Fleming Ian Moonraker docx


Ian Fleming

JAMES BOND





PRZEŁOŻYŁ I OBJAŚNIENIAMI OPATRZYŁ

Robert Stiller

Przedsiębiorstwo

Wydawnicze Rzeczpospolita SA

Tytuł oryginału Moonraker

Redakcja Anna Kaniewska

Korekta Maria Kaniewska, Aleksandra Aleksandrowicz

Projekt okładki i strony tytułowej Marcin Kulesza/Fabryka Wyobraźni

Druk Opolgraf S.A.

Copyright © Glidrose Productions Ltd 1955

Copyright © for the Polish translation

by Robert Stiller

Józefów 2008

Copyright © for the Polish edition

Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita” S.A.

Warszawa 2008

Wydanie I Warszawa 2008

ISBN 978-83-60192-72-6

Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita SA

Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita” S.A.

Al. Jerozolimskie 107

02-011 Warszawa

www.pwrsa.pl ksiazki@pwrsa.pl

Infolinia 0-800-777-778

Część pierwsza

Poniedziałek

I Papierkowe tajemnice

Dwa pistolety kalibru .38 zagrzmiały równocześnie.

Mury podziemia podchwyciły łoskot i odbijały go sobie tam i z powrotem, aż ucichło. James Bond przyglądał się, jak umieszczony na środku wentylator Ventaxia wysysa dym z obu końców pomieszczenia. Zapamiętane w prawej dłoni doznanie, jak płynnie jednym ruchem od lewej dobywa broni i oddaje strzał, zostawiło mu odczucie pewności. Wychyliwszy na bok komorę bębenkową rewolweru Colt Detective Special, czekał, z lufą zwróconą ku podłodze, aż instruktor przejdzie w półmroku strzelnicy dzielące ich dwadzieścia metrów.

Bond ujrzał, jak instruktor szczerzy zęby w uśmiechu.

- Własnym oczom nie wierzę - powiedział. - Tym razem pana trafiłem.

Instruktor podszedł do niego. - Ja jestem w szpitalu, a pan zabity - odparł. W jednej ręce trzymał tarczę, wykrojoną jak sylwetka górnej części męskiego ciała. W drugiej miał zdjęcie polaroidowe formatu pocztówki. Wręczył je Bondowi i obaj przystąpili do stojącego

za nimi stołu, na którym znajdowała się lampa z zielonym kloszem i duże szkło powiększające.

Bond podniósł je i schylił się nad fotografią. Było to zdjęcie błyskowe jego osoby. Prawą dłoń otaczał zamazany rozbłysk białego ognia. Uważnie skupił ostrość na lewej stronie swojej ciemnej marynarki. W samym środku serca widniał malutki punkcik światła.

Nie odzywając się, instruktor położył wielki, biały cel w kształcie człowieka pod lampą. Jego serce stanowił czarny krążek o średnicy może siedmiu centymetrów. Tuż pod nim i jakiś centymetr na prawo znajdował się otwór wyrwany przez kulę Bonda.

- W lewą ścianę żołądka i otwór wylotowy na plecach - oznajmił z satysfakcją instruktor. Wyjął ołówek i nagryzmolił z boku na tarczy podsumowanie. - To dwadzieścia kolejek i wypada mi, że mam u pana siedem i pół szylinga - rzekł beznamiętnie.

Bond się roześmiał. Odliczył kilka srebrnych monet.

- W następny poniedziałek podwoimy stawki - oświadczył.

- Mnie to odpowiada - rzekł instruktor. - Ale maszyny pan nie pobije, sir. A jeżeli chce się pan dostać do zespołu walczącego o Dewar Trophy, to dajmy spokój tym trzydziestkom ósemkom i weźmy się do Remingtona. Ten dopiero co wprowadzony długi nabój .22 pozwoli uzyskać co najmniej 7900 z możliwych 8000 punktów. Większość pańskich kul powinna trafić w dziesiątkę, która ma wielkość szylinga, kiedy się ją trzyma pod nosem. A na sto metrów jej wcale nie ma.

- Do diabła z Dewar Trophy - odparł Bond. - Mnie chodzi o pańską forsę. - Wytrząsnął sobie w dłoń z bębenka nie wystrzelone pociski i położył je wraz z rewolwerem na stole.

- Do zobaczenia w poniedziałek. O tej samej godzinie?

- Dziesiąta będzie w sam raz, sir - odrzekł instruktor, szarpnąwszy w dół dwie rączki u żelaznych drzwi. Uśmiechnął się do pleców Bonda, które właśnie znikały na stromych betonowych schodach wiodących na parter. Był zadowolony z wyników Bonda w strzelaniu, ale nigdy by mu nie powiedział, że jest najlepszym strzelcem w Tajnej Służbie. O tym wiedzieć mógł tylko M i jeszcze szef kadr, któremu przekazane będą wyniki dzisiejszego strzelania w celu wprowadzenia do poufnych akt Bonda.

Bond pchnął obite grubym, zielonym suknem drzwi u szczytu schodów z podziemia i poszedł do windy, która wyniesie go na ósme piętro wysokiego, szarego budynku w pobliżu Regent's Park, gdzie mieści się centrala Tajnej Służby. Palec wskazujący drgał mu w kieszeni, gdy zastanawiał się, jak wyczarować ten mały, dodatkowy błysk, który by pokonał maszynę: skomplikowane pudło sztuczek, wyrzucające tarczę dokładnie na trzy sekundy, ażeby równocześnie strzelić w niego ślepym nabojem .38 i wiązką światła, fotografując ją, kiedy on stoi i strzela z nakreślonego kredą kółka na podłodze.

Drzwi windy otworzyły się z cichym szmerem i Bond wszedł. Windziarz poczuł od niego proch. Zawsze tak pachną, wychodząc ze strzelnicy. Lubił to. Przypominało mu wojsko. Wcisnął guzik na ósme piętro i oparł kikut lewej ręki na dźwigni.

Gdyby tylko światło było lepsze, myślał Bond. Lecz M wymagał, aby strzelanie zawsze odbywało się w przeciętnie złych warunkach. Przyćmione światło i cel odpowiadający strzałem na strzał to względnie najbliższa kopia rzeczywistości. „Skuteczne jak diabli ostrzelanie kawałka tektury o niczym nie świadczy”, tak brzmiał jego króciutki wstęp Podręcznika strzelania z broni krótkiej.

Winda zatrzymała się i Bond, wychodząc na brudnawo-zielony, jak to w Ministerstwie Pracy, korytarz i w pełen krzątaniny świat dziewcząt niosących akta, drzwi otwierających się i zamykanych, stłumionego brzęku telefonów, wyrzucił z głowy wszelkie myśli o strzelaniu, przestawiając się na zwykłą, codzienną rutynę pracy w Kwaterze Głównej.

Przeszedł do ostatnich drzwi na prawo, anonimowych jak wszystkie, które minął. Żadnych numerów. Gdybyś miał coś do załatwienia na ósmym piętrze, a twoje biuro znajdowało się nie na tym piętrze, ktoś by podszedł i zaprowadził cię do właściwego pokoju, a po załatwieniu sprawy odprowadziłby cię znowu do windy.

Bond zapukał i czekał. Popatrzył na zegarek. Jedenasta. Poniedziałki to istne piekło. Akta i agendy z dwóch dni do przeorania. A w weekend za granicą zwykle sporo się dzieje. Włamania do pustych mieszkań. Ludzie fotografowani w kompromitujących okolicznościach. Tak zwane „wypadki” samochodowe lepiej wyglądają i są bardziej pobieżnie traktowane w dniach weekendowej rzezi na drogach. Przychodzą i posortowania wymagają worki cotygodniowej poczty ze Stambułu, Waszyngtonu i Tokio. Mogą zawierać coś dla niego.

Drzwi się otworzyły i przeżył swój codzienny moment uciechy, że ma tak piękną sekretarkę.

- Dzień dobry, Lil - powiedział.

Wypracowane ciepło jej powitalnego uśmiechu ochłodziło się o kilka stopni.

- Daj mi tę marynarkę - zażądała. - Czuć ją prochem. I nie nazywaj mnie Lil. Wiesz, że tego nie znoszę.

Bond zdjął marynarkę i wręczył jej. - Jeśli ktoś nazywa się Loelia Ponsonby, musi przyzwyczaić się do pieszczotliwych zdrobnień.

Stanął przy jej biurku w niedużej poczekalni, której nadała w jakiś sposób charakter nieco bardziej ludzki od biurowego, i przyglądał się, jak Loelia wiesza jego marynarkę na żelaznej ramie otwartego okna.

Wysoka i ciemna, o powściągliwej, nieskazitelnej urodzie, której wojna i pięć lat zatrudnienia w Służbie nadały coś surowego. Jeśli wkrótce nie wyjdzie za mąż, pomyślał Bond po raz setny, lub nie znajdzie sobie kochanka, jej chłodny odcień autorytetu łatwo może się okazać staropanieński, wpisując ją w szeregi kobiet, które wybrały karierę zamiast rodziny.

Bond nieraz jej to powtarzał i zarówno on sam, jak i dwaj inni członkowie sekcji zero zero w różnym czasie podejmowali stanowcze zakusy na jej cnotę. Ona zaś traktowała ich wszystkich w taki sam sposób - chłodno macierzyński (który oni, by ukoić swe zadraśnięte ego, nazywali poufnie oziębłością) i nazajutrz nie szczędziła im drobnych przejawów ciepła i sympatii dla pokazania, że wszystko w istocie stanowiło jej własny błąd i że im wybacza.

O czym nie wiedzieli, to że zamartwia się prawie na śmierć, kiedy im zagraża niebezpieczeństwo, i że kocha ich wszystkich na równi; tylko nie zamierza wiązać się uczuciowo z żadnym mężczyzną, który mógłby za tydzień postradać życie. A faktem jest, że zatrudnienie w Tajnej Służbie to swoiste niewolnictwo. Kobiecie nie pozostaje tu wiele miejsca na innego rodzaju stosunki. Mężczyznom jest trochę łatwiej. Ci mają wytłumaczenie dla przelotnych romansów. Dla nich małżeństwo, dzieci, dom rodzinny nie wchodzą w grę, jeśli mają być użyteczni „w polu”, jak się to dogodnie określa. Ale dla kobiety jakiś romans poza Służbą automatycznie czyni ją „niepewną” i w końcowym efekcie ma ona do wyboru albo rezygnację ze Służby i normalne życie, albo wieczny konkubinat w związku z

królem i krajem ojczystym.

Loelia Ponsonby wiedziała, że prawie osiągnęła już krytyczny moment na podjęcie decyzji. Wszystkie instynkty mówiły jej, że powinna z tym zerwać. Ale każdego dnia dramat i romantyzm tego świata spod znaku Cavell i Nightingale coraz bardziej zamykały ją w kręgu innych dziewcząt z Kwatery Głównej i z każdym dniem coraz trudniejsza wydawała się rezygnacja z Tajnej Służby.

Na razie była jedną z otoczonych największą zazdrością panien w tym budynku, należącą do małej grupy Głównych Sekretarek, mających dostęp do najbardziej utajnionych sekretów Służby - za plecami określanych jako „Perły i Bliźniak” przez inne dziewczęta - a w perspektywie Wydziału Personalnego przeznaczonych do tego, ażeby za dwadzieścia lat otrzymała jedną złotą linijkę u dołu Noworocznej Listy Odznaczonych, wśród medali dla urzędników z Zarządu Rybołówstwa, z Poczty, z Instytutu Kobiecego, gdzieś pod koniec wykazu tych z Orderem Imperium Brytyjskiego trzeciego stopnia: „Miss Loelia Ponsonby, Główna Sekretarka w Ministerstwie Obrony”.

Odwróciła się od okna. Miała na sobie koszulę w cukierkoworóżowe i białe paski oraz gładką granatową spódnicę.

Bond uśmiechnął się do jej szarych oczu. - Nazywam cię Lil wyłącznie w poniedziałki - zaznaczył. - W pozostałe dni tygodnia Miss Ponsonby. Ale nigdy cię nie będę nazywał Loelia. To brzmi jak coś ze sprośnego limeryku. Masz mi coś do przekazania?

- Nie - odparła zwięźle. Już złagodniała. - Ale na biurku masz całe góry. Nic pilnego. Tylko że mnóstwo. Aha, pudernica donosi, że zero zero osiem wydostał się. Jest w Berlinie i odpoczywa. Czy to nie cudowne?

Bond obrzucił ją bardzo szybkim spojrzeniem.

- Kiedy to słyszałaś?

- Jakieś pół godziny temu - odrzekła.

Bond otworzył wewnętrzne drzwi do dużego pokoju z trzema biurkami i zamknął je za sobą. Podszedł i stanął przy oknie, wyglądając na późną wiosenną zieleń drzew w Regent's Park. Więc Bill jednak się z tego wykaraskał. Peenemünde i z powrotem. Odpoczywa w Berlinie! To brzmi groźnie. Musi być w nie najlepszej formie. No cóż, trzeba będzie zaczekać na wiadomości z jedynego w tym budynku źródła przecieków: z damskiej garderoby, którą personel wydziału bezpieczeństwa w bezsilnej furii określa mianem „Pudernicy”.

Bond westchnął i usiadł przy swoim biurku, przyciągając do siebie tacę brązowych kopert z czerwoną gwiazdą, czyli najbardziej tajnych. A co z zero zero jedenaście? Dwa miesiące temu przepadł w „Brudnym Półuśmiechu” w Singapurze. Odtąd już ani słówka. Tymczasem on, Bond, numer zero zero siedem, najstarszy z trzech agentów Służby, którzy dorobili się numeru z podwójnym zerem, siedzi przy swoim wygodnym biurku, zajęty papierkową robotą, i flirtuje z ich sekretarką.

Wzruszył ramionami i zdecydowanym ruchem otworzył górną teczkę. Była w niej szczegółowa mapa południowej Polski i północno-wschodnich Niemiec. Wyróżniała ją nierówna czerwona linia łącząca Warszawę i Berlin. Była też długa, na maszynie pisana notatka z nagłówkiem: Główna linia. Zapewniona trasa ucieczki ze Wschodu na Zachód.

Bond wyjął swoją papierośnicę z czarnego spiżu i czarno oksydowaną zapalniczkę Ronsona, położył je przy sobie na biurku. Zapalił papierosa, jednego z macedońskiej kompozycji z trzema złotymi kółkami na ustniku, które dla niego sporządzano u Morlandsa na Grosvenor Street, po czym usadowił się na miękkim obrotowym

krześle, nachylił i wziął do czytania.

Taki był dla Bonda początek typowej rutyny dziennej. Tylko dwa lub trzy razy do roku trafiało się jakieś zadanie wymagające jego szczególnych umiejętności. Pozostałą część roku wypełniały mu niefrasobliwe obowiązki wyższego pracownika administracji: elastyczne godziny pracy biurowej, mniej więcej od dziesiątej do szóstej; lancz zazwyczaj w kantynie; wieczory na grze w karty z kilkoma bliskimi przyjaciółmi albo w klubie brydżowym Crockforda; lub kochanie się, bez gorętszej namiętności, z jedną z trzech podobnie usposobionych mężatek; weekendy na grze w golfa o wysokie stawki w którymś z klubów w pobliżu Londynu.

Nie brał urlopów, przeważnie jednak dawano mu dwa tygodnie wolnego po każdym wykonanym zadaniu, w dodatku do zwolnienia lekarskiego, jeśli takie było potrzebne. Zarabiał 1500 funtów rocznie - czyli pensję wyższego pracownika służby cywilnej - i miał tysiąc funtów rocznie własnych dochodów zwolnione od podatku. W trakcie wykonywania roboty mógł wydać, ile zechciał, więc przez resztę miesięcy w roku stać go było na całkiem dobre życie za te dwa tysiące funtów rocznie na czysto.

Miał nieduże, lecz wygodne mieszkanie na tyłach Kings Road, starszawą już szkocką gosposię - istny skarb imieniem May - i dwudrzwiowego bentleya 1930 o silniku cztery i pół litra z doładowaniem, zawsze wyregulowanym profesjonalnie, tak iż mógł wyciągnąć 160 kilometrów, gdy tylko zechciał.

Na te rzeczy wydawał całe swe pieniądze, mając ambicję, aby na jego rachunku pozostało jak najmniej, gdy zostanie zabity, co musi nastąpić - jak uważał w chwilach depresji - zanim osiągnie wiek lat czterdziestu pięciu, wymagany do przejścia na emeryturę.

Pozostało mu jeszcze osiem lat do czasu, gdy zostanie automatycznie pozbawiony numeru zero zero i skierowany do pracy sztabowej w Kwaterze Głównej. Co najmniej osiem ciężkich zadań do wykonania. Może szesnaście. A może dwadzieścia cztery. Za dużo.

Pięć niedopałków spoczęło w wielkiej szklanej popielniczce, nim Bond wyuczył się na pamięć szczegółów Głównej linii. Wziął czerwony ołówek i przebiegł wzrokiem po rozdzielniku na okładce. Zaczynał się on od M, później był CoS, czyli szef kadr, około tuzina liter z numerami, wreszcie na końcu 00. Tę pozycję starannie odfajkował, dopisał cyfrę 7 i wrzucił teczkę na tacę korespondencji wychodzącej.

Zrobiła się dwunasta. Bond wziął ze stosu kolejną teczkę i otworzył ją. Pochodziła z Wywiadu Radiowego NATO, oznaczona „Tylko do wiadomości” i z nagłówkiem Sygnatury Radiowe.

Przysunął sobie resztę stosu i obejrzał tylko pierwsze strony. Były zatytułowane jak następuje:

Inspektoskop. Urządzenie do wykrywania przemytu.

Philopon. Japoński środek zabójczy.

Możliwe miejsca do ukrycia w pociągach. Nr II. Niemcy.

Metody stosowane przez Smiersz. Nr 9. Porwanie.

Trasa piąta do Pekinu.

Władywostok. Rozpoznanie fotograficzne przez U.S. Thunderjet.

Ta dziwaczna mieszanka, którą miał przetrawić, nie była dla Bonda niczym zaskakującym. Sekcja 00 Tajnej Służby nie zajmowała się bieżącymi operacjami innych sekcji ani placówek, tylko informacyjną bazą danych, jakie mogą być przydatne albo pouczające dla tych trzech ludzi, jedynych w całej Służbie, do których obowiązków należy zabójstwo: którym można wydać rozkaz, by kogoś zabić. W

teczkach tych nie było nic pilnego. Od niego i od dwóch kolegów nie wymagano nic poza tym, że mają odnotować numery teczek, które zdaniem każdego z nich pozostali dwaj też powinni przeczytać, kiedy najbliższym razem znajdą się w Kwaterze Głównej. A gdy Sekcja 00 upora się z tymi materiałami, ich końcowym przeznaczeniem będzie „Dokumentacja”. Bond powrócił do teczki z NATO.

Prawie nieuniknione jest - przeczytał - ujawnianie się osobowości przez specyficzne, pozornie niezauważalne zachowania, jakie wykazuje niedająca się zatrzeć charakterystyka, czyli „ręka” poszczególnego radiooperatora. Jego „ręka”, czyli sposób wystukiwania komunikatów, jest zawsze odmienna i rozpoznawalna dla tych, którzy są wyspecjalizowani w odbieraniu komunikatów. Można to również zmierzyć za pomocą bardzo czułych urządzeń. Na przykład w roku 1943 Biuro Wywiadu Radiowego Stanów Zjednoczonych posłużyło się tym w celu wykrycia wrogiej stacji nadawczej w Chile, którą kierował młody Niemiec zwany „Pedro”. Kiedy policja chilijska otoczyła stację, „Pedro” zdołał się wymknąć. W rok później doświadczeni słuchacze wykryli nowy nielegalny nadajnik i potrafili rozpoznać, że operatorem jest „Pedro”. Ażeby ukryć swą „rękę”, nadawał on lewą dłonią, jednak okazało się to nieskuteczne i został schwytany.

W badaniach NATO eksperymentowano ostatnio z pewnego rodzaju urządzeniem „zagłuszającym”, które można przytwierdzać do przegubu operatora, ażeby spowodować drobne zakłócenia w ośrodkach nerwowych kontrolujących mięśnie dłoni. Jednakże...

Na biurku Bonda stały trzy telefony. Czarny do połączeń zewnętrznych, zielony do biurowych i czerwony, łączący tylko z M

oraz jego szefem kadr. Znajomy terkot czerwonego przerwał ciszę w pokoju.

Z biura M dzwonił szef kadr.

- Możesz tu przyjść? - zapytał miły głos.

- Do M? - spytał Bond.

- Tak.

- Masz jakiś cynk?

- Powiedział tylko, że jeżeli jesteś, to chciałby cię zobaczyć.

- Dobra - rzekł Bond i odłożył słuchawkę.

Wziął marynarkę, powiedział swej sekretarce, że idzie do M i żeby na niego nie czekała, wyszedł i ruszył korytarzem do windy.

Zanim przybyła, myślał o tych innych przypadkach, kiedy w środku pustego dnia czerwony telefon nagle przerwał milczenie, aby zabrać go z jednego świata i przenieść do innego. Wzruszył ramionami: poniedziałek! Można było się spodziewać kłopotów.

Zjawiła się winda.

- Dziewiąte piętro - powiedział Bond i wsiadł.

II Kolumbitowe mocarstwo

Dziewiąte piętro było najwyższe w budynku. Większą jego część zajmowała Łączność, starannie dobrany zespół współdziałania sił zbrojnych, którego pracowników interesowały wyłącznie mikrofale, plamy na Słońcu oraz warstwa Heaviside'a. Ponad nimi, na płaskim dachu, znajdowały się trzy przysadziste maszty jednego z najpotężniejszych nadajników w Anglii, objaśnione na tablicy z brązu jako Radio Tests Ltd. Jako reszta użytkowników figurowały Universal

Export Co., Delaney Bros. (1940) Ltd. The Omnium Corporation i wreszcie Informacja (Miss E. Twining, O.B.E.).

Panna Twining była rzeczywista. Przed czterdziestoma laty była kimś takim jak Loelia Ponsonby. Obecnie, na emeryturze, siedziała w małym pokoiku na parterze, spędzając dni na darciu w kawałki ulotek reklamowych, płaceniu rat i podatków za swoich widmowych najemców oraz na grzecznym przepędzaniu sprzedawców i ludzi chcących eksportować coś albo naprawiać swe radia.

Na dziewiątym piętrze zawsze panowały spokój i cisza. Gdy Bond zwrócił się z windy na lewo i szedł po zielonym suknie miękko wyłożonego korytarza do drzwi, które prowadziły do biur M i jego osobistego personelu, jedynym dosłyszalnym odgłosem był cienki, wysoki pisk, tak słaby, że trzeba by się w niego niemal wsłuchiwać.

Bez pukania pchnął zielone drzwi i wszedł do przedostatniego pokoju w tym korytarzu.

Panna Moneypenny, osobista sekretarka M, podniosła oczy znad maszyny do pisania i uśmiechnęła się do niego. Lubili się i wiedziała, że Bond podziwia jej urodę. Miała na sobie ten sam krój bluzki co jego sekretarka, tylko w niebieskie paski.

- Nowy uniform, Penny? - zapytał Bond.

Roześmiała się. - Loelia i ja korzystamy z usług tej samej krawcowej - wyjaśniła. - Losowałyśmy i mnie przypadł kolor niebieski.

Z otwartych drzwi sąsiedniego pokoju dobiegło prychnięcie. Szef kadr, mniej więcej rówieśnik Bonda, wyszedł z szyderczym uśmieszkiem na bladej, przepracowanej twarzy.

- Dość tego dobrego - powiedział. - M czeka. Potem na lancz?

- Dobra - zgodził się Bond. Skierował się do drzwi obok panny Moneypenny, wszedł i zamknął je za sobą. Zapaliło się nad nimi

zielone światło. Panna Moneypenny uniosła brwi do szefa kadr. Potrząsnął głową.

- Nie sądzę, żeby to już było jakieś zadanie, Penny - powiedział. - Po prostu nagle chce go zobaczyć. - Wrócił do własnego pokoju i zabrał się do bieżącej roboty.

Kiedy Bond pojawił się w drzwiach, M siedział przy swoim szerokim biurku i zapalał fajkę. Wykonał nieokreślony gest płonącą zapałką w stronę krzesła po drugiej stronie biurka. Bond podszedł i usiadł. M popatrzył nań ostro przez dym i rzucił pudełko zapałek przed siebie na pusty blat pokryty czerwoną skórą.

- Urlop się udał? - spytał prosto z mostu.

- Tak, dziękuję, sir - odrzekł Bond.

- Widzę, żeś jeszcze opalony. - M popatrzył z dezaprobatą. W rzeczy samej nie miał Bondowi za złe wakacji, będących po części jeszcze rekonwalescencją. Odcień krytycyzmu podpowiadał mu purytanin i asceta, jacy kryją się w każdym przywódcy.

- Owszem, sir - odparł wymijająco Bond. - Pod równikiem jest bardzo gorąco.

- Właśnie - rzekł M. - To był zasłużony wypoczynek. - Przymrużył oczy bez uśmiechu. - Mam nadzieję, że ten kolor długo się nie utrzyma. W Anglii opalony mężczyzna zawsze jest podejrzany. Albo nie miał nic do roboty, albo zafundował sobie kwarcówkę. - Uciął temat szarpnięciem fajką w bok.

Włożył znowu fajkę do ust i pociągnął z niej w roztargnieniu. Zgasła. Sięgnął po zapałki i stracił trochę czasu na jej ponowne rozpalanie.

- Wygląda na to, że jednak dostaniemy to złoto - rzekł wreszcie. - Było trochę gadaniny o Trybunale Haskim, ale Ashenheim to dobry adwokat.

- I dobrze - powiedział Bond.

Na chwilę zapadło milczenie. M wpatrywał się w głąb fajki. Przez otwarte okno dobiegał odległy zgiełk londyńskiej ulicy. Gołąb usiadł z łopotem skrzydeł na jednym z parapetów i szybko znów się zerwał.

Bond usiłował coś wyczytać z ogorzałej twarzy, tak dobrze mu znanej i wobec której odczuwał tak wielką lojalność. Ale szare oczy były spokojne, a lekkie pulsowanie, zawsze pojawiające się wysoko na lewej skroni, kiedy M był w napięciu, nie dało się zauważyć.

Nagle Bond zaczął podejrzewać, że M jest zakłopotany. Miał wrażenie, że nie wie, od czego zacząć. Chciał mu pomóc. Poruszył się na swym krześle i odwrócił od niego oczy. Opuścił je na swoje dłonie i od niechcenia zajął się nierównym paznokciem.

M uniósł oczy znad fajki i odchrząknął.

- Masz teraz coś konkretnego do roboty, James? - zapytał obojętnym głosem.

James. To coś niezwykłego. W tym pokoju M rzadko mówił do kogoś po imieniu.

- Tylko papierkowa robota i to co zwykle - odpowiedział Bond. - Ma pan coś dla mnie, sir?

- Prawdę mówiąc, i owszem - powiedział M. Spojrzał nań spod oka. - Ale właściwie nie ma to nic wspólnego z wywiadem. Sprawa niemalże osobista. Pomyślałem, że mógłbyś mi pomóc.

- Oczywiście, sir - odrzekł Bond. Przez wzgląd na M poczuł ulgę, że lody zostały przełamane. Zapewne ktoś z krewnych staruszka wpadł w tarapaty, a M nie chce zwracać się o przysługę do Scotland Yardu. Może szantaż. Albo narkotyki. Ucieszył się, że M wybrał akurat jego. Oczywiście zajmie się tym. M jest niesłychanym służbistą na punkcie własności państwowej i personelu. Wykorzystanie Bonda

w sprawie osobistej pewnie wydaje mu się czymś w rodzaju kradzieży państwowych pieniędzy.

- Spodziewałem się; że tak odpowiesz - burknął M. - Nie zabierze ci to wiele czasu. Jeden wieczór powinien wystarczyć. - Przerwał. - Otóż chyba słyszałeś o takim... Sir Hugo Drax?

- Oczywiście, sir - rzekł Bond, zaskoczony tym nazwiskiem. - Nie da się otworzyć gazety, żeby o nim czegoś nie było. „Sunday Express” drukuje jego życiorys. To niezwykła historia.

- Wiem - odparł krótko M. - Po prostu podaj mi fakty, jak je widzisz. Chciałbym wiedzieć, czy twoja wersja pokrywa się z moją.

Bond na chwilę zapatrzył się w okno, zbierając myśli. M nie lubił chaotycznej gadaniny. Tylko w pełni szczegółową relację bez żadnego mm... i ee... Bez dopowiadania i kręcenia.

- A więc - zagaił wreszcie Bond. - Po pierwsze to bohater narodowy. Ludzie go lubią. Chyba należy do podobnej kategorii co Jack Hobbs albo Gordon Richards. Obywatele traktują go jak supermena. Wygląd ma nie za bardzo, wszystkie te blizny od ran wojennych, poza tym jest trochę zbyt hałaśliwy i na pokaz. Ale wszystkim się to raczej podoba. Coś jakby manekin z Lonsdale, ale bardziej swojski.

Przyjaciele nazywają go „Hugger” Drax. Jest niemalże symbolem i chyba to również podnieca kobiety. A jak pomyśleć, co robi dla kraju, z własnej kieszeni, a przy tym dużo więcej niż to, na co stać jakikolwiek rząd, to aż dziwne, że obywatele nie domagają się, aby został premierem.

Bond zauważył, że chłodne oczy M stają się jeszcze zimniejsze, ale nie chciał dopuścić, aby starszy pan ostudził jego podziw dla osiągnięć Draxa. - Bądź co bądź na to wygląda, sir - podjął z umiarem - że na długie lata zabezpieczył nasz kraj przed wojną. A ma

chyba niewiele ponad czterdziestkę. Czuję do niego to samo co większość ludzi. Poza tym cała ta jego tajemnicza tożsamość. Nie dziwię się, że ludzie mu raczej współczują, chociaż jest multimilionerem. To chyba samotnik mimo tak wesołego życia.

M uśmiechnął się oschle. - Wszystko to brzmi trochę jak zapowiedź opowiadania w „Expressie”. Człowiek z pewnością niezwykły. Ale jak tłumaczysz te fakty? Nie sądzę, abym wiedział dużo więcej od ciebie. Chyba mniej. Nie czytuję zbyt uważnie gazet, a nie ma go w żadnych aktach z wyjątkiem Ministerstwa Wojny, a z tych niewiele wynika. Gdzie jest więc sedno tego, co wypisuje się o nim w „Expressie”?

- Niestety, sir - odrzekł Bond. - Fakty są dosyć wątłe. Otóż - znów popatrzył za okno, skupiając się - w czasie przełomu, jakiego Niemcy dokonali zimą 1944 roku w Ardenach, dowództwo niemieckie wykorzystywało na dużą skalę partyzantów i sabotażystów. Nadali im dość upiorną nazwę Werwolf. Wyrządzali oni mnóstwo szkód. Byli znakomici w kamuflażu i wszelkiego rodzaju chytrym działaniu na tyłach, i niektórzy z nich byli aktywni jeszcze długo po tym, jak operacja w Ardenach zawiodła i przekroczyliśmy Ren. Mieli dalej działać jeszcze i po zajęciu przez nas całego kraju. Ale zwinęli się dosyć szybko, kiedy znaleźli się w niebezpieczeństwie.

Do ich największych wyczynów należało wysadzenie usytuowanego na tyłach dowództwa łączności pomiędzy armią amerykańską i brytyjską. Nazywano to bodajże Jednostkami Utrzymania Posiłków. Takie połączenie wszelkiego rodzaju personelu aliantów - amerykańska służba łączności, brytyjscy kierowcy ambulansów - ruchome zgrupowanie rozmaitych jednostek. Wilkołakom jakoś udało się zaminować ich kasyno i kiedy nastąpił wybuch, wyleciała też w powietrze znaczna część szpitala polowego. Ponad stu zabitych i

rannych. Sortowanie zwłok było piekielną robotą. Wśród ciał Anglików leżał ranny Drax. Oderwało mu połowę twarzy. Całkowita amnezja trwała przez rok i nikt nie wiedział, kim on jest. W sumie było około dwudziestu pięciu niezidentyfikowanych trupów, w których ani my, ani Amerykanie nie mogli się połapać. Albo pozbierano za mało kawałków, albo byli wśród nich ludzie znajdujący się tam przejściowo czy bez skierowania. Taka właśnie była ta jednostka. I oczywiście miała dwóch oficerów dowodzących, czyli niedbalstwo personelu, bałagan w dokumentacji. Po roku przebywania w różnych szpitalach zaczęto szukać Draxa w kartotekach zaginionych Ministerstwa Wojny. Kiedy trafili na papiery jakiegoś Hugo Draxa, sieroty bez żadnych krewnych, przed wojną zatrudnionego w dokach Liverpoolu, delikwent wykazał oznaki zainteresowania, a fotografia i opis zewnętrzny zdawały się z grubsza pasować do tego, jak facet mógł wyglądać, zanim go wysadzono w powietrze. Od tej pory jak gdyby mu się poprawiało. Zaczął trochę mówić o prostych rzeczach, które zapamiętał, i lekarze byli z niego dumni. Ministerstwo Wojny odnalazło faceta, który służył w tej samej jednostce zwiadu co ów Hugo Drax, i ten, przybywszy do szpitala, oświadczył, że jego zdaniem to jest na pewno Hugo Drax. To rozstrzygnęło sprawę. Ogłoszenia nie wykryły innego Hugo Draxa i wreszcie pod koniec 1945 roku został wypisany pod tym nazwiskiem, otrzymawszy zaległy żołd i pełną rentę inwalidzką.

- Ale on wciąż powtarza - przerwał M - że naprawdę nie wie, kim jest. Należy do klubu Blades. Często grywałem z nim w karty i później rozmawialiśmy przy kolacji. Mówi, że miewa czasami silne wrażenie, jakby „wcześniej tu bywał”. Nieraz jeździ do Liverpoolu, starając się odnaleźć swoją przeszłość. W każdym razie... co jeszcze?

Wpatrzony we własne wnętrze Bond szukał w pamięci. - Po wojnie chyba zniknął na jakieś trzy lata - rzekł. - Później do City zaczęły docierać o nim wieści z całego świata. Najpierw dał się poznać na rynku metalowym. Bodajże zmonopolizował obrót bardzo cenną rudą zwaną kolumbitem. Wszyscy tego poszukiwali. Kolumbit ma bardzo wysoką temperaturę topnienia. Jest konieczny w produkcji silników odrzutowych. Występuje na świecie bardzo rzadko, wydobywa się go zaledwie kilka tysięcy ton rocznie, głównie jako produkt uboczny kopalni cyny w Nigerii. Drax chyba przewidział erę odrzutowców i jakoś zorientował się, czego będzie najbardziej brakować. Musiał gdzieś zdobyć 10 tysięcy funtów, bo „Express” donosi, że w 1946 roku zakupił trzy tony kolumbitu, co kosztowało go jakieś 3 tysiące funtów za tonę. Zyskał na tym 5 tysięcy funtów od amerykańskiej firmy lotniczej, na gwałt potrzebującej kolumbitu. Potem zaczął kupować towar na pniu z wyprzedzeniem sześciu miesięcy, dziewięciu miesięcy, roku. W ciągu trzech lat uzyskał monopol. Ktokolwiek potrzebował kolumbitu, zwracał się do firmy Drax Metals. Przez cały ten czas handlował też innymi artykułami - tak różnymi jak szelak, sizal, czarny pieprz - na czymkolwiek można sobie dodatkowo wyrobić mocną pozycję. Oczywiście spekulował na rozwijającym się rynku towarowym, ale umiał dociskać pedał, nawet gdy robiło się piekielnie gorąco. A na czymkolwiek zyskał, co zarobił, to znów inwestował. Na przykład jako jeden z pierwszych zaczął skupować hałdy zużytej rudy w Afryce Południowej. Teraz się je znów eksploatuje ze względu na zawartość uranu. I kolejna fortuna.

Spokojne oczy M były utkwione w Bondzie. Pykał z fajki i słuchał.

- Naturalnie - ciągnął Bond, pochłonięty swą opowieścią - wszystko to sprawiało, że City zachodziło w głowę, o co tu chodzi.

Maklerzy towarowi wciąż napotykali nazwisko Drax. Czegokolwiek szukali, Drax to miał i oferował za cenę dużo wyższą, niż gotowi byli zapłacić. Operował z Tangeru: port bezcłowy, bez podatków, bez ograniczeń walutowych. W roku 1950 był już multimilionerem. Po czym wrócił do Anglii i zaczął wydawać swoje miliony. Po prostu trwonił je. Najlepsze domy, najlepsze samochody, najlepsze kobiety. Loże w operze i na wyścigach w Godwood. Nagradzane bydło z Jersey. Nagradzane goździki. Nagradzane dwulatki. Dwa jachty; nagroda pieniężna za Puchar Walkera; 100 tysięcy funtów na pomoc dla powodzian; bal koronacyjny dla pielęgniarek w Albert Hall... nie było tygodnia, żeby nie trafił do nagłówków dzięki swej hojności. I ciągle się bogacił, a ludzie to uwielbiali. Historia jak z Baśni z 1001 nocy, która ich inspirowała. Jeżeli ranny żołnierz z Liverpoolu może dojść do czegoś takiego w ciągu pięciu lat, to dlaczego nie oni lub ich synowie? Wyglądało to na prawie tak łatwe jak olbrzymia wygrana w totku piłkarskim.

A potem jego zdumiewający list do królowej: „Wasza Królewska Mość, czy wolno mi się dopuścić tej śmiałości...” i nazajutrz pojawia się genialny, jednowierszowy nagłówek przez całą szerokość „Expressu”: ŚMIAŁY DRAX i relacja o tym, jak podarował Wielkiej Brytanii cały swój udział w złożach kolumbitu, tak aby umożliwić zbudowanie super-atomowej rakiety o zasięgu obejmującym niemal wszystkie stolice w Europie: natychmiastowa odpowiedź każdemu, kto by spróbował rzucić bombę atomową na Londyn. Zapowiedział, że z własnej kieszeni wyłoży na to 10 milionów funtów i ma już gotowy projekt, i jest gotów znaleźć i powołać zespół do jego realizacji.

A potem miesiące zwłoki i powszechne zniecierpliwienie. Interpelacje w Parlamencie. Opozycja niemalże przeforsowała głosowanie

nad wotum zaufania. I wreszcie oświadczenie premiera, że projekt zatwierdzili eksperci Ministerstwa Zaopatrzenia z Woomera Range i że królowa wdzięcznie przyjęła dar w imieniu narodu brytyjskiego i przyznała ofiarodawcy szlachectwo.

Na tym Bond zakończył swą wypowiedź, niemalże porwany historią tego niezwykłego człowieka.

- Tak - przemówił M. - Pokój za naszych czasów: tym razem. Pamiętam nagłówek. Rok temu. I oto rakieta prawie gotowa. Nazywa się Moonraker. I wedle wszystkiego, co słyszę, powinna rzeczywiście dokonać tego, co mówi Drax. To przedziwne. - Popadł w milczenie, wpatrując się poza okno.

Znów się odwrócił i spojrzał przez biurko na Bonda.

- Tak się to mniej więcej przedstawia - odezwał się z wolna. - Wiem niewiele ponad to, co powiedziałeś. Zdumiewająca historia. Niezwykły człowiek. - Przerwał i zamyślił się. - Gdyby niejedna sprawa... - M cybuchem swojej fajki postukał sobie o zęby.

- Co takiego, sir? - zapytał Bond.

M jak gdyby się zdecydował. Łagodnie popatrzył na Bonda.

- Sir Hugo Drax oszukuje w kartach.

III Brzuszek i tym podobne

- Oszukuje w kartach?

M zmarszczył brwi. - Tak powiedziałem - stwierdził oschle. - Czy nie wydaje ci się to dziwne, żeby multimilioner oszukiwał w kartach?

Bond błysnął zębami w przepraszającym uśmiechu.

- Nie aż takie znów dziwne, sir - zauważył. - Spotykałem bardzo bogatych ludzi, którzy oszukiwali samych siebie, kładąc pasjansa. Jednak to by nie pasowało do mojego wizerunku Draxa. Trochę niemiły kontrast.

- Właśnie o to chodzi - odparł M. - Po co to robi? A pamiętaj, że oszukiwanie przy kartach ciągle jeszcze może człowieka zniszczyć. W tak zwanym towarzystwie to chyba jedyne przestępstwo, które może cię wykończyć, kimkolwiek jesteś. Drax robi to tak wyśmienicie, że nikt jeszcze go nie przyłapał. Prawdę mówiąc, wątpię, czy ktokolwiek zaczął go podejrzewać z wyjątkiem Basildona. To prezes klubu Blades. Przyszedł do mnie. Mgliście podejrzewa, że mogę mieć coś wspólnego z wywiadem, a ja mu raz czy drugi pomogłem w jakimś drobnym kłopocie. Poprosił mnie o radę. Powiada, że oczywiście nie chciałby jakiejś afery, a przede wszystkim chce uchronić Draxa, żeby nie wyszedł na durnia. Podziwia go, tak jak my wszyscy, i przeraża go myśl o jakimś skandalu. Bo musiałoby to wyjść na zewnątrz. Do klubu należy mnóstwo członków Parlamentu i od razu gadano by o tym w kuluarach. Potem rzuciliby się na to pismacy od plotek towarzyskich. Drax musiałby zrezygnować z członkostwa Blades i od razu ktoś z jego przyjaciół, broniąc go, wniósłby sprawę o zniesławienie. Znów coś takiego jak Tranby Croft. Przynajmniej tak myśli Basildon i muszę się przyznać, że ja sądzę podobnie. Tak czy owak - zakończył M - obiecałem mu pomóc i - tu spojrzał Bondowi prosto w oczy - to byłoby coś dla ciebie. Jesteś najlepszym karciarzem w całej Służbie albo - uśmiechnął się ironicznie - powinieneś nim być po tym, co służbowo wyczyniałeś w kasynach, i pamiętam, że wydaliśmy na ciebie kupę forsy, kiedy posłaliśmy cię na kurs dla szulerów, przed wojną, żebyś mógł się dobrać do tych Rumunów w Monte Carlo.

Bond uśmiechnął się posępnie.

- Steffi Esposito - powiedział z cicha. - To był ten gość. Amerykanin. Zaprzągł mnie do pracy po dziesięć godzin dziennie, żebym się nauczył tak zwanego riffle stack z zaginaniem i jak dawać drugą kartę od spodu albo ze środka. Napisałem o tym sążnisty raport. Pewnie utopiony gdzieś w dokumentacji. Znał każdą sztuczkę. Jak heblować asy, żeby talia dzieliła się na nich; jak znaczyć wysokie karty brzytwą na brzegu albo na grzbiecie; jak kreskować. Jak działa podajnik z rękawa, mechaniczny gadżet, dostarczający karty wedle życzenia. Jak oznakować całą talię przycięciem na niecały milimetr z obu stron, z małym brzuszkiem u kart, które mogą się przydać, na przykład asów. Jak działają malutkie lusterka w pierścionku albo pod fajką. W gruncie rzeczy - przyznał się Bond - jego właśnie cynk o czytaniu z błysku pomógł mi wówczas w Monte Carlo. Pewien krupier posługiwał się niewidzialnym atramentem, który jego sitwa czytała przez specjalne okulary. Ale Steffi to był cudowny facet. Scotland Yard wyszukał go dla nas. Ten potrafił raz przetasować talię i wydobyć z niej cztery asy. Po prostu magia.

- Wygląda to na zbyt profesjonalne dla naszego bohatera - stwierdził M. - Do takiej roboty trzeba ćwiczyć godzinami, dzień w dzień, albo mieć pomocnika: Nie wierzę, aby miał takiego w Blades. Nie, w jego oszukaństwie nie ma żadnych sensacji, a kto wie, czy nie jest to nawet fantastyczny zbieg szczęśliwych okoliczności. Ale dziwna rzecz. Nie jest za dobrym graczem - zresztą gra tylko w brydża - jednak często wychodzą mu licytacje, kontry albo impasy absolutnie fenomenalne - wręcz nieprawdopodobne. Albo wbrew konwencji. Ale wychodzą. Zawsze dużo wygrywa, a w Blades gra się wysoko. W tygodniowym rozliczeniu nie przegrał ani razu przez

cały rok, odkąd wstąpił do klubu. Mamy w klubie kilku najlepszych graczy świata, a jednak żaden z nich nie miał takich wyników przez dwanaście miesięcy bez przerwy. Stało się to już obiegowym żartem i myślę, że Basildon ma rację, próbując z tym coś zrobić. Jak ci się zdaje, co za system może mieć ten Drax?

Bond miał już ochotę na lancz. Szef kadr pewnie spisał go na straty już pół godziny temu. Mógłby godzinami rozmawiać z M o szulerce, a M, jakby nigdy nie potrzebujący snu ani jedzenia, wszystkiego by wysłuchał i wszystko to zapamiętał. Tymczasem Bond zgłodniał.

- Jeśli założymy, że nie jest zawodowcem, sir, i nie może w żaden sposób znakować kart, pozostają tylko dwie możliwości. Albo podgląda, albo ma jakiś system porozumiewania się z partnerem. Jak często mu się zdarza grywać z tym samym?

- Po każdym robrze losujemy partnerów - rzekł M. - Chyba że są to turnieje. A podczas wieczorów z udziałem gości, czyli w poniedziałki i czwartki, trzymamy się zaproszonego przez nas gościa. Drax prawie zawsze przyprowadza niejakiego Meyera, swojego maklera od metalu. Sympatyczny facet. Żyd. Znakomity gracz.

- Mógłbym coś powiedzieć, gdybym się przyjrzał - rzekł Bond.

- Właśnie to chciałem zaproponować - odrzekł M. - Może byś ze mną poszedł dziś wieczorem? W każdym razie zjesz dobry obiad. Spotkajmy się tam około szóstej. Ogram cię co nieco w pikietę i popatrzymy sobie na brydża. Po obiedzie zagramy parę robrów z Draxem i jego przyjacielem. Zawsze bywają tam w poniedziałki. Dobrze? Na pewno nie odrywam cię od pracy?

- Nie, sir - błysnął zębami Bond. - Bardzo chętnie tam pójdę. Taki rodzaj płatnego urlopu. A jeżeli Drax oszukuje, dam mu do

zrozumienia, że go przyłapałem, i to powinno wystarczyć, aby przestał. Nie chciałbym, aby się wpędził w kłopoty. To wszystko, sir?

- Tak, James - odpowiedział M. - I dziękuję za pomoc. Widzę, że ten Drax to cholerny głupiec. Najwyraźniej trochę stuknięty. Ale nie o niego się martwię. Nie chciałbym, żeby ucierpiała przypadkiem ta jego rakieta. A Drax i rakieta to mniej więcej to samo. No, więc zobaczymy się o szóstej. Nie musisz się przebierać. Niektórzy z nas przebierają się do kolacji, a niektórzy idą w tym samym. Dzisiaj nie będziemy się stroić. Teraz już lepiej idź i przetrzyj sobie palce glaspapierem, czy co tam wy szulerzy robicie.

Bond odpowiedział uśmiechem i wstał. Wieczór zapowiadał się obiecująco. Kiedy poszedł do drzwi i wychodził, pomyślał, że oto wreszcie spotkanie z M, które nie zapowiada nic groźnego.

Sekretarka M jeszcze siedziała przy biurku. Obok jej maszyny do pisania stał talerz kanapek i szklanka mleka. Popatrzyła bystro na Bonda, lecz nie wyczytała nic z jego twarzy.

- Chyba zrezygnował - oznajmił Bond.

- Prawie godzinę temu - potwierdziła z wyrzutem Miss Moneypenny. - Wpół do trzeciej. Lada chwila już wróci.

- Zejdę do kantyny, zanim ją zamkną - rzekł. - Powiedz mu, że następnym razem funduję lancz. - Uśmiechnął się do niej i wyszedł na korytarz, ruszył do windy.

W kantynie oficerskiej pozostało już tylko parę osób. Bond usiadł osobno i wziął pieczoną solę, dużą porcję sałatki z sosem doprawionym musztardą, kawałek sera Brie z grzanką i pół karafki białego Bordeaux. Wypił dwie filiżanki czarnej kawy i przed trzecią wrócił do biura. W połowie pochłonięty sprawą M pośpiesznie przerzucił teczkę z NATO, pożegnał się z sekretarką, powiedziawszy jej,

gdzie będzie tego wieczora, i o czwartej trzydzieści poszedł zabrać swój samochód z garażu dla pracowników, mieszczącego się na tyłach budynku.

- Doładowanie troszkę piszczy, sir - uprzedził mechanik, niegdyś z RAF, traktujący jego bentleya jak swoją własność. - Proszę mi go jutro sprowadzić, jeżeli nie będzie panu potrzebny w porze lanczu.

- Świetnie - powiedział Bond. - Dziękuję.

Bez pośpiechu wyprowadził samochód na parking i stamtąd na Baker Street.

Po kwadransie znalazł się w domu. Zaparkował pod platanami na małym placyku i wszedł na parter adaptowanego domu w stylu regencji, do swej obstawionej książkami bywalni. Przez chwilę poszukawszy, wydobył z półki książkę Scarne on Card Tricks i rzucił ją na empirowe ozdobne biurko pod szerokim oknem.

Przeszedł do niedużej sypialni o tapetach w barwie biało-złotej i wiśniowych zasłonach, rozebrał się, rzucił odzież w jakim takim porządku na granatową kapę na podwójnym łóżku. Udał się do łazienki i wziął szybki natrysk. Przyjrzał się w lustrze swojej twarzy i zdecydował, że nie będzie się wyrzekał nawyku utrwalonego przez całe życie tylko po to, aby golić się dwa razy dziennie.

Szaroniebieskie oczy spojrzały na niego z lustra mocniej błysnąwszy, jak zwykle, kiedy skupiał się na ciekawym problemie. Szczupła, mocna twarz miała w sobie coś wyzywająco i drapieżnie ostrego. Również coś szybkiego i stanowczego było w tym, jak przebiegł sobie palcami po szczęce i niecierpliwie przeciągnął szczotką po kosmyku czarnych włosów, spadających o parę centymetrów poniżej prawej brwi, aby je odgarnąć na miejsce. Przebiegło mu przez myśl, że gdy opalenizna ustępuje, blizna odcinająca się biało na prawym policzku mniej rzuca się w oczy, spojrzał też

odruchowo na swoje nagie ciało i spostrzegł, że prawie nieprzyzwoita białość po kąpielówkach nie odróżnia się już tak ostro. Uśmiechnął się do jakiegoś wspomnienia i przeszedł do sypialni.

Po dziesięciu minutach, w grubej koszuli z białego jedwabiu, granatowych spodniach z marynarskiej serży, granatowych skarpetkach i wyglansowanych czarnych mokasynach już siedział przy biurku, mając talię kart w jednej dłoni, a przed sobą położywszy otwarty znakomity podręcznik Johna Scarne'a o sztuczkach karcianych.

Przez pół godziny, szybko przeglądając rozdział o metodach oszukiwania, zaprawiał się w technice palmowania i chwytu (trzy palce zgięte na dłuższym brzegu kart, a wskazujący na górnym, krótszym i odwróconym od siebie) oraz cofnięcia przełożeń. Dłonie jego wykonywały automatycznie te podstawowe gesty, kiedy oczyma przebiegał po tekście, i z zadowoleniem stwierdził, że palce ma giętkie i pewne, a karty zachowują się bezszelestnie nawet podczas bardzo trudnych powrotów przy użyciu jednej dłoni.

O piątej trzydzieści rzucił karty na stół i zamknął książkę.

Przeszedł do sypialni, napełnił szeroką czarną papierośnicę i wsunął ją sobie do kieszeni na biodrze, zawiązał czarny, pleciony, jedwabny krawat, włożył marynarkę i sprawdził, czy w portfelu ma książeczkę czekową.

Stał chwilę, myśląc, po czym wybrał dwie chusteczki z białego jedwabiu, zmiął je starannie i umieścił po jednej w obydwu bocznych kieszeniach marynarki.

Zapalił papierosa, wrócił do bywalni, usiadł znowu przy biurku i relaksował się przez dziesięć minut, wyglądając przez okno na pusty placyk i myśląc o wieczorze mającym się niebawem rozpocząć w klubie Blades, chyba najbardziej znanym z prywatnych klubów karcianych na świecie.

Dokładna data założenia Blades jest niepewna. W drugiej połowie XVIII wieku otwierano wiele kawiarni i domów gry, przy czym lokale i właściciele często zmieniali się wraz ze zmianami w modzie i majątkach. Klub White powstał w 1755, Almack w 1764, a Brooks w 1774 i w tym samym roku swe podwoje otworzył Savoir Vivre, mający się stać kolebką Blades, na Park Street, na spokojnym zapleczu St. James.

Savoir Vivre był zbyt ekskluzywny, aby przetrwać, i tak wybrednie eliminował chętnych, że w ciągu roku sam się wykończył. Po czym w roku 1776 Horace Walpole napisał: „Na tyłach St. James's Street powstaje nowy klub, szczycący się tym, że przewyższa wszystkich poprzedników”, a w 1778 roku Blades pojawia się po raz pierwszy w liście historyka Gibbona, który łączy go z osobą założyciela, Niemca nazwiskiem Longchamp, prowadzącego podówczas Klub Jeździecki w Newmarket.

Bodajże od samego początku Blades cieszył się powodzeniem, a w roku 1782 Friedrich Eugen, książę wirtemberski, tak emocjonuje się w liście do swego młodszego brata: „To doprawdy jest Ace of Clubs! Na sali grano równocześnie przy pięciu czy sześciu stołach do quinze, a także w wista i pikietę, był też pełny stół grających w hazard. Zapoznałem się z dwoma naraz. Dwie szkatułki rulonów po 4000 gwinei ledwie starczyły na ten wieczór”.

Wzmianka o grze w hazard może stanowić klucz do powodzenia klubu. Pozwolenia na tę niebezpieczną, lecz popularną grę musiał udzielić komitet, wbrew własnym przepisom stwierdzającym, że „W siedzibie Towarzystwa nie dopuszcza się innych gier niżeli szachy, wist, pikieta, cribbage, kadryl, ombre i tredrille”.

W każdym razie klub nadal kwitł i do dzisiaj zalicza się do przybytków najwyższego „kulturalnego” hazardu na świecie. Nie jest już

tak arystokratyczny jak niegdyś; zatroszczyła się o to redystrybucja majętności; ale wciąż pozostaje najbardziej ekskluzywnym klubem w Londynie. Liczba członków jest ograniczona do dwustu i każdy kandydat, ażeby go wybrano, musi spełniać dwa wstępne warunki: zachowywać się jak dżentelmen i „okazać” 100 tysięcy funtów gotówką albo w bezpiecznych papierach wartościowych.

Atrakcje klubowe Blades, oprócz hazardu, są tak kuszące, że komitet był zmuszony ustalić, iż każdy członek musi co roku wygrać albo przegrać 500 funtów na terenie klubu albo uiścić roczną grzywnę w wysokości 250 funtów. Jedzenie i wino są najlepsze w Londynie i nie przedstawia się za nie rachunków, tylko z końcem każdego tygodnia potrąca koszt wszystkich posiłków proporcjonalnie z sumy wygranych. Zważywszy, iż co tydzień przy stolikach z rąk do rąk przechodzi około pięciu tysięcy funtów, obciążenie to nie jest zbyt dotkliwe, a przegrani mają tę satysfakcję, że uratowali coś z katastrofy; zwyczaj ten wyjaśnia także słuszność ściągania opłat z nieczęsto pojawiających się hazardzistów.

Od służby zależy powodzenie lub upadek każdego klubu, a obsługa w Blades nie ma sobie równych. Pół tuzina kelnerek w jadalni przedstawia sobą taki poziom piękności, że wiadomo, iż niektórzy z co młodszych przemycali je niepostrzeżenie na bale dla debiutantek wprowadzanych do towarzystwa, a jeśli nocą któraś z dziewcząt dała się namówić i zabłądziła do jednej z dwunastu sypialni w tylnej części klubu, przeznaczonych dla członków, uważa się to za prywatną sprawę tychże członków.

Jeszcze kilka drobnych wykwintności przyczynia się do luksusu tego miejsca. Wydaje się tu jedynie świeże, nieużywane jeszcze banknoty i srebro, a jeżeli członek zostaje na noc, jego banknoty i

drobne zabiera lokaj, przynoszący mu rankiem herbatę i „Timesa”, aby je zastąpić nowymi. Każda gazeta, jaka trafia do czytelni, zostaje przedtem wyprasowana. Dostawę mydeł i płynów kosmetycznych do toalet i sypialni zapewnia Floris; portiernia ma bezpośrednie połączenie telefoniczne z biurem Ladbroke; klub zapewnia też najelegantsze namioty i loże na głównych wyścigach oraz w Lord's, Henley i Wimbledonie, a członkowie wyjeżdżający za granicę otrzymują automatycznie członkostwo czołowego klubu w każdej obcej stolicy.

Krótko mówiąc, członkostwo Blades, w zamian za 100 funtów wpisowego i 50 funtów opłaty rocznej, zapewnia luksusowy standard jak w czasach wiktoriańskich oraz możliwość nader komfortowego wygrania albo przegrania sumy wynoszącej do 20 tysięcy funtów rocznie.

Rozważając sobie to wszystko, Bond uznał, że ten wieczór sprawi mu wiele przyjemności. Kilkanaście razy w życiu zdarzyło mu się grać w klubie Blades, a ostatnim razem nieźle poparzył sobie palce, wysoko grając w pokera, lecz perspektywa gry o wysokie stawki w brydża i szansy na nieobojętne wszak kilkaset funtów sprężyła mu już zawczasu mięśnie.

A poza tym, oczywiście, była sprawa sir Hugo Draxa, mogąca uczynić ten wieczór nieco bardziej dramatycznym.

Nie zakłócił mu spokoju nawet osobliwy znak, jaki przydarzył mu się, kiedy wjeżdżał z King's Road na Sloane Square, na wpół bacząc na ruch uliczny, a na wpół rozmyślając o nadchodzącym wieczorze.

Była za kilka minut szósta i gdzieś zagrzmiało. Deszcz wisiał w powietrzu i nagle pociemniało. Po przeciwległej stronie placu, wysoko w powietrzu, jaskrawy napis elektryczny jął się zapalać i gasnąć. Blednące fale światła uruchomiły mechanizm, który w godzinach

nocnych będzie utrzymywał ten znak w stanie naprzemiennego migania, aż około szóstej rano wczesne światło dnia wyłączy obwód.

Wielkie szkarłatne litery zaskoczyły Bonda, zjechał do krawężnika, wysiadł z samochodu i przeszedł na drugą stronę ulicy, ażeby lepiej widzieć ten ogromny znak na niebie.

Ach, o to chodzi! Niektóre z liter były zakryte przez sąsiedni budynek. Po prostu jedna z reklam stacji benzynowych Shella. SUMMER SHELL IS HERE. Już lato i znowu Shell.

Bond uśmiechnął się do siebie, wrócił do samochodu i pojechał.

Kiedy ujrzał ten znak po raz pierwszy, na wpół zakryty budynkiem, wielkie szkarłatne litery zapalające się na wieczornym niebie przekazywały mu zupełnie inne przesłanie.

Mówiły: HELL IS HERE... HELL IS HERE... HELL IS HERE... Piekło nadeszło już. Piekło nadeszło już.

IV Lustereczko

Bond zostawił swego bentleya pod klubem Brooksa i skręciwszy za róg, znalazł się na Park Street.

Fronton klubu Blades, cofnięty może o metr w stosunku do sąsiednich, przedstawiał się wytwornie w zapadającym zmierzchu. W wykuszowych oknach parteru z obu stron wejścia zaciągnięto już bordowe zasłony i ukazał się przelotnie służący w liberii, zaciągający je w trzech oknach na piętrze. W środkowym z nich Bond zdążył dostrzec głowy i ramiona dwóch mężczyzn pochylonych nad grą,

zgadywał, że w tryktraka, mignął mu też rozgwieżdżony blask jednego z trzech wielkich żyrandoli, oświetlających słynną salę gry.

Przebywszy wahadłowe drzwi, podszedł do staroświeckiej portierni, gdzie królował Brevett, strażnik Blades, dla połowy członków niemal doradca i przyjaciel rodziny.

- Dobry wieczór, Brevett. Czy admirał już jest?

- Dobry wieczór, sir - powitał go Brevett, znający Bonda ze sporadycznych wizyt w klubie. - Admirał czeka na pana w sali gier. Chłopcze, zaprowadź komandora Bonda do admirała. Ale żwawo!

Idąc za chłopcem w liberii przez hol z podniszczoną posadzką z czarnego i białego marmuru i na górę po szerokich schodach z wytworną mahoniową balustradą, Bond wspominał opowieść, jak to podczas którychś wyborów znaleziono w urnie dziewięć czarnych gałek, choć obecnych było tylko ośmiu członków komitetu. Podobno Brevett, podający urnę od jednego członka do drugiego, przyznał się prezesowi, że sam wrzucił tę czarną gałkę w obawie, iż kandydat mógłby zostać wybrany. Nikt nie zgłosił protestu. Komitet wolałby stracić prezesa niż portiera, którego rodzina piastowała w Blades to samo stanowisko już od stulecia.

Chłopiec pchnął jedno skrzydło wysokich drzwi na szczycie schodów i przytrzymał je otwarte przed wchodzącym. Długa sala nie była zatłoczona i Bond ujrzał M, który siedział samotnie i kładł pasjansa we wnęce utworzonej przez lewą stronę trzech wykuszowych okien. Odprawił chłopca i idąc po grubym dywanie, zwrócił uwagę na woń dymu z cygar, ściszone głosy dobiegające od trzech stolików brydżowych i ostre postukiwanie kości przy niewidocznej tablicy do tryktraka.

- A... jesteś - odezwał się M do podchodzącego. Wskazał gestem krzesło naprzeciw siebie po drugiej stronie stolika. - Tylko dokończę.

Ten Canfield nie wyszedł mi już od miesięcy. Coś do picia?

- Nie, dziękuję - rzekł Bond. Usiadł, zapalił papierosa i przyglądał się z rozbawieniem, jak M skupia się na tej grze.

„Admirał sir M... M... robi coś w Ministerstwie Obrony”. M wyglądał jak byle który członek dowolnego klubu przy St. James's Street. Ciemnoszary garnitur, sztywny biały kołnierzyk, ulubiona granatowa, dość luźno zawiązana muszka w kropki, monokl na cienkim czarnym sznurku, chyba używany tylko do czytania menu, śmiała twarz z jasnymi, bystrymi oczyma marynarza. Aż trudno uwierzyć, że przed godziną prowadził tysiącem pionków grę przeciw nieprzyjaciołom Anglii; że tego wieczora może mieć świeżą krew na rękach albo udane włamanie, albo właśnie pozyskaną wstrętną wiadomość o jakimś ohydnym szantażu.

A co przypadkowy świadek mógłby pomyśleć o nim? „Komandor James Bond, C.M.G, R.N.V.S.R”, także „robi coś w Ministerstwie Obrony”, ten dosyć posępny młody mężczyzna około trzydziestki, siedzący naprzeciw admirała. W twarzy coś jakby chłodnego i niebezpiecznego. Z wyglądu bardzo sprawny. Mógł działać z Templerem na Malajach. Albo w Nairobi. Przeciwko Mau Mau. Wygląda na twardziela. Takich raczej nie widuje się w Blades.

Bond wiedział, że ma w sobie coś obcego, nieangielskiego. Że trudno mu nie rzucać się w oczy. Szczególnie w Anglii. Wzruszył ramionami. Liczy się to, co za granicą. W Anglii nie miałby nic do roboty, nie jest bowiem objęta jurysdykcją Tajnej Służby. W każdym razie tego wieczora nie potrzebuje się kryć. To będzie dla niego rozrywka.

M prychnął i rzucił karty.

Bond je odruchowo zgarnął i też automatycznie przetasował na sposób Scarne'a, przepuszczając szybko połówki talii pod palcami

tak, aby połączyły się bez odrywania od stołu. Zrównał je i odsunął od siebie. M skinął na przechodzącego kelnera.

- Proszę o karty do pikiety, Tanner. - Kelner odszedł i po chwili przyniósł dwie cienkie paczki. Zerwał z nich opakowanie i położył je oraz dwa bloczki do markowania na stole. Stanął wyczekująco.

- Dla mnie whisky z wodą sodową - zamówił M. - A ty na pewno nic nie chcesz?

Bond spojrzał na zegarek. Wpół do siódmej. - Mogę prosić o wytrawne martini? - rzekł. - Z wódką. Duży plasterek cytryny.

- Zajzajer - ocenił zwięźle M po odejściu kelnera. - Teraz ogram cię na parę funtów i pójdziemy rzucić okiem na brydża. Nasz przyjaciel jeszcze się nie pokazał.

Pół godziny spędzili na tej grze, której znawca prawie zawsze wygra, choćby karta mu nie szła. Na zakończenie Bond roześmiał się i wysupłał trzy banknoty po funcie.

- Któregoś dnia zadam sobie trochę fatygi i naprawdę nauczę się grać w pikietę - zapowiedział. - Nigdy jeszcze z panem nie wygrałem.

- To wyłącznie sprawa pamięci i właściwej oceny szans - stwierdził M z satysfakcją. Dopił swoją whisky z wodą sodową. - Chodźmy popatrzeć, co tam dzieje się w brydżu. Nasz człowiek gra przy stoliku Basildona. Przyszedł jakieś dziesięć minut temu. Jeżeli coś zauważysz, kiwnij mi tylko głową, a zejdziemy na dół obgadać sprawę.

Obaj wstali.

Przeciwległy koniec sali zaczął się zapełniać i pół tuzina stolików już grało w brydża. Przy okrągłym stole do pokera, pod środkowym żyrandolem, trzej gracze odliczali żetony, ustawiając je w pięciu słupkach i czekając, żeby dwóch jeszcze podeszło. Stół do bakarata

w kształcie nerki był jeszcze przykryty i zapewne miał takim pozostać do czasu, gdy po kolacji rozpocznie się tam gra w chemin de fer.

Bond w ślad za M wyszedł z ich wnęki, z przyjemnością chłonąc widok rozciągającej się przed nim sali z oazami zieleni, pobrzękiwaniem szkła, gdy kelnerzy poruszali się między stołami, szmerem rozmów z nagłym wykrzyknikiem lub ciepłym śmiechem, mgiełką błękitnego dymu wzbijającego się wśród ciemnoczerwonych abażurów wiszących nad środkiem każdego stołu. Tętno przyśpieszyło mu się od zapachu tego wszystkiego i nozdrza rozdęły z lekka, kiedy przeszli przez długość sali, przyłączając się do towarzystwa.

M z Bondem u boku chodził niedbale pomiędzy stolikami, wymieniając pozdrowienia z graczami, aż do ostatniego stolika pod świetnym portretem Lawrence'a przedstawiającym Beau Brummela, który wisiał nad szerokim kominkiem w stylu Adama.

- Kontra, niech cię diabli! - krzyknął wesoło gracz odwrócony plecami do Bonda, który przewidująco odnotował gęsto zbite, rudawe włosy mówiącego, bo więcej nie było widać, a potem spojrzał w lewo na dość wyrazisty profil lorda Basildona. Prezes klubu odchylił się na oparcie i krytycznie przyglądał kartom, które trzymał w wyciągniętej ręce na odległość, jak gdyby coś wyjątkowego.

- Mam na ręku tak wyborne karty, że zmuszony jestem zrekontrować, mój drogi Draxie - wycedził. Spojrzał ponad stolikiem na partnera. - Tommy - zwrócił się doń. - Jeśli się nie uda, to z mojej winy.

- Bzdura - odparł mu partner. - Meyer? Weź przelicytuj Dr axa.

- Nie mam aż takiej odwagi - odmówił grający z Draxem rumiany mężczyzna w średnim wieku. - Pas. - Podniósł z mosiężnej

popielniczki cygaro i starannie włożył je sobie w środek ust.

- Też pas - rzekł partner Basildona.

- I ja również - rozległ się głos Draxa.

- Pięć trefli z rekontrą - podsumował Basildon. - Pan wychodzi, Meyer.

Bond zajrzał Draxowi przez ramię. Drax miał asa pik i asa kier. Zgrał je natychmiast i wyszedł znowu w kiera, którego Basildon przebił królem.

- Doskonale - rzekł Basildon. - Mam przeciw sobie cztery atuty z damą. Zagram pod Draxa, żeby ją wydostać. - Zaimpasował przeciw niemu. Meyer wziął lewę damą.

- Cholera jasna - powiedział Basildon. - Skąd ta dama na ręku u Meyera? Nie do wiary. Ale reszta i tak jest moja.

- Rozłożył swe karty na stoliku. Popatrzył bezradnie na partnera. - Widziałeś coś podobnego, Tommy? Drax kontruje, a Meyer ma damę. - W jego głosie nie było nic oprócz naturalnej irytacji.

Drax zachichotał. - Chyba nie spodziewał się pan, że mój partner będzie miał same blotki? - odezwał się radośnie do Basildona. - No, to mamy akurat czterysta ponad kreską. - Przełożył Basildonowi karty i gra potoczyła się dalej.

Poprzednio więc rozdawał Drax. To może być ważne. Bond zapalił papierosa i w zadumie przyjrzał się potylicy Draxa.

Głos M przerwał mu rozmyślania. - Basil, pamiętasz mego przyjaciela, komandora Bonda? Pomyślałem sobie, że wpadniemy dzisiaj wieczorem pograć trochę w brydża.

Basildon podniósł oczy na Bonda i uśmiechnął się.

- Dobry wieczór - powiedział. Powiódł dłonią wokół stołu, z lewa na prawo. - Meyer, Dangerfield, Drax. - Trzej mężczyźni spojrzeli przelotnie w górę, a Bond kiwnął głową w ogólnym przywitaniu. -

Admirała wszyscy znacie - dorzucił prezes, biorąc się do rozdawania.

Drax na wpół obrócił się w krześle. - Ach, admirał! - odezwał się hałaśliwie. - Miło mi pana widzieć na pokładzie, admirale. Coś do picia?

- Nie, dziękuję - odpowiedział M z wątłym uśmiechem. - Dopiero co się napiłem.

Drax obrócił się i zerknął w górę na Bonda, który w przelocie dojrzał kępkę rudawych wąsów i błękitne oko. - A dla pana? - zapytał niedbale Drax.

- Nie, dziękuję - rzekł Bond.

Drax odwrócił się z powrotem do stołu i sięgnął po swoje karty. Bond przyglądał się, jak układa je wielkimi, grubymi dłońmi.

Potem obszedł stół, mając kolejny sygnał do rozważenia.

Drax nie rozkładał kart według kolorów, jak czyni większość graczy, tylko podzielił je na czerwone i czarne, nie według starszeństwa, co bardzo utrudnia kibicowi zorientowanie się, co ma w ręku, a sąsiadom wręcz to uniemożliwia. Bond wiedział, że tak właśnie trzymają karty nadzwyczaj ostrożni gracze.

Podszedł i stanął przy kominku. Wyjął papierosa i zapalił go od płomyka w małym palniku gazowym, otoczonym srebrną kratką - taki zabytek z czasów, gdy nie używano jeszcze zapałek - wystającym obok ze ściany.

Z miejsca, gdzie stanął, widział karty Meyera, a postąpiwszy o krok w prawo, także i Basildona. Wizerunku sir Hugo Draxa nic mu nie przesłaniało i przyglądał mu się uważnie, udając, że interesuje go tylko sama gra.

Drax sprawiał wrażenie, jakby nieco przekraczał naturalne wymiary. Ogromny fizycznie - chyba ponad metr osiemdziesiąt - i wyjątkowo szeroki w barach. Duża kanciasta głowa z przedziałkiem na

środku zbitych, rudawych włosów. Spadały one z obu stron łukiem ku skroniom, ażeby - jak domyślał się Bond - zasłonić jak najwięcej połyskliwie zmarszczonej tkanki, pokrywającej większą część jego twarzy po prawej stronie. Inne pozostałości chirurgii plastycznej były widoczne w prawym uchu, niezupełnie pasującym do lewego, i w prawym oku, chirurgicznie całkiem nieudanym. Było znacznie większe od lewego wskutek ściągnięcia pożyczonej skóry, użytej do odtworzenia górnej i dolnej powieki, i wyglądało na dotkliwie przekrwione. Bond wątpił, czy to oko może się całkowicie zamknąć, i przypuszczał, że Drax na noc zasłania je opaską.

Ażeby ukryć jak najwięcej z brzydko napiętej skóry pokrywającej mu połowę twarzy, Drax zapuścił sobie krzaczaste, rudawe wąsy i bokobrody sięgające aż do poziomu płatków usznych. Miał też kępki włosów na kościach policzkowych.

Krzaczaste wąsy miały jeszcze i drugi cel. Pomagały ukryć z natury wystającą górną szczękę i wyraźnie sterczący rząd górnych zębów. Bond zgadywał, że mogło to wyniknąć ze ssania kciuka w dzieciństwie i spowodowało brzydki rozstęp w siekaczach, przez jego dentystę określany jako „diastema”. Wąsy sprzyjały kryciu tych „zębisk ludojada” i ukazywały się one tylko wówczas, gdy Drax wydawał, raz po raz, swój rżący śmiech.

Ogólny efekt jego twarzy - strzecha rudawych włosów, potężny nochal i szczęka, rumiana cera - był ekstrawagancki. Przywodził Bondowi na myśl zapowiadacza z cyrku. Skojarzenie to podkreślał kontrast między ostrością i chłodem w lewym oku.

Narzucający się, gburowaty, krzykliwy prostak. Tak oceniłby go Bond, gdyby nie wiedział czegoś o zdolnościach Draxa. A biorąc to pod uwagę, pomyślał sobie, że wiele z tych efektów może wynikać stąd, jak Drax wyobraża sobie dandysa ze schyłkowego okresu

regencji: nieszkodliwe przebranie dla kogoś o zmasakrowanej twarzy i przy tym snoba.

Tropiąc dalsze poszlaki, Bond zauważył, że Drax się dosyć obficie poci. Mimo zdarzających się na dworze ryków grzmotu wieczór był chłodny, ale Drax ciągle osuszał sobie twarz i szyję ogromną chustką. Kopcił bez ustanku, gasząc papierosy Virginia z korkowym ustnikiem po kilkunastu zaciągnięciach się i prawie natychmiast zapalając następnego z paczki pięćdziesięciu, którą miał w kieszeni marynarki. Jego wielkie dłonie, gęsto porośnięte na grzbiecie rudawym włosem, były ciągle w ruchu, to manipulując kartami, to zapalniczką stojącą przed nim obok płaskiej srebrnej papierośnicy, to skręcając sobie kędzior włosów z boku głowy, to chustką wycierając twarz i kark. To znów łapczywie wkładał palec do ust i obgryzał paznokieć. Nawet z tej odległości Bond widział, że wszystkie paznokcie ma poobgryzane do żywego.

Same dłonie były mocne i sprawne, ale kciuki miały w sobie coś niezgrabnego, w czym Bond nie od razu się połapał. Wreszcie odkrył, że są niezwykle długie i sięgają górnego stawu palca wskazującego.

Na koniec Bond przyjrzał się dokładnie odzieży Draxa, która była kosztowna i w wybornym guście: granatowa jodełka z lekkiej flaneli, dwurzędowa marynarka z wywiniętymi mankietami, gruba koszula z białego jedwabiu ze sztywnym kołnierzykiem, nierzucający się w oczy szaro-biały krawat w drobną kratkę, skromne spinki, wyglądające na Cartiera, i prosty złoty zegarek marki Patek Philippe na czarnym skórzanym pasku.

Bond zapalił następnego papierosa i skupił się na grze, zdając na swoją podświadomość dalsze przetrawianie szczegółów wyglądu i zachowania Draxa, które mu się wydały znaczące i mogły się

przyczynić do wyjaśnienia zagadki oszukiwania w kartach; to jego natura pozostawała do wykrycia.

W pół godziny później karty zatoczyły pełny krąg.

- Ja rozdaję - oznajmił stanowczo Drax. - Obie strony po partii i mamy niezłą górę. A teraz, Max, postaraj się wydłubać parę asów. Mam dość odwalania całej roboty. - Gładko i bez pośpiechu rozdał karty, zabawiając towarzystwo dosyć niewybrednymi żarcikami. - Długi rober - powiedział do M, który paląc fajkę siedział między Draxem a Basildonem. - Przykro mi, że musieli panowie tak długo czekać. Co by pan powiedział na partyjkę po obiedzie? Max i ja wzięlibyśmy się za pana i komandora Jakmutam. Pan mówił, że jak się nazywa? Dobrze gra?

- Bond - odpowiedział M. - James Bond. Owszem, chyba z przyjemnością byśmy zagrali. Co ty na to, James?

Oczy Bonda przylgnęły do schylonej głowy i z wolna poruszających się dłoni rozdającego. Tak, to jest to! Mam cię, ty draniu. Lustereczko. Najzwyklejsze, pieprzone lusterko, które w profesjonalnej grze nie uchowałoby się ani przez pięć minut. M dojrzał błysk pewności w oczach Bonda, gdy spojrzenia ich spotkały się ponad stołem.

- Doskonale - odrzekł radośnie Bond. - Świetny pomysł.

Uczynił niedostrzegalny ruch głową. - Może bym przed obiadem obejrzał księgę zakładów? Ciągle słyszę, że to niezła zabawa.

M kiwnął głową. - Dobrze. Chodźmy. Jest w biurze sekretarza. Później Basildon mógłby zejść, postawić nam koktajl i opowiedzieć o wynikach tej walki na śmierć i życie. - Podniósł się.

- Zamówcie, na co macie ochotę - rzekł Basildon, spojrzawszy bacznie na M. - Tylko załatwimy ich i zaraz zejdę.

- Do zobaczenia około dziewiątej - rzekł Drax, popatrzywszy przeciągle na M i Bonda. - Pokaż mu pan ten zakład o dziewczynę w balonie. - Sięgnął po swoje karty.

- Coś mi na to wygląda, że będę grał pieniędzmi kasyna - rzekł po szybkim spojrzeniu w karty. - Trzy bez atu. - Przeszył Basildona spojrzeniem pełnym triumfu. - Pan sobie to włoży w fajkę i zapali.

Wychodzący z sali Bond nie dosłyszał odpowiedzi Basildona.

Nie odzywając się, zeszli po schodach i dalej, do gabinetu sekretarza. Pokój był pogrążony w ciemności. M zapalił światło, podszedł i usiadł na obrotowym krześle przed misternie rzeźbionym biurkiem. Obrócił się z krzesłem twarzą do Bonda, który podszedł do pustego kominka i sięgnął po papierosa.

- Udało się? - spytał, podnosząc na niego wzrok.

- Tak - rzekł Bond. - Szachruje z całą pewnością.

- Aha - rzekł beznamiętnie M. - Jak to robi?

- Tylko przy rozdawaniu - powiedział Bond. - Widział pan tę srebrną papierośnicę, którą trzyma przed sobą, koło zapalniczki? Nigdy nie bierze z niej papierosa. Żeby nie zostały na niej odciski palców. Gładkie srebro i wypolerowane do połysku. Kiedy rozdaje, prawie całkowicie zakryte przez karty i jego wielkie dłonie. A trzyma je ciągle w jej pobliżu. Rozdaje dla czterech tuż przy sobie. Każda karta odbija mu się w papierośnicy. Całkiem jak w lusterku, chociaż wygląda niewinnie, kiedy tam leży. A tak zdolny człowiek interesu jak on ma doskonałą pamięć. Pamięta pan, co mówiłem o lusterkach? To właśnie jedno z nich. Nic dziwnego, że raz po raz wychodzi mu taki cudowny impas. Ta kontra, którą widzieliśmy, to łatwizna. Wiedział, że jego partner ma krytą damę. Przy jego dwóch asach ta kontra była niezawodna. Poza tym gra całkiem przeciętnie. Ale znać wszystkie karty w co czwartym rozdaniu to kapitalna

przewaga. Dzięki temu jest ciągle na plusie.

- Ale nikt tego nie dostrzega - zaprotestował M.

- Bo to zupełnie naturalne, patrzeć w dół, kiedy się rozdaje - rzekł Bond. - Każdy to robi. A on jeszcze pokrywa to swoją gadaniną, więcej mówi, niż kiedy rozdaje ktoś inny. Przypuszczam, że ma bardzo dobre widzenie peryferyjne... za które my dostajemy tak wysokie oceny podczas badania lekarskiego do Służby. Bardzo szeroki kąt widzenia.

Drzwi otwarły się i wszedł Basildon. Cały najeżony. Zamknął je za sobą.

- Ta cholerna odzywka zaporowa Draxa - wybuchnął. - Tommy i ja moglibyśmy zrobić cztery kiery, gdybyśmy zdołali się dolicytować. A oni we dwóch mieli asa kier, sześć biorących trefli z asem, króla karo i gołe zatrzymanie w pikach. Wzięli od razu dziewięć lew. Nie do pojęcia, jak on śmiał otwierać trzy bez atu. - Uspokoił się nieco. - No i co, Miles? - przemówił. - Czy twój przyjaciel znalazł odpowiedź?

M uczynił gest w kierunku Bonda, który powtórzył to, co już wcześniej powiedział.

W miarę jak mówił, w twarzy lorda Basildona narastał gniew.

- Niech go diabli - wybuchnął, kiedy Bond skończył. - Po jakiego diabła mu to potrzebne? Cholerny milioner. Tarza się w pieniądzach. Czeka nas ładny skandal. Po prostu muszę powiadomić o tym komitet. Nie zdarzyło nam się tu oszukiwanie od czasów wojny czternastego roku. - Zaczął przemierzać pokój tam i z powrotem. Już zapomniał o sprawach klubu i pamiętał tylko, co znaczy sam Drax. - A podobno ta jego rakieta ma być lada chwila gotowa. Zagląda tu co najwyżej parę razy na tydzień dla odprężenia. Przecież ten facet to już narodowy bohater! Coś okropnego.

Myśl o tej odpowiedzialności ostudzała gniew Basildona. Zwrócił się o pomoc do M. - Powiedz, Miles, i co ja mam zrobić? Wygrał w tym klubie tysiące funtów, a inni je stracili. Choćby tego wieczora. Oczywiście mniejsza o moje straty. Ale co z Dangerfieldem? Przypadkowo wiem, że nie wiodło mu się ostatnio na giełdzie. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym nie powiadomić o tym komitetu. Nie mogę się wykręcić... kimkolwiek byłby Drax. A wiecie, co to znaczy. Komitet składa się z dziesięciu osób. Nie da się uniknąć przecieku. I popatrz, co za skandal! Mówi się, że Moonraker nie mógłby istnieć bez Draxa, a prasa utrzymuje, że od tego zależy cała przyszłość naszego kraju. To cholernie poważna sprawa. - Zamilkł i popatrzył z nadzieją na M i później na Bonda. - Czy jest jakaś alternatywa?

Bond zgniótł papierosa. - Można by go powstrzymać - rzekł spokojnie. - To znaczy - dodał uśmiechając się z lekka - jeżeli pan nie ma nic przeciwko temu, żeby mu odpłacić tą samą monetą.

- Niech pan robi, co tylko się panu żywnie spodoba - odparł Basildon kategorycznie. - Co takiego pan ma na myśli? - Nadzieja zaświtała mu w oczach na to zapewnienie ze strony Bonda.

- Otóż - powiedział Bond - mógłbym uświadomić mu, że go przyłapałem, i zarazem obedrzeć go ze skóry jego sposobem. Oczywiście Meyer przy tym również oberwie. Może stracić mnóstwo pieniędzy jako partner Draxa. Czy to będzie miało znaczenie?

- Należy mu się - zapewnił Basildon, nie kryjąc ulgi i gotów porwać się na każde rozwiązanie. - Przecież i on z tego korzystał. Grając z nim, zarobił mnóstwo pieniędzy. Nie sądzi pan...

- Nie - rzekł Bond. - Jestem pewien, że nie wie, co się tutaj wyprawia. Choć niektóre odzywki Draxa musiały go trochę szokować. A więc - zwrócił się do M - czy pan godzi się na to, sir?

M zastanowił się. Popatrzył na Basildona. Jego pogląd na sprawę nie budził wątpliwości.

Popatrzył na Bonda.

- W porządku - rzekł. - Jak trzeba, to trzeba. Nie podoba mi się ten pomysł, ale rozumiem punkt widzenia Basildona. Jeśli więc potrafisz tego dokonać - uśmiechnął się - byleś nie wymagał ode mnie palmowania kart albo czegoś takiego. Nie mam do tego daru.

- Nie - zapewnił Bond. - Włożył ręce do kieszeni marynarki i dotknął dwóch jedwabnych chusteczek. - Myślę, że powinno się udać. Muszę tylko dostać dwie używane talie kart, po jednej w każdym kolorze, i pozostać tu na dziesięć minut bez świadków.

V Obiad w klubie Blades

Była ósma, kiedy Bond w ślad za M wszedł przez wysokie drzwi, po przeciwległej stronie schodów niżeli sala gier, prowadzące do pięknej biało-złotej jadalni klubu Blades w stylu regencji.

M wolał zignorować zaproszenie Basildona, prezydującego przy wielkim środkowym stole, gdzie pozostały jeszcze dwa wolne miejsca. Zamiast tego ruszył zdecydowanie przez pokój do ostatniego w szeregu sześciu mniejszych stołów, gestem wskazał Bondowi wygodny fotel ustawiony przodem do sali, a sam usiadł na drugim po lewej stronie Bonda, plecami do towarzystwa.

Główny steward już stał za fotelem Bonda. Położył przy jego talerzu szerokie menu, a drugie wręczył M. Było na nich u góry

napisane wytwornym złotym pismem Blades. Pod tym leśna gęstwina druku.

- Nie trudź się czytaniem tego wszystkiego - doradził M - chyba że nic ci nie przychodzi do głowy. Jedną z pierwszych i najlepszych reguł tego klubu jest, że każdy z członków może zamówić dowolne danie, tanie czy drogie, ale musi za nie zapłacić. Tak i dzisiaj, chociaż prawdopodobne jest, że nie będziemy musieli płacić. Po prostu zamów, co ci się podoba. - Spojrzał na stewarda. - Czy jest jeszcze ten kawior z bieługi, Porterfield?

- Tak jest, sir. Mieliśmy świeżą dostawę w zeszłym tygodniu.

- Dobrze - powiedział M. - Dla mnie kawior. Cynaderka na ostro i plaster waszego wybornego bekonu. Groszek i młode ziemniaki. Truskawki w wiśniaku. A co dla ciebie, James?

- Ja mam słabość do rzeczywiście dobrego wędzonego łososia - zamówił Bond. - Po czym wskazał na menu. - Kotlety z jagnięcia. Te same jarzyny, przecież to maj. Szparagi w sosie Béarnaise, to brzmi zachęcająco. I może plasterek ananasa. - Odchylił się na oparcie i odsunął jadłospis.

- Dzięki Bogu za takiego, co szybko się decyduje - rzekł M. Podniósł wzrok na stewarda. - Macie to wszystko, Porterfield?

- Tak jest, sir. - Steward się uśmiechnął. - A czy po truskawkach nie miałby pan ochoty na kość ze szpikiem, sir? Dzisiaj otrzymaliśmy ich ze wsi pół tuzina i specjalnie zachowałem jedną na wypadek, gdyby pan się pojawił.

- Oczywiście. Wiesz, że nie potrafię się im oprzeć. Szkodzą mi, ale trudno. Bóg mi świadkiem, że świętuję coś tego wieczora. Nieczęsto się to zdarza. Poproś do mnie Grimleya, dobrze?

- Już tu jest, sir - rzekł steward, ustępując specjaliście od win.

- Ach, Grimley! Proszę o wódkę. - Odwrócił się do Bonda. -

Ale nie to paskudztwo co w twoim koktajlu. To jest prawdziwy, przedwojenny Wolfschmidt z Rygi. Chcesz trochę do swego wędzonego łososia?

- Jak najbardziej - odrzekł Bond.

- A potem? - zapytał M. - Szampana? Ja proszę o pół butelki Bordeaux. Mouton Rothschild 34. Ale ty się mną nie przejmuj, James. Jestem starym człowiekiem. Szampan mi szkodzi. Ale mamy kilka dobrych szampanów, co, Grimley? Jednak obawiam się, że nie tego, o którym ciągle mi opowiadasz, James. W Anglii go raczej nie bywa. Czy nie Taittinger?

Bond uśmiechnął się. Ależ ten M ma pamięć.

- Tak - odrzekł - ale to mój prywatny kaprys. Prawdę mówiąc, dzisiaj z różnych powodów chciałbym pić szampana. Może spytałbym o radę Grimleya.

Winiarzowi to pochlebiło.

- Jeżeli mogę coś doradzić, sir, to może Dom Perignon 46. O ile wiem, Francja sprzedaje go tylko za dolary, więc raczej nie widuje się go w Londynie. Nam bodajże podarował go Regency Club z Nowego Jorku. Właśnie mam go trochę zamrożonego. To ulubiony szampan prezesa i polecił mi, abym co wieczór miał go w pogotowiu na wypadek, gdyby go potrzebował.

Bond uśmiechnął się z aprobatą.

- Więc niech tak będzie, Grimley - rzekł M. - Dom Perignon. Przynieś go już teraz, dobrze?

Zjawiła się kelnerka i umieściła na stole koszyczek świeżych grzanek i masło z Jersey w srebrnym naczynku. Gdy się pochyliła nad stołem, jej czarna spódniczka musnęła ramię Bonda i podniósłszy wzrok, napotkał jej śmiałe oczy, skrzące się pod miękką grzywką, które zatrzymały jego wzrok na ułamek sekundy, a potem

umknęły. Bond powiódł oczyma za białą kokardą w talii, za wykrochmalonym kołnierzykiem i mankietami jej służbowego stroju, kiedy odchodziła w głąb długiej sali. Oczy mu się zwęziły. Przypomniał sobie przedwojenny lokal w Paryżu i tamtejsze dziewczęta, ubrane z tą samą podniecającą surowością. Póki nie pokazały się z tyłu.

Uśmiechnął się sam do siebie. Wszystko to odmieniło się z wprowadzeniem tzw. prawa Marthe Richard.

Rozglądający się po sąsiadach za swoimi plecami M znów odwrócił się ku niemu.

- Co za tajemnica z tym piciem szampana?

- Jeśli pan nic nie ma przeciwko temu, sir, muszę się tej nocy trochę upić. Przyjdzie taki moment, że będę musiał wyglądać na bardzo pijanego, a nie jest to łatwe, jeśli nie robi się tego z przekonaniem. Spodziewam się, że nie weźmie mi pan za złe, jeżeli wydam się nieco przekoszony.

M wzruszył ramionami. - Masz wyjątkowo mocny łeb - powiedział. - Pij sobie, ile zechcesz, jeśli to ci pomoże. Ach, otóż i wódka.

Kiedy M nalał mu na trzy palce z oszronionej karafki, Bond wziął szczyptę czarnego pieprzu i posypał nim wódkę po wierzchu. Pieprz z wolna osiadł na dnie, tylko parę okruszków zostało na powierzchni. Bond zebrał je czubkiem palca, po czym wlał sobie zimny trunek w gardło i odstawił na stół szklaneczkę z resztkami pieprzu na dnie.

M przesłał mu ironicznie pytające spojrzenie.

- Tej sztuczki nauczyli mnie Rosjanie, kiedy przydzielił mnie pan do ambasady w Moskwie - wytłumaczył się Bond. - U nich bywa na powierzchni sporo fuzlu, a przynajmniej bywało, przy lichej destylacji. Trucizna. Ponieważ w Rosji często ma się do czynienia z bimbrem, posypanie go pieprzem to rzecz normalna. Ściąga fuzel na

dno. Polubiłem ten smak i weszło mi w nawyk. Co prawda nie powinienem był tak obrażać klubowego Wolfschmidta - dodał, szczerząc zęby w uśmiechu.

M tylko burknął. - Byłeś nie sypał pieprzu w ulubiony szampan Basildona - powiedział oschle.

Od stołu w odległym końcu dobiegło chrypliwe rżenie śmiechu. M obejrzał się przez ramię i powrócił do swego kawioru.

- Co sądzisz o tym Draxie? - zapytał ustami pełnymi grzanki z masłem.

Bond wziął kolejny plasterek wędzonego łososia ze stojącego przy nim srebrnego półmiska. Miał on delikatną, kleistą konsystencję, osiąganą tylko w górskich wędzarniach Szkocji, bardzo różniącą się od przesuszonych produktów skandynawskich. Zwinął cieniutką kromkę czarnego chleba z masłem i smakował go w zamyśleniu.

- Jego maniery są raczej nieznośne. Na początku byłem dość zaskoczony, że toleruje się go tutaj. - Spojrzał na M, który wzruszył ramionami. - Ale to nie moja sprawa, zresztą w klubach byłoby strasznie nudno, gdyby nie ta garstka ekscentryków. A w ogóle to bohater narodowy i milioner, i niezły gracz w karty. Nawet kiedy nie pomaga swojemu szczęściu - dorzucił. - Ale widzę w nim ten rodzaj człowieka, jaki sobie wyobrażałem. Pełnokrwisty, bezlitosny, przebiegły. Twardy charakter. Nic dziwnego, że tyle wskórał. Tylko nie rozumiem, dlaczego byłby gotów to stracić przez oszukiwanie. Wprost nie do wiary. Co stara się przez to udowodnić? Że pod każdym względem jest lepszy od wszystkich? Tyle pasji wkłada w te karty... jakby to już nie była gra, tylko jakaś próba siły. Wystarczy spojrzeć na jego paznokcie. Obgryzione do żywego. I strasznie się poci. Gdzieś tam kryje się tyle napięcia. Wychodzi w tych jego okropnych żartach. Są koszmarne. Bez śladu lekkości. Zdawałoby się, że chce

rozgnieść Basildona jak muchę. Mam nadzieję, że nie stracę panowania nad sobą. Te jego maniery są wkurzające. Nawet swego partnera traktuje niczym łajno. Jeszcze nie całkiem zalazł mi za skórę, ale chętnie wbiję mu tej nocy nie lada szpilę. - Uśmiechnął się do M. - Oczywiście jeśli mi się uda.

- Wiem, co masz na myśli - rzekł M. - Ale może osądzasz go trochę za surowo. Bądź co bądź zrobił wielki krok od tych doków Liverpoolu, czy skąd się wziął, do obecnej pozycji. A należy do tych, co urodzili się od razu nieokrzesani. Nie ma to nic wspólnego ze snobizmem. Przypuszczam, że jego kumple z Liverpoolu odbierali jego pyskowanie tak samo jak w Blades. Co się tyczy oszukiwania w kartach, zapewne ma w sobie jakąś żyłkę szachrajską. Śmiem przypuszczać, że w swojej karierze też nieraz szedł na skróty. Ktoś powiedział, że aby stać się bardzo bogatym, potrzebna jest kombinacja szczególnych okoliczności oraz nieprzerwanie szczęśliwa passa. Z pewnością nie tylko zalety ludzi czynią ich bogatymi. Tak przynajmniej wynika z moich doświadczeń. Na początku, żeby zdobyć pierwsze dziesięć albo sto tysięcy, wszystko się musi cholernie układać. A w tych powojennych interesach z zaopatrzeniem, przy całej masie przepisów i ograniczeń, myślę, że często polegało to na możliwości wrzucenia tysiąca funtów do właściwej kieszeni. Urzędnicy. Ci nierozumiejący nic oprócz dodawania, dzielenia... i mordy w kubeł. Użyteczni.

M przerwał, kiedy pojawiło się następne danie. Wraz z nim przybył szampan w srebrnym kubełku z lodem oraz wiklinowy koszyczek zawierający pół butelki Bordeaux.

Steward od win zaczekał na ich korzystną ocenę, po czym oddalił się. Wtedy podszedł do ich stolika chłopiec.

- Komandor Bond? - zapytał.

Bond wziął doręczoną mu kopertę i rozciął. Wyjął z niej cienkie papierowe opakowanie i starannie otworzył je pod blatem stołu. W środku znajdował się biały proszek. Wziął srebrny nożyk do owoców i nabrał na jego czubek może połowę zawartości. Sięgnął po swój kieliszek szampana i wsypał do niego proszek.

- Co to? - spytał M troszkę niecierpliwie.

W twarzy Bonda nie pojawił się najmniejszy ślad usprawiedliwienia. To nie M ma odwalić robotę dziś wieczór. Bond wiedział, co robi. Ilekroć miał zadanie do wykonania, zawczasu dokładał wszelkich starań, ażeby jak najmniej zdać na przypadek. A wtedy jeśli coś nie wyszło, to było już nie do przewidzenia. Za to nie ponosił odpowiedzialności.

- Amfetamina - wyjaśnił. - Przed obiadem zadzwoniłem do mojej sekretarki, żeby mi jej trochę wydębiła z przychodni w Kwaterze Głównej. Będzie mi potrzebna, jeżeli mam tej nocy zachować przytomność umysłu. Może wywoływać nadmierną pewność siebie, ale to również mi się przyda. - Zamieszał szampana kawałkiem grzanki, biały proszek zawirował pośród bąbelków. Po czym wypił to jednym długim łykiem. - Nie ma żadnego smaku - powiedział Bond - a szampan jest wręcz znakomity.

M uśmiechnął się wyrozumiale.

- To twoja sprawa. A teraz lepiej zająć się obiadem. Jakie były kotlety?

- Wyborne - stwierdził Bond. - Mógłbym je kroić widelcem. Kuchnia angielska jest najlepsza na świecie: zwłaszcza w tej porze roku. A nawiasem mówiąc: o jakie stawki będziemy dzisiaj grali? Nie sprawia mi to wielkiej różnicy. Tak czy owak powinniśmy wygrać. Ale chciałbym wiedzieć, ile za to zapłaci Drax.

- Drax lubi grać o tak zwane „Jeden i jeden” - rzekł M, nabierając

sobie truskawek, które właśnie zjawiły się na stole. - Brzmi to niepozornie, jeżeli nie wie się, co to naprawdę znaczy. A jest to dziesiątka za każde sto punktów i sto funtów za robra.

- O! - rzekł Bond z respektem. - Rozumiem.

- Ale nie ma nic przeciwko temu, żeby grać „Dwa i dwa”, czy nawet „Trzy i trzy”. Wówczas stawka się podwyższa. Przeciętny rober w Blades wynosi około stu punktów. Czyli dwieście funtów przy „Jeden i jeden”. A rozgrywany tutaj brydż sprzyja wysokim robrom. Żadne konwencje nie obowiązują, nie brakuje więc hazardu i blefowania. Czasami przypomina to bardziej pokera. A gracze to zupełna zbieranina. Niektórzy zaliczają się do najlepszych w Anglii, ale jest też wielu zwariowanych. Jakby nie liczyło się dla nich, ile przegrają. Generał Bealey, tuż za nami - M uczynił ruch głową - nie odróżnia kart czerwonych od czarnych. Na koniec tygodnia prawie zawsze jest o kilkaset funtów do tyłu. Jak gdyby mu wcale nie zależało. Chory na serce. Nie ma nikogo na utrzymaniu. Zarabia kupę forsy na handlu jutą. Za to Duff Sutherland, ten niechlujny z wyglądu facet koło prezesa, to czysty morderca. Regularnie wyciąga z klubu dziesięć tysięcy rocznie. Miły facet. Świetne maniery w grze. Był w reprezentacji szachowej Anglii.

Przerwało mu pojawienie się kości szpikowej. Umieszczona była pionowo na srebrnym talerzu w nieskazitelnej koronkowej serwetce. Obok spoczywała ozdobna srebrna łyżka do szpiku.

Po szparagach Bond już nie miał większej ochoty na cienkie plasterki ananasa. Wlał sobie do kieliszka resztę zamrożonego szampana. Czuł się przewybornie. Efekty amfetaminy i szampana co najmniej zrównoważyły świetne jedzenie. Po raz pierwszy oderwał się od obiadu i rozmowy z M, aby się rozejrzeć po sali.

Widok był rzeczywiście wspaniały. Chyba z pięćdziesięciu mężczyzn, przeważnie w smokingach, wszyscy na luzie, znakomicie zgrani ze sobą i z otoczeniem, wszyscy pobudzeni niezrównaną jakością potraw i napojów, wszyscy ożywieni wspólnym zainteresowaniem: perspektywą wysokiego hazardu, wielkiego szlema, pokera królewskiego, wyrzucenia 64 w tryktraka. Mogli być pośród nich oszuści albo potencjalni oszuści, bijący swoje żony, zboczeńcy, chciwcy, tchórze i kłamcy; lecz elegancja tej sali wyposażyła ich wszystkich w coś na kształt arystokracji.

Na przeciwległym końcu, ponad zimnym bufetem pełnym homarów, pasztetów, pieczonych mięs i przysmaków w galarecie, niedokończony przez Romneya portret pani Fitzherbert naturalnej wielkości wpatrywał się wyzywająco w Jeu de cartes Fragonarda, szeroki obraz rodzajowy, który wypełniał połowę przeciwległej ściany nad kominkiem. Na bocznych ścianach, w centrum obu paneli o złoconych brzegach, widniał niezwykły sztych Klubu Ogni Piekielnych, na którym każda postać wykonuje drobny gest o znaczeniu sprośnym albo magicznym. Powyżej, gdzie ściany przechodzą w sufit, przebiegał fryz z wyrzeźbionymi w gipsie urnami i lambrekinami, przerywany tu i ówdzie głowicami żłobkowanych pilastrów, stanowiących obramowanie okien i wysokich podwójnych drzwi, pokrytych delikatną snycerką, gdzie róże Tudorów przeplatały się, tworząc jak gdyby wstęgę.

Główny żyrandol, kaskada kryształowych łańcuchów zakończonych szerokim koszem z nanizanego kwarcu, iskrzył się ciepło nad obrusem z białego adamaszku i srebrami. Poniżej, na środku każdego stołu, rozgałęzione świeczniki rozprzestrzeniały złociste światło trzech świec zwieńczonych abażurami z czerwonego jedwabiu, od czego twarze biesiadników tchnęły przyjemnym ciepłem, dodającym blasku zimnym niekiedy oczom lub okrutnemu grymasowi ust.

Właśnie gdy Bond chłonął ciepłą elegancję tej sceny, niektóre z grup zaczęły się rozpraszać. Kierowano się do drzwi przy akompaniamencie wyzwań, dodatkowych zakładów i nawoływania, żeby się pośpieszyć i brać do rzeczy. Sir Hugo Drax, którego włochata czerwona twarz lśniła już w radosnym przewidywaniu, podszedł do nich, a Meyer za nim.

- No, panowie - odezwał się jowialnie, stanąwszy u ich stołu. - Czy baranki już gotowe na rzeź, a gąski na oskubanie? - Wyszczerzył się i w wilczo drapieżnej pantomimie przeciągnął sobie palcem po gardle. - My pójdziemy przodem wyłożyć topór i kosz. Sporządziliście testamenty?

- Zaraz przyjdziemy - rzekł z irytacją M. - Niech pan idzie poukładać karty.

Drax się roześmiał.

- Obejdziemy się bez sztucznych środków - zapewnił. - Proszę nie zwlekać. - Odwrócił się i ruszył do drzwi.

Meyer ogarnął ich niepewnym uśmiechem i poszedł za nim.

M chrząknął.

- Kawę i brandy wypijemy w sali gier - rzekł do Bonda. - Tutaj nie można palić. No więc, jakieś końcowe ustalenia?

- Przed zarżnięciem muszę go utuczyć, więc proszę się nie martwić, jeśli wydam się podkręcony - rzekł Bond. - Musimy do czasu grać całkiem normalnie. Kiedy on będzie rozdawał, trzeba uważać. Oczywiście kart nie może podmieniać, nie ma więc powodu, żebyśmy nie dostawali dobrych, ale będzie musiał wykonać parę szczególnych zagrań. Mogę usiąść po jego lewej stronie?

- Oczywiście - rzekł M. - Coś jeszcze?

Bond zastanowił się przez chwilę.

- Tylko jedno, sir - odrzekł. - Kiedy przyjdzie ten moment, wyjmę

z kieszeni marynarki białą chusteczkę. To będzie znaczyło, że za chwilę otrzyma pan same blotki. Czy w tym rozdaniu mógłby pan mnie pozostawić licytację?

V W karty z nieznajomym

Drax i Meyer czekali na nich. Siedzieli rozparci w swych fotelach, paląc cygara Cabinet Havana.

Na małych stolikach obok nich stała kawa i duże balony koniaku. Kiedy M i Bond podeszli, Drax właśnie zrywał papierowe opakowanie z nowej talii kart. Druga talia była już rozłożona przed nim w wachlarz na zielonym suknie.

- Ach, jesteście - powiedział. - Nachylił się i wyciągnął kartę.

Wszyscy poszli za jego przykładem. Drax miał najwyższą i zdecydował się zostać, gdzie jest, i wziąć czerwoną talię.

Bond usiadł po lewej stronie Draxa.

M skinął na przechodzącego kelnera.

- Kawa i klubowa brandy - zamówił. Wyjął cienkie czarne cygarko i poczęstował Bonda, który przyjął. Po czym wziął czerwoną talię i zaczął ją tasować.

- Stawki? - zapytał Drax, patrząc na M. - Jeden i jeden? Czy więcej? Z przyjemnością zgodzę się, jak dla pana, na pięć i pięć.

- Mnie wystarczy jeden i jeden - odparł M. - James?

Drax się wtrącił: - Spodziewam się, że pański gość wie, co to oznacza? - zapytał ostro.

Zamiast M odpowiedział sam Bond.

- Tak - odparł krótko. Uśmiechnął się do Draxa. - I czuję się dzisiaj dosyć hojny. Na ile miałby pan ochotę mnie ograć?

- Wszystko co do grosza - oznajmił radośnie Drax. - Na ile pan

sobie może pozwolić?

- Powiem, kiedy mi już nic nie zostanie - odrzekł Bond. Nagle postanowił nie mieć litości. - Powiedziano mi, że dla pana granicę stanowi pięć i pięć. Więc o to zagrajmy.

Pożałował tych słów, ledwie je wypowiedział. Pięćdziesiąt funtów za setkę! Pięćset funtów na dodatkowe zakłady! Cztery nieudane robry to podwójna wartość jego rocznych dochodów. Gdyby mu coś nie wyszło, będzie dosyć głupio wyglądał. Musiałby pożyczać od M. A przecież M nie jest zbyt zamożny. Raptem dotarło do niego, że ta śmieszna gra może skończyć się bardzo paskudnie. Poczuł, że pot załaskotał go w czoło. Ta cholerna amfetamina. I że akurat on dał się podkręcić takiemu pyszałkowi, krzykliwemu skurwysynowi jak ten Drax! Nawet nie będąc w robocie. Cały ten wieczór to jakieś towarzyskie udawactwo, znaczące dla niego mniej niż nic. Nawet M został w to wplątany tylko przypadkiem. I nagle dał się wpakować w pojedynek z tym multimilionerem, w hazardową grę dosłownie o wszystko, co posiada, z tak błahego powodu jak to, że facet ma chamskie maniery, a Bondowi zachciało się dać mu szkołę. A jeżeli ta lekcja nie wyjdzie? Bond klął siebie samego za ten odruch, który kilka godzin temu wydałby mu się wręcz nie do pomyślenia. Szampan i amfetamina! Nigdy więcej.

Drax przyglądał mu się sarkastycznie i z niedowierzaniem. Zwrócił się do M, który wciąż jeszcze obojętnie tasował karty.

- Spodziewam się, że pański gość może ręczyć za swoje zobowiązania - rzekł.

Nie do wybaczenia.

Bond ujrzał, że krew napływa do szyi i do twarzy M. Szef na chwilę przestał tasować. Kiedy znowu podjął tę czynność, Bond zauważył, że dłonie ma zupełnie spokojne. M podniósł oczy i bardzo

powoli wyjął sobie cygarko spomiędzy zębów. Całkowicie panował nad swoim głosem.

- Jeżeli pan chciał zapytać, czy odpowiadam za zobowiązania mojego gościa - wycedził ozięble - to odpowiedź moja brzmi twierdząco.

Przełożył Draxowi karty lewą dłonią, a prawą strącił popiół ze swego cygarka do miedzianej popielniczki na rogu stołu. Bond usłyszał ciche syknięcie, gdy rozżarzony popiół spadł do wody.

Drax popatrzył z ukosa na M. Wziął karty.

- Oczywiście, oczywiście - rzekł z pośpiechem. - Nie miałem na myśli... - nie dokończył zdania i zwrócił się do Bonda. - No dobrze - powiedział, spoglądając na niego z zaciekawieniem. - Niech będzie pięć i pięć. Meyer - zwrócił się do swego partnera - a ty na ile byś poszedł? Możesz podbić do sześć i sześć.

- Mnie wystarczy jeden i jeden, Hugger - rzekł przepraszająco Meyer. - Chyba że chcesz, abym grał trochę wyżej. - Popatrzył z niepokojem na swego partnera.

- Ależ bynajmniej - odparł Drax. - To ja lubię wysoką grę. Dla mnie, na ogół biorąc, zawsze za mało. No to - zaczął rozdawać - jedziemy.

I nagle Bond przestał się przejmować wysokimi stawkami. Nagle zachciało mu się tylko dać tej włochatej małpie taką szkołę, jakiej w życiu nie doświadczyła. Tak nim wstrząsnąć, żeby popamiętał sobie na zawsze ten wieczór, popamiętał Bonda i popamiętał M, i popamiętał, jak ostatni raz mu się zachciało szachrować w Blades, żeby sobie popamiętał tę godzinę i pogodę na dworze, i co jadł na obiad.

Chociaż to takie ważne, Bond zapomniał nawet o Moonrakerze. To już osobista sprawa pomiędzy nimi dwoma.

Obserwując, jak tamten mimochodem spogląda między swymi dłońmi w dół na papierośnicę i czując, jak chłodna pamięć notuje

wartości kart przechodzących po jej powierzchni, Bond oczyścił swą myśl z wyrzutów, rozgrzeszył się z nagany za wszystko, cokolwiek ma się wydarzyć, i skupił uwagę na grze. Usadowił się wygodniej w fotelu, dłonie wsparł na obiciu skórzanych poręczy. Potem wyjął z zębów cienkie cygarko, położył je na obwodzie stojącej przy nim popielniczki z ciemno polerowanej miedzi, sięgnął po kawę. Była bardzo czarna i mocna. Opróżnił filiżankę i podniósł pękaty kielich z obfitą zawartością bladego koniaku. Wysączył jej troszkę, a potem głębiej pociągnąwszy, spojrzał ponad brzegiem na M. Ten napotkał jego wzrok i uśmiechnął się krótko.

- Mam nadzieję, że ci smakuje - powiedział. - Pochodzi z którejś posiadłości Rothschildów w departamencie Cognac. Około stu lat temu ktoś z ich rodziny zapisał nam raz na zawsze po jednej baryłce rocznie. Podczas wojny chowali dla nas co roku jedną i wszystkie nam przysłali w 1945 roku. Odtąd zawsze już pijemy podwójne. A teraz - zgarnął swe karty - będziemy zmuszeni się skoncentrować.

Bond podniósł swoje karty. Takie sobie. Tylko dwie i pół szybkiej lewy, kolory równo rozłożone. Wziął cygarko i pociągnął po raz ostatni, po czym zgasił je w popielniczce.

- Trzy trefle - powiedział Drax.

Bond spasował.

Cztery trefle od Meyera.

M spasował.

Hm, pomyślał Bond. Tym razem nie ma takich kart, żeby wylicytować partię. Odzywka zamykająca: wie, że partner ma proste podniesienie. M mógł mieć niezłą rękę. We dwóch mogliśmy mieć na przykład wszystkie kiery. Ale dla M to żadna licytacja. Chyba zrobią te cztery trefle.

I zrobili, z pomocą jednego impasu pod Bonda. Okazało się, że M nie miał w ogóle kierów, tylko długie kara z wyjątkiem króla,

który był u Meyera i dałby się złapać. Trefle Draxa w żadnym razie nie wystarczały do zalicytowania trzech. Resztę trefli posiadał Meyer.

Tak czy owak, pomyślał Bond, rozdając następną kolejkę, mieliśmy bardzo dużo szczęścia, że uniknęliśmy wylicytowania partii.

Ich szczęśliwa passa trwała nadal. Bond otworzył jedno bez atu, M podniósł do trzech i zrobili to z jedną nadróbką. Po rozdaniu Meyera grali pięć karo i leżeli bez jednej, ale w następnym rozdaniu M otworzył z czterech pików i trzy blotki Bonda w kolorze atutowym oraz król i dama w kolorze bocznym, które miał Bond, wystarczyły, żeby M wygrał kontrakt.

Pierwszy rober dla M i Bonda. Draxowi się to nie spodobało. Stracił na tym robrze dziewięćset funtów i wyglądało na to, że karta im nie idzie.

- Gramy tak samo dalej? - zapytał. - Nie warto losować.

M uśmiechnął się do Bonda. Pomyśleli obaj to samo.

A więc Drax chce mieć następne rozdanie. Bond wzruszył ramionami.

- Nie sprzeciwiamy się - rzekł M. - Te miejsca chyba przynoszą nam szczęście.

- Na razie - odparł Drax, jakby poweselawszy.

I rzeczywiście. W następnym rozdaniu wylicytowali z Meyerem i wygrali szlemika w piki, co wymagało dwóch niewiarygodnych impasów. Z obydwoma Drax poradził sobie gładko, po wielkiej pantomimie, chrząkaniu i kombinowaniu, za każdym razem głośno dziwiąc się swemu szczęściu.

- Hugger, jesteś cudowny - powiedział wylewnie Meyer. - Jak ty to robisz, u diabła?

Bond pomyślał, że czas zasiać małe ziarenko.

- Pamięć - oznajmił.

Drax ostro na niego popatrzył.

- Co pan ma na myśli? - spytał. - Pamięć? Co to ma wspólnego z impasem?

- Chciałem dodać: i wyczucie kart - gładko dorzucił Bond. - To dwie właściwości, które czynią wielkich karciarzy.

- Och - z wolna przemówił Drax. - Tak, rozumiem. - Przełożył Bondowi karty i podczas rozdawania Bond wyczuł na sobie wzrok tamtego, obserwując go nader badawczo.

Gra rozwijała się w spokojnym tempie. Karty nikomu zanadto nie sprzyjały i nikt jakby nie kwapił się ryzykować. M skontrował Meyera, kiedy ten nierozważnie zalicytował cztery piki, i położył go dotkliwie bez dwóch, ale w następnym rozdaniu Drax miał wykładane trzy bez atu. Wygrana Bonda z pierwszego robra została zlikwidowana, i to z dużą nawiązką.

- Czy ktoś ma ochotę się napić? - zapytał M, przekładając karty do Draxa w trzecim robrze. - James, jeszcze trochę szampana? Druga butelka zawsze bardziej smakuje.

- Z wielką przyjemnością - rzekł Bond.

Podszedł kelner. Tamci zamówili whisky z wodą sodową.

Drax zwrócił się do Bonda.

- Trzeba tę grę ożywić - powiedział. - Za sto? - Skończył rozdawać i karty w równych kupkach leżały na środku stołu.

Bond popatrzył na Draxa. Uszkodzone oko wpatrywało się w niego czerwono. Drugie było zimne, twarde i pogardliwe. Krople potu wisiały po obu stronach wielkiego, haczykowatego nosa.

Bond zastanawiał się, czy to zarzucona mu przynęta dla sprawdzenia, czy rozdanie wydaje mu się podejrzane. Zdecydował się pozostawić faceta w niepewności. Sto funtów rzucone w błoto, ale dzięki temu będzie miał pretekst, żeby następnie podwyższyć stawki.

- W pańskim rozdaniu? - zapytał z uśmiechem. - No cóż - rozważał wyimaginowane szanse. - Dobrze. Niech będzie. - Po czym

jakby mu coś przyszło nagle do głowy. - I to samo w następnym rozdaniu. Jeśli panu to odpowiada - dorzucił.

- Dobrze, dobrze - odparł zniecierpliwiony Drax. - Skoro ma pan ochotę wyrzucić jeszcze więcej pieniędzy.

- Wydaje się pan bardzo pewny siebie w tym rozdaniu - rzekł obojętnie Bond, biorąc karty do ręki. Okazały się marne i nie miał czym odpowiedzieć na otwarcie Draxa w bez atu oprócz skontrowania go. Jego blef nie zrobił wrażenia na partnerze Draxa.

Meyer podwyższył:

- Dwa bez atu - i Bondowi ulżyło, kiedy M, nie mając długiego koloru, spasował. Drax pozostał na dwóch bez atu i wygrał kontrakt.

- Dzięki - powiedział z satysfakcją i starannie zapisał wynik. - Teraz zobaczymy, czy potraficie się odegrać.

Ku wielkiej irytacji Bonda nie zdołali tego uczynić. Meyerowi i Draxowi ciągle szła karta. Zrobili trzy kiery i partię.

Drax był zadowolony z siebie. Pociągnął długi łyk whisky z wodą sodową i otarł sobie twarz kolorową chustką.

- Bóg jest po stronie większych batalionów - oznajmił jowialnie. - Trzeba i mieć karty, i rozegrać je. Ciągniemy tak dalej czy ma pan dosyć?

Podano Bondowi szampana i postawiono przy nim w srebrnym wiaderku. Obok stał szklany kielich napełniony w trzech czwartych. Bond podniósł go i wypił do dna, jakby chcąc dodać sobie straceńczej odwagi. Po czym znów go napełnił.

- Dobrze - rzekł ochryple - po sto w dwóch następnych rozdaniach.

I od razu je przegrał. A także robra. Bond raptem uświadomił sobie, że stracił już prawie tysiąc pięćset funtów. Wypił kolejnego szampana.

- Oszczędzimy sobie fatygi, jak w tym robrze podwoimy stawki

- odezwał się dość zajadle. - Odpowiada panu?

Drax już rozdał i teraz patrzył na swoje karty. Wargi miał wilgotne z niecierpliwości. Spojrzał na Bonda, mającego jakby trudności z zapaleniem sobie papierosa.

- Przyjmuję - rzekł pośpiesznie. - Sto funtów za sto i tysiąc za robra. - I wtedy poczuł, że stać go na ryzyko zachowania się trochę po sportowemu. Bond już raczej nie mógł odwołać zakładu. - Ale mam tu chyba niezłe karcięta - dorzucił. - Nadal pan wchodzi?

- Oczywiście, oczywiście - mruknął Bond, niezdarnie biorąc karty do ręki. - Założyłem się, prawda?

- No i dobrze - z satysfakcją rzekł Drax. - Trzy bez atu.

I zrobił cztery.

Po czym, ku wielkiej uldze Bonda, karta się odwróciła. Bond zalicytował i wygrał szlemika w kiery, a w następnym rozdaniu M zakończył robra trzema bez atu.

Bond wyszczerzył się wesoło w spoconą twarz Draxowi, który dłubał sobie ze złością przy paznokciach. - Te większe bataliony - wypomniał mu nie bez złośliwości.

Drax coś odburknął i zajął się obliczaniem wyników gry.

Bond przez stół popatrzył na M, który przykładał zapałkę, z jawną satysfakcją z obrotu gry, do drugiego na ten wieczór cygarka, dogadzając sobie wyjątkowo jak na niego.

- Obawiam się, że to był mój ostatni rober - rzekł Bond. - Muszę wcześnie wstać. Mam nadzieję, że panowie mi wybaczą.

M spojrzał na zegarek.

- Już po północy - zauważył. - A co z panem, Meyer?

Meyer, który przez większą część wieczoru był milczącym uczestnikiem i sprawiał wrażenie kogoś zamkniętego w klatce z parą tygrysów, wyraźnie odetchnął, kiedy mu podsunięto możliwość ucieczki. Chwycił się perspektywy powrotu do zacisznego mieszkanka na

Albany i kojącego towarzystwa swojej kolekcji tabakierek z Battersea.

- Mnie to jak najbardziej odpowiada, admirale - odrzekł pośpiesznie. - A ty, Hugger? Dojrzałeś do łóżka?

Drax nie zwracał na niego uwagi. Podniósł na Bonda oczy sponad swego zapisu. Wypatrzył oznaki, że jest pijany. Wilgotne czoło, kosmyk czarnych włosów nieporządnie zwisający na prawą brew, alkoholiczny błysk w szaroniebieskich oczach.

- Na razie dość nędzny bilans - oznajmił. - Wychodzi mi, że wygrał pan może paręset funtów. Oczywiście może pan uciec od gry, jeżeli to panu odpowiada. Ale może tak parę fajerwerków na zakończenie? Potroić stawki na ostatniego robra? Piętnaście i piętnaście? Historyczna rozgrywka. Zgoda?

Bond podniósł oczy. Nie od razu mu odpowiedział. Pragnął, ażeby Drax zapamiętał każdy szczegół tego ostatniego robra, każde wypowiedziane słowo i każdy gest.

- No - popędził go niecierpliwie Drax. - Co pan na to?

Bond wpatrywał się w zimne lewe oko w zaczerwienionej twarzy. Przemówił wyłącznie do tego oka.

- Sto pięćdziesiąt funtów za sto punktów i tysiąc pięćset funtów za robra - oznajmił dobitnie. - Pan zaczyna.

VII Szybkość w ręku

Zapadła chwila milczenia. Przerwał je podniecony głos Meyera.

- Posłuchaj - odezwał się z obawą. - Ja w to nie wchodzę, Hugger. - Wiedział, że to ich osobisty zakład z Bondem, ale chciał pokazać Draxowi, jak bardzo niepokoi go cała ta sprawa. Już widział, jak popełnia jakiś okropny błąd, który będzie kosztował jego partnera mnóstwo pieniędzy.

- Nie bądź śmieszny, Max - odparł mu opryskliwie Drax. - Po prostu graj. Ciebie to nie dotyczy. Tylko taki przyjemny zakładzik z naszym nierozważnym przyjacielem. Jazda, jazda. Ja rozdaję, admirale.

M przełożył karty i zaczęła się gra.

Bond zapalił papierosa. Dłonie jego raptem stały się całkiem pewne. Umysł jasny. Wiedział najdokładniej, co ma zrobić i kiedy, i był rad, że nadeszła rozstrzygająca chwila.

Usadowił się mocniej w fotelu, pod chwilowym wrażeniem, że ma tłum ludzi u każdego łokcia i jakieś twarze mu zaglądają przez ramię, paląc się do spojrzenia mu w karty. Wyczuwał jakoś, że to przyjazne duchy, że pochwalają brutalną sprawiedliwość, jaka się ma dokonać.

Z uśmiechem przyłapał się na tym, że zwraca się do tej kompanii nieżyjących już hazardzistów z przesłaniem, aby dopilnowali, czy wszystko idzie jak należy.

Z zamyślenia wyrywały go jakieś odgłosy w tle przybytku gry. Obejrzał się. Na środku długiej sali, pod centralnym żyrandolem, garstka kibiców otoczyła stół do pokera.

- Podnoszę do stu. - I jeszcze sto. - Jeszcze sto. - A niech cię diabli. Sprawdzam. - I okrzyk triumfu, a po nim gwar komentarzy. Z daleka dobiegło szuranie, z jakim grabki krupiera zgarniały żetony po grze w chemin de fer. Bliżej niego, w tym końcu sali, nad trzema stolikami brydża, dym z cygar i papierosów wzbijał się pod sklepiony sufit.

Niemalże co noc, pomyślał sobie, od lat przeszło stu pięćdziesięciu takie same sceny rozgrywały się w tej słynnej sali. Te same okrzyki triumfu i klęski, takie same pochłonięte grą twarze, ta sama woń tytoniu i dramatu. Dla Bonda, kochającego się w hazardzie, było to najbardziej podniecające widowisko na świecie. Ogarnął je

po raz ostatni spojrzeniem, aby utrwalić sobie ten widok w umyśle, i zwrócił się do swego stołu.

Podniósł karty i oczy mu zabłysły. Przynajmniej raz, w tym rozdaniu Draxa, dostał murowaną kartę: siedem pików z czterema honorami, as kier i król karo. Spojrzał na Draxa. Czyżby on i Meyer dostali trefle? Nawet i w takim przypadku Bond mógł ich przelicytować. Czy Drax postara się go zmusić do zbyt wysokiego zagrania i zaryzykuje kontrę? Bond wyczekiwał.

- Pas - powiedział Drax, nie mogąc ukryć w głosie zawodu, jaki sprawiła mu potajemna znajomość kart Bonda.

- Cztery piki - zalicytował Bond.

Meyer i M spasowali; z ociąganiem Drax również.

M miał trochę poparcia i zrobili pięć.

Sto pięćdziesiąt pod kreską. Sto ponad za koronkę.

- Hm - odezwał się ktoś Bondowi u łokcia. Spojrzał. To Basildon. Skończył z grą i poszedł zobaczyć, co się dzieje na tym osobnym polu bitwy.

Wziął kartkę z zapisem Bonda i popatrzył.

- Miażdży pan przeciwnika jak walec drogowy - zauważył radośnie. - Wygląda na to, że karta panu idzie. Jakie stawki?

Bond pozostawił odpowiedź Draxowi. Był rad z odwrócenia uwagi. Nie mogło być na to lepszego momentu. Drax przełożył mu niebieską talię. Bond połączył obie połówki i położył talię przed sobą. U krawędzi stołu.

- Piętnaście i piętnaście. Po mojej lewej - rzekł Drax.

Bond usłyszał głośny wdech. Basildona zatkało.

- Facetowi zachciało się hazardu, poszedłem mu więc na rękę. A teraz on dostaje wszystkie karty...

Drax nie przestawał gderać.

Z drugiej strony stołu M dostrzegł, że w prawej dłoni Bonda pojawiła się biała chustka do nosa. Powieki M zwęziły się. Bond niby ocierał sobie nią twarz. M spostrzegł jego bystre zerknięcie na Draxa i Meyera, po czym chustka wróciła do kieszeni.

Bond miał w ręku niebieską talię i zaczął rozdawać.

- To piekielna stawka - ocenił Basildon. - Raz mieliśmy tu w brydżu dodatkowy zakład o tysiąc funtów. Ale to było w czasie gwałtownej koniunktury w przemyśle gumowym przed wojną czternastego roku. Mam nadzieję, że nikt na tym nie ucierpi. - Powiedział to całkiem serio. Bardzo wysokie stawki w takiej grze zwykły kończyć się kłopotami.

Obszedł ich i stanął pomiędzy M a Draxem.

Bond dokończył rozdawanie. Nie miał nic prócz pięciu trefli z asem, damą, dziesiątką i ośmiu blotek w karo z damą. W porządku. Pułapka zastawiona.

Niemalże poczuł, jak Drax zesztywniał, przebierając swe karty i z niedowierzaniem przeglądając je po raz drugi. Bond wiedział, że Drax dostał niewiarygodnie świetną rękę. Dziesięć pewnych wziątek, as i król karo, koronka z czterech pików, koronka z czterech kierów oraz król, walet i dziewiątka trefl.

Teraz Bond czekał, zastanawiając się, jak Drax zareaguje na ten fantastyczny układ w ręku. Niemalże z okrucieństwem przyglądał się, jak drapieżna ryba chwyta przynętę.

Drax przeszedł jego oczekiwania.

Od niechcenia złożył swe karty i umieścił na stole. Nonszalancko wyjął z kieszeni płaskie pudełko, wybrał papierosa i zapalił go. Nie patrzył na Bonda. Spojrzał na Basildona.

- Owszem - powiedział, podejmując rozmowę o stawkach. - To wysoka gra, lecz nie najwyższa z tych, które mi się przydarzyły. Raz

w Kairze grałem o dwa tysiące za robra. Nawiasem mówiąc, było to u Mahometa Alego. Tam są ludzie naprawdę z ikrą. Często zakładają się nie tylko o partię i robra, ale o każdą lewę. A teraz - podniósł karty i popatrzył chytrze na Bonda - mam tu parę niezgorszych karciąt. Muszę to przyznać. Ale może i pan również, kto wie? (Niemożliwe, ty stary oszuście, pomyślał Bond, skoro masz na ręku trzy asy z królami.) Nie założyłby się pan dodatkowo na to jedno rozdanie?

Bond odegrał drobiazgowe przyglądanie się swoim kartom jak ktoś prawie całkiem pijany. - Ja też mam coś obiecującego - rzekł ochryple. - Jeżeli mój partner ma poparcie i karty się dobrze rozłożyły, to mógłbym też załapać niemało wziątek. Co pan proponuje?

- Wygląda na to, że ułożyło się nam dość równo - zełgał Drax. - Co byś pan powiedział na setkę od lewy na boczku? Sądząc z tego, co pan mówi, nie powinno to być zbyt uciążliwe.

Bond sprawiał wrażenie zadumanego i dość zamroczonego. Jeszcze raz przyjrzał się uważnie, co ma na ręku, przebierając kartę za kartą.

- Dobrze - zgodził się. - Wchodzę. Szczerze mówiąc, nakłonił mnie pan do hazardu. Najwidoczniej ma pan świetną rękę, muszę więc przyblokować pana i zaryzykować.

Bond popatrzył mętnym okiem na M.

- W tym zagraniu straty biorę na siebie, wspólniku - oznajmił. - No to jazda. Ee... siedem trefli.

W martwej ciszy, jaka nastąpiła, Basildon, znający karty Draxa, był tak zaskoczony, że upuścił swoją whisky z wodą sodową na posadzkę. Spojrzał w oszołomieniu na rozbite szkło i zostawił je.

Drax wyrzucił z siebie:

- Co? - tonem zaskoczenia i jeszcze raz przebiegł po swych kartach, by się upewnić.

- Pan powiedział szlem w treflach? - zapytał, patrząc z ciekawością na swego najwyraźniej spitego przeciwnika. - No cóż, to pański pogrzeb. A co ty powiesz, Max?

- Pas - rzucił Meyer, czując w powietrzu napięcie tego właśnie kryzysu, którego miał nadzieję uniknąć. Czemu nie zabrał się do domu przed tym ostatnim robrem? Jęknął w duchu.

- Pas - rzekł M, najwyraźniej wcale nieporuszony.

- Kontra - wyszło jadowicie z ust Draxa. Położył swe karty i popatrzył z okrucieństwem, z pogardą na tego uchlanego durnia, który nareszcie, w niepojęty sposób, dostał się w jego ręce.

- Czy to znaczy, że dodatkowe zakłady pan też kontruje? - zapytał Bond.

- Tak - odpowiedział zachłannie Drax. - Tak. To właśnie miałem na myśli.

- Dobrze - powiedział Bond. Przerwał. Wpatrzył się w Draxa, a nie w swoje karty. - Rekontra. Czyli kontrakt i dodatkowe zakłady. W zakładach po czterysta funtów za lewę.

W tym momencie w umyśle Draxa pojawił się pierwszy cień okropnej, nie do uwierzenia wątpliwości. Ale znów popatrzył na swoje karty i znów się upewnił. W najgorszym razie dwóch lew stracić nie może.

Meyer wymamrotał: - Pas. - Nieco zdławionym głosem.

- Pas - od M. Drax niecierpliwie potrząsnął głową.

Basildon stał, bardzo pobladły, patrząc z wytężeniem przez stół na Bonda.

Po czym z wolna obszedł dokoła stół, przyglądając się kartom wszystkich graczy. Oto co zobaczył:

Bond

Drax Meyer

M

I nagle Basildon zrozumiał. Był to wykładany szlem dla Bonda, niedający się w żaden sposób obronić. W cokolwiek by Meyer wyszedł, Bond musi to wziąć atutem z ręki albo ze stołu. Następnie, ściągając atuty i oczywiście impasując pod Draxa, rozegra dwa wyjścia w karo, przebijając je ze stołu i zabierając Draxowi asa i króla. Po pięciu zagraniach będzie miał wszystkie pozostałe atuty i sześć wygrywających blotek w karo. Asy i króle Draxa będą całkowicie bezwartościowe.

Czyste morderstwo.

Basildon, poruszając się jak w transie, obszedł stół i stanął pomiędzy M i Meyerem, tak ażeby mógł obserwować twarze Draxa i Bonda. Jego twarz była nieporuszona, ale dłonie, które schował w kieszeniach spodni, żeby go nie zdradziły, miał spocone. Czekał niemalże z trwogą na straszliwe lanie, jakie miało za chwilę spotkać Draxa: trzynaście kolejnych smagnięć, po których blizny pozostałyby każdemu graczowi na zawsze.

- Dalej, dalej - niecierpliwił się Drax. - Wychodź w coś, Max. Nie będziemy tu siedzieć przez całą noc.

Ty nieszczęsny głupcze, pomyślał Basildon. Za dziesięć minut będziesz żałował, że Meyer nie umarł na swoim krześle, nim położył tę pierwszą kartę.

W rzeczy samej Meyer wyglądał, jakby miał za chwilę dostać ataku serca: Był trupio blady i krople potu skapywały mu z podbródka na gors koszuli. Wiedział tylko tyle, że ta pierwsza karta może oznaczać katastrofę.

W końcu doszedł do wniosku, że Bondowi może brakować kart w jego własnych długich kolorach, pikach i kierach, i wyszedł w waleta karo.

Było kompletnie obojętne, w co by wyszedł, ale kiedy M opuścił dłoń i wyłożył karty, pokazując renons w karach, Drax warknął na swego partnera:

- Nie miałeś nic innego, cholerny durniu? Chcesz mu to podać na talerzu? Po czyjej stronie ty właściwie jesteś?

Meyer aż się skurczył w swym garniturze.

- To najlepsze, co mogłem zrobić, Hugger - odezwał się żałośnie, ocierając sobie twarz chustką.

Ale Drax tymczasem już miał własne kłopoty.

Bond przebił atutem ze stołu, zabierając Draxowi króla karo, i z miejsca wyszedł w trefle. Drax położył swoją dziewiątkę. Bond przebił ją dziesiątką i wyszedł w karo, przebijając je atutem na stole. Spadł as Draxa. Kolejny trefl ze stołu odebrał Draxowi waleta.

A potem asa trefl.

Oddając króla, Drax po raz pierwszy pojął, co może nastąpić. Z niepokojem zerknął na Bonda, trwożnie wyczekując następnej karty. Czy Bond ma karo? Czyżby Meyer miał je nieobstawione? Przecież wyszedł w nie na początku. Drax wyczekiwał z kartami śliskimi od potu.

Morphy, wielki szachista, miał okropny zwyczaj. Nigdy nie odrywał oczu od szachownicy, dopóki nie był pewien, że przeciwnik już nie może uniknąć klęski. Wówczas podnosił z wolna ogromną głowę i ciekawie przyglądał mu się nad szachownicą. Przeciwnik

wyczuwał to spojrzenie i powoli, pokornie unosił oczy, spotykając jego wzrok. Wtedy już wiedział, że nie warto ciągnąć tej gry. Oczy Morphy'ego mu to powiedziały. Nie pozostało nic oprócz poddania się.

I teraz właśnie, tak jak Morphy, Bond podniósł głowę i spojrzał Draxowi prosto w oczy. Wyjął powoli damę karo i położył ją na stole. Nie czekając na żadne wyjście Meyera, z rozmysłem, dołożył do niej 8, 7, 6, 5, 4 oraz dwa wygrywające trefle. Po czym przemówił.

- To koniec, Drax - oznajmił spokojnie i bez pośpiechu rozsiadł się w fotelu.

Pierwszą reakcją Draxa było rzucić się do przodu i wydrzeć Meyerowi karty z ręki. Nad rozpostartymi na stole pochylił twarz, gorączkowo szukając wśród nich takiej, która mogłaby wygrać.

Po czym cisnął je z powrotem przez szerokość sukna.

Twarz miał śmiertelnie bladą, ale oczy płonęły czerwienią w stronę Bonda. Raptem uniósł zaciśniętą pięść i grzmotnął nią w stół pośród kupki leżących przed nim bezsilnych asów, królów i dam.

Bardzo ściszonym głosem bluznął do Bonda: - Jesteś osz...

- Dość tego, Drax. - Głos Basildona rozległ się nad stołem jak smagnięcie bicza. - Tu nie ma takiego gadania. Przyglądałem się całej grze. Proszę się rozliczyć. Jeżeli ma pan jakieś zastrzeżenia, proszę je zgłosić komitetowi na piśmie.

Drax podniósł się z wolna i stanął. Odstąpił od swego fotela i przegarnął sobie dłonią wilgotne rude włosy. Na twarz wróciły mu powoli rumieńce i wraz z nimi wyraz przebiegłości. Spojrzał z góry na Bonda i w zdrowym oku miał coś na kształt wzgardliwego triumfu, co Bondowi wydało się osobliwie niepokojące.

Obrócił się do stołu.

- Dobranoc panom - rzekł, na każdego z nich spoglądając z tym

samym, dziwnie jadowitym wyrazem twarzy. - Jestem dłużny około piętnastu tysięcy funtów. Akceptuję także należność od Meyera.

Nachylił się i wziął swą papierośnicę i zapalniczkę.

Po czym znów popatrzył na Bonda i odezwał się bardzo ściszonym głosem, a rudy wąs unosił mu się z wolna ponad rozstępem w górnych zębach:

- Na pańskim miejscu postarałbym się wydać te pieniądze jak najszybciej, komandorze Bond - powiedział.

Odwrócił się od stołu i szybko wyszedł.

Część druga

Wtorek i środa

VIII Czerwony telefon

Chociaż nie położył się spać przed drugą, do swojej centrali Bond wszedł następnego ranka punkt o dziesiątej. Czuł się okropnie. Na równi z nadkwasotą i bólem wątroby w efekcie wypicia dwóch prawie pełnych butelek szampana doskwierało mu poczucie melancholii oraz pustki duchowej, będące po części skutkiem amfetaminy, a po części reakcją na dramat, jaki rozegrał się ubiegłej nocy.

Kiedy wjechał na górę windą, aby zająć się rutyną codziennych zajęć, wciąż czuł gorzki posmak tych północnych godzin.

Gdy pełen wdzięczności Meyer umknął do domu, Bond wyjął z kieszeni swej marynarki dwie talie kart i położył je na stole przed Basildonem i M. Jedną z nich była niebieska talia, którą Drax mu przeciął, a on schował ją do kieszeni, podmieniając, pod osłoną chustki do nosa, na odpowiednio ułożoną niebieską talię ze swej prawej kieszeni. Drugą była też ułożona czerwona talia z lewej kieszeni, która okazała się niepotrzebna.

Rozpostarł tę czerwoną na stole i pokazał M i Basildonowi, że załatwiłaby identycznie fałszywy szlem jak ten, który pokonał Draxa.

- To słynne rozdanie Culbertsona - wyjaśnił. - Używał go jako parodii własnych konwencji szybkich lew. Musiałem przyrządzić czerwoną talię i niebieską. Nie mogłem z góry wiedzieć, którą będę rozdawał.

- No, ale z hukiem się to załatwiło. - Basildon nie ukrywał wdzięczności. - Mam nadzieję, że zrozumie nauczkę i albo się będzie trzymał z daleka, albo na przyszłość już grał uczciwie. Ten wieczór go dużo kosztował. Tylko nie wykłócajmy się o to, co pan zyskał - uprzedził. - Oddał pan tego wieczora wszystkim - a zwłaszcza Draxowi - znaczną przysługę. Mogło się nie udać. A wówczas to pan by sobie poparzył palce. Czek będzie panu przekazany w sobotę.

Powiedzieli sobie dobranoc i Bond, odprężony, poszedł do łóżka. Wziął łagodną pigułkę nasenną, starając się oczyścić umysł z dziwacznych wydarzeń tego wieczora i przygotować na ranek w miejscu pracy. Nim zasnął, porozmyślał sobie, jak nieraz już w momentach zwycięstw przy karcianym stoliku, nad tym, że zysk dla wygrywającego, w jakiś osobliwy sposób, jest zawsze mniejszy niżeli strata dla przegranego.

Kiedy zamknął za sobą drzwi, Loelia Ponsonby z zaciekawieniem spojrzała na ciemne kręgi pod jego oczyma. Dostrzegł to spojrzenie, co było zresztą jej zamiarem.

Wyszczerzył zęby.

- Po części praca, a po części zabawa - wyjaśnił. - W czysto męskim towarzystwie - dodał. - I w znacznej mierze z powodu amfetaminy. Była mi naprawdę potrzebna. Mam nadzieję, że ci nie popsułem wieczoru?

- Oczywiście, że nie - odrzekła, myśląc o kolacji oraz książce z biblioteki, od których ją oderwał jego telefon. Spojrzała na swój blok do stenografii. - Szef kadr zadzwonił pół godziny temu. Wspomniał,

że M będzie chciał się z tobą dzisiaj zobaczyć. Nie umiał powiedzieć, kiedy. Poinformowałam go, że masz dzisiaj o trzeciej walkę wręcz, i kazał odwołać. To wszystko, jeśli nie liczyć teczek pozostałych z dnia wczorajszego.

- Dzięki Bogu - rzekł Bond. - Dzisiaj nie wytrzymałbym, gdyby rzucał mną ten cholernik od komandosów. Są jakieś wiadomości o zero zero osiem?

- Owszem - powiedziała. - Mówią, że ma się dobrze. Przeniesiono go do szpitala wojskowego w Wahnerheide. Widocznie tylko szok.

Bond wiedział, co „szok” może znaczyć w jego zawodzie.

- Dobrze - odparł bez przekonania. Uśmiechnął się do niej, przeszedł do swego gabinetu i zamknął drzwi.

Zdecydowanie pomaszerował do swego biurka, usiadł i przysunął sobie górną teczkę. Poniedziałek minął. Jest wtorek. Nowy dzień. Odcinając się od bólu głowy i myśli z tej nocy, zapalił papierosa i otworzył brązową teczkę z czerwoną gwiazdką oznaczającą: ściśle tajne. Była to nota służbowa z Urzędu Głównego Szefa Służb Prewencyjnych Wydziału Celnego Stanów Zjednoczonych z nagłówkiem: Inspektoskop.

Skupił uwagę na lekturze.

Inspektoskop to urządzenie oparte na zasadach fluoroskopii, służące do wykrywania przemytu. Produkowane przez Sicular Inspectoscope Company w San Francisco, jest szeroko stosowane w amerykańskich więzieniach do dyskretnego wykrywania metalowych przedmiotów ukrytych w odzieży lub na ciele przestępców i osób odwiedzających więzienia. Stosuje się je również do wykrywania nielegalnego kupna i przemytu diamentów z pól diamentowych w Afryce i Brazylii. Urządzenie kosztuje 7000 dolarów, ma około 21/2 m

długości na 2 m wysokości i waży blisko 3 tony. Do obsługi wymaga dwóch przeszkolonych techników. Przeprowadzano z nim eksperymenty w sali odpraw celnych międzynarodowego portu lotniczego w Idlewild. Rezultaty były następujące...

Bond przerzucił dwie strony, podające szczegóły pewnej liczby drobnych przypadków przemytu, i przestudiował Podsumowanie wniosków, z którego wynikało, ku jego irytacji, że będzie zmuszony wymyślić jakieś inne miejsce, a nie pod własną pachą, do przewożenia swej beretty 25, kiedy będzie następnym razem wyjeżdżać za granicę. Zakonotował sobie w pamięci, że trzeba omówić ten problem z Sekcją Środków Technicznych.

Umieścił swój znaczek oraz inicjały na rozdzielniku i automatycznie sięgnął po następną teczkę, zatytułowaną: Philopon. Japoński narkotyk kryminogenny powodujący morderstwa.

Philopon... jego myśli usiłowały zboczyć z tematu. Przywołał je ostro do porządku i do treści maszynopisu.

Philopon to główna przyczyna wzrostu przestępczości w Japonii. Według Ministerstwa Opieki Społecznej w kraju tym jest obecnie półtora miliona uzależnionych, z czego milion w wieku poniżej lat 20. Policja Miejska w Tokio przypisuje 70 procent przestępczości nieletnich działaniu tego narkotyku.

Nałóg ten, podobnie jak marihuana w USA, zaczyna się od jednego „strzału” ze skutkiem pobudzającym i powoduje nawyk. Poza tym środek jest tani - około 10 jenów (pół szylinga) za porcję - a narkoman szybko zwiększa ich liczbę mniej więcej do stu dziennie. Przy tych ilościach nałóg staje się kosztowny i ofiara automatycznie jest zmuszona popełniać przestępstwa, żeby zdobyć na to pieniądze. Często posuwa się do czynnej napaści lub morderstwa, co wynika

ze szczególnej właściwości tego narkotyku: wywołuje on u nałogowca gwałtowną manię prześladowczą, przez co nałogowiec ulega złudzeniu, że ktoś chce go zabić i że go ciągle śledzi w złych intencjach. Za pomocą kopniaków i pięści albo brzytwy atakuje na ulicy obcego w przekonaniu, że ten mu się zaczepnie przyglądał. Słabiej uzależnieni unikają dawnego przyjaciela, który osiągnął dawkę stu porcji dziennie, co naturalnie wzmaga u niego przeświadczenie, że jest prześladowany.

W ten sposób morderstwo staje się aktem samoobrony, y słusznym i usprawiedliwionym. Łatwo też uświadomić sobie, jak niebezpieczną bronią może być w rękach i pod kierunkiem „duchowego przewodnika „ z organizacji przestępczej.

Okazało się, że Philopon był przyczyną sprawczą znanego morderstwa w Bar Mecca. W efekcie tej nieprzyjemnej sprawy policja zatrzymała ponad pięć tysięcy dostawców narkotyku w ciągu paru tygodni.

Całą odpowiedzialnością jak zwykle obciąża się Koreańczyków...

Nagle Bond się zbuntował. Po co on, do cholery, czyta to wszystko? Czy kiedykolwiek będzie mu do czegoś potrzebna wiedza o japońskim narkotyku o nazwie Philopon wywołującym chęć mordowania?

Nieuważnie przerzucił resztę kartek, odfajkował się na rozdzielniku i wrzucił teczkę do pism wychodzących.

Głowa ciągle go bolała nad prawym okiem, jak gdyby mu tam wbito gwóźdź. Wyciągnął jedną z szuflad swego biurka i wydostał flakonik tabletek o nazwie Phensic. Chciał poprosić sekretarkę o szklankę wody, ale wolał, żeby go nie rozpieszczano. Z niesmakiem rozgryzł dwie tabletki i przełknął cierpki proszek. Po czym zapalił papierosa i stanął przy oknie.

Wyjrzał na zieloną panoramę daleko pod nim i nie widząc jej, zaczął błądzić spojrzeniem bez celu po zębatym horyzoncie Londynu, a myśli jego skupiały się na osobliwych wydarzeniach ubiegłej nocy.

A im więcej o tym rozmyślał, tym dziwniejsze się wydawały.

Bo dlaczego Drax, milioner, bohater publiczny, człowiek o niepowtarzalnej pozycji w kraju, dlaczego tak wybitny człowiek miałby oszukiwać w kartach? Co mógłby przez to osiągnąć? Co udowodnić samemu sobie? Czy myśli, że tak dalece stanowi prawo sam dla siebie, tak wyrasta nad pospolity motłoch i jego błahe reguły postępowania, że może pluć w twarz opinii publicznej?

Myślenie Bonda zatrzymało się. Pluć im w twarz. Tak mniej więcej opisać można jego zachowanie w klubie Blades. Połączenie wyższości z pogardą. Jak gdyby miał do czynienia z ludzkim łajnem tak bardzo niegodnym choćby jego pogardy, że nie trzeba stwarzać nawet pozorów przyzwoitego zachowywania się w jego towarzystwie.

Przypuszczalnie Drax lubi hazard. Może to łagodzi w nim napięcia, te napięcia, które przejawiają się w szorstkim głosie, w obgryzaniu paznokci, w ciągłym poceniu się. Ale nie wolno mu przegrywać. Bo przegrana z tymi ludźmi niższego gatunku byłaby godna pogardy. Dlatego musi, bez względu na ryzyko, oszukiwać aż do zwycięstwa. Jeśli chodzi o możliwość wykrycia, myślał zapewne, że na chama zawsze z tego wyjdzie, jakkolwiek przyparty. Jeśli w ogóle o tym myślał. A ludzie z obsesją, pomyślał Bond, są ślepi na zagrożenia. Nawet je perwersyjnie wyzywają. Kleptoman starałby się dokonywać coraz trudniejszych kradzieży. Seksualni zboczeńcy popisują się swoim natręctwem, jakby chcieli być aresztowani. Podpalacze jakże często nawet nie starają się, aby nie skojarzono ich z podkładaniem ognia.

Ale jakaż to obsesja pożera tego człowieka? Co spowodowało ten popęd i przymus, pchające go ze stromego wzgórza wprost w morze?

Wszystkie znaki wskazywały na paranoję. Mania wielkości, a za nią mania prześladowcza. Ta pogarda w jego twarzy. Ten despotyczny głos. Ten wyraz skrytego triumfu, jakim odpowiada na przegraną tuż po dotkliwym upadku. Ten triumf maniaka, wiedzącego, że bez względu na fakty on ma rację. Ktokolwiek by mu spróbował przeszkodzić, on go pokona. Dla niego nie istnieje przegrana, bo zapewnia mu to jego skryta potęga. Potrafi robić złoto. Umie latać jak ptak. Jest wszechmocny niczym Bóg: ten człowiek w złotej klatce.

Tak, pomyślał Bond, patrząc niewidzącym wzrokiem ponad drzewami Regent's Park. To jest odpowiedź. Sir Hugo Drax to kompletny paranoik. Oto siła, która go wiodła naprzód, pokrętnymi drogami, do zdobycia milionów. Oto główna sprężyna; napędzany nią podarował Anglii tę olbrzymią rakietę, która zniszczy naszych wrogów. Dzięki wszechmogącemu Draxowi.

Ale kto może powiedzieć, jak blisko temu człowiekowi do punktu załamania? Kto przeniknął całą tę hucpę, to rude owłosienie na twarzy, kto odczytał te znaki jako coś więcej niż ślad jego skromnych początków albo chęci ukrycia wojennego kalectwa?

Najwidoczniej nikt. Czy zatem on, Bond, nie myli się w analizie? Na czym ją opiera? Czy to zerknięcie przez zakryte okno w głąb duszy ludzkiej stanowi wystarczający dowód? Może inni to już zauważyli. Może się przydarzyły momenty najwyższego napięcia w Singapurze, Hongkongu, Nigerii, Tangerze, kiedy jakiś kupiec siedzący po drugiej stronie stołu zauważył u Draxa pot i obgryzione paznokcie, i czerwonawy błysk oczu w twarzy, z której nagle odpłynęła cała krew.

Gdyby się miało czas, pomyślał Bond, należałoby odszukać tych ludzi, jeśli istnieją, i naprawdę zasięgnąć wiedzy o Draxie, a może nawet unieszkodliwić go, zanim będzie za późno.

Za późno? Bond uśmiechnął się sam do siebie. Co tu dramatyzować? Czy ten człowiek mu zrobił coś złego? Podarował mu piętnaście tysięcy funtów. Bond wzruszył ramionami. Tak czy owak nie jego sprawa. Ale ta ostatnia uwaga: że radzi mu „wydać te pieniądze jak najszybciej”. Co chciał przez to powiedzieć? Chyba te słowa, zastanowił się Bond, pozostały mu gdzieś na dnie świadomości, sprawiając, że tak bacznie rozważa problem Draxa.

Bond odwrócił się gwałtownie od okna. Do diabła z tym, pomyślał. Też ulegam obsesji. A więc piętnaście tysięcy funtów. Wspaniała gratka. No i dobrze, wyda je czym prędzej. Usiadł przy biurku i sięgnął po ołówek. Zastanowił się chwilę i starannie napisał na bloku do notatek zatytułowanym „ściśle tajne”:

kabriolet Rolls-Bentley, około 5000 funtów

trzy brylantowe spinki po 250 funtów,

łącznie 750 funtów

Przerwał. Wciąż i tak pozostaje około dziesięciu tysięcy. Trochę ubrań, odmalować mieszkanie, kije do golfa firmy Henry Cotton, kilkadziesiąt butelek szampana Taittinger. Z tym można poczekać. Po południu zaraz pójdzie kupić spinki i pogadać u Bentleya. Resztę wymieni na udziały w złocie. Zrobi na nich majątek. Przejdzie w stan spoczynku.

Gniewny protest czerwonego telefonu rozbił ciszę.

- Możesz tu przyjść? M cię wzywa. - Naglący głos szefa kadr.

- Idę - rzekł Bond, raptem czujny. - A wiesz coś?

- Pojęcia nie mam - odparł szef kadr. - Jeszcze o niczym nie dał znać. Był przez cały ranek w Scotland Yardzie i w Ministerstwie Zaopatrzenia.

Rozłączył się.

X Teraz kolej na ciebie

W kilka minut później Bond przekroczył znajome drzwi i nad wejściem zapaliło się zielone światło.

M spojrzał nań ostro.

- Wyglądasz okropnie, zero zero siedem - powiedział. - Siadaj.

Jest robota, pomyślał Bond i puls mu przyśpieszył. Dzisiaj żadne tam po imieniu. Usiadł. M wczytywał się w jakieś ołówkowe notatki na bloczku. Podniósł oczy. Już nie interesował się Bondem.

- Kłopoty w zakładzie Draxa - powiedział. - Zeszłej nocy zdarzyło się tam podwójne zabójstwo. Policja szukała Draxa. Widać nie pomyśleli o klubie Blades. Dopadli go, kiedy wrócił do Ritza około wpół do drugiej tego ranka. Dwaj z Moonrakera zostali zastrzeleni w pubie koło zakładów. Drax oświadczył policji, że zupełnie go to nie obchodzi, i wyłączył się. Typowe dla niego. Teraz tam jest. Sądzę, że już traktuje sprawę trochę poważniej.

- Dziwny zbieg okoliczności - rzekł Bond z namysłem. - Ale co my do tego mamy, sir? Czy to nie sprawa policji?

- Częściowo - odparł M. - Ale tak się składa, że my odpowiadamy za sporą część ich głównego personelu. To Niemcy - dodał. - Może lepiej wyjaśnię. - Zajrzał do notatek. - Ośrodek budowy rakiety stanowi przedsięwzięcie RAF; oficjalnie należy do wielkiej sieci

radarowej wzdłuż wschodniego wybrzeża. RAF odpowiada za jego granice, a do Ministerstwa Zaopatrzenia należy sam ośrodek, gdzie prowadzone są prace nad rakietą. Mieści się na krawędzi skał pomiędzy Dover a Deal. Cały teren obejmuje około tysiąca akrów, ale ośrodek ma około dwustu i tam pozostali jedynie Drax i pięćdziesięciu dwóch innych. Cały zespół konstrukcyjny się wyniósł.

Talia kart i dżoker, pomyślał Bond.

- Pięćdziesięciu z nich to Niemcy - podjął M. - Chyba wszyscy ich eksperci od pocisków kierowanych, których nie zgarnęli Rosjanie. Drax ich opłacił, żeby tu przyjechali do pracy nad Moonrakerem. Nikomu się to za bardzo nie podobało, ale nie było innej możliwości. Ministerstwo Zaopatrzenia nie mogło wycofać swoich ekspertów z Woomera Range. Drax musiał szukać sobie ludzi, gdzie tylko się dało. Aby wesprzeć służbę bezpieczeństwa z RAF, Ministerstwo Zaopatrzenia mianowało własnego oficera bezpieczeństwa, który zamieszkał w ośrodku, niejakiego majora Tallona.

M przerwał i popatrzył w sufit.

- On właśnie był jednym z zabitych ostatniej nocy. Jeden z Niemców go zastrzelił, a potem popełnił samobójstwo.

M opuścił oczy i spojrzał na Bonda. Bond nic nie mówił, czekając na ciąg dalszy.

- Stało się to w pubie koło ośrodka na oczach świadków. Jest to widocznie lokal położony na skraju ośrodka, dostępny dla pracowników. Chyba gdzieś musieli wychodzić. - M przerwał. Oczu nie spuszczał z Bonda. - Otóż zapytałeś, co my do tego mamy. To mamy, że właśnie myśmy sprawdzali tego Niemca i wszystkich pozostałych, zanim pozwolono im tutaj przybyć. Mamy akta ich wszystkich. Kiedy więc to się zdarzyło, pierwsza rzecz, jakiej sobie zażyczyli w bezpieczeństwie RAF i w Scotland Yardzie, to akta

nieboszczyka. Zwrócili się zaraz ubiegłej nocy do oficera dyżurnego, a on wydobył te akta z archiwum i przesłał do Yardu. Zwykła procedura. Odnotował w dzienniku. A kiedy ja tu z rana przyszedłem i zobaczyłem ten zapis w dzienniku, nagle mnie to zainteresowało. - M mówił przyciszonym głosem. - Po nocy spędzonej z Draxem był to, jak słusznie zauważyłeś, ciekawy zbieg okoliczności.

- Bardzo ciekawy, sir - rzekł Bond, ciągle wyczekując.

- I jeszcze jedno - dokończył M. - Prawdziwy powód, dla którego się w to włączyłem, zamiast trzymać się z daleka od całej sprawy. I to jest najważniejsze ze wszystkiego. - M przemawiał już bardzo cicho. - W piątek mają wystrzelić Moonrakera. Za niecałe cztery dni. Lot doświadczalny.

M zamilkł. Sięgnął po fajkę i zajął się jej zapalaniem.

Bond nie odzywał się. Ciągle jeszcze nie wiedział, co to wszystko może mieć wspólnego z ich Tajną Służbą, której jurysdykcja obejmuje wyłącznie obszar poza Zjednoczonym Królestwem. Wyglądało to na zadanie dla Wydziału Specjalnego Scotland Yardu, albo może dla MI 5. Czekał. Spojrzał na zegarek. Południe.

M rozpalił fajkę i mówił dalej.

- Ale niezależnie od tego - opowiadał - zaciekawiło mnie to, bo ubiegłej nocy zaciekawił mnie Drax.

- Mnie również, sir - rzekł Bond.

- Gdy tylko przeczytałem ten zapis - ciągnął M, ignorując komentarz Bonda - zadzwoniłem więc do Vallance'a w Yardzie i spytałem, o co w tym wszystkim chodzi. Trochę go to zaniepokoiło i poprosił, żebym do niego wstąpił. Powiedziałem, że nie chcę Piątce wchodzić w paradę, a on na to, że już z nimi rozmawiał. Twierdzą, że to sprawa między moim wydziałem a policją, ponieważ to my sprawdzaliśmy Niemca, który zabił. Więc poszedłem.

M przerwał i zajrzał do swych notatek.

- Lokal znajduje się na wybrzeżu, jakieś trzy mile na północ od Dover - podjął. - Rodzaj pobliskiej karczmy przy głównej drodze wzdłuż wybrzeża, nazywa się „Wszystko dla Wszystkich” i ci z ośrodka chodzą tam wieczorami. Ubiegłego wieczora, około siódmej trzydzieści, przyszedł również ów Tallon, bezpieczniak z Ministerstwa, popijał sobie whisky z wodą sodową i gawędził z paroma Niemcami, kiedy morderca, jeżeli go tak nazwiemy, wszedł i prosto do niego. Wyjął lugera - nawiasem mówiąc, bez numerów - spod koszuli - tu M podniósł oczy - i powiada: „Kocham Galę Brand i nie będziesz jej miał”. Po czym strzelił Tallonowi w serce, włożył sobie dymiącą spluwę w usta i pociągnął za spust.

- Koszmar - powiedział Bond. Wyobraził sobie dokładnie cały rejwach w zatłoczonym angielskim barze. - Co to za dziewczyna?

- Kolejna komplikacja - westchnął M. - Agentka Wydziału Specjalnego. Dwujęzyczna. Z niemieckim. Jedna z najlepszych u Vallance'a. Tylko ona i Tallon nie byli u Draxa Niemcami. Vallance jest podejrzliwy, bo musi. Moonraker to bodajże najważniejsze przedsięwzięcie w Anglii. Nikomu o tym nie mówiąc, raczej zdawszy się na instynkt, podstawił Draxowi tę Brand i tak jakoś załatwił, że została jego osobistą sekretarką. Od samego początku. Ale nie miała kompletnie nic do zameldowania. Powiada, że Drax to świetny szef, jeżeli nie liczyć jego manier, i orze w tych ludzi jak diabli. Chyba też się do niej przystawiał, nawet gdy wygłosiła bajkę, że jest zaręczona, ale kiedy mu pokazała, że potrafi się obronić - a na pewno potrafi - dał spokój i odtąd twierdziła, że są doskonałymi przyjaciółmi. Oczywiście znała Tallona, ale on ze względu na wiek mógł być jej ojcem, a poza tym był szczęśliwie ożeniony i miał czwórkę dzieci.

A człowiek od Vallance'a rozmawiał z nią dziś rano i zapewniła go, że Tallon ją całkiem po ojcowsku zabrał do kina dwa razy przez te osiemnaście miesięcy. Zabójca, niejaki Egon Bartsch, był ekspertem od elektroniki i znała go tylko z widzenia.

- A co na to jego przyjaciele? - zapytał Bond.

- Facet mieszkający z nim w jednym pokoju potwierdza to, co powiedział Bartsch. Że był w niej zakochany do szaleństwa i przypisywał „temu Anglikowi” swój brak powodzenia. Że Bartsch ostatnio zrobił się bardzo ponury i zamknięty w sobie. Że wiadomość o tej strzelaninie go wcale nie zaskoczyła.

- To się trzyma kupy - powiedział Bond. - Można to sobie wyobrazić. Jeden z tych nadzwyczaj spiętych w sobie facetów, cały w nerwach, z pretensjami do świata, jak to u Niemców. Co na to Vallance?

- Nie jest pewien - pokręcił głową M. - Przede wszystkim chce dziewczynę ustrzec od prasy i żeby jej nie ujawnić. Oczywiście wszystkie gazety na to lecą. Materiał będzie w popołudniówkach. Zabijają się, żeby dostać jej zdjęcie. Vallance kazał je tak spreparować, żeby wyglądała jak każda inna, tylko w miarę podobna. Przekażeje dziś wieczór. Na szczęście reporterów się tam nie dopuszcza. Ona nie chce rozmawiać, a Vallance modli się, żeby jakiś przyjaciel albo krewny nie wysypał. Dziś odbędzie się rozprawa u koronera i Vallance ma nadzieję, że do wieczora sprawa zostanie oficjalnie zamknięta i gazety z braku materiału będą zmuszone się od niej odczepić.

- A co z tym lotem doświadczalnym? - zainteresował się Bond.

- Trzymają się planu - rzekł M. - Piątek w południe. Rakieta z nieuzbrojoną głowicą ma być wystrzelona pionowo, a zbiorniki napełnione tylko w trzech czwartych. Oczyszczają na Morzu

Północnym jakieś sto mil kwadratowych od szerokości mniej więcej 52 stopni w górę. Czyli na północ od linii łączącej Hagę i Wash. Premier ma podać wszystkie szczegóły w czwartek wieczorem.

M przestał mówić. Obrócił swój fotel tak, aby wyglądać przez okno. Bond usłyszał, jak odległy zegar wydzwania cztery kwadranse. Pierwsza. Czy znowu nie zje lanczu? Jeżeli M przestanie myszkować w sprawach innych wydziałów, mógłby jeszcze szybko zjeść i wybrać się do Bentleya. Bond poruszył się z lekka w fotelu.

M odwrócił się i znów spojrzał na niego zza biurka.

- Najbardziej przejmuje się tym wszystkim Ministerstwo Zaopatrzenia - rzekł. - Tallon był u nich jednym z najlepszych. Jego raporty były przez cały czas kompletnie negatywne. Potem nagle zadzwonił, wczoraj po południu, do zastępcy wiceministra i powiedział, że w ośrodku dzieje się chyba coś podejrzanego i chciałby się spotkać osobiście z ministrem dziś o dziesiątej rano. Nie chciał nic więcej powiedzieć przez telefon. A w kilka godzin później go zastrzelono. Też dziwny zbieg okoliczności, nieprawda?

- Bardzo dziwny - zgodził się Bond. - Ale czemu nie zamkną ośrodka, żeby przeprowadzić pełne śledztwo? Przecież to za poważna sprawa, żeby coś ryzykować.

- Rada Ministrów spotkała się dzisiaj rano i premier zadał to oczywiste pytanie. Czy są dowody na jakieś usiłowanie, a choćby zamiar, sabotowania Moonrakera? Odpowiedź była negatywna. Są jedynie obawy, które pojawiły się w ciągu ostatniej doby jako wynik mglistej wypowiedzi Tallona i podwójnego morderstwa. Wszyscy zgodzili się, że jeśli nie będzie przynajmniej cienia dowodów, których jak dotąd brak, oba te przypadki można przypisać ogromnemu napięciu nerwów, jakie panuje w ośrodku. A w obecnej sytuacji

światowej uznano, że im szybciej Moonraker zapewni nam niezależność głosu w sprawach międzynarodowych, tym lepiej dla nas - M wzruszył ramionami - a kto wie, czy nie dla świata. I zgodzono się, że z tysiąca przyczyn, dla których Moonrakera trzeba wystrzelić, przeciwne argumenty nie wytrzymują próby. Minister zaopatrzenia musiał się zgodzić, ale wie równie dobrze jak ty i ja, że bez względu na okoliczności Rosjanie odnieśliby ogromne zwycięstwo, gdyby się im powiódł sabotaż Moonrakera w przeddzień próbnego wystrzelenia. Gdyby im się udało, mogliby łatwo spowodować odłożenie całego projektu na półkę. Pracuje nad tym pięćdziesięciu Niemców. Każdy z nich może mieć krewnych ciągle jeszcze przetrzymywanych w Rosji, których życie można wykorzystać jako szantaż. - M przerwał. Popatrzył w sufit. Po czym opuścił wzrok i skierował go w zamyśleniu na Bonda. - Minister poprosił mnie, żebym przybył do niego po spotkaniu Rady Ministrów. Powiedział, że przynajmniej tyle może zrobić, aby natychmiast zastąpić Tallona. Musi to być ktoś dwujęzyczny, umiejący po niemiecku, ekspert od sabotażu i bardzo doświadczony w sprawach naszych przyjaciół Rosjan. MI 5 wysunęło trzech kandydatów. Wszyscy są czymś aktualnie zajęci, ale można by ich wyłączyć z bieżących spraw w ciągu paru godzin. Po czym zapytał, jaka jest moja opinia. Udzieliłem jej. Porozmawiał z premierem i bardzo szybko usunięto mnóstwo.biurokratycznych przeszkód.

Bond popatrzył ostro, z niechęcią, w szare, nieubłagane oczy.

- Tak więc - powiedział M stanowczo - sir Hugo Drax powiadomiony został o twojej nominacji i oczekuje cię w swoim ośrodku przed obiadem dzisiejszego wieczora.

X Ktoś z Wydziału Specjalnego

O szóstej godzinie tego wtorkowego wieczora, pod koniec maja, James Bond przedzierał się swoim wielkim bentleyem po drodze na Dover, przez jej prosty odcinek biegnący na Maidstone.

Chociaż prowadził szybko i w skupieniu, częścią umysłu powracał do tego, co wydarzyło się, odkąd wyszedł z biura M cztery i pół godziny temu.

Po streszczeniu sprawy dla swojej sekretarki i spożyciu szybkiego lanczu przy samotnym stole w kantynie polecił, aby mu w garażu, na litość boską, jak najszybciej przygotowano samochód i dostarczono go do mieszkania, z pełnym zbiornikiem, nie później niż na godzinę czwartą. Po czym wziął taksówkę do Scotland Yardu, gdzie na kwadrans po drugiej umówił się z zastępcą komisarza Vallance'em.

Podwórza i zaułki Scotland Yardu przypominały mu, jak zwykle, więzienie bez dachów. Fluorescencyjne oświetlenie zimnego korytarza odbierało barwę policzkom sierżanta, który go zapytał o cel wizyty i patrzył, jak podpisuje świstek w kolorze zielonych jabłek. To samo czyniło z twarzą policjanta, który zaprowadził go po niewielu stopniach na górę i długim, posępnym korytarzem pomiędzy szeregami anonimowych drzwi do poczekalni.

Spokojna kobieta w średnim wieku, o zrezygnowanych oczach takiej, co wszystko już widziała, weszła z informacją, że zastępca komisarza będzie wolny za pięć minut. Bond podszedł do okna i wyjrzał na leżące poniżej szare podwórze. Policjant jakby nagi bez swego hełmu wyszedł z budynku i przeciął podwórze, jedząc przepołowioną bułkę z czymś różowym w środku. Panowała cisza i odgłosy

ruchu na Whitehall i Embankment dobiegały jakby z daleka.Bond czuł się przygnębiony. Oto zostaje uwikłany w sprawy obcych wydziałów. Pozbawiony kontaktów ze swoimi ludźmi i procedurami własnej Służby. Już w tej poczekalni czuł się jak w obcym żywiole. Tu przychodzą i czekają tylko przestępcy lub informatorzy albo ludzie wpływowi, daremnie usiłujący się wyplątać z oskarżenia o niebezpieczną jazdę lub w rozpaczliwej nadziei.przekonania Vallance'a, że ich synowie wcale nie są homoseksualistami. W poczekalni Wydziału Specjalnego nie przesiaduje się w niewinnych celach.

Tylko jako oskarżyciel lub oskarżony.

Wreszcie wyjrzała po niego ta kobieta. Zgasił papierosa w pokrywce od blaszanki Playersów, służącej w poczekalniach wydziałów rządowych za popielniczkę, i poszedł za nią przez korytarz.

Po mrocznej poczekalni raptem kłócący się z wiosennym dniem ogień w kominku dużego, wesołego pokoju zdawał się jak sztuczka, jakby w gestapo poczęstowano kogoś papierosem.

Całe pięć minut zajęło Bondowi otrząśnięcie się z depresji, uświadomienie sobie, że dla Ronniego Vallance'a ulgą jest zobaczyć się z nim, że nie ciekawią go międzywydziałowe zawiści, że pragnie tylko, ażeby Bond uchronił Moonrakera i wyciągnął jednego z jego najlepszych oficerów ze sprawy, która może się okazać bardzo nieciekawa.

Vallance był człowiekiem bardzo taktownym. Przez pierwsze kilka minut mówił wyłącznie o M. A mówił z głęboką wiedzą i szczerością. Nawet nie wspomniawszy o sprawie, pozyskał sobie przyjaźń Bonda i gotowość do współdziałania.

Lawirując teraz bentleyem po zatłoczonych ulicach Maidstone, Bond zastanawiał się, w jaki sposób Vallance, któremu przez dwadzieścia lat udawało się nie nastąpić na odcisk MI 5, ukształtował swój dar współpracy z mundurową formacją policji, radzenia sobie z

nierozumnymi politykami lub obrażalskimi dyplomatami państw obcych.

Kiedy Bond pożegnał go po kwadransie twardej rozmowy, każdy z nich upewnił się, że pozyskał sojusznika. Vallance ocenił Bonda i wiedział, że Gala Brand może liczyć na jego wszechstronną pomoc i ochronę, jakiejkolwiek by potrzebowała. Uszanował też profesjonalne podejście do powierzonego sobie zadania i brak wydziałowej rywalizacji z jego jednostką. Co się zaś tyczy Bonda, podziwiał to, czego się dowiedział o tej pracownicy, i uświadomił sobie, że ma za sobą Vallance'a i cały jego Wydział Specjalny.

Bond wyszedł ze Scotland Yardu z poczuciem, iż dopełnił pierwszej zasady Clausewitza. Zabezpieczył sobie bazę.

Wizyta w Ministerstwie Zaopatrzenia już nic nie dodała do jego znajomości sprawy. Przestudiował teczkę Tallona i jego raporty. Ta pierwsza przedstawiała się całkiem prosto - całe życie w Wywiadzie Wojskowym i Polowej Służbie Bezpieczeństwa - a te drugie ukazywały obraz bardzo żywej i dobrze prowadzonej placówki technicznej - odnotowano raptem jeden czy dwa przypadki pijaństwa, jedną drobną kradzież, kilka osobistych porachunków prowadzących do bójki z drobnym pokrwawieniem się, ale poza tym był to lojalny i ciężko pracujący męski zespół.

Następnie spędził jakieś pół godziny w pokoju operacyjnym ministerstwa, gdzie przyjął go profesor Train, niechlujny, nieciekawie wyglądający tłuścioch, w ubiegłym roku drugi w kolejce do Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, jeden z największych w świecie ekspertów od pocisków kierowanych.

Profesor Train podszedł do szeregu olbrzymich map ściennych i pociągnął za sznurek jednej z nich. Przed Bondem rozwinął się zmniejszony w skali, trzymetrowy poziomy schemat czegoś, co

wyglądało jak pocisk V-2 z wielkimi statecznikami.

- A więc - przemówił profesor Train - ponieważ pan nic nie wie o rakietach, streszczę to panu w prosty sposób, nie przeciążając pana mnóstwem wiadomości o stopniu rozprężania dysz, prędkości wylotowej i elipsie Keplera. Moonraker, jak postanowił to nazwać Drax, jest rakietą jednostopniową. Zużywa całe paliwo podczas startu, aby się wystrzelić w powietrze, a potem zmierza do celu. Trajektoria V-2 bardziej przypominała drogę pocisku wystrzelonego z działa. W szczytowym punkcie swego 300-kilometrowego lotu wzbijała się na wysokość około stu kilometrów. Była napędzana silnie zapalną mieszanką alkoholu i ciekłego tlenu, rozcieńczonych wodą, żeby nie przepaliła miękkiej stali, z której był wykonany silnik. Istnieją znacznie potężniejsze paliwa, ale jak dotąd nie udało się nam ich dużo lepiej wykorzystać z tego samego powodu, że ich temperatura spalania jest tak wysoka, iż przepaliłyby najbardziej wytrzymały z naszych silników.

Tu profesor przerwał i wbił palec Bondowi w pierś.

- Drogi panie, wszystko, co musi pan zapamiętać o tej rakiecie, to to, że dzięki kolumbitowi Draxa, którego temperatura topnienia wynosi około 3500 stopni Celsjusza, w odróżnieniu od 1500 stopni w silnikach V-2, możemy zastosować jedno z tych nadzwyczajnych paliw, nie przepalając naszego silnika. W rzeczy samej - tu spojrzał na Bonda, jakby to musiało wywrzeć na nim wrażenie - stosujemy fluor i wodór.

- Och, doprawdy? - rzekł Bond z szacunkiem.

Profesor ostro na niego spojrzał.

- Spodziewamy się więc uzyskać prędkość około 2500 kilometrów na godzinę i zasięg pionowy około 1500 kilometrów. Powinno to nam zapewnić bojowy zasięg około 6500 kilometrów, co sprawi,

że każda europejska stolica znajdzie się w zasięgu Anglii. Bardzo przydatne - dodał oschle - w pewnych okolicznościach. Ale dla naukowców byłoby to pożądane głównie jako kolejny krok zmierzający do oderwania się od Ziemi. Jakieś pytania?

- Jak to działa? - zapytał Bond z respektem.

Profesor uczynił wzgardliwy gest w stronę wykresu.

- Zacznijmy od nosa - powiedział. - Najpierw mamy głowicę bojową. Podczas lotu doświadczalnego znajdą się w niej przyrządy do badania górnych warstw atmosfery, radar i tym podobne. Dalej żyroskopy zapewniające stabilność lotu - żyroskop pochylenia i żyroskop kołysania poprzecznego. Następnie inne mniej ważne przyrządy, serwomotory, zasilanie. I wreszcie wielkie zbiorniki paliwa - o pojemności 15 tysięcy kilogramów. Na rufie mieszczą się dwa małe zbiorniki służące do napędzania turbiny - 200 kilogramów nadtlenku wodoru miesza się z 20 kilogramami nadmanganianu potasu i wytwarza parę, która napędza umieszczone pod nimi turbiny. Te z kolei napędzają zespół pomp odśrodkowych, tłoczących główne paliwo do silnika rakiety. Pod straszliwym ciśnieniem. Nadąża pan? - Z powątpiewaniem uniósł w kierunku Bonda jedną brew.

- Zasada wydaje się mniej więcej ta sama co w samolocie odrzutowym - zauważył Bond.

Profesor robił wrażenie zadowolonego.

- Mniej więcej - powiedział - chociaż rakieta niesie całe paliwo w sobie, a nie zasysa tlen z zewnątrz jak samolot. A więc - podjął - paliwo zostaje zapalone w silniku i ciągłym strumieniem wylatuje z tylnej części rakiety. Tak jakby nieustanny odrzut z działa. Ta siła wybuchu podnosi rakietę w powietrze, jak każdy inny fajerwerk. Oczywiście właśnie na rufie sprawdza się kolumbit. Umożliwia nam wykonanie silnika, którego nie roztopi to fantastyczne gorąco. Dalej

- wskazał palcem - mamy stateczniki na ogonie, które na początku lotu zapewniają rakiecie stabilność. Też wykonane ze stopu kolumbitowego, inaczej urwałyby się pod kolosalnym ciśnieniem powietrza. Coś jeszcze?

- Skąd pewność, że Moonraker trafi tam, gdzie należy? - zapytał Bond. - Co mu przeszkodzi spaść w najbliższy piątek na Hagę?

- To sprawa żyroskopów. Ale w rzeczy samej w piątek nie będziemy ryzykować i stosujemy radarowe urządzenie naprowadzające umieszczone na tratwie pośrodku morza. W dziobie rakiety będzie nadajnik radarowy, który odbierze echo z naszego urządzenia na morzu i automatycznie naprowadzi na nie rakietę. Oczywiście - profesor wyszczerzył zęby w uśmiechu - gdyby nam przyszło jej kiedyś użyć podczas wojny, przydałoby się takie urządzenie naprowadzające zainstalowane w środku Moskwy albo Warszawy, Pragi, Monte Carlo, czy w cokolwiek będziemy strzelać. Umieszczenie go tam będzie już zapewne waszą sprawą. Życzę powodzenia.

Bond uśmiechnął się wymijająco.

- Jeszcze jedno pytanie. A gdyby się chciało sabotować rakietę, jaki byłby najprostszy sposób?

- Jest ich mnóstwo - wesoło stwierdził profesor. - Piasek w paliwie. Żwir w pompach. Dziurka w dowolnym miejscu kadłuba lub stateczników. Przy takiej mocy i szybkościach każdy drobiazg by ją wykończył.

- Bardzo dziękuję - rzekł Bond. - Zdaje się, że ja bardziej niepokoję się o Moonrakera niż pan.

- To cudowna maszyna - entuzjazmował się profesor. - Poleci jak należy, byle się ktoś nie wmieszał. Drax odwalił kawał dobrej roboty. Świetny organizator. Zgromadził wspaniały zespół. Zrobią dla niego wszystko. Mamy mu rzeczywiście dużo do zawdzięczenia.

Bond zmienił biegi jak w wyścigowym i na rozwidleniu w Charing zarzucił wielkim wozem w lewo, przedkładając pustą drogę przez Chilham i Canterbury nad korki w Ashford i Folkestone. Samochód na trójce ryknął, a strzałka prędkościomierza pokazała sto trzydzieści. Nie zmieniając biegu, wziął ostry zakręt na szczycie długiej pochyłości, wiodącej ku drodze na Molash.

A jak, zastanawiał się, osiągając znów maksymalną prędkość i z przyjemnością słysząc spokojny grzmot wydechu, a jak pójdzie z Draxem? Jakie przyjęcie zafunduje mu tego wieczora? M powiedział, że gdy przez telefon padło jego nazwisko, Drax umilkł na chwilę, po czym rzekł:

- Ach tak. Znam człowieka. Nie wiedziałem, że jest zamieszany w ten biznes. Chętnie mu się znów przyjrzę. Przyślijcie go. Niech zdąży na obiad. - I rozłączył się.

Ci z ministerstwa mieli własny pogląd na Draxa. Mając z nim do czynienia, przekonali się, że jest całkowicie oddany sprawie, obchodzi go tylko Moonraker, żyje wyłącznie jego sukcesem, ani trochę nie popuszcza swym pracownikom, walczy z innymi wydziałami o pierwszeństwo zaopatrzenia w materiały, przynagla Ministerstwo Zaopatrzenia do załatwiania jego żądań na szczeblu Rady Ministrów. Nie lubią jego despotycznych manier, lecz szanują go za znajomość rzeczy, energię i oddanie sprawie. A poza tym, jak wszyscy w Anglii, uważają, że może się okazać zbawcą ich kraju.

Proszę bardzo, pomyślał Bond, przyśpieszając na prostym odcinku drogi za Chilham Castle, on też może tak na to spojrzeć i jeżeli ma współpracować z tym gościem, to musi przystosować się do wersji heroicznej. Jeżeli Drax tego zechce, wyrzuci z pamięci całą aferę w Blades i skoncentruje się na ochronie Draxa i jego wspaniałego projektu przed wrogami kraju. Pozostały jeszcze tylko trzy dni.

Podjęto już drobiazgowe czynności zabezpieczające i Draxowi może się nie podobać propozycja ich zaostrzenia. Nie będzie to łatwe i trzeba okazać wiele taktu. Właśnie takt. Nie jest on mocną stroną Bonda i pomyślał sobie, że zgoła nie przystaje do tego, co już wiedział o charakterze Draxa.

Pojechał skrótem z Canterbury drogą na Old Dover. Spojrzał na zegarek. Szósta trzydzieści. Jeszcze kwadrans do Dover i potem dziesięć minut drogą na Deal. Czy jeszcze coś trzeba zaplanować? Podwójne zabójstwo, dzięki Bogu, to już nie jego sprawa. „Morderstwo i samobójstwo nie w pełni władz umysłowych”, taki był werdykt koronera. Dziewczyny nawet nie wzywano. Zatrzyma się na drinka we „Wszystko dla Wszystkich” i porozmawia chwilę z właścicielem. Nazajutrz postara się wywęszyć to „coś podejrzanego”, co sprawiło, że Tallon chciał się spotkać z ministrem. Żadnych poszlak. Nic nie znaleziono w pokoju Tallona, który teraz chyba jemu przypadnie.

No cóż, przynajmniej będzie miał dużo wolnego czasu na przekopanie się przez papiery po Tallonie.

Skupił się na prowadzeniu, zjeżdżając na wolnym biegu do Dover. Trzymał się lewej strony i niebawem znów opuszczał miasto, jadąc pod górę wzdłuż przedziwnego, jakby kartonowego zamku.

Na szczycie wzgórza spoczął kawałek niskiej chmury i deszcz skropił mu przednią szybę. Od morza powiała zimna bryza. Z powodu złej widoczności włączył światła, jadąc z wolna drogą przybrzeżną, podczas gdy z prawej strony lśniły rubinowe światełka na masztach radaru w Swingate, jak skamieniałe fajerwerki rzymskich ogni.

Dziewczyna? W kontakcie z nią musi być ostrożny, żeby nie wytrącić jej z równowagi. Czy przyda mu się na cokolwiek? Po roku, jaki spędziła tam w charakterze sekretarki osobistej „Szefa”, miała

mnóstwo okazji do wniknięcia w głąb całego projektu... jak również osoby Draxa, a na domiar umysł wyszkolony w tym samym kierunku, co i on. Musi jednak być przygotowany na jej podejrzliwość; może nawet czuć się dotknięta. Ciekawe, jaka jest naprawdę. Zdjęcie na jej arkuszu personalnym w Yardzie ukazywało atrakcyjną, lecz raczej surową dziewczynę, a jakąkolwiek pokusę zgasiła posępna kurtka jej policyjnego munduru.

Włosy: kasztanowe. Oczy: niebieskie. Wzrost: 170 centymetrów. Waga: 57 kilogramów. Biodra: 97 centymetrów. Talia: 66 centymetrów. Biust: 97 centymetrów. Znaki szczególne: pieprzyk na górnej wypukłości prawej piersi.

Hm! pomyślał Bond.

Wyrzucił te dane z głowy, podjeżdżając do skrętu w prawo. Ujrzał znak z nazwą Kingsdown i światła małej gospody.

Podjechał i wyłączył silnik. Nad głową tablica z napisem bladozłotymi literami WSZYSTKO DLA WSZYSTKICH pojękiwała w słonej bryzie idącej od skał odległych o niecały kilometr. Wysiadł, przeciągnął się i podszedł do drzwi pubu. Zamknięte na klucz. Do sprzątania? Spróbował sąsiednich drzwi, które otworzyły się, ukazując nieduży prywatny bar. Za kontuarem stateczny mężczyzna bez marynarki czytał popołudniową gazetę.

Spojrzał na wchodzącego Bonda i odłożył ją.

- Dobry wieczór, sir - powiedział, z jawną ulgą, że widzi klienta.

- Dobry wieczór - rzekł Bond. - Poproszę o dużą whisky z sodą. - Usiadł przy kontuarze i czekał, aż facet mu naleje dwie miarki Black and White i postawi przed nim szklankę i syfon.

Bond dopełnił szklankę wodą sodową.

- Paskudną sprawę mieliście tu wczoraj wieczorem - zagaił, odstawiając szklankę.

- Okropną, sir - rzekł tamten. - I kiepską dla interesu. Pan może z prasy? Cały dzień tylko wchodzili tu i wychodzili dziennikarze i policjanci.

- Nie - odpowiedział Bond. - Przyjechałem zastąpić tego zastrzelonego. Majora Tallona. Był u pana stałym klientem?

- Nigdy nie przyszedł, tylko ten jeden raz, i od razu koniec. Teraz oni przez tydzień nie mają wstępu, a bar muszę od góry do dołu odmalować. Ale trzeba przyznać, że sir Hugo zachował się bardzo przyzwoicie. Przysłał mi dzisiaj po południu pięćdziesiąt funtów na pokrycie szkód. Widać, że to prawdziwy dżentelmen. Ogromnie go tutaj lubią. Zawsze jest bardzo hojny i dla każdego ma dobre słowo.

- Owszem. Równy gość - zgodził się Bond. - Pan to widział?

- Pierwszego strzału nie widziałem, sir. Właśnie podawałem duże piwo. Potem oczywiście spojrzałem. Upuściłem to cholerne piwsko.

- I co się stało?

- No, wszyscy się naturalnie cofnęli. Nie było nikogo prócz Niemców. Chyba z tuzin. Trup leży na podłodze, a ten facet ze spluwą patrzy na niego z góry. Nagle staje na baczność i wyrzuca lewą rękę przed siebie. Wrzeszczy: „Ajl!” jak te głupie skurwiele robiły w czasie wojny. Potem wsadza sobie koniec lufy do ust. I za chwilę - gospodarzowi twarz się wykrzywiła - mam go rozbryzganego po całym pieprzonym suficie.

- Tylko tyle powiedział po wystrzale? - zapytał Bond. - Samo Heil?

- I nic więcej, sir. Oni jakby nie mogli zapomnieć tego ich pieprzonego słówka, nieprawda?

- Nie - potwierdził w zadumie Bond. - Pewnie nie mogą.

XI Policjantka Brand

W pięć minut później Bond pokazywał swą ministerialną przepustkę dyżurnemu strażnikowi w mundurze, pilnującemu bramy w wysokim ogrodzeniu z drutu kolczastego.

Sierżant z RAF oddał mu ją i zasalutował.

- Sir Hugo pana oczekuje, sir. To ten duży dom w lesie. - Wskazał na kilka świateł o jakieś sto metrów dalej w kierunku skał.

Bond usłyszał, jak telefonuje do następnego posterunku. Pojechał z wolna nową asfaltowaną drogą, biegnącą przez pola za Kingsdown. Słyszał daleki łoskot morza u stóp wyniosłych urwisk i gdzieś w pobliżu wysoki skowyt maszynerii, coraz głośniejszy, w miarę jak się zbliżał do drzew.

Znów zatrzymał go cywilny strażnik przy drugim ogrodzeniu z kolczastego drutu, przez które bramą z pięciu prętów przejeżdżało się do wnętrza lasu, a kiedy przepuszczono go machnięciem ręki, usłyszał dalekie szczekanie psów policyjnych, sugerujące jakiś rodzaj nocnego patrolu. Wszystkie te zabezpieczenia wyglądały na bardzo sprawne. Bond uznał, że nie będzie musiał zajmować się kwestią zewnętrznego bezpieczeństwa.

Wyjechawszy spomiędzy drzew, samochód ruszył po równej płycie z betonu, której granice w słabym świetle nie mieściły się nawet w zasięgu ogromnych, podwójnych snopów światła z jego reflektorów. O sto metrów po lewej, na skraju drzew, widać było światła wielkiego domu, na wpół ukrytego za murem grubości prawie dwóch metrów, wznoszącym się pionowo z betonowej powierzchni niemalże na wysokość budynku. Bond zwolnił prawie do

szybkości marszu i odwrócił maskę wozu od domu w kierunku morza i ciemnego kształtu, który nagle zalśnił białością w omiatających strugach światła z zakotwiczonego daleko na kanale latarniowca South Goodwin. Jego własne światła utorowały ścieżkę wiodącą po betonowej płycie aż tam, gdzie prawie na krawędzi urwiska i w odległości niemal kilometra przysadzista kopuła wznosiła się z betonu na wysokość kilkunastu metrów. Wyglądała jak szczyt obserwatorium i Bond rozróżnił na niej kołnierz złącza przebiegającego na powierzchni kopuły w kierunku od zachodu na wschód.

Zawrócił i z wolna pojechał między tym, w czym teraz dopatrzył się ściany przeciwwybuchowej, a frontem budynku. Gdy zajechał przed dom, drzwi otworzyły się i wyszedł służący w białej kurtce. Elegancko otworzył drzwi samochodu.

- Dobry wieczór, sir. Tędy proszę.

Jego mowa była drewniana i nie bez obcego akcentu. Bond ruszył za nim do domu i przez wygodny hol do drzwi, w które służący zapukał.

- Wejść.

Bond uśmiechnął się, słysząc szorstki ton pamiętnego głosu i rozkazujące brzmienie tej monosylaby.

W odległym końcu długiej, jasnej, rustykalnej bywalni stał Drax, odwrócony tyłem do pustego kominka, olbrzymia postać w smokingu ze śliwkowego aksamitu, gryzącego się z rudawym owłosieniem na twarzy. Przy nim jeszcze trójka, dwóch mężczyzn i kobieta.

- Ach, drogi kolego - przemówił gromko Drax, wychodząc mu naprzeciw i kordialnie potrząsając jego dłonią. - Więc znowu się spotykamy. I tak prędko. Nie wiedziałem, że z pana jest sakramencki szpieg na służbie mojego ministerstwa, bo ostrożniej bym grał z panem w karty. Przeputał pan już te pieniądze? - zapytał, prowadząc go w stronę ognia.

- Jeszcze nie - uśmiechnął się Bond. - Nawet ich nie zdążyłem powąchać.

- Oczywiście. Rozliczenie w sobotę. Pewnie otrzyma pan czek w samą porę, żeby świętować nasze małe fajerwerki, co? Zaraz, zaraz. - Podprowadził Bonda do kobiety. - To moja sekretarka, panna Brand.

Bond spojrzał w bardzo prosto patrzące niebieskie oczy.

- Dobry wieczór. - Uśmiechnął się przyjaźnie.

W łagodnie patrzących na wprost oczach nie pojawił się w odpowiedzi uśmiech. Nie odpowiedziała też uściskiem dłoni. - How do you do - odrzekła obojętnie i Bond wyczuł, że nieomal wrogo.

Przebiegło mu przez myśl, że dobrze ją wybrano. Druga Loelia Ponsonby. Pełna rezerwy, sprawna, niezawodna, dziewicza. Dzięki Bogu, pomyślał. Profesjonalistka.

- Moja prawa ręka, doktor Walter. - Chudy, starszawy jegomość o złych oczach pod czarnymi brwiami jakby nie zauważył wyciągniętej ręki Bonda. Poderwał się na baczność i krótko skinął głową. - Valter - cienkie wargi nad bródką jak z czasów Napoleona III poprawiły zbyt angielską wymowę Draxa. - Oraz mój - że tak powiem - człowiek do wszystkiego. Można by powiedzieć: mój adiutant, Willy Krebs. - Dłoń lekko wilgotna w dotknięciu. - Barco milo mi pana poznacz - odezwał się przymilny głos i Bond spojrzał w okrągłe, blade, niezdrowe oblicze, przecięte w teatralnym uśmiechu, który zamarł, ledwie Bond go dostrzegł. Popatrzył mu w oczy. Były jak dwa czarne, niespokojne guziczki, które natychmiast umknęły jego spojrzeniu.

Obaj w nieskazitelnie białych kombinezonach z plastikowymi suwakami u przegubów i kostek oraz na plecach. Włosy mieli tak krótko ostrzyżone, że skóra prześwitywała, i wyglądaliby na gości z

innej planety, gdyby nie rozczochrany czarny wąs doktora Waltera i wątły blady wąs Krebsa. Dwie karykatury: szalony naukowiec i Peter Lorre w młodzieńczej wersji.

Barwna postać Draxa mile wyróżniała się w tym budzącym dreszcz towarzystwie i Bond był mu wdzięczny za wesołą szorstkość przyjęcia i widoczną chęć, ażeby zakopać topór wojenny i jak najlepiej wykorzystać swego nowego funkcjonariusza ochrony.

Drax poczynał sobie całkiem jak gospodarz. Zatarł dłonie.

- No, Willy - zagadnął - może byś nam zrobił jedno ze swoich wspaniałych martini dry? Tylko nie dla doktora, rzecz jasna. Nie pije i nie pali - wyjaśnił Bondowi, wracając na swe miejsce przy kominku. - Prawie nie oddycha. - Zaszczekał urwanym śmiechem. - Nie myśli o niczym oprócz rakiety. Prawda, przyjacielu?

Doktor patrzył na wprost kamiennym wzrokiem.

- Lubi pan żartować - zaznaczył.

- No, no - powiedział Drax jak do dziecka. - Później wrócimy do tych krawędzi natarcia. Wszyscy oprócz ciebie są z nich zadowoleni. - Zwrócił się do Bonda. - Poczciwy doktor nas nieustannie straszy - wyjaśnił pobłażliwie. - Ciągle ma jakieś koszmary senne. Teraz chodzi o krawędzie natarcia stateczników. Już i tak są ostre jak brzytwa, w praktyce w ogóle bez oporu powietrza. A on nagle wbił sobie w głowę, że się stopią. Od tarcia o powietrze. Oczywiście wszystko się może zdarzyć, ale sprawdzano je w temperaturze ponad 3000 stopni i ja mu powiadam, że jeśli się stopią, to cała rakieta się stopi. A to się nie zdarzy - dodał z posępnym uśmiechem.

Krebs podszedł ze srebrną tacą, na której stały cztery pełne szklanki i oszroniony shaker. Martini okazało się znakomite i Bond je pochwalił.

- Pan jest barco ubrzejmy - rzekł Krebs z uśmieszkiem satysfakcji. - Serr Hugo jest barco fymagający.

- Nalej mu jeszcze - polecił Drax - a potem nasz przyjaciel może zechce się umyć. Siadamy do stołu punkt ósma.

Kiedy to mówił, rozległo się stłumione wycie syreny i prawie natychmiast tupot grupy mężczyzn równo biegnących po betonowej płycie.

- To pierwsza zmiana nocna - wyjaśnił Drax. - Koszary są tuż za domem. Widać już ósma. Tu wszystko robi się biegiem - dorzucił z błyskiem satysfakcji w oku. - Precyzja. Mnóstwo naukowców, ale staramy się utrzymywać wojskowy porządek. Willy, zadbaj o komandora. Idziemy. Pani pozwoli, moja droga.

Kiedy Bond ruszył za Krebsem do drzwi, przez które tu wszedł, zobaczył, że tamci dwaj z Draxem na czele kierują się do podwójnych drzwi w końcu pokoju, które otworzyły się przy ostatnich słowach Draxa. W wejściu stał służący w białej kurtce. Kiedy Bond wychodził do holu, przemknęło mu przez głowę, że Drax na pewno wejdzie do jadalni przed panną Brand. Mocna osobowość. Traktuje swój personel jak dzieci. Urodzony przywódca. Skąd on to wziął? Z wojska? A może to człowiekowi narasta, kiedy staje się milionerem?

Bond szedł za ślimaczą szyjką Krebsa i zastanawiał się.

Obiad był wyśmienity. Drax okazał się przemiłym gospodarzem i przy własnym stole jego maniery były nienaganne. Większa część rozmowy polegała na wyciąganiu z doktora Waltera na rzecz Bonda jego wiedzy, obejmującej szeroki zakres spraw technicznych, po czym Drax nie szczędził trudu, aby je zwięźle wyjaśnić, kiedy wyczerpano kolejny temat. Bondowi zaimponowała pewność, z jaką Drax traktował każdy pojawiający się zawiły przedmiot, i jego niezwykłe obycie ze szczegółami. Stopniowo narastał w nim szczery podziw dla tego człowieka, w znacznej mierze przyćmiewając wcześniejszą niechęć. Coraz bardziej skłonny był puścić w niepamięć

aferę w Blades, mając teraz do czynienia z innym Draxem, twórcą i natchnionym przywódcą niezwykłego przedsięwzięcia.

Bond siedział między gospodarzem a panną Brand. Kilkakrotnie usiłował wciągnąć ją do rozmowy. Kompletnie bez powodzenia. Odpowiadała mu grzecznie monosylabami, prawie nie patrząc w oczy. Bonda to z lekka irytowało. Stwierdził, że jest bardzo pociągająca fizycznie, i złościło go, że nie potrafi wywołać u niej choćby najlżejszej reakcji. Czuł, że jej lodowata oziębłość jest sztuczna i że wymogi bezpieczeństwa dużo lepiej by się spełniało w swobodnym i przyjaznym podejściu zamiast tej przesadnej powściągliwości. Bardzo chciało mu się kopnąć ją mocno w kostkę. Rozbawił go ten pomysł i spostrzegł się, że patrzy już na nią świeżym okiem, jak na dziewczynę, a nie koleżankę z urzędu. Na początek i pod przykrywką dłuższego sporu pomiędzy Draxem a Walterem, w który musiała się włączyć, na temat zestawiania prognoz pogody z Ministerstwa Lotnictwa i z kontynentu, zaczął podsumowywać swoje wrażenia o niej.

Okazała się dużo bardziej atrakcyjna niż na zdjęciu i niełatwo było dopatrzyć się surowych kwalifikacji policjantki w siedzącej przy nim uwodzicielskiej dziewczynie. W wyrazistym profilu miała stanowczość, ale długie czarne rzęsy nad ciemnoniebieskimi oczyma i dość szerokie usta mogły być namalowane przez Marie Laurencin. Lecz wargi zbyt pełne jak na Laurencin, a ciemnobrązowe włosy podwinięte na karku były z innej epoki. Cień północnej krwi w wysokich kościach policzkowych i bardzo lekkim skosie oczu, ale ciepło skóry jak najbardziej angielskie. Zbyt wiele pewności siebie i stanowczości w gestach i trzymaniu głowy jak na przekonujący wizerunek sekretarki. W istocie wyglądała raczej na kogoś z zespołu Draxa i Bond spostrzegł, jak uważnie mężczyźni jej słuchają, gdy odpowiada na pytania Draxa.

Jej dość surowa suknia wieczorowa z węgliście czarnego, grubo prążkowanego jedwabiu sięgała luźnym rękawem poniżej łokcia. Zakładany stanik ledwie zaznaczał wyniosłość piersi, tak wspaniałych, jak Bond przypuszczał na podstawie wymiarów podanych w aktach. W kącie dekoltu widniało jaskrawo błękitne intaglio Tassiego w formie broszki, jak się domyślał, tanie, lecz z polotem. Nie miała innej biżuterii prócz pierścionka z drobnymi brylancikami na pół obwodu serdecznego palca. Żadnego makijażu prócz ciepłego różu na wargach, a równo przycięte paznokcie z naturalnym połyskiem.

W sumie, jak uznał Bond, przeurocza dziewczyna i bardzo namiętna pod tą rezerwą. A do tego, pomyślał, może być policjantką i biegłą w jujitsu, ale ma również pieprzyk na prawej piersi.

Z tą pokrzepiającą refleksją Bond zwrócił całą uwagę na rozmowę Draxa z Walterem i już nie próbował się zaprzyjaźnić z dziewczyną.

Obiad zakończył się o dziewiątej.

- Teraz pójdziemy przedstawić pana Moonrakerowi - rzekł Drax, wstając nagle od stołu. - Walter będzie nam towarzyszył. Ma mnóstwo roboty. Idziemy, drogi panie Bond.

Nie odzywając się ani słowem do Krebsa i dziewczyny, wymaszerował z pokoju. Bond i Walter poszli za nim.

Wyszedłszy z domu, ruszyli po betonowej płycie ku odległej budowli na skraju urwiska. Wstał księżyc i przysadzista kopuła w dali blado połyskiwała w jego świetle.

O sto metrów od niej Drax przystanął.

- Wytłumaczę geografię - powiedział. - Idź przodem, Walter. Pewnie czekają na ciebie, żeby jeszcze przyjrzeć się tym statecznikom. Nie przejmuj się nimi, mój kochany. Ci od stopów o dużej

wytrzymałości wiedzą, co robią. Otóż - zwrócił się do Bonda i wskazał na mlecznobiałą kopułę - tam jest Moonraker. To, co pan widzi, jest pokrywą szerokiego szybu, który wcięto na głębokość około piętnastu metrów w skale kredowej. Dwie połówki kopuły otwierają się hydraulicznie i składają na równi z tym siedmiometrowym murem. Gdyby teraz były otwarte, zobaczyłby pan dziób Moonrakera, trochę wystający nad poziom muru. Tam dalej - wskazał na kanciastą formę, prawie niewidoczną w kierunku Deal - mamy stanowisko odpalania rakiety. Betonowe bunkry pełne radarowych urządzeń śledzących lot, takich jak na przykład szybkościowy radiolokator Dopplera i radar pokazujący tor lotu. Informacje są im przekazywane z dwudziestu kanałów telemetrycznych w dziobie rakiety. Jest tam również duży ekran telewizyjny, na którym można obserwować zachowanie rakiety jeszcze w szybie po uruchomieniu pomp. Inna kamera śledzi początek wznoszenia się. Obok bunkra znajduje się dźwig, idący po czołowej ścianie urwiska. Mnóstwo wyposażenia przybyło drogą morską i podnoszono je za pomocą tego dźwigu. Ten skowyt, który słychać, dobiega z siłowni stamtąd - wykonał nieokreślony gest w kierunku Dover. - Baraki dla obsługi i dom są chronione murem przeciwwybuchowym, ale w czasie odpalania nie będzie nikogo w promieniu półtora kilometra, z wyjątkiem ekspertów z ministerstwa i zespołu z BBC, obecnych na miejscu startu. Mam nadzieję, że budynek wytrzyma podmuch. Walter twierdzi, że gorąco stopi to miejsce i sporą część betonowej płyty. To by było na tyle. Nic więcej nie musi pan wiedzieć, póki nie znajdziemy się w środku. Proszę ze mną.

Bond znów spostrzegł rozkazujący ton komendy. Szli w milczeniu przez oświetlony księżycem obszar, aż znaleźli się przy ścianie nośnej kopuły. Goła czerwona żarówka jarzyła się nad stalowymi drzwiami w murze, oświetlając napis mówiący grubymi literami po

angielsku i po niemiecku: ŚMIERTELNE NIEBEZPIECZEŃSTWO. WSTĘP WZBRONIONY PRZY ZAPALONEJ CZERWONEJ LAMPIE. DZWONIĆ I CZEKAĆ.

Drax nacisnął guzik pod napisem i rozległ się przytłumiony dzwonek alarmowy.

- Może ktoś pracuje z palnikiem acetylenowotlenowym albo przy innej delikatnej robocie - wyjaśnił. - Wystarczy odwrócić jego uwagę na ułamek sekundy, bo ktoś wejdzie, aby spowodować kosztowny błąd. Kiedy rozlegnie się dzwonek, wszyscy odkładają narzędzia i przerywają robotę, póki nie zobaczą, o co chodzi. - Drax odstąpił od drzwi i wskazał umieszczony wysoko szereg krat ponadmetrowej szerokości tuż pod szczytem muru. - Szyby wentylacyjne - wyjaśnił. - Klimatyzacja utrzymuje wewnątrz temperaturę 20 stopni.

Drzwi otworzył mężczyzna z pałką w ręku i rewolwerem u pasa. Bond wszedł za Draxem do małego przedpokoju. Zawierał on tylko ławkę i porządnie ustawiony rząd filcowych kapci.

- Trzeba je nałożyć - rzekł Drax, siadając i zrzucając obuwie. - Można by się poślizgnąć i wpaść na kogoś. Radzę zostawić tu również marynarkę. Dwadzieścia stopni to zupełnie ciepło.

- Dziękuję - odpowiedział Bond. Przypomniała mu się beretta pod pachą. - Nie odczuwam gorąca.

Czując się, jakby zwiedzał salę operacyjną, Bond przekroczył za Draxem wewnętrzne drzwi. Znalazł się na żelaznym pomoście i w blasku reflektorów, przed którym odruchowo dłonią przysłonił oczy, chwytając za znajdującą się przed nim poręcz.

Kiedy opuścił dłoń, powitała go scena takiej wspaniałości, że przez kilka minut stał oniemiały, porażony straszliwym pięknem najpotężniejszej broni na świecie.

XXII Moonraker

Jak gdyby znajdował się w wypolerowanej lufie olbrzymiego działa. Od podłogi, piętnaście metrów pod nim, wznosiły się okrągłe ściany z gładkiego metalu, do których szczytu on i Drax przylgnęli jak dwie muchy. Do góry przez środek szybu o średnicy może dziesięciu metrów wzbijał się ołówek z połyskliwego chromu, którego czubek, zwężający się w ostrą jak igła antenę, zdawał się muskać strop sześć metrów nad ich głowami.

Lśniący pocisk spoczywał na płaskim stożku ze stalowej kraty, wystającym z podłoża pomiędzy czubkami trzech silnie odchylonych do tyłu stateczników w formie delty, wyglądających na ostre jak skalpel chirurgiczny. Nic więcej nie zakłócało jedwabistego połysku osiemnastu metrów wypolerowanej chromowej stali, z wyjątkiem pajęczych palców dwu lekkich dźwigów, wystających ze ścian i ujmujących kibić rakiety w grube podkładki z gumy piankowej.

W miejscu, gdzie dotykały one rakiety, otwarte były drzwiczki w stalowej powłoce i kiedy Bond spojrzał w dół, akurat wypełzał z nich na wąską platformę dźwigu mężczyzna, który zamknął za sobą właz dłonią w rękawicy. Przeszedł ostrożnie wąską kładką do ściany i przekręcił rękojeść. Rozległ się przenikliwy jęk maszynerii, dźwig odsunął swą wyściełaną dłoń od rakiety i uniósł ją w powietrze jak przednie łapy modliszki. Jęk przybrał grubszy ton i dźwig powoli złożył się teleskopowo. Potem znów sięgnął i uchwycił rakietę trzy metry niżej. Operator przeczołgał się po jego ramieniu i otworzywszy kolejny mały właz, na powrót skrył się we wnętrzu.

- Chyba sprawdza dopływ paliwa ze zbiorników rufowych -

poinformował Drax. - Zasilanie grawitacyjne. Sprytne rozwiązanie. Jak się panu podoba? - Spojrzał z zadowoleniem na zachwycony wyraz twarzy Bonda.

- To jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie widziałem w życiu - rzekł Bond. Łatwo było rozmawiać. W wielkim stalowym szybie panowała cisza, zmącona jedynie szmerem głosów ludzi skupionych pod ogonem rakiety.

Drax pokazał w górę.

- Głowica bojowa - wyjaśnił. - Na razie doświadczalna. Pełna instrumentów. Telemetrycznych i tak dalej. A tu, naprzeciw nas, żyroskopy. Dalej głównie zbiorniki paliwa i tak aż do turbin przy ogonie, napędzanych przegrzaną parą, uzyskiwaną przez rozkład nadtlenku wodoru. Paliwo, czyli fluor i wodór - spojrzał ostro na Bonda: Nawiasem mówiąc, jest to ściśle tajne - opada przewodami zasilającymi i zapala się natychmiast po wtłoczeniu do silnika. Coś w rodzaju kontrolowanej eksplozji, unoszącej rakietę w powietrze. Ta stalowa posadzka pod rakietą się odsuwa. Pod nią jest wielki szyb wylotowy, otwierający się u podstaw urwiska. Jutro pan go zobaczy. Wygląda jak ogromna jaskinia. Kiedy przedwczoraj przeprowadzaliśmy próbę statyczną, kreda topniała i spływała do morza jak woda. Mam nadzieję, że nie spalimy słynnych białych skał, kiedy zacznie się już na dobre. Chce pan pójść i rzucić okiem na warsztaty?

Bond w milczeniu udał się za Draxem w dół po stromej żelaznej drabince, skręcającej na dół przy stalowej ścianie. Czuł, jak budzi się w nim podziw i niemalże szacunek dla tego człowieka i jego majestatycznych osiągnięć. Jak mogło go zwieść tamto dziecinne zachowanie Draxa przy kartach? Najwięksi z ludzi też miewają słabostki. Drax potrzebował ujścia dla napięć niesłychanej odpowiedzialności, jaką ponosi. Z rozmowy przy stole jasno wynikało, że nie może wiele przerzucić na barki swego znerwicowanego zastępcy. Jedynie

on sam może być źródłem żywotności i pewności, utrzymujących na chodzie cały jego zespół. Widocznie nawet w takich głupstwach jak wygrana w karty istotne jest dla niego ciągłe upewnianie się, ciągłe wypatrywanie znaków powodzenia i sukcesu, aż po pomaganie szczęściu. Któż, zadał sobie pytanie Bond, nie pociłby się i nie obgryzał paznokci, kiedy rzuca się takie wyzwanie i gra idzie o tak wysoką stawkę?

Gdy schodzili za sobą po zakręcających, długich schodach, a ich postacie odbijały się groteskowo w lustrze chromowanej powłoki na rakiecie, Bond odczuwał niemalże podziw szarego człowieka dla Draxa, którego zaledwie o kilka godzin wcześniej pokonał bezlitośnie, prawie ze wstrętem.

Kiedy znaleźli się na stalowej podłodze szybu, Drax przystanął i spojrzał do góry. Bond poszedł za jego spojrzeniem. Pod tym kątem wydawało się, jak gdyby patrzyli w rozjarzone łukowym blaskiem niebo wzdłuż prostej, wąskiej smugi światła, nie czysto białego, lecz satynowo podbarwionego masą perłową. Migotały w niej czerwone przebłyski od karminowych pojemników znajdującej się przy nich olbrzymiej gaśnicy pianowej, której wylot stojący obok mężczyzna w azbestowym kombinezonie zwracał ku podstawie rakiety. Była także smuga fioletu, pochodząca od fioletowej żarówki na wmontowanej w ścianę tablicy przyrządów, kontrolującej stalową pokrywę na szybie wylotowym. I wątły cień szmaragdowej zieleni od przysłoniętej lampki na zwykłym stole ze wskaźnikami, przy którym siedzący mężczyzna zapisywał liczby podawane mu przez grupę zebraną tuż pod rufą Moonrakera.

Gdy patrzyło się w górę tej pastelowej kolumny, tak niewiarygodnie smukłej i wdzięcznej, wydawało się nie do pomyślenia, że coś tak delikatnego może oprzeć się ciśnieniom, jakim według projektu ma być poddane w piątek: wytrzymać ryczący strumień kontrolowanej

eksplozji, najpotężniejszej, jaką kiedykolwiek wywołano; zderzenie z barierą dźwięku; nieznane ciśnienia atmosfery przy szybkości przekraczającej 20 tysięcy kilometrów na godzinę; straszliwy wstrząs, kiedy nurkując z powrotem z wysokości półtora tysiąca kilometrów, zderzy się z atmosferyczną powłoką Ziemi.

Drax jak gdyby czytał mu w myślach. Zwrócił się do Bonda.

- To będzie jak morderstwo - powiedział. Po czym nieoczekiwanie wybuchnął rżącym śmiechem. - Walter! - zawołał w stronę grupy mężczyzn. - Chodź tutaj. - Walter odłączył się i podszedł. - Walter, mówiłem naszemu przyjacielowi, komandorowi, że kiedy wystrzelimy Moonrakera, będzie to rodzaj morderstwa.

Bond nie zdziwił się, widząc, jak na twarzy doktora pojawia się wyraz zaskoczenia i niedowierzania.

Drax odezwał się z irytacją:

- Zabójstwo dziecka. Zabójstwo naszego dziecka - wskazał na rakietę. - Obudź się. Oprzytomniej! Co się z tobą dzieje?

Walterowi twarz się rozjaśniła. Zimno rozpromienił się, doceniając to porównanie.

- Morderstwo. Tak, to dobre. Ha! ha! A teraz, sir Hugo. Grafitowe skrzela w otworze wylotowym. Czy ministerstwo jest pewne ich temperatury topnienia? Nie zdają sobie sprawy, że... - Nie przestając mówić, Walter zaprowadził Draxa pod ogon rakiety. Bond poszedł za nimi.

Twarze dziesięciu mężczyzn były ku nim zwrócone, kiedy podeszli. Drax przedstawił go, machnąwszy dłonią.

- Komandor Bond, nasz nowy oficer bezpieczeństwa - oznajmił krótko.

Grupa popatrzyła na Bonda w milczeniu. Bez jakiegokolwiek powitania, bez śladu zaciekawienia w dziesięciu parach oczu.

- Więc o co to zamieszanie z grafitem? - Grupa skupiła się wokół

Draxa i Waltera. Bonda zostawili samego.

Nie zdziwiło go chłodne przyjęcie. Sam potraktowałby wtargnięcie amatora w sekrety swojego wydziału z podobnie mieszanymi uczuciami obojętności i niechęci. Poza tym współczuł tym doborowym technikom, którzy od miesięcy żyją w najwyższych rejonach astronautyki, a teraz znaleźli się na progu ostatecznej próby. A jednak, przypomniał sobie, ci spośród nich, którzy są niewinni, muszą wiedzieć, że Bond ma własne zadanie do spełnienia, własny udział istotny dla ich projektu. Przypuśćmy, że za którąś parą tych milczących oczu skrywa się w człowieku inny człowiek, wróg, być może właśnie w tej chwili cieszący się świadomością, że grafit, któremu Walter zdaje się nie dowierzać, jest rzeczywiście za słaby. Wprawdzie wyglądają na dobrze zgrany zespół, niemalże bractwo skupione wokół Draxa i Waltera, wsłuchujące się w ich słowa i wpatrzone w ich usta. Ale czy na pewno część któregoś mózgu nie krąży ukradkiem po tajnej orbicie, odliczając swe skryte rachuby jak potajemny mechanizm jakiejś maszyny piekielnej?

Bond przechadzał się od niechcenia po trójkącie wyznaczonym przez trzy czubki stateczników spoczywające w wyłożonych gumą zagłębieniach w stalowej podłodze, ciekaw wszystkiego, co mu wpadnie w oczy, lecz skupiając się od czasu do czasu na grupie mężczyzn, widzianej pod coraz to innym kątem.

Z wyjątkiem Draxa wszyscy mieli na sobie takie same obcisłe nylonowe kombinezony, zapięte na plastikowe suwaki. Nigdzie ani śladu metalu i żadnych okularów. Wszystkie głowy krótko ostrzyżone, jak u Waltera i Krebsa, zapewne po to - domyślał się Bond - żeby jakiś włos nie dostał się do mechanizmów. A jednak, co uderzyło Bonda jako najdziwniejsza cecha tego zespołu, każdy z nich nosił bujny wąs i było jasne, że jego pielęgnacji poświęca się wiele uwagi. Rozmaitego kształtu i koloru: jasne, mysie lub ciemne - podkręcone,

sumiaste, kajzerowskie lub hitlerowskie - każda twarz nosiła swój włochaty wyróżnik, a wśród nich wybujały, rudawy zarost Draxa gorzał niczym urzędowe piętno ich najwyższego szefa.

Dlaczego, zastanowił się Bond, każdy tutaj ma nosić wąsy? Nigdy mu się nie podobały, ale w połączeniu z wygolonymi łbami ten urodzaj na włochate kępki pod nosem miał w sobie coś wyraźnie obscenicznego. Byłoby do zniesienia, gdyby wszystkie przycięto wedle jednego wzoru, lecz ta rozmaitość osobistych stylów, ta orgia indywidualnych form zarostu, miała w sobie coś szczególnie okropnego na tle gołych, okrągłych czaszek.

Nic innego nie rzucało się w oczy: wszyscy byli przeciętnego wzrostu i raczej szczupli, mniej czy bardziej dobrani - jak przypuszczał Bond - wedle wymogów ich pracy. Ruchliwości potrzeba na suwnicach, a niewielkich rozmiarów ciała do włazów i w ciasnych pomieszczeniach wewnątrz rakiety. Dłonie mieli rozluźnione i nieskazitelnie czyste, a stopy w filcowych kapciach znieruchomiałe w skupieniu. Ani razu nie spostrzegł, aby któryś popatrzył w jego stronę, a co do przeniknięcia ich myśli czy też oceny lojalności, z góry przyznał, że odkrycie w ciągu trzech dni, co myśli tych pięćdziesiąt niemieckich robotów, jest beznadziejne. Tu przypomniał sobie. Już nie pięćdziesiąt. Tylko czterdzieści dziewięć. Jeden z tych robotów stracił głowę (trafne określenie, pomyślał Bond). I cóż wynikło ze skrytych myśli tego Bartscha? Pożądanie kobiety i Heil Hitler. Czy byłoby dużą pomyłką, zastanowił się Bond, założenie, że jeśli pominąć Moonrakera, są to również dominujące myśli w pozostałych czterdziestu dziewięciu głowach?

- Doktorze Walter! To rozkaz. - Głos Draxa, pełen powściąganego gniewu, wdarł się do świadomości Bonda, kiedy stał, sprawdzając dotykiem ostrą krawędź natarcia przy zakończeniu jednego z kolumbitowych stateczników. - Proszę wracać do pracy. Straciliśmy już dość czasu.


Mężczyźni sprawnie rozeszli się do swych zajęć, a Drax podszedł do Bonda, zostawiając Waltera niezdecydowanie kręcącego się pod dyszą wylotową rakiety.

Twarz Draxa była piorunująco wściekła.

- Przeklęty głupiec. Ciągle widzi jakieś kłopoty - wymamrotał. A potem nagle, jakby chciał wyrzucić swego zastępcę z myśli: - Chodźmy do mego biura. Pokażę panu plan lotu. A potem pójdziemy spać.

Bond podszedł za nim do stalowej ściany. Wystawała z niej nieduża rączka. Obrócił ją i z cichym sykiem otworzyły się wąskie drzwi. Za nimi w odległości metra były drugie stalowe drzwi. Bond zauważył, że obie pary są oklejone gumą po brzegach. Śluza powietrzna. Przed zamknięciem zewnętrznych Drax przystanął na progu i wskazał na kilka również mało widocznych, płaskich przycisków na stalowej ścianie.

- Warsztaty - powiedział. - Elektrycy, generatory, kontrola tankowania, łazienki, magazyny. - Machnął ręką w stronę sąsiednich drzwi. - Pokój mojej sekretarki. - Przed otwarciem drugich drzwi zamknął zewnętrzne, przeszedł do swego gabinetu i wewnętrzne drzwi zamknął za Bondem.

Był to surowy pokój w kolorze bladoszarym, a w nim szerokie biurko i kilka krzeseł z metalowych rurek i granatowego płótna. Szary dywan na podłodze. Dwie zielone kartoteki i duże radio w metalowej obudowie. Przez uchylone drzwi było widać kawałek wyłożonej kafelkami łazienki. Biurko zwrócone ku szerokiej, pustej ścianie jak gdyby z matowego szkła. Drax podszedł do niej i pstryknął dwoma wyłącznikami z prawej strony. Cała ściana się rozświetliła i Bond ujrzał przed sobą dwie mapy po jakieś dwa na dwa metry, wykreślone po odwrotnej stronie szkła.

Lewa mapa ukazywała wschodnią ćwiartkę Anglii od Portsmouth

do Hull i przyległe wody od 50 do 55 stopni szerokości. Czerwona kropka w pobliżu Dover oznaczała lokalizację Moonrakera i od niego zaznaczone łukiem odległości w odstępach po dziesięć mil. W odległości osiemdziesięciu mil, pomiędzy Wyspami Fryzyjskimi a Hull, na środku oceanu widniał czerwony romb.

Drax wskazał na gęsto zapisane tabele matematyczne i kolumny odczytów busoli, wypełniające prawą stronę mapy.

- Szybkości wiatru, ciśnienie atmosferyczne, przeliczenia ustawień żyroskopów - wyjaśnił. - Wszystko wyliczone względem stałych, za które przyjęto szybkość i zasięg rakiety. Prognozę pogody otrzymujemy codziennie z Ministerstwa Lotnictwa, a dane z górnych warstw atmosfery, ilekroć zdoła tam dolecieć odrzutowiec RAF. Kiedy osiągnie maksymalną wysokość, wypuszcza balony napełnione helem, które mogą się wznieść jeszcze wyżej. Atmosfera ziemska sięga na jakieś osiemdziesiąt kilometrów. Powyżej trzydziestu w praktyce już nie ma takiej gęstości, która mogłaby wpłynąć na Moonrakera. Znajdzie się on niemalże w próżni. Problem stanowi pokonanie pierwszych trzydziestu kilometrów. Następna trudność to przyciąganie ziemskie. Walter może to wszystko powyjaśniać, jeśliby pan był ciekaw. W piątek przez ostatnie kilka godzin komunikaty meteorologiczne będą nam przekazywane w sposób ciągły. Żyroskopy nastawimy więc tuż przed startem. Na razie panna Brand gromadzi dane każdego ranka i sporządza tabelę ustawień żyroskopów na wypadek, gdyby się okazały potrzebne.

Drax wskazał na drugą mapę. Był to wykres elipsy lotu rakiety od miejsca jej wystrzelenia do celu.

Znowu kolumny liczb.

- Szybkość obrotu Ziemi i jej wpływ na trajektorię rakiety - wytłumaczył. - Podczas lotu rakiety Ziemia będzie się obracać w

kierunku wschodnim. Ten czynnik trzeba uzgodnić z liczbami na tamtej mapie. Skomplikowana sprawa. Na szczęście nie musi pan tego rozumieć. Pozostawmy to pannie Brand. A teraz - zgasił światła i ściana stała się pusta - ma pan jakieś konkretne pytania związane z pańską pracą? Nie sądzę, żeby miał pan wiele roboty. Widzi pan, że teren jest już naszpikowany środkami bezpieczeństwa. Ministerstwo domagało się tego od początku.

- Wszystko to wygląda jak należy - powiedział Bond. Przyjrzał się twarzy Draxa. Zdrowe oko spoglądało nań bystro. Bond przerwał. - Sądzi pan, że coś było między pańską sekretarką a majorem Tallonem? - zapytał. Było to całkiem oczywiste pytanie i równie dobrze mógł je zadać od razu.

- Może i było - odparł swobodnie Drax. - Dziewczyna jest atrakcyjna. Wiele ze sobą przebywali tu na dole. W każdym razie Bartschowi chyba zalazła za skórę.

- Słyszałem, że Bartsch zasalutował i krzyknął „Heil Hitler!”, zanim wpakował sobie lufę w usta - rzekł Bond.

- Mnie też tak mówiono - skinął głową obojętnie Drax. - I co z tego?

- Dlaczego wszyscy oni noszą wąsy? - zapytał Bond, nie odpowiadając na pytanie Draxa. Znowu odniósł wrażenie, że jego pytanie rozdrażniło rozmówcę.

Drax po swojemu wydał śmiech jak szczeknięcie. - To mój pomysł - odparł. - Trudno ich rozpoznać w tych białych kombinezonach i z ogolonymi głowami, więc kazałem wszystkim zapuścić wąsy. Zrobił się z tego zupełny fetysz. Jak w RAF podczas wojny. Widzi pan w tym coś złego?

- Oczywiście nie - rzekł Bond. - W pierwszej chwili trochę zaskakujące. Sądzę raczej, że duże numery na kombinezonach, dla

każdej zmiany innego koloru, byłyby skuteczniejsze.

- No - mruknął Drax, odwracając się do drzwi, jakby chciał już zakończyć rozmowę - ale ja zdecydowałem się na wąsy.

XIII Śmiertelna nawigacja

W środę Bond obudził się wczesnym rankiem w łóżku zabitego.

Niewiele pospał. Drax nie odzywał się, kiedy wracali do domu, i na dole schodów rzucił mu krótkie „dobranoc”. Bond przeszedł korytarzem po wyściełającym go dywanie do miejsca, gdzie świeciło się przez otwarte drzwi, i zastał swe rzeczy porządnie rozłożone w wygodnej sypialni.

Pokój był umeblowany w tym samym kosztownym guście co parter, a przy łóżku stały biszkopty oraz butelka Vichy (a nie woda z kranu w butelce Vichy, jak ustalił Bond).

Żadnych śladów po poprzednim mieszkańcu oprócz skórzanego futerału z lornetką na garderobie i metalowej kartoteki, zamkniętej na klucz. Bond znał się na kartotekach. Przechylił ją, oparł o ścianę, sięgnął pod spód i znalazł dolny koniec rygla, który sterczy w dół, kiedy góra jest zamknięta. Naciśnięcie go w górę zwalniało kolejne szuflady i Bond po cichu opuścił krawędź szafki z powrotem na podłogę, z przykrą refleksją, że major Tallon nie zagrzałby długo miejsca w Tajnej Służbie.

Górna szuflada zawierała wyskalowane mapy ośrodka i tworzących go budynków oraz mapę Admiralicji nr 1895 z cieśniną Dover. Bond rozłożył te arkusze na łóżku i przyjrzał się im dokładnie. W załamkach mapy Admiralicji widniały ślady popiołu z papierosa.

Wziął swoją skrzynkę z narzędziami, kwadratową skórzaną walizkę, która stała przy garderobie. Obejrzał numery na kółkach szyfrowego zamka i upewniwszy się, że ich nie dotykano, poprzestawiał je na numer kodu. Była pełna ciasno ułożonych narzędzi. Wyjął rozpylacz proszku do zdejmowania odcisków palców i dużą lupę. Opylił delikatnym szarawym proszkiem, kawałek po kawałku, całą powierzchnię mapy. Ukazało się całe mrowie odcisków.

Badając je kolejno przez lupę, stwierdził, że należą do dwóch osób. Wybrał dwa najlepsze komplety, wyjął ze skórzanej walizki aparat Leica z lampą błyskową i sfotografował je. Po czym starannie obejrzał przez lupę dwa drobne zagłębienia w papierze, ujawnione przez proszek.

Okazały się dwoma liniami, przeciągniętymi od wybrzeża i krzyżującymi się na morzu. Przecinały się pod bardzo małym kątem, a obie kreski zdawały się wychodzić z budynku, w którym teraz przebywał. W istocie, pomyślał Bond, mogą wskazywać na obserwacje jakiegoś obiektu na morzu, czynione z dwóch skrzydeł tego budynku.

Obydwie linie wykonane były nie ołówkiem, ale jakimś rylcem, który ledwie zarysował papier, zapewne po to, by uniknąć odkrycia.

W punkcie ich przecięcia widniał ślad pytajnika. Miejsce to znajdowało się na linii dwunastu sążni, około pięćdziesięciu metrów od urwiska, na azymucie od domu do latarniowca South Goodwin.

Nic innego nie wynikało z tej mapy. Bond spojrzał na zegarek. Za dwadzieścia pierwsza. Usłyszał odległe kroki na korytarzu i pstryknięcie wyłącznika, kiedy gaszono światło. Pod wpływem nagłego impulsu wstał i cicho zgasił w pokoju światło, zostawiając tylko osłoniętą lampkę do czytania przy łóżku.

Usłyszał ciężkie kroki Draxa wchodzącego po schodach. Pstryknął kolejny wyłącznik i zapadła cisza. Bond wyobraził sobie dużą, włochatą twarz, jak zwraca się wzdłuż korytarza, patrzy, nasłuchuje. Potem zaskrzypiało i dobiegło ciche otwarcie i ciche zamknięcie drzwi. Bond poczekał, wyobrażając sobie ruchy szykującego się do łóżka. Jeszcze stłumiony odgłos otwieranego okna i z daleka zatrąbiło wycieranie nosa. A potem cisza.

Bond odczekał jeszcze pięć minut i podszedł do kartoteki, cicho powyciągał dalsze szuflady. Druga i trzecia były puste, ale dolna ciasno wypełniona teczkami w porządku alfabetycznym. Były to akta wszystkich tu pracujących. Wyjął ich plik na literę A, wrócił do łóżka i zabrał się do czytania.

Zawsze taki sam schemat: pełne nazwisko, adres, data urodzenia, rysopis, znaki szczególne, zawód albo zajęcie po wojnie, przeszłość wojenna, przeszłość polityczna i aktualne sympatie, przeszłość kryminalna, stan zdrowia, krewni. Niektórzy mieli żony i dzieci (ich dane także spisano), a w każdej teczce znajdowały się fotografie z przodu i z profilu oraz odciski palców obydwu dłoni.

Dwie godziny i dziesięć papierosów później miał już wszystko to przeczytane i wykrył dwa ogólnie interesujące szczegóły. Po pierwsze: każdy z pięćdziesięciu mężczyzn miał jakby nienaganny życiorys, bez cienia politycznych czy kryminalnych zaszłości. Wyglądało to tak nieprawdopodobnie, że postanowił przy pierwszej okazji przekazać na powrót oddziałowi D wszystkie teczki, co do jednej, celem ponownego i dokładnego zbadania.

Po drugie: żadna twarz na zdjęciach nie miała wąsów. Mimo wyjaśnień Draxa pozostawiło to w umyśle Bonda mały znak zapytania.

Wstał z łóżka i wszystko na powrót pozamykał, umieściwszy mapę Admiralicji i jedną z teczek w swej skórzanej walizce. Poprzekręcał kółka w zamku cyfrowym i wsunął walizkę głęboko pod łóżko, tak aby znalazła się pod samą jego poduszką w kącie dwóch ścian. Po czym cicho umył się i wyczyścił zęby w przyległej łazience, otworzył na oścież okno.

Księżyc jeszcze świecił: tak jak musiał świecić, pomyślał Bond, kiedy zbudzony może jakimś niezwykłym odgłosem Tallon wyszedł na dach, może zaledwie parę nocy wcześniej, i zobaczył na morzu to, co zobaczył. Miałby ze sobą lornetkę i Bond, przypomniawszy sobie, odszedł od okna i sięgnął po nią. Bardzo potężna i niemiecka, może łup z czasów wojny, a wybite na górnym szyldziku liczby 7 x 50 świadczyły, że to lornetka nocna. Staranny Tallon musiał przejść po cichu (a może nie dostatecznie cicho?) na drugi koniec dachu i znów podniósł lornetkę, oceniając odległość od skraju urwiska do tego obiektu na morzu i od niego do latarniowca Goodwin. Po czym wrócił tą samą drogą i bezszelestnie do swego pokoju.

Bond ujrzał Tallona, chyba po raz pierwszy, odkąd się znalazł w tym domu, jak starannie zamyka się na klucz, podchodzi do szafki, wyjmuje mapę, na którą do tej pory zaledwie rzucił okiem, i z lekka zaznacza linie swoich przybliżonych namiarów. Może długo się im przyglądał, zanim postawił ten mały znak zapytania.

I cóż to był za nieznany obiekt? Nie sposób powiedzieć. Statek? Światło? Czy jakiś odgłos?

Cokolwiek to było, Tallon nie powinien był tego zobaczyć. I ktoś go usłyszał. Ktoś domyślił się, że on to widział, poczekał więc, kiedy Tallon rankiem wyjdzie ze swego pokoju. Po czym wszedł i przeszukał pokój. Mapa mu zapewne niczego nie ujawniła, ale przy oknie leżała nocna lornetka.

To wystarczyło. I tegoż wieczora Tallon umarł.

Bond zebrał się w sobie. Nazbyt się pośpieszył, budując sprawę na skrajnie wątłych przesłankach. Bartsch zabił Tallona, ale nie Bartsch usłyszał ten hałas, tylko człowiek, który zostawił swe odciski palców na karcie, a którego akta Bond odłożył do swej walizki.

Tym człowiekiem był oślizgły adiutant, Krebs, o szyi białawego ślimaka. Zostawił odciski palców na karcie. Bond przez kwadrans porównywał je z tymi w teczce Krebsa. Ale kto mówi, że to Krebs usłyszał hałas albo zrobił coś w tej sprawie, jeśli usłyszał? No cóż, po pierwsze wygląda na urodzonego szpicla. Ma oczy złodziejaszka. A po drugie, te odciski palców niewątpliwie pozostawił na karcie już po tym, kiedy badał ją Tallon. W kilku miejscach odciski palców Krebsa nakładały się na ślady Tallona.

Ale jakim cudem Krebs może być w to zamieszany, jeśli Drax ma go ciągle na oku? Zaufany asystent. A jak to było z zaufanym lokajem brytyjskiego ambasadora w Ankarze, zwanym Cicero, podczas wojny? Dłoń w kieszeni pasiastych spodni wiszących na oparciu krzesła. Klucze ambasadora. Sejf. Tajemnice. Bardzo podobny obraz.

Bonda przeniknął dreszcz. Nagle uświadomił sobie, że już od dawna stoi przy otwartym oknie i że pora się trochę przespać.

Zanim się położył do łóżka, wziął kaburę, którą zwykł nosić pod pachą, z krzesła, gdzie wisiała obok zdjętych ubrań, wyjął z niej berettę i schował pod poduszkę. Jako obronę przeciw komu? Nie wiedział, lecz intuicja podpowiadała mu wyraźnie, że może tu grozić niebezpieczeństwo. Czuł je w powietrzu, choć nie było jeszcze sprecyzowane i snuło się tylko na progu podświadomości. W gruncie rzeczy wiedział, że to poczucie wynika z wielu drobnych znaków zapytania, które pojawiły się w ciągu ostatniej doby: zagadkowy

Drax; Bartsch i jego „Heil Hitler”; dziwaczne wąsy; pięćdziesięciu szacownych Niemców; mapa Admiralicji; lornetka; Krebs.

Najpierw musi podzielić się swymi podejrzeniami z Vallance'em. Potem zbadać możliwości Krebsa. Następnie sprawdzić zabezpieczenia rakiety, na przykład od strony morza. Wreszcie spotkać się z tą Galą Brand i uzgodnić z nią plany na najbliższe dwa dni. Nie było czasu do stracenia.

Próbując zmusić swe kłębiące się myśli do zaśnięcia, Bond wyobraził sobie cyfrę 7 na tarczy zegarka i powierzył obudzenie go skrytym komórkom swej pamięci. Chciał jak najwcześniej wyjść z domu i zatelefonować do Vallance'a. Gdyby to, co robi, wzbudziło jakieś podejrzenia, nie miałby nic przeciwko temu. Do jego celów należało ściągnięcie w swoją orbitę tych samych sił, które się zajęły Tallonem, bo jednego był raczej pewien: major Tallon nie dlatego zginął, że kochał się w Gali Brand.

Wewnętrzny budzik nie zawiódł. Punktualnie o siódmej, czując suchość w ustach od zbyt wielu papierosów wypalonych ubiegłej nocy, zmusił się, aby wstać z łóżka i wziąć zimną kąpiel. Ogolił się, przepłukał gardło ostrym płynem do ust i oto w garniturze ze znoszonej czarno-białej jodełki, w granatowej koszuli bawełnianej i plecionym krawacie z czarnego jedwabiu szedł cicho, ale nie kryjąc się, korytarzem w kierunku schodów, niosąc w lewej ręce kwadratową skórzaną walizkę.

Znalazł garaż na tyłach domu i potężny silnik bentleya odpowiedział na pierwsze przyciśnięcie zapłonu. Przejechał, nie śpiesząc się, po betonowej płycie pod obojętnym spojrzeniem okien domu, przysłoniętych firankami, i nie gasząc silnika, przystanął na skraju drzew. Oczy jego zwróciły się na dom, potwierdzając wyliczenie, że ktoś stojący na dachu mógłby, patrząc nad przeciwwybuchowym murem,

dojrzeć krawędź urwiska i za nią morze.

Przy sklepionej budowli, gdzie krył się Moonraker, i na betonie już zaczynającym połyskiwać w porannym słońcu nie było znaku życia, tylko pustka ciągnąca się aż po Deal. Wyglądało to jak świeżo zbudowane lotnisko albo raczej - pomyślał - ze względu na trzy betonowe obiekty: kopułą jak ul, mur przeciwwybuchowy jak żelazko i odległy sześcian jako stanowisko odpalania, każde z nich rzucające ku niemu czarną kałużę cienia we wczesnym słońcu - jak pustynny krajobraz Salvadora Dalí z trzema objets trouvés w starannie przemyślanym bezładzie.

Daleko na morzu, we wczesnej mgle zapowiadającej upalny dzień, ledwie był widoczny latarniowiec South Goodwin, czerwonawy stateczek, na zawsze unieruchomiony w tym samym punkcie kompasu i skazany, jak statek będący rekwizytem na scenie teatru, na oglądanie dioramy fal i chmur pilnie sunących i ginących za kulisami, podczas gdy sam bez dokumentów żeglarskich, pasażerów i ładunku stoi wiecznie zakotwiczony w miejscu wypłynięcia, które stanowi też jego port przeznaczenia.

Co trzydzieści sekund wysyłał w mgłę swą donośną i smutną skargę, przeciągły, podwójny, opadający dźwięk trąbki. Syreni śpiew, pomyślał Bond, tyle że odstraszający, nie uwodzący. Zastanawiał się, jak ta siedmioosobowa załoga znosi ów hałas, jedząc swą wieprzowinę z fasolą. Czy się wzdrygają, ilekroć przerwie on audycję dla gospodyń, idącą na cały regulator z radia w ciasnej mesie latarniowca? Tak czy inaczej, mają jednak bezpieczne życie, uznał Bond, choć zakotwiczeni u bram cmentarza.

Zanotował w pamięci, żeby sprawdzić, czy tych siedmiu widziało albo słyszało to, co Tallon zaznaczył na karcie, a następnie szybko przejechał przez posterunki wartownicze.

W Dover zajechał pod Café Royal, niewielką restauracyjkę ze skromną kuchnią, lecz umiejącą przyrządzać znakomite dania z ryb i jajek, co wiedział od dawna. Prowadzący ją matka i syn włosko-szwajcarskiego pochodzenia przywitali go jak starego przyjaciela. Poprosił, aby mu przygotowano za pół godziny talerz jajecznicy z bekonem i mnóstwo kawy, i pojechał na posterunek policji, skąd zadzwonił do Vallance'a przez centralę Scotland Yardu. Vallance jeszcze w domu jadł śniadanie. Wysłuchał, nie komentując, powściągliwej wypowiedzi Bonda, lecz wyraził zdziwienie, że Bondowi nie udało się jeszcze porozmawiać z Galą Brand.

- To bystra dziewczyna - powiedział. - Jeżeli pan K. coś knuje, ona z pewnością ma o tym pojęcie. A jeśli T. usłyszał coś sobotniej nocy, ona również mogła to słyszeć. Chociaż muszę przyznać, że o niczym takim nie wspomniała.

Bond nie przyznał się, jak przyjęła go agentka Vallance'a.

- Dzisiaj rano z nią porozmawiam - odparł - a mapę i film z Leiki wyślę, żeby je pan obejrzał. Dam je inspektorowi. Może któryś patrol drogowy będzie mógł je panu podrzucić. A nawiasem mówiąc, do kogo T. telefonował, kiedy w poniedziałek zadzwonił do swego pracodawcy?

- Każę to sprawdzić i dam panu znać - obiecał Vallance. - Powiem też, aby z Trinity House zapytali tych z South Goodwin i straży przybrzeżnej, czy mogą nam pomóc. Coś jeszcze?

- Nie - odpowiedział Bond. Linia szła przez zbyt wiele central. Gdyby to M był jego rozmówcą, może jeszcze by o czymś napomknął. Ale w rozmowie z Vallance'em śmieszne byłoby wspominać o wąsach i o poczuciu zagrożenia, jakiego doświadczył ubiegłej nocy, a rozproszonym przez światło dzienne. Ci policjanci chcą niezbitych faktów. Oni są lepsi, uznał, w wykrywaniu przestępstw niżeli w ich przewidywaniu. - Nie. To wszystko. - Odłożył słuchawkę.

Poczuł się weselszy po świetnym śniadaniu. Czytając „Express” i „Timesa”, znalazł w nich suche doniesienia o śledztwie koronerskim w sprawie Tallona. „Express” urządził całe przedstawienie z fotografią dziewczyny i Bonda rozbawiła jej nic nieznacząca podobizna, którą Vallance umiał wyprodukować. Postanowił, że spróbuje z nią współpracować. Okaże jej pełne zaufanie, czy będzie otwarta na to, czy nie. Ona też może mieć swoje intuicje i podejrzenia, na tyle mgliste, że woli je zachować dla siebie.

Pojechał szybko do domu. Wybiła właśnie dziewiąta i kiedy wyjeżdżał z zagajnika na beton, zawyła syrena i spomiędzy drzew za domem wybiegło podwójnym rzędem, noga w nogę, dwunastu mężczyzn, zmierzając ku stanowisku odpalania. Markowali tempo, kiedy jeden z nich przycisnął dzwonek, po czym drzwi otworzyły się, przebyli je rzędem i znikli.

Prawdziwie niemiecki porządek, pomyślał Bond.

XV Kiedy palce swędzą

O pół godziny wcześniej Gala Brand zgasiła śniadaniowego papierosa, dopiła resztki kawy i wyszedłszy ze swej sypialni, udała się na miejsce pracy. Wyglądała jak wzorowa osobista sekretarka w nieskazitelnej białej bluzce i granatowej plisowanej spódnicy.

Punktualnie o ósmej trzydzieści była w biurze. Plik wydruków z dalekopisu, przysłanych z Ministerstwa Lotnictwa, spoczywał na jej biurku i pierwszą czynnością było naniesienie wyciągu z ich zawartości na mapę pogody, a potem przejście wewnętrznymi drzwiami do gabinetu Draxa i przypięcie tej mapy do tablicy zawieszonej w kącie

przy szklanej ścianie. Następnie przycisnęła wyłącznik oświetlający mapę ścienną, dokonała kilku obliczeń opartych na kolumnach cyfr ukazanych przez światło i wprowadziła wyniki do wykresu, który przypięła na tablicy.

Robiła to, opierając się na danych cyfrowych z Ministerstwa Lotnictwa, które stawały się coraz bardziej precyzyjne w miarę zbliżania się daty próbnego startu, codziennie od czasu, gdy zakończono budowę zakładu i zaczęto w nim instalować rakietę; i uzyskała taką biegłość, że teraz już miała w głowie ustawienie żyroskopów niemal dla każdego wariantu pogody na różnych wysokościach.

Tym bardziej irytowało ją, że Drax jakby nie uznawał jej obliczeń. Każdego dnia, punktualnie o dziewiątej, kiedy rozległy się ostrzegawcze dzwonki i Drax schodził po stromych żelaznych schodkach do swego biura, pierwsze, co robił, to wzywał nieznośnego doktora Waltera i we dwóch sporządzali od nowa wszystkie jej wyliczenia, wprowadzając wyniki do cienkiego czarnego notesu, który Drax zawsze nosił w tylnej kieszeni spodni. Wiedziała, że jest to niezmienna rutyna, i zmęczyło ją przyglądanie się temu przez niedostrzegalną dziurkę, jaką wywierciła w cienkiej ściance, żeby móc przekazywać Vallance'owi tygodniowy wykaz, kto odwiedził Draxa. Był to amatorski chwyt, ale skuteczny, i wypracowała stopniowo pełny obraz codziennej rutyny, która stała się dla niej tak irytująca. Z dwóch przyczyn. Znaczyło to, że Drax nie wierzy jej obliczeniom, i podkopywało jej szanse na to, żeby mieć jakiś udział, chociażby skromny, w ostatecznym wystrzeleniu rakiety.

To naturalne, że z upływem miesięcy tak się zżyła ze swoim przebraniem jak z prawdziwym zawodem. Dla skuteczności jej upozorowania konieczne było coś na kształt rozdwojenia osobowości, w miarę możliwości. I teraz, mimo że szpiegowała, badała i węszyła

wokół Draxa na rzecz swego szefa w Londynie, angażowała się też namiętnie w sukces Moonrakera z nie mniejszym oddaniem niż ktokolwiek inny w tym ośrodku.

A reszta jej obowiązków jako sekretarki osobistej Draxa była nieznośnie nudna. Codziennie ogromna poczta adresowana do niego w Londynie i dostarczana przez ministerstwo; tego ranka znalazła na swoim biurku normalny stos około pięćdziesięciu listów. Trojakiego rodzaju. Jedne z żebraniną, drugie od maniaków rakietowych, trzecie w sprawach biznesu od maklera i przedstawicieli handlowych. Na te ostatnie Drax dyktował krótkie odpowiedzi, a resztę dnia zajmowało jej wystukiwanie ich na maszynie i rejestracja.

Naturalnie więc, że jedyny jej obowiązek dotyczący samej rakiety na tle otaczającej nudy wydawał się jeszcze ważniejszy i że tego ranka, dwukrotnie sprawdzając swój plan lotu, była mocniej niż kiedykolwiek przekonana, że jej obliczenia zostaną uznane w Wielkim Dniu. Zresztą, o czym sobie nieraz przypominała, mogła myśleć, że tak będzie. Może codzienne obliczenia Draxa i Waltera, zapisywane w czarnym notesiku, są tylko sprawdzaniem jej własnych. Przecież Drax nigdy nie zakwestionował ani jej ustaleń co do pogody, ani wyprowadzonych stąd ustawień żyroskopów. A kiedy pewnego dnia zapytała go bez ogródek, czyjej obliczenia są poprawne, odpowiedział z niewątpliwą szczerością: - Ależ znakomite, moja droga. Bardzo cenne. Nie poradziłbym sobie bez nich.

Gala Brand wróciła do swego biura i wzięła się do rozcinania listów. Jeszcze tylko dwa plany lotów, na czwartek i na piątek, a potem czy według jej obliczeń, czy tych innych, które Drax ma w kieszeni, żyroskopy zostaną definitywnie ustawione i wciśnięty guzik startu.

Popatrzyła w roztargnieniu na swe paznokcie, a potem wyciągnęła przed siebie dłonie grzbietami ku sobie. Ileż to razy, ucząc się w szkole policyjnej, wysyłana była pomiędzy innych studentów z poleceniem, aby nie wracała bez czyjegoś portfela, kosmetyczki, pióra wiecznego, albo nawet zegarka? Ile razy na szkoleniu instruktor nagle odwracał się i łapał ją za przegub ze słowami: - No, no, panienko. To na nic. Tak mógłby to robić słoń szukający cukru w kieszeni swego opiekuna. Próbujmy dalej.

Spokojnie zgięła palce, a potem, już zdecydowawszy się, wróciła do stosu korespondencji.

Na kilka minut przed dziewiątą rozległy się dzwonki alarmowe i usłyszała, że Drax wchodzi do biura. Po chwili dotarło do niej, jak znów otwiera podwójne drzwi, wołając Waltera. Później nastąpiło zwykłe mamrotanie, ale cichy szmer wentylatorów zagłuszał słowa.

Rozłożyła listy na trzy kupki i usiadła rozluźniwszy się, pochylona do przodu, z łokciami na biurku i podbródkiem na lewej dłoni.

Komandor Bond. James Bond. Młody i jawnie zarozumiały, jak tylu podobnych w Tajnej Służbie. Dlaczego przysłano go tutaj zamiast kogoś, z kim mogłaby współpracować, kogoś z jej przyjaciół z Wydziału Specjalnego, albo nawet z MI 5? W wiadomości od zastępcy komisarza podano, że tak nagle nie dało się znaleźć kogoś innego, a to jedna z gwiazd wywiadu i cieszy się całkowitym zaufaniem Wydziału Specjalnego, jak również błogosławieństwem MI 5. Nawet premier musiał udzielić mu zezwolenia, w tym jednym przypadku, na wprowadzenie go do akcji w Anglii. Ale jaki z niego pożytek w tak krótkim czasie, jaki pozostał? Zapewne potrafi dobrze strzelać i mówić w obcych językach, jak również zna rozmaite sztuczki przydatne za granicą. Ale cóż on do roboty ma tutaj, gdzie nie ma nawet pięknych szpiegów płci żeńskiej, z którymi mógłby się

kochać? Bo jest niewątpliwie przystojny. (Gala Brand automatycznie sięgnęła do torebki po kosmetyczkę. Przyjrzała się sobie w lusterku i przypudrowała nos.) Wygląda trochę jak Hoagy Carmichael. Ten czarny kosmyk spadający mu na prawą brew. I podobnej budowy. Ale w ustach ma coś trochę okrutnego, no i te zimne oczy. Szare czy niebieskie? Wczoraj wieczorem trudno było rozróżnić. No, przynajmniej pokazała mu, gdzie jego miejsce, że nie robią na niej wrażenia dziarscy młodzieńcy z Tajnej Służby, choćby wyglądali nie wiem jak romantycznie. Równie przystojnych nie brakuje w Wydziale Specjalnym, i to prawdziwych detektywów, a nie takich wymyślonych przez Phillipsa Oppenheima, co mają szybkie samochody, specjalne papierosy ze złotym paskiem i kabury pod pachą. Och, wszystko to wypatrzyła i nawet otarła się o niego, żeby mieć pewność. No cóż, będzie chyba zmuszona jakoś zamanifestować współpracę, ale przy czym? Bóg raczy wiedzieć! Jeżeli ona jest tu od samego początku, ledwie zbudowano te zakłady, i nic nie wypatrzyła, to cóż taki Bond spodziewa się wykryć przez parę dni? I co tu jest do wykrycia? Oczywiście to czy owo trudno jej zrozumieć. Czy na przykład powiedzieć mu o Krebsie? Przede wszystkim musi uważać, żeby jej nie zdemaskował jakąś głupotą. Musi być chłodna, stanowcza i nadzwyczaj ostrożna. Co nie znaczy, zdecydowała, kiedy rozległ się brzęczyk i zbierała swe listy i blok stenograficzny, że nie może się zachowywać przyjaźnie.

Oczywiście na jej własny sposób.

Podjąwszy tę drugą decyzję, otworzyła drzwi wewnętrzne i weszła do gabinetu sir Hugo Draxa.

Kiedy w pół godziny później wróciła do swego pokoju, zastała Bonda rozpartego w jej fotelu z Almanachem Whitakera, który leżał przed nim otwarty na biurku. Wydęła usta, kiedy Bond powstał i wesoło życzył jej dobrego poranka. Skinęła mu krótko głową, obeszła biurko i usiadła. Starannie odsunęła na bok Almanach, listy i notes

umieściła na miejscu.

- Mogłabyś mieć drugie krzesło dla gości - powitał ją Bond, pokazując zęby w uśmiechu, który uznała za impertynencki - a do czytania coś lepszego niż takie leksykony.

Zignorowała go.

- Sir Hugo pana potrzebuje - odrzekła. - Właśnie miałam sprawdzić, czy już pan wstał.

- Kłamczucha - powiedział Bond. - Słyszałaś, jak wychodzę o wpół do ósmej. Widziałem, jak zerkasz przez firanki.

- Nic podobnego - oburzyła się. - Dlaczego miałby mnie interesować jakiś przejeżdżający samochód?

- Nie powiedziałem ci, że usłyszałaś samochód - rzekł Bond, podkreślając swoją przewagę. - I nawiasem mówiąc - dodał - nie powinnaś drapać się w głowę tępym końcem ołówka, kiedy zapisujesz, co ci dyktują. Najlepsze z osobistych sekretarek tak nie robią.

Popatrzył znacząco w miejsce znajdujące się u framugi wewnętrznych drzwi. Wzruszył ramionami.

Gala zrezygnowała z obrony. A niech go diabli, pomyślała. Z ociąganiem przesłała mu uśmiech.

- No, dobrze - zgodziła się. - Nie mogę przez cały ranek bawić się w zagadki. On chce nas widzieć oboje i nie lubi czekać. - Wstała, podeszła do wewnętrznych drzwi, otworzyła je. Bond przeszedł za nią i drzwi zamknął za sobą.

Drax stał, patrząc na podświetloną mapę na ścianie. Odwrócił się, kiedy weszli.

- Ach, jesteście - powiedział, spojrzawszy bystro na Bonda. - Myślałem, że się pan z nami pożegnał. Strażnicy dali mi znać, że wyjeżdżał pan o siódmej trzydzieści.

- Musiałem zatelefonować - wyjaśnił Bond. - Mam nadzieję, że nikogo nie obudziłem.

- Telefon jest w moim gabinecie - oświadczył sucho Drax. - Tallonowi wystarczał.

- Ach, biedny Tallon - rzekł Bond wymijająco. W głosie Draxa pojawił się despotyczny ton, którego szczególnie nie znosił i który wzbudzał w nim odruchową chęć, żeby go ukrócić. Tym razem udało się.

Drax przesłał mu ostre spojrzenie, pokrywając je krótkim szczeknięciem śmiechu i wzruszeniem ramion.

- Rób pan po swojemu - rzekł. - Ma pan własną robotę. Byle nie zakłócał pan tutejszego porządku. Proszę pamiętać - dodał bardziej rzeczowo - że wszyscy moi ludzie są teraz bardzo podenerwowani, więc nie można ich wytrącać z równowagi czymś tajemniczym. Mam nadzieję, że nie zamierza ich pan dziś zbytnio przepytywać. Wolałbym, żeby już nie mieli więcej powodów do niepokoju. Nie pozbierali się jeszcze od poniedziałku. Tu obecna panna Brand powie panu o nich wszystko, co trzeba, a wszystkie ich teczki chyba są w pokoju Tallona. Zaglądał już pan do nich?

- Nie mam klucza do szafki - zgodnie z prawdą zaznaczył Bond.

- Przepraszam, to moja wina - rzekł Drax. Podszedł do biurka i otworzył szufladę, wyjmując z niej mały pęk kluczy, które wręczył Bondowi. - Powinienem był dać je panu ubiegłej nocy. Ten inspektor, co prowadzi sprawę, prosił o przekazanie ich panu. Przepraszam.

- Bardzo dziękuję - powiedział Bond. A po chwili: - Nawiasem mówiąc, od jak dawna jest u pana Krebs? - Spytał o to pod wpływem impulsu. W pokoju zapadła na chwilę cisza.

- Krebs? - powtórzył z namysłem Drax. Podszedł do biurka i usiadł. Sięgnął do kieszeni w spodniach i wyjął paczkę papierosów o ustnikach z korka. Jego krótkie i grube palce zajęły się celofanowym opakowaniem. Wydobył papierosa, wetknął go sobie w usta pod kępką rudawych wąsów i zapalił.


Bonda to zaskoczyło.

- Nie wiedziałem, że tu na dole można palić - rzekł, wyjmując własną papierośnicę.

Papieros Draxa, drobny biały patyczek w środku wielkiej czerwonej twarzy, pokiwał się w górę i w dół, kiedy odpowiadał, nie wyjmując go z ust.

- Tutaj u mnie można. Te pokoje są hermetyczne. Drzwi uszczelnione gumą. Osobna wentylacja. Warsztaty i generatory muszą być odgrodzone od szybu, a poza tym - wyszczerzył się, nie wypuszczając z warg papierosa - ja muszę mieć tę możność, jak chcę zapalić.

Drax wyjął papierosa z ust i przyjrzał mu się. Jak gdyby się zdecydował.

- Pan zapytał o Krebsa - rzekł. - Otóż - spojrzał znacząco na Bonda - między nami mówiąc, ja mu niezupełnie dowierzam. - Zastrzegł się, podnosząc dłoń. - Oczywiście nic konkretnego, bo już bym się go pozbył, ale przyłapałem go na węszeniu po domu, a raz nawet zastałem w mojej pracowni, szperającego mi w prywatnych papierach. Miał dobre wytłumaczenie, więc mu odpuściłem, tylko ostrzegłem. Ale uczciwie powiedziawszy, mam pewne podejrzenia. Oczywiście nic nie może zaszkodzić. Należy do gospodarstwa domowego, nikomu z nich tutaj nie wolno wchodzić, ale - spojrzał szczerze Bondowi w oczy - myślę, że powinien pan się nim zainteresować. Bystrzak z pana, że go pan tak szybko wywąchał - dodał z respektem. - Co pana naprowadziło?

- Och, nic wielkiego - rzekł Bond. - Ma takie cwaniackie spojrzenie. Ale to ciekawe, co pan powiedział, na pewno będę miał na niego oko.

Zwrócił się do Gali Brand, która nie odezwała się, odkąd tu weszli.

- A co pani sądzi o Krebsie, panno Brand? - zapytał uprzejmie.

Dziewczyna odezwała się do Draxa.

- Ja nie znam się na tych sprawach, sir Hugo - odparła skromnie i troszkę jakby impulsywnie, wzbudzając tym podziw u Bonda. - Ale ja mu w ogóle nie wierzę. Nie chciałam panu mówić, ale szperał w moim pokoju, otwierał listy i tak dalej. Wiem, że to robił.

Drax był oburzony.

- Naprawdę? - rzekł. Zgniótł papierosa w popielniczce i pogasił żarzące się resztki, jedne po drugich. - To tyle co do Krebsa - zarządził, nie podnosząc oczu.

XV Sroga sprawiedliwość

W pokoju zapadła na chwilę cisza i Bond myślał sobie, jakie to dziwne, że podejrzenia padły tak nagle i jednogłośnie na jednego człowieka. Czy to automatycznie oczyszczało innych? Czyżby Krebs był wtyka z jakiegoś gangu? A może pracował na własną rękę, a jeżeli tak, to w jakim celu? I co jego węszenie miało wspólnego ze śmiercią Tallona i Bartscha?

Drax przerwał milczenie.

- No, to chyba załatwia sprawę - rzekł, patrząc na Bonda, żeby potwierdził. Bond wymijająco kiwnął głową. - Pozostawię go panu i koniec. Tak czy owak trzeba go trzymać z daleka od zakładów. A jutro zawiozę go do Londynu. Musimy pozałatwiać końcowe szczegóły w ministerstwie, a Waltera nie można tym zaprzątać. Krebs to jedyny z moich ludzi nadający się na adiutanta. I to go wyłączy z całej sprawy. Do tego czasu musimy go wszyscy mieć na oku. Chyba że chciałby go pan wziąć od razu pod klucz. Ale wolałbym tego

uniknąć - stwierdził otwarcie. - Nie chcę już więcej niepokoić zespołu.

- To nie będzie konieczne - odparł Bond. - Czy ma pośród nich jakichś bliższych przyjaciół?

- Nigdy nie widziałem, żeby z kimś rozmawiał, prócz Waltera i domowników - stwierdził Drax. - Chyba się uważa za trochę ważniejszego od innych. Osobiście nie sądzę, żeby mógł narobić wiele szkody, bo bym go nie trzymał. Po całych dniach zostaje sam w domu i myślę, że to jeden z tych, co lubią się bawić w detektywów i wtykać nos w cudze sprawy. Jak pan uważa? Może byśmy na tym poprzestali?

Bond skinął głową, zachowując swoje myśli dla siebie.

- No dobrze - powiedział Drax, najwyraźniej rad z porzucenia nieprzyjemnego tematu i powrotu do rzeczy - mamy inne sprawy do obgadania. Pozostały dwa dni, więc może zapoznam pana z programem. - Dźwignął się z fotela i zaczął ciężko chodzić za swym biurkiem tam i z powrotem. - Dzisiaj mamy środę - zaczął. - O pierwszej ośrodek zamknie się ze względu na tankowanie paliwa. Odbędzie się to pod nadzorem doktora Waltera, moim i dwóch panów z ministerstwa. Na wszelki wypadek wszystko, co robimy, będzie nagrywać kamera telewizyjna. Gdyby nastąpiła eksplozja, nasi następcy na drugi raz się czegoś nauczą - znów ten krótki śmiech jak szczeknięcie. - Jeżeli pogoda na to pozwoli, w nocy otworzymy dach, żeby wyziewy mogły się ulotnić. Moi ludzie będą stać na straży, w dziesięciometrowych odstępach, w odległości stu metrów. Trzech uzbrojonych znajdzie się na plaży pod urwiskiem u wylotu dziury wydechowej. Jutro rano ośrodek znów zostanie otwarty do południa, na końcowe sprawdzenie, i od tej chwili Moonraker będzie gotów do startu, z wyjątkiem ustawienia żyroskopów. Teren pozostanie wciąż

otoczony przez strażników. W piątek rano osobiście dopilnuję ustawienia żyroskopów. Ci z ministerstwa przejmą stanowisko odpalania, a ludzie z RAF obsadzą radar. Za tym stanowiskiem BBC umieści swe wozy transmisyjne i zacznie nadawać bieżący komentarz o 11.45. Punktualnie w południe nacisnę kontakt, wiązka fal radiowych przerwie obwód i - uśmiechnął się szeroko - zobaczymy to, co zobaczymy. - Spauzował, przebierając palcami po podbródku. - I co jeszcze? Statki zostaną usunięte z rejonu celu już o północy w czwartek. Flota będzie patrolować granice tego obszaru przez cały ranek. Na jednym z okrętów znajdzie się komentator z BBC. Eksperci z Ministerstwa Zaopatrzenia będą na statku ratowniczym, wyposażonym w podwodne kamery telewizyjne, i kiedy rakieta wyląduje, postarają się wydobyć to, co z niej zostanie. Może zainteresuje pana informacja - ciągnął Drax, z niemalże dziecięcą satysfakcją zacierając wielkie dłonie - że wysłannik od premiera przyniósł mi nader miłą wiadomość, iż nie tylko zwołane będzie specjalne posiedzenie Rady Ministrów dla wysłuchania tej audycji, ale Pałac Królewski również będzie się przysłuchiwać relacji ze startu.

- Wspaniale - rzekł Bond, ciesząc się ze względu na Draxa.

- Dziękuję - powiedział Drax. - Chciałbym jeszcze mieć pewność, że jest pan zadowolony z podjętych przeze mnie środków bezpieczeństwa na samym terenie zakładów. Chyba nie musimy się martwić o to, co na zewnątrz. Zdaje się, że RAF i policja robią swoje bardzo starannie.

- Wygląda na to, że o wszystko się zatroszczono - przyznał Bond. - Chyba już niewiele mam do roboty w czasie, który pozostał.

- Nic takiego mi nie przychodzi do głowy - zgodził się Drax- prócz naszego przyjaciela Krebsa. Dzisiaj po południu będzie zajęty w wozie telewizji, robiąc notatki, więc nie sprawi kłopotu. A skoro

on jest wyłączony, może by pan rzucił okiem na plażę i na podnóże urwiska? To jedyny słaby punkt, jaki mi przychodzi do głowy. Nieraz myślałem sobie, że gdyby ktoś zechciał dostać się na teren zakładów, to próbowałby tej groty wylotowej. Proszę wziąć ze sobą pannę Brand. Co dwie pary oczu i tak dalej, a ona i tak nie będzie mogła korzystać ze swego biura wcześniej niż jutro rano.

- Dobrze - przyjął propozycję Bond. - Z pewnością chętnie bym na to popatrzył od strony morza po lanczu, a jeśli panna Brand nie ma nic lepszego do roboty... - obrócił się do niej, podnosząc brwi.

Gala Brand spuściła oczy.

- Oczywiście, jeśli sir Hugo sobie życzy - odparła bez entuzjazmu.

Drax zatarł ręce.

- No to załatwione. A teraz muszę się brać do roboty - powiedział. - Panno Brand, czy może pani poprosić, żeby doktor Walter tu przyszedł, jeżeli jest wolny? Spotkamy się na lanczu - oznajmił Bondowi tonem odprawy.

Bond skinął głową.

- Chyba przejdę się i popatrzę na stanowisko odpalania - oznajmił, sam nie bardzo wiedząc, po co kłamie. Odwrócił się i wyszedł za Galą Brand przez podwójne drzwi do podstawy szybu.

Olbrzymi wąż czarnej gumowej rury wił się po błyszczącej stalowej podłodze i Bond przyglądał się, jak dziewczyna stąpa wśród jego skrętów do miejsca, gdzie samotnie stał Walter, wpatrzony do góry, gdzie podciągano wylot rury paliwowej do dźwigu, sięgającego wejścia do włazu w połowie wysokości rakiety, który wskazywał na główne zbiorniki paliwa.

Powiedziała coś do Waltera i stanęła przy nim, patrząc w górę, gdzie wprowadzano delikatnie rurę w głąb rakiety.

Bond pomyślał, że wygląda bardzo niewinnie, stojąca tak z brązowymi włosami opadającymi w tył i szyją w barwie kości słoniowej, niknącą w kołnierzyku białej bluzki. Dłonie miała splecione za plecami, wpatrywała się jak urzeczona wzwyż, na połyskliwe piętnaście metrów Moonrakera, jak uczennica patrząca na świąteczną choinkę, jeśli nie liczyć bezwstydnie sterczących piersi, uwydatnionych przez odrzucenie w tył głowy i ramion.

Bond uśmiechnął się sam do siebie, idąc do stóp żelaznych schodków i zaczynając się wdrapywać. Ta niewinna, jakże kusząca dziewczyna - przypomniał sobie - jest nadzwyczaj sprawną policjantką. Wie, jak kopnąć i w co; pewnie umiałaby mi złamać rękę łatwiej i szybciej, niżeli ja bym jej złamał; i co najmniej połowa jej osoby należy do Wydziału Specjalnego, do Scotland Yardu. Oczywiście, pomyślał, spojrzawszy w dół akurat w momencie, kiedy szła za Walterem do biura Draxa, pozostaje ta druga połowa.

Na zewnątrz jaskrawe słońce majowe zdawało się szczególnie złote po błękitnej bieli lamp łukowych i Bond poczuł jego upał na plecach, zmierzając po betonie w stronę domu. Róg mgłowy z latarniowca milczał i poranek był tak cichy, że słychać było rytmiczne dudnienie maszyn okrętowych, kiedy jakiś statek przybrzeżny płynął między ławicą Goodwin a wybrzeżem, zmierzając na północ.

Podszedł do domu, kryjąc się za murem, a potem szybko przebył kilka metrów do drzwi frontowych. Jego podeszwy z krepy nie sprawiały hałasu. Uchylił drzwi, zostawiając je niezamknięte, i po cichu wszedłszy do holu, stanął nasłuchując. Buczenie trzmiela, jak to wczesnym latem, zmagającego się z szybą któregoś z okien, i odległe postukiwanie z baraków za domem, nic więcej. Poza tym panowała cisza, głęboka, ciepła i kojąca.

Czujnie przeszedł hol i na górę po schodach, stopy stawiając płasko i

tylko na końcach stopni, żeby nie skrzypnęły. W korytarzu panowała cisza, lecz w odległym końcu drzwi Bonda były otwarte. Wyjął spod pachy pistolet i szybko przeszedł po dywanowej wykładzinie.

Krebs, odwrócony do niego plecami, klęczał na środku pokoju, z łokciami na podłodze i dłońmi na szyfrowym zamku skórzanej walizki Bonda. Całą uwagę skupił na kliknięciach bębenka w zamku.

Cel był tak kuszący, że Bond się nie zawahał. Szczerząc zęby w twardym uśmiechu, dał dwa prędkie kroki do przodu i wyrzucił stopę. Całą siłę skupił w czubku półbuta. Równowaga i moment były idealne.

Krebsowi wyrwał się jakby wrzask sroki, niczym karykatura skaczącej żaby przeleciał nad walizką, pokonał może z metr dywanu i wpadł w przód mahoniowej garderoby. Głową łupnął w jej środek tak mocno, że ciężki mebel aż się zakołysał. Wrzask urwał się nagle i bezwładnie rozkrzyżowany Krebs padł na podłogę. Legł bez ruchu. Bond, stanąwszy nad nim, posłuchał, czy nie dobiegną go pośpieszne kroki, ale w domu nadal panowało milczenie.

Podszedł do rozłożonej postaci, schylił się i przewrócił ją na plecy. Twarz okalająca żółty wąsik była blada i trochę krwi pociekło po czole z rozcięcia na szczycie czaszki. Oczy miał zamknięte, z trudem oddychał.

Bond przykląkł na jedno kolano i dokładnie przetrząsnął Krebsowi wszystkie kieszenie porządnego garnituru w szarą jodełkę, wykładając ich niespodziewanie skąpą zawartość na dywan obok leżącego. Ani notesu, ani żadnych papierów. Do ciekawych obiektów należały tylko pęk wytrychów, wyostrzony jak sztylet nóż sprężynowy i nieduża pałka z czarnej skóry. Bond schował je do kieszeni, podszedł do stolika przy łóżku i wziął z niego nietkniętą butelkę wody Vichy.

Pięć minut zajęło mu ocucenie Krebsa do życia i umieszczenie go w siedzącej pozycji, opartego plecami o garderobę, a drugie pięć przywrócenie mu zdolności mówienia. Stopniowo na twarz rannego powrócił kolor i wyraz przebiegłości do oczu.

- Nie odpowiadam na żadne pytania - oznajmił, kiedy Bond zaczął go przesłuchiwać. - Może mije zadawać tylko sir Hugo. Pan nie ma prawa mnie pytać. Spełniałem swój obowiązek.

Głos miał opryskliwy i pewny siebie.

Bond ujął za szyjkę pustą butelkę po wodzie Vichy.

- Zastanów się - powiedział. - Albo cię będę walił do nieprzytomności, dopóki butelka się nie stłucze, a potem zafunduję ci trochę chirurgii plastycznej. Kto ci kazał przetrząsać mój pokój?

- Leck mich am Arsch. - Krebs bluznął świńską obelgą.

Bond nachylił się i trzasnął go w goleń.

Ciało Krebsa zwinęło się z bólu, ale kiedy Bond znów podniósł rękę, nagle poderwał się z podłogi i dał nurka pod opadającą butelkę. Cios trafił go mocno w ramię, jednak nie wstrzymał rozpędu i Krebs był już za drzwiami i w połowie korytarza, zanim Bond rzucił się w pogoń.

Bond przystanął za drzwiami, patrząc, jak uciekający skręca na schodach i znika z oczu. A potem, słysząc pisk rozpędzonych butów na gumowej podeszwie, zaśmiał się krótko sam do siebie, wrócił do pokoju i zamknął drzwi na klucz. Wyglądało na to, że prędzej rozwali Krebsowi czaszkę aż do mózgu, niż coś z niego wyciągnie. Dało mu to co nieco do myślenia. Cwany bydlaczek. W końcu aż tak bardzo go nie uszkodził. No, niechaj teraz Drax myśli, jak go ukarać. Oczywiście jeżeli nie spełniał poleceń Draxa.

Bond uporządkował pokój, usiadł na łóżku i niewidzącymi oczyma wpatrzył się w przeciwległą ścianę. Nie tylko instynkt skłonił go do powiedzenia Draxowi, że idzie na stanowisko odpalania, a

nie do domu. Przeszło mu jak najpoważniej przez myśl, że Krebs mógł u niego myszkować na rozkaz Draxa i że Drax może mieć własny system bezpieczeństwa. Ale jakiżby to miało związek ze śmiercią Tallona i Bartscha? Czyżby to podwójne zabójstwo było przypadkiem niezwiązanym ze śladami na karcie i z odciskami palców Krebsa?

Jakby w odpowiedzi na jego myśli zapukano do drzwi. Wszedł kamerdyner, a za nim sierżant w mundurze służby ruchu, który zasalutował i wręczył Bondowi telegram. Bond podszedł z nim do okna. Podpisany był Baxter, czyli Vallance, a tekst depeszy brzmiał następująco:

PO PIERWSZE TELEFONOWANO Z DOMU PO DRUGIE MGŁA WYMAGAŁA URUCHOMIENIA ROGU MGLOWEGO WIEC NA STATKU NIC NIE SŁYSZANO I NIE WIDZIANO PO TRZECIE TWÓJ NAMIAR ZA BLISKO BRZEGU WIEC NIEWIDOCZNE Z SAINT MARGARET ANI DLA STRAŻY PRZYBRZEŻNEJ Z DEAL KONIEC

- Dziękuję - powiedział Bond. - Bez odpowiedzi.

Kiedy drzwi się zamknęły, przytknął płomyk zapalniczki do telegramu i wrzucił go do kominka, a spalone resztki starł podeszwą na proszek.

Niewiele z tego wynika poza tym, że telefon Tallona do ministerstwa rzeczywiście mógł być podsłuchany przez kogoś w domu, co mogło spowodować przeszukanie jego pokoju, czego skutkiem mogła być jego śmierć. Ale co z Bartschem? Jeżeli wszystko to jest częścią czegoś dużo większego, jak może się łączyć z próbą sabotowania rakiety? Czy nie prościej uznać, że Krebs to urodzony szpicel, albo - co bardziej prawdopodobne - pracujący dla Draxa, który wydaje się nadzwyczaj uczulony na sprawy bezpieczeństwa, więc

upewniający się co do lojalności swej sekretarki, albo Tallona, a po ich spotkaniu w Blades także i Bonda? Czy nie przypomina to działań jakiegoś szefa (a wielu takich, znanych Bondowi, pasowałoby do tego wizerunku) pewnych nadzwyczaj tajnych przedsięwzięć podczas wojny, który wspomagał oficjalne środki bezpieczeństwa własną, prywatną służbą szpiegowską?

Jeśliby teoria ta była słuszna, pozostawało tylko podwójne zabójstwo. Teraz, gdy Bond przejął się magią i napięciem wokół Moonrakera, okoliczności histerycznej strzelaniny wydawały się bardziej zrozumiałe. Co do znaków na karcie, mogły one być sporządzone dowolnego dnia w ubiegłym roku; nocna lornetka to po prostu nocna lornetka; a wąsy u tych ludzi to rozmaite wąsy i tyle.

Bond siedział w pokoju, pogrążonym w ciszy, przekładając kawałki tej łamigłówki, tak iż w jego umyśle pojawiały się dwa zupełnie różne obrazy. Na jednym świeciło słońce i wszystko było jasne i niewinne jak dzień. Na drugim widniała mroczna plątanina występnych motywacji, niejasnych podejrzeń i koszmarnych znaków zapytania.

Kiedy gong zapowiedział lancz, wciąż nie wiedział, który z tych dwóch obrazów wybrać. Aby odłożyć decyzję na później, oczyścił umysł ze wszystkiego z wyjątkiem perspektywy popołudnia spędzonego sam na sam z Galą Brand.

XV Złoty dzień

Było to cudowne popołudnie, całe z błękitu, zieleni i złota. Kiedy przez strzeżony posterunek w pobliżu stanowiska odpalania, teraz pustego i podłączonego grubym kablem do miejsca startu, zeszli z betonowej płyty, zatrzymali się na moment na krawędzi ogromnego

kredowego urwiska i przystanęli, oglądając ten zakątek Anglii, gdzie Cezar pierwszy raz wylądował dwa tysiące lat temu.

Po lewej dywan zielonej darni, migotliwy od małych dzikich kwiatków, zbiegał stopniowo ku długim kamienistym plażom Walmer i Deal, które schodzą łukiem ku Sandwich i zatoce. Za nimi skały Margate, biało prześwitujące skroś odległej mgiełki, kryjącej Przylądek Północny, strzegły szarej blizny lotniska, ponad którym amerykańskie Thunderjety wypisywały swe białe gryzmoły na niebie. Dalej wyspa Thanet i niewidoczne już ujście Tamizy.

Był odpływ i ławice Goodwin jawiły się, złote i delikatne, na roziskrzonym błękicie cieśniny, tu i ówdzie tylko ukazując resztki masztów i rej, na całej ich długości opowiadające prawdziwą historię. Łatwo dały się odczytać białe litery na latarniowcu South Goodwin, nawet nazwa jego siostrzanego statku dalej na północ bieliła się na czerwieni kadłuba.

Pomiędzy piaskami wybrzeża, wzdłuż głębokiego na dwanaście sążni kanału Inner Leads, pół tuzina statków ciągnęło w górę Downs i łoskot ich maszyn wyraźnie dobiegał od spokojnego morza, a pomiędzy groźnymi piaskami a ostrym konturem francuskiego wybrzeża widać było statki wszelkich bander, płynące do swoich celów - liniowce i frachtowce, niezgrabne holenderskie schuit - a nawet smukłą korwetę śpieszącą na południe, może do Portsmouth. Jak okiem sięgnąć, wschodnie akweny Anglii usiane jednostkami dążącymi do bliskich albo dalekich horyzontów, do portu macierzystego albo na drugą stronę świata. Panorama pełna barw, podniecająca i romantyczna. Dwoje ludzi na krawędzi urwiska milczało, stojąc przez jakiś czas i przyglądając się temu.

Spokój zakłóciły dwa ryknięcia syreny od strony domu i odwrócili się, spoglądając wstecz na brzydki, betonowy świat, o którym

zapomnieli. Gdy tak patrzyli, nad kopułą startową powiała czerwona flaga i dwa wozy ratunkowe RAF z czerwonym krzyżem po bokach, wyjechawszy spomiędzy drzew, stanęły przy murze przeciwwybuchowym.

- Zaczyna się tankowanie - powiedział Bond. - Chodźmy już na ten spacer. Nic tutaj nie będzie do oglądania, a gdyby się zdarzyło, to w tej odległości prawdopodobnie byśmy nie przeżyli.

Uśmiechnęła się do niego.

- To prawda - odpowiedziała. - I mam już dość oglądania tego betonu.

Poszli w dół łagodnej pochyłości i niebawem stracili z oczu miejsce startu i wysoki płot z kolczastego drutu.

W blasku słońca szybko topniał lód jej powściągliwości.

Jakby zaraziła się egzotyczną barwnością swojego stroju, bawełnianej bluzki w czarne i białe paski wetkniętej w szeroki, ręcznie szyty pas z czarnej skóry ponad średniej długości, zaskakująco różową spódniczką. Bond nie poznawał tej oziębłej kobiety z poprzedniego wieczora w dziewczynie idącej teraz obok niego i radośnie wyśmiewającej jego nieznajomość nazw dzikich kwiatów, kopru morskiego, dymnicy i żmijowca u ich stóp.

Znalazła pszczeli storczyk, dwulistnik, i triumfalnie go zerwała.

- Nie zrobiłabyś tego, gdybyś wiedziała, że kwiaty zrywane krzyczą - powiedział Bond.

Gala popatrzyła na niego.

- Co ty gadasz? - spytała, podejrzewając żart.

- Nie wiedziałaś? - Jej reakcja rozbawiła go. - Pewien Hindus, profesor Bhose, napisał rozprawę o układzie nerwowym kwiatów. Mierzył ich reakcje na ból. Zarejestrował nawet krzyk zrywanej róży. Musi to być jeden z najbardziej rozdzierających głosów na świecie. Usłyszałem coś takiego, kiedy zrywałaś ten kwiatek.

- Nie wierzę - odparła, spoglądając podejrzliwie na wyrwany korzonek. - Poza tym nie posądziłabym cię o to, że jesteś sentymentalny. Czy w twojej sekcji Tajnej Służby nie zajmują się profesjonalnie zabijaniem? I to nie kwiatów. Ludzi.

- Kwiaty nie strzelają do nas - rzekł Bond.

Popatrzyła na storczyk.

- Teraz poczułam się jak morderczyni. To bardzo nieładnie z twojej strony. Jednak - przyznała z niechęcią - muszę sprawdzić tego Hindusa i jeżeli to prawda, nigdy w życiu już nie zerwę kwiatu. A z tym co mam zrobić? Przez ciebie poczułam się, jakby mi pokrwawił całe ręce.

- Daj mi go - poprosił Bond. - Według ciebie moje ręce już i tak ociekły krwią. Trochę więcej im nie zaszkodzi.

Wręczyła mu kwiatek i dłonie ich się zetknęły.

- Wsadź go sobie w lufę rewolweru - powiedziała, żeby zatrzeć ten przelotny kontakt.

Bond roześmiał się.

- Więc oczy są nie tylko na pokaz - zauważył. - To zresztą nie rewolwer, ale pistolet, i zostawiłem go w moim pokoju. - Przeciągnął łodyżkę kwiatu przez jedną z dziurek od guzika w swej niebieskiej bawełnianej koszuli. - Pomyślałem sobie, że kabura pod pachą trochę rzucałaby się w oczy, kiedy nie zakrywa jej marynarka. A nie sądzę, żeby ktoś przeszukiwał mój pokój dziś po południu.

Przemilczeli to chwilowe ocieplenie nastroju. Bond jej opowiedział, jak przyłapał Krebsa i co zaszło w jego sypialni.

- Dobrze mu tak - odrzekła. - Nigdy mu nie ufałam. Ale co na to powiedział sir Hugo?

- Zamieniłem z nim słówko przed lanczem - rzekł Bond. - Dałem mu na dowód nóż Krebsa i jego klucze. Był wściekły i od razu poszedł się z nim zobaczyć, pomrukując ze złości. Kiedy wrócił,

powiedział mi, że zastał Krebsa chyba w fatalnym stanie i zapytał, czy wystarczyłoby mi, że został tak ukarany. Wygłosił tę swoją mowę, że nie chciałby w ostatniej chwili niepokoić zespołu i tak dalej. Więc zgodziłem się, że w przyszłym tygodniu odeślą go do Niemiec, a na razie pozostanie w areszcie domowym: ze swojego pokoju będzie mógł wychodzić tylko pod nadzorem.

Stromą skalną ścieżką zeszli z trudem na plażę i ruszyli na prawo koło opuszczonej strzelnicy garnizonu Marynarki Królewskiej w Deal. Nie odzywając się, dotarli do żwirowiska, które pojawia się przy odpływie poniżej spiętrzonych białych skał i ciągnie przez trzy kilometry do zatoki St. Margaret.

Kiedy tak brnęli z wolna przez głęboką warstwę gładkich kamyków, Bond powiedział jej o wszystkim, co mu przeszło przez myśl od wczorajszego dnia. Niczego nie zataił i pokazał każdy fałszywy trop, jaki się pojawiał i znikał, zostawiając po sobie tylko cień nie dość uzasadnionych podejrzeń i gmatwaninę poszlak, wciąż kończących się tym samym znakiem zapytania... co to za układ? Co za plan, do którego pasowałyby wszystkie te poszlaki? I ciągle ta sama odpowiedź, że nic z tego, co Bond wie albo podejrzewa, raczej nie ma jakiegokolwiek związku z zabezpieczaniem Moonrakera przed sabotażem. A to właśnie, koniec końców, stanowi jedyną sprawę, którą się zajmują on i dziewczyna. Bo nie śmiercią Tallona i Bartscha, nie rozbestwionym Krebsem, ale wyłącznie ochroną całego projektu Moonrakera przed potencjalnymi wrogami.

- Czy tak nie jest? - zakończył Bond.

Gala przystanęła i stała przez chwilę, patrząc ponad rumowiskiem głazów i wodorostów na spokojne, połyskliwe i z lekka wzbierające morze. Zgrzana i zadyszana od męczącego marszu po kamykach myślała, jak cudownie byłoby się wykąpać: powrócić na

chwilę do tych dziecinnych czasów nad morzem, zanim jej życie pochłonął ten dziwny, zimny zawód, zapewniający ciągłe napięcie i jałowe emocje. Spojrzała na bezlitosną, śniadą twarz stojącego przy niej mężczyzny. Czy on miewa momenty, w których by tęsknił do spokojnych, prostych spraw życia? Oczywiście, że nie. On lubi Paryż i Berlin, i Nowy Jork, i pociągi, samoloty, kosztowne jadło i też, z pewnością, kosztowne kobiety.

- No? - przemówił Bond, zastanawiając się, czy Gala może dodać do tego coś, co on przeoczył. - Co o tym myślisz?

- Przepraszam - odrzekła Gala. - Rozmarzyłam się. Nie - odparła na jego pytanie. - Chyba masz rację. Jestem tu od samego początku i choć zdarzały się od czasu do czasu jakieś dziwne drobnostki, no i oczywiście ta strzelanina, nie spostrzegłam absolutnie nic złego. Wszyscy oni, począwszy od Draxa, całym sercem są zaangażowani w sprawę rakiety. Wyłącznie tym żyją i cudownie było widzieć, jak sprawa się rozwija. Ci Niemcy są wspaniałymi pracownikami - mogę w pełni zrozumieć, że Bartsch nie wytrzymał napięcia - uwielbiają, że sir Hugo ich tak pogania, a on uwielbia ich poganiać. Ubóstwiają go. A co do zabezpieczeń, to jest ich pełno i nie wątpię, że każdy, kto by się zamierzył na Moonrakera, zostałby rozdarty na strzępy. Zgadzam się z tobą co do Krebsa, że chyba działał z polecenia Draxa. Ponieważ byłam o tym przekonana, nie meldowałam, kiedy szperał w moich rzeczach. Oczywiście nic nie mógł tam znaleźć. Tylko prywatne listy i tym podobne. Dla Draxa to byłoby typowe, że chce mieć całkowitą pewność. I muszę przyznać - stwierdziła otwarcie - że go za to podziwiam. Nie zna litości, ma okropne maniery i raczej nieprzyjemną twarz pod tym rudym zarostem, ale uwielbiam dla niego pracować i pragnę, żeby z Moonrakerem się powiodło. Żyłam z tym tak długo, że zaczęłam czuć i podchodzić do tego całkiem tak jak oni.


Podniosła oczy, patrząc, jak on zareaguje.

Bond skinął głową.

- Już po jednym dniu mogę to zrozumieć - odparł. - I chyba się z tobą zgadzam. Nie ma się o co zaczepić, prócz mojej intuicji, a ta niech się sama o siebie troszczy. Najważniejsze jest to, że Moonraker wydaje się tak bezpieczny jak klejnoty koronne, a może bardziej. - Wzruszył z niecierpliwością ramionami, niezadowolony z siebie, że wypiera się swych intuicji, tak ważnych w jego zawodzie. - Mniejsza o to - odezwał się prawie szorstko. - Ruszajmy. Tracimy czas.

Uśmiechnęła się ze zrozumieniem sama do siebie i poszła za nim.

Obeszli kolejny załom skalny i natknęli się na podstawę dźwigu, oblepioną przez wodorosty i kaczenice. Pięćdziesiąt metrów dalej doszli do mola, krzepkiego szkieletu z okrągłych rur, na którym spoczywała kratownica z żelaznych listew, biegnąca ponad skałami i dalej.

Między jednym a drugim, na wysokości może sześciu metrów, na ścianie urwiska zionął szeroki czarny otwór tunelu wylotowego, prowadzącego wewnątrz skały na ukos do stalowej podłogi pod rufą rakiety. Z dolnego brzegu jaskini stopione wapno przelewało się jak lawa i jego rozbryzgi widniały wszędzie na żwirze i na głazach poniżej. Oczyma duszy Bond widział, jak oślepiająco biały słup ognia z rykiem wydobywa się z pionowej skały, i słyszał, jak morze syczy i bulgoce, kiedy płynne wapno spływa do wody.

Spojrzał w górę na wąski fragment kopuły, kryjącej rakietę, widoczny ponad krawędzią urwiska w niebie o sześćdziesiąt metrów wyżej, i wyobraził sobie czterech mężczyzn w maskach przeciwgazowych i kombinezonach z azbestu, jak pilnują wskaźników, kiedy wybuchowy płyn tętni w czarnej gumowej rurze, spływając do żołądka rakiety. Nagle uświadomił sobie, że są w jego zasięgu, gdyby

przy tankowaniu wydarzyło się cokolwiek złego.

- Zabierajmy się stąd - powiedział do dziewczyny.

Kiedy już dzieliło ich sto metrów od jaskini, Bond zatrzymał się i obejrzał. Wyobraził sobie, że ma sześciu twardzieli z całym koniecznym wyposażeniem, i zastanowił się: jak zabrałby się do ataku na to miejsce od strony morza? Kajakami podczas odpływu do mola; po drabinie do wylotu jaskini; i co dalej? Wdrapać się po wypolerowanych, stalowych ścianach tunelu wylotowego; niemożliwość. Pozostaje ostrzelanie z broni przeciwpancernej stalowej podłogi pod rakietą, a potem użycie kilku ładunków zapalających w nadziei, że coś tam uda się podpalić. Niechlujna robota, jednak może i skuteczna. Gorzej byłoby z ucieczką po fakcie. Bezbronne cele dla tych ze szczytu urwiska. Ale tym niezbyt by się przejmowała rosyjska grupa samobójców.

Całkiem wykonalne.

Gala stała obok niego, patrząc na oczy, które wymierzały i rozważały.

- Nie takie to łatwe, jak myślisz - odezwała się, widząc jego ściągniętą twarz. - Nawet w czasie przypływu i przy bardzo wzburzonym morzu w nocy na krawędzi urwiska czuwają strażnicy. Mają reflektory, pistolety maszynowe i granaty. Nakazano im strzelać bez pytania. Oczywiście lepiej byłoby przez całą noc oświetlać urwisko. Ale to by wskazywało lokalizację. Naprawdę wydaje mi się, że pomyśleli o wszystkim.

Bond ciągle stał ze zmarszczonym czołem.

- Gdyby atakujący mieli osłonę z łodzi podwodnej, dobra grupa mogłaby to wykonać. To może nieprzyjemne, ale ja się trochę przepłynę. Z mapy Admiralicji wynika, że tu jest kanał głęboki na dwanaście sążni, jednak chciałbym to sprawdzić. Na końcu mola jest

pewnie głęboko, ale dla swojego spokoju chcę się o tym przekonać. - Uśmiechnął się do niej. - A ty byś się nie wykąpała? Będzie cholernie zimno, ale na pewno dobrze ci to zrobi po smażeniu się przez cały ranek pod tą betonową kopułą.

Gali oczy zabłysły.

- Myślisz, że mogłabym? - spytała z powątpiewaniem. - Jestem okropnie zgrzana. Ale co na siebie włożymy? - Zarumieniła się na myśl o swoich skąpych i prawie przezroczystych nylonowych majteczkach i staniku.

- A diabła tam - rzucił beztrosko Bond. - Na pewno masz coś pod spodem, a ja mam na sobie kąpielówki. Będziemy wyglądali całkiem przyzwoicie, poza tym nikt nas nie zobaczy, a ja obiecuję nie patrzeć - zełgał radośnie, pierwszy odchodząc za najbliższy załom urwiska. - Ty się możesz rozebrać za tamtą skałą, a ja za tą. No już. Nie bądź gęsią. Wszystko to w ramach obowiązków służbowych.

Nie czekając na jej odpowiedź, znikł za wysoką skałą, już po drodze zdejmując koszulę.

- Och, dobrze - odparła Gala z ulgą, że ją wyręczono w decyzji. Poszła za swoją skałę i z wolna rozpięła spódniczkę.

Gdy wyjrzała nerwowo, Bond był już w połowie drogi po smudze grubego brązowego piasku, prowadzącej wśród kałuż w miejsce, gdzie wzbierający przypływ tworzył zawirowania w zielonej i czarnej morenie głazów. Był gibki i opalony na brąz. Na szczęście w niebieskich kąpielówkach.

Ostrożnie ruszyła za nim, a potem już była w wodzie. Z miejsca wszystko stało się nieważne oprócz lodowatego aksamitu morza i pięknych skrawków piasku między falującymi grzywami wodorośli, które widziała pod sobą w przejrzyście zielonej głębi, zanurzając głowę i płynąc szybkim kraulem równolegle do brzegu.

Gdy zrównała się z końcem mola, zatrzymała się na moment, aby odzyskać oddech. Ani śladu po Bondzie, którego poprzednio widziała, jak śmigał o sto metrów przed nią. W pionowej pozycji ostro deptała wodę, pobudzając krążenie, po czym zawróciła, mimo woli myśląc o nim, o twardym brązowym ciele, które musi być gdzieś w pobliżu, może wśród skał, albo nurkuje do piaszczystego dna, żeby zmierzyć głębokość wody, jaka będzie dostępna dla wroga.

Odwróciła się, żeby znów go poszukać, i wtedy nagle wynurzył się pod nią z morza. Poczuła, jak szybko i mocno ją objęły jego ramiona i raptem jego wargi dopadły jej warg.

- Niech cię diabli - rzuciła wściekle, ale on już znowu dał nurka i zanim wypluła łyk morskiej wody i zorientowała się, już gładko płynął w odległości dwudziestu metrów.

Odwróciła się i odpłynęła wyniośle w morze, czując się raczej śmiesznie, lecz zdecydowana dać mu odprawę. Tak właśnie myślała. Tym z Tajnej Służby jakby nigdy nie brakowało czasu na seks, niezależnie od tego, jak poważną byliby zajęci robotą.

W ciele pozostawało jednak uporczywe mrowienie od niespodziewanego pocałunku i złoty dzień jak gdyby nabrał świeżej piękności. Kiedy wypłynęła dalej w morze, a potem zawróciła i spoglądała wzdłuż mlecznie białych, szczerzących się zębów Anglii na daleko wyciągnięte ramię Dover oraz czarne i białe konfetti wron i mew, rozsypane po jaskrawej tkaninie zielonych pól, zdecydowała, że w takim dniu wszystko wolno i że mu ten jeden raz wybaczy.

W pół godziny później leżeli, obsychając na słońcu, oddzieleni jakimś metrem piasku u stóp urwiska.

Nie wspomniano o pocałunku, lecz wysiłki Gali, aby zachować atmosferę dystansu, nie przetrwały emocji, z jaką oglądali homara, po którego Bond zanurkował i złapał go w gołe ręce. Niechętnie

odłożyli go na powrót w jedną ze skalnych kałuż i przyglądali się, jak tyłem umyka pod osłonę wodorostów. A teraz leżeli, zmęczeni i rozweseleni pływaniem w lodowatej wodzie, w nadziei, że słońce nie schowa się za krawędź urwiska wysoko ponad ich głowami, dopóki nie ogrzeją się i nie wyschną dostatecznie, by znów się ubrać.

Bond myślał nie tylko o tym. Piękne, mocne ciało leżącej obok dziewczyny, niebywale erotyczne w obcisłe podkreślającym je staniku i majteczkach, wplątało się w jego myślach w troskę o Moonrakera. Zresztą w sprawie Moonrakera i tak nie mógł nic więcej zrobić przez najbliższą godzinę. Jeszcze nie ma piątej, a tankowanie paliwa i tak skończy się dopiero po szóstej. Dopiero wtedy będzie mógł się dostać do Draxa i upewnić się, że przez najbliższe dwie noce straże na urwisku będą wzmocnione i zaopatrzone w odpowiednią broń. Bo przekonał się osobiście, że nawet i teraz, przy odpływie, wody jest aż nadto jak dla łodzi podwodnej.

Pozostał więc co najmniej kwadrans, zanim będą musieli wracać.

A na razie dziewczyna. Półnagie ciało nad głową, na powierzchni, kiedy podpływał z dołu; szybki, miękki i zarazem mocny pocałunek, kiedy ją objął; ostre czubki jej wydatnych piersi, tak bliskie, i miękki płaski brzuch, schodzący ku tajemnicy ściśle zamkniętej w udach.

Do diabła z tym.

Otrząsnął się z gorączki tych myśli, wpatrzony wzwyż, w bezgraniczny błękit nieba, zmuszając się do podziwiania lotnej piękności srebrzystych mew, unoszących się bez wysiłku w prądach powietrza, które wzbijają się ponad nimi z wysokich urwisk. Ale miękkość puchu na ich białych podbrzuszach znów pociągała jego myśli do niej i odbierała mu spokój.

- Dlaczego nazywasz się Gala? - zapytał, aby odpędzić te przyczajone w sobie kipiące myśli.


Roześmiała się.

- Pokpiwano z tego przez całą szkołę - odrzekła i Bonda zniecierpliwił jej swobodny, jasny głos - później całą służbę we Wrenkach i wreszcie przez połowę pracy w londyńskiej policji. Ale moje prawdziwe imię brzmi jeszcze gorzej. Galatea. Tak się nazywał krążownik, na którym służył mój ojciec, kiedy się urodziłam. Myślę, że Gala to jeszcze nie tak źle. Już prawie zapomniałam, jak się nazywam. Ciągle muszę to zmieniać, odkąd jestem w Wydziale Specjalnym.

„Specjalnym”. „Specjalnym”. „Spec...”

Gdy spada bomba. Gdy pilot przeliczył się i samolot uderzy w ziemię przed płytą lotniska. Gdy krew ucieka z serca i świadomość gaśnie, pozostają w niej myśli albo słowa, albo jakaś fraza muzyczna, tłukące się nadal kilka sekund przed śmiercią jak zamierający głos dzwonka.

Bond nie został zabity, ale te słowa pozostały mu w myśli jeszcze przez kilka sekund po tym, jak się to stało.

Odkąd się wyciągnęli na piasku, wsparci o ścianę urwiska, myślał o Gali, a jego oczy śledziły od niechcenia dwie mewy igrające wokół kępki słomy, stanowiącej brzeg ich gniazda na małym występie skalnym jakieś trzy metry poniżej odległej krawędzi urwiska. Wyciągały i pochylały szyje w miłosnej zabawie, ale Bond widział tylko ich łebki na oślepiającej bieli wapiennej, po czym samiec wzlatywał i zaraz powracał do swoich miłosnych igraszek.

Przypatrywał się im sennie, słuchając dziewczyny, gdy raptem obydwie mewy zerwały się z jednym przeraźliwym krzykiem przestrachu. W tej samej chwili buchnął kłąb czarnego dymu i rozległ się cichy huk na szczycie urwiska, po czym wielki kawał białej kredy tuż nad Bondem i Galą jakby wychylił się na zewnątrz i pokrył zygzakiem pęknięć.

Następne, co uświadomił sobie Bond, to że leży na Gali, z twarzą wciśniętą w jej policzek, że powietrze wypełnia grzmot, że nie może odetchnąć i słońce zgasło. Grzbiet miał zdrętwiały i bolesny pod wielkim ciężarem, a w lewym uchu, prócz echa grzmotu, zamierał zdławiony krzyk.

Prawie nieprzytomny, musiał poczekać, aż jego zmysły znów choć trochę powrócą do życia.

Wydział Specjalny. Co ona mówiła o Wydziale Specjalnym?

Wściekle usiłował się poruszyć. Tylko lewa ręka, najbliższa skały, miała odrobinę przestrzeni, ale kiedy szarpał ramieniem, stawała się trochę swobodniejsza i wreszcie, przy ogromnym targnięciu w tył, doszło coś z powietrza i światła. Krztusząc się we mgle pyłu wapiennego, poszerzał otwór, aż zdołał ruchem głowy usunąć z Gali jej miażdżący ciężar. Poczuł wątłe poruszenie, gdy obróciła głowę w bok, do światła i do powietrza. Rosnąca struga pyłu i kamyków wpadająca do dziury, którą wywalczył, kazała mu tym zajadlej kopać. Stopniowo powiększał wolną przestrzeń, aż znalazł oparcie dla prawego łokcia i kaszląc tak gwałtownie, aż płuca mu omal nie pękły, zaczął przeć prawym ramieniem, aż nagle ono i głowa odzyskały swobodę ruchu.

Jego pierwszą myślą było, że to Moonraker eksplodował. Spojrzał w górę urwiska i wzdłuż brzegu. Nie. Znajdowali się o sto metrów od niego. Tylko na linii nieba wprost nad nimi wygryziony był duży kawał urwiska.

Wtedy pomyślał o doraźnym zagrożeniu. Gala jęknęła i poczuł gorączkowe łomotanie jej serca o swoją pierś, lecz upiornie biała maska jej twarzy miała już wolny dostęp do powietrza, więc zaczął szarpać się na boki, leżąc na niej i usiłując zmniejszyć nacisk na jej płuca i brzuch. Z wolna, centymetr po centymetrze, z mięśniami aż

pękającymi z wysiłku, wydostawał się spod kupy gruzu i pyłu ku ścianie urwiska, gdzie, jak wiedział, ciężar się zmniejszy.

Wreszcie jego klatka piersiowa była wolna i mógł już wykręcić całe ciało do klęczącej pozycji obok niej. Krew sączyła mu się z pociętych pleców i ramion, mieszając się z pyłem wapiennym, ciągle sypiącym się po bokach wyrobionej przez niego dziury, ale czuł, że żadna kość nie jest złamana i w zaciekłej pracy ratowniczej nie odczuwał też bólu.

Chrząkając i kaszląc, nie zatrzymując się na zaczerpnięcie tchu, wy dźwignął ją do pozycji siedzącej i krwawiącą dłonią otarł trochę kredy z jej twarzy. Po czym, uwalniając swe nogi z kredowego grobu, zdołał jakoś wydobyć ją na wierzch pagórka i posadzić, wspartą plecami o urwisko.

Ukląkł i popatrzył na nią, na okropne białe straszydło, które jeszcze kilka minut temu było jedną z najpiękniejszych dziewcząt, jakie zdarzyło mu się w życiu oglądać, a teraz wpatrzony w nią i w smugi krwi na jej twarzy modlił się, by otworzyła oczy.

Gdy rozwarły się po kilku sekundach, ulga była tak ogromna, że Bond odwrócił się i gwałtownie zwymiotował.

XVII Najdziksze z domysłów

Kiedy minął paroksyzm, poczuł dłoń Gali we włosach. Obejrzał się i zobaczył, jak twarz jej się wzdrygnęła na jego widok. Pociągnęła go za włosy i wskazała na skały w górze. W tym momencie obok nich zaturkotała ulewa małych kawałków kredy.

Dźwignął się osłabły na kolana, potem na nogi, i razem gramoląc się i osuwając po górze kredy, oddalili się od krateru pod urwiskiem, skąd zdołali się wymknąć.

Szorstki piasek pod ich stopami był jak aksamit. Upadli oboje jak dłudzy i tak leżeli, chwytając się go swymi upiornie białymi dłońmi, jakby jego surowe złoto mogło obmyć ich z tej brudnej białości. Po czym Gala też na szczęście zwymiotowała i Bond odczołgał się o parę kroków, by zostawić ją samą. Z wysiłkiem podniósł się na nogi, wsparty o pojedynczy kawał kredy wielkości niedużego samochodu, i przekrwionymi oczyma wreszcie ogarnął to, co ich omal nie pochłonęło.

Aż do początku skał, o które zaczynał już pluskać zbliżający się przypływ, rozciągały się szczątki zwalonego urwiska, lawina kredowych bloków o różnych kształtach. Biały pył z ich upadku pokrywał z pół hektara. Nad tym pojawiła się wielka szczerba w urwisku i błękitny klin nieba wygryziony w odległej krawędzi, gdzie przedtem linia horyzontu była niemalże prosta. W pobliżu nie było już morskiego ptactwa i Bond się domyślał, że woń katastrofy będzie je przez wiele dni od tego miejsca odstraszać.

Ocaliło ich to, jak blisko skały położyli się, i jej lekki nawis tam, gdzie morze wgryzło się w podstawę urwiska. Zasypała ich lawina mniejszych kawałków. Cięższe bryły, z których każda by ich zmiażdżyła, spadły bardziej na zewnątrz, a najbliższa ominęła ich może o metr. Tej bliskości urwiska Bond również zawdzięczał fakt, że jego prawe ramię było względnie swobodne, więc mogli się wygrzebać, zanim się udusili. Bond uświadomił sobie, że gdyby jakiś odruch nie rzucił go w tym momencie na Galę, oboje byliby już martwi.

Poczuł jej dłoń na ramieniu. Nie patrząc, objął ją w pasie i razem zeszli nad błogosławione morze, z wdzięcznością pozwolili swym

osłabionym ciałom upaść do płytkiej wody.

W dziesięć minut później były to już dwie jako tako ludzkie istoty, które wróciły po piasku do skał, gdzie leżała ich odzież, o kilka metrów od skalnej lawiny. Oboje kompletnie nago. Strzępy ich bielizny spoczywały gdzieś pod zwałami kredowego pyłu, zdarte w wysiłkach, żeby się wydostać. Ale tym razem ich nagość była pozbawiona znaczenia, jak u rozbitków ze statku. Obmyci do czysta z pyłu pokruszonej i lgnącej kredy, włosy i usta wypłukawszy sobie wodą morską, czuli się osłabieni i przemokli, ale gdy nałożyli ubrania i posłużyli się grzebieniem Gali, niewiele już było po nich widać, co przeszli.

Usiedli plecami do skały i Bond zapalił pierwszego, rozkosznego papierosa, głęboko wciągając dym w płuca i z wolna wydychając go przez nozdrza. Kiedy Gala zrobiła, co tylko mogła, ze swoim pudrem i szminką do ust, Bond zapalił dla niej papierosa i kiedy jej go wręczał, po raz pierwszy spojrzeli sobie w oczy i uśmiechnęli się. Potem siedzieli, patrząc w milczeniu na morze, na złocistą panoramę, tę samą, a jednak zupełnie nową.

Bond przerwał milczenie.

- No, jak Boga kocham - odezwał się. - Bardzo mało brakowało.

- Wciąż nie wiem, co się właściwie stało - odrzekła Gala. - Poza tym, że uratowałeś mi życie. - Położyła dłoń na jego dłoni i cofnęła ją.

- Gdyby ciebie przy tym nie było, już bym nie żył - powiedział Bond. - Gdybym pozostał tam, gdzie byłem - wzruszył ramionami. Odwrócił się i popatrzył na nią. - Chyba uświadamiasz sobie - rzekł beznamiętnie - że ktoś zwalił na nas tę skałę? - Odpowiedziała mu spojrzeniem szeroko rozwartych oczu.

- Gdybyśmy przeszukali to wszystko - wskazał na kredowy obwał - znaleźlibyśmy ślady kilku wywierconych otworów i dynamitu. Zobaczyłem dym i usłyszałem huk eksplozji na ułamek sekundy przed tym, jak urwisko się zwaliło. I mewy również - dodał. - A co więcej - podjął po chwili - nie mógł to być sam Krebs. Zrobiono to na oczach wszystkich. I zrobiło to kilku ludzi, dobrze zorganizowanych, mających nas na oku od chwili, kiedy zeszliśmy ścieżką z urwiska na plażę.

W oczach Gali pojawiło się zrozumienie i błysk lęku.

- Co teraz zrobić? - spytała z niepokojem. - O co w tym wszystkim chodzi?

- Chcą nas uśmiercić - oznajmił spokojnie Bond. - Więc musimy pozostać żywi. A o co w tym wszystkim chodzi, to właśnie musimy wykryć.

- Bo widzisz - podjął - obawiam się, że nawet Vallance dużo nam nie pomoże. Stwierdziwszy, że jesteśmy już należycie pogrzebani, musieli czym prędzej zniknąć ze szczytu urwiska. Wiedzieli, że choćby ktoś widział albo słyszał walące się skały, nie za bardzo by się tym przejął. Jest tego trzydzieści kilometrów i mało kto chodzi po klifie przed początkiem lata. Jeżeli usłyszała to straż przybrzeżna, mogli zanotować w dzienniku. Ale na wiosnę mają chyba dużo takich obsunięć. Zimowe zamarznięcia topnieją w szczelinach, które mogą mieć setki lat. Więc nasi przyjaciele odczekają, aż nie pojawimy się na noc, i wtedy uruchomią policję i straż przybrzeżną, żeby nas szukać. Nie odezwą się, dopóki przypływ nie przerobi większości głazów na papkę. - Wskazał na kredowe zwalisko. - Plan godny podziwu. A nawet jeśli Vallance nam uwierzy, to mamy zbyt słabe dowody, ażeby premier chciał się mieszać w sprawę Moonrakera. Ta cholera jest tak piekielnie ważna. Cały świat wyczekuje, czy to się powiedzie, czy nie. A co w ogóle mamy do powiedzenia? O co u

diabła chodzi? Niektórzy z tych przeklętych Szkopów tam na górze pewnie chcą, żebyśmy nie dożyli do piątku. Ale dlaczego? - przerwał. - To nasze zadanie, Gala. Parszywy biznes, ale musimy to sami rozwiązać.

Spojrzał jej w oczy.

- I co ty na to?

Gala zaśmiała się raptem.

- Nie bądź śmieszny - odrzekła. - Za to nam płacą. Oczywiście, że się nie damy. I zgadzam się, że na Londyn nie ma co liczyć. Tylko byśmy się ośmieszyli, opowiadając przez telefon, że skały nam się zwaliły na głowę. A w ogóle cośmy tam robili, pałętając się bez ubrania, zamiast pilnować powierzonej nam roboty?

Bond błysnął zębami w uśmiechu.

- Poleżeliśmy sobie tylko dziesięć minut, żeby obeschnąć - łagodnie zaprotestował. - A według ciebie jak mieliśmy spędzić to popołudnie? Znów zbierając od wszystkich odciski palców? Wy policjanci tylko o tym myślicie. - Zawstydził się, widząc, jak zesztywniała. - Nie miałem tego na myśli - powiedział. - Ale czy nie widzisz, co robiliśmy tego popołudnia? To właśnie, co należało. Zmusiliśmy wroga do ujawnienia się. A teraz musimy uczynić następny krok i wykryć, kim jest wróg i dlaczego chciał nas usunąć. A potem, jeśli uzyskamy wystarczające dowody, że ktoś próbuje sabotować Moonrakera, przetrząśniemy całe to miejsce na wylot, odłożymy doświadczalny lot i niech diabli wezmą politykę.

Zerwała się na równe nogi.

- Och, pewnie, że masz słuszność - rzuciła niecierpliwie. - Po prostu chcę z tym od razu coś zrobić. - Przez chwilę patrzyła na morze, nie na Bonda. - Ty dopiero co się tu pojawiłeś. Ja żyję z tą rakietą już ponad rok i nie mogę znieść myśli, że miałoby się z nią stać coś złego. Tak wiele od niej zależy. Dla nas wszystkich. Chciałabym

jak najszybciej tam wrócić i wykryć, kto nas chciał zabić. Może nie ma to nic wspólnego z Moonrakerem, ale chcę się upewnić.

Bond powstał, nie pokazując po sobie, jak bolą go rany i stłuczenia na plecach i nogach.

- Zbierajmy się - zarządził - już prawie szósta. Przypływ już niedaleko, ale zdążymy się dostać do St. Margaret, zanim nas dopadnie. Doprowadzimy się tam do porządku, wypijemy i przekąsimy coś w „Granville”, a potem wrócimy w środku obiadu. Ciekawe będzie zobaczyć, jak nas przyjmą. A później trzeba się skupić na tym, żeby nie stracić życia i wypatrzyć, co się da. Dasz radę dojść do St. Margaret?

- Nie wygłupiaj się - odparła Gala; - Policjantki nie są zrobione z morskiej pianki. - Powściągliwym uśmiechem odpowiedziała Bondowi na jego pełne ironicznego szacunku: - Ależ oczywiście! - i ruszyli po żwirze ku odległej wieży latarni morskiej South Foreland.

O wpół do dziewiątej taksówka z St. Margaret wysadziła ich przy drugiej strzeżonej bramie i pokazawszy swoje przepustki, przeszli z cicha przez las i po rozległym betonie. Oboje czuli się ożywieni i w dobrym humorze. Sprawiły to gorąca kąpiel i godzinny wypoczynek w gościnnym „Granville”, a potem solidna brandy z wodą sodową - podwójna dla Gali i potrójna dla Bonda - oraz smakowicie przysmażona sola, grzanki z serem po walijsku i kawa. A teraz, gdy z dużą pewnością siebie podchodzili do domu, tylko jasnowidz mógłby poznać, że oboje są śmiertelnie zmęczeni, poza tym nadzy i potłuczeni pod wierzchnim ubraniem.

Cicho wsunęli się przez drzwi frontowe i przystanęli na chwilę w oświetlonym holu. Z jadalni dobiegał wesoły gwar. Po krótkiej ciszy rozległ się wybuch śmiechu, chropawo zdominowany przez szczek sir Hugo Draxa.

Bondowi usta skrzywiły się drwiąco, gdy jako pierwszy ruszył

przez hol ku drzwiom jadalni. Po czym ułożył twarz w radosny uśmiech i otworzył drzwi, przepuszczając przed sobą Galę.

Drax siedział na głównym miejscu, odświętny w swym śliwkowym smokingu. Widelec pełen jadła, w pół drogi do otwartych ust, zawisł w powietrzu, gdy się pojawili we drzwiach. Pokarm niepostrzeżenie zsunął mu się z widelca i z cichym, wyraźnym „plump” upadł na krawędź stołu.

Krebs akurat wychylał kieliszek czerwonego wina i ze szkła, jakby przymarzłego do ust, polał mu się cienki strumyczek po podbródku i stamtąd na krawat z brązowej satyny i na żółtą koszulę.

Doktor Walter siedział tyłem do drzwi i dopiero gdy spostrzegł niezwykłe zachowania ich dwóch, wybałuszone oczy, rozdziawione usta i pobladłe twarze, gwałtownie odwrócił głowę ku drzwiom. Jego reakcje - pomyślał Bond - są powolniejsze niż u tamtych albo nerwy bardziej odporne.

- Ach so - rzekł przyciszonym głosem. - Die Engländer.

Drax już się poderwał.

- Mój kochany - przemówił ochryple. - Mój drogi. Doprawdy martwiliśmy się. Aż zastanawialiśmy się, czy nie wysłać grupy poszukiwawczej. Kilka minut temu jeden ze strażników dał nam znać, że chyba osunęły się skały z urwiska. - Wyszedł im naprzeciw zza stołu, z serwetką w jednym ręku i widelcem wciąż podniesionym w drugim.

Ruch mu znowu napędził krwi do twarzy, która stała się najpierw plamista, a potem czerwona jak zwykle.

- Naprawdę mogłaś mnie zawiadomić - odezwał się do dziewczyny, z rosnącym gniewem w głosie. - Bardzo dziwne zachowanie.

- To moja wina - rzekł Bond, wchodząc dalej do środka, żeby mieć ich wszystkich na oku. - Przechadzka była dłuższa, niż się spodziewałem. Obawiałem się, że przypływ nas dopadnie, więc

poszliśmy dalej aż do St. Margaret, zjedliśmy tam coś i wzięliśmy taksówkę. Panna Brand chciała telefonować, ale wydawało mi się, że wrócimy przed ósmą. Tylko do mnie trzeba mieć pretensję. Ale proszę nie przerywać sobie obiadu. Może przyłączyłbym się do panów na kawę i deser. Panna Brand zapewne będzie wolała udać się do swego pokoju. Musi być zmęczona po tym długim dniu.

Bond z rozmysłem obszedł stół i usiadł koło Krebsa. Te blade oczy, jak zauważył, po pierwszym szoku były wbite w talerz. Przechodząc za nim, Bond z przyjemnością zobaczył wielki wzgórek plastra na czubku głowy Niemca.

- Owszem, proszę iść do łóżka, panno Brand, porozmawiam z panią jutro rano - oświadczył z irytacją Drax. Gala posłusznie wyszła, a Drax wrócił na swoje miejsce i ciężko usiadł.

- Te skały są całkiem niezwykłe - beztrosko zagaił Bond. - Aż lękiem przejmuje, kiedy człowiek tam chodzi, zastanawiając się, czy akurat nie zechcą się na niego zwalić. Przypomina mi to rosyjską ruletkę. A jednak nigdy się nie czyta, żeby kogoś zabiły, spadając. Widocznie statystyczna szansa, że to się stanie, jest całkiem znikoma. - Tu przerwał. - A nawiasem mówiąc, o jakim to zwaleniu się urwiska panowie przed chwilą rozmawiali?

Po prawej ręce Bonda rozległo się ciche stęknięcie, a po nim brzęk tłuczonego szkła i porcelany, gdy Krebsowi głowa opadła na stół.

Bond popatrzył na niego z grzeczną ciekawością.

- Walter - powiedział ostro Drax. - Czy nie widzisz, że Krebs jest chory? Zabierz go stąd i połóż do łóżka. I nie pieść się z nim zanadto. Facet za dużo chleje. Pośpiesz się.

Walter ze skrzywioną i wściekłą twarzą obszedł stół i szarpnięciem wydobył głowę Krebsa ze szczątków. Złapał go za kołnierz marynarki, poderwał na nogi i wywlókł z fotela.

- Du Scheisskerî - syknął w pustą, plamistą gębę. - Marsch! - Obrócił go, zatarabanił do wahadłowych drzwi, za którymi był kredens, i przepchnął przez nie. Do jadalni dobiegły stłumione odgłosy potykania się, przekleństw, po czym trzasnęły drzwi i zapadła cisza.

- Musiał mieć ciężki dzień - Bond popatrzył na Draxa.

Zwalisty gospodarz ociekał potem. Kolistym ruchem obtarł sobie twarz serwetką.

- Bzdury - rzekł zwięźle. - Pije.

Kamerdyner, prosty jak świeca i nieporuszony zjawieniem się Krebsa i Waltera w jego kredensie, podał kawę. Bond upił troszkę i zaczekał, aż zamkną się drzwi do kredensu. Kolejny Niemiec, pomyślał. Na pewno już przekazał wiadomości do baraków. A może nie cały zespół był w to zamieszany. Może tu istnieje zespół w zespole. A gdyby tak było, to czy Drax wie o tym? Jego zachowanie, kiedy w drzwiach pojawili się Bond i Gala, nie było jednoznaczne. Czyżby jego zaskoczenie wynikało po części z urażonej godności człowieka, którego próżność zadrasnęła sekretarka, dziewuszka naruszająca jego program? Z pewnością nieźle to zatuszował. A całe popołudnie spędził w szybie, pilnując tankowania. Bond postanowił go trochę sprawdzić.

- Jak poszło tankowanie? - zapytał, nie spuszczając go z oczu.

Drax zapalał długie cygaro. Spojrzał na Bonda poprzez dym i płomyk zapałki.

- Wybornie. - Rozpalał cygaro, pykając. - Wszystko gotowe. Straże odwołane. Rano parę godzin sprzątania tam na dole i zamykamy. Nawiasem mówiąc - dodał. - Jutro po południu zabiorę pannę Brand samochodem do Londynu. Będę potrzebował i Krebsa, i sekretarki. Pan coś planuje?

- Też muszę pojechać do Londynu - podpowiedział to Bondowi nagły impuls. - Muszę złożyć końcowy raport w ministerstwie.

- Ach tak? - rzucił od niechcenia Drax. - O czym? Wydawało mi się, że jest pan zadowolony z podjętych środków.

- Tak - odparł wymijająco Bond.

- To w porządku - stwierdził pogodnie Drax. - A teraz przepraszam - wstał od stołu - ale czeka na mnie w biurze trochę papierów. Zatem dobranoc.

- Dobranoc - pożegnał Bond już oddalające się plecy.

Dopił kawę i wyszedł do holu. Na górę do swej sypialni.

Oczywiście znowu ją przeszukano. Wzruszył ramionami. Tylko ta skórzana walizka. Z jej zawartości nic nie wynikało poza tym, że przybył zaopatrzony w przybory swego zawodu.

Jego beretta w kaburze pod pachę nadal znajdowała się tam, gdzie ją schował, mianowicie w pustym skórzanym futerale od nocnej lornetki Tallona. Wyjął pistolet i wsunął go pod poduszkę.

Wziął gorącą kąpiel i zużył pół butelki jodyny na rany i potłuczenia, jakich mógł dosięgnąć. Położył się do łóżka i zgasił światło. Ciało miał obolałe i czuł się zmęczony.

Przez chwilę myślał o Gali. Poradził jej, żeby wzięła pigułkę na sen i drzwi zamknęła na klucz, ale niczym więcej nie martwiła się aż do rana.

Zanim odpędził wszystkie myśli, aby zasnąć, niespokojnie zastanowił się jeszcze nad jej wyjazdem jutro z Draxem do Londynu.

Niespokojnie, ale nie za bardzo. W stosownym czasie przyjdzie jeszcze odpowiedzieć na wiele pytań i rozszyfrować wiele tajemnic, lecz podstawowe fakty zdawały się niewzruszone i oczywiste. Przedziwny milioner zbudował tę świetną broń. Ministerstwo Zaopatrzenia jest z niej zadowolone i uważa ją za rzetelną. Premier i parlament są tego samego zdania. Rakieta będzie wystrzelona za niecałe trzydzieści sześć godzin pod całkowitą kontrolą, a środki bezpieczeństwa

nie pozostawiają nic do życzenia. Był ktoś, a raczej kilka osób chcących usunąć z drogi jego i dziewczynę. Tym na dole nerwy zawodzą. Panuje wielkie napięcie. Może zawiść. Może ktoś ich nawet podejrzewa o sabotaż. Ale jakie to ma znaczenie, dopóki on i Gala mają oczy otwarte? Pozostał niewiele ponad jeden dzień do przeczekania. Są tutaj na widoku, w maju, w Anglii, w czasie pokoju. Głupotą byłoby przejmować się kilkoma szaleńcami, dopóki Moonrakerowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo.

A co do jutrzejszego dnia, zastanawiał się Bond, kiedy sen już go ogarniał, tak to urządzi, żeby spotkać się z Galą w Londynie i przywieźć ją tu ze sobą. Albo mogłaby nawet zostać na noc w Londynie. Tak czy owak będzie opiekował się nią, dopóki Moonraker nie zostanie bezpiecznie wystrzelony, a później, kiedy zacznie się praca nad bronią Numer Dwa, trzeba będzie tu zrobić ze wszystkim bardzo szczegółowy porządek.

Ale były to zdradziecko pokrzepiające myśli. W powietrzu wisiało niebezpieczeństwo i Bond wiedział o tym.

Wreszcie zapadł w sen, w myśli mając jeden drobny, lecz mocno utrwalony obraz. Coś bardzo niepokojącego, jeśli chodzi o stół w jadalni na parterze, przy którym jadło się obiad.

Nakryty był tylko dla trzech osób.

Część trzecia

Czwartek i piątek

XVIII Wylazło spod kamienia

Mercedes był przepiękny. Bond przypatrywał mu się. Jego sfatygowany szary bentley zaparkowany był obok mercedesa.

Typ 300 S, model sportowy z chowanym dachem: w Anglii jest ich zaledwie pół tuzina, pomyślał. Kierownica po lewej stronie. Chyba kupiony w Niemczech. Kilka ich tam widział. Jeden śmignął koło niego na autostradzie do Monachium, kiedy w swoim bentleyu robił niemalże sto pięćdziesiąt. Jego karoseria, krótka i ciężka z uszczerbkiem dla wdzięku, miała kolor biały przy czerwonej skórzanej tapicerce. Zbyt jaskrawe jak na Anglię, lecz Bond domyślał się, że Drax wybrał te kolory na cześć słynnych wyścigowych barw Mercedesa-Benza, który po wojnie już znów zgarniał nagrody, począwszy od takich wyścigów jak Le Mans i słynny tor w Nürburgu.

To typowe dla Draxa, że kupił sobie mercedesa. Te samochody mają w sobie coś bezlitosnego i majestatycznego, pomyślał Bond, przypominając sobie lata od 1934 do 1939, w których widownię Grand Prix całkowicie zdominowały te dzieci sławnego Blitzen Benza, który w 1911 roku zdobył światowy rekord szybkości, osiągając

227 kilometrów na godzinę. Bond wygrzebał z pamięci nazwiska najsławniejszych kierowców, jak Caracciola, Lang, Seaman,

Brauchitchs, i te czasy, gdy brali oni szerokie zakręty w Trypolisie z prędkością około trzystu albo z piskiem opon przebywali wysadzaną drzewami prostą w Bernie, tuż za sobą mając depcące im po piętach Auto Union.

A jednak - Bond popatrzył na swego bentleya, niemal o 25 lat starszego niżeli samochód Draxa i wciąż jeszcze zdolnego przekroczyć 160 kilometrów na godzinę - a jednak, kiedy bentleye uczestniczyły w wyścigach, zanim Rolls-Royce je zdegradował do roli statecznych karet miejskich, biły one, jak tylko chciały, nadęte wozy K Secret Sendee.

Bond niegdyś otarł się o świat wyścigów samochodowych i teraz pogrążył się we wspomnieniach, słysząc chropawy ryk, z jakim wielka biała bestia Caraccioli przelatywała obok głównej trybuny w Le Mans, kiedy z domu wyszedł Drax w towarzystwie Gali Brand i Krebsa.

- Szybki samochód - odezwał się Drax, zadowolony z podziwu w oczach Bonda. Wskazał na bentleya. - Te wozy bywały dobre za dawnych czasów - dodał z protekcjonalnym odcieniem. - Teraz nadają się już tylko do teatru. Tak dobrze ułożone. Nawet jak na Kontynent. Ty wsiadaj z tyłu.

Krebs posłusznie wdrapał się na wąskie tylne siedzenie za kierowcą. Usiadł bokiem, z kołnierzem deszczowca zakrywającym uszy, z oczyma enigmatycznie utkwionymi w Bondzie.

Gala Brand, w szykownym ciemnoszarym kostiumie i czarnym berecie, niosąc lekki czarny płaszcz od deszczu i rękawiczki, ulokowała się z prawej strony podzielonego przedniego siedzenia. Szerokie drzwi zamknęły się z wyrazistym, podwójnym kliknięciem.

Bond i Gala nie wymienili żadnego znaku. Plany mieli ustalone szeptem w jego pokoju przed lanczem: kolacja w Londynie o wpół do ósmej i powrót do domu wozem Bonda. Siedziała skromnie, z dłońmi na kolanach i patrząc przed siebie, kiedy Drax wsiadł, nacisnął starter i przerzucił błyszczącą dźwignię przy kierownicy na trójkę. Samochód poderwał się z ledwie słyszalnym warknięciem z wydechu i Bond patrzył, jak znika między drzewami, zanim wsiadł do swego bentleya i niespiesznie ruszył jego śladem.

W pędzącym mercedesie Gala zajęła się własnymi myślami. Noc minęła spokojnie, a ranek poświęcono na usunięcie z terenu startu wszystkiego, co mogłoby się zapalić przy odpalaniu Moonrakera. Drax nie wspominał o wydarzeniach poprzedniego dnia i nic się nie zmieniło w jego zwyczajnym zachowaniu. Przygotowała swój ostatni plan odpalenia rakiety (Drax miał to uczynić nazajutrz) i jak zwykle posłano po Waltera, ona zaś przez swoją dziurkę do podglądu widziała, jak cyfry są wprowadzane do czarnej książeczki Draxa.

Dzień był upalny, słoneczny, i Drax prowadził w samej koszuli. Zerknęła w bok i na lewo, na czubek książeczki sterczący mu z tylnej kieszeni spodni. Ta jazda mogła być jej ostatnią szansą. Od ubiegłego wieczora poczuła się zupełnie inną osobą. Może Bond obudził w niej ducha współzawodnictwa, może obrzydło jej tak długotrwałe odgrywanie sekretarki, może spowodował to szok katastrofy na urwisku i uświadomienia sobie, po tylu spokojnych miesiącach, jak niebezpieczną prowadzi grę. Teraz jednak poczuła, że pora zaryzykować. Rozpoznanie, jaki jest plan lotu Moonrakera, to sprawa rutynowa, która sprawiłaby jej satysfakcję z odkrycia sekretu czarnej książeczki. A przecież to łatwe.

Od niechcenia umieściła złożony płaszcz pomiędzy sobą a Draxem. Równocześnie zademonstrowała, że chce się wygodnie

usadowić, przybliżając się o kilka centymetrów do Draxa i dłoń pozostawiając w fałdach leżącego między nimi płaszcza. A następnie czekała.

Jej szansa nadeszła, zgodnie z przewidywaniem, na zatłoczonych ulicach Maidstone. Drax zawzięcie usiłował przeskoczyć światła na rogu King Street i Gabriel's Hill, ale sznur pojazdów posuwał się zbyt wolno i przystopowało go odrapane rodzinne auto. Gala widziała, że przy zmianie świateł Drax spróbuje mu zajechać i dać nauczkę. Był świetnym kierowcą, ale mściwym, niecierpliwym i z tych, co nigdy nie przepuszczą okazji, żeby taki, co wszedł mu w drogę, dobrze to popamiętał.

Gdy światła zmieniły się na zielone, ryknął na swym potrójnym sygnale, zjechał na skrzyżowaniu w prawo, po grubiańsku przyśpieszył i wyprzedził, wściekle potrząsając głową na kierowcę mijanego sedana.

W trakcie tego brutalnego manewru Gala w naturalny sposób dała się rzucić w jego stronę. W tej samej chwili jej lewa dłoń sięgnęła pod płaszcz i palce jednym płynnym ruchem dotknęły, wyczuły i wyciągnęły notes. Po czym jej dłoń znalazła się na powrót w fałdach płaszcza, a Drax, całe czucie skupiając w stopach i dłoniach, nic nie widział oprócz ruchu przed sobą i szans na takie przeskoczenie zebry pod Royal Star, żeby nie potrącić dwóch kobiet i chłopca, znajdujących się już niemal w połowie przejścia.

Teraz pozostało jej tylko znieść wściekłe warknięcie Draxa, gdy panieńskim, lecz naglącym głosem poprosi o zatrzymanie się na chwilę, żeby mogła przypudrować sobie nos.

Stacja benzynowa byłaby niebezpieczna. Mógłby skorzystać z okazji do uzupełnienia paliwa. A nuż pieniądze też nosi w tylnej kieszeni. Ale czy tu gdzieś nie ma hotelu? Tak, przypomniała sobie,

jest „Thomas Wyatt” tuż pod Maidstone. I nie ma tam pompy z benzyną. Zaczęła z lekka się kręcić. Odciągnęła swój płaszcz na podołek. Chrząknęła.

- Och, bardzo przepraszam, sir Hugo - odezwała się zdławionym głosem.

- Tak. O co chodzi?

- Ja bardzo przepraszam, sir Hugo. Ale czy mógłby pan na chwilę przystanąć. Chciałabym... to znaczy... bardzo przepraszam, ale... przypudrować sobie nos. Tak mi głupio. Strasznie przepraszam.

- Jezu Chryste - jęknął Drax. - Dlaczego przed wyjściem... Och, tak. No dobrze. Proszę poszukać miejsca. - Burczał pod wąsem, ale zwolnił do osiemdziesięciu.

- Tu jest hotel, tuż za zakrętem - powiedziała nerwowo Gala. - Bardzo panu dziękuję, sir Hugo. Tak mi głupio. Tylko na chwilę. O... tutaj.

Samochód zajechał pod front hotelu i stanął.

- Tylko szybko. Szybko - zażądał Drax, kiedy Gala, zostawiając otwarte drzwi samochodu, posłusznie biegła po żwirze, ściskając przed sobą płaszcz z jego cenną zawartością.

Zamknęła za sobą drzwi toalety i chwyciła notes. Otworzyła go.

Otóż i one, jak myślała. Na każdej stronie, pod datą, porządne kolumny liczb, ciśnienie atmosferyczne, szybkość wiatru, temperatura, tak jak spisywała je z danych Ministerstwa Lotnictwa. A u dołu każdej stroniczki przewidywane ustawienie żyrokompasów.

Gala ściągnęła brwi. Już na pierwszy rzut oka spostrzegła, że zupełnie inne niż u niej. Liczby u Draxa po prostu nie miały najmniejszego związku z jej obliczeniami.

Zajrzała na ostatnią gotową stronę, zawierającą liczby na ten dzień. Co takiego? Pomyliła się w ocenie kursu prawie o dziewięćdziesiąt stopni? Gdyby wystrzelono rakietę według jej planu,

wylądowałaby gdzieś we Francji. Spojrzała nieprzytomnie na swoją twarz w lustrze nad umywalką. Jak mogła się tak potwornie pomylić? I dlaczego Drax jej o tym nic nie powiedział? Cóż to, szybko przekartkowała notes, dzień po dniu z błędem o dziewięćdziesiąt stopni, co spowodowałoby wystrzelenie Moonrakera pod kątem prostym względem rzeczywistego kursu. A przecież nie mogła popełniać takiego błędu. Czy ministerstwo zna te tajne liczby? I dlaczegóż miałyby one być tajne?

Nagle jej oszołomienie zamieniło się w strach. Musi jakoś bezpiecznie, spokojnie dotrzeć do Londynu i komuś o tym powiedzieć. Choćby mieli ją uznać za wścibską idiotkę.

Już chłodno przerzuciła kilka stron do tyłu, wyjęła z torebki pilnik do paznokci i najstaranniej, jak mogła, wycięła z notesu jedną kartkę dla przykładu, zwinęła ją w ciasną kulkę i wepchnęła w czubek palca jednej ze swoich rękawiczek.

Spojrzała na swoją twarz w lustrze. Była blada, więc szybko roztarła sobie policzki, by odzyskać rumieńce. Po czym znów przybrała wyraz przepraszającej sekretarki, pośpiesznie wyszła i przebiegła po żwirze do samochodu, ściskając notes w fałdach swego płaszcza.

Silnik Mercedesa pracował. Drax łypnął na nią z niecierpliwością, kiedy gramoliła się z powrotem na swoje miejsce.

- No jazda. Jazda - przemówił, wrzucając trójkę i zdejmując nogę ze sprzęgła, tak że omal nie przycięła sobie kostki w ciężkich drzwiach. Opony wzbiły żwir, kiedy przyśpieszył z parkingu i poślizgiem wchodząc na drogę do Londynu. Galą szarpnęło do tyłu, lecz pamiętała, żeby jej płaszcz z dłonią ukrytą w fałdach upadł między nią a kierowcą.

A teraz znów umieścić notes w kieszeni.

Przyglądała się, jak szybkościomierz dochodzi do stu dwudziestu,

kiedy Drax wprowadził ciężki wóz na środek drogi.

Starała się przypomnieć sobie, czego ją nauczono. Dla zmylenia wywrzeć nacisk na inną część ciała. Odwrócić uwagę. Rozpraszać. Ofiara nie może się czuć swobodnie. Zmysły jej muszą być skupione na czymś innym. Nie może sobie uświadamiać dotknięcia. Znieczulona silniejszym bodźcem.

Tak jak teraz. Pochylony w przód nad kierownicą, Drax walczył o szansę wyprzedzenia 20-metrowej przyczepy RAF, lecz jadący z przeciwka nie zostawiali miejsca na środku drogi. Przerwa w ruchu i Drax wbił dźwignię na dwójkę, zajął tę przerwę, rozkazująco rycząc na sygnale.

Dłoń Gali sięgnęła w lewo pod płaszczem.

Ale inna dłoń uderzyła jak wąż.

- Mam cię.

Krebs połową ciała wychylał się przez oparcie fotela kierowcy. Jego dłoń wgniotła jej rękę w śliską okładkę notesu pod fałdami płaszcza.

Gala zmieniła się w czarny lód. Z całej siły wyrywała dłoń. Ale nic z tego. Krebs spoczywał na niej całym ciężarem.

Drax wyprzedził przyczepę i droga była pusta. Krebs przemówił nagląco po niemiecku:

- Proszę się zatrzymać, mein Kapitän. Panna Brand jest szpiegiem.

Zaskoczony Drax spojrzał w prawo. Wystarczyło mu to, co zobaczył. Szybko sięgnął do tylnej kieszeni, a potem, z wolna i z rozmysłem, położył dłoń znowu na kierownicy. Z lewej właśnie zbliżał się ostry zakręt na Mereworth.

- Trzymaj ją - rzekł Drax. Przyhamował z piskiem opon, zmienił bieg i gwałtownie skręcił w boczną drogę. Po kilkuset metrach zjechał na pobocze i stanął.

Drax popatrzył w dół i w górę drogi. Była pusta. Sięgnął jedną dłonią w rękawiczce i obrócił ku sobie twarz Gali.

- Co to ma być?

- Ja zaraz wyjaśnię, sir Hugo. - Gala usiłowała coś udawać mimo przerażenia i desperacji, które wyczuwała w swej twarzy. - To pomyłka. Nie miałam zamiaru...

Pod przykrywką gniewnego wzruszenia ramion jej prawa dłoń wycofała się z wolna za plecy i zdradziecka para rękawiczek została wepchnięta za skórzaną poduszkę.

- Sehen Sie hier, mein Kapitän. Widziałem, jak się przysuwała do pana. Wydało mi się to dziwne.

Drugą dłonią Krebs zerwał płaszcz i ukazały się zgięte, białe palce, wgniecione w okładkę notesu, wciąż jeszcze o kilkadziesiąt centymetrów od tylnej kieszeni Draxa.

- Tak.

W słowie tym był śmiertelny chłód i dreszcz ostateczności.

Drax puścił jej podbródek, lecz przerażone oczy dziewczyny pozostały w niego wpatrzone.

Coś w rodzaju mroźnego okrucieństwa prześwitywało zza wesołej fasady rumianej skóry i rudych wąsów. To był już inny człowiek. Człowiek spod maski. Stwór wypełzły spod płaskiego kamienia, który Gala Brand uniosła.

Drax znów popatrzył w górę i w dół pustej drogi.

Po czym, uważnie wpatrując się w nagle oprzytomniałe niebieskie oczy, ściągnął z lewej dłoni skórzaną rękawicę szoferską i prawą dłonią smagnął nią, najmocniej jak mógł, po twarzy.

Tylko krótki krzyk wyrwało to Gali ze ściśniętego gardła, ale łzy bólu spłynęły po jej policzkach. Nagle zaczęła walczyć jak szalona.

Z całej siły miotała się i wyrywała z dwóch trzymających ją żelaznych ramion. Wolną prawą dłonią usiłowała dosięgnąć twarzy,

schylonej nad jej ręką, i dobrać mu się do oczu. Krebs łatwo uchylił głowę poza jej zasięg i spokojnie wzmógł nacisk na jej gardło, posykując do siebie morderczo, gdy jej paznokcie wydzierały mu pasma skóry z grzbietów dłoni, lecz obserwując okiem naukowca, jak jej wysiłki słabną.

Drax przyglądał się uważnie, jednym okiem patrząc na drogę, kiedy Krebs zapanował nad nią, po czym uruchomił samochód i ostrożnie pojechał zadrzewioną drogą. Chrząknął z satysfakcją, dotarłszy do wyjeżdżonego przez wozy szlaku w głąb lasu, skręcił weń i zatrzymał się dopiero w miejscu z drogi całkiem już niewidocznym.

Gala uświadomiła sobie, że silnik umilkł, dopiero gdy usłyszała Draxa:

- Tutaj. - Palec dotknął jej czaszki za lewym uchem. Ramię Krebsa uwolniło jej krtań i osunęła się z ulgą do przodu, łapiąc powietrze. Po czym coś uderzyło ją w tył głowy, tam gdzie dotykał palec, nastąpił błysk cudownie kojącego bólu i zrobiło się czarno.

W godzinę później przechodnie zobaczyli, jak biały Mercedes podjechał pod mały dom u wylotu Ebury Street koło pałacu Buckingham i dwaj mili panowie pomogli chorej dziewczynie wysiąść z samochodu i wprowadzili ją w drzwi od frontu. Znajdujący się w pobliżu widzieli, że twarz dziewczyny jest bardzo blada, oczy zamknięte, a sympatyczni panowie musieli ją niemalże wnieść po schodkach. Słyszano, jak postawny pan o czerwonej twarzy i rudych wąsach powiedział do drugiego, że biedaczka Mildred obiecała nie wychodzić, póki całkiem nie wróci do zdrowia. Bardzo smutne.

Gala oprzytomniała w dużym pokoju na piętrze, pełnym maszynerii. Była mocno przywiązana do krzesła. Poza dotkliwym bólem głowy czuła, że wargi i policzki ma potłuczone i spuchnięte.

Na oknach zaciągnięto grube zasłony, a w pokoju czuć było stęchlizną, jakby rzadko tutaj bywano. Nieliczne zwykłe meble pokrywał kurz, a czyste i nowe wydawały się tylko chromowane i ebonitowe wskaźniki na przyrządach. Pomyślała, że znajduje się chyba w szpitalu. Zamknęła oczy i zastanowiła się. Wkrótce powróciła jej pamięć. Przez kilka minut odzyskiwała panowanie nad sobą, po czym znów otworzyła oczy.

Odwrócony do niej plecami Drax przyglądał się wskaźnikom na przyrządzie, który wyglądał jak ogromne radio. W zasięgu jej wzroku znajdowały się jeszcze trzy podobne urządzenia, a z jednego z nich wystawała cienka stalowa antena, idąca do niedbale wykutej dziury w tynku na suficie. Pokój był jasno oświetlony kilkoma zwykłymi, stojącymi lampami, z których każdą zaopatrzono w gołą żarówkę o dużej mocy.

Z lewej dobiegały odgłosy jakiegoś majsterkowania i poruszywszy samymi gałkami oczu, co zwiększało ból głowy, Gala dojrzała postać Krebsa schylonego nad stojącą na podłodze prądnicą. Obok niej znajdował się mały silniczek spalinowy i on właśnie sprawiał kłopoty. Krebs od czasu do czasu chwytał za korbę rozruchową i szarpał nią, po czym z silnika wydobywał się słaby warkot, i znów przy nim majstrował.

- Przeklęty głupcze - warknął po niemiecku Drax. - Pośpiesz się. Muszę iść na spotkanie z tymi tępakami w ministerstwie.

- Już się robi, mein Kapitän - odparł służbiście Krebs. Znowu złapał za korbę. Tym razem po kilku zakasłaniach silnik zaskoczył i zawarkotał.

- Nie za głośne to? - zapytał Drax.

- Nie, mein Kapitän. Pokój jest dźwiękoszczelny - odrzekł Krebs. - Doktor Walter zapewnił mnie, że nic nie będzie słychać na zewnątrz.

Gala zamknęła oczy i uznała, że jedyną jej szansą jest udawanie nieprzytomnej tak długo, jak się da. Czy ją zamierzają zabić? W tym pokoju? I co to za maszyneria? Wygląda jak radio, a może radar. Ten szklany wypukły ekran nad głową Draxa, migający od czasu do czasu, kiedy Drax manipuluje gałkami poniżej wskaźników.

Jej umysł po trochu znów zaczął funkcjonować. Dlaczego, na przykład, Drax raptem mówi doskonale po niemiecku? I dlaczego Krebs tytułuje go Herr Kapitän? A te liczby w czarnym notesie. Dlaczego mało jej nie zabili, kiedy je zobaczyła? Cóż one znaczą?

Dziewięćdziesiąt stopni. Dziewięćdziesiąt stopni.

Jej mózg ospale rozważał ten problem.

Różnica dziewięćdziesięciu stopni. Przypuśćmy, że jej obliczenia były przez cały czas trafne dla celu znajdującego się o sto trzydzieści kilometrów na Morzu Północnym. Przypuśćmy, że się nie myliła. Jednak wcale by to nie oznaczało, że celowała rakietą w środek Francji. Ale te cyfry Draxa: dziewięćdziesiąt stopni na lewo od jej celu na Morzu Północnym? Chyba gdzieś w Anglii. Sto trzydzieści kilometrów od Dover. Tak, oczywiście. O to chodzi. Te obliczenia Draxa. Plan odpalenia w czarnym notesiku. Według nich Moonraker upadłby mniej więcej w środku Londynu.

Ale w Londynie! W Londynie!!!

Serce rzeczywiście może podejść do gardła. Jakie to dziwne. Taki frazes, a jednak tak się dzieje naprawdę i człowiekowi prawie zapiera oddech.

A teraz, popatrzmy, to radarowe urządzenie naprowadzające. Jakież to pomysłowe. Takie samo, jakie znalazłoby się na tratwie w Morzu Północnym, i mogłoby ściągnąć rakietę o sto metrów od pałacu Buckingham. Ale jakie to ma znaczenie dla głowicy pełnej instrumentów?

Chyba to okrucieństwo, z jakim Drax ją uderzył w twarz, rozwiązało sprawę, lecz nagle uświadomiła sobie, że w rakiecie jakimś cudem znajdzie się prawdziwa głowica bojowa, atomowa głowica, i że Drax jest wrogiem Anglii. I że jutro w południe zamierza zniszczyć Londyn.

Po raz ostatni spróbowała to pojąć.

Przez ten sufit, przez to krzesło, w ziemię. Cienka igła rakiety. Z szybkością światła spadająca z jasnego nieba. Tłumy na ulicach. Pałac królewski. Piastunki z dziećmi w parku. Ptaki na drzewach. Wielki rozkwitający płomień szeroki na parę kilometrów. I chmura w kształcie grzyba. I nic nie pozostanie. Nic. Nic. Nic.

- Nie. Och, nie!

Ale krzyk rozległ się tylko w jej głowie i Gala, z ciałem skręconym w bolesnym spazmie, zemdlała.

XX Zaginiona bez wieści

Bond siedział przy swym ulubionym stoliku restauracji w Londynie, narożnym po prawej stronie dla dwojga na pierwszym piętrze, patrząc na ludzi i ruch uliczny na Piccadilly i wzdłuż Haymarket.

Była 7.45 i Baker, główny kelner, przyniósł mu właśnie drugie wytrawne martini z wódką i dużym skrawkiem cytrynowej skórki. Sączył je, zastanawiając się od niechcenia, czemu Gala się spóźnia. To nie w jej stylu. Była tego rodzaju dziewczyną, która zatelefonuje, gdyby ją zatrzymano w Yardzie. Vallance, którego odwiedził o piątej, zapowiedział, że Gala umówiła się z nim na szóstą.

Vallance bardzo pilnie chciał ją zobaczyć. Niepokoił się i gdy Bond mu referował pokrótce sprawę zabezpieczeń Moonrakera, Vallance sprawiał wrażenie, jakby słuchał tylko połową ucha.

Bodajże przez cały dzień trwała intensywna wyprzedaż funtów szterlingów. Zaczęło się w Tangerze i szybko rozszerzyło na Zurych i Nowy Jork. Kurs funta gwałtownie skakał na światowych rynkach walutowych i maklerzy zgarnęli kupę pieniędzy. W sumie funt spadł w ciągu dnia o całe trzy centy, a na dzień następny przewidywania były jeszcze słabsze. Tak wyglądały doniesienia na pierwszych stronach wieczornych gazet, a kiedy przedsiębiorstwa kończyły pracę, Ministerstwo Skarbu zadzwoniło do Vallance'a z przedziwną wiadomością, że falę wyprzedaży zapoczątkowało Drax Metals Ltd w Tangerze. Operacja zaczęła się tegoż dnia rano i do końca urzędowania firmie tej udało się sprzedać około dwudziestu milionów funtów. Dla rynków walutowych było to już za dużo, więc musiał interweniować Bank of England, który zaczął skupować funty, żeby powstrzymać jeszcze większy spadek kursu. Wtedy wyszło na jaw, że sprzedawcą jest firma Drax Metals.

Teraz Ministerstwo Skarbu chciało się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi: czy sprzedaje sam Drax, czy jedno z wielkich przedsiębiorstw handlowych, będących klientami jego firmy. Przede wszystkim zwrócono się do Vallance'a. Ten potrafił tylko pomyśleć, że Moonraker w jakiś sposób okaże się niewypałem, a Drax o tym wie i chce na tym zarobić. Zwrócił się od razu do Ministerstwa Zaopatrzenia, ale tam jego pomysł wyśmiano. Nie ma żadnego powodu do przypuszczeń, że Moonraker będzie niewypałem, a gdyby nawet lot próbny się nie powiódł, i tak wytłumaczono by to komplikacjami technicznymi itp. Tak czy owak, czy rakieta odniesie sukces, czy nie, nie może to mieć żadnego wpływu na zaufanie do brytyjskich

finansów. Nie, na pewno nie przyjdzie im do głowy wspominać o tym premierowi. Drax Metals to wielkie przedsiębiorstwo handlowe. Prawdopodobnie działa na rzecz jakiegoś obcego rządu. Argentyny. Może nawet Rosji. Kogoś mającego duży deficyt w funtach. W każdym razie nie ma to nic wspólnego z ministerstwem czy Moonrakerem, który zostanie wystrzelony następnego dnia, punktualnie w południe.

To przekonało Vallance'a, lecz nadal się niepokoił. Nie lubił tajemnic i był rad, że może się swymi troskami podzielić z Bondem. W szczególności chciał zapytać Galę, czy widziała jakieś depesze z Tangeru, a jeśli tak, to czy Drax jakoś to komentował.

Bond był pewien, że Gala wspomniałaby mu o czymś takim, i powiedział to Vallance'owi. Porozmawiali jeszcze chwilę, a potem Bond udał się do swojej centrali, gdzie oczekiwał go M.

M interesował się wszystkim, nawet ogolonymi głowami i wąsami pracowników ośrodka. Drobiazgowo wypytywał Bonda, a kiedy ten zakończył relację podsumowaniem swej ostatniej rozmowy z Vallance'em, M długo siedział pogrążony w myślach.

- Zero zero siedem - powiedział wreszcie - nie podoba mi się to wszystko. Coś tam się odbywa, ale co? Choćbyś mnie zabił, nie potrafię tego pojąć. I nie widzę, w jaki sposób mógłbym interweniować. Wydział Specjalny i ministerstwo znają wszystkie fakty i Bóg mi świadkiem, że nie mam tu nic do dodania. Choćbym nawet pogadał z premierem, co byłoby całkiem nie fair wobec Vallance'a, co miałbym mu powiedzieć? Jakie fakty? O co w tym wszystkim chodzi? Czuć tylko jakiś swąd. I to brzydki. A nawet - dodał - bardzo wielki swąd, jeśli się nie mylę. Nie - popatrzył na Bonda i w oczach miał jakiś niezwykły upór. - Wygląda na to, że wszystko zależy od ciebie. A co do tej dziewczyny - masz szczęście, że jest dobra. Chcesz czegoś? Mogę ci w czymś pomóc?


- Nie, dziękuję, sir - rzekł Bond i wyszedł po znajomych korytarzach, zjechał windą do własnego biura, gdzie przestraszył Loelię Ponsonby, całując ją na dobranoc. Robił to jedynie z okazji Bożego Narodzenia, jej urodzin i tuż przed tym, gdy czekało go coś niebezpiecznego.

Bond dopił resztkę swego martini i spojrzał na zegarek. Była ósma. Nagle dreszcz go przeniknął.

Od razu wstał od stołu i poszedł do telefonu.

Centrala w Yardzie powiedziała, że zastępca komisarza próbował się z nim skontaktować. Musiał iść na obiad do Mansion House. Czy komandor Bond zechciałby poczekać przy telefonie? Bond niecierpliwie czekał. Wszystkie jego obawy już wyłaniały się z kawałka czarnego bakelitu. Widział szeregi uprzejmych twarzy. Kelnera w uniformie z wolna zmierzającego do Vallance'a, odsunięte gwałtownie krzesło. Dyskretne wyjście. Te rozbrzmiewające echem przedsionki. Nierzucającą się w oczy kabinę telefoniczną.

W telefonie zaskrzeczał głos.

- To ty, Bond? Tu Vallance. Widziałeś się z panną Brand?

Bondowi serce zastygło.

- Nie - odrzekł ostro. - Spóźniła się o pół godziny na obiad. A nie pojawiła się o szóstej?

- Nie, toteż rozesłałem wici i nie ma o niej żadnych wiadomości pod adresem, gdzie zwykła się zatrzymywać w Londynie. Nie widział jej nikt z przyjaciół. Skoro Drax ją zabrał swym samochodem o drugiej trzydzieści, powinna być w Londynie przed wpół do piątej. Na drodze do Dover nie było po południu żadnego wypadku, raporty z Automobile Association i Royal Automobile Club też są negatywne. - Zapadło milczenie. - Posłuchaj. - W głosie Vallance'a brzmiała nagląca prośba. - To dobra dziewczyna i nie chcę, żeby jej się coś stało. Czy możesz się dla mnie tym zająć? Ja nie mogę zarządzić

ogólnych poszukiwań. Te zabójstwa nadały jej rozgłos i od razu mielibyśmy na głowie całą prasę. Po dziesiątej wieczór będzie jeszcze gorzej. Downing Street wydaje komunikat o próbnym locie i w porannych gazetach będzie tylko Moonraker i nic poza tym. Premier ma się wypowiadać przez radio. Jej zniknięcie obróciłoby całą sprawę w kryminalną sensację. Dzień jutrzejszy jest na to zbyt ważny, poza tym dziewczyna mogła po prostu zemdleć albo coś w tym rodzaju. Ale pragnąłbym ją odnaleźć. To jak? Co na to powiesz? Czy możesz się tym zająć? Dostaniesz każdą pomoc, jakiej zechcesz. Powiem oficerowi dyżurnemu, że ma słuchać twoich rozkazów.

- Nie przejmuj się - uspokoił go Bond. - Oczywiście, że się tym zajmę. - Przerwał, myśli kłębiły mu się w głowie. - Tylko jedno mi powiedz. Co wiesz na temat ostatnich posunięć Draxa?

- W ministerstwie nie spodziewano się go przed siódmą - rzekł Vallance. - Zostawiłem wiadomość... - Na linii rozległ się zgiełk i Bond usłyszał, jak Vallance mówi:

- Dziękuję. - Znowu się odezwał. - Właśnie dostałem raport, przekazany ze stołecznej policji. Yard nie mógł złapać mnie telefonicznie. Bo rozmawiałem z tobą. Popatrzmy - i przeczytał: - „Sir Hugo Drax przybył do ministerstwa o 19.00, wyszedł o 20.00. Zostawił wiadomość, że gdyby go potrzebowano, będzie jadł kolację w Blades. Do siebie wróci o 23.00”. - Vallance skomentował: - To znaczy, że z Londynu wyjedzie około dziewiątej. Chwileczkę. - Czytał dalej: „Sir Hugo stwierdza, że panna Brand źle się poczuła po przybyciu do Londynu, ale na jej życzenie pozostawił ją na terminalu autobusowym przy dworcu Victoria o godzinie 16.45. Panna Brand stwierdziła, że zatrzyma się u kogoś z przyjaciół, adres nieznany, i zadzwoni do sir Hugo Draxa w ministerstwie o 19.00. Nie zadzwoniła”. I to wszystko - zakończył Vallance. - Aha, nawiasem

mówiąc, w twoim imieniu dowiadywaliśmy się o pannę Brand. Że umówiła się z tobą o szóstej i nie zjawiła się.

- Tak - powiedział Bond, myślami już gdzie indziej. - To nas do niczego nie doprowadzi. Muszę wziąć się do roboty. Jeszcze jedno. Czy Drax ma jakiś adres w Londynie, mieszkanie albo coś w tym rodzaju?

- Teraz się zatrzymuje zawsze w Ritzu - rzekł Vallance. - Sprzedał swój dom na Grosvenor Square, kiedy zamieszkał w Dover. Ale przypadkiem wiemy, że ma jakąś metę na Ebury Street. Sprawdzaliśmy. Nikt jednak nie odpowiada na dzwonek i mój człowiek twierdzi, że dom wygląda na niezamieszkany. Tuż za pałacem Buckingham. Jakaś niby kryjówka. Trzyma ją w ścisłej tajemnicy. Prawdopodobnie sprowadza tam sobie kobiety. Coś jeszcze? Muszę wracać albo ci ważniacy pomyślą, że ukradziono klejnoty koronne.

- Ruszaj - powiedział Bond. - Ja zrobię, co tylko będę mógł, a jeśli na czymś utknę, wezwę twoich ludzi na pomoc. Nie przejmuj się, gdybym się nie odzywał. Do widzenia.

- Do widzenia - rzekł Vallance z odcieniem ulgi w głosie. - I dziękuję. Powodzenia.

Bond się rozłączył.

Znów podniósł słuchawkę i zadzwonił do Blades.

- Mówi Ministerstwo Zaopatrzenia - odezwał się. - Czy sir Hugo Drax jest w klubie?

- Tak jest, sir - odpowiedział życzliwy głos Brevetta.

- Jest w jadalni. Czy chce pan z nim rozmawiać?

- Nie, w porządku - rzekł Bond. - Chciałem się tylko upewnić, czy jeszcze nie wyjechał.

Nie zwracając uwagi na to, co je, Bond pochłonął co nieco i o 8.45 wyszedł z restauracji. Jego samochód już czekał na zewnątrz i

powiedziawszy dobranoc kierowcy z Kwatery Głównej, pojechał na St. James's Street. Zaparkował pod osłoną środkowego rzędu taksówek przy klubie Boodle's i usadowił się, ukryty za wieczorną gazetą, zza której mógł mieć oko na kawałek mercedesa Draxa, ku jego uldze stojącego jeszcze bez opieki na Park Street.

Nie musiał długo czekać. Nagle szeroki snop żółtego światła zabłysnął w wejściu do Blades i pojawiła się zwalista postać Draxa. Ubrany w gruby płaszcz z postawionym aż na uszy kołnierzem i czapkę ściągniętą na oczy, szybko podszedł do białego mercedesa, trzasnął drzwiami i przejechał na lewą stronę St. James's Street, hamując do skrętu naprzeciw St. James's Palace, kiedy Bond był jeszcze na trójce.

Jak Boga kocham, facet szybko się rusza, pomyślał Bond, wyścigowo redukując bieg w okrążeniu wysepki na The Mail, kiedy Drax już mijał posąg przed pałacem. Ciągle na trójce Bond ruszył swoim bentleyem w pościg. Brama pałacu Buckingham. Więc chyba Ebury Street. Nie spuszczając z oczu białego samochodu, Bond pośpiesznie układał plany. Światła na rogu Lower Grosvenor Place były zielone dla Draxa, dla Bonda już czerwone. Ściął je i zdążył zobaczyć, jak Drax skręca na lewo w początek Ebury Street. Stawiając na to, że Drax zatrzyma się w swoim domu, Bond przyśpieszył do zakrętu i zatrzymał się tuż przed nim. Gdy wyskoczył z bentleya, zostawiając szemrzący silnik, i dał kilka kroków w kierunku Ebury Street, usłyszał dwa krótkie sygnały z mercedesa i kiedy ostrożnie wyjrzał zza rogu, zdążył jeszcze zobaczyć, że Krebs prowadzi opatuloną dziewczynę przez jezdnię. Potem trzasnęły drzwi mercedesa i Drax pojechał dalej.

Bond popędził do swego samochodu, wrzucił trójkę i ruszył za nim.

Dzięki Bogu, że mercedes jest biały. Jechał przed nim, jego światła hamowania błyskały na skrzyżowaniach, przednie reflektory wszystko oświetlały, a klakson ryczał przy najmniejszej przeszkodzie w niewielkim ruchu.

Bond zacisnął zęby i prowadził swój samochód, jakby to był lipicaner z Hiszpańskiej Szkoły Jazdy w Wiedniu. Nie mógł używać reflektorów ani klaksonu w obawie, że zdradzi jadącemu przed nim swą obecność. Musiał operować jedynie hamulcami i dźwignią biegów, licząc na szczęście.

Głęboki ton jego wydechu odbijał się hukiem od domów po obu stronach, a opony jęczały na asfalcie. Dziękował Bogu za świeży komplet wyścigowych opon Michelin, założony dopiero przed tygodniem. Gdyby tylko światła mu sprzyjały! Zdawałoby się, że trafia wyłącznie na żółte i czerwone, podczas gdy Drax przelatuje wciąż na zielonych. Most Chelsea. Zapowiada się więc droga na Dover przez południową obwodnicę! Czy ma szanse dorównać mercedesowi na A20? Drax miał dwoje pasażerów. Jego samochód mógł nie być wyregulowany, ale z niezależnym zawieszeniem brał zakręty lepiej niż Bond. Stary bentley był trochę za wysoki na ten styl jazdy. Bond wcisnął hamulce i zaryzykował sygnał potrójnego klaksonu, gdy powracająca taksówka zaczęła mu zjeżdżać na prawo. Uskoczyła na lewo i przelatując obok, usłyszał wywrzeszczane słowo z czterech liter.

Clapham Common i błysk białego samochodu wśród drzew. Bond przyśpieszył do stu trzydziestu na bezpiecznym odcinku i zobaczył, jak światła zmieniają się na czerwone w samą porę, by na końcu zatrzymać Draxa. Wrzucił jałowy bieg i bezgłośnie na nim podjechał. Na pięćdziesiąt metrów. Na czterdzieści, trzydzieści, dwadzieścia. Światła zmieniły się i Drax znowu przeskoczył skrzyżowanie i oddalił się, ale nie wcześniej, niż Bond zobaczył, że Krebs

siedzi przy kierowcy, a Gali nie widać, tylko wzdęty koc na wąskim tylnym siedzeniu.

Nie ma więc wątpliwości. Nie bierze się chorej dziewczyny na przejażdżkę jak worka kartofli. A w dodatku przy tej szybkości. Jest zatem uwięziona. Dlaczego? Co zrobiła? Odkryła coś? I właściwie, u diabła, o co w tym wszystkim chodzi?

Każdy z niejasnych domysłów zjawiał się i przysiadał na chwilę, jak sęp, na ramieniu Bonda, kracząc mu w ucho, że był ślepym idiotą. Ślepy, ślepy, ślepy. Od momentu kiedy usiadł w swym biurze po nocy spędzonej w Blades i uznał, że Drax to niebezpieczny facet, powinien mieć się na baczności. Od pierwszego cienia podejrzeń, na przykład znaków na mapie, powinien był działać. Ale jak działać? Rozważył każdą z poszlak i każdą z obaw. Co mógł zrobić oprócz tego, by zabić Draxa? I zostać powieszonym za swój trud? No, trudno. A co teraz? Czy ma się zatrzymać i wykonać telefon do Scotland Yardu? A samochód niech sobie ucieknie? Ze wszystkiego sądząc, Gala została porwana i Drax zamierza pozbyć się jej po drodze do Dover. A temu Bond mógłby nawet zapobiec, gdyby tylko jego samochód dał sobie radę.

Jakby w odpowiedzi na jego myśli udręczone gumy jęknęły, gdy zjeżdżał z południowej obwodnicy na A20 i wziął zakręt może na sześćdziesięciu. Nie. Obiecał M, że się nie wycofa. To samo powiedział Vallance'owi. Zwalono mu całą tę sprawę na głowę i musi uczynić, co w jego mocy. Jeżeli nadąży za mercedesem, mógłby chociaż przestrzelić mu opony i później się tłumaczyć. Ale dać mu uciec byłoby zbrodnią.

Niech tak będzie, rzekł sobie Bond.

Musiał zwolnić na paru światłach i wykorzystał tę przerwę, aby wydobyć gogle z kasetki na tablicy i nałożyć je sobie na oczy. Po czym schylił się w lewo i przekręcił dużą śrubę u przedniej szyby,

a następnie poluzował śrubę po prawej ręce. Popchnął wąską szybę i położywszy ją płasko na masce, znowu dokręcił śruby.

Po czym od skrzyżowania Swanley przyśpieszył i niebawem robił już prawie sto pięćdziesiąt po środkowej linii świecących szkieł odblaskowych na objeździe Farningham, a wiatr wył mu przy samych uszach do spółki z przeraźliwym rykiem doładowania.

Na półtora kilometra przed nim wielkie ślepia mercedesa przyćmiewały się, przejeżdżając po grzbiecie Wrotham Hill, a potem znikły w dole oświetlonej księżycem panoramy Weald of Kent.

XX Drax idzie na gambit

Trzy niezależne od siebie źródła bólu dawały się odczuć w ciele Gali. Pulsujący ból za lewym uchem, wgryzający się kabel na przegubach i ocierający rzemień wokół kostek.

Każdy wybój na drodze, każdy zakręt, każde nagłe wciśnięcie stopą Draxa hamulców albo gazu pobudzało ten albo inny ból i szarpało jej nerwy. Żeby chociaż ją mocniej usadowiono na tylnym siedzeniu. Ale było akurat tyle miejsca, żeby ciało jej mogło się przeturlać o kilkanaście centymetrów w każdorazowej pozycji, tak że wciąż musiała odwracać poobijaną twarz od zetknięcia ze ściankami z połyskliwej świńskiej skóry.

Powietrze, którym oddychała, było duszne od woni nowej skórzanej tapicerki, dymu spalinowego i niekiedy ostrego smrodu palonej gumy, kiedy Drax zdzierał opony na ostrym zakręcie.

A jednak ten dyskomfort i ból były niczym.

Krebs! Dziwna rzecz, ale lęk i wstręt wobec Krebsa dręczyły ją najbardziej. Wszystko inne przerastało jej pojęcie. Tajemnica Draxa i jego nienawiść do Anglii. Zagadka jego doskonałej niemczyzny. Moonraker. Sekret nuklearnej głowicy bojowej. Jak ocalić Londyn. Te sprawy, które dawno już zepchnęła na dno swego umysłu jako niemożliwe do rozwiązania.

Ale popołudnie sam na sam z Krebsem było wciąż obecne, okropne, umysł jej wciąż i wciąż powracał do jego szczegółów niczym język do bolącego zęba.

Jeszcze długo po wyjściu Draxa udawała nieprzytomną. Krebs z początku zajmował się przyrządami, przemawiał do nich po niemiecku, pieszczotliwie gaworząc jak do dziecka. - No, mein Liebchen. Teraz już lepiej, prawda? Chcesz kropelkę oliwy, mein Pupperl? No pewnie. Zaraz przyjdę. Nie, nie, leniuszku. Powiedziałem, że tysiączek obrotów. A nie dziewięćset. No już, proszę. Potrafimy troszeńkę lepiej, nieprawdaż? Tak, mein Schatz. Właśnie o to chodzi. W kółeczko i w kółeczko. Do góry i na dół. W kółeczko. Niech ci obetrę ten śliczny buziaczek, żebyśmy zobaczyli, co nam powie twój cyferblacik? Jezuniu Maryjko, bist du ein braves Kind!

I tak to szło z przerwami, kiedy stawał przed Galą, dłubiąc w nosie i głośno ssąc sobie zęby w obrzydliwy sposób, jakby przeżuwał. Wreszcie jął zatrzymywać się przed nią na dłużej, zapominając o przyrządach, zastanawiając się, jakby decydował się na coś.

W końcu poczuła jego dłoń, jak rozpina górny guzik jej bluzki. Automatycznie odrzuciło ją i musiała pokryć to realistycznym jęknięciem i mimiką powrotu do przytomności.

Poprosiła o wodę i poszedł do łazienki, przyniósł jej trochę w szklance do płukania zębów. Po czym przyciągnął i ustawił przed

nią kuchenne krzesło, usiadł na nim okrakiem, z podbródkiem na zwróconym ku niej oparciu, i zapatrzył się na nią, jakby coś rozważając, spod bladych, opadających powiek.

Ona pierwsza przerwała milczenie.

- Dlaczego mnie tu przywieźliście? Co to za urządzenia?

Oblizał usta i jego drobne, wydęte, czerwone wargi rozwarły się pod smużką żółtego wąsika, by z wolna ukształtować się w romboidalny uśmiech.

- Przynęta dla małych ptaszków - powiedział. - Wkrótce przynęci małe ptaszki do tego ciepłego gniazdka. Potem małe ptaszki zniosą jajko. Och, jakie ogromne, okrągłe jajko! Takie piękne i tłuste jajko. - Dolna połowa jego twarzy chichotała z lubością, w oczach miał rozmarzenie. - A śliczna dziewuszka jest tutaj, bo inaczej mogłaby odstraszyć małe ptaszki. A to byłoby takie smutne, nieprawdaż - wypluł następne słowa - ty brudna angielska suko?

Oczy jego stały się baczne i stanowcze. Podciągnął bliżej swe krzesło, z twarzą ledwie o pół metra od jej twarzy, zionąc w nią swym oddechem.

- Teraz uważaj, ty angielska suko. Dla kogo pracujesz? - Czekał. - A musisz mi odpowiedzieć - rzekł ściszonym głosem. - Jesteśmy tu sami. Nikt nie usłyszy twojego krzyku.

- Nie bądź głupi - rozpaczliwie odparła Gala. - Jak mogę pracować dla kogoś innego niż sir Hugo? (Krebs uśmiechnął się na to imię.) Po prostu zaciekawił mnie plan lotu... - wdała się w chaotyczne wyjaśnienia na temat obliczeń swoich i Draxa, tłumacząc, jak pragnęła uczestniczyć w sukcesie Moonrakera.

- Spróbujmy inaczej - wyszeptał Krebs, kiedy skończyła. - Musisz się lepiej postarać - i nagle oczy mu rozgorzały okrucieństwem, a dłonie wyciągnęły się ku niej spoza oparcia krzesła...

Na tylnym siedzeniu pędzącego mercedesa Gala zazgrzytała zębami i jęknęła na wspomnienie miękkich palców, które pełzły po jej ciele, sprawdzając, szczypiąc, ciągnąc, a przez cały czas palące i puste ślepia wpatrywały się ciekawie w jej oczy, aż wreszcie nazbierała śliny w ustach i plunęła mu obficie w twarz.

Nie zatrzymał się nawet na tyle, by się obetrzeć, tylko raptem zadał jej tak straszny ból, że raz wrzasnęła i na szczęście zemdlała.

A potem wepchnięto ją na tył samochodu, przykryto kocem i popędzili ulicami Londynu, słyszała za sobą inne samochody, gorączkowy dzwonek roweru, czasami okrzyk, zwierzęcy poryk starego klaksonu, terkotanie skutera, pisk hamulców i uświadomiła sobie, że jest na powrót w rzeczywistym świecie, że wokół siebie wszędzie ma ludzi, przyjaciół. Próbowała dźwignąć się na kolana i krzyczeć, ale Krebs wyczuł chyba jej poruszenie, bo nagle jego dłonie znalazły się u jej kostek, przywiązując je do oparcia dla stóp, i pojęła, że jest zgubiona, łzy pociekły jej nagle po twarzy i zaczęła się modlić, żeby w jakiś sposób ktoś zdążył jeszcze na czas.

Było to przed niecałą godziną, a teraz poznawała już po zmniejszonym tempie i odgłosach innego ruchu, że dotarli do dużego miasta, chyba Maidstone, jeżeli ją wiozą z powrotem do centrali.

We względnej ciszy przejazdu przez miasto usłyszała nagle głos Krebsa. Było w nim coś naglącego.

- Mein Kapitän - powiedział. - Od jakiegoś czasu obserwuję pewien samochód. Na pewno nas śledzi. Prawie nigdy nie włącza świateł. Teraz jest zaledwie sto metrów za nami. Chyba to wóz komandora Bonda.

Drax burknął jakby zaskoczony i dosłyszała, że jego zwalista postać odwraca się, aby szybko spojrzeć.

Zaklął ostro, po czym zapadła cisza i mogła wyczuć, jak wielki samochód kluczy i przemyka się w niedużym ruchu.

- Ja, so was! - odezwał się wreszcie Drax. W głosie jego brzmiało zastanowienie. - Więc ten muzealny grat wciąż jeszcze się porusza. Tym lepiej, mój drogi Krebs. Jest chyba sam. - Zaśmiał się chropawo. - Więc zabawimy się na jego koszt, a jeżeli przeżyje, to wsadzimy go do worka razem z tą dzidzią. Włącz radio. Program krajowy. Zaraz się przekonamy, czy są jakieś komplikacje.

Nastąpiły chwilowe trzaski zakłóceń, a potem Gala usłyszała głos premiera, głos nieodłączny od wielkich wydarzeń w jej życiu, dochodzący w urywkach, kiedy Drax wrzucił trójkę i przyśpieszył, wyjeżdżając z miasta: - ...broń zaprojektowana dzięki wynalazczości człowieka... tysiąc mil w niebo... obszar patrolowany przez okręty Jej Królewskiej Mości... przeznaczona wyłącznie do obrony naszej umiłowanej wyspy... długotrwała era pokoju... rozwój zmierzający ku wielkiej podróży człowieka poza granice tej planety... sir Hugo Drax, ten wielki patriota i dobroczyńca naszego kraju...

Gala usłyszała ryk śmiechu Draxa, zagłuszający wycie wiatru, wielkie i triumfalnie złośliwe rżenie, po czym radio wyłączono.

- James - szepnęła do siebie Gala. - Już tylko ty pozostałeś. Bądź ostrożny. Ale pośpiesz się.

Twarz Bonda była maską uczynioną z kurzu i brudną od krwi po muchach i ćmach, które uderzały w nią i rozmazywały się. Często musiał odrywać zaciśniętą dłoń od kierownicy i przecierać nią sobie gogle, lecz bentley pięknie ciągnął i z pewnością mercedes mu nie ucieknie.

Na prostej tuż przed zjazdem do Leads Castle dociągał do stu pięćdziesięciu, kiedy za nim nagle zaświeciły wielkie reflektory i czterotonowy klakson zagrał mu swoje bezczelne „Pom-pim-pom-pam!” niemalże prosto w ucho.


Aż niewiarygodne było pojawienie się w tym wyścigu trzeciego samochodu. Od wyjazdu z Londynu Bond prawie nie fatygował się spoglądaniem w tylne lusterko. Nikt by za nimi nie nadążył, chyba że jakiś wyścigowiec lub desperat, więc automatycznie, ale z zamętem w głowie zjechał na lewo i dojrzał kątem oka, że niski, czerwony jak straż pożarna samochód zrównał się z nim i oddalił z przewagą co najmniej piętnastu kilometrów na godzinę.

Mignęła mu słynna chłodnica alfy i wypisane wzdłuż maski dużymi białymi literami Attaboy II. Potem wyszczerzona w uśmiechu twarz młodzieńca w samej koszuli; kierowca wytknął wulgarnie w powietrze dwa palce, zanim oddalił się z hałasem, który w alfie pędzącej z dużą prędkością składał się ze skowytu doładowania, pyrkotu rury wydechowej i grzmiącego wycia napędu.

Bond błysnął zębami z podziwu, unosząc dłoń w pozdrowieniu. Ośmiocylindrowa Alfa Romeo z doładowaniem, pomyślał. Chyba niewiele młodsza niż mój. Pewnie rocznik 32 albo 33. I zaledwie pół mojej pojemności. Pojawiła się na Targa Florio 1931 i od tej pory wszędzie się dobrze sprawdzała. Pewnie podrasowana przez chłopaka z którejś tutejszej bazy RAF. Stara się zdążyć na zgłoszenie powrotu z zabawy, zanim go wpiszą do raportu. Z sympatią patrzył, jak alfa zawija ogonem na esowatym zakręcie przed Leeds Castle i z rykiem oddala się długą, szeroką drogą do odległego rozjazdu w Charing.

Bond mógł wyobrazić sobie ten uśmiech zachwytu, kiedy chłopak zrówna się z Draxem. - Och, ależ to merc! - I wściekłość Draxa na bezczelne zagranie klaksonu. Chyba robi ze sto siedemdziesiąt, pomyślał Bond. Oby ten cholerny wariat nie wyleciał z drogi. Patrzył, jak dwa zestawy tylnych świateł zbliżają się, chłopak w Alfie szykuje się do swej sztuczki, żeby podjechać od tyłu i nagle włączyć całą szybkość, gdy wypatrzy szansę, aby wyprzedzić.


Jest. W odległości czterystu metrów mercedes biało zajaśniał w dwóch nagle włączonych snopach światła z alfy. Przed nimi półtora kilometra pustej drogi, prosto jak strzelił. Bond niemalże czuł, jak stopa chłopca wciska jeszcze głębiej pedał przyśpieszenia. Zuch chłopak!

Z przodu w mercedesie Krebs niemalże przytknął usta Draxowi do ucha.

- Jeszcze jeden! - krzyknął nagląco. - Nie widzę jego twarzy. Chce nas wyprzedzić.

Drax bluznął coś świńskiego. Wyszczerzone zęby zabłysły mu bielą w bladej poświacie od tablicy.

- Dam nauczkę tej świni - warknął, napiąwszy bary i mocniej chwytając kierownicę w wielkich skórzanych rękawicach. Kątem oka przyglądał się, jak przód alfy równa się z nim po prawej. „Pom-pim-pom-pam!” zaćwierkał delikatnie, z cicha, jej klakson. Drax powoli skręcał kierownicę mercedesa na prawo i gdy rozległ się okropny łoskot metalu, szarpnięciem wyprostował ją, aby wyrównać zarzucenie z tyłu.

- Brawo! Brawo! - wrzasnął Krebs, nie posiadając się z podniecenia, gdy ukląkł na siedzeniu i spojrzał wstecz. - Dwa koziołki. Wyleciał do góry kołami za żywopłot. Chyba już się pali. Tak. Widzę płomienie.

- To da naszemu wspaniałemu panu Bondowi coś do myślenia - warknął Drax, ciężko dysząc.

Ale Bond, ze ściągniętą twarzą jak maska, nawet prawie nie zwolnił i w myśli już nie miał nic oprócz zemsty.

Widział wszystko. Groteskowy lot czerwonego samochodu, koziołkującego w powietrzu, lecącą postać kierowcy, z rozkrzyżowanymi rękoma i nogami, gdy wyfrunął ze swego miejsca, i końcowy grzmot, kiedy samochód przeleciał do góry kołami za żywopłot i roztrzaskał się w polu.

Kiedy sam przelatywał, spostrzegając upiorny rysunek czarnych śladów poślizgu na asfalcie, umysł jego zarejestrował ostatni z makabrycznych szczegółów. Jakimś cudem klakson, nieuszkodzony w tej katastrofie, nadal kontaktował i jego zawodzenie wzbijało się ku niebu, natarczywie otwierając nieistniejące już drogi swobodnego przejazdu dla Attaboy II: „Pom-pim-pom-pam. Pom-pim-pom-pam...”

Tak oto dokonano na jego oczach morderstwa. A co najmniej usiłowania morderstwa. Tak więc sir Hugo Drax, jakiekolwiek były jego motywy, wypowiedział wojnę i nie przeszkadzało mu, że Bond jest tego świadom. To znacznie ułatwiało sprawy. Znaczyło bowiem, że Drax jest kryminalistą i zapewne szaleńcem. Nade wszystko zaś oznaczało to niewątpliwe zagrożenie dla Moonrakera. Bondowi to wystarczyło. Sięgnął pod deskę rozdzielczą i z ukrytej pod nią kabury wydobył colt army special .45 z długą lufą, kładąc go obok siebie na siedzeniu. Bitwa się rozpoczęła i w taki lub inny sposób mercedesa trzeba zatrzymać.

Pędząc szosą, Bond wcisnął stopę do końca i już jej nie podnosił. Stopniowo, z igłą drgającą po obu stronach kreski wskazującej sto mil, czyli sto sześćdziesiąt kilometrów, zaczął zmniejszać odległość.

Drax na rozwidleniu w Charing skręcił w lewo i śmignął wzwyż po długim wzniesieniu. Przed nim, w ogromnym snopie blasku z jego reflektorów, jedna z olbrzymich ciężarówek z Bowaters na ośmiu kołach właśnie pokonywała mozolnie pierwszy 180-stopniowy zakręt, uginając się pod ciężarem czternastu ton papieru gazetowego, który dostarczała w nocnym kursie jednemu z dzienników wschodniej połowy hrabstwa Kent.

Drax zaklął pod nosem, ujrzawszy długą, odkrytą lorę z dwudziestoma gigantycznymi zwojami, z których każdy zawiera osiem kilometrów gazetowego papieru. Wszystkie umocowane linami do

platformy. W samym środku trudnego, esowato biegnącego zakrętu na szczycie wzgórza.

Spojrzał w tylne lusterko i zobaczył, że bentley wjeżdża na rozwidlenie.

Wtedy Drax wpadł na pomysł.

- Krebs - zabrzmiało to jak wystrzał z pistoletu. - Weź nóż.

Z ostrym kliknięciem sztylet pojawił się w dłoni Krebsa. Nie ociągano się, słysząc taki ton w głosie szefa.

- Ja zwolnię za tą ciężarówką. A ty ściągnij buty i skarpetki, wyjdź na maskę i kiedy podjadę do niej z tyłu, przeskocz na nią. Będzie to na takiej szybkości, jakby się szło. Całkiem bezpieczne. Przetnij liny, które trzymają te role papieru. Najpierw z lewej. A potem z prawej. Ja będę jechał równo z lorą i jak skończysz cięcie z drugiej strony, przeskocz tu z powrotem. Uważaj, żeby cię nie zmiotło razem z papierem. Verstanden? Also. Hals und Beinbruch!

Drax przygasił światła i objechał zakręt, zwolniwszy do stu trzydziestu. Lora jechała o dwadzieścia metrów przed nim i musiał gwałtownie przyhamować, żeby nie roztrzaskać się o jej tył. Mercedes wpadł w poślizg, aż jego chłodnica znalazła się niemalże pod platformą ciężarówki.

Drax przerzucił na dwójkę.

- Teraz! - Samochód był w jego ręku pewny jak skała, kiedy Krebs boso przełazi nad przednią szybą i pogramolił się w przód po lśniącej masce, z nożem w ręku.

Jednym skokiem znalazł się na górze i już ciął sznury po lewej stronie. Drax zjechał bardziej na prawo i czołgał się na równi z tylnymi kołami Diesla, w oczach i nozdrzach mając oleisty dym z jego rury wydechowej.

Światła Bonda właśnie ukazywały się zza zakrętu.

Wiele razy potężnie zadudniło, gdy zwoje z lewej strony wypadały na drogę i toczyły się w ciemność. I dalsze łupnięcia, gdy pękały liny

z prawej strony. Jeden zwój pękł przy upadku i Drax posłyszał urywane tłuczenie się, gdy rozwijającą się rolę papieru podrzucało na ostrym spadku drogi.

Pozbawiona ładunku lora niemalże skoczyła do przodu i Drax musiał trochę przyśpieszyć, aby schwytać lecącą postać Krebsa, który wylądował częściowo na plecach Gali, a częściowo na przednim siedzeniu. Drax wgniótł stopę w podłogę i uciekł pod górę, ignorując wołanie kierowcy ciężarówki poprzez łomot cylindrów Diesla.

Wpadając w następny zakręt, zobaczył świetlisty słup dwóch reflektorów bijący w niebo ponad wierzchołki drzew już niemal pionowo. Chybotały się tam przez chwilę, po czym zakręciwszy się po niebie, zgasły.

Wielki szczekliwy rechot wyrwał się z piersi Draxa, kiedy na ułamek sekundy oderwał oczy od drogi i triumfalnie podniósł twarz ku gwiazdom.

XXV Siła perswazji

Krebs jakby echo tego szaleńczego śmiechu odpowiedział nań cienkim chichotem.

- Mistrzowskie posunięcie, mein Kapitän. Trzeba było widzieć, jak to leci ze wzgórza. I ta pęknięta. Wunderschön! Jak papier klozetowy dla olbrzyma. Będzie fajnie opakowany. Akurat wyjeżdżał spoza zakrętu. A druga salwa była nie gorsza od pierwszej. Widział pan twarz kierowcy? Zum Kotzen! A ta firma Bowaters! Będą się musieli nieźle nachodzić za papierem.

- Dobrze się sprawiłeś - rzekł krótko Drax, myśląc o czymś innym.

Nagle zjechał na pobocze drogi. Rozległ się udręczony pisk opon.

- Donnerwetter! - odezwał się gniewnie, zawracając samochód. - Nie możemy go tam zostawić. Trzeba go zabrać. - Samochód już ze świstem pędził drogą w dół. - Broń - rozkazał krótko Drax.

Przejechali obok lory stojącej na szczycie wzgórza. Ani śladu kierowcy. Pewnie poszedł zatelefonować do firmy, pomyślał Drax, zwalniając na pierwszym zakręcie. W kilku domach świeciło się i grupa ludzi stała wokół jednego ze zwojów papieru gazetowego, który leżał w ruinach ich bramy wejściowej. Więcej zwojów tkwiło w żywopłocie po prawej stronie drogi. Po lewej jeden ze słupów telegraficznych chwiał się jak pijany, przełamany w środku. Po czym od następnego zakrętu rozpoczynała się wielka plątanina papieru, ciągnącego się daleko w dół po wzgórzu, girlandami wiszącego na żywopłotach i na drodze, jakby nieuprzątnięty po jakiejś maskaradzie olbrzymów.

Bentley niemalże przełamał balustradę, odgradzającą prawą stronę zakrętu od spadzistego zbocza. Wisiał wśród łamigłówki pokręconych żelaznych słupków, maską w dół, z jednym kołem jeszcze trzymającym się złamanej tylnej osi, krzywo sterczącym nad karoserią jak surrealistyczny parasol.

Drax podjechał i obaj z Krebsem wysiedli, kryjąc się, i stanęli w milczeniu, nasłuchując.

Żadnych odgłosów prócz odległego burkotu samochodu pędzącego drogą na Ashford i ćwierkania bezsennego świerszcza.

Z wydobytą bronią podeszli ostrożnie do wraku bentleya, pod stopami krusząc na szosie rozbite szkło. Na porosłym trawą poboczu wyryto głębokie bruzdy i w powietrzu wisiała woń benzyny i spalonej gumy. Gorący metal karoserii z cicha tykał i potrzaskiwał, para wciąż jeszcze tryskała z roztrzaskanej chłodnicy.


Bond leżał twarzą w dół na samym dole zbocza, sześć metrów od samochodu. Krebs go przewrócił. Twarz pokrytą miał krwią, ale oddychał. Obszukali go dokładnie i Drax schował do kieszeni cienką berettę. Po czym wnieśli go we dwóch na górę, przez drogę, i wtłoczyli na tylne siedzenie mercedesa, kładąc go połową ciała na Gali.

Poznawszy go, krzyknęła z przerażenia.

- Halt's Maul! - warknął Drax. Zajął siedzenie kierowcy i gdy zawracał, Krebs, nachyliwszy się z przodu przez oparcie, zajął się długim kawałkiem kabla. - Załatw to porządnie - napomniał Drax. - Żeby mi nie było pomyłki. - Zastanowił się. - A potem wróć do wraku i odkręć numery. Pośpiesz się. Ja będę uważał na drogę.

Krebs naciągnął koc na dwa bezwładne ciała i wyskoczył z samochodu. Posłużywszy się swym nożem jak śrubokrętem, przyniósł niebawem tablice rejestracyjne i wielki samochód ruszył z miejsca akurat wtedy, kiedy pojawiła się grupa miejscowych, nerwowo schodząca ze wzgórza i latarkami oświetlająca miejsca zniszczeń.

Krebs wyszczerzył się radośnie sam do siebie na myśl, że ci głupi Anglicy teraz będą musieli sprzątać cały bajzel. Usadowił się wygodnie, aby nacieszyć się tą częścią drogi, którą zawsze najbardziej lubił, wiosennym lasem pełnym błękitnych dzwonków i jaskółczego ziela na drodze do Chilham.

Cieszyły go zwłaszcza nocą. Oświetlane wśród zielonych pochodni młodych drzew potężnymi reflektorami mercedesa, przypominały mu piękne lasy w Ardenach i zawzięty oddziałek, w którym służył, oraz jazdy w zdobycznym amerykańskim dżipie, tak jak dzisiaj, z uwielbianym dowódcą przy kierownicy. Der Tag długo się odwlekał, ale otóż i on. Z młodym Krebsem na czele. Wreszcie wiwatujące tłumy, medale, kobiety, kwiaty. Wpatrzony w przelatujące mnóstwo błękitnych dzwonków czuł się ciepło i szczęśliwie.

Gala poczuła smak krwi Bonda. Jego twarz spoczywała przy jej twarzy na skórzanym siedzeniu. Przesunęła się, aby uczynić mu więcej miejsca. Oddychał z trudem i nieregularnie, zastanawiała się, jak ciężko jest ranny. Spróbowała mu zaszeptać do ucha. Potem nieco głośniej. Jęknął i oddech mu się przyśpieszył.

- James - szepnęła nagląco. - James.

Wymamrotał coś, a ona mocno się doń przycisnęła.

Wyrzucił z siebie potok brzydkich przekleństw i ciało jego poruszyło się konwulsyjnie.

Znów leżąc bez ruchu, niemalże wyczuwała, jak on sprawdza swoje doznania.

- To ja, Gala. - Poczuła, że zesztywniał.

- Jezu - sapnął. - Ale burdel.

- Dobrze się czujesz? Masz coś złamanego?

Poczuła, jak James napina ręce i nogi. - Chyba wszystko w porządku - powiedział. - Łupnęło mnie w głowę. Czy mówię do rzeczy?

- Oczywiście - odparła. - Posłuchaj.

Pośpiesznie opowiedziała mu wszystko, co jej wiadome, zaczynając od notatnika.

Jego ciało leżało przy niej sztywno jak deska i prawie nie oddychał, słuchając tej niewiarygodnej historii.

Potem wjechali do Canterbury i Bond przyłożył usta do jej ucha. - Spróbuję wyskoczyć z tyłu - wyszeptał. - Dopaść telefonu. Jedyna szansa.

Zaczął dźwigać się na kolana. Jego ciężar omal nie pozbawił jej tchu.

Mocne uderzenie i znów upadł na nią.

- Jeszcze jeden ruch i nie żyjesz - rozległ się spomiędzy przednich siedzeń przyciszony głos Krebsa.

Pozostało tylko dwadzieścia minut do celu! Gala zacisnęła zęby i ponownie zajęła się cuceniem Bonda.

Ledwie zdołała to uczynić, samochód zajechał pod wejście do kopuły ponad rakietą i Krebs, z pistoletem w ręku, zaczął rozwiązywać im nogi. Zdążyli tylko dojrzeć znajomy beton w świetle księżyca i stojące w pewnej odległości półkole strażników, zanim wepchnięto ich w drzwi. Krebs zdarł im obuwie i znaleźli się na żelaznym pomoście pod kopułą.

A tam stała połyskliwa rakieta, piękna, niewinna, jak nowa zabawka dla Cyklopów.

Lecz w powietrzu wisiała okropna woń chemikaliów i Moonraker wydał się Bondowi olbrzymią strzykawką, gotową do wbicia w serce Anglii. Nie zważając na warknięcie Krebsa, przystanął na schodkach i powiódł okiem w górę aż do jej błyszczącego dzioba. Milion śmierci. Milion. Milion. Milion.

Na jego barkach? Przebóg! Na jego barkach?

Poszturchiwany lufą przez Krebsa, z wolna wchodził po stopniach tuż za Galą.

Za drzwiami do gabinetu Draxa opanował się. Nagle zaczął jasno myśleć i wszelka ospałość i ból, jakie odczuwał, znikły. Coś trzeba zrobić, wszystko jedno co. Znajdzie jakiś sposób. Całe jego ciało i umysł stały się skupione i ostre jak brzytwa. Wzrok się ożywił i poczucie przegranej opadło z niego jak skóra z liniejącego węża.

Drax poszedł przodem i siedział teraz przy swoim biurku. Z lugerem w ręku. Wymierzonym w pół drogi między Bondem i Galą, pewnym jak skała.

Za sobą Bond usłyszał zatrzaśnięcie podwójnych drzwi.

- Byłem jednym z najlepszych strzelców w Dywizji Brandenburskiej - odezwał się Drax tonem pogawędki. - Przywiąż ją do tego krzesła, Krebs. A potem jego.

Gala popatrzyła rozpaczliwie na Bonda.

- Nie strzelisz - powiedział Bond. - Będziesz się bał eksplozji paliwa. - Ruszył z wolna w kierunku biurka.

Drax uśmiechnął się radośnie i popatrzył wzdłuż lufy Bondowi wprost w żołądek. - Masz złą pamięć, Angliku - rzekł obojętnie. - Mówiłem ci, że ten pokój jest odgrodzony od szybu podwójnymi drzwiami. Jeszcze krok i zostaniesz bez żołądka.

Bond spojrzał na pewne siebie, zmrużone oczy i zatrzymał się.

- Rób swoje, Krebs.

Kiedy już oboje byli pewnie i boleśnie przywiązani do poręczy i nóg dwóch krzeseł ze stalowych rurek, o jakiś metr od siebie, pod szklaną mapą na ścianie, Krebs wyszedł. Po chwili wrócił z lampą lutowniczą.

Postawił to groźne urządzenie na biurku, podpompował kilkoma szybkimi ruchami tłoka i przytknął zapałkę. Z sykiem buchnął na pokój błękitny płomień długi na kilkanaście centymetrów. Wziął przyrząd i podszedł do Gali. Zatrzymał się koło niej może o metr.

- A zatem - przemówił groźnie Drax. - Załatwimy to na spokojnie. Poczciwy Krebs to w tej dziedzinie wybitny artysta. Nazywaliśmy go Der Zwangsmann: Wymuszacz. Nie zapomnę, jak sobie poradził z ostatnim szpiegiem, jakiego wspólnie przyłapaliśmy. Było to gdzieś zaraz na południe od Renu, nieprawdaż, Krebs?

Bond nadstawił uszu.

- Tak, mein Kapitän. - Krebs radośnie prychnął na to wspomnienie. - Taka belgijska świnia.

- No dobrze - powiedział Drax. - Tylko pamiętajcie, wy dwoje. Tu nie ma żadnego fair play. Żadnego tam sportowego podejścia i tak dalej. Sprawa do załatwienia. - Głos jego smagnął jak bicz. - Ty - popatrzył na Galę Brand. - Dla kogo pracujesz?

Gala milczała.

- Gdzie tylko zechcesz, Krebs.

Krebs miał półotwarte usta. Język chodził mu tam i z powrotem po dolnej wardze. Jak gdyby tracił oddech, robiąc krok w stronę dziewczyny.

Płomyk huczał żarłocznie.

- Stop - odezwał się chłodno Bond. - Ona pracuje dla Scotland Yardu. Ja również. - Teraz było to bez znaczenia. Dla Draxa kompletnie bezużyteczne. Tak czy owak, jutro po południu Scotland Yard może już nie istnieć.

- To już lepiej - powiedział Drax. - A czy ktoś wie, że jesteście uwięzieni? Czy po drodze telefonowałeś do kogoś?

Jeżeli powiem tak, pomyślał Bond, zastrzeli nas oboje i pozbędzie się zwłok, a ostatnia szansa zatrzymania Moonrakera przepadnie. A jeśli w Yardzie wiedzą, to dlaczego ich tu jeszcze nie ma? Nie. Możemy mieć szansę. Znajdą bentleya. Vallance może się zaniepokoić, czemu się nie odzywam.

- Nie - odparł. - Gdybym to zrobił, już by tutaj byli.

- To prawda - z namysłem rzekł Drax. - W takim razie już nie obchodzicie mnie i mogę wam pogratulować, że rozmowa przebiegła tak harmonijnie. Trudniej by poszło, gdybyś był sam. Dziewczyna zawsze się przydaje w takich okolicznościach. Krebs, odłóż to. Możesz odejść. Powiedz innym, co trzeba. Będą się dziwić. A ja trochę jeszcze zabawię naszych gości, po czym przyjdę na górę. Dopilnuj, żeby samochód został porządnie umyty. Tylne siedzenie. I usunąć te ślady na prawym boku. Jeżeli trzeba, każ im zdjąć cały panel. Albo

w całości spalić tego grata. Już nam nie będzie potrzebny - roześmiał się nagle. - Verstanden?

- Tak, mein Kapitän. - Krebs niechętnie odstawił cicho szumiącą lutownicę na biurko koło Draxa. - W razie gdyby pan potrzebował - wyjaśnił, spoglądając z nadzieją na Galę i Bonda. Wyszedł przez podwójne drzwi.

Drax położył lugera przed sobą na biurku. Wyciągnął szufladę, wziął cygaro i zapalił je od stołowej zapalniczki Ronsona. Po czym usadowił się wygodniej. Na kilka minut w pokoju zapadła cisza, tylko Drax pykał smakowicie z cygara. Potem jakby się zdecydował.

Spojrzał dobrotliwie na Bonda.

- Pan się nie domyśla, jak bardzo tęskniłem do angielskiego audytorium - przemówił, jakby zwracał się do konferencji prasowej. - Jak pragnąłem opowiedzieć moją historię. W rzeczy samej, pełna relacja o mojej działalności znajduje się obecnie w rękach bardzo szacownej firmy prawniczej w Edynburgu. Writers of the Signet. Zechcą mi to wybaczyć. Są poza rejonem jakiegokolwiek zagrożenia. - Z promiennym wyrazem twarzy popatrzył na jedno i drugie. - Tym dobrym ludziom polecono otworzyć kopertę po tym, jak pierwszy lot Moonrakera odniesie sukces. Ale wy, szczęściarze, będziecie mieli przedsmak tego, co napisałem. A później, kiedy w południe zobaczycie przez te otwarte drzwi - wskazał na prawo - pierwszą smużkę pary z turbin i będziecie już wiedzieć, że mniej więcej za pół sekundy zostaniecie spaleni żywcem, przeżyjecie moment satysfakcji, że wiecie, po co to wszystko... in aid of - po wilczemu wyszczerzył zęby - jak mawia się u nas Anglików.

- Dowcipów możesz nam oszczędzić - rzekł szorstko Bond. - Dawaj tę swoją opowieść, Szwabie.

Draxowi oczy na moment rozgorzały. - Szwabie. Tak, rzeczywiście jestem Reichsdeutsch - usta pod rudym wąsem posmakowały

to piękne określenie - i nawet Anglia wkrótce będzie zmuszona przyznać, że ją załatwił jeden jedyny Niemiec. I wtedy może nam przestaną wymyślać od Szwabów... WEDLE ROZKAZU! - Wywrzeszczał te słowa i cały pruski militaryzm objawił się w tym wrzasku z parady wojskowej.

Drax zagapił się wściekle w Bonda zza biurka, wielkie zębiska z rozstępem pod rudym wąsem obdzierały nerwowo paznokcie, jeden po drugim. Po czym z jawnym wysiłkiem wsadził prawą dłoń do kieszeni w spodniach, jakby chciał uniknąć pokusy, i lewą sięgnął po cygaro. Przez chwilę pykał z niego, a potem, wciąż głosem pełnym napięcia, zaczął mówić.

XXII Puszka Pandory

- Moje prawdziwe nazwisko - rzekł Drax, zwracając się do Bonda - brzmi Graf Hugo von der Drache. Moja matka była Angielką i dzięki niej chowany byłem w Anglii do dwunastego roku życia. Potem już nie mogłem wytrzymać w tym parszywym kraju i dokończyłem edukację w Berlinie i Lipsku.

Bond mógł sobie wyobrazić, że to zwaliste cielsko z zębami jak u ludożercy nie było za dobrze widziane w prywatnej szkole angielskiej. A nie sprzyjał temu również fakt, że jest cudzoziemskim hrabią z nazwiskiem ledwie mieszczącym się w ustach.

- Kiedy miałem dwadzieścia lat - Draxowi oczy rozjarzyły się na to wspomnienie - zacząłem pracować w rodzinnym przedsiębiorstwie. Było ono kontrolowane przez wielki kombinat stalowy

Rheinmetall Borsig. Chyba nigdy pan o nim nie słyszał. Ale gdyby pana trafił podczas wojny pocisk kalibru 88 milimetrów, to prawdopodobnie ich produkcji. A myśmy byli ekspertami od specjalnych rodzajów stali, więc nauczyłem się o nich wszystkiego, a sporo też o przemyśle lotniczym. To byli najbardziej wymagający z naszych klientów. Wtedy pierwszy raz usłyszałem o kolumbicie. W tych czasach miał on wartość diamentów. Prawie natychmiast po tym, jak wstąpiłem do partii, wybuchła wojna. Co za wspaniale czasy! Miałem dwadzieścia osiem lat i służyłem jako porucznik w 140, pułku wojsk pancernych. Przez siły brytyjskie we Francji przeszliśmy jak nóż przez masło. Coś upajającego.

Drax przez chwilę z lubością pykał z cygara. Bond domyślał się, że widzi płonące i zasnute dymem belgijskie wioski.

- To były wielkie dni, drogi panie Bond. - Wyciągnął długą rękę i strząsnął popiół z cygara na podłogę. - Ale potem odkomenderowano mnie do Dywizji Brandenburskiej, więc musiałem porzucić dziewczęta i szampana, wrócić do Niemiec i rozpocząć szkolenie do wielkiego skoku przez wodę, do Anglii. Dywizja potrzebowała mojej angielszczyzny. Wszyscy mieliśmy nosić angielskie mundury. Byłaby nawet niezła zabawa, ale cholerna generalicja oświadczyła, że tak nie można, i przeniesiono mnie do zagranicznej służby wywiadowczej SS. Nazywała się ona RSHA, a dowództwo jej dopiero co przejął SS-Obergruppenführer Kaltenbrunner po Heydrichu, który w czterdziestym drugim zginął w zamachu. Ten naprawdę był dobry. A moim bezpośrednim dowódcą był jeszcze lepszy, Obersturmbanführer - wyrecytował tę wspaniałą rangę z nieskrywaną lubością - Otto Skorzeny. Jego zadaniem w RSHA były terroryzm i sabotaż. Miłe urozmaicenie, mój drogi panie Bond, przy którym udało mi się

rozliczyć niejednego Anglika, co sprawiało mi - tu Drax chłodno rozpromienił się do Bonda - szczerą przyjemność. Aż tu - pięść Draxa huknęła w biurko - Hitler znowu zdradzony został przez te generalskie świnie, wskutek czego Anglikom i Amerykanom pozwolono wylądować we Francji.

- A to pech - rzekł oschle Bond.

- Tak, drogi panie Bond, rzeczywiście pech. - Drax wolał nie zauważyć ironii. - Ale dla mnie to był szczytowy punkt całej wojny. Skorzeny zrobił ze wszystkich swych sabotażystów i terrorystów S.S. Jagdverbände działające na tyłach wroga. Każdy Jagdverband dzielił się na Streifkorps i potem na komanda, zawsze noszące nazwisko dowodzącego oficera. Już w randze Oberleutnant - Drax się wyraźnie nadął - mając pod sobą Kommando „Drache”, przedarłem się przez amerykańskie linie ze słynną 150. Brygadą Pancerną, podczas przełomu w Ardenach, w grudniu czterdziestego czwartego roku. Z pewnością przypomina pan sobie efekt, jaki sprawiła ta brygada w amerykańskich mundurach za pomocą zdobytych amerykańskich czołgów i pojazdów. Kolossal! A kiedy brygada musiała się wycofać, ja zostałem na miejscu i przeszedłem do podziemia w Lasach Ardeńskich, osiemdziesiąt kilometrów za liniami aliantów. Było nas dwudziestu, dziesięciu dobrych wojaków i dziesięciu Werwolfów z Hitlerjugend. Nastolatki, ale same fajne chłopaki. A przypadkiem dowodził nimi młodzieniec nazwiskiem Krebs, jak się okazało, mający szczególne uzdolnienia, kwalifikujące go w naszej wesołej gromadce do wykonywania egzekucji oraz do „wymuszania”. - Tu Drax parsknął przyjemnym śmiechem.

Bond oblizał sobie wargi, wspomniawszy, jak głowa Krebsa grzmotnęła o garderobę. Czy kopnął go najmocniej, jak potrafił?

Owszem, przypomniał sobie, na pewno włożył w but każdy gram siły, jaką rozporządzał.

- Pozostaliśmy w tych lasach przez sześć tygodni - z dumą podjął Drax - i przez cały czas przekazywaliśmy do Vaterlandu komunikaty radiowe. Wozy pelengacyjne nigdy nas nie wyłapały. Aż pewnego dnia zdarzyło się nieszczęście. - Wspominając to, Drax potrząsnął głową. - O niecałe dwa kilometry od naszej kryjówki w lesie była duża farma. Wokół niej postawiono mnóstwo blaszanych baraków i zainstalowano w nich położone na tyłach dowództwo jakiejś grupy łączności. Anglików i Amerykanów. Coś beznadziejnego. Ani dyscypliny, ani zabezpieczenia, tylko pełno różnych pieczeniarzy i obiboków z całych okolic. Od pewnego czasu mieliśmy to miejsce na oku i któregoś dnia postanowiliśmy je wysadzić. Całkiem po prostu. Wieczorem dwaj z moich ludzi, jeden w mundurze amerykańskim, drugi w brytyjskim, mieli podjechać w zdobycznym samochodzie zwiadowczym z dwiema tonami materiału wybuchowego. Był tam postój dla samochodów - oczywiście bez żadnej straży - opodal kantyny i mieli do niej podprowadzić samochód jak najbliżej, nastawić zapalnik na obiadową godzinę siódmą i wynieść się. Wszystko to całkiem łatwe, więc od rana zająłem się własnymi sprawami, a tę robotę powierzyłem mojemu zastępcy. Byłem ubrany w mundur waszego korpusu łączności i wyruszyłem na zdobycznym brytyjskim motocyklu, żeby ustrzelić łącznika z tejże jednostki, który co dzień przejeżdżał pobliską drogą. Oczywiście pojawił się dokładnie o swoim czasie i pojechałem za nim aż do bocznej dróżki. Tam go dogoniłem - powiedział Drax jak najzwyczajniej - i strzeliłem mu w plecy, zabrałem papiery, położyłem go w lesie na jego motocyklu i podpaliłem.

Drax dostrzegł wściekłość w oczach Bonda i uniósł dłoń.

- Że to niezbyt sportowo? Mój drogi, on już nie żył. Jednakże,

wracając do rzeczy, pojechałem swoją drogą i co się dzieje? Jeden z naszych własnych samolotów, wracając z lotu zwiadowczego, pogonił mnie po drodze ze swoim działkiem. Nasz własny! Po prostu zmiótł mnie z drogi. Bóg raczy wiedzieć, jak długo leżałem w rowie. Jakoś tak po południu trochę oprzytomniałem i miałem jeszcze tyle rozsądku, żeby ukryć swoją czapkę i kurtkę, i te dokumenty. W żywopłocie. Pewnie są tam do dzisiaj. Muszę kiedyś pojechać i zabrać je. Ciekawa pamiątka. Później podpaliłem te szczątki motocykla i pewnie znów straciłem przytomność, bo następne, co do mnie dotarło, to że jakiś brytyjski pojazd zgarnął mnie i że jedziemy do tego cholernego dowództwa łączności! Może pan wierzyć lub nie wierzyć! A tam stoi ten samochód zwiadowczy, pod samą ścianą kantyny! Tego już nie wytrzymałem. Cały naszpikowany byłem odłamkami z działka i miałem złamaną nogę. No, dość że zemdlałem, a jak przyszedłem do siebie, to przywaliło mnie już pół szpitala i miałem tylko połowę twarzy. - Podniósł dłoń i pogładził się po lśniącej skórze na prawej skroni i policzku. - Potem szło tylko o to, żeby odgrywać rolę. Nie mieli pojęcia, kim jestem. Samochód, który mnie znalazł, odjechał albo wyleciał w powietrze. A ja byłem po prostu Anglikiem, w angielskiej koszuli i spodniach, na wpół martwym.

Drax przerwał, wydobył kolejne cygaro i zapalił je. W pokoju zapadło milczenie, słychać było tylko cichy, słabnący szum lutownicy. Jej groźny odgłos najwyraźniej zamierał. Ciśnienie spada, pomyślał Bond.

Obrócił głowę i przyjrzał się Gali. Po raz pierwszy dostrzegł brzydki guz za jej lewym uchem. Uśmiechnął się, żeby ją podtrzymać na duchu, a ona mu odpowiedziała wymuszonym uśmiechem.

Drax przemówił przez dym cygara:

- Już niewiele mam do powiedzenia - stwierdził. - Przez ten rok,

kiedy przenoszono mnie ze szpitala do szpitala, opracowałem swoje plany w najdrobniejszych szczegółach. Polegały one po prostu na tym, żeby się zemścić na Anglii za to, co zrobiła ze mną i z moim krajem. Przyznaję, że stopniowo stało się to moją obsesją. Z każdym dniem, kiedy gwałcono i niszczono mój kraj, moja nienawiść i pogarda dla Anglików robiły się coraz dotkliwsze. - Żyły na czole Draxa zaczęły nabrzmiewać i raptem, waląc w biurko i przenosząc wybałuszone ślepia z jednego na drugie, rozwrzeszczał się: - Brzydzę się was wszystkich i gardzę wami. Wy świnie! Bezużyteczne, leniwe, zwyrodniałe durnie, chowacie się za swoje pieprzone białe skały, a innym każecie za siebie walczyć. Jesteście za słabi, żeby bronić swoich kolonii, podlizujecie się tylko Ameryce z czapką w rękach. Śmierdzące snoby, wszystko byście zrobili dla pieniędzy. Ha! - triumfował. - Wiedziałem, że muszę tylko mieć dużo forsy i udawać dżentelmena. Jakiego dżentelmena? Pfui Teufel! Dla mnie dżentelmen to najzwyczajniej taki, którego mogę naciągnąć. Jak tych zadziobanych kretynów na przykład w Blades. Forsiaste chamy. Niedołęgi. Przez tyle miesięcy obdzierałem ich z tysięcy funtów, oszukiwałem ich pod samym nosem, aż ty się pojawiłeś i popsułeś cały interes.

Oczy Draxa zwęziły się.

- Co cię podpuściło na tę papierośnicę? - zapytał ostro.

Bond lekko wzruszył ramionami.

- Mam oczy - rzekł obojętnie.

- Aha - powiedział Drax - może tego wieczora byłem trochę nieostrożny. Ale gdzie to ja byłem? Aha, w szpitalu. A poczciwi lekarze tak starali się mi dopomóc w przypomnieniu sobie, kim naprawdę jestem. - Ryknął śmiechem. - Łatwe to było. Takie łatwe. - W jego oczach błysnęła przebiegłość. - Wśród osobowości, które mi tak uczynnie proponowali, trafiłem na nazwisko Hugo Drax. Cóż za

zbieg okoliczności! Z Drache na Drax! Pomyślałem sobie na próbę, że to mógłbym być ja, a oni nie posiadali się z dumy. Tak, powiedzieli, oczywiście to właśnie ty! Lekarze triumfalnie wpakowali mnie w jego buty. Więc nałożyłem je i wyszedłem w nich ze szpitala, przeszedłem się po Londynie, wypatrując, kogo by tu zabić i obrabować. Aż pewnego dnia, w małym pokoiku wysoko nad Piccadilly, trafił mi się żydowski lichwiarz. - Drax mówił coraz szybciej. Słowa w podnieceniu wylatywały mu z ust. Bond obserwował, jak w kąciku warg zbiera się i rośnie bąbelek piany. - Ha. Nic trudnego. Raz go w łysą czaszkę. Piętnaście tysięcy funtów w sejfie. A potem jazda i już nie ma mnie w kraju. Tanger, gdzie wszystko można zrobić, wszystko kupić, wszystko załatwić. Kolumbii. Rzadszy niż platyna i wszystkim potrzebny. Wiek odrzutowców. Znałem się na tym. Nie zapomniałem swojego zawodu. I zabrałem się, jak mi Bóg miły, do roboty. Przez pięć lat żyłem tylko dla pieniędzy. A byłem dzielny jak lew. Strasznie ryzykowałem. I nagle już jest pierwszy milion. A potem drugi. Piąty. Dwudziesty. Wróciłem do Anglii. Wydałem z tego milion i już mam Londyn w kieszeni. A potem wróciłem do Niemiec. Odszukałem Krebsa. Odszukałem ich pięćdziesięciu. Lojalnych Niemców. Znakomitych fachowców. Wszyscy pod fałszywymi nazwiskami, jak tylu z moich starych towarzyszy. Rozkazywałem im, a oni czekali, spokojnie, niewinnie. Gdzie ja nie byłem? - Drax wybałuszył oczy, wpatrzony w Bonda. - Pojechałem do Moskwy. Moskwa! Jak się ma kolumbit, wszędzie można go sprzedać. Trafiłem do właściwych ludzi. Wysłuchali mnie, co zamierzam. Dali mi Waltera, ich nowego geniusza ze swojej bazy sterowanych pocisków w Peenemünde, i ci dobrzy Rosjanie wzięli się do sporządzenia nuklearnej głowicy bojowej - wskazał na sufit - która teraz czeka tam na górze. A potem wróciłem do Londynu. - Spauzował. - Koronacja.

Mój list do pałacu. Triumf. Niech żyje Drax - ryknął śmiechem. - Anglia u moich stóp. Ilu tylko jest pieprzonych głupków w tym waszym kraju! A potem przyjeżdżają moi ludzie i zaczynamy. Pod samą spódnicą Wielkiej Brytanii. Na szczycie jej słynnych białych skał. Harujemy jak diabli. Budujemy molo prosto w ten wasz kanał. Dla zaopatrzenia! Dostarczanego przez moich niezawodnych przyjaciół, Rosjan, którzy pojawili się w ubiegły poniedziałek punktualnie o umówionej godzinie. A ten głupi Tallon musiał akurat coś usłyszeć. Stary dureń. I z mordą do ministerstwa. Ale Krebs go podsłuchał. Pięćdziesięciu zgłosiło się na ochotnika, żeby go zabić: ciągnięto losy i Bartsch umarł jak bohater. - Drax zamilkł. - Nie będzie zapomniany. - Mówił dalej. - Nową głowicę bojową umieszczono na miejscu. Pasuje. Idealnie zaprojektowana. Tej samej wagi. Wszystko idealne, a stara głowica, ta blaszanka pełna wypieszczonych instrumentów z ministerstwa, jest teraz w Szczecinie, za żelazną kurtyną. A nasza wierna łódź podwodna już zmierza tu i wkrótce - spojrzał na zegarek - przyczai się w wodach kanału, żeby zabrać nas wszystkich jutro, minutę po dwunastej.

Drax otarł sobie usta wierzchem dłoni i rozwalił się w swym fotelu, patrząc w sufit, oczyma pełnymi wizji. Nagle prychnął śmiechem i z góry popatrzył kpiąco na Bonda.

- A wie pan, co zrobimy najpierw, jak wejdziemy na pokład? Zgolimy te słynne wąsy, które pana tak zaciekawiły. Wywąchał pan zapach myszy, drogi Bondzie, owszem, a nie wywąchał szczura. Bardzo pilnowaliśmy tych wygolonych głów i tych wąsów. Przez ostrożność, kochasiu. Spróbuj pan ogolić sobie głowę i zapuścić bujne czarne wąsy. Rodzona matka by pana nie poznała. Bo liczy się to połączenie. Taka subtelność. Precyzja, mój kochany. Precyzja w najdrobniejszym szczególe. To było moje hasło.

Zarechotał grubo i dalej pykał z cygara.

Wtem popatrzył na Bonda ostro, podejrzliwie.

- No. Powiedz pan coś. Nie siedź jak bałwan. Co pan sądzisz o mojej historii? Nie uważasz pan, że jest niezwykła, wprost nadzwyczajna? Żeby jeden człowiek tyle dokonał? No jazda, jazda. - Podniósł dłoń do ust i zaczął wściekle obgryzać sobie paznokcie. Po czym znowu wsadził ją do kieszeni i oczy zrobiły mu się okrutne i zimne. - A może chcesz, żebym zawołał Krebsa? - uczynił gest w stronę telefonu na biurku. - Wymuszacza. Biednego Krebsa. Jak dziecko, któremu odebrano zabawkę. Albo może Waltera. Ten dałby wam obojgu coś do popamiętania. Nie ma w sobie za grosz miękkości. No to jak?

- Owszem - powiedział Bond. Spokojnie popatrzył w wielką czerwoną gębę po drugiej stronie biurka. - To niezwykły przypadek. Galopująca paranoja. Urojenia, że wszyscy panu zazdroszczą, i mania prześladowcza. Megalomańska nienawiść i żądza zemsty. Co ciekawsze - ciągnął tonem pogawędki - mogło się to wiązać z pana zębami. Tak zwana diastema. Rozstęp wynikający ze ssania kciuka w dzieciństwie. Owszem. Chyba taka będzie opinia psychologów, kiedy wsadzą pana do wariatkowa. Tak zwane zęby ludojada. Znęcali się nad panem w szkole i tym podobne. Wywiera to niezwykły wpływ na dziecko. Później hitleryzm pomógł to rozdmuchać i łupnięto pana w ten brzydki łeb. O łupnięcie pan sam się postarał. Chyba to załatwiło sprawę. Odtąd już zupełnie pan oszalał. Jak u tych, co się uważają za Pana Boga. To niezwykłe, jaką przy tym wykazują zawziętość. Pełny fanatyzm. Jest pan niemal geniuszem. Lombroso by się panem zachwycał. A tymczasem jest pan po prostu wściekłym psem, którego trzeba zastrzelić. Albo też popełni pan samobójstwo. Paranoicy zwykle to robią. Szkoda. Jakie to smutne.

Bond przerwał i włożył w swój głos całą pogardę, na jaką się tylko potrafił zdobyć.

- A teraz ciągnij tę farsę, ty obłąkany drabie z włochatą gębą.

Poskutkowało.

Z każdym słowem twarz Draxa coraz bardziej się wykrzywiała z wściekłości, oczy robiły się od niej przekrwione, furiacki pot ściekał mu z policzków na koszulę, wargi mu obnażyły zęby w rozdziawionej paszczy, strumyk śliny wypełznął z ust i zwisał z podbródka. Wreszcie przy tym końcowym, szkolnym wyzwisku, które musiało w nim obudzić Bóg raczy wiedzieć jakie dotkliwe wspomnienia, zerwał się z fotela i obskoczywszy biurko, rzucił się na Bonda, młócąc włochatymi pięściami.

Bond zaciskał zęby i znosił to.

Kiedy już po raz drugi Draxowi przyszło dźwignąć krzesło wraz z Bondem, furiackie tornado raptem przeszło. Wyjął jedwabną chustkę i wytarł nią sobie twarz i dłonie. Po czym najspokojniej podszedł do drzwi i ponad zwieszoną głową Bonda zwrócił się do dziewczyny.

- Myślę, że wy dwoje nie sprawicie mi więcej kłopotu - odezwał się głosem najzupełniej łagodnym i pewnym. - Krebs nie popełnia błędów, kiedy wiąże. - Wskazał gestem zakrwawioną postać na drugim krześle. - Kiedy oprzytomnieje - rzekł - możesz mu powiedzieć - że te drzwi jeszcze raz się otworzą, jutro tuż przed południem. W kilka minut później z was dwojga nic już nie pozostanie. Nawet - dodał, otwierając szarpnięciem wewnętrzne drzwi - tyle co plomby w zębach.

Zatrzasnęły się zewnętrzne drzwi.

Bond z wolna uniósł głowę i boleśnie wyszczerzył zęby, uśmiechając się do dziewczyny zakrwawionymi wargami.

- Musiałem go rozwścieczyć do szału - wybełkotał. - Żeby nie

miał czasu pomyśleć. Doprowadzić do zaćmienia umysłu.

Gala popatrzyła na niego, nie rozumiejąc, oczyma rozszerzonymi na widok okropnej maski, w jaką zmieniła się jego twarz.

- W porządku - wykrztusił Bond. - Nie przejmuj się. Londynowi nic nie grozi. Mam plan.

Na biurku lutownica cicho zrobiła „plop” i zgasła.

XXIII Zero minus

Przymkniętymi oczyma Bond wpatrywał się bacznie w lutownicę, kiedy przez kilka cennych sekund siedział czekając, aby w jego ciało przesączało się na powrót życie. Głowa sprawiała wrażenie, jakby używano jej zamiast piłki nożnej, ale nic nie było złamane. Drax bił go niefachowo, zasypując tylko nawałą ciosów jak pijany.

Gala przyglądała mu się trwożnie. Oczy w pokrwawionej twarzy były niemal zamknięte, lecz zarys szczęki pozostał napięty w skupieniu i wyczuwała podjęty przez niego wysiłek woli.

Potrząsnął głową i kiedy obrócił się do niej, spostrzegła, że w oczach ma gorączkę triumfu.

Wskazał głową na biurko.

- Zapalniczka - powiedział nagląco. - Musiałem postarać się, żeby o niej zapomniał. Ruszaj za mną. Pokażę ci. - Zakołysał lekkim stalowym krzesłem, przesuwając się po centymetrze w stronę biurka. - Tylko na litość boską nie przewróć się, bo to byłby nasz koniec. Ale pośpiesz się, bo inaczej lutownica wystygnie.

Nic nie rozumiejąc, ale jak gdyby się bawiła w jakąś upiorną dziecięcą grę, Gala uważnie kiwała się w ślad za nim przez pokój.

Po kilkunastu sekundach Bond kazał jej zatrzymać się przy biurku, a sam okrążał je, wciąż się kołysząc i zmierzając ku fotelowi Draxa. Po czym ustawił się w pozycji naprzeciw swego celu i nagłym rzutem ciała tak przechylił w przód siebie i krzesło, że głowa mu poleciała do przodu.

Rozległo się niemiłe stuknięcie, kiedy zapalniczka Ronsona zetknęła się z jego zębami, ale wargi utrzymały ją i miał górną część w ustach, rzuciwszy krzesłem wstecz akurat na tyle, żeby się nie przewróciło. Po czym znów się pokołysał cierpliwie tam, gdzie Gala siedziała przy rogu biurka, na którym Krebs postawił lutownicę.

Odpoczął na tyle, żeby oddech mu się wyrównał.

- Teraz nastąpi najtrudniejsze - oznajmił. - Ja spróbuję uruchomić ten palnik, a ty obróć swoje krzesło tak, żeby twoja prawa ręka znalazła się przede mną możliwie najbliżej.

Posłusznie powoli się obróciła, a Bond tak rozkołysał swe krzesło, że oparło się o krawędź biurka i pozwoliło mu sięgnąć ustami w przód, uchwycić w zęby rękojeść lutownicy. Następnie przesunął ją ku sobie na tyle, że po minutach cierpliwych wysiłków lutownica i zapalniczka znalazły się na brzegu biurka ustawione względem siebie wedle jego życzenia. Po kolejnym odpoczynku nachylił się, zębami przymknął zawór lampy i zaczął podwyższać ciśnienie, raz po raz wyciągając powoli wargami tłok i wciskając go na powrót podbródkiem. Wyczuwał twarzą ciepło w podgrzewaczu, a także zapach pozostałego w nim gazu. Żeby tylko za bardzo nie ostygł.

Wyprostował się.

- Ostatni etap, Gala - powiedział, krzywo się do niej uśmiechając. - Może cię to nieco zaboleć, dobrze?

- Oczywiście - odrzekła.

- To jedziemy - rozkazał Bond, nachylił się w przód i otworzył zawór bezpieczeństwa z lewej strony zbiornika.

Po czym szybko schylił się nad Ronsonem, który stał pod kątem prostym i tuż pod szyjką lutownicy. Dwoma przednimi siekaczami energicznie nacisnął dźwigienkę zapłonu. Był to okropny manewr i choć szarpnął głową do tyłu z szybkością węża, syknął z bólu, gdy błękitny płomyk wystrzelił z lampy, osmalając mu potłuczony policzek i grzbiet nosa.

Lecz rozpylona parafina wysunęła z sykiem zbawczy język swego płomyka, więc otrząsnąwszy łzy, cieknące mu z oczu, schylił głowę niemal pod kątem prostym i znów ujął w zęby rękojeść lutownicy.

Czuł, jak gdyby szczęka miała mu pęknąć pod ciężarem tego instrumentu i nerwy w przednich zębach jęknęły z bólu, mimo to uważnie odchylił krzesło od biurka, aż się wyprostowało, i tak wyprężył zgiętą szyję do przodu, ażeby czubek niebieskiego płomyka wgryzł się w kabel, którym przegub Gali przywiązany był do poręczy jej krzesła.

Rozpaczliwie starał się utrzymać płomień nieruchomo, jednak oddech zachrypiał krótko dziewczynie przez zęby, kiedy uchwyt poruszył mu się w szczękach i płomyk liznął jej przedramię.

I już po wszystkim. Stopione przez wściekłe gorąco miedziane żyłki puściły, jedna po drugiej, i raptem prawe ramię Gali stało się wolne i sięgnęła, wyjmując Bondowi palnik z ust.

Głowa opadła mu na ramiona i z lubością pokręcił szyją, przywracając krążenie krwi w obolałych mięśniach.

Ani się spostrzegł, kiedy Gala schyliła się nad jego rękoma i nogami i on również był wolny.

Siedząc tak przez chwilę bez ruchu, z zamkniętymi oczyma, czekając, aby całe jego ciało powróciło do życia, nagle poczuł rozkoszne dotknięcie miękkich ust Gali na swych wargach.

Otworzył oczy. Stała przed nim, oczy jej błyszczały.

- Nagroda za to, czego dokonałeś - powiedziała jak najpoważniej.

- Cudowna z ciebie dziewczyna - odrzekł po prostu.

Ale od razu, świadom, co teraz ma do zrobienia i że chociaż ona jeszcze ma jakąś szansę pozostania przy życiu, to on już pożyje zaledwie kilka minut, zamknął oczy, by nie spostrzegła w nich beznadziejności.

Jednak zauważyła wyraz jego twarzy i odwróciła się. Pomyślała, że to po prostu efekt wyczerpania i przesilenia po wszystkim, co przyszło mu wycierpieć, i raptem przypomniała sobie o wodzie utlenionej w łazience obok jej gabinetu.

Przeszła wewnętrznymi drzwiami. Jakże dziwnie było zobaczyć znów swoje tak dobrze znane rzeczy. Chyba kto inny siadywał przy tym biurku, wystukiwał na maszynie listy i pudrował nos. Wzruszyła ramionami, weszła do małej łazienki. Boże, co za widok! I jak zmęczona się poczuła! Przede wszystkim jednak wzięła zwilżony ręcznik i wodę utlenioną, wróciła i spędziła dziesięć minut na opatrywaniu pobojowiska, jakim była twarz Bonda.

Siedział nie odzywając się, z dłonią na jej biodrze, i przyglądał się jej z wdzięcznością. A następnie, gdy wróciła do swego pokoju i posłyszał, że zamknęła za sobą drzwi łazienki, wstał, wyłączył ciągle syczący palnik lutownicy i wszedł do kabiny Draxa, rozebrał się i stał przez pięć minut pod lodowatym natryskiem. - Przygotowanie zwłok! - pomyślał smętnie, przyglądając się w lustrze swojej zmaltretowanej twarzy.

Ubrał się i wrócił do biurka Draxa, przeszukał je metodycznie. Przyniosło mu tylko jedną zdobycz w postaci „służbowej butelki”, na wpół pełnej whisky Haig and Haig. Wziął dwie szklanki, wodę i zawołał Galę.


Usłyszał otwierające się drzwi łazienki.

- Co to takiego?- Whisky.

- Napij się. Za chwilę będę gotowa.

Popatrzył na butelkę i nalał sobie trzy czwarte szklanki do mycia zębów, bez dolewki wypił do dna w dwóch łykach. Po czym ostrożnie zapalił błogiego papierosa i usiadł na brzegu biurka, czując, jak trunek rozchodzi mu się gorącem po żołądku i aż do nóg.

Znów podniósł butelkę i popatrzył. Jeszcze dużo w niej zostało dla Gali i pełna szklanka dla niego, zanim wyjdzie przez te drzwi. Lepsze to niż nic. Dzięki whisky sytuacja nie wygląda tak źle, byle szybko wyjść i zamknąć za sobą drzwi. Nie oglądając się.

Weszła Gala, przeobrażona Gala, wyglądająca tak pięknie jak w noc, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy, z wyjątkiem oczu lekko podkrążonych od zmęczenia, co puder niezupełnie potrafił ukryć, i zaognionych pręg na przegubach rąk i na kostkach.

Bond podał jej drinka, drugiego wziął dla siebie i oczy ich spotkały się we wzajemnym uśmiechu nad brzegiem szklanek.

Po czym Bond wstał.

- Posłuchaj, Gala - powiedział bardzo rzeczowo. - Musimy spojrzeć prawdzie w oczy i mieć to za sobą, więc powiem krótko, a potem jeszcze raz wypijemy. - Usłyszał, jak zatchnęła się na te słowa, lecz mówił dalej. - Mniej więcej za dziesięć minut zamknę cię w łazience Draxa pod natryskiem i włączę go na całość.

- James - krzyknęła. Przystąpiła tuż do niego. - Nie kończ. Wiem, że chcesz powiedzieć coś strasznego. Proszę cię, przestań, James.

- Daj spokój, Gala - odburknął ostro. - Do cholery, co za różnica. To i tak cud, że mamy szansę. - Odsunął się od niej. Podszedł do drzwi wychodzących na szyb.

- A potem - rzekł, unosząc w prawej dłoni cenną zapalniczkę - wyjdę stąd, zamknę te drzwi i zapalę ostatniego papierosa pod rufą Moonrakera.

- Boże - wyszeptała. - Co ty gadasz? Oszalałeś. - Popatrzyła na niego oczyma rozszerzonymi ze zgrozy.

- Nie bądź śmieszna - rzucił niecierpliwie Bond. - A co nam pozostało, u diabła? Eksplozja będzie tak potworna, że niczego się nie poczuje. A musi poskutkować, tyle wszędzie tych oparów paliwa. Albo ja, albo milion ludzi w Londynie. Głowica bojowa nie odpali. Bomby atomowe tak nie działają. Chyba się stopi. Jest szansa, że wyjdziesz z tego cało, bo większość eksplozji pójdzie po linii najmniejszego oporu - przez dach - i w dół do jaskini wydechu, jeżeli uda mi się uruchomić otwieranie podłogi. - Uśmiechnął się. - Głowa do góry - rzekł, podchodząc i biorąc ją za rękę. - Chłopiec stał na płonącym pokładzie. Zawsze chciałem go naśladować, odkąd miałem pięć lat.

Gala wyrwała mu rękę. - Nie obchodzi mnie, co gadasz - stwierdziła ze złością. - Musimy wymyślić coś innego. Ty nie wierzysz, że ja też potrafię myśleć. Po prostu mówisz mi, co według ciebie mamy zrobić, i kropka. - Podeszła do ściennej mapy i przycisnęła wyłącznik. - Oczywiście jeżeli trzeba będzie użyć zapalniczki, zrobimy to. - Wpatrywała się w mapę z fałszywym planem lotu, ledwie ją widząc. - Ale ten pomysł, żeby tam wejść samemu i stanąć sobie w środku tych koszmarnych wyziewów z paliwa, i najspokojniej pstryknąć tym, i dać się zetrzeć na proszek... Zresztą, gdyby już było trzeba, to zrobimy to razem. Wolę już to niż spalić się tutaj na śmierć. A w ogóle - przerwała - chciałabym pójść razem z tobą. Działamy razem.

Bond w oczach miał czułość, kiedy podszedł, objął ją w pasie i przytulił do siebie.

- Gala, jesteś kochana - stwierdził po prostu. - I jeżeli można to

zrobić jakoś inaczej, tak zrobimy. Tylko że - spojrzał na zegarek - jest po północy i musimy się szybko zdecydować. Draxowi może w każdej chwili przyjść do głowy, żeby przysłać tu strażników i sprawdzić, czy dobrze się mamy, i Bóg raczy wiedzieć, kiedy zejdzie, aby ustawić żyroskopy.

Gala wykręciła mu się całym ciałem jak kot. Popatrzyła na niego z otwartymi ustami, z twarzą napiętą z podniecenia.

- Żyroskopy - wyszeptała - ustawić żyroskopy. - Oparła się plecami o ścianę, jakby osłabła, spoglądając badawczo Bondowi w twarz. - Czy ty nie rozumiesz? - głos miała na krawędzi histerii. - Po jego odejściu możemy znowu przestawić żyroskopy, z powrotem na stary plan lotu, wtedy rakieta po prostu wpadnie do Morza Północnego, tak jak przewidywano. Odsunęła się od ściany i oburącz złapała go za koszulę, patrząc błagalnie. - Możemy tak zrobić? - poprosiła. - Możemy?

- A znasz tamte ustawienia? - zapytał ostro.

- Oczywiście, że znam - odrzekła niecierpliwie. - Przez rok żyłam nimi na co dzień. Nie będziemy mieć komunikatu o pogodzie, ale trzeba zaryzykować. W prognozie dziś rano zapowiadali, że warunki będą takie same jak dzisiaj.

- Na Boga - odpowiedział. - Moglibyśmy tak zrobić. Gdyby udało się nam gdzieś schować i żeby Drax pomyślał, żeśmy uciekli. Co z tą jaskinią wylotową? Gdybym mógł uruchomić otwieranie podłogi!

- To trzydzieści metrów pionowo w dół. - Gala potrząsnęła głową. - Ściany z polerowanej stali. Jak szkło. Żadnej liny i niczego na dole. Wszystko uprzątnęli wczoraj z warsztatu. Poza tym na plaży są strażnicy.

Bond zastanowił się. Potem oczy mu pojaśniały.

- Mam pomysł - rzekł. - Ale przede wszystkim co z radarem, z

tym urządzeniem naprowadzającym w Londynie? Czy ono nie ściągnie rakiety z kursu i z powrotem na Londyn?

Gala potrząsnęła głową.

- Ma zasięg tylko jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów - wyjaśniła. - Rakieta nawet nie odbierze sygnału. Skoro jest wycelowana w Morze Północne, wejdzie w zasięg nadajnika na tratwie. Moje plany są bez zarzutu. Ale gdzie się schowamy?

- W jednym z szybów wentylacyjnych - zaproponował Bond. - Idziemy.

Ogarnął pokój ostatnim spojrzeniem. Zapalniczkę miał w kieszeni. Jako ostatnie wyjście. Nic innego stąd nie potrzebowali. Wyszedł za Galą do połyskliwego szybu i skierował się do tablicy przyrządów sterujących stalową pokrywą szybu wylotowego.

Po krótkim obejrzeniu przestawił ciężką dźwignię z Zu na Auf. Cicho zasyczała hydrauliczna maszyneria za ścianą i dwa stalowe półkola, rozwarłszy się pod rufą rakiety, zasunęły się w swe wyżłobienia.

Podszedł i spojrzał w dół. Lampy łukowe spod kopuły odbijały się od gładkich ścian szerokiego, stalowego szybu, aż znikły gdzieś w głębi z oczu, skręcając tam, gdzie daleko i głucho huczało morze.

Bond wrócił do biura Draxa i w łazience zdarł zasłonę z natrysku. Razem z Galą podarli ją w pasy i powiązali. Ostatni odcinek Bond wystrzępił na końcu, aby sprawić wrażenie, że urwał się tam przy ucieczce. Drugi koniec mocno przywiązał do czubka jednego z trzech stateczników Moonrakera. Resztę spuścił luźno w głąb szybu. Jako mylący trop ucieczki nie za dobre. Ale mogło zyskać im trochę czasu.

Wielkie, okrągłe wyloty szybów wentylacyjnych, rozmieszczone co jakieś dziesięć metrów, znajdowały się przeszło metr nad podłogą.

Bond policzył. Było ich pięćdziesiąt. Starannie otworzył zamykającą jeden z nich kratę na zawiasach i popatrzył do góry. W odległości kilkunastu metrów słabo połyskiwało z zewnątrz światło księżyca. Ocenił, że wywiercone są pionowo w ścianach szybu i na końcu skręcają pod kątem prostym do krat w murze zewnętrznym.

Sięgnął wzwyż i przeciągnął dłonią po powierzchni. Był to chropawo lany beton kamyczkowy i Bond mruknął z satysfakcją, wyczuwszy jeden i drugi sterczący występ: końce stalowych prętów umacniających ściany i zwyczajnie uciętych przy drążeniu szybów.

Nie byłoby to łatwe, ale niewątpliwie mogli wspiąć się jednym z tych szybów, jakby w kominie skalnym, i położyć się na górnym zakręcie, ukryci przed wszystkimi, chyba że podjęto by mozolne sprawdzanie, trudne do przeprowadzenia rankiem, w obecności wszystkich tych urzędników z Londynu.

Bond przyklęknął, a dziewczyna wspięła się po jego plecach i ruszyła powoli w górę.

W godzinę później, mając poranione stopy i ramiona, wyczerpani, leżeli we wzajemnym uścisku z głowami tuż przy okrągłej kracie powyżej drzwi na zewnątrz, nasłuchując, jak strażnicy niespokojnie szurają stopami po ciemku w odległości stu metrów od nich.

Godzina piąta. Szósta. Siódma.

Słońce powoli wzeszło za kopułą, w skałach mewy zaczęły krzyczeć i raptem ujrzeli z daleka trzy postacie zmierzające w ich kierunku i mijający się z nimi świeży pluton strażników, który biegł, wysoko unosząc kolana i podbródki, aby zastąpić straże nocne.

Postacie zbliżyły się i zmrużone, zmęczone oczy dwojga kryjących się mogły sobie dokładnie obejrzeć twarz Draxa w barwie krwisto-pomarańczowej, chudą i bladą, lisią twarz doktora Waltera i spocone, zaspane, odęte policzki Krebsa. Szli nie odzywając się, jak trzech katów mających dopełnić swej powinności.


Drax wyjął klucz i w milczeniu weszli jeden za drugim w drzwi poniżej spiętych ciał Bonda i Gali.

Na dziesięć minut zapadła cisza, z rzadka przerywana echem głosów niosących się w górę szybu wentylacyjnego, kiedy ci trzej krążyli po stalowej podłodze wokół szybu wylotowego. Bond uśmiechnął się, wyobrażając sobie wściekłość i konsternację na twarzy Draxa; żałosnego Krebsa, jak się kuli, gdy język Draxa go chłoszcze; cierpko oskarżycielskie spojrzenie Waltera. Po czym drzwi pod nim rozwarły się z trzaskiem i Krebs nagląco wykrzykiwał do komendanta straży. Któryś wyłączył się z półkola i podbiegł.

- Die Engländer! - w głosie Krebsa brzmiała niemal histeria. - Uciekli. Herr Kapitän myśli, że mogą się ukrywać w jednym z szybów wentylacyjnych. Musimy zaryzykować. Kopuła zostanie znów otwarta i opary z paliwa wywietrzone. Następnie Herr Doktor przedmucha każdy z szybów parą z węża. Jeżeli tam są, to ich wykończy. Wybierz czterech ludzi. Na dole są gumowe rękawice i kombinezony strażackie. Ciśnienie weźmiemy z ogrzewania. Powiedz wszystkim, żeby nasłuchiwali krzyków. Verstanden?

- Zu Befehl! - Facet żwawo pobiegł z powrotem do swoich ludzi, a Krebs, spocony na gębie ze strachu, odwrócił się i znikł na powrót we drzwiach.

Bond przeleżał chwilę bez ruchu.

Ciężki turkot rozległ się nad ich głowami, kiedy kopuła rozpołowiła się i rozsunęła.

Wąż z gorącą parą!

Słyszał, że poskramiano nim bunty na okrętach. Rozruchy w fabrykach. Czy para sięgnie na piętnaście metrów? Czy wystarczy ciśnienia? Ile kotłów zasila ogrzewanie? Który z pięćdziesięciu szybów pójdzie na pierwszy ogień?

Czy Bond lub Gala nie zostawili po sobie jakiegoś śladu, gdzie weszli?

Poczuł, że Gala czeka na jego wyjaśnienia. Żeby coś zrobił. Żeby ich ratował.

Pięciu mężczyzn z półkola strażników podbiegło. Jeden za drugim przemknęli pod nimi i znikli.

Bond przybliżył usta do ucha Gali.

- To może boleć - zapowiedział. - Nie wiem, jak bardzo. Nie ma na to rady. Trzeba wytrzymać. Bez hałasu. Nie wydać głosu. - W odpowiedzi poczuł jej niepewny uścisk. - Podciągnij kolana. Nie wstydź się. Nie czas na dziewicze odruchy.

- Zamknij się - odparła mu gniewnie. Poczuł, że podciąga jedno kolano, aż znieruchomiało, ściśnięte w jego udach. Potem jego własne kolano poszło w ślad za tamtym do góry, ile się dało. Wściekle skręciła się w sobie. - Nie bądź idiotką - szepnął, przyciągając sobie jej głowę jak najbliżej piersi, aż mógł ją na wpół ukryć w zanadrzu swej otwartej koszuli.

Pokrył ją sobą, ile tylko mógł. Nic nie dało się zrobić dla ich kostek lub jego dłoni. Kołnierz swej koszuli naciągnął na ich głowy najwyżej, jak sięgnął. Przylgnęli do siebie jak najściślej.

Pomyślał raptem, że leżą tu skurczeni i bez tchu jak para kochanków w zaroślach. Wyczekując, aż kroki się oddalą, żeby mogli znów zacząć. Uśmiechnął się posępnie sam do siebie i nasłuchiwał.

W dole szybu nic się nie odzywało. Pewnie są w maszynowni. Walter dogląda podłączania węża do zaworu z parą. A teraz dalekie odgłosy. Od którego miejsca zaczną?

Gdzieś niedaleko zabrzmiał cichy, przeciągły szelest, jakby nieudolny gwizd dalekiego pociągu.

Bond odsunął kołnierz swej koszuli, zerknął przez kratkę na strażników. Ci w polu jego widzenia wpatrywali się w kopułę, gdzieś na lewo.

Znów długi, szorstki szmer. I znowu.

Coraz głośniejsze. Widział, jak głowy strażników obracają się coraz bliżej w stronę kraty w murze, skrywającej jego i Galę. Pewnie przyglądają się, zafascynowani, jak grube białe strugi pary wyrywają się z zakratowanych otworów wysoko w betonowym murze, czekając, czy już ta, albo następna, połączy się wreszcie z podwójnym krzykiem.

Czuł serce Gali, tłukące o jego serce.

Nie wiedziała, co ma nastąpić. Ufała mu.

- Może zaboleć - znów do niej wyszeptał. - Może parzyć. Ale nie zabije nas. Bądź dzielna. Żadnego głosu.

- Dam sobie radę - odszepnęła mu gniewnie. Ale poczuł, że jej ciało mocniej się do niego przyciska.

Pchuuu. Coraz bliżej.

Pchuuu! O dwa szyby dalej.

PCHUUUUU! Ledwie wyczuwalna, mokra woń pary.

Trzymaj się, rzekł Bond sam do siebie. Niemal zdusił Galę w mocnym uścisku i wstrzymał oddech.

Już. Prędzej. Zróbcie to wreszcie, dranie.

I nagle uderzyło wielkie ciśnienie i gorąco, i w uszach ryk i chwila przejmującego bólu.

A potem martwa cisza, dotkliwy chłód pomieszany z ogniem w kostkach i dłoniach, wrażenie przejmującej na wylot wilgoci, rozpaczliwe duszenie się i wysiłki, żeby zaczerpnąć w płuca czystego powietrza.

Ciała ich odruchowo starały się oderwać od siebie, zdobyć kilka centymetrów przestrzeni i powietrza dla tych miejsc na skórce, gdzie już występują pęcherze. Oddech rzęził im w gardłach i woda lała się z betonu w otwarte usta, aż uchylali się w bok i wykrztuszali wodę, łączącą się z tym, co sączy się i bluzga pod ich namokłymi ciałami, u poparzonych kostek i po pionowych ścianach szybu, po których się tu wdrapali.

A wycie rury z parą odsuwało się od nich coraz dalej, aż zmieniło się w szept i wreszcie ucichło, i w ich ciasnym betonowym więzieniu zapanowała cisza, zakłócana tylko wysilonym dyszeniem i tykaniem zegarka Bonda.

Dwa ciała leżały i czekały, znosząc swój ból.

W pół godziny - pól roku - później Walter i Krebs, i Drax, jeden za drugim, przedefilowali pod nimi.

Lecz dla pewności zostawiono pod kopułą strażników.

XXIV Zero

- Więc wszystko uzgodniliśmy?

- Tak jest, sir Hugo - głos należał do ministra zaopatrzenia. Bond rozpoznawał elegancką, pewną siebie postać. - Takie są ustawienia. Moi ludzie sprawdzili je niezależnie dzisiaj rano w Ministerstwie Lotnictwa.

- Jeśli zatem pan uczyni mi ten zaszczyt - Drax uniósł kawałek papieru i już chciał ruszyć do kopuły startowej.

- Chwileczkę, sir Hugo. Właśnie tak, jeżeli wolno prosić. Z ręką w powietrzu.

Błysnęły flesze, ławica kamer po raz ostatni zaterkotała, zapstrykała, Drax się odwrócił i przeszedł kilka metrów w stronę kopuły, jak się wydawało Bondowi, omal nie patrząc mu wprost w oczy przez kratkę nad drzwiami.

Tłumek reporterów i operatorów rozproszył się i zaczął rozłazić po betonowej płycie, zostawiając za sobą tylko nerwowo rozgadaną grupę urzędników czekających, aż Drax się na powrót ukaże.

Bond spojrzał na zegarek. 11.45. Pośpiesz się, niech cię diabli wezmą, pomyślał.

Po raz setny powtórzył sobie liczby, których Gala nauczyła go w ciągu tych godzin, kiedy w ciasnocie i bólu dochodzili do siebie, potraktowani gorącą parą, i po raz setny rozruszał członki, by podtrzymać krążenie.

- Bądź gotowa - szepnął Gali w ucho. - Dobrze się czujesz?

Wyczuł, że uśmiechnęła się. - Świetnie. - Wyłączyła świadomość poparzonych nóg i to, że trzeba będzie pośpiesznie, obcierając się i raniąc, złazić na powrót w szyb wentylacyjny.

Drzwi pod nimi zamknęły się ze szczękiem, po czym kliknął zamek i poprzedzana przez pięciu strażników ukazała się na dole postać Draxa, krocząca władczo ku grupie urzędników, z arkusikiem kłamliwych obliczeń w ręku.

Bond spojrzał na zegarek. 11.47. - Już - wyszeptał.

- Powodzenia - odszepnęła mu.

Ześlizg, obtarcie, dziarg. Staranne wyciąganie i sprężanie ramion; stopy w krwi i pęcherzach szukające ostrych, żelaznych punktów zaczepienia; zmaltretowane ciało przedzierające się przez piętnaście metrów szybu. Bond modlił się, żeby dziewczyna wytrzymała to, schodząc za nim.

Ostatni trzymetrowy zeskok, wstrząs w kręgosłupie, kopnięcie w kratę i już znalazł się na stalowej podłodze, biegnąc ku schodom, zostawiając ślad z czerwonych odcisków stóp i rozbryzgane kropelki krwi z poranionych do żywego ciała ramion.

Lampy łukowe pogaszono, ale światło dzienne spływało z rozsuniętego dachu i błękit nieba, pomieszany z migotem ostrego słońca, sprawiał na Bondzie wrażenie, jakby biegł wewnątrz olbrzymiego szafiru.

Wielka, śmiercionośna igła na środku lśniła jak gdyby zrobiona ze szkła. Kiedy patrzył do góry, spocony i zadyszany, wbiegając po niekończącej się spirali żelaznych schodów, trudno mu było dojrzeć,

gdzie kończy się jej ostry dziób i zaczyna niebo.

W przyczajonej ciszy, otaczającej połyskliwy pocisk, Bond słyszał prędkie, śmiercionośne tykanie, spieszny tupot metalowych stopek gdzieś w kadłubie Moonrakera. Wypełniało wielkie, stalowe wnętrze jak bicie serca w opowiadaniu Edgara Allana Poe i Bond wiedział, że kiedy tylko Drax na stanowisku odpalania wciśnie wyłącznik i wiązka fal radiowych śmignie przez dwieście metrów ku oczekującej rakiecie, tykanie nagle się urwie, nastąpi cichy pisk wirującego wiatraczka, syknięcie pary z turbin, a potem na wyjącym słupie ognia rakieta z wolna się uniesie i ruszy majestatycznie, dając początek gigantycznej krzywej swego przyśpieszenia.

Tu zjawiło się przed nim pajęcze odnóże dźwigu, złożone u ściany, dłoń Bonda chwyciła za dźwignię, ramię z wolna wyciągnęło się w dół i przed siebie ku cienkiej jak włos kwadratowej linii na połyskliwym pancerzu rakiety, znaczącej wejście do komory żyroskopów.

Bond ruszył po nim, na dłoniach i kolanach, zanim jeszcze gumowe poduszki znieruchomiały na wypolerowanym chromie. Równe z powierzchnią kółko wielkości szylinga, jak opisała mu Gala. Naciśnięcie, kliknięcie, małe drzwiczki odskoczyły na mocnej sprężynie. Już wewnątrz. Ostrożnie, by nie rozciąć sobie głowy. Połyskliwe rączki pod wytrzeszczonymi tarczami kompasów. Obrót. Skręt. Unieruchomić. To jest kołysanie poprzeczne. Teraz pochylenie w górę i w dół. Obrót. Skręt. Jak najdelikatniej. Unieruchomić. Ostatni rzut oka. Zerknął na zegarek. Jeszcze cztery minuty. Bez paniki. Wyczołgać się w tył. Kliknięcie drzwi. Uciekać po kociemu. Nie patrzeć w dół. Ramię dźwigu do góry. Brzęknęło w ścianę. A teraz po schodach.

Tik-tik-tik-tik.

Kiedy Bond pędził w dół, mignęła mu napięta, biała twarz Gali, która stała, trzymając otwarte drzwi do gabinetu Draxa. Boże, jak boli go całe ciało! Ostatni skok i niezdarny zwrot w prawo. Dźwięk zewnętrznych drzwi, zatrzaśniętych przez Galę. Skok przez pokój i drugi dźwięk, i już są pod natryskiem, woda z szumem oblewa ich zdyszane, lgnące do siebie ciała.

Przez cały ten hałas, przez łomot własnego serca, Bond nagle usłyszał trzask radiowych zakłóceń, a potem głos prezentera z BBC, dobiegający z wielkiego radia w pokoju Draxa, odległego o kilka centymetrów, przez cienką ścianę łazienki. To znów Gala nie omieszkała pomyśleć o radiu Draxa i znalazła czas, żeby je włączyć, kiedy Bond pracował przy żyroskopach.

- ...pięć minut opóźnienia - mówił radośnie podniecony głos. - Sir Hugo dał się uprosić o wygłoszenie kilku słów do mikrofonu. - Bond wyłączył prysznic i głos docierał teraz do nich wyraźniej. - Wygląda na bardzo pewnego siebie. Właśnie mówi coś ministrowi na ucho. Obaj się roześmiali. Ciekawe, o co chodzi? Ach, jest mój kolega, przyniósł najświeższy komunikat meteorologiczny z Ministerstwa Lotnictwa. No i co tam? Wspaniała pogoda na wszystkich wysokościach. Niezłe widowisko. Cudowny dzień tam na dole. Ha ha. Te tłumy, jakie widać z daleka, przy stanowisku straży przybrzeżnej, ładnie się dziś opalą. Chyba są ich tysiące. Co mówisz? Dwadzieścia tysięcy? Na to wygląda. Na plaży Walmer też od nich aż czarno. Jakby cały Kent wyległ na plaże. Obawiam się, że wszyscy nabawimy się okropnego skurczu w szyi. Gorszego niżeli w Wimbledonie. Ha ha. Hej, co tam się dzieje koło mola? Słowo daję, właśnie wynurzyła się łódź podwodna. Mówię wam, co za widok. Chyba jedna z naszych największych. I zebrali się tam również wszyscy ludzie sir Hugo Draxa. Ustawieni na molo, jakby na paradzie.

Wspaniały zespół. A teraz kolejno wchodzą na pokład. Co za dyscyplina. Pewnie Admiralicja to wymyśliła. Żeby zapewnić im najlepsze miejsce. Taka jakby główna trybuna na kanale. Wspaniałe widowisko. Szkoda, że państwo tego nie widzą. A teraz podchodzi do nas sir Hugo. Za chwilę do państwa przemówi. Co za postać! Na miejscu startu wszyscy wiwatują na jego cześć. Chyba wszyscy dzisiaj chcielibyśmy się do tego przyłączyć. Teraz idzie na stanowisko odpalania. Widzę, jak daleko za nim słońce połyskuje na dziobie Moonrakera, trochę wystającym u szczytu kopuły startowej. Mam nadzieję, że ktoś to nakręci. Otóż i on. - Chwila milczenia. - Sir Hugo Drax.

Bond popatrzył w ociekającą twarz Gali. Mokrzy i pokrwawieni stali, obejmując się, nic nie mówiąc i dygocąc z lekka od burzy uczuć. Oczy mieli bez wyrazu i niezgłębione, kiedy napotkali swój wzrok i nie mogli go już od siebie oderwać.

- Wasza Królewska Mość, mężczyźni i kobiety Anglii - głos jego zabrzmiał jak aksamitne warknięcie. - Za chwilę przeobrażę tok dziejów Anglii. - Chwila przerwy. - Za kilka minut w życiu was wszystkich nastąpi zmiana, w niektórych przypadkach - yhm - drastyczna, wskutek uderzenia - ee - Moonrakera. Jestem bardzo dumny i uszczęśliwiony, że los mnie tak wyróżnił spośród moich rodaków, iż mogę wystrzelić w niebo tę wielką strzałę zemsty i w ten sposób ogłosić po wieczne czasy i całemu światu potęgę mojej ojczyzny. Mam nadzieję, że stanie się to raz na zawsze przestrogą, iż los wrogów mojego kraju wypisany będzie w prochu, w popiołach, we łzach - uczynił przerwę - i we krwi. A teraz dziękuję wam wszystkim, żeście mnie wysłuchali, i mam szczerą nadzieję, że ci spośród was, którzy będą mogli to uczynić, powtórzą moje słowa swym dzieciom, jeżeli macie takowe, dzisiejszej nocy.

Z głośnika zagrzechotał dość niezdecydowany aplauz, po czym rozległ się ożywiony głos komentatora. - Sir Hugo Drax wygłosił do

państwa kilka słów, zanim podejdzie do umieszczonego na ścianie guzika, który odpali Moonrakera. Pierwszy raz przemawiał publicznie. Bardzo - yhm - bezpośrednio. Nie owijał w bawełnę. Jednak wielu z nas uzna, że coś takiego nie zaszkodzi. A teraz pora na to, żebym ustąpił miejsca ekspertowi, a jest nim pułkownik lotnictwa Tandy z Ministerstwa Zaopatrzenia, który opisze państwu samo wystrzelenie Moonrakera. Następnie usłyszą państwo, jak Peter Trimble, znajdujący się na jednym z okrętów patrolowych floty, HMS Merganzer, opisze, co się dzieje w rejonie celu. Pułkownik lotnictwa Tandy.

Bond spojrzał na zegarek.

- Jeszcze tylko minuta - rzekł do Gali. - Boże, tak bym chciał dostać w łapy tego Draxa. Proszę - sięgnął po mydło i wydłubał z niego parę kawałków. - Zatkaj sobie tym uszy, kiedy przyjdzie ten moment. Hałas będzie potworny, a jak gorąco, tego nie wiem. Długo to nie potrwa i może stalowe ściany wytrzymają.

Gala popatrzyła na niego. Uśmiechnęła się.

- Jeżeli mnie obejmiesz, nie będzie tak źle - odrzekła.

- ...a teraz sir Hugo trzyma już dłoń na wyłączniku i patrzy na chronometr.

- DZIESIĘĆ - odezwał się inny głos, donośny i głęboki jak dzwon.

Bond włączył prysznic i woda zaszumiała, opływając ich lgnące do siebie ciała.

- DZIEWIĘĆ - zabrzmiał głos odliczającego.

- ...operatorzy radaru obserwują ekrany. Widać na nich jedynie mnóstwo falujących linii.

- OSIEM.

- ...wszyscy mają pozatykane uszy. Bunkier powinien być niezniszczalny. Betonowe ściany mają grubość czterech metrów. Dach

w kształcie piramidy, dziewięć metrów grubości w miejscu...

- SIEDEM.

- ...najpierw wiązka fal radiowych wyłączy mechanizm odliczający czas przy turbinach. Uruchomi wiatraczek. Coś w rodzaju koła ognistego w fajerwerkach...

- SZEŚĆ.

- ...otworzą się zawory. Płynne paliwo. Jego skład utrzymywany jest w tajemnicy. Coś strasznego. Dynamit. Spłynie ze zbiorników paliwa...

- PIĘĆ.

- ...zapłon od wiatraczka, kiedy paliwo dotrze do silnika rakiety...

- CZTERY.

- ...tymczasem nadtlenek wodoru i nadmanganian zmieszają się, powstanie para i pompy turbin zaczną się obracać...

- TRZY.

- ...tłocząc płonące już paliwo przez silnik i z rufy rakiety do szybu wylotowego. Olbrzymie gorąco... 3500 stopni...

- DWA.

- ...sir Hugo za chwilę przyciśnie guzik. Wypatruje przez szczelinę. Pot mu wystąpił na czoło. Absolutna cisza. Straszliwe napięcie.

- JEDEN.

Tylko szum wody spływającej po splecionych ze sobą ciałach.

OGNIA!

Serce podskoczyło Bondowi do gardła. Poczuł, jak Gala zadygotała. Cisza. Tylko szum wody...

- ...sir Hugo opuścił stanowisko odpalania. Spokojnie podchodzi do krawędzi urwiska. Jakże pewny siebie. Stanął na wyciągu. Zjeżdża w dół. Oczywiście. Zmierza do łodzi podwodnej. Na ekranie telewizyjnym pokazuje się troszkę pary wychodzącej z ogona rakiety.

Jeszcze kilka sekund. Tak... już wyszedł na molo. Obejrzał się i uniósł rękę w powietrze. Kochany stary sir Hu...

Przyciszony grzmot dotarł do Bonda i Gali.

Głośniej. Głośniej. Wyłożona kafelkami posadzka zadrżała pod ich stopami. Ryk huraganu. Miażdżył ich. Ściany zatrzęsły się, zadymiły. Zaczęło nimi rzucać, nogi odmawiały posłuszeństwa. Trzymać ją. Trzymać. Dość tego hałasu! Dość!!! DOŚĆ JUŻ TEGO HAŁASU!!!

Jezu, zemdleję. Woda się gotuje. Trzeba ją wyłączyć. Udało się. Nie. Rura pękła. Para, smród, żelazo, farba.

Wydostać ją! Wydostać!!! Wydostać!!!

A potem cisza. Cisza, którą można czuć, uchwycić, ścisnąć. I oni na podłodze gabinetu Draxa. Tylko z łazienki się nadal świeci. A dym się rozwiewa. I wstrętna woń spalonego żelaza i farby. Wysysają klimatyzacja. A stalowa ściana wygięta ku nim jak olbrzymi pęcherz. Gala ma otwarte oczy i uśmiecha się. Ale rakieta. Co się stało? Londyn? Morze Północne? Radio. Z wyglądu nieuszkodzone. Potrząsnął głową i głuchota z wolna ustępowała. Przypomniał sobie o mydle. Wydłubał je.

- ...przez barierę dźwięku. Leci idealnie pośrodku na ekranie radaru. Idealny start. Obawiam się, że nie mogli państwo nic usłyszeć przez ten hałas. Potworny. Najpierw ogromny jęzor ognia wydarł się z urwiska, z jaskini wylotowej, a potem trzeba było widzieć, jak dziób rakiety z wolna wypełza z kopuły w górę. Otóż i ona, jak ogromny srebrny ołówek. Stoi na wielkim słupie ognia i powoli unosi się w powietrze, a płomień rozbryzguje się po betonie na setki metrów. Jej ryk omal nie rozsadził nam mikrofonów. Wielkie bryły odpadły z urwiska. Beton wygląda jak pajęczyna. Straszliwa wibracja. A potem wzbijała się coraz prędzej i prędzej. Sto kilometrów

na godzinę. Tysiąc. I - komentator urwał - co mówisz? Naprawdę? I już leci z szybkością prawie dwudziestu tysięcy kilometrów na godzinę! Jest na wysokości pięciuset kilometrów. Oczywiście już jej nie słychać. Zaledwie przez kilka sekund widzieliśmy jej płomień. Jak gwiazda. Sir Hugo musi być dumny. Już wypłynął na kanał. Łódź podwodna też pomknęła jak rakieta, ha ha, osiągnęła chyba ponad trzydzieści węzłów. Wzbiła ogromną falę. Jest już poza wschodnią ławicą Goodwin. Płynie na północ. Wkrótce zrówna się z patrolowcami. Zobaczą i start, i lądowanie. Prawdziwa niespodzianka. Tu nikt o tym nie miał pojęcia. Nawet ci z dowództwa marynarki wojennej zdają się trochę zaskoczeni. Głównodowodzący Norę wykonał telefon. Ale na razie to wszystko, co stąd mogę państwu powiedzieć, więc przekażę sprawę koledze. Będzie do państwa mówił Peter Trimble z pokładu HMS Merganzer gdzieś spoza wschodniego wybrzeża.

Tylko zdyszane płuca wskazywały, że dwa bezwładne ciała w rozszerzającej się kałuży wody na posadzce są jeszcze żywe, ale ich udręczone bębenki uszne rozpaczliwie wychwytywały trzask zakłóceń, przez chwilę dochodzący ze spieczonej metalowej skrzynki.

Teraz wyrok dotyczący ich wysiłków.

- Mówi Peter Trimble. Mamy tutaj piękny poranek, to znaczy - ee - popołudnie. Tuż na północ od ławicy Goodwin. Morze gładkie jak stół. Zupełnie bez wiatru. Jasne słońce. Według doniesień w rejonie celu nie ma żadnych statków. Zgadza się, komandorze Edwards? Tak jest, kapitan potwierdza, że nikogo tam nie ma. Na ekranach radaru jak dotąd nic nie widać. Nie wolno nam zdradzić, w jakim zasięgu ją zauważymy. Zasady bezpieczeństwa i tak dalej. Ale mignie nam tylko przez ułamek sekundy. Czy tak, panie kapitanie? Ale cel jest na ekranie jeszcze widoczny. Z mostka oczywiście go

nie widać. Oddalony stąd chyba więcej niż sto kilometrów na północ. Widzieliśmy, jak Moonraker startuje. Wspaniały widok. Brzmiało to jak grzmot. Długi płomień buchający z ogona. Jakieś piętnaście kilometrów od nas, ale tego światła trudno było nie dojrzeć. Słucham, kapitanie? Ach tak, rozumiem. No, to bardzo ciekawe. Szybko zbliża się tu wielka łódź podwodna. Oddalona tylko o jakąś milę. Pewnie ta, na której podobno znajduje się sir Hugo ze swoimi ludźmi. Nikomu z nas o tym nie powiedziano. Kapitan Edwards powiada, że nie reaguje na sygnały przesyłane aldisem. Żadnej bandery. Coś bardzo tajemniczego. Widzę ją bardzo wyraźnie przez lornetkę. Zmieniliśmy kurs, aby ją przechwycić. Kapitan mówi, że to żadna z naszych łodzi podwodnych. Pewnie obca. Hej! Pokazała banderę. Co to takiego? Wielkie nieba! Kapitan mówi, że rosyjska. A to dopiero! A teraz spuściła flagę. Idzie na zanurzenie. Bum. Słyszeli państwo? Oddaliśmy strzał ostrzegawczy przed jej dziobem. Ale już znikła. Co to? Operator azdyku mówi, że pod wodą płynie jeszcze szybciej. Dwadzieścia pięć węzłów. Niebywałe. No cóż, pod wodą wiele nie wypatrzy. Ale znajduje się dokładnie w rejonie celu. Mamy dwanaście minut po dwunastej. Moonraker już na pewno zmienił kierunek i leci w dół. Jest na wysokości półtora tysiąca kilometrów. Ma prędkość piętnastu tysięcy kilometrów na godzinę. Pojawi się tu lada moment. Oby nie doszło do tragedii. Rosjanie są już głęboko w strefie zagrożenia. Operator radaru podniósł rękę. To znaczy, że zaraz tu będzie. Nadchodzi. NADCHODZI... Uch! bez najmniejszego szmeru. BOŻE! Co to jest? Uwaga! Uwaga! Potworny wybuch. Czarna chmura wzbija się w niebo. Idzie na nas fala przypływu. Zwala się olbrzymia ściana wody. Łódź podwodna przepadła. Boże! Wyleciała z wody do góry dnem. Nadchodzi. NADCHODZI...

XXV Zero plus

- Na razie dwustu zabitych i mniej więcej tyleż zaginionych - rzekł M. - Ciągle napływają raporty ze wschodniego wybrzeża i złe wiadomości także z Holandii. Przerwane całe kilometry ich umocnień nadmorskich. Nasze straty głównie w załogach okrętów patrolowych. Dwa z nich przewróciły się, jeden z nich to Merganzer. Brakuje dowódcy. I tego faceta z BBC. Latarniowce na Goodwin pozrywały się z kotwic. Jeszcze nie dotarły wiadomości z Belgii i Francji. Przyjdzie nam płacić nieliche rachunki, kiedy wszystko to się powyjaśnia i uporządkuje.

Działo się to następnego popołudnia i Bond, mając u krzesła laskę z gumowym zakończeniem, znalazł się na powrót w miejscu, skąd zaczął: naprzeciw biurka spokojnego mężczyzny o chłodnych szarych oczach, który sto lat temu zaprosił go na obiad i na grę w karty.

Pod ubraniem Bond cały pokratkowany był chirurgicznym przylepcem. Ból piekł go w nogi od dołu do góry, ilekroć poruszył stopą. Jaskrawoczerwona pręga biegła przez lewy policzek i nasadę nosa, opatrunek z maści taninowej połyskiwał w świetle od okna. Niezgrabnie trzymał papierosa w dłoni okrytej rękawiczką. Nie do wiary, ale to M zaproponował mu, żeby zapalił.

- Czy są jakieś wiadomości o łodzi podwodnej, sir? - zapytał.

- Odnaleźli ją - oznajmił M z satysfakcją. - Leży na boku na głębokości około trzydziestu sążni. Ponad nią jest obecnie statek ratowniczy, który miał szukać pozostałości rakiety. Nurkowie zeszli tam i nikt im nie odpowiadał na sygnały przekazywane przez kadłub. Ambasador sowiecki był dzisiaj rano w Foreign Office. Stwierdził

jakoby, że ich statek ratunkowy jest w drodze z Bałtyku, ale odpowiedziano mu, że nie możemy czekać, ponieważ wrak stanowi zagrożenie dla żeglugi. - M prychnął śmiechem. - I śmiem twierdzić, że byłby nim, gdyby komuś zdarzyło się żeglować po kanale na głębokości trzydziestu sążni. Ale cieszę się, że nie jestem członkiem Rady Ministrów - dodał oschle. - Odbywali sesję za sesją, począwszy od zakończenia audycji. Vallance dopadł tych prawników z Edynburga, zanim udostępnili światu przesłanie Draxa. Sądzę, że to straszliwy dokument. Ma się wrażenie, jakby autorem jego był sam Jehowa. Vallance wziął go zeszłej nocy na posiedzenie Rady Ministrów i został na Downing Street, żeby pouzupełniać luki.

- Wiem - powiedział Bond. - Ciągle do mnie telefonował o szczegóły, do szpitala, aż po północy. A ja prawie nie mogłem zebrać myśli po tych środkach, którymi mnie naszpikowali. I co będzie?

- Największa w dziejach próba zatuszowania prawdy - rzekł M. - Kupa naukowego bredzenia, że niby zużyło się tylko połowę paliwa. Niespodziewanie potężna eksplozja przy uderzeniu. Wypłaci się pełne odszkodowanie. Tragiczna strata sir Hugo Draxa i jego zespołu. Wielki patriota. Tragiczna utrata jednego z okrętów podwodnych Jej Królewskiej Mości. Najnowszy model doświadczalny. Niewłaściwie zrozumiane rozkazy. Jakie to smutne. Na szczęście tylko z kadrową załogą. Powiadomi się o tym najbliższych. Tragiczna śmierć pracownika BBC. Niezrozumiała pomyłka w uznaniu Białej Bandery za flagę sowiecką. Bardzo podobny wzór. Biała Bandera odzyskana z wraku.

- A co z wybuchem atomowym? - zapytał Bond. - Promieniowanie i pył atomowy i tak dalej, słynna chmura w kształcie grzyba? To na pewno będzie jakiś problem.

- Wygląda na to, że niezbyt się tym przejmują - odparł M. - Chmurę da się wytłumaczyć jako coś normalnego po tak wielkim

wybuchu. Ministerstwo Zaopatrzenia zna całą tę historię. Trzeba im było powiedzieć. Ich ludzie spędzili całą ubiegłą noc na wschodnim wybrzeżu z licznikami Geigera i nie ma jeszcze jednoznacznych wniosków. - M uśmiechnął się chłodno. - Chmura naturalnie gdzieś musi osiąść, ale na szczęście taki wiatr, jaki teraz mamy, znosi ją na północ. Można by rzec, że w miejsce, z którego przyszła.

Bond uśmiechnął się z wysiłkiem.

- Aha - powiedział. - Jakież to stosowne.

- Oczywiście - podjął M, biorąc fajkę i przystępując do jej nabijania - nie obejdzie się bez wrednych plotek. Już się zaczęły. Mnóstwo ludzi widziało, jak ciebie i pannę Brand wynoszono stamtąd na noszach. Poza tym firma Bowaters wniosła przeciw Draxowi pozew o zniszczony papier. Koroner podejmie śledztwo w sprawie młodzieńca zabitego w alfie romeo. Ktoś musi również zbadać szczątki twojego bentleya, w którym - tu spojrzał oskarżycielsko na Bonda - znaleziono colta z długą lufą. A do tego Ministerstwo Zaopatrzenia. Vallance musiał wczoraj skierować kilku swoich ludzi do pomocy w uprzątnięciu tego domu przy Ebury Street. Ale oni są wyszkoleni w zachowywaniu sekretów. Tu nie będzie przecieku. Oczywiście sprawa wciąż będzie ryzykowna. Wielkie łgarstwo zawsze jest ryzykowne. Ale co mamy do wyboru? Narażenie stosunków z Niemcami? Wojnę z Rosją? Mnóstwo ludzi z obu stron Atlantyku tylko czeka na taki pretekst.

M przerwał i przyłożył zapałkę do fajki. - Jeżeli ta wersja się utrzyma - podjął z zastanowieniem - nie najgorzej na tym wyjdziemy. Chcieliśmy mieć jedną z ich szybkich łodzi podwodnych i przydadzą nam się te wiadomości na temat ich bomb atomowych. Rosjanie wiedzą, że my wiemy, iż zagranie im wyszło. Malenkow nie siedzi zbyt mocno w siodle, a to może oznaczać kolejny przewrót na Kremlu. Teraz co do Niemców. No cóż, wiadomo, że z nazizmu

sporo przetrwało, a ta historia każe Radzie Ministrów podchodzić trochę ostrożniej do sprawy remilitaryzacji Niemiec. Poza tym mamy tu uboczny efekt - uśmiechnął się krzywo - dzięki temu zdarzeniu na przyszłość praca w służbie bezpieczeństwa, zarówno Vallance'a, jak i moja, stanie się odrobinę łatwiejsza. Ci politycy nie mogą zrozumieć, że wiek atomowy stworzył najgroźniejszego sabotażystę w dziejach ludzkości: małego człowieczka z ciężką walizką.

- A czy prasa kupi tę historyjkę? - spytał z powątpiewaniem Bond.

M wzruszył ramionami.

- Premier przyjął dzisiejszego ranka redaktorów - rzekł, przykładając do fajki kolejną zapałkę - i zdaje się, że jak dotąd wyszedł na swoje. Gdyby te pogłoski się później nasiliły, to prawdopodobnie będzie zmuszony znowu się z nimi spotkać i ujawnić im co nieco z prawdy. A wtedy zagrają, jak należy. Zawsze to robił, ilekroć sprawa była dostatecznie poważna. Pierwsza rzecz to zyskać na czasie i przystopować podżegaczy. Na razie wszyscy są tacy dumni z Moonrakera, że nie badają zbyt szczegółowo, co się tam nie powiodło.

W interkomie na biurku M cicho zaburczało i zaczęło mrugać rubinowe światełko. M podniósł pojedynczą słuchawkę i nachylił się do niej.

- Tak? - powiedział. Nastąpiła pauza. - Odbiorę na linii Rady Ministrów. - Wziął białą słuchawkę z rzędu czterech telefonów.

- Tak - odezwał się. - Przy telefonie. - Pauza. - Tak, sir? Odbiór. - Nacisnął guzik szyfratora. Słuchawkę trzymał tuż przy uchu i do Bonda nie docierał z niej żaden odgłos.

W czasie długiej pauzy M czasami pociągał z fajki trzymanej w lewej dłoni. Wyjął ją z ust.

- Zgadzam się, sir. - Kolejna pauza. - Wiem, że mój człowiek byłby tym zaszczycony, sir. Ale u nas to jest oczywiście regułą. - M

zmarszczył brwi. - Jeśli wolno mi tak powiedzieć, sir, według mnie byłoby to bardzo nieroztropne. - Znów pauza i twarz M rozjaśniła się. - Dziękuję, sir. A Vallance oczywiście nie ma takiego problemu. Co najmniej na tyle sobie zasłużyła. - Znowu pauza. - Rozumiem. Tak się stanie. - Kolejna pauza. - To bardzo miło z pana strony, sir.

M odłożył białą słuchawkę i guzik szyfratora pstryknął, odskakując do pozycji zwykłej rozmowy.

Jeszcze przez chwilę M nadal spoglądał na telefon, jak gdyby nie dowierzał temu, co powiedziano. Po czym odwrócił się z fotelem od biurka i w zamyśleniu zapatrzył w okno.

W pokoju zapadła cisza i Bond poruszył się w krześle, aby złagodzić ból, znowu rozchodzący mu się po ciele.

Ten sam gołąb co w poniedziałek, a może inny, usiadł na parapecie z tym samym łopotem skrzydeł. Przespacerował się tam i z powrotem, kiwając głową i gruchając, a następnie poszybował ku drzewom w parku. Ruch uliczny sennie pomrukiwał w oddali.

Jakże niewiele brakowało, pomyślał Bond, aby to ucichło. Jak niewiele, aby nic już nie pozostało prócz podzwaniających w oddali karetek pogotowia pod czarnym i pomarańczowym, ponurym niebem, smrodu spalenizny, krzyków ludzi nadal uwięzionych w budynkach. Cicho bijące serce Londynu uciszone na całe pokolenie. I to pokolenie jego mieszkańców martwe na ulicach, w ruinach cywilizacji, która mogłaby już nie podźwignąć się przez stulecia.

Wszystko to stałoby się tylko przez faceta z zemsty oszukującego w kartach, aby podsycać ognie swej maniackiej osobowości; gdyby nie nadęty prezes klubu Blades, który go odkrył; gdyby nie M, który zgodził się pomóc staremu przyjacielowi; gdyby nie na wpół zapamiętane lekcje, które Bond pobrał od szulera; gdyby nie ostrożność Vallance'a; gdyby nie głowa do liczb u Gali; gdyby nie cały układ

drobnych okoliczności, cały układ przypadków.

Czyj układ?

Przeraźliwie skrzypnęło, kiedy M obrócił się z fotelem. Bond uważnie znów skupił się na szarych oczach znad biurka.

- To premier - burknął M. - Chce, abyście ty i panna Brand wyjechali z kraju. - M spuścił oczy i beznamiętnie zajrzał w głąb swojej fajki. - Żeby jutro po południu już was nie było. Zbyt wielu w tej sprawie zna wasze twarze. Mogliby połączyć fakty, kiedy zobaczą, w jakim stanie jesteście oboje. Udajcie się, gdziekolwiek wam się spodoba. Dowolna waluta. Powiem to skarbnikowi. Nie pokazujcie się przez miesiąc. Tylko trzymajcie się na osobności. Nie rzucajcie się w oczy. Oboje wyjechalibyście już dzisiaj po południu, tylko że dziewczyna jest umówiona jutro na jedenastą rano. W pałacu. Przyznano jej Krzyż św. Jerzego w trybie natychmiastowym. Oczywiście nie zostanie to ogłoszone aż do Nowego Roku. Chciałbym ją kiedyś spotkać. Musi być niezła. Prawdę mówiąc - kiedy M podniósł oczy, z wyrazu jego twarzy nic nie można było wyczytać - premier miał w zanadrzu coś i dla ciebie. Zapomniał, że my tutaj nie lecimy na takie sprawy. Poprosił więc, żebym podziękował ci w jego imieniu. Dobrze się wyrażał o naszej Służbie. Ładnie z jego strony.

M pokazał jeden ze swych rzadkich uśmiechów, ciepło rozjaśniających mu twarz w prędkim błysku. Bond odpowiedział uśmiechem. Rozumieli się w tym, czego nie trzeba dopowiadać.

Bond wiedział, że już pora iść. Wstał.

- Bardzo panu dziękuję, sir. I cieszę się z powodu dziewczyny.

- Zatem w porządku - rzekł M tonem odprawy. - No, to wszystko. Do zobaczenia za miesiąc. Aha, i przy okazji- dodał mimochodem. - Zajrzyj do swego biura. Znajdziesz tam coś ode mnie. Mała pamiątka.

James Bond zjechał windą i pokuśtykał znajomym korytarzem do swego biura. Gdy przestąpil wewnętrzne drzwi, zastał swą sekretarkę układającą jakieś papiery na biurku obok jego biurka.

- Wraca zero zero osiem? - zapytał.

- Tak - uśmiechnęła się radośnie. - Przylatuje tej nocy.

- No, to cieszę się, że będziesz miała towarzystwo - powiedział Bond. - Ja znów wyjeżdżam.

- Och - zdziwiła się. Zerknęła na jego twarz i odwróciła wzrok. - Wyglądasz, jakbyś potrzebował trochę odpocząć.

- Właśnie po to wyjeżdżam - odrzekł. - Na miesięczne wygnanie. - Pomyślał o Gali. - Będą to prawdziwe wakacje. Jest coś dla mnie?

- Twój nowy samochód czeka na dole. Obejrzałam go. Facet powiedział, że zamówiłeś go na próbę dziś rano. Wygląda pięknie. Aha, i jest dla ciebie paczka z biura M. Czy mam ją rozwinąć?

- Tak, rozpakuj - rzekł Bond.

Usiadł przy swoim biurku i spojrzał na zegarek. Piąta. Czuł się zmęczony. Wiedział, że będzie się czuł zmęczony przez kilka dni. Zawsze tak reagował z końcem paskudnej misji, po dniach nerwów, napięcia, strachu.

Sekretarka wróciła do pokoju z dwoma kartonowymi pudłami, które wyglądały na ciężkie. Postawiła mu je na biurku i otworzyła to na wierzchu. Kiedy zobaczył natłuszczony papier, już wiedział, czego się spodziewać.

W pudle była kartka. Wyjął ją i przeczytał. Zielonym atramentem M napisano: „Możesz ich potrzebować”. Bez podpisu.

Bond odwinął natłuszczony papier i zważył w dłoni połyskliwą, nową berettę. Pamiątka. Nie. Przypomnienie.

Wzruszył ramionami i wsunął sobie pistolet pod marynarkę, do pustej kabury. Wstał niezgrabnie.

- W drugim pudle będzie colt z długą lufą - powiedział do sekretarki. - Przechowaj go, aż wrócę. Potem wezmę go na strzelnicę i przestrzelam.

Podszedł do drzwi. - To na razie, Lil - pożegnał się. - Pozdrów ode mnie zero zero osiem i powiedz, żeby o ciebie zadbał. Ja będę we Francji. Placówka F dostanie mój adres. Ale tylko na wypadek nagłej potrzeby.

Uśmiechnęła się do niego.

- Jak bardzo nagłej? - spytała.

Krótko zaśmiał się w odpowiedzi.

- Dowolne zaproszenie na spokojną partyjkę brydża - odparł.

Wykuśtykał i zamknął za sobą drzwi.

Mark VI z 1953 roku był odkrytym samochodem wycieczkowym. Szarość w odcieniu pancernika, tak samo jak poprzedniego, który trafił na złom z garażu w Maidstone, a granatowa skóra tapicerki syknęła zbytkownie, kiedy niezgrabnie usadowił się przy kierowcy do próbnej jazdy.

W pół godziny później kierowca pomógł mu wysiąść na rogu Birdcage Walk i Queen Anne's Gate. - Moglibyśmy z niego wyciągnąć większą szybkość, sir - zaznaczył - jeśli pan sobie życzy. Gdybyśmy go wzięli jeszcze na dwa tygodnie, dałby się tak wyregulować, żeby osiągał dobrze ponad sto sześćdziesiąt.

- Później - rzekł Bond. - Kupuję go. Pod jednym warunkiem. Że dostarczycie go na przystań promu w Calais przed jutrzejszym wieczorem.

Kierowca błysnął zębami.

- Dobra - odparł. - Sam go dostarczę. Do zobaczenia na przystani, sir.


- Świetnie - rzekł Bond. - Niech pan uważa na A20. Droga na Dover w tych dniach bywa niebezpieczna.

- Nie ma obawy, sir - powiedział kierowca, pomyślawszy, że facet jednak musi być trochę mięczakiem, choć wydaje się, że dużo wie o samochodach. - Bułka z masłem.

- Nie każdego dnia - uśmiechnął się Bond. - Do zobaczenia w Calais.

Nie czekając na odpowiedź pokuśtykał o lasce przez zakurzone smugi wieczornego słońca, przesączające się przez drzewa w parku.

Usiadł na jednej z ławek naprzeciwko wysepki na jeziorze, wyjął papierośnicę i zapalił. Spojrzał na zegarek. Za pięć szósta. Przypomniał sobie, że to dziewczyna z tych punktualnych. Zarezerwował stolik w rogu na kolację. A potem? Lecz najpierw długie i rozkoszne planowanie. Co by lubiła? Dokąd pragnęłaby się wybrać? Gdzie nigdy jeszcze nie była? Oczywiście w Niemczech. We Francji? Tylko nie Paryż. Mogliby go zaliczyć, wracając. Pierwszej nocy odjechać ile się da, jak najdalej od Pas de Calais. Ten wiejski dom ze wspaniałym jedzeniem pomiędzy Montreuil i Etaples. Potem szybki przejazd i Loara. Kilka dni w małych miejscowościach nad rzeką. Żadnych miast z jakimś chateau. Ale na przykład Beaugency. Potem bez pośpiechu na południe, ciągle trzymając się zachodnich dróg, z daleka od życia z pięcioma gwiazdkami. Powoli odkrywać. Wziął się w garść. Co odkrywać? Siebie nawzajem? Czyżby już zaczynał poważnie myśleć o tej dziewczynie?

- James.

Czysty, wysoki, dość nerwowy głos. Nie taki, jakiego się spodziewał.

Podniósł oczy. Stała o metr od niego. Zauważył, że ma czarny beret na bakier i wygląda podniecająco, tajemniczo, jak ktoś ujrzany za granicą, gdy przejeżdża samotnie w otwartym samochodzie, ktoś

nieosiągalny i bardziej upragniony od wszystkich, których się kiedykolwiek znało. Ktoś zmierzający do tego, ażeby się kochać z kimś innym. Ktoś nie dla ciebie.

Wstał i wzięli się za ręce.

To ona je oswobodziła. Nie usiadła.

- Chciałabym, żebyś jutro był przy tym, James. - Oczy jej stały się miękkie, gdy na niego patrzyła. Miękkie, pomyślał, ale jakoś wymijające.

Uśmiechnął się. - Jutro rano czy jutro wieczór?

- Nie bądź śmieszny - zarumieniła się i roześmiała. - Miałam na myśli pałac.

- A potem co zamierzasz robić?

Przyjrzała mu się uważnie. Co mu przypomina jej wzrok? Czy tak patrzył ten szachista, Morphy? Czy on tak popatrzył na Draxa przy ostatnim rozdaniu w Blades? Nie. Niezupełnie. Coś innego. Czułość? Ubolewanie?

Spojrzała mu przez ramię.

Bond odwrócił się. Sto metrów od nich stała wysoka postać, młody mężczyzna o jasnych, krótko przystrzyżonych włosach. Odwrócony do nich plecami, nic nie robiąc, po prostu zabijał czas.

Bond obrócił się do niej i Gala spojrzała mu prosto w oczy.

- Wychodzę za niego - odezwała się cicho. - Jutro po południu. - A potem, jakby każde inne wytłumaczenie było zbędne: - Nazywa się detektyw inspektor Vivian.

- Och - rzekł Bond. Uśmiechnął się sztywno. - Rozumiem.

Nastąpiła chwila milczenia, w której unikali swojego wzroku.

A niby skąd miałby się spodziewać czegoś innego? Pocałunek. Zetknięcie dwóch przerażonych ciał lgnących do siebie w zagrożeniu. Nic więcej. I ten wymowny zaręczynowy pierścionek. Dlaczego automatycznie przyjął, że nosiła go tylko po to, aby trzymać na

dystans Draxa? Dlaczego wyobrażał sobie, że podziela jego pragnienia, jego plany?

I co teraz, zastanowił się Bond. Wzruszył ramionami, by oddalić ból niepowodzenia: ból niepowodzenia, o tyle większy niż przyjemność z sukcesu. Ostatnia kwestia. Musi usunąć się z życia tych dwojga młodych i gdzie indziej udać ze swoim wyziębłym sercem. Bez żadnego ubolewania. Bez fałszywego sentymentu. Musi odegrać rolę, jakiej ona się po nim spodziewa. Twardego i światowego mężczyzny. Tajnego agenta. Kogoś będącego tylko sylwetką.

Spoglądała na niego dość nerwowo, czekając, kiedy się uwolni od tego obcego człowieka, który próbował wetknąć stopę w drzwi jej serca.

Bond ciepło uśmiechnął się do niej.

- Jestem zazdrosny - rzekł. - Miałem inne plany dla ciebie na jutrzejszą noc.

Odpowiedziała uśmiechem, wdzięczna, że przerwał milczenie.

- Jakie to były plany? - spytała.

- Chciałem cię zabrać do wiejskiego domu we Francji - odpowiedział. - I po wspaniałej kolacji chciałem się przekonać, czy to prawda, co się mówi o krzyku zrywanej róży.

Roześmiała się.

- Bardzo mi przykro, że nie mogę ci oddać tej przysługi. Ale mnóstwo innych czeka, żeby je zerwać.

- Owszem, chyba tak - powiedział Bond. - No cóż, więc żegnaj, Gala. - Wyciągnął rękę.

- Żegnaj, James.

Dotknął jej po raz ostatni, po czym odwrócili się od siebie i odeszli, każde ku swojemu życiu.

Od tłumacza

Kiedy w latach 1985-1986 prowadziłem Studium Sztuki Przekładu przy Zrzeszeniu Studentów Polskich i Stowarzyszeniu Tłumaczy Polskich, niektóre z dzieł lana Fleminga stanowiły przedmiot seminariów, w których efekcie kilkoro z moich słuchaczy, teraz od dawna już mających własną pozycję jako tłumacze, pracowało pod moim kierunkiem nad powieściami o Jamesie Bondzie. Trzy z tych utworów zawierają w sobie część ich twórczego wkładu sprzed lat dwudziestu. Nie ma to wpływu na fakt, że obecne przekłady są już w całości moim własnym dziełem. Należy im się jednak podziękowanie w takim zakresie, w jakim ich ówczesne prace dzisiaj mi tu i ówdzie pomogły. Na tego rodzaju wzmiankę zasługują: Agnieszka Sylwanowicz za Casino Royate, czyli Sam chciałeś te karty, Stefan Baranowski za Moonrakera i Renata Maksymowicz za Żyj i pozwól umrzeć. A oprócz nich zwłaszcza Sławomir Kędzierski, mój nieoceniony konsultant w zakresie realiów i terminologii wojskowej, i Rajmund Florans w sprawach wyścigowych i karcianych.

Ace of Clubs: ang. gra słów. Może to znaczyć „as wśród klubów” albo „as treflowy”.

Ach so. Die Engländer: niem. Ach tak. Anglicy.

Adam: angielski styl architektury, wnętrz i umeblowania z drugiej połowy XVIII wieku, który stworzyli bracia Robert, James i William Adamowie. Wyróżnia go delikatność ornamentów, oparta na motywach greckich i rzymskich.

akr: 4047 m2.

Albany: stolica stanu Nowy Jork i licząca nieco ponad milion mieszkańców. Tu jednak chodzi raczej o którąś z wielu ulic w Londynie, noszących tę nazwę.

Albert Hall: słynny w świecie londyński budynek i ośrodek koncertów oraz innych występów artystycznych. Jego widownia ma 8 tysięcy miejsc i każdego roku odbywa się tam około 350 czołowych imprez.

aldis: reflektor sygnalizacyjny.

Almanach Whitakera: ang. Whitaker's Almanack. Publikowany od 1868 roku do dzisiaj brytyjski rocznik aktualności politycznych, kulturalnych, adresowych i najrozmaitszych innych. Nazwany tak od dwóch pierwszych redaktorów. Uchodzi aż do przesady za najważniejsze i najbardziej użyteczne dzieło w tym kraju i języku.

Ardeny: góry na pograniczu francusko-belgijskim, gdzie na przełomie 1944/1945 roku Niemcy podjęli ostatnią podczas II wojny światowej próbę wielkiej kontrofensywy. Początkowo skuteczna, po niecałych dwóch tygodniach ciężkiej bitwy załamała się i zakończyła zwycięstwem aliantów.

Ashenheim: nawiązanie do powieści Żyj i pozwól umrzeć.

attaboy! ang. zuch chłopiec! Wykrzyknik ten nabrał ogólnego znaczenia: brawo! tak trzymać! itp.

Auto Union: utworzony w 1932 roku, tylko na użytek wyścigów, niemiecki związek czterech czołowych firm przemysłu samochodowego: Horch, Audi, DKW i Wanderer, główny konkurent firmy Mercedes-Benz. Jego znakiem były cztery poziomo zachodzące na siebie kółka, obecnie firmowy znak Audi.

Automobile Association: ang. Stowarzyszenie Samochodowe, zwykle w skrócie AA, założone w 1905 roku, zrzesza prawie milion członków i służy rozmaitego rodzaju pomocą w ruchu samochodowym.

azdyk: hydrolokator akustyczny.

Battersea: dzielnica w Londynie, znana m.in. z najpiękniejszych w kraju wyrobów emaliowanej galanterii.

Bentley: założona w 1919 roku angielska wytwórnia bardzo drogich, najbardziej luksusowych i najwyższej jakości samochodów. Wielki kryzys spowodował załamanie się popytu i sprzedanie Bentley Motors Ltd firmie Rolls-Royce, po czym łącznie odkupił je w 1998 roku niemiecki Volkswagen. Jednakże nazwa i legendarna jakość bentleya przetrwały i przeżywają znów okres kolosalnej popularności. Przyczyniła się do tego również fama Jamesa Bonda, którego ukochanym samochodem był zawsze bentley.

bist du ein braves Kind! niem. Aleś ty grzeczne dziecko!

Bowaters: olbrzymia papiernia angielska.

Brooks: ściślej Brooks's Club mieści się przy St. James's Street. Natomiast klub Blades (czyli Klingi) u Fleminga jest fikcją.

Brummet George Bryan (1778-1840) zwany Beau Brummet: słynny angielski arbiter elegancji.

Carmichael Hoagy (1899-1981): znakomity amerykański piosenkarz, także kompozytor i pianista w dziedzinie muzyki rozrywkowej. Występował też jako aktor, m.in. w wybitnym filmie wg powieści Hemingwaya To Have and Have Not (Mieć i nie mieć), gdzie główne role grali Humphrey Bogart i debiutująca w tym filmie oraz w jego życiu Lauren Bacall.

Cavell Louisa (1865-1915): brytyjska pielęgniarka pracująca w Brukseli, po jej zajęciu przez Niemców pomagała jeńcom alianckim w ucieczkach do Holandii. Rozstrzelana z wyroku niemieckiego sądu wojennego, co wzbudziło powszechne oburzenie na całym świecie.

Chłopiec stał na płonącym pokładzie: ang. The boy stood on the burning deck. Ważna niegdyś poetka Felicia Hemans (1793-1835)

pamiętana jest właściwie tylko dzięki tej linijce ballady Casabianca o bohaterskim 13-letnim chłopcu, ginącym w bitwie morskiej jako ostatni z załogi.

Clausewitz Karl von (1780-1831): pruski generał, teoretyk i historyk wojskowości, którego dzieło Vom Kriege, tzn. O wojnie, stanowi chyba najwybitniejsze w dziejach ujęcie myśli wojskowej.

C.M.G, ang. skrót od Companion of St. Michael and St. George: kawaler Orderu św. Michała i św. Jerzego. Jest to szósty z kolei w hierarchii orderów brytyjskich, przyznawany od 1818 roku za wybitne zasługi dla Wspólnoty Brytyjskiej lub innych państw.

Dewar Trophy: brytyjska nagroda ustanowiona w początkach XX wieku za wybitne osiągnięcia techniki samochodowej i nazwana tak od nazwiska fundatora. Później nazwa ta objęła też nagrody w innych dziedzinach.

Donnerwetter: najpospolitsze niemieckie przekleństwo. Do stu piorunów! Psiakrew! Cholera! (chociaż dosłownie: burza).

Drax: nazwisko to wyraźnie, choć nie natrętnie, kojarzy się w paru głównych językach ze smokiem i zawiera skrytą aluzję do legendarnej postaci św. Jerzego, który z nim walczył. Potwierdza się to w rozdziale XXII, choć ukazana tam forma jest niemożliwa z przyczyn gramatycznych, co stanowi jedną z wielu poszlak, że autor nie znał niemieckiego.

Du Scheisskerl. Marsch! niem. Ty zasrańcu. Marsz!

Fitzherbert Maria Anna z domu Smythe (1756-1837): dama z najwyższych sfer towarzyskich Anglii, dwukrotnie owdowiała, po czym stała się kochanką i długoletnią miłością króla Jerzego IV, który nawet zawarł z nią ślub, uznany za nieważny z przyczyn formalnych.

Floris: istniejąca od 1730 roku angielska firma produkująca luksusowe kosmetyki dla mężczyzn i kobiet.

Foreign Office: brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

Fragonard Jean-Honoré (1732-1806): znakomity malarz i grafik francuski, znany szczególnie ze scen rodzajowych o zabarwieniu mocno erotycznym. Jeu de cartes: fr. Gra w karty.

Friedrich Eugen (1732-1797) książę Wirtembergii: nie zasługiwałby może na wzmiankę, gdyby nie to, że z jego dwanaściorga dzieci jedna córka została małżonką rosyjskiego cara Pawła I, matką carów Aleksandra I i Mikołaja I, a druga cesarzową Austrii. Do jego potomków należy też królewska rodzina holenderska, niemiecki cesarz Wilhelm II i angielska królowa Elżbieta II.

Galatea: imię nimfy z mitologii greckiej i rzymskiej.

George Cross: Krzyż św. Jerzego, najwyższe brytyjskie odznaczenie obok Victoria Cross, ustanowione we wrześniu 1940 roku i przyznawane za wyjątkowe przejawy męstwa ze strony osób cywilnych albo wykazane nie w akcji zbrojnej. Uznano je za konieczne ze względu na szczytowy moment agresji hitlerowskiej i zasługi cywilów dla jej odparcia. Faktycznie otrzymały je cztery kobiety. Na środku krzyża umieszczony jest wizerunek św. Jerzego w walce ze smokiem.

Goodwood: słynne wyścigi samochodowe i motocyklowe.

Graf: niem. hrabia.

Halt's Maul! niem. Stul pysk!

hazard: pierwotnie ang. nazwa skomplikowanej gry w kości. Stąd dzisiejsze określenie hazardu w znaczeniu ogólnym.

heblować: tu oznakować karty za pomocą wosku.

heil! niem. okrzyk wyrażający entuzjazm. Szczególnie skompromitowany w hitlerowskim pozdrowieniu: Heil Hitler!

Henley: ściślej Henley-on-Thames. Nieduże miasto nad Tamizą, kilkanaście kilometrów od Londynu w górę rzeki, gdzie regularnie odbywają się ważne zawody wioślarskie.

Heydrich Reinhard (1904-1942): uważany przez Hitlera za swego potencjalnego następcę, kierował jako pierwszy Głównym Urzędem Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA). Ranny w Pradze wskutek zamachu, dokonanego przez dwóch Czechów wyszkolonych w Anglii, zmarł w tydzień później.

Hiszpańska Szkoła Jazdy: słynna do dzisiaj wiedeńska szkoła, styl i pokazy jazdy konnej. Powstała w drugiej połowie XVI wieku. Występuje w niej od początku także słynna rasa końska lipicanów.

HMS albo H.M.S, to skrót od ang. Her (albo His) Majesty's Ship: Okręt Jej (albo Jego) Królewskiej Mości. Poprzedza on nazwy jednostek brytyjskiej marynarki wojennej.

Hobbs Jack (1881-1963): słynny mistrz gry w krykieta.

hugger: ang. ten kto ściska, obejmuje, przytula.

Instytut Kobiecy: ang. Women's Institute. Założony w 1915 roku, zrzesza w swej ogromnej strukturze ponad 200 tysięcy kobiet z Wielkiej Brytanii z wyjątkiem Szkocji i Irlandii Północnej, skupiając się na działalności w dziedzinie sportu, kultury, wychowania i edukacji, rzemiosła, kuchni oraz projektów komunalnych, czasami też zajmując stanowisko w sprawach ogólnych.

intaglio: odwrotność kamei, na której wyrzeźbiony miniaturowy wizerunek jest wypukły, a tutaj wklęsły.

Ja, so was! niem. Aha, coś podobnego!

Jagdverband: lm. Jagdverbände: dosłownie niem. jednostka myśliwska. Jednak w SS nie musiały to być eskadry ani inne jednostki lotnicze, mimo takich sugestii w nazwie.

K: średniej klasy 6-osobowe samochody Chryslera, w szczególności używane przez brytyjską Secret Service.

Klub Ogni Piekielnych: ang. Hellfire Club. Ekskluzywny klub libertyński, który w 1746 roku założył sir Francis Dashwood. Jego szydercze, antykościelne i niby pogańskie oraz erotyczne praktyki doprowadziły po kilkunastu latach do procesów i zaprzestania działalności. Jednak uczestniczyła w nim zapewne ogromna liczba nie całkiem ujawnionych osób, a jego tradycje zyskały wielką popularność i powracają w rozmaitych formach do dzisiaj.

kolossal! niem. Coś kolosalnego! Coś wspaniałego!

komandor: ang. commander. Jednakże w strukturze stopni wojskowych, nie zawsze równoległej w różnych państwach i często mylącej, ten ang. stopień odpowiada średniej z trzech polskich rang mających w nazwie komandora, ściśle mówiąc: jest to komandor porucznik, czyli morski odpowiednik nie pułkownika, lecz podpułkownika wojsk lądowych, albo nawet kapitana, jeżeli potraktować to skrótowo. Taką rangę ma z II wojny James Bond.

Kontynent: w Anglii tak się potocznie określa kontynentalną część Europy poza Wielką Brytanią.

koroner: ang. coroner. W brytyjskim wymiarze sprawiedliwości urzędnik badający zwłaszcza mniej typowe okoliczności śmierci w celu wyjaśnienia jej przyczyn oraz podjęcia decyzji, czy sprawę należy skierować do śledztwa policyjnego i do sądu.

Ladbroke: olbrzymia firma bukmacherska.

Laurencin Marie (1883-1956): wybitna malarka francuska. W twórczości swej skupiała się na delikatnie traktowanej tematyce kobiecej.

Lawrence Thomas (1769-1830): wybitny angielski portrecista.

Leck mich am Arsch: niem. Pocałuj mnie w dupę, tylko jeszcze trochę bardziej wulgarne.

Lombroso Cesare (1835-1909): włoski psychiatra i antropolog, twórca teorii, zgodnie z którą 40 procent przestępców ma do tego wrodzone predyspozycje. Można je rozpoznać, badając ich typ antropologiczny i wygląd. Teoria ta, wyłożona głównie w książce Geniusz i obłąkanie, została z czasem obalona, lecz wywarła duży wpływ na rozwój psychiatrii.

Lonsdale: angielska firma produkująca od 1960 roku ekwipunek bokserski, później zasłynęła z wyrobu m.in. odzieży sportowej.

Lord's: londyńskie główne centrum gry w krykieta.

Lorre Peter (1904-1964): ur, jako László Löwenstein, amerykański aktor austro-węgiersko-żydowskiego pochodzenia, znany z mnóstwa ról ponurego cudzoziemca, kryminalisty, seryjnego mordercy, zboczeńca itd. Występował m.in. w filmie z Bondem Casino Royale i w sztukach Brechta.

Luger: ang. nazwa parabellum. Ten wyjątkowo udany pistolet z 1898 roku był na wyposażeniu m.in. armii niemieckiej w obu wojnach światowych i choć teraz już trochę przestarzały, pozostaje ceniony do dzisiaj.

Mansion House: zabytkowy pałac będący siedzibą burmistrza Londynu.

Mau Mau: murzyński ruch wyzwoleńczy (1952-1960) w Kenii przeciw brytyjskim rządom kolonialnym i osadnikom. Obydwie strony dopuszczały się wielu mordów i okrucieństw. Powstanie zostało w końcu stłumione, ale w kilka lat później Kenia uzyskała niepodległość.

mein Liebchen... mein Pupperl... mein Schatz: niem. Moje kochanie... Moja laluniu... Mój skarbie...

moonraker: to ang. wyraz pospolity, jakkolwiek rzadki. Oznacza przede wszystkim takiego, co „drapie księżyc”, czyli głupka. Anegdota ludowa o nieco pokrewnej treści sprawiła, że przezywa się tak mieszkańców hrabstwa Wiltshire w południowej Anglii. Jest to również nazwa dodatkowego, najwyższego żagla na kliprach. Istnieją więc pod tym samym tytułem niezależna od Bonda i Fleminga sztuka Arthura Watkinsa oraz film na niej oparty. Wreszcie nazwano tak satelitę Księżyca, którego wysłanie zaplanowano na rok 2010. Z kolei powieść James Bond & Moonraker, fałszywie przypisywaną Flemingowi, napisał w ogóle nie on, tylko Christopher Wood jako adaptację filmu o Bondzie.

Newmarket: małe miasto w środkowej Anglii, słynne jako największy w kraju ośrodek chowu i szkolenia rasowych koni, a także z organizowanych tam wyścigów. Odbywały się one już w XII wieku, czyli najdawniej w całej Europie.

Nightingale Florence (1820-1910): angielska pielęgniarka i działaczka społeczna. Dokonała przełomu w skali światowej, stwarzając podstawy kształcenia i praktyki pielęgniarskiej, przełamując olbrzymie opory ze strony władz i urzędów, lekarzy i wojska, dotyczące opieki kobiecej nad chorymi, a zwłaszcza rannymi na froncie i w szpitalach wojskowych.

O.B.E, ang. skrót Order of British Empire: Order Imperium Brytyjskiego. Wspomniany wcześniej przy Loelii Ponsonby.

Oberleutnant: niem. porucznik. Niekiedy mylące nazwy stopni wynikają m.in. stąd, że niem. Leutnant to pol, podporucznik.

Obersturmbannführer: w bardzo skomplikowanym systemie hitlerowskich stopni wojskowych, paramilitarnych i partyjnych oznaczało to mniej więcej podpułkownika.

obiad: warto przypomnieć, że ang. dinner to główny posiłek dzienny, który tylko w święta i przy okazjach towarzyskich przypada w naszej porze obiadowej, a w dni powszednie raczej w porze kolacji. W dni robocze przeważnie lancz odgrywa rolę wczesnego obiadu.

objets trouvés: fr. przedmioty znalezione. Kontrowersyjny kierunek w sztuce, polegający na traktowaniu przedmiotów codziennego użytku, czasem z lekkimi modyfikacjami jako dzieł artystycznych.

palmowanie: w sztuczkach magicznych i karcianych ukrycie czegoś we wnętrzu dłoni.

Peenemiinde: wieś na wyspie Usedom, gdzie hitlerowcy eksperymentowali w zakresie lotnictwa i broni rakietowej dalekiego zasięgu. Tu sugestia, że w NRD kontynuowano te prace na zlecenie Sowietów.

Perły i Bliźniak: w sensie dwuczęściowego kompletu bluzki i swetra.

Phensic: tabletki z aspiryną i kofeiną, pomagające na ból głowy itp.

poker królewski: układ kart zaczynający się od asa.

Puchar Walkera: główna brytyjsko-irlandzko-amerykańska nagroda w mistrzostwach golfa.

quinze, pikieta, cribbage, kadryl, ombre i tredrille: na ogół przestarzałe już rodzaje gry w karty.

regencja ang. Regency: okres 1811-1820 i jego styl.

Reichsdeutsche: w ustawodawstwie niemieckim oznaczało to Niemców, którzy w czasach Republiki Weimarskiej lub hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy mieszkali w Niemczech, mając ich obywatelstwo. Przypisywano temu odcień „prawdziwego” albo „lepszego” Niemca.

Richard Marthe ur. Betenfeld (1889-1982): w swej burzliwej i dwuznacznej karierze ta popularna Francuzka była prostytutką, szpiegiem, pilotką, siedziała w więzieniu, pisała książki itd. W roku 1946 jako radna w Paryżu przeforsowała ustawę zwaną Le loi Marthe Richard, znoszącą formalne, choć nie faktyczne istnienie prostytucji oraz domów publicznych.

Richards Gordon (1904-1988): słynny angielski dżokej. Uważany za najlepszego na świecie, cieszył się ogromną popularnością i jako jedyny w tym zawodzie uhonorowany został tytułem szlacheckim.

R.N.V.S.R, ang. skrót Royal Navy Volunteer Supplementary Reserve: Królewska Morska Ochotnicza Rezerwa Uzupełnień.

Romney George (1734-1802): wybitny angielski malarz, subtelnie portretujący zwłaszcza damy z wyższych sfer.

Royal Automobile Club: ang. Królewski Klub Automobilowy, zwykle w skrócie RAC, założony w 1897 roku, służy swym członkom pomocą drogową itd.

Róża ludorów: ang. Tudor Rose. Ang, emblemat heraldyczny z dwoma stylizowanymi kwiatami po pięć płatków, jeden na drugim, zwykle w barwie czerwonej i białej albo złotej i srebrnej. Połączył je symbolicznie król Henryk VIII z rodu Tudorów, kiedy pokonał Ryszarda III, jako symbol zakończenia w 1485 roku 30-letniej wojny Dwóch Róż.

schuit: hol, nieduża barka płaskodenna.

Scotland Yard: potocznie The Yard. Nie ma potrzeby objaśniać, czym jest ta słynna centrala brytyjskiej służby bezpieczeństwa. Założona w 1829 roku przy ulicy Great Scotland Yard na Whitehallu i ze względu na swój ogromny rozwój przeniesiona w 1890 na Victoria Embankment, zwana odtąd New Scotland Yard, zajęła tam cały kompleks budynków. Wreszcie w 1967 roku (już po Bondzie i Flemingu) przeniesiona do 20-piętrowego wieżowca na Broadwayu,

zachowała tradycyjną już nazwę New Scotland Yard, którą ukazuje słynny, podświetlony, trójkątny szyld obracający się na słupie.

Secret Service: ang. Tajna Służba. Wywiad brytyjski.

Sehen Sie hier, mein Kapitän: niem. Proszę spojrzeć tu, mój kapitanie.

Skorzeny Otto (1908-1975): jeden z hitlerowskich bohaterów SS, zasłynął m.in. dzięki akcji uwolnienia Mussoliniego z niewoli u aliantów. Po zakończeniu wojny działał też jako Werwolf i musiał uciec do Hiszpanii, zagrożony oskarżeniem i procesem o zbrodnie wojenne. Zalicza się jednak do wielu przykładów wyjątkowej odwagi i sprawności bojowej.

South Goodwin: południowy kraniec 15-kilometrowej mielizny w kanale La Manche opodal nadmorskiego miasta Deal. Ławica ta jest oznaczona przez liczne boje i latarniowce, gdyż rozbiły się tam dwa tysiące statków. Natomiast wspomniany tu latarniowiec 27 listopada 1954 roku w potężnym sztormie zerwał się z dwóch kotwic, zatonął i ocalał tylko jeden członek jego załogi.

Streifkorps: niem. kolumna lotna.

Sunday Express”: niedzielne i często sensacyjne wydanie olbrzymiego brytyjskiego dziennika. „Daily Express”.

Targa Fłorio: jedne z najtrudniejszych w Europie terenowych wyścigów samochodowych. Odbywają się na Sycylii koło Palermo.

Tassie James (1735-1799): angielski malarz, znany głównie z portretów reprodukowanych na biżuterii.

Templer Gerald (1898-1979): od 1952 brytyjski Wysoki Komisarz na Malajach, w ciągu dwóch lat uporał się z potężną komunistyczną partyzantką, złożoną głównie z Chińczyków.

Tranby Croft: wielka rezydencja wiejska w Yorkshire, która stała się w 1890 roku widownią olbrzymiego skandalu. Jej właściciel, przedsiębiorca stoczniowy sir Arthur William, oszukiwał przy hazardowej grze karcianej w bakarata, która była zabroniona w Anglii, lecz ulubiona przez uczestniczącego w niej następcę tronu, późniejszego króla Edwarda VII. Przyłapany, zgodził się podpisać zobowiązanie, że nie będzie więcej grał w karty, i sprawę postanowiono wyciszyć, ale kochanka księcia Walii, znana plotkarka, ujawniła sprawę i William wytoczył proces o pomówienie, w którym książę również musiał wystąpić jako świadek i uczestnik zabronionego hazardu. William przegrał i usunięty z wojska, wyeliminowany z towarzystwa, wycofał się na resztę życia do swojej posiadłości w Szkocji. Książę Walii zaś zmienił kochankę na inną i jakkolwiek dalej uprawiał hazard, nigdy już nie grał w bakarata.

Trinity House: brytyjska centrala zarządzająca latarniami morskimi.

Vaterland: niem. ojczyzna.

V-2: przypomnijmy, że te nowatorskie pociski rakietowe służyły Niemcom od sierpnia 1944 roku do ostrzeliwania Londynu i innych miast. Obrona przed nimi była prawie niemożliwa, lecz ich skuteczność niewielka. Stały się jednak początkiem nowego rodzaju broni.

Verstanden? itd. niem. Zrozumiano? No. Skręć kark i nogę! Odpowiednik polskiego: Złam kark!

Walpole Horace (1717-1797): pisarz angielski, szczególnie ceniony za olbrzymi zbiór swoich listów.

warstwa Heaviside'a: leżąca 90-150 km nad ziemią warstwa zjonizowanego gazu, która odbija fale radiowe.

Wash: rozległe ujście czterech rzek na wschodnim wybrzeżu Anglii, na styku hrabstw Norfolk i Lincolnshire.

Werwolf: niem. wilkołak. Tak nazwano hitlerowskie oddziały, prowadzące od schyłku 1944 roku akcje terrorystyczne i sabotażowe na terenach zajętych przez aliantów. Składały się z członków SS, SD, Gestapo i Hitlerjugend. M.in, na Śląsku dokonywały mordów na ludności polskiej aż do połowy 1946 roku.

White Ensign: ang. Biała Bandera, używana przez brytyjską marynarkę wojenną, ma na białym tle w pionie i poziomie czerwony krzyż, którego górną lewą ćwiartkę wypełnia Union Jack, czyli podstawowa flaga brytyjska. Nie jest to wcale podobne do bandery sowieckiej, która miała na dole wąski pas niebieski, a ponad nim na białym polu, obok siebie, duże czerwone znaki pięcioramiennej gwiazdy oraz sierpa i młota.

Woomera Range: mieszczący się w południowej Australii największy na świecie poligon prób z bronią rakietową i nuklearną, wspólnie zorganizowany przez Wielką Brytanię i Australię.

Wrenka: tak nazywano w Anglii podczas II wojny światowej ochotniczki należące do W.R.N.S., czyli Women's Royal Naval Service, tzn. Kobiecej Królewskiej Służby Morskiej.

Wunderschön! niem. Cudowne!

Zu Befehl! niem. Rozkaz!

Zum Kotzen! niem. Porzygać się można!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron