo, ale w filozofii jest oczywiście trochę humoru.

- Można więc przyglądać się światu z pobłażliwym rozbawieniem?

- Tak.

- Śmiech jest sposobem oswajania świata?

- Owszem. Ale nie zawsze jest to sposób skuteczny.

- Jeżeli jesteśmy rozbawionymi konsumentami, to może świat nie skończy się ani hukiem, ani skomleniem, ale rechotem?

- Jest to możliwe. Ale wolałbym tego nie oglądać.

- Czy bardzo Pana Profesora wymęczyliśmy?

- Pewnie, że mnie wymęczyliście. Żądacie, bym powiedział, jak żyć. A ja nie wiem!

Oksford, 4 października 2002 r.

Leszek Kołakowski

Filozof, eseista, tłumacz, autor powiastek satyrycznych, dramatów i wierszy. Urodzony 23 października 1927 w Radomiu, ukończył filozofię na Uniwersytecie Łódzkim, w latach 1950-1968 był wykładowcą Uniwersytetu Warszawskiego. Początkowo marksistowski dogmatyk, nieubłagany krytyk Kościoła, z czasem stał się czołowym przedstawicielem rewizjonizmu, coraz bardziej otwarcie kwestionując polityczne i społeczne realia PRL-u. Po Marcu 1968 roku zwolniony z pracy i objęty zapisem cenzuralnym. Dwa lata wcześniej - za otwartą krytykę systemu socjalistycznego - wyrzucono go z PZPR.

Od 1968 przebywał na emigracji, wykładał m.in. na amerykańskich uniwersytetach Yale, University of California w Berkeley oraz w Institute for Social Research w Chicago. Od 1970 profesor Uniwersytetu w Oksfordzie, gdzie do dziś mieszka.

Po opublikowaniu fundamentalnej analizy „Główne nurty marksizmu” (1978), jego zainteresowania w coraz większym stopniu ogniskowały się na religii - jako społecznym i duchowym fenomenie, będącym wyrazem ludzkiej potrzeby odnajdywania w świecie sensu, przeciwstawiania się własnej śmiertelności.

Związany z opozycją demokratyczną, był m.in. członkiem KOR-u. W 1988 po raz pierwszy od 20 lat przyjechał do Polski, udzielił wtedy obszernego wywiadu Jerzemu Turowiczowi („TP” 1989, nr 7). W 1997 otrzymał Order Orła Białego.

Opublikował m.in.:

„Szkice z filozofii katolickiej”, 1955

„Światopogląd i życie codzienne”, 1957

„Jednostka i nieskończoność. Wolność i antynomie wolności w filozofii Spinozy”, 1958

„Trzynaście bajek z królestwa Lailonii dla dużych i małych”, 1963

„Klucz niebieski”, 1964

„Rozmowy z Diabłem”, 1965

„Świadomość religijna i więź kościelna”, 1965

„Filozofia pozytywistyczna”, 1966

„Kultura i fetysze”, 1968

„Obecność mitu”, 1972

„Husserl i poszukiwanie pewności”, wyd. ang. 1975, pol. 1987

„Główne nurty marksizmu”, t. 1-3, 1976-78

„Czy Diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań”, 1982

„Jeśli Boga nie ma...”, wyd. ang. 1982, pol. 1988

„Bergson”, wyd. ang. 1984, pol. 1997

„Horror metafizyczny”, wyd. ang. 1988, pol. 1990

„Pochwala niekonsekwencji. Pisma rozproszone z lat 1955-1968”, 7. 1-3, 1989, 2002

„Bóg nam nic nie jest dłużny...” 1994

„Mini-wykłady o maxi-sprawach”, cz. I - III, 1996, 1998, 2000

„Moje słuszne poglądy na wszystko”, 1999


Kołakowski: Religia nie zginie

» Kołakowski: Religia nie zginie Zamknij X

  fot. Wojciech Jargiło

Wiara należy do fundamentów naszego istnienia, religia nie może zaginąć. To słowa z wywiadu z prof. Leszkiem Kołakowskim, który DZIENNIK publikuje dziś w magazynie "Europa". Jeden z najwybitniejszych współczesnych polskich filozofów, mówiąc o kondycji współczesnego świata i człowieka, przyjmuje chrześcijańską perspektywę.

REKLAMY GOOGLE

Droga intelektualna prof. Kołakowskiego prowadzi

od marksizmu przez rewizjonizm do chrześcijaństwa. Ale Kołakowski, nawet będąc filozofem marksistowskim, miał olbrzymią wiedzę

o religii, którą zawsze się fascynował. Zawsze też zachowywał niezależność

myślenia i wrażliwość na wymiar etyczny, co powodowało, że często szedł pod prąd głównym nurtom.

Z marksizmem zerwał w 1956 r. i skupił się na krytyce tej ideologii, którą zawarł potem w pracy

"Główne nurty marksizmu”. Wyjechał z kraju po nagonce, którą partia zorganizowała na intelektualistów w 1968 r. Osiadł w Wielkiej Brytanii, gdzie został wykładowcą na Oxfordzie. Prof. Kołakowski rzadko udziela wywiadów, dlatego te, które pojawiają się w prasie, stają się intelektualnym wydarzeniem.

Wywiad dla DZIENNIKA pokazuje najnowszy moment intelektualnej drogi prof. Kołakowskiego. Przed pięcioma laty słynny kanadyjski filozof Charles Taylor powiedział o Kołakowskim, że przyjął on rzadkie wśród filozofów stanowisko: bliskiego i współczującego obserwatora wiary chrześcijańskiej - bez ostatecznego opowiadania się po jej stronie.

Prof. Kołakowski dla DZIENNIKA:

O upadku utopii doskonałego społeczeństwa: Zło jest w nas i to jest jeden z powodów, bo nie jedyny, dlaczego świata doskonałego nie można zbudować, dlaczego te nadzieje okazały się próżne. To nie oznacza, że nie można różnych rzeczy ulepszać. Doskonałości jednak nie osiągniemy.

O nadziei dla niewierzących: Myślę, że niewierzący muszą uznać

- chociaż na ogół tego uznać nie chcą - że my wszyscy jesteśmy nieudacznikami i ludźmi przegranymi. Wiara, że jest się w pewnych warunkach człowiekiem sukcesu, jest próżna i złudna.

O sukcesie: Tu na ziemi nie ma sukcesu. Oczywiście są ludzie sławni. Ludzie, którzy zrobili w życiu coś bardzo cenionego. Jednak mimo to bym utrzymywał, że wszyscy jesteśmy nieudacznikami.

O fiasku marksizmu: Dziś dla nas Marks jest autorem jednej z wielkich książek XIX w. Jest oczywiście bardzo ważny w historii cywilizacji, kultury, ale niepodobna już podzielać jego nadziei.

O kryzysie chrześcijaństwa: Absolutnie nie wierzę w śmierć wiary religijnej i Kościoła. Jestem przekonany, że wiara należy do fundamentów naszego istnienia.

Kołakowski, czyli z powrotem do religii

Bronisław Wildstein 25-07-2009, ostatnia aktualizacja 26-07-2009 00:03

Leszek Kołakowski w swoich późnych, najważniejszych pracach wskazuje drogę przezwyciężenia tragicznej kondycji człowieka, co nie znaczy – wprowadzenia go w świat łagodnej afirmacji

źródło: Rzeczpospolita

fot: Elżbieta Lempp

+zobacz więcej

Myśl Leszka Kołakowskiego, autora „Pochwały niekonsekwencji”, jest wyjątkowo konsekwentna. Nie znaczy to, że się nie rozwija, a więc zmienia i wzbogaca, ewoluuje, porzucając jedne wątki i rozwiązania na rzecz innych, ale trzyma się zwykle tej samej tematyki i usiłuje odpowiedzieć na dwa zasadnicze bloki pytań. Dotyczą one religii i metafizyki, a więc się łączą, tak jak się łączyły w naszej tradycji, w której nie sposób było pomyśleć o religii bez metafizyki i odwrotnie. Kołakowski pokazuje zresztą przekonująco, że trudno sobie wyobrazić rozerwanie tej jedności.

Dla filozofów greckich Bóg był nieuniknioną konsekwencją pytań o wiedzę pewną, a więc o byt nieuwarunkowany i fundamentalny. Od Parmenidesa byt prawdziwy, a więc w pełni suwerenny i niepodległy niszczącej obecności czasu, absolut był utożsamiony z Bogiem. Co ciekawe, przywoływany przez Kołakowskiego najbardziej uznany tomista współczesny Etienne Gilson wiele wysiłku poświęcił eliminacji zniekształceń, jakim myśl św. Tomasza poddana została od czasu Kartezjusza i Kanta.

Kołakowski przemyślał klęskę marksizmu do końca. Nic dziwnego więc, że jego środowisko pomimo pasowania go na mistrza nie towarzyszyło mu w jego poszukiwaniach

Chodziło o to, aby pokazać, że dla autora „Summa theologiae”, tak jak dla jego chrześcijańskich (i żydowskich) poprzedników, podstawową jakością boską było istnienie po prostu. „Jestem, który jestem” – jak określa się w Biblii Bóg. Wszelkie inne cechy boskie, włącznie ze zdolnością tworzenia, są tylko tego pochodną. Okazuje się, że w tej zasadniczej kwestii podstawowe tradycje myśli zachodniej się spotykają.

Kołakowski pokazuje, jak przenikają się języki religii i filozofii, a metafizyka wpisana jest w całość naszej kulturowej tradycji. Można więc uznać, że obrona tradycyjnej kultury przed jej współczesnymi zagrożeniami – teksty na ten temat znaleźć można głównie w tomie „Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań” (1982) – i obrona metafizyki czy religijnego wymiaru ludzkiego istnienia to aspekty tego samego przedsięwzięcia.

W wypadku Kołakowskiego obrona metafizyki i religijnego przeżycia nie ma jednak charakteru prostej afirmacji choćby przetworzonej tradycji, jak dzieje się to np. w neotomizmie. Dla autora „Horror metaphysicus” (Grozy metafizycznej) głęboki, intelektualny wymiar ludzkiej cywilizacji ma dramatyczny charakter, od którego nieodłączny jest fundamentalny lęk. Na pytania, których nie możemy (i nie powinniśmy) przestać zadawać, nie ma zadowalających odpowiedzi. Co więcej, ci którzy je kwestionują, mają niezwykle silne argumenty. Uwikłani w nieprzezwyciężalne sprzeczności, zagrożeni nicością, która jest konsekwencją utraty jakichkolwiek pewności, mamy prawo czuć egzystencjalną trwogę. A jednak można odnieść wrażenie, że Kołakowski w swoich późnych, najważniejszych pracach wskazuje drogę przezwyciężenia tragicznej kondycji człowieka, co nie znaczy – wprowadzenia go w świat łagodnej afirmacji.

Kapłan i błazen

Zacznijmy jednak od początku, to znaczy od grzechu, w który popadł „młody i wszechwiedzący” filozof – jak autoironicznie Kołakowski określił siebie z okresu stalinowskiego zaangażowania. Charakterystyczne, że w wypadku Kołakowskiego miało ono antyreligijny charakter. Od komunistycznej ortodoksji filozof zaczął odchodzić jednak wcześnie, stając się intelektualnym liderem sprzeciwu wobec niej nazwanego później rewizjonizmem. To okres wykluwania się najbardziej wpływowego intelektualnie, nie tylko zresztą w Polsce, środowiska.

Mentalna, a potem i polityczna klęska marksizmu w dużej mierze uformowała intelektualny pejzaż naszej kultury, w której od wojny prym wiedli lewicowi intelektualiści. Załamanie się marksizmu było ich porażką. W dużej mierze z tego powodu nie zanalizowali go oni konsekwentnie jako kompromitacji fundamentu własnej ideologii. Uznali, że jest to przejaw ułomności myślenia dogmatycznego, dla którego wzorem staje się religia, a zwłaszcza mocno instytucjonalnie i doktrynalnie uporządkowany katolicyzm. Tak więc marksizm, ich zdaniem, nie przegrał jako zrąb lewicowego projektu, ale jako myśl, która zastygła w ortodoksję, stając się rodzajem współczesnej religii.

Kołakowski poszedł znacznie dalej i przemyślał klęskę marksizmu do końca. Nic dziwnego więc, że, umownie biorąc, jego środowisko pomimo pasowania go na mistrza nie towarzyszyło mu w jego poszukiwaniach. Znamienne, że najczęściej przywoływane w Polsce są jego rewizjonistyczne prace z końca lat 50. A i one nie zostały konsekwentnie przemyślane. Najgłośniejszy i chyba najważniejszy esej Kołakowskiego z tego okresu (1957) nosi tytuł „Kapłan i błazen (Rozważania o teologicznym dziedzictwie współczesnego myślenia)”.

Główną myśl eseju oddaje jego podtytuł. Filozofia wyrasta z kategorii religijnych i nie da się od nich odseparować. 30-letni filozof formułuje to jeszcze w tonie arywisty przekonanego o wyższości intelektualnej nad poprzednikami: „Filozofia nie uwolniła się nigdy od dziedzictwa teologii, co świadczy o tym, że pytania tej ostatniej były tylko niezręcznym sformułowaniem dla zagadek istotnych, od których nie potrafiliśmy się uwolnić”.

Deklarację tę rozumieć można jednak jako uznanie religii za fundament współczesnej kultury, która jest w stanie jedynie przeformułowywać jej podstawowe pytania. Poszukiwanie sensu w chaosie i złu otaczającego nas świata to przetworzenie klasycznej teodycei, która próbuje obronić wyobrażenie dobrego Boga. Współczesne kierunki filozoficzne, tak jak i ich metafizyczno-religijni antenaci, poszukują absolutu poznawczego, który dałby im fundament pewności. Te nieusuwalne kontynuacje teologicznego myślenia interpretuje Kołakowski jeszcze jako skłonności entropiczne, dążenie do zakrzepnięcia w ortodoksję i bezruch. To postawa kapłanów, którzy stają na straży obowiązującej mitologii. A każda, nawet najbardziej bluźniercza myśl – uznaje autor „Pochwały niekonsekwencji” – ma tendencję do zamierania w kanon nowego mitu. Dlatego potrzebny jest błazen, który kwestionuje każdy absolut, a więc wprowadza w świat twórczy pierwiastek ruchu. Błazen to także rzecznik niesfornego ludzkiego indywiduum wobec kostniejącej instytucji.

Obecność mitu

Ci, dla których dzieło Kołakowskiego to umownie „Kapłan i błazen” (i pokrewne eseje z tego okresu), nie zauważyli nawet, że obecność błazna uwarunkowana jest istnieniem kapłana. W eseju tym chyba po raz pierwszy Kołakowski tak szeroko używa określenia „mitologia”. Oznacza ona dla niego zastyganie żywej myśli ludzkiej w parareligijny schemat. Dziesięć lat później Kołakowski napisze „Obecność mitu”. W książce tej rozszerzone i zreinterpretowane pojęcie mitu uchwycić ma fundament kultury ludzkiej. Chodzi o kategorię scalającą chaotyczne i osobne doświadczenia ludzkie w porządek sensu i celu. Dzieje się tak przez odniesienie ich do „realności bezwarunkowych, takich jak »byt«, »prawda«, »wartość«”. Okazuje się, że bez tak rozumianego mitu nie sposób pomyśleć o cywilizacji ani o żadnej jej dziedzinie. Również uprawomocnienie logiki musi mieć mityczny rodowód.

Nieco wcześniej niż „Obecność mitu” pisze Kołakowski „Filozofię pozytywistyczną (od Hume’a do Koła Wiedeńskiego)”. Pozytywizm (szeroko rozumiany, do którego autor zalicza Davida Hume’a, Augusta Comte’a, utylitaryzm, ewolucjonizm, empiriokrytycyzm, pragmatyzm, a także filozofię analityczną z Ludwigiem Wittgensteinem) to właśnie próba odrzucenia metafizyki, a więc zakwestionowania mitu. Podręcznik – gdyż książka ta wydana została jako podręcznik i ma do pewnego stopnia taki charakter – pokazuje, że wszystkie próby bezzałożeniowej, ścisłej filozofii muszą kreować własne mity.

Myśl pozytywistyczna we wszystkich swoich tak odmiennych wcieleniach od

wieku XVIII (a nawet wcześniej) cechuje się odrzuceniem metafizyki. Chce osiągnąć precyzję i oczywistość nauki czystej. Program ten powoduje jednak, że zatracają się w nim wartości, które leżały u jego podstaw. Poznanie traci swoją wartość – wartości zostały przecież anulowane – i zredukowane zostaje do biologicznej reakcji na bodziec. Prawda staje się biologicznie uwarunkowaną gatunkową odpowiedzią na presję otoczenia.

W tym kontekście niepojęte stają się odwieczne ludzkie wysiłki podejmowane w celu zrozumienia świata i odnalezienia sensu człowieczej egzystencji. Konsekwentny pozytywizm nie tylko odziera człowieka z jego wyjątkowego, właściwego tylko jemu wymiaru, ale czyni go i całą jego kulturę, w którą wpisana jest metafizyczna tęsknota, symptomem degeneracji ludzkiego gatunku.

Jednak nawet tak zdruzgotany przez Kołakowskiego pozytywizm nie daje się, jego zdaniem, anulować w myśli współczesnej. I nie sposób wrócić już do naukowego podejścia do metafizyki, co wcale nie znaczy, że należy z niej zrezygnować albo uznać ją za mniej wartościową sferę myślenia.

Przebudzenie Prometeusza

Wydane w drugiej połowie lat 70. monumentalne „Główne nurty marksizmu” mają być, zgodnie z zamiarem autora, podręcznikiem. Są jednak, tak jak „Filozofia pozytywistyczna”, dziełem par excellence filozoficznym, zdecydowanie wykraczającym poza podręcznikową formułę.

Ta najpełniejsza jak dotąd analiza (i synteza) marksizmu udowadnia, że praktyka państw komunistycznych wyrosła bezpośrednio z teorii Karola Marksa i jego kontynuatorów i nie sposób wyobrazić sobie innej realizacji komunistycznej ideologii. Tym razem marksowskie założenie, że praktyka ostatecznie weryfikuje idee, okazuje się w całej rozciągłości właściwe. Nic więc dziwnego, że to bezkompromisowe rozliczenie marksizmu w dużej mierze wyparte zostało z głównego nurtu zdominowanej przez lewicę kultury współczesnej. Pomimo że doskonale wiadomo o jego wymiarze i wadze, odnajdujemy znane prace poświęcone filozofii współczesnej, w których marksizm zajmuje poczesne miejsce, a dzieło Kołakowskiego nie zostało odnotowane nawet w bibliografii (np. Will Kymlicka: „Współczesna filozofia polityczna”).

Główne nurty” bardzo głęboko osadzają marksizm w historii filozofii. Autor „Kapitału” jest, zdaniem Kołakowskiego, kontynuatorem nie tylko herezji chiliastycznych, które chciały zaprowadzić natychmiastowo ostateczny porządek na ziemi. Jest także dziedzicem dialektyki, która usiłowała pogodzić nieuniknione sprzeczności pomiędzy nieruchomym i zanurzonym w sobie absolutem a zmienną i ulotną, zjawiskową rzeczywistością.

Marksizm jest jednak przede wszystkim najpełniejszym wyrazem prometejskiego, humanistycznego buntu, odrzuceniem zastanego świata i wyobrażeniem, że człowiek jest w stanie przełamać wszelkie sprzeczności oraz zbudować doczesne królestwo doskonałej harmonii. W zakończeniu pierwszego tomu „Głównych nurtów” Kołakowski ujmuje aforystycznie konfrontację tych tęsknot z rzeczywistością: „Tak to Prometeusz budzi się ze snu o potędze jako Kafkowski Grzegorz Samsa”. Bohater „Przemiany” obudził się jako robak.

Czyniąc ludzi świadomymi przygodności i skończoności życia, zniszczalności ciała, ograniczenia rozumu i języka i siły zła, jaka leży w nich samych, i koncentrując tę głęboką świadomość w doktrynie grzechu pierworodnego – chrześcijaństwo jawnie rzuciło wyzwanie prometejskiej stronie oświecenia i nie mogło uniknąć ataków za swe antyhumanistyczne uprzedzenia. (...) Jeśli humanizm oznacza doktrynę, która utrzymuje, że nie ma żadnych granic dla samodoskonalenia się czy też, że ludzie mają pełną swobodę w ustalaniu kryteriów dobra i zła, to z pewnością chrześcijaństwo przeciwstawne jest humanizmowi. Nie znaczy to jeszcze, że jest antyludzkie, chyba że wierzymy, iż tak właśnie zdefiniowana ideologia humanizmu sprzyja tym właśnie wartościom, które czynią ludzi lepszymi bądź szczęśliwszymi. (...) Historia najnowsza dostarcza raczej przykładów na to, że podejmowane w tradycyjnie chrześcijańskich społeczeństwach próby osiągnięcia pełnego wyzwolenia spod jarzma wyimaginowanej tyranii Boga, jak to określali radykalni humaniści, owocowały znacznie bardziej złowrogą niewolą niż ta, do której kiedykolwiek zachęcało chrześcijaństwo” – napisze Kołakowski kilka lat później w „Jeśli Boga nie ma”.

Jeśli Boga nie ma

Za zwieńczenie filozofii Kołakowskiego uznać można dwie niewielkie objętościowo książki: „Jeśli Boga nie ma” (1982) i „Horror metaphysicus” (1988). Późniejsze jego prace mają zresztą charakter raczej popularyzatorsko-aforystyczny, poza jedną, opublikowaną w 1994 roku książką poświęconą jansenizmowi i ulubionemu filozofowi Kołakowskiego – Pascalowi: „Bóg nam nic nie jest dłużny”.

Jeśli Boga nie ma” nawiązuje do sławnej, wielokrotnie ośmieszanej wypowiedzi jednej z postaci Dostojewskiego, która stwierdza: „Jeśli Boga nie ma, to wszystko wolno”. Kołakowski uznaje tę tezę za prawdziwą i to w dwojakim sensie: poznawczym i moralnym. Jeśli chodzi o epistemologię: „(...) tylko przy założeniu absolutnego Umysłu prawomocne jest używanie słowa prawda i przekonanie, że prawda może być zasadnie orzekana o naszej wiedzy”.

Oznaki prawdy określane są przez normatywne reguły (...), nie można ich wywieść z materiału empirycznego, który jest obiektem epistemologicznego badania”. Każde zaś kryterium wymagało będzie dowodu. Ostatecznie więc to umysł absolutny musi stać się gwarantem prawdy, jeśli nie chcemy popaść w błędne koło albo regres do nieskończoności. Wprawdzie możemy prawdę definiować w odniesieniu do użyteczności, ale będzie to kryterium arbitralne i ograniczone. Z pewnością nie można na jego mocy unieważnić poznania religijnego.

Współcześnie przywykliśmy do rozróżnienia pomiędzy faktami a wartościami. Zdaniem Kołakowskiego istnieje ono w języku nauki, ale nie sposób obronić go na gruncie języka, a więc i świadomości religijnej. W chrześcijańskim stwierdzeniu „jest Bóg” mieści się również boski porządek, którego zło jest fundamentalnym naruszeniem. Przyjmując Boga, przyjmujemy równocześnie kategorie moralne włącznie z grzechem i karą. Wszelkie próby racjonalnego uprawomocnienia moralności, włącznie z najambitniejszą stworzoną przez Kanta, okazały się jednak chybione. Kantowska reguła: postępuj według zasady, którą chciałbyś uczynić normą powszechną, wydaje się w pełni racjonalna. Jak jednak przekonać do niej człowieka, który nie wierzy w normy powszechne i racjonalność?

Rozum u Kanta staje się substytutem Boga, ale jak to substytut, jest tylko jego cieniem. „Nie przyświadczamy naszych moralnych wierzeń przez uznanie ich prawdy, lecz przez poczucie winy, gdy je gwałcimy”. Głębia poczucia winy świadczy o naszej moralności. A prawdziwe poczucie winy pojawia się wówczas, gdy czynienie zła jest złamaniem tabu, uwewnętrznionego zakazu, który broni porządku naszego świata.

Moralność wyrasta z religii, a więc dziś w naszej kulturze wraz ze słabnięciem oddziaływania religii widzimy zacieranie się zasadniczych wyznaczników zła i dobra. Trudno sobie wyobrazić, aby w dłuższej cywilizacyjnej perspektywie moralność była w stanie przeżyć bez religii.

Jeśli jednak moralność wyrasta z religii, to nie można redukować religii do moralności, jak usiłuje się to często robić dziś, podważając zarówno religię, jak i moralność. „Jeśli Boga nie ma” dowodzi, że nie sposób sprowadzić religii do żadnych innych doświadczeń. Naukowe zasady nie mogą służyć poznaniu Boga, który nie jest bytem empirycznym. Religia nie jest zbiorem zdań, ale drogą życia. „Jeśli nie ma Boga, to tylko kryteria empiryczne kierować muszą naszym myśleniem, a one nie prowadzą do Boga; jeśli Bóg istnieje, to daje nam klucz do odkrywania jego ręki w biegu wydarzeń (...), skoro Bóg dostarcza nam zasad dobra i zła, to można wykazać, że kto odrzuca Boga, czyni zło; jeśli nie ma Boga, to sami decydujemy, jak takie zasady należy ustanawiać i cokolwiek uczynimy, zawsze dowieść można, że jest dobre”.

Nie tylko horror

W „Horror metaphysicus” Kołakowski nie tylko pokazuje niezbywalność metafizycznego myślenia. Wskazuje, jak arbitralny jest rodowód naszego pragmatycznego podejścia do rzeczywistości”. (...) Opiera się na ukrytej normatywnej przesłance, która ogranicza ideę doświadczenia do tego, co jest lub mogłoby być użyteczne w posługiwaniu się przedmiotami (...). Przesłanka ta jest jednym z intelektualnych kamieni węgielnych nowoczesności. Jest to przesłanka ideologiczna i znajduje uzasadnienie w utylitarnej postawie wobec życia, nie w wiecznych regułach racjonalności”.

Oświecenie miało nas doprowadzić do scjentystycznej dojrzałości i zbudować język uniwersalny. Zawiodło. Jak w przypowieści o wieży Babel boskie uroszczenia człowieka doprowadziły tylko do zdecydowanie większego pomieszania języków. Oświecenie nie wyjaśniło żadnych zasadniczych tajemnic: „(...) sam akt poznania, sam fakt, że umysł nasz obcuje ze światem, którym nie jest, i że potrafi ten świat przyswoić lub uczynić z niego zdarzenie uświadomione, ów fakt najzwyklejszy, gdy spojrzeć nań bez uprzedzeń, jest najdziwniejszą rzeczą, jaką można sobie wyobrazić. Jeśli Bóg, jako się powiada, jest niepojęty, fakt postrzegania i poznawania jest taki w nie mniejszym stopniu – przynajmniej przy powszechnym (i kartezjańskim) założeniu, że jestem obserwatorem świata, który jest radykalnie, niesprawdzalnie obcy”.

Powinniśmy wiedzieć, że ani empirycznie dostępny świat, ani matematyczne narzędzia, które do jego opisu stosujemy, nie objaśniają się same przez się i że poszukiwanego objaśnienia nigdy nie znajdziemy, jako że wymagałoby to pojęć i obrazów, jakich z tego świata wyprowadzić nie sposób”.

Co więcej, „pojęcie pożyteczności, jakkolwiek pojmowane (wąsko czy rozrzutnie, psychologicznie czy społecznie) otwiera na oścież bramę, przez którą ta sama metafizyka i teologia mogą triumfalnie powrócić, utwierdzając swą prawomocność na tej tylko podstawie, że służą pewnym ludzkim potrzebom”.

Pomimo jednak, że religijno-metafizyczne pytania są nieodłącznym elementem ludzkiej kondycji, a próba ich unieważnienia nie tylko nie może się udać, ale prowadzi do jeszcze większych komplikacji, to stawianie ich wikła nas w kolejne nieprzezwyciężalne sprzeczności. Chociaż... Chociaż religia jawi się jako horyzont nadziei, który nie likwiduje wprawdzie napięcia ludzkiej egzystencji, ale otwiera perspektywę jej przezwyciężenia.

W „Jeśli Boga nie ma” Kołakowski relacjonuje pascalowską alternatywę: „(...) ludzka kondycja za wszystkimi jej smutkami i złem, ale też z całą swą świetnością i wielkością, pozostaje niezrozumiała i pozbawiona sensu, jeśli nie oglądać jej w świetle historii świętej: stworzenia, grzechu, odkupienia. Skoro tak, to wydaje się, że stajemy wobec następującej alternatywy: albo świat jest pełen sensu, prowadzony przez Boga, okaleczony przez człowieka, uzdrowiony przez odkupiciela – albo świat absurdalny, zmierzający donikąd, kończący się pustką, czcza zabawka bezosobowego fatum, które nie rozdziela kar ani nagród i nie dba o dobro czy zło”. Kołakowski nie rozstrzyga jeszcze. Traktuje stanowisko Pascala jako argument w dyskusji. Może jednak warto przypomnieć, że ostatnią swoją prawdziwie filozoficzną książkę poświęcił jemu właśnie.

Rzeczpospolita

sylwetki

literatura

LESZEK KOŁAKOWSKI

języki:  polski  angielski  niemiecki 

Urodził się w 1927, w Radomiu, jeden z najwybitniejszych filozofów polskich, od 1968 roku - po pozbawieniu go katedry na Uniwersytecie Warszawskim - mieszkający na emigracji, ostatnio w Oksfordzie, gdzie był członkiem All Souls College. Zmarł 17 lipca 2009 roku.

Głównym przedmiotem jego zainteresowań filozoficznych była historia filozofii, zwłaszcza od XVIII wieku, w tym doktryny liberalizmu, a także filozofia kultury oraz religii. Oprócz tekstów filozoficznych spod pióra Kołakowskiego wyszły również utwory o charakterze literackim, choć również poruszające tematykę bliską Kołakowskiemu-filozofowi, dlatego szukając dla nich określenia gatunkowego należałoby mówić w tym przypadku o przypowiastkach filozoficznych (13 bajek z królestwa Lailonii, Rozmowy z diabłem). W przypowiastkach i bajkach Kołakowski w przystępnej i atrakcyjnej literacko formie analizuje zagadnienia i paradoksy filozoficzne lub też przedstawia dyskusje pomiędzy różnymi szkołami i doktrynami. Głównymi cechami tych historyjek jest inteligentny, kpiarski humor oraz mistrzowskie operowanie konwencją literacką i stylizacją, zwłaszcza w opowieściach biblijnych. Książki Kołakowskiego przez wiele lat ukazywały się w Polsce w nielegalnym obiegu, odgrywając ważną rolę w kształtowaniu polskiej inteligencji opozycyjnej - szczególne znaczenie miał esej Kapłan i błazen, analizujący postawy inteligencji właśnie wobec władzy. Pierwszym tekstem Kołakowskiego skonfiskowanym przez cenzurę, a zarazem pierwszym, który zaczął funkcjonować poza oficjalnym systemem, był napisany w 1956 roku dla "Po Prostu" manifest "Czym jest socjalizm".

W roku 1996 Leszek Kołakowski nagrał dla Telewizji Polskiej dziesięć miniwykładów poświęconych ważnym zagadnieniom filozofii kultury (m.in. władzy, tolerancji, zdradzie, równości, sławie, kłamstwu), wydane następnie w formie książkowej jako Dziesięć mini wykładów o maxi sprawach. W roku 1997, w dniu swoich siedemdziesiątych urodzin, został przez redakcję "Gazety Wyborczej" koronowany na "króla Europy Środkowej".

Źródło: www.polska2000.pl
Copyright: Stowarzyszenie Willa Decjusza
2001


Zobacz również:
sylwetka Leszka Kołakowskiego

Wybrana bibliografia:

Wybrane tłumaczenia:

Leszek Kołakowski (1927–2009) – polski filozof.

A Ą B C Ć D E Ę F G H I J K L Ł M N Ń O Ó P Q R S Ś T U V W X Y Z Ź Ż

Leszek Kołakowski

A [edytuj]

B [edytuj]

C [edytuj]

D [edytuj]

E [edytuj]

F [edytuj]

G [edytuj]

I [edytuj]

J [edytuj]

K [edytuj]

L [edytuj]

M [edytuj]

N [edytuj]

O [edytuj]

P [edytuj]

R [edytuj]

S [edytuj]

Ś [edytuj]

T [edytuj]

U [edytuj]

W [edytuj]

Z [edytuj]

Ż [edytuj]



KOŁAKOWSKI, WARTOŚCI, BÓG

 

Pewnego razu na Patriarszych Prudach w Moskwie dwóch mężczyzn prowadziło interesującą rozmowę. Był z nimi także i trzeci, ale odegrał rolę z naszego punktu widzenia na tyle niewielką, że jego wypowiedzi pominiemy milczeniem. Pierwszy z rozmówców, pewien uczony literat, z niejaką dumą przyznał, iż jest ateistą. Drugi, tajemniczy osobnik podający się za zagranicznego konsultanta, zapytał wtedy, co zatem zrobić z dowodami na istnienie Boga. Pisarz odparł z przekonaniem, że "w kategoriach intelektualnych dowiedzenie Boga jest niemożliwe". Dalej zaś zajął stanowisko, zgodnie z którym człowiek sam kieruje swoim losem. Konsultant nie dał się przekonać (bo w ogóle jakże można by go przekonać). Spytał, jak jest możliwy świat bez Boga, po czym dorzucił jeszcze jedną uwagę: "Jest jeszcze 7 dowód, nie do obalenia, i dowód ten zostanie Panu [tu zwrócił się do literata] niebawem przedstawiony." Jednak Woland także nie potrafił przekonać Berlioza do swoich racji. Nie potrafił również przekonać sceptycznego konferansjera Żorża Bengalskiego. Po niesamowitym pokazie czarnej magii Żorż domaga się zdemaskowania jej sekretów. W obu wypadkach bezradny na swój sposób Woland sięgnął po argument, powiedzmy, ostateczny (nie sposób go jednak nazwać dowodem). Trudno orzec, czy taka forma perswazji zrobiła wrażenie na Berliozie. Zanim jego głowa potoczyła się po trotuarze, "ktoś w jego mózgu", a więc jakaś część jego osobowości, krzyknął: "a jednak!" Głowa Żorża Bengalskiego także została gwałtownie odłączona od tułowia. Ale nawet odłączona, domagała się po prostu lekarza, dając tym sa-mym wyraz swemu racjonalistyczno-sceptycznemu treningowi. Słusznie Woland skarcił ją za tę absurdalną prośbę, którą szyderczo nazwał "dubami smalonymi". Gdy głowa wróciła na swoje miejsce, sceptyczny konferansjer był już obłąkany. Nie wiemy, czy dał się przekonać.1

Gdyby Leszek Kołakowski uczestniczył w tej rozmowie, wytknąłby obu dyskutantom, że ich spór jest nierozwiązywalny, poruszają się bowiem obaj w obrębie wzajemnie niewspółmiernych języków. Przyznałby każdemu rację (choć z pewnymi oporami, wynikającymi głównie z mało filozoficznego języka rozmówców), ale tylko w obrębie jego własnego paradygmatu. Oczywiście, istnienia Boga dowieść nie sposób - tu uśmiechnąłby się do Berlioza. Pojęcia stosowane przy takich próbach: niedoskonałość, przygodność, okazują się po prostu opozycjami pojęć: doskonałość, konieczność, która to opozycja ma niestety charakter analityczny. Pojęcia te nie dają się rozumieć bez wzajemnych odniesień. Zdanie: "Nasz umysł jest niedoskonały" nie ma charakteru empirycznego - zakłada istnienie czegoś takiego jak doskonałość. Bóg, którego istnienie ma zostać dowiedzione, w istocie jest założeniem całej struktury dowodu - "przygodność dostrzegamy nie wcześniej, niż stanie się nam wiadoma egzystencja Boska"2. Nie ma logicznego przejścia od świata empirycznego do nieskończoności. Z kolei Woland mógłby liczyć na to, że Kołakowski zgodzi się na prawomocność pytania: "Co się dzieje, jeśli Boga nie ma?"

Każdy z was - kontynuowałby filozof - posługuje się innym wzorem rzeczywistości, inaczej ocenia zjawiska, które widzi, ma inne kryteria sensowności zdań, lub mówiąc za Kuhnem, "żyje w innym świecie".3 Argumentacja jednego nie może przeto zrobić wrażenia na drugim i na odwrót. Dalej Kołakowski zganiłby monistyczne pretensje do prawdy obu systemów, które pragną redukować obraz świata, tłumacząc wszystko (tu przeprosiłby dyskutantów za uproszczenie) już to w terminach wiary religijnej, już to w terminach racjonalizmu czy empirycznej nauki. Powiedziałby, że nie sposób opisać świata w jednym języku, nie zubażając go o jakiś wymiar. Pytania o istotę i cel nie dają się bowiem przekształcić w pytania naukowe. Zdania metafizyki wolne są od wyroków trybunału doświadczenia. Jeśli więc myślimy kategoriami metafizycznymi, takimi jak: doskonałość, konieczność, celowość czy egzystencja, nie możemy uciec od pytania o Boga. Z kolei nie można budować mostów w oparciu o Dekalog. Nie ma inżynierów wykształconych na Biblii.

Jednak ze względu na ekspansywny charakter przekonań, które wyznają obaj dyskutanci, rozsądny i kompromisowy, zdawać by się mogło, pogląd prezentowany przez Kołakowskiego byłby im obcy. Stanowiłby dla nich kolejny konfliktowy głos, który należy przezwyciężyć. Dlatego nie sądzę, aby ulegli jego argumentom. A mając na uwadze metody perswazji Wolanda, lepiej, że Kołakowskiego tam nie było.

Przebieg i finał spotkania Wolanda i Berlioza z pewnością nie oddaje rzeczywistych stosunków między wiarą religijną a nauką. Nawet jeśli porządek religii i porządek nauki nie dają się mierzyć według jednakowych kryteriów, nie znaczy to, że są ze sobą sprzeczne. Teoria ewolucji i opis stworzenia zamieszczony w Księdze Rodzaju, choć niewspółmierne, dają się pogodzić.4 Ale być może właśnie ze względu na ową niewspółmierność religia i nauka mogą współistnieć. Każda z nich odpowiada innym potrzebom duchowym i społecznym. Religia zaspokaja potrzebę racji ostatecznej. Umożliwia nam ostateczne uzasadnienie naszych przekonań bez popadania w regressus ad infinitum i bez narażania się na zarzut arbitralności. "Nie ma bowiem ostatniego i ostatecznego gruntu, co do którego nikt nie mógłby spytać, jaki jest jego grunt, żadnego przysłowiowego ostatecznego wieloryba, niosącego żółwia, na którym to wspiera się ziemia."5 Bóg nadaje naszej egzystencji sens, ratując przed lękiem przygodności. Z kolei sprawne funkcjonowanie życia społecznego jest niemożliwe do wyobrażenia bez rozwiniętych technologii i możliwości przewidywania, które posiadamy dzięki nauce. Problemy takie jak na Patriarszych Prudach zaczynają się wtedy, gdy nauka albo religia chcą być wspólnym mianownikiem, zasadą skali, na której wszystko daje się mierzyć.

Według Kołakowskiego pokusa sprowadzenia wszystkiego do jednego mianownika uwidacznia się szczególnie w świecie moralności. W eseju Etyka bez kodeksu pokazuje on, że jest to pole nieustannych konfliktów lojalności, rywalizacji celów, ścierania się wartości. Człowiek zmuszony jest więc do dokonywania wyboru między sprzecznymi możliwościami, o których wartości nie sposób jednoznacznie zadecydować. Są ludzie, którzy boją się decyzji, nie chcą więc, aby odpowiedzialność spadała bezpośrednio na nich. Z pomocą przychodzi wtedy kodeks moralny - zbiór przepisów, które mają rozstrzygnąć kłopotliwe sytuacje. Dzięki kodeksowi ma się czyste sumienie, a co więcej - zyskuje się pewność, że czyni się dobrze. Kodeks wspiera się na czterech założeniach: uzgadnia wszystkie wartości, stwierdza powtarzalność sytuacji moralnych, wreszcie zakłada dwojakie symetrie: roszczeń i powinności oraz powinności i wartości.6 Świat kodeksu to dla Kołakowskiego świat lenistwa, konformizmu, moralnego okaleczenia. Moralność, jaką proponuje autor Etyki bez kodeksu, zaprzecza każdemu z tych założeń. Mimo że w ogólnych zarysach zgadzam się z Kołakowskim, mam kilka wątpliwości. Po pierwsze, wydaje się, że zbiór problemów moralnych jest względnie stały. Nie jest więc tak, że stajemy wobec nowych wyzwań moralnych. Obserwujemy raczej nowe techniki radzenia sobie ze starymi problemami. Takie stanowisko zajmuje zresztą Kołakowski w Małej etyce.7 Po drugie, jeśli zakładamy, że dla czynności moralnych charakterystyczne są asymetrie: roszczeń i powinności oraz powinności i wartości, wówczas prawdziwie moralne są tylko improwizacje, innowacje, czyny bohaterskie pełne bezinteresownego poświęcenia. Zbiór czynności moralnych byłby więc bardzo zawężony. Sądzę wreszcie, że pewne grupy społeczne bez kodeksu działać nie mogą. Zwróćmy uwagę choćby na tych, którzy mają prawny monopol na stosowanie przemocy. Czy żołnierza i policjanta należy pouczać, że czynią zło? Czy żołnierz i policjant z wyrzutami sumienia mogą pełnić swoje społeczne role? Poza tym jeśli moralność kodeksowa nie jest prawdziwie moralnością, to jak oceniać ludzi żyjących w społeczeństwie choćby takim jak hinduistyczne, w którym nawet najdrobniejsze szczegóły życia regulowane są przez kodeks?

Nieuchronnie nasuwa się kwestia, skąd wiemy, co i dlaczego jest wartością; skąd wiemy, że prawidłowo oceniamy sytuacje moralne, działamy dobrze? Jak możliwe jest uprawomocnienie naszej etyki? Próżno szukać w Etyce bez kodeksu odpowiedzi na te pytania. Oparta na najsławniejszym powiedzeniu wybitnego rosyjskiego pisarza, pojawia się ona dopiero w późniejszych tekstach Leszka Kołakowskiego.

"»Jeśli Boga nie ma to wszystko wolno« zachowuje ważność nie tylko jako reguła moralna, ale także jako zasada epistemologiczna."8 Opinia ta skłania do dwojakiego rodzaju pytań. Po pierwsze, o rozumienie sławnego dictum Fiodora Dostojewskiego. Po drugie, o wzajemne relacje między aksjologią i epistemologią.

Teza Dostojewskiego jest oczywista tylko pozornie. Jej treść w żadnym wypadku nie zniewala nikogo do jej przyjęcia. Opiera się ona bowiem na pewnej koncepcji człowieka. Wynika z niej, że człowiek jest zły z natury (skażonej być może grzechem pierworodnym) i jeśli ma przetrwać, potrzebuje nadzorcy. Etyka ufundowana na tezie Dostojewskiego zakłada, że moralność wyrasta z religii. Teza sformułowana jest bowiem z punktu widzenia człowieka wierzącego. Myśl, że Boga nie ma, jest dla niego horrorem. Nie potrafi on wyobrazić sobie sytuacji, w której, choć bez Boga, ludzie postępują właściwie. Nie każdy musi przystać na taką interpretację. Dla człowieka niewierzącego, wspartego optymistyczną antropologią, przepisy ustanowione przez ludzki rozum mogą mieć równie silny autorytet (jeśli w ogóle można to mierzyć) co prawo boskie dla wierzącego. Sądzę, że akceptując optymistyczną wizję natury ludzkiej, tezę Dostojewskiego łatwiej odrzucić. Niewierzący nie musi przecież twierdzić: "skoro Boga nie ma, wszystko mi wolno". Tak może wypowiadać się ktoś, kto się buntuje przeciw Bogu, w którego kiedyś wierzył.

Powiedzenie "Jeśli Boga nie ma, wszystko wolno" ma charakter niezwykle kategoryczny. Albo wskazujący drogę, nadający sens Bóg, albo anarchia. Sformułowanie takie pozwala na utożsamienie wyraźnie różnych opcji światopoglądowych. Bo przecież czym innym jest akceptacja pluralizmu wartości, czym innym negacja wszelkich wartości. Gdy liberał taki jak Isaiah Berlin, powiada, że nie ma boskiego arbitra w świecie rywalizujących ze sobą wartości i że "konieczność wyboru między różnymi absolutami jest nieuniknioną cechą kondycji ludzkiej", to nie odrzuca on przecież wszelkich wartości.9 Prawdziwy nihilista natomiast, tak jak go opisuje Leszek Kołakowski w Etyce bez kodeksu, to ktoś, kto tak właśnie postępuje. Dla człowieka uznającego tezę Dostojewskiego, a zatem konieczność boskiego gwaranta, liberał relatywista jest po prostu nihilistą.

Poza tym nie jest do końca jasne, co wynika z powiedzenia "wszystko wolno". Sam Kołakowski stwierdza w innym tekście, że skoro "wszystko wolno", to wszystkiego można zakazać, a więc także i zasady "wszystko wolno". Zwraca się ona więc przeciw sobie. Przypadek ten ilustruje, że każda postać relatywizmu zagrożona jest tą samą obiekcją. Relatywista nie może przekonywać, że to on ma rację, skoro odmawia jej każdej wypowiedzi.10

Wreszcie, nawet jeśli uznamy zalecenie "wszystko wolno", to i tak nie może być ono traktowane jako reguła moralna. Jak zauważa Stefan Amsterdamski, zgodnie z Etyką bez kodeksu reguła moralna, jako że nie może być przedmiotem roszczeń innych osób, posługuje się zwrotami okazjonalnymi (ja, ty). Nie da się jej sformułować w postaci ogólnego przepisu.11 Okazuje się, że powiedzenie "wszystko wolno" wbrew demonicznemu brzmieniu jest niegroźne.

Krytyk tezy Dostojewskiego może argumentować, że jest ona postawiona wadliwie. Będzie przekonywać, że stanie się to widoczne, gdy przystąpi on do jej logicznej analizy. Powie wtedy, że teza ma po prostu postać implikacji. A więc nawet jeżeli poprzednik jest fałszywy, całość implikacji będzie zawsze prawdziwa. Zatem "jeśli nieprawdą jest, że Boga nie ma, wszystko wolno". Tak oto "wszystko wolno" niezależnie od tego, czy Bóg jest, czy Go nie ma. Nieustępliwy obrońca Dostojewskiego odpowie, że istotnie taka implikacja jest prawdziwa. Stwierdzi, że byłaby także prawdziwa, gdyby powiedzieć (zachowując prawdziwość następnika): "jeśli sera nie ma, wszystko wolno". Nikogo jednak brak sera nie skłoni do pogrążenia się w występku z triumfalnym okrzykiem "wszystko wolno!" na ustach. Nikt też nie doświadczy poczucia szczególnego paradoksu, gdy zauważy, że przy negacji poprzednika implikacja pozostaje prawdziwa: "jeśli nieprawdą jest, że nie ma sera, to wszystko wolno". Stanie się tak dlatego, że implikacja nie stwierdza żadnego specjalnego związku między brakiem sera a powiedzeniem "wszystko wolno", a więc między treścią obu swoich członów. Nie jest bowiem prawdziwa wtedy, gdy gotowi jesteśmy uznać następnik na podstawie poprzednika. Jest zaś prawdziwa zawsze, prócz sytuacji, kiedy poprzednik jest prawdziwy, a następnik fałszywy. Implikacja nie służy przecież inferowaniu z poprzednika określonego następnika, czy też wyciąganiu wniosku z przesłanki. Krytyk miesza więc dwie sprawy: to, co implikacja stwierdza, z tym, co wyraża w mowie potocznej okres warunkowy bądź wypowiedź inferencyjna. Tak samo fałszywość hipotezy o nieobecności Boga wcale nie kłóci się z permisywnym "wszystko wolno", gdy "implikację Dostojewskiego" zastąpimy równoważną z nią alternatywą - "nieprawdą jest, że Boga nie ma lub wszystko wolno". Bowiem dla prawdziwości alternatywy także nie potrzeba "żadnego innego związku, jak tylko związku polegającego na tym, że jeden z członów tej alternatywy jest prawdziwy"12. Logika nie pomoże nam w rozumieniu Dostojewskiego. Redukując sens powiedzenia do zwykłej implikacji, tracimy z oczu wzajemne warunkowanie się obu jego członów. Zachodzi między nimi związek wynikania. Bóg, będący przecież źródłem nakazów i zakazów moralnych, nie może warunkować sytuacji, w której "wszystko wolno". Związek ten nie stanowi o prawdziwości implikacji, jest on wyrazem przekonania, że nieobecność Boga stwarza sytuację, w której wszystko wolno.13 Można więc powiedzieć, że teza Dostojewskiego jest zwykłym wyznaniem wiary. Jej akceptacja może być zatem tylko aktem wiary. Jednak Leszek Kołakowski próbuje jej dowieść. Sięga po ten sam zabieg, który wcześniej tak wnikliwie skrytykował.

Moje zastrzeżenia budzi również stwierdzenie, że teza Dostojewskiego jest ważna w epistemologii. Kołakowski pisze, że "aby coś było prawdziwe, musi istnieć podmiot nieomylny. Ten podmiot musi być też wszechwiedzący; podmiot, który posiadając wiedzę fragmentaryczną, cieszyłby się w jej granicach doskonałą pewnością, jest nie do pojęcia. Żadna bowiem prawda częściowa nie może nieść doskonałej pewności, jeśli nie odwołuje się do całej prawdy."14 Leszek Kołakowski opiera tu swoje rozumowanie na koherencyjnym kryterium prawdy. Prawdą jest coś w obrębie prawdy wszechogarniającej, całego systemu. Ale czy zwolennik korespondencyjnego kryterium prawdy musi się czuć przekonany? Wreszcie, czy musi się czuć przekonany ktoś, kto odrzuca pogląd, że aby posługiwać się pojęciem prawdy, należy sformułować jej kryterium? Przecież wiemy - powie ktoś taki - "co znaczy dobre, a co nieświeże mięso, a mimo to, przynajmniej w niektórych przypadkach, nie wiemy, w jaki sposób odróżnić jedno od drugiego". Zanim bowiem wymyślimy kryterium, pozwalające nam podjąć decyzję, czy mięso jest świeże, czy nie, musimy ustalić, choćby nawet nieprecyzyjnie, co rozumiemy przez świeże, a co przez nieświeże mięso.15

Twierdzenie Kołakowskiego, że zasada "Jeśli Boga nie ma..." jest ważna w etyce i epistemologii, skrywa za sobą inną wiarę. Jest to, jak sądzę, założenie, że dobro i prawda nie mogą pozostawać ze sobą w konflikcie. Ale czy mówiąc prawdę, koniecznie czynimy dobro? Można wskazać wiele przykładów z życia codziennego zaprzeczających temu przekonaniu. Może rozsądniej przyjąć pogląd, że mówiąc prawdę (czymkolwiek ona jest), mówimy prawdę, nic więcej. Jeśli dobro i prawda mogą być ze sobą w konflikcie, można godzić postawę epistemologicznego absolutysty i postawę aksjologicznego relatywisty lub na odwrót. Czy takie stanowisko jest jednak możliwe? Odpowiedź zależy oczywiście od tego, co rozumiemy przez relatywizm, a co przez absolutyzm. Pytanie to pozostawiam otwarte.

W omawianych poglądach Leszka Kołakowskiego obecne są dwie mocne filozoficzne tezy. W świecie mamy do czynienia z nieusuwalnym pluralizmem niewspółmiernych, często sprzecznych ze sobą wartości, interesów i pragnień. Poza tym twierdzi on, że ostateczne uzasadnienie moralności możliwe jest tylko na gruncie religijnym, bo "jeśli Boga nie ma, to wszystko wolno".16

Stefan Amsterdamski pyta, jak można pogodzić te dwa stanowiska. Z jednej strony moralność, którą cechują asymetrie roszczeń i powinności oraz powinności i wartości, z drugiej natomiast powszechna ważność wartości oparta na absolucie. Z jednej strony wielość niewspółmiernych, niesprowadzalnych do siebie wartości, z drugiej strony boski gwarant.17 Czy nie ma jednak sposobu ich łącznej obrony?

Jeśli potraktować twierdzenie Kołakowskiego o niewspółmierności wartości i nieusuwalnym konflikcie między różnymi dobrami jako twierdzenie opisowe, zwykłą konstatację faktu, obie tezy wydają się możliwe do pogodzenia. Proszę, oto świat jest polem rywalizacji, ścierania się różnych wartości. Tylko boski arbiter określający, co jest słuszne, a co nie jest, gwarantuje prawidłowość wyboru i pokój. Wówczas można ten problem sformułować w postaci tezy "Wszystko jest dozwolone w świecie ścierających się dóbr, jeśli Boga nie ma". Otrzymujemy wtedy po prostu pewną interpretację powiedzenia Dostojewskiego. Zło świata nie może być przezwyciężone ludzkimi siłami. Dwie tezy zlewają się w jedną. Jak wiadomo jednak, ze zbioru empirycznych faktów nie można wyprowadzić jednoznacznie określonej wartości. Na mocy dualizmu faktów i decyzji należałoby więc uznać, że recepta nie wynika logicznie z diagnozy. Wszelako nie jest z nią sprzeczna. Sądzę jednak, że dla Leszka Kołakowskiego pluralizm wartości jest nie tylko nieusuwalną cechą świata społecznego, lecz przede wszystkim postulatem. Jeśli zatem uznamy go za takowy, między dwiema tezami Kołakowskiego istotnie zachodzi sprzeczność. Po co Bóg - gwarant porządku światu, który nie widzi nic złego w konflikcie wartości, ścieraniu się poglądów, który przyznaje prawo do realizacji różnych celów? Po co Bóg człowiekowi, który twierdzi za Rortym, że wiernie trwa przy pewnych przekonaniach, świadom ich przygodności?

Ciekawe, jak wyglądałaby rozmowa między Leszkiem Kołakowskim z Warszawy a Leszkiem Kołakowskim z Oxfordu. Kołakowski Młodszy przekonywałby pewnie Starszego, że niesłuszne są próby "identyfikacji własnego życia moralnego z porządkiem transcendentnym", ujawnia się w nich bowiem mentalność kodeksowa; że Bóg nadający sens światu jest bezsensowny, bowiem sens posiadać można tylko w obrębie pewnej całości, ze względu na inne jej składniki, a zatem co nadawać by miało sens Bogu?; wreszcie, że nasze wartości, choć "historyczne i ludzkie w genezie", nie są przez nas doświadczane jako dowolne.18 Kołakowski Starszy ripostowałby, że zarzut arbitralności wobec zbioru naszych wartości jest poważny. Dlatego ważne jest takie ich uprawomocnienie, które będzie trwałe, wolne od koszmaru regresji w nieskończoność. Zaś to możliwe jest tylko w oparciu o religię.

Rozmowa przypominałaby więc nieco tę, która odbyła się na Patriarszych Prudach. Byłyby jednak i różnice. Obyłoby się oczywiście bez podejrzeń o utratę rozumu czy głowy toczącej się po trotuarze. Jednak przede wszystkim, w przeciwieństwie do Berlioza i Wolanda, Kołakowscy z Oxfordu i Warszawy znaleźliby wspólny grunt. Obaj bowiem zagrożeń upatrują w nihilizmie i dogmatyzmie. Niewykluczone, że przy odrobinie złej woli Młodszy zarzucałby Starszemu miękki dogmatyzm, zaś Starszy posądzałby Młodszego o miękki nihilizm. Jednakże zarówno Starszy, jak i Młodszy bez zastrzeżeń zaakceptują opinię, że "silne przekonania łatwo rodzą fanatyzm; sceptycyzm albo brak przekonań łatwo rodzą paraliż umysłowy i moralny��19.

 

MACIEJ ŁUBIEŃSKI, ur. 1971, historyk, doktorant w Szkole Nauk IFiS PAN. Zajmuje się relacjami między cywilizacją europejską a cywilizacjami afrykańskimi i amerykańskimi. Publikował w "Przeglądzie Historycznym�� i "Mówią wieki��.

 

Przypisy:

1. Cytaty z Mistrza i Małgorzaty Michała Bułhakowa w tłumaczeniu I.Lewandowskiej i W.Dąbrowskiego, Warszawa 1988.

2. L. Kołakowski, Jeśli Boga nie ma, Kraków 1988, s. 71.

3. Widać to doskonale w opisanej scenie; Berlioz i Bezdomny zmieniają swoją ocenę Wolanda w zależności od jego wypowiedzi: gdy mówi o Bogu czy przepowiada śmierć, a więc gdy z ich punktu widzenia zajmuje się niedorzecznościami, wydaje się im szaleńcem, gdy zaś przedstawia się jako naukowy konsultant, ktoś gatunkowo im pokrewny, myślą o nim z szacunkiem jako o uczonym.

4. J. Watkins, Against "Normal Science��, w: Criticism and Growth of Knowledge, wyd. I., Lakatos, A. Musgrave, Londyn 1977.

5. L. Kołakowski, op.cit., s. 89.

6. "Czyjaś powinność jest przedmiotem roszczenia każdego, to zaś, co jest powinnością, jest zarazem wartością, i na odwrót"; L. Kołakowski, Etyka bez kodeksu, w: Kultura i fetysze, Warszawa 1967.

7. L. Kołakowski, Czy diabeł może być zbawiony, Londyn 1984, s. 119.

8. L. Kołakowski, op.cit., s. 84.

9. I. Berlin, Dwie koncepcje wolności, tł. D. Grinberg, w: Cztery eseje o wolności, Warszawa 1994, s. 229.

10. L. Kołakowski, Nasz relatywny relatywizm, w: Habermas, Rorty, Kołakowski: Stan filozofii współczesnej, Warszawa 1996.

11. S. Amsterdamski, Tertium non datur, Warszawa 1994, s. 26-27.

12. K. Ajdukiewicz, Okres warunkowy a implikacja materialna, w: tenże, Język i poznanie, t. II, Warszawa 1985, s. 264.

13. Przy pomocy logiki próbuje obalać się inne sławne stwierdzenia, np. definicję doboru naturalnego. Dobór naturalny definiuje się jako "przeżycie najstosowniejszego". Jeśli "najstosowniejszym" określimy tego, kto wyprodukował więcej przeżywającego potomstwa, jeżeli więc dostosowanie to po prostu przeżywalność, teoria doboru naturalnego jest zwykłą tautologią - dobór naturalny to przeżycie tych, którzy przeżyli. Zwolennicy Darwina odpowiedzą, że gdy "dostosowanie" zdefiniujemy jako stopniowe adaptowanie się organizmu do zmieniających się warunków, zarzut może zostać oddalony (por. S. J. Gould, Niewczesny pogrzeb Darwina, Warszawa 1991).

14. L. Kołakowski, Jeśli Boga nie ma, Kraków 1988, s. 92.

15. K. R. Popper, Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie, Warszawa 1993, t. II, s.382-383.

16. L. Kołakowski, Mała etyka, cz. XII.

17. S. Amsterdamski, op.cit., s. 24.

18. L. Kołakowski, Etyka bez kodeksu, s. 186-187.

19. L. Kołakowski, Nasz relatywny relatywizm, s. 108.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron