Zabawa na placu Świętego Marka
Zabawa na placu Świętego Marka
Zabawa na placu Świętego Marka
Tajemnice Wenecji
Tom 1
Grzegorz Füllborn
Część pierwsza
Rozdział I
Most Westchnień
W głuchej, nocnej ciszy zadźwięczał ponury głos trąb, rozlegając się echem wśród murów otaczających Pałac Dożów w Wenecji.
Smagła postać dziewczęcia posuwała się wolno ku wejściu prowadzącemu na obszerne podwórze. Księżyc rzucał blade światło na jej twarz, wyrażającą niemą trwogę i niepewność oczekiwania.
Rzuciwszy wokół siebie trwożliwe spojrzenie, dziewczę wbiegło na podwórze, nie zwracając nawet uwagi jak dziwny kontrast stanowiły jego dwie strony. Po prawej dumnie wznosiły się marmurowe filary przepysznego pałacu, po lewej widniały zakratowane okna i ponure mury więzienia.
Przez podwórze, wśród smutnego dźwięku trąb, posuwali się żołnierze, na czele których szedł oficer z mnichem. Pochód ten wszedł
przez obszerną bramę do budynku, w którym tylko jęki nieszczęsnych więźniów i brzęk łańcuchów przerywały nocną ciszę.
Dziewczyna szybkim krokiem zbliżyła się do mnicha.
– Ojcze Domenico! – zwróciła się do niego drżącym głosem.
Mnich milczał przez chwilę, zdawało się, że pragnie rozpoznać rysy mówiącej.
– Edyto Amalfi – rzekł cicho – czy to ty, signorino?
– Tylko jedno słowo, ojcze! Tylko jedno! – błagało dziewczę, składając ręce, podczas kiedy oficer wraz z żołnierzami postępował pod sklepieniami – ojcze, zlitujcie się… Gdzie jest Rodrigo?
– Rodrigo Zeni? – zapytał mnich, wskazując ręką na więzienie.
– Nie żyje! – zawołała Edyta głuchym głosem, wpatrując się swoimi niebieskimi oczami w mnicha, oczekując potwierdzenia wyroku śmierci.
– Edyto Amalfi, czy słyszysz odgłos trąb?
– Rodrigo został skazany!
– Zbliża się jego ostatnia godzina…
Powietrze rozdarł krzyk dziewczęcia, pełen niewysłowionej boleści.
– Polecam cię opiece najświętszej – rzekł mnich i pośpieszył za oddalającymi się żołnierzami.
Edyta upadła na kolana.
Nagle zerwała się.
Jej blada twarz wyrażała odwagę i stanowczość. W załzawionych oczach błysnęła iskierka nadziei. Postanowiła działać. Miłość, ta boska potęga, dodawała jej otuchy. Rodrigo żył jeszcze. Nie wszystko było zatem zupełnie stracone. Może zdoła go uratować…
Nadzieja stłumiła wszystkie inne uczucia. Stłumiła trwogę i ból, a dodała jej siły.
Ożywiona myślą uratowania ukochanego, szybko przebiegła przez podwórze.
W tej chwili, oficer wraz ze spowiednikiem i skazańcami wchodził
na wilgotne schody wiodące do więziennych cel.
Pochód otwierał wartownik, trzymający w dłoni zapaloną pochodnię.
Ogromne więzienie przylegające do Pałacu Dożów, przecięte było przez kanał, na którym nikt nie miał prawa przebywać podczas wykonywania wyroku śmierci. Nad kanałem wznosił się most łączący obie części ponurego więzienia. Nazywano go Mostem Westchnień, z niego bowiem zrzucano do wody tych, którym było przeznaczone zginąć.
Pochód powoli zbliżał się do cel zajmowanych przez więźniów.
Wartownik niosący pochodnię, otworzył drzwi wiodące do jednego z tych ponurych pomieszczeń. Czerwony blask pochodni oświetlał
znajdującego się w celi młodego, pięknie zbudowanego mężczyznę, który z godnością przyglądał się prowadzonym zbirom.
Więzień, Rodrigo Zeni, wcielenie męskiej dumy, stał nie jak winowajca, ale jak niewinnie cierpiący.
– Zbliżcie się. Wiem, czego ode mnie żądacie o północy, w godzinie tajemnego trybunału – rzekł spokojnie.
Oficer wszedł do celi w towarzystwie mnicha i człowieka niosącego pochodnię, inni pozostali na zewnątrz.
– Rodrigo Zeni – rzekł oficer, wyjmując spod białego płaszcza zwój pergaminu – wysłuchaj wyrok najwyższej Rady Trzech!
– Oszczędź sobie słów, Paolo Bembo, domyślam się wyroku – odrzekł spokojnie więzień.
– Jesteś oskarżony o zdradę i porozumiewanie się ze szpiegami księcia Ossuny! – ciągnął dalej oficer, rozwijając pergamin.
– Kto śmie tak twierdzić? Kto zdoła tego dowieść? Zresztą po co ja mówię o dowodach, wobec takich oskarżycieli i sędziów – rzekł
Rodrigo z pogardą.
– W imieniu Rady Trzech, rozkazano kapitanowi Bembo wykonać zgodnie z prawem wyrok śmierci na osobie Rodriga Zeni, winnego zdrady! – odczytał oficer.
– Powiedz Najwyższej Radzie, że skazali na śmierć niewinnego człowieka! Paolo Bembo, ty, który byłeś moim kolegą, a teraz jesteś ślepym wykonawcą niesprawiedliwego wyroku tajemniczych sędziów, wiesz dobrze, że nie jestem pierwszym i nie ostatnim, który niesłusznie udaje się na śmierć – rzekł Rodrigo – boli mnie tylko niewymownie, że muszę opuścić Edytę Amalfi… Ta myśl w mojej ostatniej chwili odbiera mi otuchę, Matko Najświętsza, pociesz ją i udziel jej nieszczęsnej swojej opieki! Jest tylko jedno serce na świecie, serce Edyty, które będzie mnie wspominać, pogrążone w smutku.
Spowiednik zbliżył się do więźnia, który zdawało się, jakby wzrokiem chciał przebić grube, więzienne mury i jeszcze ostatni raz ujrzeć drogie rysy ukochanej kobiety, spojrzeć jeszcze raz w jej błękitne oczy, a potem spokojnie udać się na śmierć.
– Bądź odważny i pomyśl o swojej duszy, drogi synu, potomku szlachetnego rodu, który przestanie istnieć wraz z tobą – rzekł mnich do skazańca – módl się! Zbliża się twoja ostatnia godzina. Wznieś prośbę do Najsprawiedliwszego Sędziego, aby przebaczył ci winy i przyjął twoją duszę do wiecznej chwały.
– Ojcze, pozwól mi chociaż w myślach się z nią pożegnać. Potem udam się z tobą na miejsce, gdzie wykonany będzie wyrok – odrzekł
Rodrigo.
– Edyto, moja najdroższa Edyto, muszę cię opuścić… Bądź
szczęśliwa! Źli ludzie wydzierają mnie tobie, nie zobaczymy się już nigdy… Dopiero kiedyś, tam w górze…
– Pójdź za mną! – odezwał się zimny głos kapitana, przerywając nieszczęsnemu ostatnie słowa pożegnania.
Znowu rozległ się żałobny dźwięk trąb.
Skazaniec, prowadzony przez oficera i spowiednika, szedł wolno pod sklepieniami więzienia, na ściany którego padało czerwone światło pochodni, dodając grozy temu żałobnemu pochodowi.
Jeżeli cokolwiek jeszcze mogło uratować nieszczęśnika od niechybnej śmierci, to należało nie zwlekać z ratunkiem, bowiem jego życie policzone już było na minuty.
Wprowadzono go na schody. Wiedział dobrze, że za chwilę zostanie zrzucony z mostu, oddany nieubłaganym falom Orfany, że jego usta zamilkną na wieki w ponurej otchłani wód…
Nad schodami znajdowała się niewielka sień.
Wartownik poprzedzający pochód, otworzył drzwi.
Skazaniec ujrzał złowrogi most, oświetlony blaskiem księżyca.
Wartownicy często opowiadali, że w nocy rozlegają się tu jęki skazańców, którzy zostali utopieni wyrokiem sądu.
W chwili, gdy pochód wszedł na most, żołnierze na dany przez kapitana znak rzucili się na więźnia, aby go skrępować i zawiązać mu oczy.
Ten jednak odsunął ich od siebie.
– Nie chcę być skrępowany! Dobrowolnie udam się na śmierć! – zawołał mocnym głosem.
– Módlmy się, synu – rzekł mnich łagodnie, zbliżając się do Rodriga.
Obaj uklękli na moście.
Mnich głośno odmawiał modlitwy, skazany je powtarzał.
Po obu stronach mostu wznosiły się ponure, czarne mury więzienia, pod mostem roztaczała się nieprzebrana głębia.
– Edyto, żegnaj! – wykrzyknął Rodrigo po raz ostatni.
W chwili, gdy wypowiadał te słowa, porwali go żołnierze i zanim zdążył się opamiętać, narzucono mu na głowę kaptur i związano go sznurami.
Szybkość i gwałtowność, z jaką skrępowano skazańca świadczyła o tym, że nierzadko były spełniane podobne wyroki, a ich wykonawcy doszli w tym do niepospolitej wprawy.
W powietrzu rozległ się przytłumiony krzyk i Rodrigo został
zepchnięty w ciemną głębię.
Stary mnich wciąż odmawiał modlitwy.
Wyrok został wykonany.
Rozległ się plusk wody pod wpływem spadającego ciała.
Potem zaległa cisza.
Wykonawcy wyroku wraz z księdzem zeszli z Mostu Westchnień.
Wartownik starannie zamknął drzwi.
Kapitan Paolo Bembo mógł oznajmić Radzie Trzech, że wyrok został
wykonany.
A Rodrigo?
Na chwilę został zupełnie ogłuszony, kiedy jednak woda wyrzuciła go na powierzchnię, wróciła mu przytomność i instynktownym ruchem zdołał się chwycić drewnianego pala, znajdującego się pod mostem.
W ten sposób był w stanie na kilka chwil zawisnąć nad otchłanią.
Niestety, kaptur zakrywający mu głowę, uniemożliwiał oddychanie i tłumił głos, wzywający pomocy. Siły go opuściły…
Rodrigo wpadł w czarne otchłanie Orfany.
Nieszczęsna Edyto! Przybywasz za późno!
Ostatnią myślą, ostatnim westchnieniem był przy tobie.
Rozdział II
Co znalazł wyławiacz trupów?
W dole, po drugiej stronie pałacu znajdował się sklepiony domek, z porozkładanymi wewnątrz wiosłami i żaglami. Na jednej z wilgotnych ścian wisiała lampa, jakkolwiek rzucała ona bardzo skąpe światło, można było zauważyć postać człowieka, który z wielką starannością porządkował wiosła i żagle. Siwy włos pokrywał jego głowę, a gęsta, również siwa broda prawie zupełnie zakrywała twarz.
Ubrany był w czerwoną koszulę i krótkie, ciemne spodnie.
Pomimo podeszłego wieku, sprawiał wrażenie człowieka w pełni sił
fizycznych, świadczyły o tym muskularne ramiona i silna budowa. Jego opalone ciało pozwalało się domyślać, że człowiek ten przebywał dużo pod gołym niebem.
– Ojcze Jacobo! – rozległ się nagle głos pod sklepieniem, co dowodziło, że starzec nie był sam na tym pustkowiu.
Nagle ukazała się postać dziewczyny, ubranej w ciemną spódnicę.
Rozległ się na wpół przytłumiony śmiech.
Stary Jacobo odwrócił głowę w stronę zbliżającej się postaci. Jego twarz przybrała bolesny wyraz, kiedy patrzył na bezustannie śmiejącą się dziewczynę.
– Ojcze Jacobo! – zawołała ponownie.
– Czego chcesz, Nello? Dlaczego nie zostałaś w San Nicolo? – zapytał starzec.
– Ojcze Jacobo, czy znów będziesz szukał trupów?
Starzec westchnął ciężko.
– O moją posadę nikt się nie stara – zamruczał – jest to najhaniebniejsze zajęcie w Wenecji. Jednak ktoś musi być wyławiaczem trupów. Ciężki, gorzki kawałek chleba. I w dodatku to dziecko! Och, Bóg ciężko mnie dotknął.
– Ojcze Jacobo, będziecie znów mieli dzisiaj trupa! – zawołała dziewczyna, śmiejąc się głupkowato.
– Wszak to mój obowiązek wyławiać je i grzebać na wyspie umarłych – rzekł Jacobo.
– Tak, będziecie mieli trupa, ojcze! Mówi mi o tym odgłos trąb.
Czy nic nie słyszysz, ojcze?
Stary złożył swoje spracowane ręce.
W oddali dźwięczał grobowy odgłos trąb.
– Boże, zmiłuj się nad nieszczęsną duszą – modlił się starzec półgłosem.
– Czy weźmiesz mnie z sobą, ojcze Jacobo? – zapytała jego córka.
– Nie, zostań tutaj. Nie możesz mi w niczym pomóc, Nello – odrzekł starzec, odwróciwszy się twarzą do lampy.
Przyglądając się jego rysom, jego całej postaci, można było przypuszczać, że człowiek ten żył niegdyś w lepszych warunkach i że pamiętał dobre czasy. Pytanie tylko, co doprowadziło go do takiej nędzy, że musiał piastować posadę wyławiacza trupów?
Dziewczyna umilkła, siadając pod sklepieniem.
Stary, chwyciwszy wiosło zszedł po schodach prowadzących do rzeki.
Tutaj znajdowały się dwa czółna. Księżyc rzucał światło na starca i na wodę, która lśniła jak srebrna łuska. Jacobo zdjął łańcuch łódki z żelaznego pierścienia, przymocowanego do kamiennych schodów.
Było po północy. Nad wodami majestatycznie wznosiły się mury pałacu, którego okna i filary tonęły wśród nocnych ciemności. Nagle panującą ciszę przerwał odgłos trąb. Dźwięk rozległ się wśród murów więziennych, w miejscu gdzie Orfana przedzielała go na dwie połowy.
Jacobo chwycił wiosło. Stojąc na tylnej części łodzi, wprawną ręką i silnym ramieniem odepchnął łódkę od brzegu. Było coś dziwnego i tajemniczego w jego postaci. Większość ludzi unikała go, wszyscy go omijali, nie zwracając na starca najmniejszej uwagi. Na jego twarzy malował się jakiś ponury wyraz, a bystre oczy o przenikliwym spojrzeniu miały w sobie coś raczej odstręczającego niż budzącego zaufanie. Sprawiał wrażenie człowieka, który pod wpływem życiowych cierpień i gorzkiego losu, stał się niemym na wszystko i pozbawionym wszelkich, najszlachetniejszych uczuć.
Jacobo zręcznie skierował łódź w stronę kanału, którego wysoka woda pozbawiona była światła księżyca i pozostawała w zupełnej ciemności.
W łodzi leżała sieć, a obok niej długi drąg zaopatrzony na końcu w żelazny hak.
Wypłynąwszy na wody Orfany, łódź zniknęła w panujących ciemnościach.
Wyławiacz trupów był przyzwyczajony do mroku.
Rzucił spojrzenie na most, oświetlony do połowy bladymi promieniami księżyca. Panował zupełny spokój. Trąby zamilkły. Łódź
wolno posuwała się naprzód.
Nagle Jacobo odrzucił wiosło i przeszedł na przednią część łódki.
Zauważył coś na powierzchni wody. Starzec nachylił się i chwycił
topielca za ramię. Wyciągnął go i położył pozbawione życia ciało na dnie łodzi. Po kapturze, zakrywającym głowę domyślił się, że wyciągnięty z wody człowiek był skazańcem, a odzież nieboszczyka dowodziła, że za życia należał do stanu patrycjuszy.
W owych czasach żaden szlachcic, żaden senator, żaden doża nie mógł być nigdy pewien, czy nie zostanie poddany pod sąd tajemnego trybunału, nastawającego na życie każdego mieszkańca Wenecji.
Jacobo zdjął kaptur z głowy leżącego przed nim trupa. Nie przywiązywał wielkiej wagi do wyławianych trupów ani ich twarzy, choć często zdarzało się, że w którejś z nich rozpoznawał znanego mu człowieka. Zabierał trupy do swojej łodzi i zawoził je na wyspę umarłych, gdzie każdy z nich otrzymywał dla siebie kawałek ziemi.
Tego dnia jednak, dziwne przeczucie skłoniło go do nachylenia się nad nieboszczykiem i przyglądnięcia się jego rysom.
W chwili, gdy to uczynił, niewzruszona niczym twarz pokryła się bladością.
– Najświętsza Matko! – wykrzyknął. – Szlachetny Rodrigo Zeni!
Tak, to jesteś ty! Poznaję cię! A więc i ciebie zamordowali ci źli, straszni ludzie i ciebie, szlachetnego młodzieńca, który tyle mi wyświadczył dobrego!
Stary Jacobo uklęknął na dnie łodzi i z boleścią wpatrywał się w nieruchome, zastygłe rysy Rodriga.
– Leżysz tu przede mną martwy, zimny, ty, najszlachetniejszy z ludzi!
Stary Jacobo jęczał, składając ręce:
– Mnie przyjdzie wyświadczyć ci ostatnią posługę! Jakże często dawałeś mi dowody swojego serca… a dzisiaj, dzisiaj ja wyciągnąłem ciebie z Orfany. Ty nie popełniłeś żadnego przestępstwa, padłeś ofiarą nienawidzących cię nieprzyjaciół. Jeszcze wczoraj byłeś wolny… dzisiaj leżysz tu przede mną bez życia… Rodrigo Zeni! Mój szlachetny Rodrigo Zeni!
Jacobo pochylił się, dotykając prawie swoją twarzą zimnych rysów Rodriga. Jego głos wyrażał najgłębszą rozpacz. W oczach, nie przywykłych do płaczu, zalśniły łzy szczerego żalu, spływały po policzkach i spadały na zimną twarz nieszczęsnego Rodriga.
Głos starego Jacobo ucichł, nie znajdując odpowiedzi w zastygłym sercu nieboszczyka. Zamilkł, w obawie przed szpiegami. Nie było to dobre miejsce do wyrażania głośno i bezpiecznie swoich myśli. Nie pozostawało mu już nic więcej jak tylko spełnić swój obowiązek i zawieźć Rodriga na wyspę umarłych.
Wyławiacz trupów podniósł się, wziął do ręki wiosło i powrócił na dawne miejsce. Oczy jednak pozostały cały czas wpatrzone w nieruchomą twarz zmarłego jakby wierzył, że ten lada chwila się poruszy i przemówi do niego przyjaznym głosem.
Wiosło z wolna poruszało wodę. Stary Jacobo wprawną ręką wyprowadził łódź z ciemnego kanału.
Wypłynął na otwartą przestrzeń i po niedługim czasie dopłynął do swojego domu. Przymocował łódź do żelaznego pierścienia i rozglądając się bacznie wokoło, ujął zwłoki Rodriga i wyjął z łodzi. Zaniósł ciało pod sklepienie i złożył na starym żaglu. Nie był w stanie rozstać się z nim, nie był zdolny zawieźć go na wyspę, miejsce spoczynku zmarłych wenecjan.
Pośrodku izby stała córka wyławiacza trupów, czekająca na ojca.
Zbliżyła się do ciała leżącego na żaglu.
Emanuela wpatrywała się w twarz Rodriga. Następnie nachyliła się nad nim. Po cichu wymawiała jakieś wyrazy bez żadnego znaczenia.
Jacobo zastał ją nachyloną nad trupem i śpiewającą cicho pieśń o doży Falierim, który został ścięty.
Jej głos rozbrzmiewał cicho, odbijając się o sklepienie.
Trup leżący na sieci, majestatyczna postać starca, widok obłąkanej dziewczyny nucącej żałobną pieśń, wszystko to razem stanowiło smutny, grobowy, mrożący krew w żyłach obraz.
Stary Jacobo zbliżył się do trupa, nagle zadrżał, zauważył coś, co skupiło całą jego uwagę.
– Nello! – zawołał po chwili rozkazującym tonem – wracaj natychmiast do San Nicolo do naszej chaty!
Dziewczyna przywykła do wypełniania poleceń ojca, umilkła i wstała bez żadnego sprzeciwu. Słyszała i rozumiała wszystko, co się do niej mówiło, jakkolwiek całe jej zachowanie świadczyło o pewnym niedorozwoju umysłowym.
Nie mówiąc ani słowa, weszła do jednej z łodzi i ujęła wiosło.
Wyspa San Nicolo, na której znajdowała się chata wyławiacza trupów, leżała na końcu laguny w miejscu, gdzie Morze Adriatyckie omywa brzegi wysp.
Nella przepłynęła Orfanę i mijała wspaniały Pałac Dożów, którego frontowa część przylegała do Piazzetty, graniczącego z jednej strony z wodą, z drugiej zaś z wielkim placem Świętego Marka.
W chwili, kiedy łódź mijała Piazzettę, stojąca w niej Nella znieruchomiała, zdawało się jej, że słyszy i widzi coś, co przyciągało jej całą uwagę.
W tej samej chwili zniknęła, położyła się na dno łodzi tak, że nie było jej widać. Mogło się wydawać, że łódka lekko poruszana przez wodę, kołysała się pozbawiona wioślarza.
Rozdział III
Na niewielkiej Piazzetta di San Marco, na której panowała zupełna cisza z dwóch przeciwnych kierunków zbliżali się do siebie dwaj mężczyźni. Jeden z nich był kulawy. Obaj ubrani byli w długie, czarne płaszcze, głowy pokrywały im kapelusze o szerokich skrzydłach.
– Czy to naprawdę ty, Jingo? – wykrzyknął jeden z nich po wymianie ukłonów. – Kiedy wróciłeś z wygnania?
– Cicho! Nie tak głośno, Brabantino! Wiesz dobrze, że Jingo pięć lat temu zmuszony był uciec z domu Foscarich, od tego czasu dużo podróżował po obcych krajach.
– Nigdy bym cię nie poznał!
Jingo uśmiechnął się.
– Miło to słyszeć. Od trzech dni jestem na lagunie – ciągnął dalej – dotąd nikt mnie nie rozpoznał. I nikt nie powinien mnie rozpoznać. Nie jestem już tym, kim byłem dawniej.
– Cicho! Słyszysz? Wiesz co znaczy ten dźwięk trąb?
– Doskonale, mój Brabantino – śmiał się Jingo z diabelskim wyrazem twarzy – Rodrigo Zeni umiera.
– Skąd wiesz? – zapytał zdziwiony Brabantino.
– To moja tajemnica, przyjacielu. Znasz gondoliera Sebastiana?
Brabantino potwierdził.
– Co o nim sądzisz?
– Teraz widzę, że nic nie wiesz. Rodrigo Zeni umiera w tej chwili.
Ukryjmy się w mroku sklepień – szepnął Jingo – nadchodzi dziewczyna, to Edyta Amalfi, poznaję ją.
– Wydawać by się mogło, że podąża do prokuratury.
– Trzeba się jej strzec!
– Edyty Amalfi? Dlaczego?
– To moja kolejna tajemnica, Brabantino.
– Od kiedy ty kulejesz? – zapytał Brabantino Jinga, który czekał
dopóki dziewczyna nie zniknie za filarami wspaniałego gmachu, znajdującego się po przeciwnej stronie Piazzetty.
– Od kiedy kuleję? – powtórzył – od chwili, kiedy zacząłem się nazywać Wirgilio Mirafiore, mój drogi Brabantino.
– Wirgilio Mirafiore, ty? Dziedzic tylu milionów? To szalony plan, Jingo!
– Czyż nie byłeś przyjacielem Wirgilia? Wirgilio nie żyje!
– Nie żyje? Jesteś tego pewien?
– Wiesz dobrze, że stary Mirafiore, admirał floty zatonął razem z całą osadą galery. Wirgilio również nie żyje. Czyż niezmierzone bogactwa mają przejść na rzecz skarbu państwa? Ja jestem Wirgilio Mirafiore! Jeżeli ty mnie rozpoznasz, znajdą się inni, którzy przysięgną, że jestem Wirgilio Mirafiore, którego od dawna tutaj nie było, a który był do mnie uderzająco podobny. Któż pomyśli o Foscarim? Nikt. Jeżeli będziesz świadczył na moją korzyść, nie pożałujesz. Podzielimy się!
Byłaby to bardzo ryzykowna gra, gdybyś chciał zrealizować swój plan bez mojej pomocy – myślał Brabantino, trzymając w ręku maskę, którą zdjął z twarzy.
– Jutrzejszej nocy wszystko się musi rozstrzygnąć, Brabantino – rzekł – można wiele wygrać, ale też i wiele przegrać!
– W każdym razie możesz osiągnąć wielką korzyść ze swojego podobieństwa do Wirgiliusza. Twój plan powiedzie się, jeśli będziesz miał
dobrych świadków.
– Podzielimy się, Brabantino! Wystarczy dla nas obu. Wiem doskonale, że potrzebujesz pieniędzy.
– Ty wiesz?
– Wiem, że nie będziesz w stanie dalej utrzymać swojego domu, jeżeli ktokolwiek nie pospieszy ci z pomocą.
Brabantino patrzył ponuro przed siebie.
– Jeszcze można usunąć niebezpieczeństwo – ciągnął Jingo – do tej pory twoje położenie pozostaje w zupełnej tajemnicy, dotąd panuje niczym nie przyćmiony blask i przepych w twoim pałacu. Czekałem tutaj na ciebie, aby przyjść ci z pomocą. Brabantino! Przyjmij ją, zawrzyjmy układ i wejdźmy w posiadanie olbrzymich bogactw!
– Układ zawarty, Jingo!
– Jingo od tej chwili przestaje istnieć!
– Układ zawarty – powtórzył stłumionym głosem Brabantino. – Przysięgnij mi, że cokolwiek, kiedykolwiek się stanie, pozostaniesz zawsze Wirgiliuszem Mirafiorim, przysięgnij, że nigdy żadnym słowem nie zdradzisz przed żadną żyjącą istotą zawartego dziś przez nas układu!
– Mój Brabantino, wybacz ale jesteś głupcem! Czy sądzisz, że będę się tym chwalił? – zaśmiał się Jingo.
– Najgłówniejsza przeszkoda została usunięta – rzekł, wskazując na więzienie. – Rodrigo Zeni, którego spotkałem na swojej drodze, a który doskonale znał Wirgiliusza, przestał w tej chwili żyć.
– Przed chwilą jednak wymówiłeś nazwisko Edyty Amalfi, czy ona ma jakiś związek z całą sprawą? – zapytał Brabantino.
– Ona jest dla nas niebezpieczna. Ale któż by się jej obawiał? To tylko słaba dziewczyna… Ale najważniejsze jest to – ciągnął Jingo – że u niej znajdują się klucze do pałacu Mirafiore. Te klucze pragnę jej odebrać.
– A jeśli ci nie uwierzy, że jesteś Wirgilio?
– Wówczas zostanie zmuszona do oddania kluczy.
Brabantino rzucił na mówiącego niedowierzające spojrzenie, oczy Jinga błyszczały złowrogim ogniem. Było w tej chwili coś przerażającego w twarzy tego człowieka, który po tak długiej nieobecności wrócił do Wenecji i nie przebierając w środkach postanowił wejść w posiadanie olbrzymich bogactw Mirafiorich.
– Któż mi zaręczy, że będąc już zamożnym i uznanym, wypłacisz mi moją część? – zapytał Brabantino.
– Wspólna wina – zaśmiał się cicho Jingo – czyż to nie najlepsze zabezpieczenie dla nas obu?
Podczas kiedy na Piazzetcie toczyła się powyższa rozmowa, Edyta udała się do pałacu prokuratorów, położonego naprzeciw Pałacu Dożów.
Pod filarami pałacu panowała zupełna pustka. Publiczni pisarze, przekupnie z owocami, kwiaciarki, wszyscy dawno opuścili arkady pałacu i udali się na spoczynek do swoich ubogich mieszkań.
Pomimo późnej pory, wejście do prokuratury było otwarte i jasno oświetlone. Drzwi te były zawsze otwarte, aby mieszkańcy mogli w razie potrzeby udać się do prokuratora z San Marco, ze skargą lub prośbą o pomoc.
Edyta szybkim krokiem zbliżyła się do wejścia.
Nie wahając się ani chwili weszła do pałacu.
W przedsionku stał służący, który zapytał o cel jej wizyty.
Prokurator Dandolo znajdował się w obszernej sali, do której wchodziło się wprost z przedsionka.
Był to człowiek bardzo wysoki, o surowej twarzy, nie budzący zaufania.
Wzrok jego padł na otwierające się drzwi.
Służący wpuścił Edytę do pokoju.
Dziewczyna pełna obawy, z trwogą spojrzała na dygnitarza, do którego przyszła błagać o pomoc.
Nie było chwili do stracenia.
Podeszła do prokuratora, upadła przed nim na kolana, wyciągając do niego błagalnie ręce.
– Czego żądasz o tak późnej porze? – zapytał Dandolo, niewzruszony postawą dziewczyny. Stał jak posąg wykuty z kamienia.
Widok dziewczęcia, pogrążonego w niemej rozpaczy, nie był w stanie wzbudzić w nim współczucia. Przyjmując codziennie podobne prośby, słysząc łkania i wyrazy rozpaczy, stał się zupełnie nieczuły. Powszechnie sądzono, że prokurator z San Marco miał władzę spełniania próśb i żądań, ale w rzeczywistości człowiek ten stosował się ślepo do postanowień tajemnego, potężnego trybunału, do postanowień Rady Trzech…
– Zmiłujcie się, monsignore! Udzielcie mi swojej pomocy! Ratujcie Rodriga Zeni, który cierpi niewinnie w więziennej celi, a za chwilę zostanie zaprowadzony na śmierć!
– Kim jesteś? – zapytał Dandolo.
– Edyta Amalfi, monsignore. Rodrigo jest moją jedyną ostoją, moim wiernym obrońcą, który nawet zamierzał zawrzeć ze mną święty ślub. Nie wydzierajcie mi mojej jedynej nadziei, jedynego człowieka, przez którego jestem na tym świecie kochana! Nie mordujcie go, miejcie litość, on jest niewinny!
Prokurator stał nieruchomo, z założonymi rękami na piersiach, patrząc surowo na dziewczynę.
– Wstawiasz się za skazanym – rzekł lodowatym tonem. – Twoje słowa są daremne. Prawu musi stać się zadość. Kto się jemu sprzeciwia, musi cierpieć. Wstań i odejdź! Zrozumiałaś moją odpowiedź?
– W imię miłosiernego Boga, ratujcie go! Nie pozwólcie mu zginąć! On umiera niewinny! – błagała Edyta. – Bóg nagrodzi wasze miłosierdzie, monsignore! Będę się modlić za was i za wasz dom! Będę was kochać jak najlepszego ojca! Będę wam składać wraz z nim tysiące dowodów bezgranicznej wdzięczności! Wypuśćcie Rodriga na wolność!
Nie odbierajcie mi tego, co mam najcenniejszego na świecie!
– Oszczędź sobie słów, dziewczyno! Odejdź! – brzmiała odpowiedź
dygnitarza, wypowiedziana stanowczym, zimnym, odstręczającym tonem.
– Monsignore, macie synów, macie córki i was może kiedyś dotknąć dłoń losu! – błagała Edyta, zalewając się łzami – nie zapominajcie o tym!
– Jeżeli moi synowie lub moje córki kiedykolwiek będą sprzeciwiać się prawu, przestaną być moimi dziećmi!
– Bądźcie wspaniałomyślni – dalej prosiła. – Ratujcie Rodriga!
Prokurator dumnym krokiem zbliżył się do stołu i poruszył
znajdujący się na nim dzwonek.
Do pokoju weszło dwóch służących.
Nieubłagany prokurator wskazał na klęczącą dziewczynę.
– Wyprowadzić ją! – rozkazał.
Edyta podniosła się gwałtownie i odepchnęła zbliżających się do niej służących. W całej jej postaci malowała się w tej chwili żelazna duma.
– Sama odejdę! – rzekła zdecydowanym głosem.
Dandolo odwrócił się od mówiącej.
Oddalając się, Edyta rzuciła na pożegnanie w stronę prokuratora spojrzenie pełne bólu, gniewu i urażonej dumy. Prowadzona przez służących opuściła salon.
– Biada wam wszystkim za wasze okrucieństwo! – rzekła ukryta w półcieniu pod filarami pałacu, głosem, który brzmiał jak groźba zemsty. – Sądzicie, że jesteście wszechmocni, ale nie zapomnijcie, że tam w górze jest nad nami Bóg, który wymierza sprawiedliwość! Poniżyłam się przed tobą, człowieku bez serca, odepchnąłeś mnie. Jeżeli moje serce od tej pory zamieni się w kamień, będzie to wyłącznie twoja wina, twoja i twoich wspólników, którzy odbieracie mi to, co posiadam najdroższego na świecie, którzy obracacie w niwecz szczęście mojego życia… a tam, tam w więzieniu co się tam dzieje? Czy Rodrigo jeszcze żyje? Nie, nie!
Nie oszukuj samej siebie! On zginął, zginął! A ty nie znajdziesz nigdy miejsca, gdzie spoczęły jego zwłoki. I nigdy nie będziesz mogła pójść na jego grób, pomodlić się nad nim i zapłakać… Mój Rodrigo zginął! A ja żyję, jeszcze żyję!
Przygnębiona bólem i zwątpieniem, przycisnęła ręce do płonącej twarzy.
Stała tak jeszcze długo, dręczona straszną walką w duszy.
Wreszcie oddaliła się. Pragnęła wejść jeszcze raz na podwórze Pałacu Dożów. Sama nie wiedziała po co. Może dowie się czegoś o losie ukochanego, może jakimś cudem uda się jej dostać do celi Rodriga i przytulić go do swojego zbolałego serca.
Jednak wszystkie bramy wiodące na podwórze były pozamykane.
Żołnierze postawieni na posterunkach przechadzali się miarowym krokiem, nie odpowiadając ani słowem na zadawane pytania.
Edyta oddaliła się od pałacu, wmawiając sobie, że jeszcze nie wszystko stracone. Jeżeli Rodrigo zginął, jeżeli padł ofiarą nędznej intrygi, na niej ciąży święty obowiązek pomszczenia jego śmierci.
Walcząc bezustannie ze swoimi myślami, przemierzała szybkimi krokami plac Świętego Marka, oświetlony bladymi promieniami księżyca.
Przeszedłszy przez plac, skierowała się przez Piazzettę do brzegu wody, gdzie obok schodków, pomiędzy innymi czółnami, była przymocowana jej łódź. Używała jej zwykle, przyjeżdżając z wyspy San Nicolo do miasta.
Wsiadła do łodzi, odbiła od brzegu i po otwartej, gładkiej powierzchni wody wypłynęła w stronę wyspy San Nicolo, oddzielającej lagunę od morza.
Wkrótce ujrzała wyspę, skierowała łódź do miejsca, w którym stał
jej dom.
W chwili, gdy zbliżała się do zarośniętego gęstą trzciną brzegu, usłyszała głos, dziwnie brzmiący wśród panującej wokół ciszy.
Edyta znieruchomiała, nie wiedząc skąd pochodzi i do kogo należy ten głos.
– Nie płyń dalej! Nie płyń! Będziesz zgubiona! Dobrowolnie udajesz się na zgubę!
Wydawało się, że był to kobiecy głos. Edyta rozejrzała się dookoła, ale wszędzie było pusto.
– Kto woła? – zapytała głośno.
Nie było odpowiedzi.
Płynęła dalej…
– Edyto Amalfi! Nie płyń dalej! – usłyszała jeszcze raz w przestrzeni.
Dziewczyna podpłynęła do miejsca, z którego, jak się jej wydawało dochodził tajemniczy głos, przerywający nocną ciszę, a wlewający niepokój w jej i tak już krwawiące serce.
Poszukiwania okazały się bezskuteczne.
Cała wyspa i jej brzegi tonęły w niczym niezakłóconym spokoju.
Rozdział IV
Następnego wieczoru, gdy tylko zapadł zmrok, do wyspy San Nicolo zbliżała się gondola.
Stary gondolier z synem trzymali w rękach wiosła, pośrodku gondoli pod małym baldachimem siedział Jingo Foscari, ubrany tak jak poprzedniej nocy w czarny płaszcz i kapelusz o szerokich skrzydłach.
Z ciekawością spoglądał swoimi przeszywającymi oczyma na
domki rozrzucone na wyspie.
– Czy znasz Edytę Amalfi, mój stary? – zapytał starego gondoliera.
– Do usług, monsignore – odrzekł gondolier – jak mógłbym nie znać pięknej signoriny! Moja chata stoi w jej sąsiedztwie.
– Czy widać stąd jej dom?
– Owszem, jeśli widzi monsignore ten słup sygnalizacyjny tam daleko…
– Widzę słup, mój stary.
– Pod nim stoi mały domek, obrośnięty winem. Tam mieszka
signorina Amalfi, monsignore. Wcześniej, kiedy żyła jej matka, szlachetna signora Olimpia Amalfi, która była błogosławieństwem dla biednych i chorych – oby jej ziemia lekką była – mówiąc to stary gondolier pochylił głowę, po czym mówił dalej – wówczas signorina mieszkała w pałacu Mirafiore przy wielkim kanale.
– Któż wie o tym lepiej ode mnie, mój stary! – przerwał Jingo. – Jestem Wirgilio Mirafiore, jedyny syn zmarłego hrabiego Oresta.
Stary osłupiał na chwilę, po chwili zdjął z głowy czapkę i skłonił
się z szacunkiem.
– Niech będzie błogosławiony wasz powrót, monsignore! – rzekł – mówiono na lagunach, że młody hrabia według wszelkiego
prawdopodobieństwa również nie żyje. Monsignore zapewne długie lata przebywał w obcych krajach.
– Tak, mój stary, długie lata…
– Podczas nieobecności monsignora, zmarła szlachetna signora Amalfi. Po jej śmierci signorina Edyta przeniosła się na wyspę i zamieszkała w tym małym domku. Pałac Mirafiore długo pozostawał
zupełnie pusty, od tej chwili znów zagości w nim życie. Signorina bardzo się ucieszy widząc hrabiego Wirgiliusza.
– Może mnie nie pozna – zauważył Jingo – była dzieckiem, kiedy wyjeżdżałem z Wenecji.
Robiło się coraz ciemniej. Noc otuliła swym płaszczem wodę i wyspę; w oknach rozrzuconych na niej maleńkich domków,
gdzieniegdzie błyszczały światełka.
– Signorina pragnęła poślubić szlachetnego Rodriga Zeni, szczerze go kochała – objaśniał stary, podczas gdy gondola coraz bardziej zbliżała się do wyspy – ale podobno szlachetny Rodrigo Zeni zniknął bez wieści przed kilkoma dniami…
– Zniknął bez wieści? Jak to się stało? – zapytał Jingo.
Na twarzy gondoliera zarysowała się widoczna trwoga; pokiwał
smutno głową.
– Nie można o tym mówić, monsignore – odrzekł – wszyscy musimy się poddawać najwyższej władzy.
Jingo skinął potakująco głową.
– Boleśnie to zraniło serce signoriny – ciągnął starzec – obecnie nie ma nikogo. Najpierw musiała patrzeć na swoją zacną, umierającą matkę.
– Signora Olimpia nie była jeszcze bardzo stara?
– Wcale nie, monsignore, długo jeszcze mogła żyć na pociechę biednych i chorych. Ale gdy nadeszła do Wenecji złowroga wieść o zatonięciu waszego jaśnie oświeconego ojca, monsignore, szlachetnego hrabiego Mirafiore, wraz z galerą i znajdującą się na niej osadą, nie mogła znieść tej wiadomości, nie mogła żyć po śmierci waszego jaśnie oświeconego ojca, do którego była szczerze przywiązana i w którego domu zajmowała miejsce waszej jaśnie oświeconej matki, monsignore, zmarłej przy waszym urodzeniu. Któż wie, czy signora zmarła, bo serce jej z żalu pękło, czy sama odebrała sobie życie.
– Jestem szczerze zasmucony jej śmiercią, to była dobra kobieta.
– Ona wraz z signoriną zasłużyła na lepszy los. Wasz ojciec, monsignore, zmarł nie uczyniwszy przedtem żadnego rozporządzenia, nie znaleziono testamentu i signora wraz z córką musiała opuścić pałac i zamieszkać w małym domku na wyspie. Niedługo potem zmarła.
Gondola dotarła do brzegu. Jingo wyjął z kieszeni sztukę złota i wręczył ją starcowi.
– To za dużo, szlachetny panie! – rzekł gondolier.
– Zatrzymaj to – odpowiedział Jingo.
– Tak, wy jesteście monsignore, synem hrabiego Mirafiore! – wykrzyknął gondolier, zdejmując czapkę z głowy. – Wasz jaśnie oświecony ojciec równie hojnie obdarowywał biednych.
Jingo wysiadł z gondoli, nie słuchając do końca słów starca i szybkim krokiem udał się w kierunku wskazanego przez gondoliera domku.
Edyta siedziała w niewielkim pokoju, oświetlonym płomieniem lampy, stojącej na stole. Umeblowanie pokoju było skromne, pod ścianą ustawiona była stara, rzeźbiona szafa, na przeciwległej ścianie wisiały obrazy, przedstawiające świętych. Po obu stronach okna stały ustawione symetrycznie staroświeckie krzesła, a naprzeciw stało łóżko, zakryte białą narzutą. W pokoju panował porządek i wzorowa czystość.
Edyta nie spała jeszcze. Jej serce przepełnione było tak wielkim bólem i niepokojem, że trudno było jej zasnąć. Wciąż rozmyślała o Rodrigu, wszędzie widziała jego twarz i nie mogła pogodzić się z jego śmiercią.
Jej niebieskie oczy, w których przedtem malowała się wiara w ludzkie miłosierdzie, zwrócone były w daleką przestrzeń i przepełnione były smutkiem.
Nagle jakiś łoskot wyrwał dziewczynę z zamyślenia.
Wydawało się jej, że słyszy czyjeś kroki.
Spojrzała w okno, przysłonięte do połowy winoroślą.
Rozległo się pukanie w okno.
Któż to może być o tak późnej porze? Gdyby to był Rodrigo…
Gdyby on żył! Może prokurator, który wydawał się tak nieludzki i obojętny, zlitował się po jej wyjściu i wypuścił ukochanego Rodriga na wolność?
Myśli te jak błyskawice ożywiły na chwilę umysł samotnej
dziewczyny. W jej sercu zajaśniała nadzieja; zbliżyła się szybko do okna, do którego zwykle stukał Rodrigo, przychodząc odwiedzić ukochaną.
Odskoczyła przestraszona, za oknem ujrzała bowiem postać obcego mężczyzny. Człowiek ten zaglądał przez szybę do jej pokoju.
– Edyto! Otwórz! – rzekł nieznajomy. – Jestem Wirgilio.
– Wirgilio? To naprawdę ty? – zawołała dziewczyna, szczęśliwa, że ujrzy dawno nie widzianego syna hrabiego Mirafiore, który kochał ją jak siostrę.
Pospieszyła do drzwi i otworzyła je.
Do środka wszedł kulejący mężczyzna. Edyta przyglądała mu się uważnie, porównując rysy twarzy nieznajomego z tymi, które tak dobrze pamiętała. Po chwili rzekła:
– Wirgilio, bardzo się zmieniłeś.
– Tak sądzisz, Edyto? – zapytał Jingo, zbliżając się do dziewczęcia.
– Widzisz, nie widzieliśmy się dość długo, mój skarbie… Ależ ty wyładniałaś… Kto wie, może kiedyś będziemy jeszcze stanowić piękną i dobraną parę…
Dziewczyna odskoczyła od Jinga, wlepiając w niego przeszywające spojrzenie. Z odrazą i wstrętem spojrzała na nieznajomego, wyciągającego do niej ręce i chcącego ją objąć.
– Wy podajecie się za Wirgiliusza, za szlachetnego Wirgiliusza, który złamał nogę ratując mnie, kiedy wpadłam do wody obok arsenału? Nigdy!
– zawołała stanowczo – wy nie jesteście Wirgiliuszem!
– Zmieniliśmy się oboje, moja droga. Zresztą jest mi to zupełnie obojętne, czy mnie poznajesz, czy nie. Przychodzę tutaj i żądam, abyś mi oddała klucze do pałacu mojego ojca. Nic więcej od ciebie nie chcę – rzekł Jingo.
– Wirgilio nigdy nie odzywał się w ten sposób. Wy nie jesteście nim! – zawołała stanowczo Edyta.
– A ja ci powtarzam, że wszystko mi jedno, czy mnie poznajesz, czy nie. Nic mnie z tobą nie łączy. Jesteś tylko córką byłej służącej mojego nieboszczyka ojca, niczym więcej.
– Służącej? – zawołała.
– No, może gospodyni, niech tak będzie…
– Nie, wy nie jesteście Wirgiliuszem! – zawołała Edyta, potrząsając głową – aż tak Wirgilio nie mógł się zmienić!
– Proszę, nie obarczaj mnie swoimi wątpliwościami – rzekł
ironicznie Jingo – mógłbym stracić nazwisko i olbrzymie dziedzictwo!
Na szczęście jesteś nic nie znaczącą osobą. Postąpiłabyś rozsądniej, gdybyś nie wzbudzała mojego gniewu i oddała mi dobrowolnie klucze.
– Nigdy! Wy nie jesteście tym, za kogo się podajecie! Jesteście obcy!
Wydaje mi się, że już gdzieś was widziałam…
– Ha, ha, ha… , jesteś bardzo naiwna… – śmiał się Jingo, chcąc ukryć widoczne zmieszanie. – Co cię w rzeczywistości może obchodzić kim jestem i co się stanie z pałacem Mirafiore?
– Co mnie to może obchodzić? – zapytała Edyta. – Nie,
przeciwnie. Bardzo mnie to obchodzi! Pałac Mirafiore jest dla mnie świętym miejscem, w którym mieszkali i umarli hrabia i moja matka.
Zawsze, kiedy przestępuję próg pałacu, wydaje mi się, że ujrzę w drzwiach tych, których kochałam za ich życia, a których dusze przebywają nadal wśród tych murów, wśród tych przepysznych pokojów, w których wszystko pozostało nienaruszone w stanie, w jakim pozostawili je umierając.
– Więc i dla mnie mają pozostać nienaruszone? A do kogo niby należy teraz to wszystko? – zapytał Jingo.
– Do tego, dla którego to wszystko zostało zachowane.
– I jakże on się nazywa?
– Wirgiliusz Mirafiore!
– A więc widzisz jaka jesteś głupia! Oszczędź już sobie tych zbędnych słów i oddaj mi klucze!
– Nie oddam wam kluczy! Wy jesteście obcy!
– Zatem oddasz je zbirom Dożów, którzy będą cię uważać za
złodziejkę, obawiającą się aby oko ludzkie nie zobaczyło tego, co zostało jej powierzone! – mówił Jingo z przeszywającym dziewczynę pełnym nienawiści spojrzeniem.
– Gdybyście byli Wirgiliuszem, cieszyłabym się z waszego
powrotu, kochałam go jak brata, a on traktował mnie jak siostrę.
– Takie obejście mogło dawniej uchodzić, ale teraz, kiedy dorosłaś, zmieniły się nasze stosunki…
– Pałac, w którym dorastałam, w którym bawiłam się u stóp mojej matki i hrabiego, nie zmienił się dla mnie, był i jest dla mnie świętym miejscem.
– Doskonale rozumiem, dlaczego nie chcesz mnie rozpoznać! To bardzo proste! Chciałabyś, aby Wirgilio nigdy nie wrócił, a wtedy ty mogłabyś się wzbogacić, prawda? A czy twoja matka nie została dostatecznie nagrodzona za swoje zasługi?
– Pragnęłam się wzbogacić? Coraz bardziej przekonujecie mnie o tym, że nie jesteście Wirgiliuszem! I wy sądzicie, że moja matka dostała wynagrodzenie? A czy moja matka żądała zapłaty? Wyprowadzając się z pałacu Mirafiore, miała tylko ten mały domek, nic więcej. Nie starajcie się mnie dalej przekonywać i odejdźcie! Nie oddam wam kluczy!
– A więc zmuszę cię do tego! Chcesz mojej nieprzyjaźni? Dobrze!
Ale strzeż się mnie, dobrze ci radzę! Właściwie dlaczego klucze są w twoich rękach? Dlaczego tobie je oddano? Zresztą mniejsza o to. Jeżeli dalej będziesz mi się sprzeciwiać, nie ręczę za siebie. Posłuchaj… jesteś piękną dziewczyną… podobasz mi się… wezmę cię do pałacu i zostaniesz ze mną, będzie ci tam dobrze, przyrzekam…
– Próżne wasze starania. Moje serce i jakiś wewnętrzny głos ostrzega mnie, że nie jesteście Wirgiliuszem.
Jingo zacisnął pięści, jego oczy rozbłysły złowrogim blaskiem.
– Zmiażdżę cię na proch! – zasyczał. – Jeszcze o mnie usłyszysz!
Ale nie tutaj, w innym miejscu! Pożałujesz swojego uporu!
Odwrócił się i wyszedł. Kulał jak Wirgilio, ale Edyta nadal była przekonana, że nie jest to potomek zmarłego hrabiego. Teraz przypomniała sobie tajemniczy głos znad rzeki, ostrzegający ją przed niebezpieczeństwem.
Kroki nieznajomego ucichły, w domu i na zewnątrz znowu
zapanował spokój.
Nagle, w chwili, gdy zamierzała zgasić lampę i udać się na spoczynek, usłyszała dziwny szmer.
Panowała głucha noc, na wyspie było cicho.
Edyta znieruchomiała i nadal nasłuchiwała, bojąc się poruszyć.
W niemym oczekiwaniu spoglądała z trwogą na drzwi.
Słyszała teraz wyraźnie odgłos miarowo zbliżających się kroków.
Nagle drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł kapitan Bembo, zdejmując z głowy kapelusz i kłaniając się nisko.
– Signorino, przychodzę do was w imieniu Dożów i najwyższej rady – rzekł – żądać od was wydania kluczy do pałacu Mirafiore.
– Dla obcego, który podaje się za hrabiego Wirgiliusza Mirafiore?
Nigdy!
– Najwyższa rada żąda wydania kluczy, signorino!
– A więc oddam je samemu doży – rzekła Edyta.
– Zgodnie z rozkazem, zmuszony jestem przynieść do Pałacu Dożów klucze, albo was przyprowadzić!
– Zatem, kapitanie Bembo, udam się z wami, zabierając klucze ze sobą! – odrzekła Edyta stanowczym głosem.
Dziewczyna narzuciła na ramiona szal, wzięła klucze i zgasiła lampę, po czym w towarzystwie kapitana wyszła z domku. Na zewnątrz stał oddział zbirów, którzy otoczyli dom dookoła.
Edyta poczuła się jak zbrodniarka, którą eskortuje cały oddział, ale pomimo swojego oburzenia, bez słowa udała się za kapitanem.
W dole, przy brzegu stała obszerna łódź, do której wsiadła dziewczyna, za nią kapitan Paolo Bembo, ze swoim oddziałem.
Łódź odbiła od brzegu i pogrążona w ciemnościach nocy, szybko popłynęła w stronę Pałacu Dożów.
Rozdział V
Doża
W sali audiencyjnej Pałacu Dożów, urządzonej z książęcym
przepychem, na tronie ustawionym za stołem pokrytym czerwonym suknem, siedział siwowłosy Antonio Priuli. Krzesło przyozdobione było bogato herbami Wenecji.
Doża ubrany był w kosztowną szatę z ciemnego aksamitu,
przetykanego złotem. U pasa wisiała szpada i sztylet, których pochwy i rękojeści wysadzane były drogimi kamieniami.
W pobliżu niego stali senatorowie, należący do rady dziesięciu, którym zalecone było baczne śledzenie wszystkich czynności doży.
Podczas każdego ważniejszego posłuchania pomiędzy senatorami znajdował się jeden z Rady Trzech inkwizytorów, aby nic nie mogło stać się przeciwko woli tajemnego trybunału, którego członków nikt nie znał.
Stary doża Antonio Priuli miał dobrotliwą twarz, okoloną siwą brodą.
Długie, siwe włosy spływały mu na ramiona.
W pobliżu drzwi rozstawiona była liczna służba.
Z zewnętrznej strony strzegli wejścia dwaj halabardziści z gwardii przybocznej Dożów.
W sali ukazał się służący i głośno zaanonsował hrabiego Wirgiliusza Mirafiore, syna zmarłego admirała.
Doża, którego już przedtem uprzedzono o przybyciu młodego szlachcica, rozkazał go wprowadzić.
Niebawem w progu ukazał się Jingo, ubrany w czarny, aksamitny strój, jedwabne trykoty i ozdobne pantofle. Na jego piersi połyskiwał
złoty łańcuch. U boku wisiała szpada.
Skłonił się obecnym z pewnością siebie i z dumą, należną prawdziwemu patrycjuszowi, synowi zamożnego i zasłużonego państwu szlachcica.
– Bądź nam pozdrowiony hrabio Mirafiore, na gościnnych
lagunach! – rzekł głośno doża, schylając głowę. – Długo przebywaliście w obcych krajach i straciliście w tym czasie swojego szlachetnego ojca. Cieszymy się, mogąc powitać was w Wenecji!
– Serdecznie wam dziękuję, jaśnie oświecony panie oraz wszystkim tutaj zebranym dostojnikom za powitanie – odrzekł Jingo, spostrzegłszy pomiędzy stojącymi senatorami Brabantina. – Żałuję niezmiernie, że niezwłocznie zmuszony jestem złożyć skargę. Bogactwa mojego ojca, które mi pozostawił jako jedynemu synowi i spadkobiercy, znajdują się w dobrych rękach. Rzeczpospolita otoczyła je swoją opieką i bez wątpienia to wszystko otrzymam. Ale pałac, to święte dla mnie miejsce, w którym mieszkał i zmarł mój ojciec, miejsce, w którym przeżyłem swoje dziecięce lata, jest dla mnie zamknięty. Klucze posiada pewna dziewczyna, mieszkająca na wyspie San Nicolo, córka byłej gospodyni mojego ojca.
Dziewczyna ta odmówiła mi wydania kluczy. Mogłem wejść gwałtem do pałacu, powybijać drzwi i okna, ale takie postępowanie nie jest zgodne z moim usposobieniem, dlatego też natychmiast przychodzę ze skargą.
– Jak nazywa się dziewczyna, o której mówisz, hrabio? – zapytał
doża.
– Edyta Amalfi, panie.
– Przywołać ją tutaj! – rozkazał doża.
Po kilku minutach wprowadzono do sali Edytę.
Dziewczyna z trwogą rozglądała się dookoła, nagle ujrzała bogato ubranego człowieka, który odwiedził ją w jej domu, wzdrygnęła się na jego widok i drżąca padła na kolana u stóp doży.
– Wstań, moja córko – rzekł doża spokojnym głosem – jak się nazywasz?
– Edyta Amalfi, jaśnie oświecony panie – odrzekła trwożliwie, po czym wstała.
– Złożono przeciw tobie skargę, moja córko – ciągnął doża – odmówiłaś wydania kluczy obecnemu tutaj hrabiemu Mirafiore, który wrócił do Wenecji i pragnie wejść w posiadanie należnych mu dóbr, w tym rodzinnego pałacu.
– Oto są klucze, jaśnie oświecony panie, składam je u stóp waszego tronu. Temu człowiekowi ich nie oddam! On jest obcy, on nie jest hrabią Mirafiorim!
Słowa te wypowiedziane z wielką stanowczością, wywołały wśród obecnych dygnitarzy wielkie zdziwienie. Senatorowie potrząsając głowami, spoglądali jeden na drugiego. Doża z uwagą przyglądał się Jingowi i młodej dziewczynie.
– Co ty mówisz, moja córko? – zapytał doża.
– Ten człowiek nie jest hrabią Mirafiorim – głośno powtórzyła Edyta – któż mógłby go znać lepiej niż ja? Ten mężczyzna nim nie jest!
Jingo spoglądał na nią z pogardliwym uśmiechem.
Doża zwrócił się do nieznajomego z pytaniem:
– Cóż powiecie na to oskarżenie?
– To słowa głupiej dziewczyny, jaśnie oświecony panie! – odrzekł.
– Można przypuszczać, że działa ona zupełnie nieświadomie, albo ma w tym jakiś ukryty cel.
– To ciężkie oskarżenie – rzekł doża – prawo wymaga jego odparcia.
– Jestem gotów to uczynić, jaśnie panie! – zawołał Jingo. – Niech przyprowadzą tu gondoliera Sebastiana, on powie, kim jestem.
– Czyż on może świadczyć przeciwko mnie, czyż jest świadkiem zdolnym zmierzyć się ze mną? – zapytała dziewczyna. – Przysięgam na wszystko, co mam najświętszego na świecie, że ten obcy nie jest hrabią Mirafiorim! Skąd może go znać gondolier Sebastian? Zresztą gondoliera łatwo można przekupić.
Twarz Jinga wyrażała bezgraniczną nienawiść dla Edyty.
– Obawiam się, że słowa tej dziewczyny podyktowane są jej
niezadowoleniem z powodu mojego powrotu, początkowo nie zwracałem na to większej uwagi, ale w tej chwili, szlachetni panowie, słowa te obrażają mnie i moja cierpliwość się kończy! Oskarżenie dziewczyny odepchnę za jednym zamachem. W Wenecji dotąd przebywa stary Andrea, służący mojego ojca. Niechaj go przyprowadzą, zobaczymy czy i on mnie nie pozna!
– Wniosek jest dobry. Niechaj przyprowadzą służącego Andreę – rozkazał doża.
– Bądź ostrożna, droga córko – zwrócił się do Edyty – pragnę przypuszczać, że działasz w dobrej wierze. Pomyśl, że twoje oskarżenie jest bardzo poważne. Zastanów się dobrze; hrabia Mirafiore był długo nieobecny, możesz go nie pamiętać i łatwo się pomylić, moja córko. A przyznanie się do popełnionego błędu jest mądre i szlachetne.
– Nie, jaśnie oświecony panie, ja nie jestem w błędzie! Hrabiego nie ma wśród nas! Hrabia Wirgilio Mirafiore nie powrócił! Tak mi dopomóż Panie Boże! – rzekła Edyta pewnym głosem.
Wkrótce później otworzyły się drzwi.
Wprowadzono starca, w ciemnej, zniszczonej odzieży, gniotącego czapkę w ręku.
Strwożony starzec ukłonił się wszystkim obecnym. Na jego
dobrodusznej twarzy malowało się wielkie zdziwienie.
– Zbliż się! – rzekł doża. – Czy jesteś Andrea, były służący zmarłego admirała?
– Tak, jaśnie oświecony panie, jestem Andrea, służący nieboszczyka hrabiego Mirafiore – odrzekł starzec.
– A teraz bacznie uważaj! Czy znasz tego młodego szlachcica? – zapytał doża, wskazując na Jinga, który zbliżył się do starego sługi i łaskawie wyciągnął w jego stronę rękę do pocałunku.
– Poznajesz mnie Andrea? – zapytał.
– Najświętsza Panno Mario! – wykrzyknął – cóż ja widzę! Młody hrabia Wirgilio, jedyny syn mojego szlachetnego dobrodzieja!
Po twarzy Jinga przebiegł uśmiech tryumfu.
– Andrea! – zawołała Edyta z wyrzutem.
Dopiero teraz stary sługa ujrzał tę, do której był szczerze przywiązany.
– Signorina! – zawołał wzruszony.
– Andrea! Czy naprawdę w tym obcym poznajecie hrabiego
Wirgiliusza Mirafiore? – zapytała dziewczyna.
Stary sługa jeszcze raz spojrzał na Jinga, po czym pokiwał głową z powątpiewaniem.
– Andrea! Zastanówcie się dobrze. Czy to rysy hrabiego Wirgilia?
Zwiodło was tylko podobieństwo.
– Młody hrabia miał na podbródku maleńkie czerwone znamię – rzekł służący – a jego oczy patrzyły z dobrocią i szlachetnością jak oczy mojego pana…
Andrea wpatrywał się uważnie w twarz Jinga.
– W tej chwili nie widzę tego wszystkiego, oczy i włosy zmieniły się bardzo…
– Niewdzięczny sługusie! – zasyczał z nienawiścią Jingo. – Dowodem jest mój chód. Znamię zniknęło pod brodą.
Andrea pokręcił głową z powątpiewaniem. Zmiana, która pod wpływem gniewu zaszła w postaci nieznajomego, wzbudziła w starcu nieufność.
– Signorina ma słuszność – rzekł – to nie jest młody hrabia Wirgilio Mirafiore.
Andrea zaprzeczył słowom nieznajomego.
Mogło to sprowadzić smutne następstwa.
Gra z każdą chwilą stawała się ryzykowniejsza.
Jingo z pogardą odwrócił się od świadków.
– Jestem za dumny, aby powiedzieć choć słowo na swoje
usprawiedliwienie – rzekł. – Nie będę dowodził tożsamości mojej osoby.
– Dowodzenie nie jest konieczne! Nikt tego nie wymaga od was, którzy powracacie aby objąć ojcowskie dziedzictwo – rzekł ku ogólnemu zdziwieniu Brabantino. – Ja was poznaję, hrabio Mirafiore i spodziewam się, że nikt nie sprzeciwi się mojemu świadectwu!
Słowa wypowiedziane przez dostojnego członka rady były
decydujące.
– Czyż mogą rozgniewać was nic nie znaczące słowa,
wypowiedziane przez służbę? – ciągnął dalej Brabantino – Stoicie wyżej, ponad tymi zarzutami i one was nie dotykają, drogi hrabio Mirafiore! Witam was serdecznie w imieniu całej najwyższej rady!
Wasza długa nieobecność usprawiedliwia wątpliwość świadków, ale wy jesteście hrabią Wirgiliuszem Mirafiorim. Nie wątpiliśmy w to ani przez chwilę!
– Mój szlachetny Brabantino! Mój drogi przyjacielu z młodych lat!
– wykrzyknął Jingo, wyciągając ręce.
– Dosyć! Tożsamość osoby hrabiego została dowiedziona –
zdecydował doża. – Ty, moja córko jesteś w błędzie. Sługa Andrea poznał syna swojego chlebodawcy, ale twoje słowa wzbudziły w nim wątpliwość. Odejdź! Jesteś wolna. Klucze złożone przez ciebie u moich stóp należą do hrabiego Mirafiore.
Szambelan wręczył klucze do pałacu uznanemu przez dożę i
senatorów hrabiemu Wirgiliuszowi.
Dumny, blady Brabantino bacznie przyglądał się Edycie.
Stary Andrea stał ze spuszczoną głową. Wydawało się, że chce ponownie świadczyć za Jingiem, stojącym obok niego. Jego wątpliwość znikła wobec nieobecności Edyty, którą wyprowadzono z sali.
Wszystko było skończone. Wirgilio Mirafiore został rozpoznany.
Wpływowy Brabantino, któremu uległ sam doża, zadał stanowczy cios wszelkiej nieufności.
Jingo zwrócił się do starego sługi:
– Andrea, weź klucze i otwórz wszystkie drzwi pałacu, wracasz do dawnej służby. Pragnę postępować w myśl mojego niezapomnianego ojca.
Stary Andrea wziął klucze i ucałował rękę swojego nowego pana.
Zdawał się wierzyć, że ma przed sobą syna swojego chlebodawcy.
Jingo osiągnął swój cel.
Uścisnął rękę przyjaciela Brabantina, po czym zbliżył się do tronu doży.
– Pozwólcie jaśnie oświecony panie, że na cześć mojego powrotu, wyprawię na swój koszt jutrzejszej nocy zabawę dla ludu na placu Świętego Marka – rzekł wspaniałomyślnie – rozkażę rozdzielić napoje i jedzenie, uczestnicy mogą zjawić się w maskach lub bez nich.
– Cieszy nas ta wiadomość, hrabio Mirafiore, my również nie omieszkamy być na tej zabawie – odrzekł doża.
W kilka godzin później na wszystkich kanałach i placach, publicznie ogłoszono, że hrabia Wirgilio Mirafiore, powróciwszy z dalekich podróży, wyprawia wieczorem na placu Świętego Marka wielką zabawę dla wszystkich mieszkańców Wenecji.
Rozdział VI
Zabawa na placu Świętego Marka
Z nadejściem zmroku, ze wszystkich stron na plac Świętego Marka płynęli mieszkańcy Wenecji, poubierani w kostiumy. Plac gorzał od niezliczonej ilości świateł.
Pod filarami Pałacu Dożów stali ludzie, trzymający pochodnie.
Przepysznie ustrojony taras oczekiwał na przybycie doży z małżonką.
Na gondolach przypływali mieszkańcy wysp.
Wszyscy zdążali na plac, na którym znajdowały się stoły obficie zastawione różnorodnymi potrawami i napojami.
Zabawę urządzał bajecznie bogaty hrabia Mirafiore, można było zatem być pewnym, że wino poleje się strumieniami.
Na jednej z licznie płynących gondoli, jechali mieszkańcy wyspy San Giorgio Maggiore, w kierunku schodów wiodących na Piazzettę.
Wesoła pieśń wypełniała powietrze. W oddali słychać było dźwięk muzyki, rozlegającej się na placu Świętego Marka.
Zachodni wiatr poniósł gondolę nieco na wschód, tak, że zamiast dopłynąć wprost do schodów, zagięła łuk w ten sposób, że osada mogła doskonale widzieć Pałac Dożów i Orfanę.
Nagle w gondoli podniósł się człowiek, ubrany od stóp do głów na biało, który bez wątpienia mógł na maskaradzie stanowić najbardziej charakterystyczną i najbardziej komiczną postać, wyciągnął rękę i osłupiały wskazywał palcem w stronę Orfany.
Oczy wszystkich skierowały się w kierunku wyciągniętej ręki.
– Widzicie? – wykrzyknął – widzicie?
– Cóż mamy widzieć?
– Widzicie Most Westchnień? W tej chwili oświetla go księżyc. Na moście jest człowiek!
– To zapewne strażnik – odezwał się ktoś.
– Przez most przechodzi z wolna jakiś człowiek!
– To nie strażnik.
– Ubrany jest w jakąś białą chustkę, albo koszulę! – wołali wszyscy, patrząc na most wiszący pomiędzy ciemnymi murami.
– To jest widmo! – wykrzyknęła jedna z kobiet w masce.
Gondolierzy zrobili znak krzyża.
– To widmo Mostu Westchnień!
W tej chwili już nic więcej nie można było zobaczyć, gondola zbliżała się do Piazzetty.
– Chyba niedobrze się dzieje w pałacu i na tym moście… – zauważył jeden z płynących.
– Mój syn jest pomiędzy zbirami – rzekła jedna z kobiet – wiem doskonale co się tam dzieje, chociaż nic nie wolno mu zdradzić. Niedawno mówił mi, że całą noc na moście i w przejściach rozlegają się nieustające jęki.
– To nie był cień, ani złudzenie – rzekł człowiek ubrany na biało – niech mówią, co chcą, ale wszyscy widzieliśmy na własne oczy!
– A któż tego dowiedzie, przecież nikt z nas nie uda się tam, aby zbadać rzecz na miejscu.
– Święty Marku, zachowaj nas od dostania się na ten most! – wykrzyknął ktoś inny – kto raz tam wejdzie, nie wraca już nigdy!
Gondola dopłynęła do schodów.
Wszyscy mieszkańcy Wenecji zjawili się na placu Świętego Marka rozmaicie poprzebierani. Nie opuszczali oni żadnej sposobności, która dawała im możliwość zabawienia się; wydawało się, że wszystkie te ochoczo gwarzące maski, obdarzone są nieograniczoną swobodą, wiedziały one jednak dobrze, że wszędzie pośród falującego tłumu przebiegali zręczni szpiedzy wysokiej rady, którzy podsłuchiwali rozmowy i w lot chwytali każde wypowiadane zdanie.
Rozbawiony tłum sprawiał miłe wrażenie i zwracał uwagę
różnorodnością i oryginalnością kostiumów.
Tutaj przebiegł błazen ubrany w domino z różnobarwnych
kawałków, w podskokach i z dowcipem na ustach krążył pomiędzy tłumem; dalej tańczyła cyganka, przepowiadająca przyszłość; w innym znów miejscu maski z udanym przerażeniem uciekały przed lwem, którego doskonale udawał zaszyty w lwią skórę jakiś człowiek, ryczący od czasu do czasu, szerząc wkoło siebie trwogę. Dalej znów w tryumfalnym pochodzie niesiono Bachusa, dumnie spoglądającego na tłum zebrany na dole.
Tłum zwiększał się z każdą chwilą, a wraz z nim liczba mnichów, piratów, błaznów itd.
Głośno zabrzmiała muzyka.
Nagle, na rzęsiście oświetlonym pałacowym tarasie ukazał się doża wraz z małżonką, aby przyglądać się rozbawionym tłumom. Znaczna liczba młodzieży, należąca do najznakomitszych rodzin, udała się na taras z Jingiem na czele, aby wręczyć damom bukiety kwiatów.
Zamieniwszy kilka słów z dożą, wszyscy powrócili znów na plac i zmieszali się z tłumem. Jingo był przebrany w kosztowny strój tureckiego baszy.
W najbardziej oddalonym miejscu na placu, zbliżyły się do siebie trzy jednakowo ubrane postacie. Wszyscy trzej odziani byli w białe, mnisze sutanny, kaptury szczelnie zakrywały ich głowy, z bioder zwieszały się pasy, na których wyhaftowane były jakieś dziwne znaki, pasy z przymocowanymi do nich sztyletami przypominały te, które zwykli byli nosić starożytni Egipcjanie. Czarne maski nie pozwalały rozpoznać ich twarzy, a białe krzyże na piersiach dodawały tajemniczości tym trzem dziwnym postaciom.
Trzej ludzie stali blisko siebie.
– Widzisz dożę, Antonio? – zapytał jeden z nich.
– Za nim stoi wysoka postać, przyodziana w czerwony płaszcz.
– Podobna do kata, Umbo – zauważył drugi.
– Bo też to jest kat – mruknął trzeci.
– Giovanni ma rację – powiedział noszący imię Umba – człowiek ubrany w czerwony płaszcz, jest jednym z inkwizytorów. Zjawia się wszędzie jako senator i nikt nie wie, że należy on do tajemnego trybunału.
– Kim jest ten inkwizytor? – zapytał Antonio.
– Nie znasz go, Umbo? – zapytał trzeci.
– Carlo Brabantino – odrzekł cichym głosem zapytany. – Idąc nocą na tajne posiedzenie, bywa zwykle zamaskowany. Wszyscy trzej kaci Rzeczpospolitej Weneckiej odbywają posiedzenia zamaskowani. Nikt nie może ich znać, nikt nie wymienia ich imion.
– A skąd ty wiesz, Umbo, że Brabantino jest jednym z trzech inkwizytorów? – zapytał Antonio, podczas gdy Giovanni bacznie przyglądał się przechodzącym.
– Gdyby wszechwładni dowiedzieli się, że znam chociażby jednego z nich, wyrok zapadłby niezwłocznie. Umbo zginąłby nagle, pchnięty sztyletem przez jednego z tajemnych szpiegów trybunału, lub zostałby wrzucony do wody. Cicho, zbliża się Rafaelo, nasza głowa.
Po chwili zbliżył się do nich czwarty, ubrany zupełnie tak samo jak trzej pozostali. Z tą różnicą, że na jego piersi zamiast białego lśnił złoty krzyż.
– Baczność! Zauważono was, moi bracia – szepnął nie zatrzymując się Rafaelo; szedł dalej wolnym krokiem i zniknął pośród śmiejących się i śpiewających masek.
– Mistrz ma słuszność – rzekł Giovanni. – Spójrzcie tam, pod arkady prokuratury.
– Czterej członkowie senatu stoją i śledzą wzrokiem tłum – zauważył Umbo.
– Jeden z nich to prokurator z San Marco – dodał Antonio.
– Dandolo nie jest jednym z najgorszych, jest przynajmniej honorowy i sprawiedliwy, pomimo swojej surowości – odezwał się Umbo – przekleństwo i zguba tym katom, tym okrutnym inkwizytorom!
Doża jest szlachetnym, wspaniałego serca starcem, ale czyż nie jest on pod wpływem tych trzech katów?
– Rodrigo Zeni, ten szlachetny młodzieniec też przez nich zginął…
– westchnął Giovanni.
– Kolejna ofiara tych wiecznych despotów – ciągnął Umbo – któż może wiedzieć, czy znów nie zapadł jakiś nowy wyrok? Łatwo znajdują oskarżenia. Wszędzie krążą szpiedzy, te nikczemne istoty, które za sztukę złota zdradzą każdego. Podobno Rodrigo Zeni był w porozumieniu z Jacques’em Pierre’em, tajnym posłem księcia Ossuny, ale jest to kłamstwo wymyślone przez przeklętego gondoliera Sebastiana, należącego do licznych narzędzi trybunału.
– Dlaczego nie wykonali wyroku na osobie kapitana? – zapytał
Antonio.
– Ponieważ nie mogą go znaleźć – rzekł cicho Giovanni.
– Czegóż on szuka na lagunach? – zapytał Antonio.
– Jutro wieczorem spotkamy się w „Czerwonej Oberży” – rzekł
Umbo – może on tam przyjdzie, wtedy dowiemy się, w jakim celu tu przybył. Czy widzicie baszę tureckiego obok stołów? To jest ten, który urządza zabawę, syn admirała, hrabia Wirgiliusz Mirafiore. Dla mnie jest dotąd niepojęte, w jaki sposób admirał zatonął z całą osadą galery – ciągnął dalej Umbo.
– Zatonięcia galery dowiodły jej znalezione części – wyjaśnił
Antonio.
– A więc ten jedyny potomek wszedł w posiadanie tych
wszystkich bogactw?
– Opowiadają, że on nie jest jedynym potomkiem – zaprzeczył
Giovanni.
– Nie jedyny? – zapytał Umbo – a któż tak twierdzi?
– Słyszałem, że admirał hrabia Orest Mirafiore pozostawił córkę, jednak brakuje na to dowodów – odrzekł Giovanni.
– Naszym zadaniem będzie zbadanie tej tajemnicy. Walczymy nie tylko przeciw niecnym ciemiężcom, ale i za niesprawiedliwie dręczonych – rzekł Umbo. – No, żegnajcie bracia! Czas, żebyśmy się już rozeszli.
Wszyscy trzej, nie mówiąc już ani słowa, rozeszli się w różnych kierunkach.
Na wielkim kanale, na którym zwykle panował ruch, po którym w prześlicznych gondolach płynęły dziewczęta, nucąc srebrzystymi głosami przecudne piosenki, teraz panowała cisza. Wszystko, co żyło zgromadziło się na placu Świętego Marka.
Jedna tylko łódź przepłynąwszy kanał, zatrzymała się obok
marmurowych schodów, wiodących do pałacu Mirafiore.
W łodzi tej płynęła Edyta.
Wszedłszy na marmurowe schody, ujęła za żelazny pierścień,
zwieszający się w paszczy lwa, znajdującego się w środku marmurowej balustrady, chroniącej przed naporem wody.
Dziewczyna uderzyła żelazną obręczą o metalowy guzik tkwiący pod głową lwa.
Wśród nocnej ciszy głośno zabrzmiało uderzenie.
Niebawem otworzyły się podwoje pałacu.
Przed Edytą stanął stary Andrea, wyciągając do niej rękę.
– Andrea! – zawołała stłumionym głosem – stało się wielkie nieszczęście! Obcy wkradł się w to święte miejsce!
– Ciszej, signorino, ciszej na miłość Boga! – uspokajał starzec – w pałacu znajduje się nowa służba. Nikt nie powinien tego słyszeć.
– Andrea! Tutaj przebywa obcy, oszust! – zawołała Edyta z boleścią w głosie – nie mogę się pogodzić z tą myślą, dręczy mnie ona bez ustanku, nie mogę znaleźć ani chwili spokoju. I wy wątpicie? Jak mogliście choć przez chwilę pomyśleć, że ten obcy jest szlachetnym hrabią Wirgiliuszem?
– Dotąd nie wiem, co mam o tym sądzić, signorino. Przez chwilę myślę, że to nie może być on, a potem znów muszę myśleć i wierzyć, że tak jest rzeczywiście.
– Nie, nigdy! Andrea!
– Zastanów się, signorino, jak długo był nieobecny…
– Serce mi mówi, że to nie jest Wirgilio!
– W takim razie jedno tylko można przypuścić.
– Mówcie Andrea!
– Wam śmiało mogę powierzyć moje myśli, wy nie zdradzicie mnie, signorino. W nocy przypomniałem sobie, że przed laty pewien młody Foscari został odtrącony przez swoją rodzinę i zmuszony był nocą uciekać z Wenecji, popełnił bowiem straszną zbrodnię, zamordował
starego gondoliera.
– Jingo Foscari! Tak, masz rację!
– Tak, Jingo, tak mu było na imię, signorino.
– Czyż nie mówiono wtedy, że zginął, umarł? A czy nie było możliwe, aby pozostał przy życiu? Wtedy już był uderzająco podobny do młodego hrabiego.
Edyta wyprostowała się nagle pod wpływem tego wspomnienia,
które rozjaśniło jej umysł.
– Jingo Foscari… tak… – mówiła – nie wpadłam na tę myśl, chociaż wydawało mi się od pierwszej chwili, że już kiedyś widziałam tego nieznajomego.
– Na miłość boską, nie zdradźcie mnie, signorino!
– Nie obawiajcie się, Andrea. Wasze słowa sprawiły, że
postanowiłam spełnić jeszcze jedną prośbę. Jeszcze nie wszystko stracone.
Och, niech będą Bogu dzięki za to odkrycie! Oskarżę nieznajomego, że nosi imię Jinga Foscariego, a wówczas nie dowiedzie, że jest Wirgiliuszem.
– Narazicie się na niebezpieczeństwo – zauważył trwożliwie Andrea.
– Sądzicie, że myśl o niebezpieczeństwie zdoła zmienić moje postanowienie? – zapytała stanowczym głosem Edyta. – Czyż to nie mój święty obowiązek ocalić te święte mury przed świętokradcą? Ten obcy nie jest Wirgiliuszem! Najwyższa rada dziesięciu zbada, czy obcy jest w rzeczywistości Jingiem Foscarim, który prawdopodobnie zbiegł po popełnieniu morderstwa.
– Strzeżcie się, signorino. Boję się o wasze życie!
– Nie lękajcie się, mój dobry przyjacielu – rzekła Edyta, wyciągając rękę do starego sługi, którego znała od dzieciństwa. – Nie obawiajcie się o mnie. Ale nie sądźcie, że jakakolwiek władza byłaby zdolna zmienić mój zamiar. Musi zajaśnieć światło wśród ciemności! Od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłam tego nieznajomego, wiedziałam, że to nie jest Wirgilio.
– Pamiętajcie o senatorze Brabantino, signorino.
– I on może się mylić.
– Nie przeczuwam nic dobrego.
– Nie martwcie się, powtarzam. Złożę skargę, że ten obcy nie jest hrabią Mirafiore i zażądam, aby zbadano, czy nie jest Foscarim.
– Nic to nie pomoże, signorino, a tylko może wiele zaszkodzić – zauważył starzec – żałuję teraz, że wyjawiłem swoje zdanie. Wszak to tylko domysł. Ja sam do końca w to nie wierzę…
Edyta uścisnęła z uśmiechem rękę trwożliwego starca.
– O was nie wspomnę ani słowa, wszystko biorę na siebie.
Bywajcie zdrowi, Andrea! I bądźcie pewni, że w pałacu przebywa oszust – rzekła Edyta na pożegnanie.
Wsiadła do łódki i odbiła od brzegu, spoglądając z zachwytem i niemą czcią na mury pałacu, do którego zmuszona była podkradać się w nocy, odkąd zamieszkał obcy człowiek w tym świętym miejscu, w którym przebywają drogie jej sercu dusze.
W tym czasie do stojącego na placu Świętego Marka baszy
tureckiego, zbliżył się muskularny gondolier, odziany w czerwoną koszulę, ciemną kamizelkę i spodnie sięgające do kolan. Widocznie nie chciał być rozpoznany, gdyż jego twarz zakrywała maska.
– Monsignore! – rzekł do baszy.
Jingo bacznie spojrzał na stojącego gondoliera.
– Sebastian? – zapytał. – Dobrze, że cię widzę. Mam ci wydać pewne polecenie.
– Tym lepiej, monsignore. Złe czasy… Każdy chętny jest zarobić kilka skudów – odrzekł gondolier.
– Przejdź ze mną pod filary arkad – rzekł Jingo.
Od czasu do czasu ludzie w maskach składali mu ukłon, poznając wspaniałomyślnego hrabiego, nie szczędzącego kosztów na urządzenie tak wspaniałej zabawy. Sebastian szedł tuż za nim.
– Znacie go? – szeptały do siebie maski, ujrzawszy gondoliera.
– Znamy. To szpieg tajnego trybunału.
– Wypełnia przeróżne tajne polecenia, lepiej nie wchodzić mu w drogę. Kto może wiedzieć, co on ma na swoim sumieniu…
Sebastian nie słyszał tych słów. Cała jego uwaga skierowana była na tureckiego baszę, na bajecznie bogatego hrabiego Mirafiore.
Wkrótce gondolier dotarł do filarów prokuratury, pod którymi, wśród panującego mroku wesoło gwarzyły maski.
Tutaj oczekiwał na niego Jingo.
Rzucił zbliżającemu się gondolierowi woreczek, napełniony
monetami.
Sebastian chwycił go zręcznie.
– Dzięki, monsignore, stokrotne dzięki – rzekł – szlachetny hrabia ma litość nad biednymi.
– Bierz i milcz! Nikt nas nie podsłuchuje?
Gondolier obejrzał się na wszystkie strony.
Przecząco pokiwał głową.
– Znasz Edytę Amalfi? – zapytał Jingo.
– Mieszka na wyspie San Nicolo, monsignore, dawniej, za życia jaśnie oświeconego ojca waszego, przebywała w pałacu.
– Czy ta dziewczyna ma kochanka?
– Nic o tym nie wiem, monsignore. Rodrigo Zeni nie żyje.
– Edyta Amalfi jest niebezpieczna – zamruczał Jingo. –
Przeszkadza mi…
Sebastian spojrzał na niego uważnie.
– Czy ja dobrze rozumiem, monsignore? – zapytał cicho.
– Ciężko mnie obraziła wobec doży.
– Takiego wielkiego pana? To niesłychane! To nie powinno się nigdy powtórzyć, monsignore.
– Miałem wobec niej jak najlepsze zamiary, ale odtrąciła podaną jej rękę.
– Doskonale to rozumiem, monsignore. Liczyła na hrabiowskie bogactwa. Utrzymują, ze Edyta Amalfi jest…
– Nie chcę jej widzieć – przerwał Jingo. – Ani słowa więcej!
– Nie będzie już was więcej niepokoić, monsignore. Już ja się o to postaram.
– I pamiętaj, potrafię nagrodzić dobrze spełnioną przysługę.
– A ja umiem doskonale spełnić tajne polecenie – odrzekł
gondolier.
Pod filary weszło kilka masek.
Turecki basza szepnął gondolierowi jeszcze parę słów, po czym wyszedł spod filarów i wmieszał się w rozbawiony tłum.
Sebastian zniknął równie szybko i zręcznie.
Dwie przechadzające się pod filarami maski, doszedłszy do miejsca, zajmowanego przed chwilą przez Turka i Sebastiana, przeraziły się nagle poruszającym się w głębi cieniem.
Obie maski odskoczyły w tył. Nie można było rozpoznać, czy był to cień człowieka czy zwierzęcia. Przyglądając się uważniej, można jednak było w tajemniczym cieniu rozpoznać postać dziewczyny ubranej w ciemną suknię, przesuwającej się pod murami.
– Co to było? – zapytała jedna maska – jakieś widmo?
– Chyba dziewczyna – odrzekła druga maska – może żebraczka?
– Żebraczki siadają zwykle na schodach wiodących do kościoła Świętego Marka. Patrz, jakąś maskę posadzili na pozłacanym krześle i obnoszą tryumfalnie wokół namiotów z winem i potrawami.
– To jest urządzający zabawę hrabia Mirafiore. Pijany lud pragnie go uczcić. Słyszysz ile wznoszą okrzyków? Młody hrabia jest bogaty jak krezus. Jest dziedzicem niezliczonych milionów admirała. Godzien jest zazdrości.
Wśród blasku księżyca i płomieni greckich świateł, tłum obnoszący krzesło wokół namiotów, poruszał się majestatycznie. Siedzący na krześle król zabawy rozrzucał złote monety pomiędzy rozbawionych.
Rozdział VII
Na wyspie San Nicolo, odosobniona od innych stała uboga chatka na
kamienistym brzegu, o który rozbijały się morskie fale.
W otwartych drzwiach chaty siedziała Nella, córka starego Jacobo, spoglądając bezmyślnie na roztaczającą się przed jej oczyma wodę laguny.
Za chatą szumiało morze, wzburzone podczas ostatniej nocy, a
spokojniejsze w ciągu dnia. Monotonny szum fal towarzyszył cichemu śpiewowi dziewczyny, przerzucającej z ręki do ręki drobne muszle.
Na drodze wiodącej do położonych na brzegu chatek ukazała się
Edyta.
Usłyszała smutny śpiew dziewczyny i po chwili ujrzała córkę
wyławiacza trupów.
Zbliżyła się i wyciągnęła do niej rękę z wyrazem współczucia.
– Biedna Nello – rzekła – smutne wiedziesz życie…
Dziewczyna spojrzała na Edytę, śpiew umilkł.
– Znasz mnie, Nello? – zapytała Edyta.
Nella skinęła głową, podczas gdy jej wielkie oczy wpatrywały się z
trwogą w twarz Edyty.
– Strzeż się Sebastiana! – rzekła.
– Skąd przyszła ci do głowy myśl o tym gondolierze? – zapytała
zdziwiona Edyta.
Nella nie odpowiedziała ani słowa, patrzyła na lagunę, nucąc znowu
piosenkę.
W tej chwili ukazały się w oddali piękne gondole, płynące w
kierunku Piazzetty. Były one własnością szlacheckiej młodzieży, która na wodzie szukała rozrywki.
Nella wskazała ręką gondole i zaczęła bacznie śledzić je wzrokiem.
Potem wstała i odeszła od chaty, nie zwracając na Edytę najmniejszej uwagi.
– Biedna dziewczyna, sama nie wie co mówi i czyni – rzekła do
siebie Edyta. – Co miała na myśli, mówiąc o Sebastianie?
Ten głos przypominał jej bardzo tamten tajemniczy głos nad wodą,
ostrzegający ją przed nieznajomym.
– Nello! Posłuchaj mnie! Chcę cię o coś zapytać.
Dziewczyna odwróciła się do niej i ponownie rzekła:
– Strzeż się Sebastiana!
– Nello – rzekła Edyta, zbliżając się do dziewczyny – gdzie jest twój ojciec?
Córka wyławiacza trupów zdawała się nie rozumieć pytania. Jej
myśli były zajęte czym innym.
– Jestem tutaj, signorino! – rozległo się w pobliżu wołanie.
Po chwili w drzwiach chaty ukazał się stary Jacobo.
– Jesteście tutaj, Jacobo? – zapytała Edyta.
– Spałem parę godzin, signorino; przybyłem tutaj dopiero nad ranem, wiecie dobrze, signorino, że całą noc zajęty jestem pracą – odrzekł
wyławiacz trupów, kłaniając się dziewczynie z szacunkiem.
– Wiem, wiem, Jacobo. Szukałam was wczoraj… Chciałam was o
coś zapytać.
– Pytajcie i rozkazujcie, signorino! Jednego tylko nie wymagajcie ode mnie, abym mówił to, co dzieje się tam na górze, bo o tym moje usta muszą milczeć – rzekł wyławiacz trupów, wskazując widniejący w dali Pałac Dożów.
– Lękacie się kary, Jacobo? Nie zdradzę was… umiem milczeć –
zapewniła Edyta.
– Złożyłem przysięgę, tak straszną przysięgę, że nie wiem czy moje
usta byłyby zdolne jeszcze raz powtórzyć te okropne słowa. Signorino, żądajcie ode mnie czego chcecie! Z radością spełniłbym każde wasze życzenie! Ale nie mogę nic powiedzieć, pomimo że jesteście tak dobrą, że nieraz przynosicie pożywienie mojemu biednemu dziecku. Nie gniewajcie się na nią, signorino, że ona wam nie dziękuje, ale wiecie dobrze w jakim jej umysł jest stanie – ciągnął Jacobo, a w jego oczach błysnęły łzy. – To moja jedyna córka, kocham ją tak bardzo, bo jest tak bardzo nieszczęśliwa.
– Może jej zdrowie się polepszy.
Starzec pokiwał głową z niedowierzaniem.
– Nie, signorino. Zawsze jest tak samo…
– Miejcie nadzieję i ufność w Bogu, mój dobry Jacobo –
pocieszała starca Edyta.
– Ufność w Boga nigdy mnie nie opuszcza, signorino, to moja
jedyna radość, jedyna pociecha dla mojej biednej duszy, samotnej wśród tych nocnych, smutnych zajęć. Gdybym nie pokładał ufności w Bogu…
lecz co ja mówię… Wszak i was niedawno los ciężko doświadczał.
Wiecie o tym dobrze. I jedno mogę wam tylko powiedzieć,
zapamiętajcie to dobrze: Ufność w Bogu nie zawodzi nigdy i wy też doświadczycie prawdy tych słów!
– Pragnęłam was zapytać, Jacobo, o Rodriga Zeni. Moje serce
przepełnione jest bólem i cierpieniem, pragnę zapytać czy znaleźliście Rodriga? Czy znaleźliście, dobry Jacobo, mojego ukochanego Rodriga i czy zanieśliście jego zwłoki na miejsce wiecznego spoczynku, pragnęłam też was zapytać, gdzie znajduje się jego grób, abym mogła pójść tam i pomodlić się za jego duszę… ale nie pytam was o to. Wiem, że nie macie prawa wyjawić mi tej tajemnicy.
Widać było, że Jacobo toczy wewnętrzną walkę. Rozpacz Edyty
napełniała jego serce niewysłowioną boleścią.
– Nie chcę nakłaniać was do grzechu. Przysięga wiąże wasze usta,
nie możecie jej złamać – ciągnęła z rezygnacją Edyta. – Jestem przekonana, bez zapewnienia z waszej strony, że oddaliście Rodrigowi ostatnią chrześcijańską posługę.
Stary wyławiacz trupów pragnął coś odpowiedzieć, zdawało się, że
przytłacza go tajemnica, że pragnie zwierzyć się stojącej obok Edycie, ale jednak zwalczył miotające nim uczucia.
– Dziękuję wam za wszystko, co uczyniliście dla mojego Rodriga,
mój dobry Jacobo – rzekła Edyta drżącym głosem – postaram się wam za to odwdzięczyć. Może i lepiej, że musicie milczeć, ja i tak dowiem się wszystkiego, tak, może to i lepiej… Może wówczas serce by mi pękło z bólu, a ja muszę być dzielna i mężna! Muszę mieć odwagę, aby zdemaskować nikczemnych, którzy przyczynili się do zguby mojego Rodriga! Muszę być silna, aby zmierzyć się z okrucieństwem i niesprawiedliwością!
– Co mówicie, signorino? Zmiłujcie się! Nie czyńcie tego, bo
będziecie zgubieni. Może w przyszłości uśmiechnie się do was szczęście.
– Szczęście? Mój dobry Jacobo, ja wiem, że wy mi dobrze życzycie,
jednak moje postanowienie jest nieodwołalne. Przyszłej nocy udam się do Pałacu Dożów.
– Nie posuwajcie się do tego! Błagam was, signorino! – rzekł
starzec, składając ręce.
– Pójdę do pałacu nie dlatego, by prosić o łaskę dla Rodriga, na to już za późno – ciągnęła Edyta. – Pragnę powiedzieć Radzie Trzech, że z nazwiska Mirafiore zrobiono haniebny użytek, że ten, który został
uznany za jedynego potomka zmarłego admirała, nie jest Wirgiliuszem Mirafiorim!
– Nie czyńcie tego, signorino! Ani wasza odwaga ani wewnętrzne
przekonanie nic tu nie pomogą.
– Stanie się zadość sprawiedliwości, Jacobo. Uważajcie na córkę,
która weszła na wydmę.
Skłoniwszy się odeszła, pozostawiając Jacoba ze smutnym wyrazem
twarzy. Patrząc za odchodzącą, skierował kroki do chaty.
Nella ubrana w szarą, płócienną suknię weszła na wierzchołek
wydmy. Stojąc tutaj doskonale widziała płynące gondole.
Zbiegła szybko z wydmy i pobiegła w kierunku morskiego
brzegu. Zręcznie skacząc po kamieniach opłukiwanych przez morze,
dotarła do miejsca obficie pokrytego muszlami. Chętnie siadała na
kamieniach, przyglądając się lekko kołyszącym się falom.
Podczas kiedy gondole zbliżały się do brzegu, uwagę Nelli zwrócił
nagle jakiś błyszczący przedmiot leżący w piasku. Podeszła bliżej i po chwili wyjęła z piasku szklaną butelkę.
W tej samej chwili rozległ się za nią głos:
– Co znalazłaś Nello? Co to jest? – zapytał Jacobo, zbliżając się do córki. – Widziałem coś błyszczącego, jakby kawałek szkła.
Nella podała ojcu butelkę. Jacobo oglądał ją z zaciekawieniem.
– Hmm – zamruczał – zakorkowana, ciekawe co jest w środku,
wydaje mi się, że jest w niej kawałek pergaminu.
Do brzegu podpłynęła właśnie gondola, pod której baldachimem
stało kilku młodych wenecjan.
– Wysiądźmy tutaj, przyjaciele! – zawołał jeden z nich mocno
podchmielony. – Widzicie? Na brzegu jest dziewczyna! Jak ona zręcznie przeskakuje z kamienia na kamień!
– Ona nie jest sama, hrabio Wirgilio! – zawołał inny – obok niej stoi jakiś człowiek.
Panowie wysiedli z gondoli i zbliżyli się do miejsca, w którym stała Nella z ojcem. Stary Jacobo przyglądał się wyjętemu z butelki kawałkowi pergaminu. Było coś na nim napisane.
Jingo podszedł do wyławiacza trupów.
– Co tam trzymasz w ręku, stary? – zapytał.
– Zwykłą butelkę wyrzuconą przez morze, panie, w środku
znajdował się ten kawałek pergaminu, kto może wiedzieć, co to oznacza?
Jingo rzucił okiem na papier trzymany przez starca i zbladł
przeczytawszy kilka pierwszych słów napisanych na pergaminie.
– Oddajcie mi butelkę i ten pergamin! – rzekł szybko wyciągając rękę
Jacobo cofnął się.
– Czy nie znacie, panie, zwyczaju przestrzeganego przez marynarzy
i rybaków? Nie oddaje się tego, co podarowało morze, czyniąc to oddaje się szczęście – powiedział.
– Głupi jesteś, mój stary! Rozkazuję wam, abyście natychmiast
oddali mi butelkę i pergamin! – zawołał Jingo.
Nella przysłuchiwała się rozmowie.
– Nie rozkazujcie tego panie. Nie oddam, gdybym nawet miał za to
dostać złotą monetę – odrzekł wyławiacz trupów, wkładając pergamin z powrotem do butelki.
– Oddajcie mi butelkę! – zawołał z gniewem w głosie Jingo.
– Nie panie! Nie oddam!
Jingo wyjął szpadę z pochwy.
– Uparty, stary psie! – zawołał – jak śmiesz mi się sprzeciwiać!
Szpada błysnęła w powietrzu i uderzyła starca.
Jacobo upadł na ziemię.
Nella, która przyglądała się całej scenie, podskoczyła szybko do
ojca, podniosła butelkę, która upadła obok rannego i stanęła pomiędzy ojcem a Jingiem, ściskając mocno w rękach butelkę.
– Oddaj mi to! – zawołał Jingo.
Dziewczyna stała nieruchomo.
– Ty też zamierzasz mi się sprzeciwiać? – zawołał, próbując
wydrzeć dziewczynie butelkę.
Jakaś tajemna siła, kierująca wszystkimi krokami i
postanowieniami Nelli, pchnęła ją w tej chwili do ucieczki, a tym samym do uniknięcia instynktownie przeczuwanego niebezpieczeństwa.
Przyciskając mocno do siebie butelkę, pobiegła w stronę wydm.
Jingo pobiegł za nią, a w ślad za nim jego towarzysze.
Dziewczyna biegła szybciej i niebawem zniknęła za wydmami.
– Pozwól jej uciec, szlachetny Wirgilio! – zawołali młodzi
wenecjanie – i wróć z nami do gondoli. Ta dziewczyna jest obłąkana.
Jingo dał za wygraną, od dziewczyny dzieliła go już zbyt duża
przestrzeń. Wrócił do swoich towarzyszy, z wymuszonym uśmiechem na ustach.
Wrócili do gondoli, nie troszcząc się zupełnie o rannego
wyławiacza trupów, leżącego na brzegu.
Nella widziała jak gondola oddala się, wróciła więc do chaty.
Tryumfalnie wniosła do ubogiej izdebki znalezioną butelkę i ukryła ją w drewnianej skrzyni.
Nagle przed jej oczyma przesunął się obraz, przedstawiający Jinga i ojca, pospieszyła szybko w stronę chatki, o którą stały oparte wiosła. Na piasku leżał stary Jacobo, który doszedł już do siebie i ocierał dłonią zakrwawione czoło. Spostrzegł swoją córkę. Nie mógł sobie przypomnieć, co stało się z tajemniczą butelką.
Wrócił do domu, opatrzył ranę i przeszukał izbę. W starej,
drewnianej skrzyni znalazł to, czego szukał.
Jakkolwiek butelka nie przedstawiała żadnej wartości, a pisma na
ukrytym wewnątrz kawałku pergaminu i tak nie zdołałby odczytać, to widok znalezionej butelki uspokoił go bardzo.
Wierzył w stary przesąd, że oddając podarunek otrzymany od
morza, oddaje się szczęście.
Rozdział VIII
Czerwona Oberża
Przy Lido, w miejscu, w którym okręty zarzucały zwykle kotwicę, pomiędzy domami, tawernami i składami różnych towarów, stał duży, drewniany dom, pomalowany na czerwony kolor.
Dom ten był ogólnie znany pod nazwą „Czerwonej Oberży”.
O każdej porze można tu było znaleźć tłumy marynarzy różnych
narodowości, przybywających do Wenecji: Hiszpanów, Anglików,
Greków. Różnorodność słyszanych języków tworzyła tu istną wieżę Babel.
Na środku sufitu wisiała lampa, rzucająca tak skąpe światło, że
oddalone od niej miejsca olbrzymiej izby, pozostawały w mroku.
Druga, mniejsza lampa umieszczona była na bufecie, za którym
krzątał się gospodarz.
Nie było tu podłogi, zastępowała ją szeroko nałożona warstwa gliny.
Na ziemi, z dala od stołu leżało kilku Cyganów i Cyganek,
śpiewających i bawiących się w różne gry.
Wesoło było w czerwonym szynku. Wokół stołu siedzieli goście,
tocząc ożywioną rozmowę lub przysłuchując się śpiewom Cyganów.
Przy jednym ze stołów, w słabo oświetlonym kącie izby siedzieli
dwaj mężczyźni w kapeluszach z szerokimi skrzydłami, zasłaniającymi ich twarze. Na stole stał dzbanek z winem i szklanki.
Jeden z mężczyzn wzniósł toast:
– Niech żyje książę Ossuna! – rzekł do kolegi, podnosząc szklankę.
– Ciszej, Jacques Pierre! Nie wymawiaj tak głośno tego imienia!
Wiesz, że wszędzie nas śledzą.
– Kapitanie Spinoza, trąć się ze mną za jego pomyślność! Niech
żyje! Wkrótce zostanie panem laguny, władcą bogatej Wenecji! – rzekł
Jacques Pierre stanowczym głosem – wypij szklankę neapolitańczyku!
Szklanki uderzyły jedna o drugą.
– Nie byłbym jeszcze tego tak pewny – zauważył neapolitańczyk
Spinoza – sprawa ta nie da się tak łatwo przeprowadzić.
– A ja ci mówię, że osiągniemy cel! – odrzekł Jacques Pierre. – Znam się na tym; nieraz już otrzymywałem i przeprowadzałem tajemne polecenia.
– W tym przypadku trzeba być bardzo ostrożnym, wszędzie pełno
jest szpiegów tajemnego trybunału. A Rada Trzech nie ma żadnych
skrupułów. Mają swoich ludzi, którzy na jedno ich skinienie gotowi są zatopić sztylet w piersiach podejrzanych osób.
– Ta okoliczność, kapitanie, znacznie ułatwia nam całą sprawę.
Niezadowolenie wśród ludności wzrasta z każdym dniem. Tajemny sąd gnębi wszystkich wenecjan. Z radością powitają każdego, kto zechce ich oswobodzić spod tego jarzma. Zdobyliśmy Contariniego, kapitanie!
– To doniosły krok. Ale w razie, gdy Contarini zginie, jeśli spotka go los starego Donata, który przyjmował u siebie książęcych posłów, a którego wkrótce potem znaleziono pod Pałacem Dożów martwego, ze sztyletem tkwiącym w piersi? Inkwizytorzy działają szybko i cicho!
– Contarini jest ostrożny. Postara się zjednać sobie sprzymierzeńców – powiedział Jacques Pierre – to wpływowy szlachcic, jeden z jego przodków był dożą. Zna dobrze niebezpieczeństwa, zagrażające wszystkim bez wyjątku i ma wielu przyjaciół, czekających z niecierpliwością na księcia, aby oswobodził Wenecję spod tej strasznej władzy i zaprowadził tu nowy ład, na wzór innych państw. Pomyślcie tylko, jaka to będzie potęga, jeżeli książę zdobędzie Wenecję i zostanie władcą całych Włoch! Myślicie, że mu się to uda?
– Nie wątpię, że książę jest silny, ale zwróćcie uwagę, że Wenecja też słaba nie jest.
– A na cóż przydadzą się żołnierze, jeżeli ich dowódcy staną po
stronie księcia? – zapytał cicho Jacques Pierre. – Wenecja posiada swoje galery, posiada pewną siłę, ale wiecie co powiedział mi książę odjeżdżając? Wenecja – rzekł – jest miastem odkrytym z wszystkich stron, bez żadnej przeszkody można się do niej zbliżyć płynąc statkami.
Oprócz gwardii przybocznej Dożów i zbirów, miasto nie posiada
oddziału żołnierzy, naród jest tym wzburzony. Latem większa część
obywateli i szlachty udaje się na stały ląd, w mieście przebywa znaczna liczba przyjezdnych. Oto, co mi powiedział książę. Rada trzech, to znienawidzony rząd, którego Wenecja chętnie chciałaby się pozbyć.
Wystarczy o tej porze wprowadzić do miasta obcych, a moich
sprzymierzeńców, a wówczas nie można wątpić, że osiągniecie pożądany cel! – zakończył książę. – Oto powierzone mi przez niego tajemne poselstwo.
– Ciszej, Jacques Pierre, ciszej – szepnął kapitan Spinoza do
tajnego posła księcia Ossuny. – Czy widzicie po drugiej stronie żebraka?
Obserwuję go już od dawna. Bezustannie wlepia w nas swój wzrok. Bez wątpienia jest szpiegiem tajnego trybunału.
– Nie spuszczajmy go z oka, kapitanie – odrzekł Jacques Pierre.
W tym czasie, obok przy sąsiednim stole usiedli trzej mężczyźni, ci sami, którzy podczas zabawy na placu Świętego Marka, ubrani byli w białe stroje mnichów. I teraz byli jednakowo ubrani. Każdy z nich miał
na sobie długą sutannę z krzyżem na piersiach, a na biodrach egipski pas z wiszącym sztyletem. Dwaj siedzieli już wcześniej, gdy doszedł do nich trzeci. Na stole stał dzbanek z winem i kilka szklanek.
– Z jakim poselstwem przychodzisz, Umbo? – zapytał Antonio.
– Nasz mistrz przesyła wam swoje błogosławieństwo i
pozdrowienie – odrzekł Umbo.
– Wypijmy za pomyślność Rafaela! – rzekł trzeci zwany
Giovannim.
– Przychodzę do was z rozkazem – rzekł Umbo. – Doniesiono, że gondolier Sebastian zamierza dokonać zbrodni dzisiejszej nocy, podobno sam się tym chwalił, pokazując worek pełen skudów. Rafaelo nie wie, czy to Rada Trzech wydała gondolierowi to polecenie; rozkazuje nam zniweczyć ten plan i z nadejściem nocy zwracać na gondoliera baczną uwagę.
– Gdzie go znajdziemy? – zapytał Giovanni.
– Musimy go znaleźć.
– Tam siedzą posłowie księcia Ossuny, wicekróla Neapolu –
szepnął Antonio.
– Ryzykowni ludzie – zauważył Giovanni – skoro odważyli się
przyjść do „Czerwonej Oberży”.
– Oni są odważni. Zwłaszcza Normandczyk Jacques Pierre, to
człowiek gotowy na wszystko – rzekł Umbo. – Dawniej jako korsarz wyrządzał wielkie szkody tureckiemu handlowi. Następnie służył księciu de Rewers, który zamierzał wejść w posiadanie części Grecji. Również ojciec Józef, zaufany kardynała Richelieu obdarzył go wysokim stanowiskiem. Teraz służy księciu Ossunie.
– Drugi, siedzący obok niego, nazywa się Alessandro Spinoza,
również sprzymierzeniec księcia.
– Spinoza pozostawał dawniej na usługach rzeczypospolitej –
zauważył Giovanni.
– Tak, dawniej, ale nie teraz – odrzekł Antonio. – Podsłuchałem niedawno rozmowę Jacques’a Pierre’a ze Spinozą. Kłócili się, gdzie można zarobić najwięcej pieniędzy, wówczas Jacques Pierre stwierdził, że u króla Hiszpanii i księcia Ossuny zarabia się dużo więcej niż służąc rzeczypospolitej. Książę posiada wielkie majątki i wytyczył sobie do realizacji plan, zjednując sobie bogatym podarunkiem nawet baszę Kapudana.
– Widzicie tego żebraka? – zapytał Umbo – oddala się w tej
chwili, gdyż nie chce być zauważony.
– To szpieg tajemnego trybunału. Założę się, że jeszcze dzisiaj coś się tu wydarzy – dodał Antonio.
– Zdaje mi się, że posłowie księcia Ossuny zauważyli żebraka, są
niespokojni i szybko opróżniają szklanki.
– Co postanowił o nich Rafaelo? – zapytał Antonio.
– Dotychczas nic – odrzekł Umbo – polecił tylko przeszkodzić w
wykonaniu najświeższych polecen tajnego trybunału, a zatem bacznie strzec gondoliera Sebastiana.
– Kogo ma zgładzić?
– Tego Rafaelo nie powiedział.
– Widzicie, uciekają – rzekł Giovanni, wskazując na wysłańców
żądnego władzy księcia Ossuny.
Inni goście znajdujący się w szynku, nie zwrócili na niego uwagi.
Cyganie śpiewali, pobrzękując strunami mandoliny.
W chwili, gdy Jacques Pierre i kapitan Spinoza zamierzali wyjść, do izby wtargnęła znaczna liczba uzbrojonych ludzi.
– Zbiry! – zawołał Giovanni do swoich towarzyszy.
Tłum zbirów z wyjętymi szpadami naparł na wysłanników księcia
w chwili, gdy przestępowali próg.
– Poddajcie się! W imieniu Najwyższej Rady jesteście moimi
więźniami! – zawołał Paolo Bembo, dowódca zbirów.
Powstały hałas przerwał cygańską muzykę; w „Czerwonej Oberży”
zapanowało silne wzburzenie.
Wszyscy goście zaczęli cisnąć się do wyjścia, obawiając się
zetknięcia ze zbirami. Tylko trzej mężczyźni ubrani w sutanny pozostali na miejscach.
Na twarzy gospodarza malowała się trwoga.
Jacques Pierre zaciekle bronił się przed żołdakami. Znaczna liczba
zbirów nie oparła się mężnemu przeciwnikowi.
Jacques Pierre zdołał wypchnąć ich za próg.
Z błyskawiczną szybkością zatrzasnął i zaryglował wielkie drzwi.
– Chodź ze mną! – zawołał kapitan Spinoza i podskoczył do
jednego z otwartych okien, podczas kiedy kapitan Bembo ze zbirami usiłował wyważyć drzwi.
Spinoza otworzył okno i wyskoczył śmiało na zewnątrz.
Jacques Pierre podążył za kapitanem.
Gospodarz, który dotąd przyglądał się w milczeniu walce,
pospieszył do drzwi i otworzył je.
Kapitan Bembo zauważył, że wysłańcy księcia uciekli przez otwarte
okno.
Część zbirów rzuciła się do okna, a pozostała z kapitanem na czele wybiegła z szynku, aby ścigać zbiegów.
Wystraszeni goście wrócili wolno na swoje miejsca, wyrażając po
cichu swoje niezadowolenie spowodowane rozkazami Rady Trzech.
– Nie złapią ich – zauważył Antonio – jest ciemna noc.
– Już czas, byśmy opuścili to miejsce – rzekł Umbo – zbliża się północ.
Trzej ludzie podnieśli się ze swoich miejsc i wyszli z karczmy.
Z dala słychać było głosy nawołujących się wzajemnie zbirów.
Daremnie szukali zbiegłych wysłanników księcia Ossuny.
Przy brzegu stały trzy małe łódki.
Trzej mężczyźni w białych sutannach doszli do brzegu i pożegnali się.
Popłynęli w trzy różne strony, aby wypełnić wydane im polecenie
odszukania gondoliera Sebastiana, szpiega tajnej Rady Trzech.
Wkrótce trzy małe łódki zniknęły w ciemnościach nocy.
Na niebie ukazał się księżyc, oświetlając wodę, kołysaną z lekka
wiatrem.
Rozdział IX
Tajny trybunał
W tym czasie Edyta Amalfi odbiła od brzegu wyspy San Nicolo i
popłynęła w kierunku Piazzetty.
Panowała zupełna cisza. Gondolierzy i handlarze udali się już do
domów, wymieniający pieniądze i pisarze publiczni, siedzący pod
filarami prokuratury, pogasili światła i udali się na spoczynek.
W pobliżu schodków prowadzących na Piazzettę, ukryty był
człowiek, bacznie śledzący Edytę, idącą w kierunku Pałacu Dożów. Był
to gondolier Sebastian, ukryty na dnie swojej łodzi.
Widział, jak Edyta zbliżyła się do otwartego wejścia wiodącego do
pałacu.
W przedsionku dniem i nocą czuwali strażnicy, oddani na usługi
trybunału i oczekujący rozkazów.
W jedną ze ścian wmurowany był lew z otwartą paszczą, do której każdy mógł wrzucać skargi lub doniesienia. Były one natychmiast doręczane członkom Rady Trzech. W paszczę tę wrzucano listy bez podpisów, które często rzucały oskarżenie na niewinnego człowieka i stawały się powodem jego zguby.
Edyta weszła do słabo oświetlonego pokoju i zwróciła się do
jednego ze sług, stojących obok lwa. Milczący sługa strzegł drzwi,
prowadzących do dalszych pokojów.
– Chcę złożyć ważne zeznanie przed Radą Trzech – rzekła Edyta do
strażnika – prowadźcie mnie do niej.
Służący z podziwem spojrzał na młodą dziewczynę, która miała
odwagę żądać, aby zaprowadzono ją do inkwizytorów, rozsiewających
swoją władzę z ukrycia, którzy odbywali swoje tajne posiedzenia jedynie w nocy, siejąc strach wśród ludności.
– Napiszcie swoje zeznanie na kawałku papieru i wrzućcie do lwiej paszczy – poradził służący.
– Pragnę złożyć ustne zeznanie – rzekła Edyta stanowczym tonem
– prowadźcie mnie do najwyższej rady!
– Jak się nazywacie, signorino?
– Edyta Amalfi.
Służący otworzył rzeźbione drzwi i zniknął za nimi.
Po chwili wrócił, zostawiając otwarte drzwi.
– Zbliżcie się, signorino i udajcie się za mną – rzekł.
Edyta znalazła się u celu. Pragnęła sprawiedliwości.
Służący prowadził ją przez słabo oświetlony korytarz. W głębi
znajdowały się czarne drzwi.
– Podajcie mi rękę, signorino – rzekł służący, zbliżając się do drzwi – muszę was teraz poprowadzić.
Ujął ją za rękę, drzwi otworzyły się przed nimi jak na magiczne
skinienie.
Edyta znajdowała się w zupełnej ciemności.
Drzwi zamknęły się za nią. Służący wypuścił jej rękę. Nie wiedziała, czy mężczyzna wyszedł, czy znajdował się obok niej. Było tak ciemno, że nie widziała nawet swojej ręki.
W pierwszej chwili przeraziła ją myśl, że jest sama w tej
przerażającej ciemności i że znajduje się w pobliżu tych, przed którymi wszyscy drżą.
Nagle, w pobliżu niej rozległ się głęboki, surowy głos. Zdawało się, że mówiący jest tuż obok niej. Jednak to nie było możliwe. Zapewne czarna, hiszpańska ściana dzieliła miejsce, w którym stała dziewczyna, od pokoju zajętego przez tajemny trybunał.
– Edyto Amalfi! – zabrzmiał głos – dlaczego żądałaś, aby
przyprowadzono cię przed najwyższą radę?
Głos umilkł. Edyta wiedziała, że stoi niedaleko strasznych sędziów, nie mogąc ich widzieć.
– Przybywam ze skargą – odrzekła – zmusza mnie do tego
spełniona niesprawiedliwość; przychodzę żądać sprawiedliwości –
zdemaskowania człowieka, który dopuścił się haniebnego oszustwa!
– Kogo oskarżasz, Edyto Amalfi? – zabrzmiał głos. – Mów!
– Na lagunach zjawił się obcy, który podaje się za Wirgiliusza
Mirafiore, dziedzica zmarłego hrabiego Oresta – rzekła Edyta
stanowczym głosem. – Wyprawił huczną zabawę na placu Świętego
Marka i objął w swoje posiadanie pałac Mirafiorich, ja jednak oskarżam go o haniebne oszustwo! On nie jest tym, za którego się podaje, on nie jest hrabią Wirgiliuszem! Przysięgam na wszystko, co posiadam najświętszego!
– Czy masz dowody na poparcie swojego oskarżenia, Edyto Amalfi?
Bez dowodów twoje słowa nie wywołają żadnych następstw!
– Proszę o przeprowadzenie śledztwa, czy moja skarga jest słuszna, czy niesłuszna – odrzekła Edyta.
– Śledztwo zostało zakończone. Twoja skarga jest fałszywa.
– Nie chcecie mnie wysłuchać?
– Zrozumieliśmy twoje słowa. Strzeż się! Nie załączaj więcej
podobnych skarg! Teraz odejdź! – zabrzmiał złowrogo głos.
Edyta stała osłupiała. Odrzucono jej skargę. Zabroniono wspominać
o swoim podejrzeniu. Nikczemnego intruza traktowano z wszelkimi względami.
Nagle pochwyciła ją czyjaś ręka i pociągnęła za sobą.
Niebawem, przeszedłszy przez ciemny korytarz, znalazła się znowu
w wypełnionym służbą przedsionku.
– A więc niesprawiedliwość ma tryumfować? – zapytała samą
siebie, wychodząc z Pałacu Dożów. – I wy pragniecie być sędziami weneckiego ludu? Niewinnych mordujecie, a winnych otaczacie swoją opieką? Biada wam! Nadużywacie swojej władzy! Przyjdzie godzina, w której zostaniecie pociągnięci do odpowiedzialności i zdania rachunku ze wszystkich swoich niecnych postępków! Wszyscy drżą przed wami, i ja myślałam o was z trwogą, ale wówczas, kiedy uważałam, że sprawiedliwie używacie swojej władzy! Teraz was przeklinam, bo wiem dobrze, że doprowadzicie Wenecję do zguby, że jesteście nieszczęściem całego narodu. Wiem, że nie uniknęłabym śmierci, gdyby słowa te usłyszał
jeden z waszych szpiegów. Nie lękam się jej! Odebraliście mi wszystko, doprowadziliście mnie do zwątpienia! Przekleństwo wam i narzędziom wypełniającym wasze rozkazy!
To mówiąc, Edyta opuściła filary Pałacu Dożów i podeszła do
schodów, obok których zostawiła swoją łódkę.
Nagle obok niej ukazał się człowiek.
Dziewczyna rozpoznała w nim gondoliera Sebastiana.
– O, signorino, skąd to przybywacie o tak późnej porze? Zapewne
z jakiegoś tajemniczego miejsca? – zapytał Sebastian stłumionym głosem. – Nie obawiajcie się, nasze spotkanie pozostanie tajemnicą, nikt się o nim nie dowie.
Edyta nie odrzekła ani słowa. Przyciągnęła łódkę i wsiadła do niej.
– Weźcie i mnie do swojej łodzi, signorino, ja też wybieram się na San Nicolo, będę wiosłować.
W tej chwili dziewczyna przypomniała sobie ostrzeżenie,
wypowiedziane przez córkę wyławiacza trupów.
– Nie wchodźcie do mojej łódki! Nazywacie się Sebastian i
pozostajecie na usługach tajnego trybunału – rzekła Edyta, zdejmując łańcuch łodzi z żelaznego pierścienia.
Sebastian stał na schodach.
– Kto wam to powiedział?
– Nella mnie ostrzegła.
– Ha, ha, ha… – śmiał się dziko gondolier – głupia Nella jest
waszą przyjaciółką?
Dziewczyna nie słuchała Sebastiana. Gwałtownym ruchem
odepchnęła łódkę od brzegu.
Sebastian spoglądał na nią złowrogo. W jego oczach malowała się
nienawiść połączona z nieukrywanym gniewem.
Na powierzchni było pusto i cicho.
Nie wzięłaś mnie na swoją łódź, ale pomimo tego nie dopłyniesz
dzisiaj do wyspy San Nicolo – myślał gondolier, patrząc za oddalającą się, wiosłującą szybko dziewczyną.
Wskoczył do swojej gondoli, chwycił za wiosło i odbił od brzegu.
Edyta wiosłowała z całych sił, pragnąc jak najszybciej dotrzeć do wyspy. Bezustannie w jej uszach brzmiały słowa Nelli: – Strzeż się Sebastiana!
Obejrzała się. Nie było nikogo widać. Mgła zakrywała wieże i
miejskie pałace. Jej sercem miotała nieopisana trwoga.
Nagle ujrzała podążającą za nią gondolę. Znajdowała się pośrodku
przestrzeni, dzielącej miasto od wyspy San Nicolo.
Spojrzała na taflę wody, zdawało się jej, że widzi przesuwający się daleko mały, czarny punkt. Mogła to być druga gondola.
Pierwsza zbliżała się do niej coraz bardziej. Edytę opuszczały siły.
Ujrzała człowieka, stojącego w gondoli z wiosłem w ręku.
Poznała go. To był Sebastian. Nie mogła wątpić ani przez chwilę, że gondolier gonił ją. Zdała sobie sprawę, że nie zdoła mu uciec. Spokojnie płynęła dalej.
Po chwili usłyszała tuż obok plusk wody, zobaczyła wiosło i
gondoliera. Sebastian podpłynął tuż obok jej łodzi, rzucił wiosło na dno łodzi, lewą ręką uchwycił brzeg łódki, w jego prawej ręce błysnął sztylet.
Sebastian chciał wskoczyć do łódki i wypełnić polecenie Jinga.
Edyta widząc błyszczący sztylet w ręku Sebastiana, podniosła
wiosło do góry, wołając:
– Nie zbliżaj się do mnie! Nikczemny, chcesz mnie zabić? Kto cię
przysłał? Fałszywy Wirgilio, czy inkwizytorzy?
– Musisz umrzeć! – krzyknął Sebastian, uderzając sztyletem.
Edyta odskoczyła w bok z przerażeniem.
– Musisz zginąć! – krzyknął znowu i popchnął łódkę z taką siłą, że dziewczyna nie mogąc się utrzymać na nogach, z okrzykiem strachu wpadła do wody. Wyciągnęła rękę, szukając jakiegoś przedmiotu, którego mogłaby się uchwycić. Nie znalazła niczego.
Wpadła w otchłań. Fale wód pochłonęły nieszczęsną dziewczynę.
Gondolier, pod płaszczem nocy, dokonał zleconego mu morderstwa.
Rozdział X
Pałac Mirafiore
– Bądź pozdrowiony, szlachetny Brabantino! – zawołał Jingo,
rozparty w wygodnym fotelu, stojącym w jednym z przepysznie
urządzonych pałacowych salonów. Szklane drzwi wiodące na altanę,
wiszącą nad wielkim kanałem, były otwarte, dzięki czemu salon wypełniał
rozkoszny zapach tropikalnych roślin ustawionych w altanie.
Brabantino wszedł do salonu. Ubrany był jak zwykle w ciemny
kaftan i czarny płaszcz.
Służący odebrał od niego płaszcz i kapelusz. Jego twarz była
nieruchoma i surowa. Dumne rysy wyglądały jak wykute z kamienia.
Podał na powitanie rękę Jingowi i usiadł na jednym z
kosztownych krzeseł.
Mały Murzynek, odziany w czerwone sukno, wniósł do pokoju na
złotej tacy dwie filiżanki napełnione czekoladą i postawił je na
marmurowym stoliku, stojącym obok panów.
– Przychodzę do ciebie z ostrzeżeniem – rzekł Brabantino – czy nikt nas tutaj nie słyszy?
– Sądzę, że nie mamy nic takiego do powiedzenia, co mogłoby
ściągnąć na nas jakiekolwiek niebezpieczeństwo – odrzekł Jingo. – Wirgilio Mirafiore osiągnął swój cel. Zachodzi tylko pytanie, co takiego mogło się stać, że przychodzisz mnie ostrzec?
– Edyta Amalfi była wczoraj w Pałacu Dożów!
– Była w pałacu? Ta głupia dziewczyna jest naprawdę odważna,
mój drogi!
– Skarżyła się na ciebie. Mówiła, że jesteś Jingo Foscarim!
– Uczyniła to? No, mój przyjacielu, nie martw się. Jej głos umilkł tej nocy na zawsze!
– Co? Edyta Amalfi?
– Nie żyje! Gdyby nawet jeszcze żyła w tej chwili, to ręczę ci, mój drogi, że nie powtórzy swojego oskarżenia.
Brabantino rzucił dookoła siebie badawcze spojrzenie.
– Przyjąłeś do służby sługę starego admirała, Jingo?
– Nie wymawiaj nigdy tego imienia! – zawołał, a jego rysy
nabrały odstraszającego wyglądu. – Nigdy!
– Bądź ostrożny, Wirgilio, strzeż się tego służącego! – odezwał się Brabantino.
– Spokojnie, mój przyjacielu. On nie będzie już długo przebywał w
tym pałacu.
– Jeszcze jedno ostrzeżenie, którego powinieneś posłuchać –
zwrócił się Brabantino do Jinga – wyprawiłeś zabawę na placu Świętego Marka, uczczono cię tam jak księcia, jak władcę. Obnoszono cię tryumfalnie, co nie zdarza się nawet doży. Modlono się wprost do ciebie i twoich bogactw, a ty rozrzucałeś złoto wśród tłumów.
– Czyżbym wzbudził tym zazdrość doży? – zapytał Jingo z
ironicznym uśmiechem.
– Nie, nie doży. Wiesz tak dobrze jak ja, że doża jest tylko ślepym narzędziem w rękach niewidzialnych, którzy rządzą Wenecją.
– A więc wywołałem niezadowolenie wśród najwyższej rady?
– Powiedz raczej, że wywołałeś nieufność – poprawił Brabantino.
Kto tak jak ty, zdobył niezliczone bogactwa…
– Przepraszam cię, mój przyjacielu… czy nie oddałem ci twojej
części?
– Nie o to chodzi. Powtarzam, że ten kto tak jak ty, zdobył
niezliczone bogactwa i użył ich aby zdobyć zaufanie ludu, ten, kto ukazał
się mu jak władca, musiał wzbudzić nieufność wśród tych, którzy rządzą w Wenecji. Strzeż się, nie rozdmuchuj tej nieufności! Znasz dobrze zasady i postanowienia Rady Trzech.
– Znam dobrze, Brabantino. Dziękuję ci za ostrzeżenie, zastosuję się do niego – odrzekł Jingo.
Do salonu wszedł stary sługa Andrea.
– Dlaczego nam przeszkadzasz? – zapytał Jingo z
niezadowoleniem – rozkazałem przecież, aby nikt nie znajdował się w pobliżu tego pokoju.
– Nie śmiałbym wam przeszkadzać, monsignore, gdyby nie ważna
okoliczność, która mnie do tego zmusiła – tłumaczył się służący.
– Jakaż to okoliczność? – zapytał Jingo.
– Przed chwilą przybył poseł z Pałacu Dożów i pyta o senatora Brabantina.
– O mnie? Wprowadźcie tutaj tego posła! – rozkazał Brabantino.
Andrea odszedł.
– Poseł z pałacu? Cóż to znaczy? – zapytał zdziwiony Jingo.
– Musi to być ważne poselstwo. Zaraz się dowiemy, o co chodzi – odrzekł Brabantino.
Stary Andrea otworzył drzwi do salonu.
W progu stanął mężczyzna, uklęknął i schylił nisko głowę.
– Zbliż się! – rozkazał Brabantino. – Z jakim poselstwem
przybywasz?
– Panie, Jacobo – wyławiacz trupów doniósł, że nad ranem,
niedaleko wyspy San Nicolo wyciągnął z wody zwłoki gondoliera
Sebastiana – mówił poseł – w piersi Sebastiana tkwił jego własny sztylet.
– Co to znaczy? – zapytał wzburzony Brabantino. – Podobny
wypadek zdarzył się parę tygodni temu.
– Sebastian? – powtórzył Jingo – ze sztyletem w piersi? A czy nie znaleziono też ciała dziewczyny?
– Wyławiacz trupów doniósł, że znalazł tylko ciało Sebastiana –
odrzekł poseł.
Brabantino pozwolił mu odejść, po czym zwrócił się do Jinga:
– Akt zemsty! Nowy dowód, że w Wenecji działa jakaś ukryta
władza! Dzisiaj znaleziono ciało Sebastiana, niedawno zaś ciało Pietra, handlującego melonami. Tego ostatniego znaleziono martwego w jednej z miejskich uliczek, a w jego piersi również tkwił jego własny sztylet.
– Czy Pietro także pozostawał na usługach tajnego trybunału?
Brabantino potwierdził skinieniem głowy.
– W takim razie masz rację. W Wenecji działa jakaś ukryta
władza – dodał Jingo. – Muszę koniecznie się dowiedzieć, czy Edyta Amalfi przeżyła tę noc. Jeszcze jedno, Brabantino. Jest coś, o czym powinieneś wiedzieć. W tej chwili nikt o tym jeszcze nie wie, ale może nadejść moment, kiedy będziemy w niebezpieczeństwie. Posłuchaj mnie – ciągnął dalej – przypadkiem dowiedziałem się o grożącym nam niebezpieczeństwie, morze wyrzuciło na brzeg butelkę, w okolicy wyspy San Nicolo. W środku znajduje się pergamin, na którym spisana jest ostatnia wola zmarłego admirała.
– Admirała Mirafiore?
– Tak. Widziałem ten dokument. Przed zatonięciem galery, hrabia
spisał na pergaminie swój testament, włożył go do butelki, zakorkował ją i powierzył morskim falom.
– Czytałeś ten dokument?
– Zdążyłem przeczytać zaledwie kilka słów.
– Gdzie znajduje się ta butelka z pergaminem?
– W jednej z chat na wyspie San Nicolo.
– I nie wziąłeś jej ze sobą? Co się stanie, jeżeli znalazca przeczyta ten dokument?
– Na szczęście nie ma się czego obawiać. Biedny rybak, który
znalazł butelkę i jego obłąkana córka, nie umieją czytać.
– A jeśli dokument wpadnie w inne ręce?
– Trzeba temu przeszkodzić za wszelką cenę!
– Kto wie, czy już ktoś tego nie przeczytał?
– Nie, Brabantino. Nie obawiajmy się tego. Stary rybak nie chce za
nic oddać butelki. Słyszałeś o przesądzie krążącym wśród ludu, że nikt nie powinien oddać tego, co mu przyniosło morze. Poza tym nie znają wagi tego dokumentu. Schowali to, co znaleźli i nie oddadzą. Bowiem od znalezionego przedmiotu, zgodnie z przesądem, zależy szczęście ich domu.
– A więc dla tego samego powodu tobie też nie oddadzą butelki.
Wiesz, w której chacie jest ona ukryta?
– Znam tych ludzi i rozpoznam ich od razu – odrzekł Jingo –
jeszcze dzisiaj zażądam, aby mi oddali butelkę.
– Będziesz miał ku temu sposobność dziś wieczorem. Przybyłem,
aby cię zabrać na wyspę San Nicolo. Moja gondola czeka na dole.
– Pragniesz udać się na wyspę? Po co tam płyniesz?
Brabantino wyprostował się dumnie.
– Znasz „Czerwoną Oberżę” przy Lido?
– Chcesz zabawić się wśród cyganek?
– Zły domysł, Wirgilio Mirafiore! Wiesz dobrze, że Brabantino nie
jest przyjacielem kobiet!
– Nie mów tak. Dotychczas nie spotkałeś jeszcze przeznaczonej dla
siebie kobiety, jesteś zimny, wiem o tym, ale w chwili, kiedy znajdziesz odpowiednią istotę, stopniejesz pod wpływem jej wdzięków jak lód pod wpływem promieni słonecznych. Powiedz, czego będziesz szukał nad Lido?
– Śladów dwóch niebezpiecznych ludzi, którzy wczoraj stawiali
naszym zbirom zaciekły opór – odrzekł Brabantino.
– Masz na myśli tajnych posłów księcia Ossuny? – zapytał Jingo. – Czy przypuszczasz, że po wczorajszym zajściu przestąpią próg oberży?
– Są głupio odważni, nie lękają się niczego i mam nadzieję, że uda mi się ich pojmać w okolicach gospody.
– Ty sam, Brabantino?
– To byłoby szaleństwem! Oni są uzbrojeni od stóp do głów, a co
ważniejsze, życie nie przedstawia dla nich żadnej wartości.
– Ci dwaj posłowie mają dobre nosy.
– A ja dobre maski dla szpiegów.
– Życzę ci szczęścia! Będę ci towarzyszył. Na wyspie rozstaniemy
się. Ty skręcisz w lewo i pójdziesz do oberży, ja pójdę w prawo – do chaty rybaka – rzekł Jingo.
– Nie wątpię, że moim ludziom uda się złapać tych dwóch
nieznajomych – ciągnął Brabantino. – Czy widziałeś niedaleko oberży obraz przedstawiający świętego?
– Któż go nie widział?
– Dzisiejszego wieczoru wysłańcy księcia mają się pod nim spotkać
z dowódcą okrętu, który ma zamiar odpłynąć do Neapolu. Na pewno
wręczą mu jakiś list dla księcia.
– Byłoby dobrze złapać nie tylko posłów, ale i list adresowany do księcia. Życzę ci szczęścia, drogi Brabantino. Czy bierzesz ze sobą jakichś ludzi?
– Nie, popłyniemy sami. Moi ludzie znajdują się już na swoich
posterunkach; gondolierzy, marynarze i rybacy, wszyscy nie budzący najmniejszego podejrzenia.
– Jednym słowem, wszystko zostało dobrze obmyślane.
– Mówi się, że ci ludzie zdobyli już w Wenecji swoich
sprzymierzeńców, którzy obiecali pomagać księciu, który jest hojny i nie żałuje kilku worków złota – ciągnął Brabantino.
– A jaki jest jego zamiar?
– Rada najwyższa zna go doskonale. Książę pragnie zdobyć Wenecję
i zamierza zostać władcą rzeczypospolitej. Pragnie włożyć na swoją głowę koronę…
– Plan pełen fantazji, mój drogi!
– Mówią, że oprócz tych posłów, w Wenecji przebywa znaczna
liczba sprzymierzeńców księcia, a wśród nich jakaś piękna dama. Do tej pory jednak nie udało nam się nic więcej ustalić.
– Tak, mój przyjacielu, jeśli to kobieta, to nie wątpię w to ani przez chwilę – zauważył Jingo – powszechnie wiadomo, że wicekról Neapolu posiada wielkie doświadczenie i umiejętność w przeprowadzaniu dworskich intryg i dobrze wie, że kobieta może odnieść zwycięstwo tam, gdzie mężczyźni pomimo odwagi i męstwa ponieśli porażkę; zręczność i przebiegłość kobiet jest bardzo niebezpieczna.
– No, dosyć już o tym – zakończył Brabantino, podnosząc się z
krzesła.
Jingo rozkazał podać sobie płaszcz i kapelusz. Następnie
przeprowadził przyjaciela przez szereg wspaniałych pokojów.
Rozstawiona licznie służba nisko im się kłaniała.
Obaj panowie zeszli po marmurowych schodach wiodących nad
kanał i wsiedli do gondoli senatora Brabantina.
Było już późno, kiedy odbili od brzegu.
Rozdział XI
Zły Jingo
Cisza zaległa mały domek, w którym mieszkała Edyta Amalfi.
W ciągu dnia panował tam zupełny spokój.
Wieczorem było również cicho, jak gdyby w środku nie było żywej
duszy.
W małym pokoiku, na łóżku leżała nieruchoma postać.
Długie, kruczoczarne, mokre włosy opadały na poduszki. Twarz była
zmęczona i blada. Suknie przemoczone były do suchej nitki.
Edyta z trudem podniosła powieki. Z jej piersi wydobyło się na
wpół przytłumione westchnienie. Zdawało się jej, że obudziła się z
długiego, przykrego snu. Otworzyła oczy i rzuciła dookoła siebie błędne spojrzenie.
Nagle z jej ust wyrwało się wołanie o ratunek, obok siebie
widziała płynącego gondoliera o złowrogim wyrazie twarzy, widziała jego dzikie oczy i błyszczący sztylet w dłoni… wydawało się jej, że wpadła do wody, że fale porwały ją w swoje zimne objęcia. Ale jednak żyła! Czyżby to wszystko było tylko snem? Nie! Jej suknia i włosy były całkiem mokre. Ale jakim sposobem znalazła się tutaj, jak została wyciągnięta z wody? Kto ją uratował?
Te wszystkie pytania kłębiły się w jej głowie, nie znajdując żadnej odpowiedzi. Nie wiedziała jakim sposobem uszła niechybnej śmierci. Kto wyrwał ją falom i odtrącił Sebastiana? Kto przyniósł ją do domu, a potem zniknął jak widmo?
Podniosła się z łóżka. Mały pokoik tonął w półcieniu.
Edyta obejrzała się dookoła, przetarła ręką czoło i oczy, czuła
dobrze, że to nie sen, ale że została uratowana i że żyje.
Czyżby Sebastian ulitował się nad nią? Może odezwało się w nim
sumienie i wyratował ją, zepchnąwszy przedtem do wody?
Nie potrafiła sobie tego wszystkiego wytłumaczyć. Złożyła ręce,
podeszła do okna i przesłała gorącą, dziękczynną modlitwę do stóp Najwyższego, który pozwolił uchronić ją od niechybnej śmierci.
Przez otwarte okno wpadł do pokoju jasny promień księżyca.
Nagle ujrzała na drodze szybko zbliżającą się postać mężczyzny.
Ramiona jego otaczał płaszcz, a wielki kapelusz nie pozwalał
rozpoznać jego rysów.
Zdawało się jednak, że Edyta poznała go. Zadrżała na całym ciele.
Zbliżający się mężczyzna utykał na jedną nogę. Był to Jingo.
Jasno świecący księżyc obrzucał swoimi promieniami stojącą w
oknie dziewczynę, nadając jej postaci jakiegoś czaru świętości…
Jingo ujrzawszy ją, przystanął na chwilę jak skamieniały.
Nie wiedział, czy postać, którą widział w oknie była żywą
dziewczyną, czy tylko jej widmem.
Edyta bez trwogi, z pogardą spoglądała na zbliżającego się
mężczyznę.
– Nie uciekłaś dziewczyno! – zawołał kulejący – jesteś w swoim domu? Jesteś bardzo odważna, ale uważaj! Strzeż się! Wkrótce możesz zostać otoczona zbirami! Sądzisz, że jestem Jingo?
– Nie jesteście Wirgiliuszem Mirafiorim. Nazywacie się Jingo
Foscari! – odrzekła stanowczym głosem Edyta.
W powietrzu rozległ się cichy, złowrogi śmiech.
– Czy sądzisz, głupia, że ktokolwiek uwierzy twoim słowom? –
zapytał Jingo i stanął pod oknem. – Nie pragnę się na tobie mścić.
Przychodzę tylko cię ostrzec, chociaż wcale się ciebie nie obawiam. Wiesz zapewne, że dzisiaj rano znaleziono ciało Sebastiana?
Edyta osłupiała, domyśliła się, że nad jej głową zawisło nowe
niebezpieczeństwo.
– Widziano cię ostatnio w towarzystwie Sebastiana – ciągnął
Jingo – możesz przypłacić to głową! Zastanów się dobrze, Edyto Amalfi, gondolier zginął, znaleziono go z tkwiącym w jego piersi sztyletem.
– Sebastian zginął? – zapytała dziewczyna.
– Na ciebie pada podejrzenie zamordowania gondoliera – zakończył
Jingo ze złowrogim uśmiechem. – Sebastian nie umarł naturalną
śmiercią, a po raz ostatni widziano go z tobą! Dobrej nocy, moja droga!
Zrobiłabyś bardzo mądrze, przyjmując podaną przeze mnie rękę,
uniknęłabyś tych wszystkich niebezpieczeństw. Wirgilio Mirafiore
zabrałby cię ze sobą do swojego pałacu… A teraz już za późno!
Popamiętasz mnie! Przysięgam!
Wypowiadając te złowieszcze groźby, roześmiał się i odszedł.
Edyta spoglądała z nienawiścią za odchodzącym.
Zwyciężył. Czuła, że upadała. Nie otrzymała sprawiedliwości, a
jednak cierpiała i walczyła za nią. Jej skarga została odrzucona. Tajni sędziowie odepchnęli ją i przyznali słuszność temu nikczemnemu człowiekowi, który tak doskonale grał swoją rolę, że nikt nie śmiał wątpić w jego tożsamość.
Podczas kiedy Jingo oddalał się od domku dziewczyny, z
przeciwnej strony podszedł stary Jacobo. Ukłonił się, zdejmując z głowy czerwoną czapkę.
Rany na jego czole zagoiły się już.
– Słyszałem rozmowę, signorino, i zrozumiałem jej znaczenie –
rzekł – musicie stąd uciekać! Lękajcie się hrabiego Wirgiliusza! Posiada on w swoich rękach wielką władzę i może was zabić!
– Czy to prawda, mój przyjacielu, że dzisiejszej nocy został
znaleziony trup gondoliera Sebastiana?
– Prawda, signorino, ja go znalazłem. Jego własny sztylet tkwił
głęboko w piersi – odrzekł wyławiacz trupów. – Nikt nie wie, co się zdarzyło dzisiejszej nocy. Mnie się zdawało, że coś widziałem, ale nie mogę nic powiedzieć. Przychodzę prosić signorinę, aby uciekła jeszcze tej nocy. Rozkażecie, to zawiozę was do Malamocco. A może wolicie udać się na stały ląd? Zaklinam was, uciekajcie! Nie czekajcie chwili, kiedy niebezpieczeństwo dojdzie do największych rozmiarów, wtedy będzie za późno!
– Dlaczego mam uciekać, Jacobo? Nie popełniłam żadnego
przestępstwa – odrzekła Edyta.
– Któż wie o tym lepiej ode mnie, signorino? – ciągnął dalej
starzec, rzucając spojrzenie ku niebu, jakby je wzywał na świadka. – Któż zna lepiej ode mnie szlachetną signorinę? Stary Jacobo znał dobrze również signorę Olimpię, waszą matkę, kobietę wielkiego serca. Ale prawo nie otoczy was swoją zbawczą opieką, skoro ściągnęłaś na siebie gniew tego potężnego człowieka. Nie popełniliście żadnej zbrodni, wiem, mogę na to przysiąc. Nie skrzywdziliście nikogo, signorino, jednak ratujcie się przed gniewem bogatego, wpływowego pana!
– Czy ktokolwiek jest mi w stanie coś zarzucić?
– Na Boga, pomyślcie o szlachetnym Rodrigo Zeni! I on padł
ofiarą kłamliwego doniesienia, skrytej nienawiści! Zmiłujcie się,
signorino, i uciekajcie! Jeszcze jest czas. Jutro może już być za późno!
Czy nie słyszałaś groźby wypowiedzianej przez kulawego? A czyż on nie jest jednym z najpotężniejszych panów w Wenecji?
– Dokąd mam uciec przed Jingiem? Muszę zostać, chcę zobaczyć jak
daleko się oni posuną.
– Nie czyńcie tego. Wasze oskarżenie zamilknie wraz z wami! A
wy musicie pozostać przy życiu! Błagam was, wysłuchajcie mojej prośby.
Tajemnica ugniata moje serce… Nie mam prawa, nie mogę jej wyznać…
Błagam was, signorino, uciekajcie!
– Mój stary, dobry Jacobo. Cóż mi wtedy pozostanie, czego wówczas
będę się mogła spodziewać? Moją jedyną myślą, jedynym pragnieniem
jest pomszczenie Rodriga i tych wszystkich, którzy niewinnie cierpieli.
Co to było? – przerwała Edyta, bacznie nasłuchując – słyszycie? Co to za hałas tam w dole, nad Lido?
– Tam znajduje się „Czerwona Oberża”, signorino.
– Słyszycie? Strzelają… Można podejrzewać, że toczy się zacięta
walka…
– Pójdę zobaczyć, co się tam dzieje. Później muszę iść do mojej
roboty – rzekł Jacobo. – Signorino – rzekł błagalnie ostatni raz – uciekajcie, opuśćcie San Nicolo i laguny.
– Nie martwcie się o mnie, zacny człowieku. Dziękuję wam za
wszystkie ostrzeżenia – odrzekła dziewczyna.
Wyławiacz trupów odszedł ze spuszczoną głową.
W czasie, kiedy odbywała się powyższa rozmowa, Jingo zbliżył się
do chaty wyławiacza trupów. Pamiętał, że dziewczyna uciekała wówczas w kierunku wydm, przypuszczał zatem, że butelka została ukryta w chacie starego Jacobo.
Bacznie rozejrzał się na wszystkie strony. Wokoło panowała cisza.
W pobliżu znajdowała się ludzka istota, której on nie zauważył, a która śledziła każdy jego krok.
Nella, córka wyławiacza trupów leżała na sieciach, rozłożonych w
pobliżu chaty.
Księżyc oświetlał kulawego mężczyznę. Nella poznała go. Jej twarz
nabrała szczególnego wyrazu. Oczy rzucające błyskawice wlepione były w zbliżającego się mężczyznę. Dziewczyna leżała nieruchomo, skulona jak kot, gotowy w każdej chwili rzucić się na swoją ofiarę.
Jingo zbliżył się do chaty i wszedł do środka. W izbie było
ciemno, przez maleńkie okienka wpadały promienie księżyca, słabo
oświetlając wnętrze chaty.
W środku nie było nikogo, Jingo pomyślał, że domownicy udali się
na spoczynek, więc będzie mógł bez przeszkód prowadzić swoje
poszukiwania. Przez chwilę zastanawiał się, gdzie może być ukryta butelka z cennym dokumentem.
Z niecierpliwością oglądał i przewracał wszystkie przedmioty.
Zaślepiony żądzą posiadania butelki, nie zauważył postaci, która cichutko weszła do chaty. Nie usłyszał też żadnego szmeru, gdyż Nella stąpała boso i cicho jak kot.
Dziewczyna podeszła do pokoju ojca, gdzie obok łóżka leżał stary
pałasz, wyrzucony kiedyś przez morze.
Jingo zbliżył się do starej szkatułki z nadzieją, że może tam
wreszcie znajdzie poszukiwaną butelkę.
Otworzył skrzynkę.
Nagle został gwałtownie odepchnięty.
– Precz stąd, złodzieju! – zagrzmiało.
Jingo spojrzał przerażony.
Stała przed nim córka rybaka, ubrana w poszarpaną, szarą spódnicę.
– Oddaj mi butelkę! – rozkazał Jingo.
– Precz stąd złodzieju, bo zawołam pomocy! – krzyknęła Nella,
trzymając w ręku podniesiony w górę pałasz.
Twarz Jinga pokryła diabelska nienawiść i gniew.
– Ta wariatka ośmiela mi się jeszcze raz sprzeciwiać! Ale ty nie
jesteś wcale taka brzydka jak mi się wydawało – dodał – czy nie widzisz, kim jestem? Odrzuć ten stary pałasz!
Nella wyglądała jak dzikie zwierzę, którego nic już nie jest w stanie pohamować przed atakiem. Z jej piersi wydobył się jakiś nieokreślony krzyk.
Groźnie wstrząsnęła pałaszem.
Zdawało się, że Jingo nie pragnął walczyć z dziewczyną,
przygotowaną na wszystko w obronie swojej skrzynki. Może się bał, a może trochę ustępował, dlatego, że dziewczyna w swoim gniewie wydała mu się szczególnie piękna.
Lekkim przekleństwem dał na razie za wygraną. Zyskał jednak
pewność, że trafił do właściwej chaty i że właśnie tutaj ukryto butelkę.
Nella odprowadziła kulawego do samych drzwi. Usiadła na progu,
wciąż trzymając pałasz w dłoni. Jej wzrok bezustannie utkwiony był w odchodzącego mężczyznę. Zamruczała kilka niewyraźnych słów, zdradzających jej wewnętrzne wzburzenie. W jej sercu zbudziła się nieopisana nienawiść do obcego, która była tym bardziej niebezpieczna, że dziewczyna nie wiedziała co czyni, kierowała się wyłącznie instynktem.
Nagle zerwała się. Z jej ust wydobyło się przekleństwo. Gdyby w tej chwili przeciwnik stał obok niej, rzuciłaby się na niego jak zraniona tygrysica, miała bowiem w podobnych chwilach nadludzką siłę.
Mieszkańcy wyspy wiedzieli dobrze o jej niewyobrażalnej sile, która wzmagała się w chwilach zagrożenia i pamiętali młodego gondoliera, który padł jej ofiarą po tym, jak zbyt poufale się z nią obszedł. Od tej chwili nikt nie sprzeciwiał się głupiej Nelli jak ją nazywano, ale też zdobyła sobie szacunek mieszkańców wyspy.
Jingo nie był wysokiego wzrostu i zdawał sobie sprawę z
istniejącego niebezpieczeństwa wobec obłąkanej, rosłej dziewczyny.
Dlatego rozsądnie uczynił wycofując się.
Zresztą, jak słusznie pomyślał, sprawa nie powinna stać się głośna.
O tajemnicy ukrytej w butelce nie powinien się nikt dowiedzieć.
Każdy, kto uważał Nellę za całkiem obłąkaną, mógł się w tej chwili bardzo zdziwić. Jej umysł był bardzo słabo rozwinięty, jednak w pewnych szczególnych okolicznościach przejawiała wyjątkową jasność myślenia.
Dziewczyna wróciła do izby, wyciągnęła z kąta starą łopatę,
następnie wyjęła ze skrzynki butelkę i bacznie rozejrzawszy się dookoła, wyszła z chaty.
Przeszła kilka kroków w miejsce, gdzie rosły kępki kwiatów. I
tutaj wykopała głęboki dół, po czym włożyła tam butelkę i zasypała otwór ziemią. Zaśmiała się zadowolona. Teraz była pewna, że nikt nie znajdzie jej skarbu.
Rozdział XII
Widmo na Moście Westchnień
– Przybył Leonardo? – zapytał Antonio swojego towarzysza
Umba, gdy zbliżyli się do „Czerwonej Oberży”.
– Leonardo i inni są tutaj – odparł Umbo, ubrany w białą sutannę.
– Najwyższy czas, wydaje mi się bowiem, że zwrócono na nas
uwagę.
– Cicho! Czy widzisz tam?
– Widzę… rozmawiających ze sobą pięciu marynarzy…
– A tam? – zapytał Antonio.
– Przy drodze siedzą dwaj gondolierzy.
– Obok oberży przechodzą dwaj rybacy…
– Teraz domyślam się, co to znaczy – odrzekł Umbo,
przystanąwszy.
Głośny hałas rozległ się nagle w powietrzu.
Marynarze, gondolierzy i rybacy, zbliżyli się do obrazu,
umieszczonego obok oberży i otoczyli dwóch stojących pod nim
nieznajomych.
Umbo zatrzymał swojego towarzysza, stąd mogli doskonale
obserwować całą scenę.
Tajemni posłowie księcia Ossuny zostali napadnięci przez
poprzebieranych zbirów.
Nie mogli uciec, byli otoczeni z wszystkich stron.
Pomiędzy dwoma, przygotowanymi na wszystko ludźmi a zbirami,
wywiązała się gwałtowna walka.
Jacques Pierre wyciągnął pistolet i wymierzył w najbliżej
stojącego przeciwnika; kapitan Spinoza, wyciągnąwszy szpadę, z
błyskawiczną szybkością stawiał tak zacięty opór, że najbliżej niego stojący zaczęli ustępować.
Teraz dopiero wyszedł z ukrycia kapitan Bembo na czele silnego
oddziału, spiesząc z pomocą ustępującym towarzyszom.
Słychać było zgrzyt żelaza. Powietrze rozdzierały częste wystrzały.
– Obaj są wysłannikami księcia Ossuny – rzekł Umbo.
– Tym razem są zgubieni! – zawołał Antonio.
Hałas ustawał.
Nagle zabrzmiał głos Bemba:
– Poddajcie się! Jesteście otoczeni!
Obu mężczyznom skrępowano ręce i odprowadzono do przystani.
Tutaj oczekiwała galera, przygotowana do przewiezienia więźniów do
Pałacu Dożów.
Spinoza i jego towarzysz zmuszeni byli pogodzić się ze swoim
losem. Na oczach zawiązano im czarne opaski.
Odbito od brzegu. Wkrótce potem przeprowadzono więźniów przez
Piazzettę na wielkie podwórze Pałacu Dożów.
W obszernych murach więzienia oczekiwały już na nich dwie cele.
W korytarzu paliła się latarnia. Żołnierz postawiony na posterunku, przechadzał się tam i z powrotem.
W ciemnym przejściu, wiodącym do drzwi wychodzących na most,
również przechadzał się żołnierz.
Nagle obok drzwi rozległ się stłumiony krzyk: „Kto tam?”
Natychmiast do oświetlonego korytarza przybiegł żołnierz. Na jego twarzy malowało się przerażenie, wywołane jakimś niezwykłym widokiem.
– Marco, co się stało? – zapytał wartownik kolegę.
– Tam! Znów tam jest! – odrzekł Marco, wskazując na ciemne
przejście – chodź, Zecco i sam zobacz! Mieli rację ci, co nam o tym opowiadali.
Zecco zbliżył się do swojego towarzysza.
Przez ciemne przejście, w którym znajdowało się wiele żelaznych
drzwi lub zakratowanych okien, przechodziła dziwna postać, odziana w białą szatę.
Trzej ludzie zbliżyli się do tajemniczej postaci.
– Zawołaj na nią – rzekł Zecco.
– Uczyniłem to, ale nie odrzekła ani słowa – wyjaśnił Marco.
– Już po raz drugi ukazuje się o tej porze i w tym samym
miejscu.
Zecco pewnym krokiem zbliżył się do ciemnego przejścia.
– Kto tam? Odpowiedz, albo wystrzelę! – zawołał.
Postać nie zatrzymała się; zdawało się, że groźba ta mało ją obeszła.
Podeszła do drzwi, wiodących na Most Westchnień.
– Przekleństwo! – zawołał Zecco, podnosząc muszkiet.
– Nie strzelaj! – wykrzyknął Marco do towarzysza – to widmo z
Mostu Westchnień!
– Co? To jest widmo? – zapytał pogardliwie Zecco i wymierzył w
postać w chwili, kiedy ta otwierała drzwi.
Rozległ się wystrzał. Jego echo odezwało się wśród sklepienia
murów.
Dym otoczył zbirów i wartownika.
– Odeszła. Myślisz, że ją trafiłeś? – zapytał wartownik.
Wszyscy pobiegli do drzwi, wiodących na most.
Spostrzegli, że drzwi były już zamknięte, a postać zniknęła.
– Mówiłem ci, że to na nic – zauważył Marco.
Wartownik zbliżył się do drzwi, nagle niezwykły widok powstrzymał
go przed ich otworzeniem.
Obok drzwi znajdowało się okienko, przez które widać było most.
Wartownik odskoczył przerażony.
Na moście stała postać.
Teraz ujrzeli ją dwaj pozostali.
– Widzisz? – zapytał Marco.
– To jakaś nieczysta sprawa – rzekł Zecco, spoglądając na widmo.
– Zobaczmy, dokąd pójdzie…
– Ona nie jest z krwi i kości – zapewnił Marco. – Wszak zeszłej nocy Luigi uderzył ją halabardą. I cóż się stało? Przebił
powietrze! I zapewniam cię, że Luigi nie po raz pierwszy próbował zabić to widmo.
Zecco przystąpił do drzwi i otworzył je.
Postać z wolna przechodziła przez most.
– Muszę się dowiedzieć, kim jest to zjawisko! – zdecydował Zecco.
– Zostań tutaj! To na nic! Wszyscy mówią, że widmo ukazuje się
wtedy, gdy ma się zdarzyć coś niezwykłego. Zwiastuje przybycie
więźniów lub wykonanie wyroku.
Na podwórzu rozległ się odgłos trąb.
– Słyszysz? – zapytał Marco.
– Na Boga! Masz rację! – wykrzyknął Zecco.
– Drzwi z tamtej strony są zamknięte. Postać musi tędy wracać…
– zauważył wartownik.
– Ona tu nie wróci… – odrzekł Marco.
– My wiemy to lepiej. Przed nią otwierają się wszystkie drzwi.
– Marco ma rację – przyznał przerażony Zecco.
– Postać wyjdzie przez drzwi, znajdujące się z tamtej strony.
Odgłos trąb rozległ się powtórnie.
Wartownik patrzył przez okienko na most.
Drzwi, znajdujące się z drugiej strony, zamknęły się za widmem.
– To coś niepojętego – rzekł do zbirów, wskazując na most, po
czym odszedł od okna, wracając na swój posterunek.
– Doniosę o tym kapitanowi – rzekł Marco, wracając do ciemnego
przejścia, podczas, gdy Zecco wraz z wartownikiem wrócił do głównego korytarza.
Odgłos trąb brzmiał coraz bliżej.
Na schodach prowadzących do więzienia rozległy się kroki
żołnierzy.
W drzwiach prowadzących na schody, ukazał się kapitan Bembo, za
nim otoczeni zbirami szli więźniowie z zawiązanymi oczami. Pochodowi towarzyszyło kilku trębaczy.
Zecco zasalutował przed przechodzącym obok kapitanem.
Jacques’a Pierre’a zaprowadzono do jednej celi, kapitana Spinozę do drugiej.
– Oddaję wam dwóch więźniów państwowych – rzekł Bembo do
wartownika. Ten oswobodził Jacques’a Pierre’a z krępujących go więzów, wprowadził go do celi i zaryglował drzwi. Następnie podszedł
do Spinozy, zdjął z jego rąk krepujące go sznury, po czym starannie zaryglował drzwi drugiej celi.
Obaj sprzymierzeńcy wicekróla Neapolu znajdowali się w
więzieniu, z którego nikt nigdy nie wychodził. Widzieli przed sobą proces, którego rezultatu można się było łatwo domyślić. Każdy obcy, posądzony o spisek zagrażający pokojowi Wenecji, był skazywany na śmierć. Podobni im ludzie znikali bez wieści i nikt, oprócz wyławiacza trupów nie był pewien ich losu.
Naród pytany o imiona i nazwiska mieszkańców, odwracał się nie
odpowiadając ani słowa; wszyscy czuli ukrytą władzę tajemnych sędziów.
Jacques Pierre wcześniej już kilkakrotnie znajdował się w
podobnym niebezpieczeństwie, nie tracił jednak nigdy przytomności
umysłu i prawie cudem wychodził cało z opresji, teraz więc także nie tracił nadziei i nie uważał się jeszcze za zgubionego.
Co do Spinozy, to ten nie posiadał już żadnej nadziei i w duchu całą winą obarczał swojego towarzysza.
Ale cóż mogły pomóc przekleństwa i groźby wypowiadane wśród
samotnych cel.
Kapitan Bembo chciał już opuścić więzienie, gdy zbliżył się do niego Marco.
– Czy macie mi coś do powiedzenia? – zapytał Bembo.
– Tak jest, panie kapitanie. Zostałem zwolniony z posterunku i
mam coś bardzo ważnego do powiedzenia – odrzekł zbir.
– Mów! – rozkazał kapitan.
– Przez przejścia i przez most przechodzi nocą postać, która nie jest ani wartownikiem ani posterunkowym.
– Wszak więźniowie nie mogą się przechadzać.
– Właśnie, dlatego jest to niepojęte, panie kapitanie.
– Któż może wiedzieć, cóż widzieliście?
– Przywołam Zecca i wartownika, oni są świadkami. Wszyscy
widzieliśmy tę postać. To jest widmo…
– Widmo? Skąd przychodzą wam do głowy podobne bajki! –
odrzekł kapitan z wyraźnym niezadowoleniem w głosie. – Nie chcę nawet słuchać czegoś podobnego!
Marco zamilkł.
– Posterunkowy! – zawołał – jeżeli jeszcze raz zostaniecie
postawieni na posterunku i ujrzycie tę postać, to przywołajcie ją i dowiedzcie się, kim jest. Jeżeli nie odpowie wam na pytanie – strzelajcie!
– Dzisiaj tak się stało, panie kapitanie. Ale wszystko na nic. Kule nie trafiają widma. O, panie kapitanie – ono jest tam!
Marco wskazał palcem ciemne przejście, w którym przechadzał się
inny żołnierz, postawiony na miejscu rozmawiającego z kapitanem.
W przejściu ukazała się postać, wracająca z mostu.
Żołnierz znajdujący się na stanowisku, ujrzawszy postać, padł na
kolana, uczynił znak krzyża świętego i ani przez chwilę nie przyszła mu do głowy myśl zaczepienia postaci.
Bembo, klnąc głośno, pobiegł z wyciągniętą z pochwy szpadą do
ciemnego przejścia.
– Śmierć temu podłemu tchórzowi! – zawołał kapitan.
Biała postać skierowała się w stronę schodów wiodących na dół i
wkrótce zniknęła.
Posterunkowy podniósł się. Drżał na całym ciele.
– Dlaczego nie zatrzymałeś tej postaci? – zapytał Bembo.
– Na nic by się to zdało, panie kapitanie – odrzekł zapytany,
podczas, kiedy stojący obok Marco, potwierdził skinieniem głowy słowa kolegi – niejeden próbował już to uczynić, ale zawsze nadaremno.
Kapitan zawołał człowieka niosącego pochodnię oraz zbirów
postawionych na posterunkach i kazał im sobie towarzyszyć.
Udał się na schody, po których przed chwilą zeszło widmo.
Pomimo blasku pochodni, nie zdołał znaleźć żadnych śladów.
– Za pozwoleniem, panie kapitanie – odezwał się Luigi, jeden ze
zbirów – widma nie da się uchwycić. Nie można go złapać. Próbowałem to uczynić, bo nie lękam się niczego.
– Zatrzymałeś je? – zapytał Bembo.
– Próbowałem je uchwycić, ale nie udało mi się. Uderzyłem, kiedy
stało blisko mnie. Ale uderzyłem powietrze. Ono nie przychodzi każdej nocy. Ukazuje się tylko wtedy, kiedy ma zostać wykonany wyrok lub coś podobnego.
– Jednak to stworzenie musi być z krwi i kości – odrzekł kapitan.
– Jeżeli któryś z was je ujrzy, niech mnie przywoła, pragnę wyjaśnić tę zagadkę.
– Tego nie da się uczynić, panie kapitanie – zauważył Luigi – ono nie stoi nigdy w jednym miejscu, zjawia się to tu, to tam.
– Ale zawsze na moście.
– Tak, panie kapitanie. Zniknie jednak, zanim ktokolwiek zdąży zejść i donieść o jego pojawieniu się.
– W takim razie znajdę sposób aby spotkać się z tym tajemniczym zjawiskiem – kończył Bembo – wyjaśnię, kim jest postać, wywierająca na was takie przerażenie. To zapewne jakiś żart. Jesteście tchórzami, skoro taka błahostka wywołuje w was trwogę. Dobrze będzie, jeśli się przekonacie, że nie jest to żadne widmo.
Mówiąc te słowa, kapitan oddalił się.
– Kapitanowi łatwo mówić – rzekł Luigi do Marca i innych
zbirów, stojących obok niego – ja mam odwagę i wiele zimnej krwi, musi mi to przyznać największy nieprzyjaciel, jednak lubię wiedzieć, kogo widzę przed sobą i z kim mam do czynienia. Ale kiedy ma się walczyć z istotą bez krwi i bez ciała… brr… na to nikt się nie odważy, bo to niebezpieczna sprawa.
– Luigi ma rację – potwierdził Marco. – Ja również nie jestem
tchórzem, ale z widmami nie chcę mieć do czynienia!
– Chcę wam powiedzieć – zauważył trzeci stłumionym głosem –
że w razie, gdy ukaże się widmo, to niech wartownik zaalarmuje nas wystrzałem. Wtedy jeden z nas pobiegnie do kapitana i niech on się rozprawi z tym zjawiskiem, skoro tak bardzo sobie tego życzy.
Wniosek ten zyskał ogólną aprobatę.
– Nie może to być zwykły człowiek – dodał Luigi – kto ma wstęp
do tych murów? Nikt, oprócz wartowników.
– A może to żona lub córka któregoś z wartowników urządza sobie takie żarty?
– Nie przypuszczam – odrzekł Luigi.
– Gdyby to nie było widmo, to utkwiłaby w nim kula Zecca! –
dodał Marco.
– To jest niepojęte – dodał inny. – Lepiej nie zaczynać z tą
postacią i pozwolić jej swobodnie się przechadzać.
– Ale my musimy się dowiedzieć, kim jest! – zawołali inni.
– Już postanowiono, wartownik wystrzeli na alarm, gdy tylko widmo
ukaże się na moście – rzekł Luigi.
Postanowienie to ogłoszono wszystkim zbirom, znajdującym się w
Pałacu Dożów.
Rozdział XIII
N oc pokryła mrokiem wodę i wyspę San Nicolo.
Silny wiatr dął od strony laguny, spienione bałwany wód z wielką siłą uderzały o brzegi.
W dali słychać było szum wzburzonego morza.
Wysoka latarnia, umieszczona na wieży przy Lido, rzucała światło na wodę, podczas kiedy wyspa San Nicolo pozostawała w zupełnej ciemności.
Edyta Amalfi, mieszkająca w małym domku na wyspie, udawała się na spoczynek. Zgasiła lampę. W pokoju, w którym spała było zupełnie ciemno.
Uklękła, przesyłając ku niebu gorącą modlitwę o pomoc dla wszystkich znajdujących się w tej chwili na morzu. Przypomniała sobie jedną z takich burzowych nocy i wybiegła wspomnieniem ku szlachetnemu hrabiemu Mirafiore, który jako admirał wypłynął z laguny, mając nadzieję, że wkrótce powróci do ukochanych mu osób, a stało się inaczej… Nieszczęsny hrabia zatonął z galerą i całą jej osadą, pozostawiając w wiecznej żałobie kochające go serca, które nie otrzymały żadnej wiadomości co do jego losu. Wkrótce potem jednak okręty przywiozły resztki rozbitej galery, na dowód, że wszyscy padli ofiarą rozszalałego żywiołu.
Ilekroć morzez zaczynało się burzyć, a falami miotał rozszalały wiatr, w oczach Edyty pojawiały się łzy boleści. Myślała wówczas o tragicznie zaginionym admirale, pod którego okiem się wychowała i u stóp którego tak często się bawiła. Myślała o tej strasznej chwili, kiedy nieubłagane morze pochłonęło galerę i całą jej załogę.
Zmówiwszy modlitwę, Edyta położyła się i wkrótce zasnęła.
Nagle przebudziło ją pukanie do drzwi. Podniosła się z łóżka, przez chwilę myślała, że może to wiatr poruszył drzwiami.
Nie! To nie wiatr, to był człowiek. Rozległo się głośniejsze pukanie.
Dziewczyna szybko się ubrała. Któż to mógł być o tak późnej porze?
– Signorino! – rozległo się wołanie. – Obudźcie się! Zmiłujcie się, otwórzcie!
– Najświętsza Matko Boża! – zawołała Edyta. – Kto tam?
– To ja, Jacobo, signorino. Na miłosierdzie Boga, otwórzcie!
– Co się stało? – zapytała dziewczyna, otwierając drzwi.
Stał przed nią stary wyławiacz trupów, z bladą twarzą, wywołaną zapewne śmiertelną trwogą.
Mokre odzienie świadczyło o tym, że odbył ciężką walkę z rozszalałym żywiołem, nim przypłynął na wyspę.
– Co wam się przytrafiło, dobry Jacobo? – zapytała Edyta, podając starcowi rękę, z wyrazem współczucia w oczach. – Wejdźcie do pokoju, zapalę światło.
– Nie, nie zapalajcie światła! – zawołał niespokojnie Jacobo. – Signorino! Przyszedłem tu, aby was uprzedzić. Zbliżają się. Przybędą tutaj najdalej za pół godziny!
– Kto taki?
– Kaci z Pałacu Dożów.
Edyta osłupiała.
– Kaci? – powtórzyła z niedowierzaniem.
– Oni was szukają. Chcą was zabrać do Pałacu Dożów, signorino!
Przyszedłem was ostrzec. Przypłynąłem tu sam nie wiem jak i kiedy…
Zmiłujcie się nad sobą i uciekajcie! Jeżeli nie wykorzystacie pół godziny, która wam pozostała, to nie wiadomo na jakie niebezpieczeństwo będziesz narażona… może nawet na utratę życia! Wiem dobrze, że jeszcze nikt z Pałacu Dożów nie wyszedł żywy. Zabierzcie najpotrzebniejsze rzeczy.
Moja łódka czeka przy brzegu. Zawiozę was, gdziekolwiek zapragniecie.
– To was narazi na niebezpieczeństwo, zacny człowieku, pozostajecie bowiem na usługach tych, którzy rozkazali mnie złapać i uwięzić.
– Chodźmy, signorino, na miłosierdzie boskie, chodźmy! – nalegał
wyławiacz trupów – zawiozę was do Malamocco, lub na stały ląd. Wy możecie uciekać dalej, a ja wrócę. Nikt nie będzie wiedział, dokąd uciekliście i gdzie przebywacie. Nie możecie tu pozostać!
– Skoro tak, muszę uciekać… – rzekła Edyta, patrząc smutno w przestrzeń błędnym spojrzeniem.
Noc była ciemna, ciemno było nie tylko na wyspie, ale i w duszy dziewczyny. Panowała tam noc smutku i zwątpienia.
– Ratujcie swoje życie i swoją wolność – prosił wyławiacz trupów – jeżeli pozostaniecie tutaj, jesteście zgubieni, a ja nie ujrzę was już nigdy.
– Czego oni chcą ode mnie? Jestem niewinna.
– Tak, tak, ale co to pomoże, że jesteście bez winy? Czyż Rodrigo Zeni był winny?
– Przekleństwo tajemniczym sędziom, rządzącym Wenecją i rozsiewającym w niej trwogę i zniszczenie – rzekła Edyta wzburzonym głosem. – Nie postępują według prawa i sprawiedliwości!
Depczą prawa innych, dążą tylko do tego, aby za jaką bądź cenę okazać swoją nieograniczoną władzę.
– Chodźmy, signorino! Już czas! – nalegał Jacobo.
– A więc niech się stanie. Ucieknę! Do tego już doszło, że niewinni muszą opuszczać ojczyznę, aby uniknąć zguby. Będą mnie gonić, szukać, może zabiją i Edyta Amalfi zniknie na wieki tak, jak jej szczęście.
– Ja was uratuję, signorino. Jeszcze mamy czas. Będę się za was modlił!
– Mój dobry Jacobo! Pod waszą czerwoną koszulą wyławiacza trupów, odzywa się wierne, zacne i szlachetne serce – rzekła Edyta. – Zyskaliście moją przyjaźń już wtedy, gdy inni was unikali i omijali. Ja poznałam wasze wewnętrzne zalety. Nie według bogactwa i wpływów, nie z powierzchowności i drogich strojów należy wydawać sąd o człowieku. Stoicie tu przede mną w czerwonej, zniszczonej koszuli i wymiętej czapce, z nagimi rękoma, a jednak podajecie mi dłoń, która mnie uratuje. Dziękuję wam z całego serca za opiekę i pomoc. Niech Bóg was błogosławi!
– Przestań już, signorino, uciekajmy! – prosił Jacobo.
– Tak trudno jest mi rozstać się z Wenecją i moim małym domkiem, w którym zmarła moja matka. Niech jednak się stanie, skoro stać się musi!
– Bogu niech będą dzięki za to, że jesteś mi posłuszna, signorino!
Edyta wyjęła ze skrzyni najcenniejsze przedmioty i zawinęła je w jedną paczkę, następnie owinęła się ciepłym szalem. Była gotowa do ucieczki. Rzuciła ostatnie spojrzenie na wszystkie otaczające ją i drogie jej sercu przedmioty. Mając oczy pełne łez, zawołała do czekającego przed domem Jacoba.
– Chodźmy! Jestem gotowa.
Nie myślała nigdy, że kiedyś zmuszona będzie wśród nocy i szalejącej burzy, po kryjomu jak zbrodniarka, opuszczać swój dom.
Zamknęła drzwi. Kto wie, może zamykała je na zawsze, może już nigdy się dla niej nie otworzą…
Stary wyławiacz trupów szedł przodem, w kierunku brzegu, gdzie zostawił łódkę.
Jacobo badawczym spojrzeniem objął wodę; nie było widać na niej katów, nie było słychać zbliżającej się łodzi.
Wszedł do łódki, podał rękę Edycie, pomagając jej wsiąść.
– Niechaj będą dzięki Najświętszej Pannie! Uratujemy się, signorino – rzekł starzec, odbijając od brzegu.
Bałwany pokryte pianą uderzały o brzegi łódki.
Jacobo stanął u steru, Edyta siedziała na ławce umieszczonej na środku łodzi.
Wiatr nadął żagiel i unosił łódź, leżącą prawie na boku tak, że woda dostawała się do środka.
Stary wyławiacz trupów, trzymając sznury w silnej dłoni, bacznie śledził wodę, czy nie pojawia się na niej jakaś łódź.
Pełna trwogi dziewczyna spoglądała na wyspę, którą porzuciła tej nocy. Jej blada, piękna twarz przybrała surowy wyraz. W jej duszy wrzała straszna walka.
Stary Jacobo wciąż myślał z trwogą o tym, czy ich łódź nie spotka się ze statkiem wiozącym prześladowców nieszczęsnej dziewczyny.
Dookoła panował mrok, na niebie nie było ani jednej gwiazdy.
Łódź gnana wiatrem, posuwała się z błyskawiczną szybkością.
Nagle w oddali ukazał się mały punkcik, była to latarnia morska w Malamocco. Jacobo zwrócił się do Edyty:
– Czy postanowiliście już, signorino, dokąd mam was zawieźć? Tam, gdzie ten mały punkcik, leży Malamocco, naprzeciwko obok stałego lądu – latarnia morska.
– A więc zawieźcie mnie na stały ląd – odrzekła Edyta po chwili.
Starzec domyślił się, że dziewczyna sama nie wie, dokąd ma się udać.
Podczas kiedy Edyta ratowała się ucieczką, do wyspy San Nicolo zbliżyła się łódź, wioząca oddział zbirów, przybyłych tu pod płaszczem nocy wykonać tajne polecenie.
Gdy tylko łódź przybiła do brzegu, znajdujący się w niej ludzie wyszli na brzeg i udali się do domu należącego do rodziny Amalfi.
Dom został otoczony.
Dowódca oddziału podszedł do drzwi i zastukał.
Nikt nie otwierał.
Na rozkaz dowódcy ludzie wpadli do środka, zapalili światło, szukając Edyty.
– Nie ma jej! Pokój jest pusty! Uciekła! – wołali jeden przez drugiego. – Tu nie ma Edyty Amalfi!
– Jeżeli uciekła, to nie mogła daleko odpłynąć! – zawołał
dowodzący zbirami. – Albo uciekła na wodę, albo ukryła się gdzieś na wyspie.
Podzielił oddział na trzy części, sam obejmując dowództwo nad tym, który miał przetrząsnąć wyspę. Jednemu z pozostałych oddziałów rozkazał udać się do Malamocco, drugiemu na stały ląd.
– Musimy ją odnaleźć! – zawołał. – Nie może nam uciec.
Naprzód!
Wszystkie oddziały rozeszły się; dwa popłynęły wodą, jeden przeszukiwał wyspę.
Jedna łódź zwróciła się w stronę Malamocco, druga popłynęła w stronę stałego lądu.
Poszukiwania prowadzone na wyspie nie przyniosły żadnego rezultatu.
Zaczęło wschodzić słońce. Wiatr ucichł. Wzburzona nocą woda, teraz uspokoiła się.
Dowódca wraz ze swoim oddziałem opuścił wyspę, zamierzając prowadzić dalsze poszukiwania na wodzie. Przypuszczał, że zbiegła dziewczyna mogła się ukryć na lagunach.
Po chwili zauważono zbliżającą się łódkę ze sternikiem.
– W łodzi jest człowiek! – odezwał się jeden ze zbirów.
– Zdaje się, że płynie ze stałego lądu.
– Może płynie z wyspy umarłych?
Statek niosący zbirów podpłynął do łodzi.
– To Jacobo, wyławiacz trupów – zauważył jeden ze zbirów.
– Hej, Jacobo! – zawołał dowódca.
Starzec zbliżył się. Poznał tych ludzi i ukłonił się im.
– Czego żądacie? – zapytał.
– Czy znacie Edytę Amalfi, mieszkającą na wyspie San Nicolo? Nie widzieliście jej?
– Szukacie jej?
– Uciekła przed nami. Czy podczas nocy byliście na wodzie? – zapytał dowódca.
– Jak zwykle. Niepogoda mnie nie przeraża.
– Edyta Amalfi uciekła zapewne nocą. Nie spotkaliście jej, Jacobo?
– O to samo pytał mnie oddział, płynący na stały ląd – odrzekł
wyławiacz trupów – nie dali się namówić do powrotu, popłynęli dalej, ale wątpię, by ją znaleźli. Signorina uciekając, zyskała bardzo na czasie; poza tym mogła popłynąć w stu różnych kierunkach, a wy chcecie ją znaleźć.
– Wyławiacz trupów ma rację – potwierdził dowódca – najmądrzej będzie obsadzić jej domek na wyspie, kto wie czy w nocy nie wróci tutaj, znam się na tym. Wiem, że często ludzie wracają do miejsca, z którego uciekli.
Wyławiacz trupów skinął potwierdzająco głową, ukłonił się załodze statku i odpłynął.
Dowódca wydał rozkaz powrotu do Pałacu Dożów.
Przedtem przybył tam już jeden oddział, donosząc, że signorina uciekła.
Kilka godzin później drugi oddział wylądował na Piazzetta.
Dowódca doniósł, że przetrząsnął całą wyspę i nie znalazł nigdzie Edyty Amalfi.
Poszukiwania prowadzone także w ciągu dnia, w najdalszych zakątkach, nie przyniosły żadnych rezultatów.
Dowódca, zgodnie ze swoim postanowieniem zostawił kilku zbirów w domku Edyty, mając nadzieję, że dziewczyna wróci do domu i wtedy rozkaz Rady Trzech zostanie wykonany.
Rada trzech z niecierpliwością oczekiwała rezultatu poszukiwań.
Rozdział XIV
Bractwo świętej Czaszy
– Powiedz mi, Umbo, kim jest ten nowy brat, pragnący wstąpić do naszego stowarzyszenia? – zapytał Antonio swojego towarzysza, z którym siedział w „Czerwonej Oberży”.
– Wypróbowałem go, Antonio, jest godzien przebywać z nami.
Nazywa się Ilio. Niebawem się tutaj zjawi.
– Znasz go, Umbo?
– Jak możesz o to pytać, znasz przecież moją ostrożność – odrzekł
zapytany z wymówką w głosie. – Ilio jest wenecjaninem i wskutek okrutnego wyroku tajemnego trybunału stracił niedawno drogiego swemu sercu krewnego. Od tej chwili stał się zaciętym wrogiem niewidzialnych sędziów. Zwrócił się do mnie i zdawało się z ogólnej rozmowy, że wie, iż należę do stowarzyszenia.
– Bądź ostrożny, Umbo – zauważył Antonio – pamiętaj, że tajni sędziowie wszędzie posiadają swoich zręcznych szpiegów.
– Sądzisz, że on mógłby być szpiegiem? Nie, nigdy, mój przyjacielu!
Zobaczysz go i usłyszysz. Przybędzie tu lada chwila i sam ocenisz.
– Chcesz go wziąć ze sobą na San Angelo?
– W nocy, gdy stowarzyszenie zbierze się, on uda się z nami i zostanie przez Rafaela przyjęty do bractwa.
– To bardzo niebezpieczne – rzekł Antonio.
– Ręczę za niego – odparł Umbo, kładąc rękę na piersi.
– Widzisz, do oberży wszedł jakiś człowiek owinięty w czarny płaszcz, rozgląda się dookoła.
– To właśnie on – rzekł Umbo, wstając.
Młody, swobodnie poruszający się człowiek spostrzegł braci odzianych w sutanny mnichów i zbliżył się do nich.
– Jesteście punktualni, signore – rzekł Umbo, kłaniając się – witam was!
– To dla mnie zaszczyt przebywać w waszym towarzystwie i będę szczęśliwy, jeżeli za waszym wstawiennictwem, szlachetny panie, zostanę przyjęty do waszego czcigodnego bractwa – rzekł młodzieniec, kłaniając się wciąż nieufnemu towarzyszowi Umba.
– Siadajcie, signore – zwrócił się do przybyłego Umbo – zastanowiliście się nad tym, co wam wczoraj powiedziałem?
– Jestem gotowy do odbycia próby – rzekł Ilio – jestem też gotów złożyć przysięgę, że nie zdradzę nigdy niczego, co wiążę się ze stowarzyszeniem, którego cele są wzniosłe i szlachetne.
– Czy macie jeszcze jakieś pytania? – zapytał Umbo.
– Proszę tylko o jedno wyjaśnienie – odrzekł Ilio – dlaczego nazywacie się bractwem świętej Czaszy?
– Należy się wam to wyjaśnienie – odezwał się Umbo. – Każdy wstępujący do naszego stowarzyszenia powinien to wiedzieć. Święta Czasza wykonana z jaspisu jest naczyniem, z którego Jezus Chrystus pił
wino podczas ostatniej wieczerzy przed swoim ukrzyżowaniem. W to samo naczynie Józef z Arymatei chwytał krew, cieknącą z ran Pana Jezusa. Święta Czasza pozostawała później pod opieką wybranych rycerzy, będących poddanymi pewnego króla; strzegli oni i czcili to naczynie, ukryte w świątyni na Montsalvage.
– A wy jesteście następcami tych rycerzy? Jesteście w posiadaniu świętej Czaszy? – zapytał Ilio.
– Mój przyjacielu, któż zdoła dowieść, że Czasza jest tą samą, do której ściekała krew Zbawiciela – odrzekł Umbo – nasza Czasza jest wyrzeźbiona w jaspisie i w naszym przekonaniu jest ona tą samą, co Święte naczynie, dlatego jest symbolem naszego bractwa. Walczymy za wszystkich niewinnie przelewających krew i za tych, którzy niewinnie ponoszą śmierć.
– Postanowiłem! Należę do was, przyjaciele! – zawołał Ilio głosem pełnym zapału i wyciągnął rękę do braci świętej Czaszy. – Przyjmijcie mnie do waszego grona! Pragnę walczyć razem z wami! Mój ojciec poniósł niewinną śmierć, padł ofiarą tajemnych sędziów, rządzących Wenecją. Nie musicie we mnie wątpić. Nie jestem szpiegiem tych okrutnych ludzi! Nienawidzę ich, pogardzam ich potęgą i chcę należeć do was!
Antonio przekonał się do nowo przybyłego.
– Weźcie pod uwagę, że należąc do naszego stowarzyszenia, nieraz będziecie musieli narażać swoje życie i przelewać krew – rzekł Antonio.
– Nie muszę się dłużej zastanawiać, jestem wolny i pragnę służyć waszej sprawie – rzekł Ilio.
– A zatem dobrze. Wierzę wam – odrzekł Umbo.
– Ja również nie wątpię w waszą szczerość – dodał Antonio.
– Należycie do nas!
– Krwią, ciałem i duszą! Klnę się na wieczność!
– Niedotrzymanie przysięgi byłoby dla was wyrokiem śmierci – rzekł Umbo z powagą.
– Zdrajca ginie – dodał Antonio. – Święty ślub łączy nas.
– Spełnię wszystkie obowiązki, które ten ślub nakłada – odrzekł
Ilio.
– Chodź więc z nami – powiedział Umbo.
– Dokąd, moi przyjaciele?
– Do miejsca, w którym się zbieramy.
Trzej mężczyźni wyszli z „Czerwonej Oberży”.
W tym czasie mnóstwo gondoli zbliżyło się do samotnej wyspy, leżącej na lagunach niedaleko Wenecji.
Na brzeg wysiadło wielu mężczyzn, odzianych w sutanny z białymi krzyżami na piersiach; do egipskich pasów, zwieszających się z bioder, przymocowane były sztylety.
Pośrodku wyspy, na wzniesieniu płonęły olbrzymie pochodnie.
Między pochodniami, na drewnianym piedestale stała głęboko oszlifowana, wielka, głęboka czasza.
Obok pochodni skupili się mężczyźni ubrani w sutanny; nad nimi górował mnich, noszący na piersiach zamiast białego, złoty krzyż.
Był to Rafaelo, przywódca stowarzyszenia.
Bractwo nie było liczne, na wyspie było zaledwie dziesięciu członków. Wszyscy kolejno złożyli pokłon jaspisowej czaszy, najpierw Rafaelo, a następnie pozostali bracia.
– Leonardo przybywa – rzekł przewodniczący, wyciągając rękę do nowo przybyłego – Bóg z tobą!
– Witajcie, bracia – pozdrowił Leonardo wszystkich obecnych.
– Kiedy zostanie skończona arena? – zapytał Rafaelo.
– Kiedy rozkażesz, panie – odparł Leonardo. – Czy otrzymaliśmy już pozwolenie wybudowania areny?
– Udzielono pozwolenia. Arena ma być wybudowana na wyspie Giudecca. Gdzie zatrzymał się okręt ze zwierzętami?
– W pobliżu Malamocco, panie.
– A więc niezwłocznie przystępuj do działania. Arena powinna zostać zbudowana jak najszybciej. Mieszkańcy będą tłumnie na nią przybywać, a my będziemy mogli wywierać na nich wpływ, nie budząc podejrzeń tajnej rady – rzekł Rafaelo. – Gdzie Umbo?
– Umbo i Antonio jeszcze nie przybyli – odrzekł Giovanni. – Mają przyprowadzić z sobą nowicjusza.
– Niebawem rozpocznie się walka! – ciągnął dalej Rafaelo – walka przeciw niewidzialnym, siejącym grozę i zagładę w Wenecji. Dla ciebie Leonardo mam specjalne zadanie i dlatego cię tu wezwałem.
Twojemu doświadczeniu można powierzyć najniebezpieczniejsze sprawy i one właśnie przypadną ci w udziale. Powierzę ci tajemną misję i mam nadzieję, że spełnisz ją dobrze i godnie wypełnisz odpowiedzialne zadanie.
– Rozkazuj, panie! – zawołał Leonardo.
– Zadanie to spełnisz dopiero wtedy, gdy zostanie wybudowana arena – wyjaśnił Rafaelo – po przedstawieniu szlachta będzie się tłoczyć wokół atletów, schlebiać im i obsypywać podarunkami. Wtedy dopiero powierzę ci moje zadanie.
– Nadchodzi Umbo – rzekł Giovanni.
– Przybywa sam? – zapytał Rafaelo.
– Nie, panie, towarzyszy mu Antonio i jakiś nieznajomy.
Umbo zbliżył się i złożył ukłon zebranym, po czym zwrócił się do mistrza zgromadzenia:
– Przyprowadziliśmy nowicjusza, panie. Postanowił wejść do naszego stowarzyszenia. Nazywa się Ilio Remi. Antonio, wprowadź go między nas.
Zebrani mężczyźni tworzyli tajemniczy i zarazem uroczysty obraz.
Stanęli w półkolu, każdy z nich wyglądał jak wartownik, strzegący Czaszy, Rafaelo stał w środku.
Antonio wprowadził nowo przybyłego do półkola. Ilio miał
zawiązane oczy, nie widział, gdzie jest.
– Zdejmij opaskę z oczu nowicjusza! – rozkazał mistrz.
Umbo i Antonio stali obok przyprowadzonego, który, gdy tylko zdjęto mu z oczu opaskę stał przez chwilę osłupiały, po czym upadł na kolana.
– Wreszcie mogę was zobaczyć! Was, szlachetnych ludzi! I widzę symbol waszego bractwa – rzekł Ilio – pozwolono mi zostać wśród was, ale nadal nie wiem, gdzie się znajduję.
– Dowiesz się, jak tylko zostaniesz przyjęty do stowarzyszenia – odrzekł Rafaelo. – Powiedz, czy masz silne postanowienie i niewzruszoną wolę aby wstąpić do naszego bractwa?
– Tak, panie – rzekł Ilio stanowczym głosem.
– Znasz zadania i cele stowarzyszenia?
– Umbo wyjaśnił mi zadania braci.
– Czy posiadasz dość siły i odwagi, aby w razie konieczności narazić się na śmierć bez najmniejszej trwogi?
– Będę miał siłę i odwagę, panie.
– A więc przysięgnij tu, przy tej Czaszy, że pozostaniesz z nami wiernie aż do śmierci! Przysięgnij wobec świętej Czaszy, że nigdy nie zdradzisz tego, co będziesz widział i słyszał – ciągnął dalej Rafaelo.
– Przysięgam! – rzekł Ilio głośno.
– I po trzecie, przysięgnij, że do godziny swojej śmierci będziesz przestrzegał praw bractwa.
– Przysięgam na prochy mojego zamordowanego ojca, na moją duszę, na wszystko, co posiadam najświętszego! – odpowiedział Ilio.
– Spełniłeś śluby, teraz musisz poddać się próbie miłości bliźniego, męstwa i odwagi – zwrócił się mistrz do nowego członka stowarzyszenia. – Jeżeli je wypełnisz, włożę na ciebie sutannę wraz z krzyżem, co będzie oznaczać, że zostałeś przyjęty do naszego bractwa.
– Jestem gotów poddać się próbom, panie – rzekł Ilio.
– A więc prowadźmy nowicjusza!
W tej chwili zgaszono pochodnie i zawiązano mu oczy.
Ciemna noc otaczała wyspę i zebranych na niej ludzi, którzy poszli do swoich gondoli. Rafaelo zabrał ze sobą jaspisową czaszę.
Wkrótce na wyspie zapanowała cisza i nic nie zdradzało, że przed chwilą odbyło się na niej tajne zebranie.
Ilio został wprowadzony przez Umba i Antonia na łódkę. Nie wiedział i nie widział dokąd się z nimi udaje. Podczas podróży nie rozmawiano z nim. Nocną ciszę przerywał tylko plusk wody pod uderzeniami wioseł.
Po godzinie dopłynięto do celu. Odgłos ich kroków zdradzał, że przechodzili przez miejsce pokryte kamiennymi flisami.
Nagle nowicjusz usłyszał głosy i dziwny szelest. Poczuł jak zdjęto mu z oczu opaskę. Zdawało mu się, że słyszy syk płomieni.
Ludzie odeszli, był sam na pustym, wielkim podwórzu.
Paliło się. Przed oczami ujrzał płonące rusztowanie.
Nie wiedział, gdzie się znajdował. W pobliżu nie było nikogo.
Ogień przybierał coraz większe rozmiary.
Na jednej z belek płonącego rusztowania stał człowiek, pozbawiony wszelkiego ratunku. Był zgubiony. Błagalnie składał ręce.
Nie mógł znaleźć drogi, aby uniknąć płomieni, jeszcze chwila, a rusztowanie się zawali, przygniatając go.
Nie zastanawiając się długo, Ilio zbliżył się do dolnej kondygnacji rusztowania, wolnej jeszcze od ognia. Ujrzał schody wiodące do miejsca, w którym stał zagrożony człowiek.
Do przedzierającego się przez płomienie Ilia zbliżył się Rafaelo, wyciągnął do niego rękę.
– Wracaj! – krzyknął, pociągając go w dół – to ja stałem tam na górze. Bez wahania gotów byłeś mnie ratować. Wywiązałeś się z pierwszej próby.
Na podwórzu czekali na nich Umbo i Antonio, wraz z pozostałymi członkami stowarzyszenia.
Ilio uścisnął mistrza. Zrozumiał, że rusztowanie wybudowano i podpalono specjalnie, aby poddać go pierwszej próbie.
Po chwili płonące rusztowanie zawaliło się z głośnym trzaskiem, nie czyniąc nikomu najmniejszej krzywdy.
Nowicjuszowi znowu zawiązano oczy. Poczuł, że ktoś ujął go za rękę i prowadzi za sobą.
Ilio, po głuchym dźwięku kroków poznał, że idzie przez podziemne przejście.
Nagle poczuł, że kilku ludzi chwyciło go za ramiona i nogi, podniosło w górę i natychmiast położyło.
Poczuł, że opaska uwalnia mu oczy, zdjęła ją jakaś niewidzialna ręka.
Wokół siebie nic nie widział. Nie wiedział, gdzie jest.
Spojrzał do góry, zrobiło się jaśniej. W górze coś połyskiwało i kręciło się wkoło. Przedmiot ten nie wisiał tak wysoko jak mu się początkowo wydawało. Był to miecz, błyszczący miecz, umocowany na cienkim sznurku.
Mógł się w każdej chwili zerwać.
Ilio nawet nie zadrżał, leżał spokojnie, wpatrując się w ostrze, znajdujące się nad jego głową.
Nie opuścił swojego miejsca, leżał bez ruchu, odważnie patrząc śmierci w oczy.
Światło w górze powiększało się z każdą chwilą, oświetlając przestrzeń, w której znajdował się nowicjusz tak, że Ilio mógł rozpoznać wreszcie miejsce, w którym przebywał. Leżał w grobie. Wzdłuż ścian ustawione były trumny. Dookoła panowała grobowa cisza. Zdawało się, że w trumnach spoczywali zmarli. Miejsce to robiło przerażające wrażenie.
Ilio leżał w trumnie jak człowiek żywcem pogrzebany. Nie uciekł
jednak. Walczył mężnie z ogarniającym go przerażeniem.
Nagle usłyszał jakiś szmer.
Z ciemności wyszli ukryci mężczyźni i podeszli do trumny, w której leżał Ilio.
Pierwszym z nich był Rafaelo, który wyciągnął rękę do nowicjusza.
– Wytrzymałeś próby – odezwał się – wstań! Należysz do bractwa.
Ilio podniósł się z trumny, nie zdradzając ani jednym gestem skrywanego przerażenia. Rafaelo objął go ramionami, co znaczyło, że młodzieniec stał się jednym z braci tajnego stowarzyszenia.
– Twoje życzenie zostało spełnione – rzekł Umbo – nasze bractwo wzbogaciło się o kolejnego członka. Odtąd powinieneś spełniać wszystkie polecenia naszego mistrza. Dzisiaj nie jesteśmy tutaj w komplecie, oczekujemy przybycia jeszcze jednego członka, ogłoszonego przez proroctwo. Musi stać się zadość tradycji, przeczytasz teraz te słowa: „Królowa Nocy ukaże się wśród braci świętej Czaszy, a ci powinni słuchać jej i wiernie jej służyć, spełniając wszystkie jej polecenia.
Pójdziesz teraz z nami do specjalnego pokoju, którego progu dotąd nikt niepowołany nie przestąpił. Ciesz się. Wytrzymałeś próby i od tej chwili należysz do nas”.
Rozdział XV
Jacobo ze smutkiem przechodził codziennie obok domu Edyty.
Przywykł widywać co dzień jej piękną twarz, spoglądającą przez okno, a teraz nie miał nadziei, czy kiedykolwiek jeszcze ją ujrzy.
Edyta nie powinna już tu wracać, do domu, w którym dniem i nocą czekali na nią kaci, aby ją pojmać i zaprowadzić do Pałacu Dożów.
Kto raz przestąpił próg tego więzienia, nigdy już z niego nie wychodził, chyba jedynie po to, aby znaleźć wieczny spokój w zimnych objęciach wody. Któż lepiej o tym wiedział od wyławiacza trupów?
Teraz myślał tylko o tym, dokąd się udała i gdzie znalazła schronienie.
Była wygnanką, nie mogącą nigdy powrócić do swojej ukochanej Wenecji.
Stary Jacobo wrócił do chaty, gdzie zwykle w ciągu dnia spał parę godzin.
Wszedł do skromnego mieszkania. Nelli nie było w domu. Starzec nie przejął się jej nieobecnością, wiedział, że jego nieszczęsne dziecko chętnie przebywało poza domem, przysłuchując się szumowi wody i przyglądając się igraszkom morskich fal.
Wyławiacz trupów rzucił się na twarde, nędzne posłanie, aby odpocząć po całonocnym trudzie. Złożył ręce, zmówił krótką modlitwę i zamknął powieki. Po chwili sen obdarzył go swoim dobroczynnym spokojem, pozwalając zapomnieć o troskach i kłopotach życia.
W tym czasie, Nella przechadzała się bez celu po wyspie. Zbliżyła się do chaty Edyty.
Nagle stanęła jak wryta. W oknie ujrzała twarz mężczyzny.
Zastanawiała się kim jest i co robi w domu Edyty.
Mężczyzna nie zauważył Nelli.
Z nadejściem wieczoru córka wyławiacza trupów wróciła do swojej chaty. Weszła do izby i ujrzała ojca, stojącego obok starej, drewnianej skrzyni i pilnie czegoś w niej szukającego. Szukał butelki i nie znalazł
jej. Zginął podarunek morza.
Szmer kroków wyrwał go z zamyślenia.
Obejrzał się.
– Nella – zamruczał – podejdź bliżej. Gdzie podziała się znaleziona butelka, moje dziecko?
Lekki uśmiech przebiegł po twarzy dziewczyny.
– Widzę, że wiesz – rzekł stary Jacobo – gdzie ją schowałaś?
Dziewczyna skinęła na ojca i wyszła z chaty.
Jacobo udał się za nią.
Nella zbliżyła się do miejsca, w którym zakopała butelkę i wskazała je palcem.
– Rozumiem, zakopałaś butelkę, może to i dobrze – rzekł starzec – czasami miewasz dziwne przeczucia, a swoimi postępkami dowodzisz, że posiadasz więcej rozumu, niż mogłoby się wydawać. Dobrze Nello, niech butelka tu zostanie. Kto wie, co się w niej kryje. Powinienem pokazać pergamin signorinie, która doskonale umie czytać, teraz już za późno. Signorina wyjechała i pewnie więcej nie wróci.
– W domu signoriny jest jakiś człowiek – odezwała się Nella, wskazując palcem w kierunku chaty Edyty.
Stary kiwnął głową.
– Tak, tak – zamruczał – spełnili swoje postanowienie. Osaczyli jej dom.
Jacobo włożył na głowę swoją czerwoną czapkę i wyszedł z chaty.
Dziewczyna chciała pójść za nim.
– Zostań w domu, Nello. Wrócę nad ranem – rzekł wyławiacz trupów, który od pewnego czasu nie zabierał córki ze sobą do domku, należącego do Pałacu Dożów. Zamykał starannie to miejsce, w którym ukryte były wiosła, żagle i inne przedmioty, konieczne podczas odbywania smutnych poszukiwań. Często przechowywał też tutaj wyłowione trupy, zanim odwiózł je na wyspę zmarłych.
Nella wróciła do chaty, podczas gdy jej ojciec zniknął w wieczornym mroku. Dziewczyna była przyzwyczajona do samotności i jej serce nie znało trwogi. Drzwi chaty często pozostawały uchylone.
Na wyspie było cicho, tylko w oddali rozlegały się pieśni marynarzy, śpiewających w „Czerwonej Oberży”.
Córka wyławiacza trupów weszła po drabinie na poddasze. Tutaj znajdowało się jej skromne posłanie. Przez otwór w dachu ujrzała jasno świecący księżyc. Uklękła, wpatrując się w niebo z tysiącami gwiazd.
Jej zmęczona głowa schyliła się na piersi, powieki przymknęły się.
Zasnęła, klęcząc na podłodze, ukołysana szumem morza, który zawsze brzmiał w jej uszach jak najpiękniejsza melodia.
Nocną ciszę przerwało nagle głośne gwizdnięcie.
Wkrótce na brzegu ukazały się cztery postacie.
Nasłuchując, wolno zbliżali się do chatki rybaka.
Byli to ludzie nader wątpliwego prowadzenia, zamieszkujący przedmieścia i nie trudniący się żadnym zajęciem. Czasami pomagali przy rozładunku towarów, przywiezionych do portu statkami, jednak najczęściej zamieszani byli w różne ciemne sprawy, nie znoszące dziennego światła, a ukrywające się pod płaszczem nocy. Ludzi tych nazywano w Wenecji bravi.
– Gdzie jest szlachetny pan, który rozkazał nam tu przybyć? – zapytał jeden z nich.
– Gdzie jest zamaskowany? Nie widzę go – zauważył drugi.
– Cicho! Widzicie? Zbliża się. To jakiś bogaty pan – szepnął trzeci.
Zamaskowany mężczyzna podszedł do czterech opryszków, którzy ukłonili się mu nisko. Wszyscy odziani byli w brudne koszule, zdobione amuletami, podarte spodnie i stare, zatłuszczone czapki.
Zamaskowany był wysokim mężczyzną, po jego ruchach i ubraniu można było sądzić, że należy do wyższej arystokracji.
Długi, czarny płaszcz, jednym końcem zarzucony na ramię, pięknie zdobił jego wspaniałą postać. Jego głowę osłaniał kapelusz z szerokimi skrzydłami.
– Jesteśmy na miejscu, monsignore – rzekł jeden z mężczyzn.
– Oczekujemy waszych łaskawych rozkazów, panie – dodał drugi.
– Co mamy czynić? – zapytał trzeci.
– Jesteśmy gotowi! – zawołał czwarty.
– Ty – zwrócił się zamaskowany do czwartego mężczyzny – zostaniesz przed chatą na straży, pozostali udacie się za mną!
Postąpił kilka kroków, uderzył w drzwi i wszedł do środka chaty.
Trzej mężczyźni weszli za nim.
– Tam wisi lampa, zapalcie ją! – rozkazał zamaskowany.
– Poświećcie mi – rzekł – trzeba przeszukać izbę, musi tu być ukryta butelka, zawierająca kawałek pergaminu, trzeba ją znaleźć za wszelką cenę.
Bravi skinęli głową, co miało znaczyć, że zrozumieli rozkaz, po czym zaczęli przetrząsać wszystkie znajdujące się w izbie sprzęty, chowając do kieszeni wszystko to, co znaleźli cenniejszego. Butelki jednak nie znaleziono.
Zamaskowany wszedł do drugiej izby. Łóżko wyławiacza trupów było puste. I tutaj poszukiwania nie dały żadnych rezultatów.
– Butelka musi tu gdzieś być! Muszę ją znaleźć! – krzyknął
gniewnie zamaskowany, wchodząc do małej sieni, położonej w tylnej części domu.
Tutaj, na wierzchołku drabiny stała Nella, patrząc ze zdziwieniem na przybyłych.
– Złapcie tę dziewczynę! – rozkazał zamaskowany.
Bravi bez trudu ściągnęli córkę wyławiacza trupów z drabiny.
– Ty wejdź na górę i przeszukaj tam wszystko! – rozkazał
zamaskowany – wy zaprowadźcie dziewczynę do izby!
Dwaj bravi chwycili Nellę za ramiona, trzeci wszedł po drabinie, aby przeszukać poddasze.
Nella nie broniła się. Pełnym gniewu spojrzeniem obrzucała zamaskowanego i mężczyzn prowadzących ją do izby. Z wyjątkową przenikliwością dziewczyna próbowała wtargnąć pod maskę mężczyzny, aby dowiedzieć się kim jest ów zamaskowany, wydający tak srogie polecenia.
Tajemniczy człowiek postawił lampę na stole.
W tej chwili zszedł z góry trzeci mężczyzna, donosząc, że na poddaszu nie znalazł butelki.
Twarz Nelli nagle ożywiła się. Trzej bravi zmusili ją, aby padła na kolana.
– Powiedz – rzekł zamaskowany – gdzie została ukryta butelka, znaleziona przez twojego ojca na brzegu morza.
Dziewczyna milczała. Wpatrywała się cały czas w zamaskowanego mężczyznę. Dźwięk jego głosu zdawał się budzić w niej jakieś wspomnienia.
– Gdzie jest butelka? – powtórzył tajemniczy mężczyzna – oddaj ją lub zginiesz!
– Monsignore za wiele od niej wymaga – zauważył jeden z opryszków, patrząc z politowaniem na córkę wyławiacza trupów – ona nie wie, co odpowiedzieć, ma nie po kolei w głowie, to głupia Nella.
– Od niej niczego się nie dowiemy – potwierdził drugi.
– A ja myślę, że ona udaje – zawołał zamaskowany – myślę, że jest mądrzejsza od was! Musi powiedzieć! Jeżeli dobrowolnie nie odda butelki, zmuszę ją do tego!
Wydawać się mogło, że Nella nie zrozumiała wypowiedzianej groźby.
– Słyszałaś? – zawołał jeden z opryszków – musisz powiedzieć, gdzie jest ukryta ta przeklęta butelka! Szlachetny signor, któremu służymy, da ci za nią kilka cekinów, prawda monsignore?
– Masz do wyboru: oddać butelkę i otrzymać w zamian cekiny, albo poddać się torturom – rzekł zamaskowany. – Jeżeli teraz nie chcesz tego uczynić, to może jutro rano będziesz bardziej posłuszna? Gdzie jest butelka?
Nella nie odrzekła ani słowa. Klęczała nieruchomo. Wypowiadane groźby nie wywarły na niej żadnego wrażenia.
– Uparte stworzenie! Będzie uleglejsze! – krzyknął zamaskowany.
– Bierzcie ją! Przywiążcie ją do pala na oddalonej części brzegu. Niechaj tam zdycha pod palącymi promieniami słońca, pozbawiona wody i pożywienia. Nikt jej tam nie znajdzie. Jej krzyków nikt nie usłyszy.
Zostanie tam uwiązana do jutrzejszej nocy; wtedy zapytam ją ponownie, gdzie ukryła butelkę. Jeżeli nic nie powie, zostanie oślepiona.
Nella wciąż wpatrywała się w zamaskowanego. Ani jeden nerw nie zadrgał w jej twarzy.
Upór dziewczyny jeszcze bardzie rozgniewał zamaskowanego.
Sądził, że przy pomocy gróźb uzyska w końcu oczekiwaną odpowiedź.
Mylił się jednak, wszystkie próby wydobycia z dziewczyny choćby jednego słowa, spełzły na niczym.
– Już ja cię nauczę mówić! – zawołał zamaskowany z wściekłością. – Już ja się postaram o to, żebyś przemówiła! Wy jesteście zręczni – zwrócił się do obecnych mężczyzn – czy znacie to oddalone na wyspie miejsce, w którym wynurzają się spod wody kamienie? Stoi tam wkopany w ziemię czarny pal. Nie jest łatwo tam dotrzeć. Ale spodziewam się, że ten worek ze złotem doda wam odwagi. Tam przywiążcie do pala to uparte, przeklęte stworzenie! Wiecie, gdzie jest ten pal?
– Do usług, monsignore, wiemy – odrzekli mężczyźni.
– To karkołomna robota, panie – zauważył jeden z nich.
– Nie o każdej porze można tam dotrzeć, monsignore – rzekł inny.
– Kamienie są bardzo gładkie i śliskie, a do pala nie można dojść brzegiem – dodał trzeci.
– Nawet łódka można podpłynąć tylko do pewnego miejsca – rzekł
pierwszy.
– To wam ułatwi robotę! – zawołał zamaskowany, rzucając im worek ze złotem.
– Jakoś się to zrobi – rzekli bravi, zważywszy dokładnie worek w ręku – musi się zrobić! Wszystkiego można dokonać dla tak szlachetnego pana.
– Jednak przysięgam na moją duszę, że Nella zrobiłaby lepiej, mówiąc gdzie ukryta jest butelka – odezwał się jeden z nich i zwracając się do dziewczyny rzekł: – Nie bądź uparta. Powiedz! Tam, przy palu nie będzie ci zbyt wygodnie. Słońce cię spali! Jeżeli sądzisz, że ktoś cię uratuje, to daremnie się łudzisz. Tam nikt nie przypłynie. Przynieś butelkę. Po co ci ten przeklęty przedmiot?
Pozostali bravi podzielali zdanie mówiącego. Zostali już wynagrodzeni i uważali uległość Nelli za bardzo dla siebie wygodną.
Nella odda butelkę, a oni nie będą musieli narażać się na niebezpieczeństwo.
– Przynieś butelkę. Albo powiedz, gdzie ona jest. Wyjdzie ci to tylko na dobre. No, powiedz, gdzie ona jest?
Twarz Nelli wyrażała w tej chwili prawdziwie lisią przebiegłość.
W jej głowie zajaśniał nagle jakiś plan.
– Gdzie jest butelka? – nalegali bravi.
– Tam, z tamtej strony – rzekła, wskazując palcem na laguny.
– Tam? – zapytał jeden z nich. – Ona chyba zwariowała na dobre.
Tam przecież jest woda!
Nella skinęła głową.
– Ona jest w wodzie – rzekła z uśmiechem.
– Kłamstwo! – zawołał zamaskowany – żaden rybak nie wrzuca z powrotem do wody tego, co mu wyrzuciło morze. Nazywacie ją głupią?
Zapewniam was, że ona rozumie wszystko, co mówi i czyni!
– A więc przystępujemy do roboty! – zawołał jeden z opryszków.
– Nie chce powiedzieć, to nie. Do jutra w nocy przejdzie jej opór. Niech ją tylko słońce popiecze, niech popatrzy cały dzień na wodę, nie mogąc się jej napić, a będzie miękka jak wosk! Dalej, naprzód!
Nella była zgubiona.
– Naprzód! – zawołał zamaskowany.
– Zbliża się twój koniec – zauważył jeden z opryszków – masz jeszcze czas. Oddaj tę przeklętą butelkę. Ona ci się na nic nie przyda. Nie bądź uparta! Wszystko będzie dobrze, zostawimy cię w twojej chacie, tylko przynieś butelkę!
– Jej tutaj nie ma – odrzekła Nella.
– Powiedz więc, gdzie jest – nalegał zamaskowany.
Nella śmiała się z głupim wyrazem twarzy.
– Dość tego! – krzyknął mężczyzna. – Przywiążcie ją do czarnego pala! Jeżeli do jutra nie będzie bardziej uległa, wykłujemy oczy tej głupiej, upartej dziewczynie!
Bravi zaczęli krępować Nellę. Dziewczyna nie stawiała oporu.
Na rozkaz zamaskowanego wyprowadzono ją z chaty i zgaszono lampę.
Przy brzegu oczekiwały łódki. Do jednej z nich wsiadł
zamaskowany wraz z dwoma opryszkami. Do drugiej dwaj pozostali wprowadzili skrępowaną Nellę.
Łodzie odbiły od brzegu. Im bliżej były wyznaczonego celu, tym bardziej narażały się na niebezpieczeństwo. Ukryte pod wodą kamienie mogły łatwo podziurawić dna statków, narażając osadę na prawdopodobną zgubę.
Pośrodku olbrzymich, wystających z wody kamieni wznosił się wysoki, ostrzegający pal. Trudno było do niego dopłynąć.
Okrutni ludzie wyciągnęli Nellę z łódki, przenieśli ją przez kamienie i przywiązali do pala tak mocno, że nie była zdolna poruszyć się lub przynajmniej poluzować krępujące ją więzy.
Dopełniwszy tego zbrodniczego czynu, wsiedli do swoich łódek i odpłynęli, pozostawiając swoją nieszczęsną ofiarę na pastwę głodu i pragnienia.
Rozdział XVI
Tak, tak mój szlachetny przyjacielu, niebawem rozpoczną się przedstawienia; będziemy mieli nareszcie coś, co przerwie jednostajność na lagunach – mówił do Jinga jeden ze szlachty, przebywającej w pałacu Mirafiore i wesoło rozmawiającej, podczas kiedy służba bezustannie napełniała drogimi winami kryształowe puchary. Jingo i jego goście spoczywali na niskich, wygodnych kanapach, przed którymi ustawione były maleńkie stoliki.
Podobnie jak w Rzymie, w czasach jego upadku, tak i tutaj w pałacu Mirafiore widoczna była przesadna rozrzutność i przepych.
– Donato ma rację! – zawołał ktoś inny – i mnie cieszy budowa areny! Przedstawienia, które tam się odbywają mają niepospolity urok!
– Mój szlachetny Memmo, czy widzieliście już pierwszego atletę? – zapytał trzeci.
– To prawdziwy Herkules! – zawołał zapytany – jest to człowiek, przy którym niknie mój Murzyn!
– Powinieneś rozkazać walczyć z nim twojemu słudze – zaproponował Donato – sądzę, że oni obaj roznieśliby całą arenę!
– Ciekawy jestem, gdzie jest Brabantino – rzekł Jingo.
– Priuli i Erizzo spotkali go, jadąc do ciebie – odpowiedział
Memmo.
– Dlaczego nie przyszedł z wami, przyjaciele? – zapytał Jingo.
– Zdaje mi się, że był w bardzo złym humorze – odrzekł Priuli – pojechał do swojego pałacu.
– Nie wiem, co mu się stało – dodał Erizzo – ale był bardzo wzburzony.
– Przypuszczam, że kryje on w sercu miłość do dziewczyny mieszkającej na wyspie San Nicolo – rzekł Memmo – jak się nazywa to dziewczę? Ty wiesz, Wirgilio?
– Memmo mówi zapewne o Edycie Amalfi – zauważył Donato. – To dziewczyna stworzona do miłości!
– To niemożliwe, aby Brabantino się zakochał – rzekł Jingo – on ma serce z kamienia.
– Ha, ha, ha… – zaśmiał się Erizzo – nie mów tak. Znam doskonale naszego przyjaciela. Pod pozornym chłodem kryje się w nim wulkan!
– Widocznie dlatego Edyta uciekła z wyspy – zaśmiał się Jingo – może obawiała się jego wybuchów miłości?
– Dlaczego się obawiała? Czy jest cnotliwa? – zapytał Priuli.
– Mówiąc między nami, bądźcie ostrożni i uważajcie na Brabantina – rzekł Donato stłumionym głosem.
– Ostrożni? Dlaczego?
– Donato wie coś o nim…
– Mów! – rozkazał Jingo.
– Nie powinienem tego mówić, ale powiem wam, przyjaciele, tylko proszę o zachowanie tego w tajemnicy – rzekł Donato. – Sądzę, że Brabantino jest członkiem Rady Trzech.
– Brabantino jest inkwizytorem? – zapytano.
– Cicho, panowie. Ktoś nadchodzi – ostrzegł Jingo stłumionym głosem.
Drzwi się otworzyły.
Do komnaty wszedł Brabantino.
Wszyscy powstali ze swoich miejsc, witając nowo przybyłego.
Ten, z właściwym sobie chłodem i z powagą przyjmował
pozdrowienia. Jingo, witając się z gościem poczuł, że jego ręka była zimna i wilgotna. Zaprowadził gościa na kanapę.
Służący przyniósł puchar i napełnił go winem.
W całym towarzystwie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapanowała powaga i skrępowanie.
Wesoły Erizzo pierwszy przerwał panujące milczenie.
– Powiedz szlachetny Brabantino, czy prawdą jest to, co o tobie opowiadają?
– A co opowiadają? – zapytał chłodno.
– To jest nieprawdopodobne – ciągnął Erizzo – nie mogę w to uwierzyć i zaprzeczam temu stanowczo!
– Do rzeczy, przyjacielu – rzekł Brabantino – cóż to takiego?
– Wszystkiego mógłbym się spodziewać, ale tego nigdy – odrzekł
Erizzo, spoglądając na obecnych – nie, nie, to niemożliwe. Dobrze was znam, szlachetny Brabantino. To na pewno jakaś pomyłka. Powiedzcie, czy macie jakiegoś krewnego o tym samym nazwisku? Ja nie znam żadnego innego Brabantino.
– Ja również. Jestem jedynym spadkobiercą tego starego nazwiska – odrzekł pytany – bądźcie łaskawi kończyc to opowiadanie. Co zatem mówią?
– Opowiadają, że przebraliście dziewczynę za gondoliera i wpakowaliście ją do swojej gondoli – zaśmiał się Erizzo. – To przecież niemożliwe. Wy i dziewczyna!
Wszyscy śmiali się głośno. Brabantino, jeden tylko zachował
powagę.
– Żartowniś z ciebie, mój szlachetny Erizzo – rzekł – nie mogę mieć nadziei, żeby kiedyś zakochała się we mnie jakaś dziewczyna.
Spójrzcie na moją czerwoną twarz, na moje do połowy zarośnięte oczy i powiedzcie, czy można się we mnie zakochać? Ale ja sobie z tego nic nie robię, moi panowie. Moją jedyną słabością jest wino. Ono daje mi radość życia! Niech żyje wino!
Wszyscy podnieśli swoje puchary i wychylili je do dna.
Służący niezwłocznie napełnili puste kielichy.
– Przypomniało mi się, co mi dzisiaj opowiadał Pungo – odezwał
się Memmo – twierdzi on, że wracając z Giudekki, dokąd posłałem go dla obejrzenia jak daleko postępują prace budowy areny, widział na moście za Pałacem Dożów jakąś białą postać.
– Wolałbym się dowiedzieć jak daleko zaszła budowa – rzekł
Donato – niż tego, co zobaczył na moście twój Pungo.
– Arena w tych dniach zostanie ukończona – odezwał się ktoś z obecnych.
Brabantino bacznie słuchał słów Erizza.
– Postać na moście? – zapytał – rzadko słyszy się o czymś podobnym, mój szlachetny Erizzo.
– Kto może wiedzieć, co naprawdę widział Pungo – zauważył
Priuli.
– Nie mów tak, mój przyjacielu – rzekł Erizzo – Murzyn Memma ma bardzo dobry wzrok, wiem o tym.
– Pungo twierdzi, że widział na moście jakąś postać – ciągnął
Memmo – doniósł o tym wartownikom w pałacu. Powiedzcie mi panowie, czy człowiek może wejść w nocy na ten most?
– Nie, to niemożliwe – rzekł Brabantino – po jednej stronie siedzi posterunkowy, a z drugiej strony drzwi są zaryglowane.
– Może to był cień? – zauważył Priuli.
– Czy to była księżycowa noc? – zapytał Erizzo.
– Naturalnie, w przeciwnym razie Pungo nie byłby w stanie niczego zobaczyć – odrzekł Memmo – mógł patrzeć tylko z daleka, wie, że do mostu nie wolno się nikomu zbliżać.
Brabantino milczał.
Pozostali, jeszcze przez pewien czas rozmawiali na temat tajemniczej postaci.
Niebawem goście opuścili salony pałacu Mirafiore, w którym wino lało się strumieniami od czasu, kiedy Jingo występował w roli jedynego spadkobiercy zmarłego admirała.
Pozostał tylko Brabantino.
Jego poważna twarz nie zdradzała żadnych myśli.
Nikt nie był w stanie odgadnąć, co działo się w jego duszy…
– Odeślij służbę – zwrócił się do Jinga – chcę z tobą pomówić na osobności.
– To będzie zapewne coś bardzo ważnego – zaśmiał się Jingo.
Panowie zostali sami w komnacie, siedząc na niskich kanapach; na stolikach stały opróżnione kielichy. Panował tu wschodni przepych, przypominający rozrzutność azjatyckich satrapów.
Brabantino odezwał się stłumionym głosem:
– Wiesz dobrze, że budowa galerii, którą ofiarowałem rządowi wraz z uregulowaniem rozmaitych rachunków, przysporzyła mi znacznych kosztów. Potrzebuję koniecznie tysiąc cekinów, to nie wygórowana suma, ale jednak muszę ją mieć!
Jingo zdziwiony spojrzał na Brabantina.
– Czy dobrze słyszę? – zapytał z niezadowoleniem. – Nie zapominaj, że wypłaciłem ci już znaczną część moich bogactw.
– Ale cóż to znaczy w porównaniu z tym, co posiadasz, a czego bez mojej pomocy nigdy byś nie otrzymał – rzekł Brabantino złowrogo.
– Nie zapominaj o tym! Zresztą, zapłacisz chętnie, jak tylko oddam ci butelkę, zawierającą bardzo ważny dokument.
– Masz ją? – zapytał Jingo.
– Wkrótce ją dostaniesz – odrzekł zapytany.
– Byłby to z twojej strony bardzo dobry uczynek. Gdzie ona jest?
– Będę ją miał.
– Przynieś mi ją, Brabantino! Przynieś mi ją, a niczego ci nie odmówię!
– Przeczytałeś to, co jest napisane na pergaminie?
– Zaledwie pierwsze wyrazy, jednak i to wystarczyło, aby przekonać mnie o niebezpieczeństwie w razie, gdyby butelka wpadła w ręce Edyty Amalfi, mieszkającej niedaleko rybaka, na San Nicolo.
– Nie lękaj się niczego. Nie ma już niebezpieczeństwa.
– Co się stało, Brabantino?
– Edyta Amalfi sama uciekła, skazując się na wygnanie. A butelki nie ma na wyspie.
– Nie ma jej? A jeśli znajduje się w rękach Edyty?
– Ależ ona nigdy nie wróci do Wenecji. Gdyby się tylko pokazała, od razu zostanie zatrzymana i osadzona w Pałacu Dożów.
– Nie zawiodłem się na tobie – rzekł Jingo, podając dłoń swojemu przyjacielowi – za godzinę mój służący, Andrea przyniesie ci żądaną sumę. Ale pamiętaj, Brabantino, abyś doręczył mi butelkę.
– Będziesz ją miał. Ona dopiero zapewni ci szczęśliwą przyszłość!
– odpowiedział Brabantino – dopóki jej nie masz, nad twoją głową wiszą ciągle czarne chmury niebezpieczeństwa. Do widzenia, mój przyjacielu!
Brabantino pożegnał się i opuścił pałac.
Jingo długo wpatrywał się w drzwi, przez które wyszedł przed chwilą ten potężny człowiek.
Trzymasz butelkę w swoich rękach – myślał – odebrałeś ją i znasz wartość zawartego w niej dokumentu. Dałeś mi do zrozumienia, że masz mnie w garści, mój szlachetny Brabantino. Jednak, pomimo twojej ogromnej władzy, ani trochę mnie nie przerażasz! Jesteś tylko człowiekiem, który zginie, jeśli ośmieli mi się sprzeciwić. Żądasz ode mnie pieniędzy, pomimo że wynagrodziłem cię za twoją przysługę i ocaliłem przed bankructwem. Nie uśmiecha mi się mieć ciebie cały czas na karku. Strzeż się, jeżeli w dalszym ciągu zamierzasz żądać moich bogactw! Znajdę sposób, aby się od ciebie uwolnić.
Jingo, kulejąc przeszedł do sąsiedniego pokoju, wyjął ze stojącej pod oknem szafy dwa worki, z których każdy zawierał pięćset cekinów.
Zadzwonił.
Do pokoju wszedł stary Andrea.
– Weź te dwa worki i zanieś je do pałacu szlachetnego Brabantina – rzekł Jingo – przegrałem z nim tysiąc cekinów.
Służący wziął worki i wyszedł.
– To ostatnie pieniądze, Carlo – rzekł do siebie Jingo, kiedy pozostał sam – strzeż się przed okazaniem mi jeszcze raz swojej władzy!
Strzeż się, jeśli zatrzymasz butelkę! Poczekam na chwilę, w której nasz rachunek zostanie wyrównany i zakończony na zawsze. Nie zapominaj o tym, Brabantino! Jesteś takim samym śmiertelnikiem jak inni. Jingo Foscari, uchodzący obecnie za Wirgilia Mirafiore będzie posiadał dość odwagi i władzy, aby uwolnić się od człowieka stojącego mu na drodze.
Potrzebowałem cię i zapłaciłem ci za przysługę. Nasze rachunki są wyrównane.
Rozdział XVII
Głupia Nella
Straszny krzyk rozdzierał powietrze i zakłócał ciszę, panującą na lagunach. Rozpaczliwy krzyk, wzywający pomocy.
Potem następowała głęboka cisza. Na wodzie było pusto i spokojnie.
Powietrze jeszcze raz rozdarł przeraźliwy krzyk.
Od strony stałego lądu zbliżała się łódka, w której płynąca dziewczyna rozglądała się bacznie dookoła. Była to Edyta. Wracała na San Nicolo, aby raz jeszcze spojrzeć na ukochany domek i zabrać pamiątki pozostałe po matce. Nie wiedziała, że w jej domu pozostawiono zbirów.
Jeszcze raz, trochę słabiej rozległ się rozpaczliwy krzyk. Edyta nasłuchiwała.
Upłynęło kilka minut.
Nagle dał się słyszeć dziki śmiech, a potem znów krzyk pełen bólu i wściekłości.
– Nella – szepnęła Edyta – to biedna Nella.
Edyta skierowała łódkę w miejsce, skąd dochodził głos. Usłyszała, że krzyk rozlega się z miejsca, gdzie stoi wśród kamieni czarny pal.
Wkrótce ujrzała go. Wydawało się jej, że do pala jest przywiązany człowiek, daremnie usiłujący wyzwolić się z krępujących go więzów.
Przyzwyczajona do ciemności, rozpoznała straszny obraz.
Do pala przywiązana była córka wyławiacza trupów. Niezrozumiałe wyrazy wydobywały się z jej ust. Nella nie była w tej chwili podobna do żadnego z żyjących stworzeń, raczej do istoty powracającej z tamtego świata. Jej szara suknia, cała w strzępach wisiała na mokrym ciele dziewczyny. Nogi do połowy zanurzone były w wodzie.
– Matko Najświętsza! – zawołała Edyta, składając ręce – cóż to za widok! Nieszczęsna Nella!
– Wody! – krzyknęła resztkami sił dziewczyna.
– Biedna Nella! Już płynę! Zaraz cię uwolnię! – zawołała Edyta.
Łódka zbliżała się do kamieni. Niebawem statek zatrzymał się.
Edyta wysiadła z łódki. Wiedziała, że przechodząc po kamieniach narażała się na niebezpieczeństwo, nie cofnęła się jednak, wiedziała, że musi uratować nieszczęsną dziewczynę. Po chwili dotarła do pala.
– Skąd się tu wzięłaś, Nello? Kto cię przywiązał? – zapytała. – Biedna dziewczyno – rzekła, widząc, że sznury poprzecinały jej ciało – w samą porę przybyłam. Zaraz cię uwolnię.
Zaczęła rozwiązywać krępujące Nellę sznury.
Nella upadła na mokre kamienie. Nie miała siły utrzymać się na nogach. Po kilku minutach jej twarz ożywiła się, patrząc na Edytę.
– Nella – rzekła Edyta miękkim głosem – tyle wycierpiałaś… Ale jestes już wolna.
Dziewczyna odwróciła się do Edyty, objęła ją swoim ramieniem, zaczęła całować jej suknię, leżąc u jej stóp jak niewolnica.
Nagle w oddali dał się słyszeć jakiś szmer. Słychać było stłumione głosy.
Edyta podniosła Nellę i wsiadła z nią do swojej łódki.
Nella uklękła na dnie łodzi i przycisnęła do ust rękę Edyty.
– Prędko, uciekajmy! Zbliżają się gondole! – zawołała Edyta Amalfi, ująwszy wiosło.
Popłynęła w kierunku swojego domu na wyspie.
Nella chwyciła ją za rękę.
– Nie, nie tam! – zawołała stłumionym głosem – nie możemy tam płynąć, bo będziemy zgubione!
Edytę zdziwiło to ostrzeżenie.
– Nie chcesz powrócić do swojej chaty? – zapytała.
– Nie, nie! W twoim domu widziałam człowieka – odrzekła Nella – nie możemy tam wrócić.
– Dokąd więc pragniesz się udać, biedna Nello?
Córka wyławiacza trupów wskazała ręką na miasto.
– Rozumiem, pragniesz popłynąć do ojca. Dobrze, zawiozę cię do niego – rzekła Edyta, chwytając za wiosło.
Po kilku minutach zauważyła, że do kamieni, przy których wbity był
pal, zbliżyła się łódź.
Nella wciąż klęczała na dnie łódki, spoglądając z wdzięcznością na dzielną dziewczynę, wiosłującą odważnie. Rysy Nelli zmieniły się zupełnie, bezmyślny wyraz twarzy zastąpił wyraz uwielbienia i podziwu dla śmiałej wybawicielki. Nagle jej twarz pokryła trupia bladość, wskazała palcem w kierunku kamieni i wyszeptała: – Oni są tam. Musimy uciekać.
– Nie lękaj się. Oni nas nie widzą. Jesteśmy zbyt daleko. Zawiozę cię do twojego ojca.
– Tylko prędzej, signorino, prędzej – prosiła dziewczyna.
Obszerna łódź coraz bardziej zbliżała się do czarnego pala. Łódź
Edyty oddalała się coraz szybciej i wkrótce dopłynęła do miasta. Edyta nie skierowała łódki w stronę Piazzetty, ale do schodków niedaleko Mostu Westchnień.
Panowała tu zupełna cisza. Nie było ani jednej łodzi, nie było też gondoli wyławiacza trupów. Edyta podpłynęła do schodów, wiodących do drzwi rybaka.
Mury Pałacu Dożów piętrzyły się majestatycznie, oświetlone bladymi promieniami księżyca.
– Jesteśmy na miejscu – rzekła Edyta do córki wyławiacza trupów – twój ojciec zapewne niebawem przypłynie, ale tutaj nie możesz czekać, Nello.
– Nie płyń na wyspę, signorino! Uciekaj! – prosiło dziewczę, patrząc błagalnie. – Oni są tam! Otoczyli twój dom! Zaprowadzą cię do czarnego pala!
– Nie obawiaj się. Dziękuję ci za ostrzeżenie – odrzekła Edyta głosem pełnym dobroci, podając na pożegnanie rękę córce wyławiacza trupów – niechaj Bóg otoczy cię swoją opieką! Nie zobaczysz mnie już nigdy…
Edyta odbiła od brzegu.
Na schodach stała Nella, wyciągając ramiona ku odpływającej Edycie. Wzrokiem towarzyszyła łódce, dopóki ta nie zniknęła w oddali.
Wtedy dopiero zbliżyła się do domku ojca, gdzie w ukryciu zamierzała czekać aż do jego powrotu.
Zapadła ciemna noc.
Nella nachyliła się. W kącie framugi, przy drzwiach, stary Jacobo chował zwykle klucz. Nella znała tę skrytkę.
Znalazła klucz i otworzyła ciężkie drzwi.
W domku wisiała stara latarnia wyławiacza trupów; zdawało się, że zgaśnie, tak słabe było jej światło.
Nella zamknęła za sobą drzwi. Tutaj, w tym domu, nie odwiedzanym przez żadną ludzką istotę oprócz jej ojca, czuła się zupełnie bezpieczna. Często wraz z ojcem przypływała tu z wyspy i spała ukryta w kącie.
Przeszła po wilgotnych kamieniach i zbliżyła się do kąta, w którym leżał kawałek żaglowego płótna. W przeciwległej ścianie znajdowały się drzwi, prowadzące do Pałacu Dożów.
Nella wiedziała dobrze, że przez te drzwi nie przechodził nigdy nawet jej ojciec.
Przez małe, zakratowane okienko wpadał pod sklepienie słaby promień księżyca, zdając się konkurować ze słabym światłem latarni.
Zwyciężył – światełko zgasło.
Nella siedziała w kącie i śpiewała ulubioną pieśń o doży Falierim.
Nagle usłyszała odgłos kroków. Czyżby wracał ojciec? Nasłuchiwała uważnie. Pieśń ucichła.
Teraz słyszała dokładnie, że odgłos kroków nie dochodził z zewnątrz od strony wody, ale z korytarza wiodącego do pałacu i wyraźnie zbliżał się do małych drzwi.
Nella znieruchomiała. Mocniej wcisnęła się w kąt. Było zupełnie ciemno.
Słyszała jak niewidzialna ręka otwiera drzwi.
W pierwszej chwili sądziła, że to ojciec, którego coś ważnego zmusiło do użycia tego przejścia. Nagle w drzwiach ukazała się jakaś postać. Nie był to jej ojciec. Postać odziana była w białą szatę i z wolna zbliżała się do okna.
Słabe światło księżyca padło na tajemniczą postać.
Nella osłupiała. Zdawało się jej, że widzi widmo. Wiedziała dobrze, że nie był to ani wartownik ani zbir, ani żaden urzędnik z Pałacu Dożów, a tym bardziej więzień.
Nagle podniosła się. W jej oczach pojawiła się jakaś dzika błyskawica. Wydawało się, że pragnie ukarać śmiałka, który odważył się wtargnąć do domku jej ojca. Skierowała kroki w stronę białej postaci.
Szmer jej kroków zwrócił uwagę tajemniczego gościa, odwrócił się.
Nella stała tuż obok niego. Jego twarz była trupio blada. Podobna była do oblicza zmarłego.
Widmo powróciło do drzwi i zniknęło w długich, ciemnych korytarzach Pałacu Dożów.
Nella podążyła za dziwną postacią. Zaledwie jednak przestąpiła próg, drzwi za nią zatrzasnęły się, wskutek powstałego przeciągu.
Dziewczyna chciała pójść dalej, ale jakaś niewidzialna dłoń powstrzymała ją, nie była w stanie postąpić kroku.
Nagle drzwi otworzyły się i usłyszała głos starego Jacobo.
– To ja, ojcze – rzekła Nella – była tu biała postać, to było widmo.
– Wracaj pod sklepienie! Tyle razy ci powtarzałem, że nie powinnaś spod niego wychodzić!
– Ale ta postać, ojcze… Ona przyszła aż tutaj…
– Cóż cię to obchodzi? Pozwól przechadzać się widmu,
gdziekolwiek mu się podoba, nie wolno go zatrzymywać!
Nella przyrzekła ojcu być posłuszną.
Wówczas dopiero Jacobo zapytał córkę, gdzie przebywała minionego dnia; jednak z jej wyrywkowych słów nie zdołał dowiedzieć się niczego stanowczego. Mówiła o butelce, o jakimś zamaskowanym człowieku, o obcych ludziach, o czarnym palu i o signorinie.
Pełnym boleści wzrokiem starzec patrzył na swoją biedną, upośledzoną córkę.
Z jego piersi wydobyło się tylko ciche westchnienie.
Nie rzekł więcej ani słowa. Pozwolił dziewczynie położyć się w jej ulubionym kącie, w którym znowu zaczęła śpiewać swoją pieśń o doży Falierim, którego krew znaczyła marmurowe flizy Pałacu Dożów.
Rozdział XVIII
Szpiedzy księcia Ossuny
Człowiek odziany w zniszczony, francuski mundur, płynął po wielkim kanale przecinającym całą Wenecję. Nieznajomy zbliżał się do wspaniałego pałacu, będącego własnością szlachcica Contariniego, należącego do rzędu niezadowolonych z panującej formy rządu. Francuz wysiadł z łódki i udał się w stronę pałacu. Tutaj zwrócił się do służącego, który wyszedł mu na spotkanie: – Proszę zameldować mnie signorowi Contariniemu – rzekł – jestem kapitan Renault i przybywam do waszego pana z bardzo ważnym poselstwem.
Służący wprowadził przybyłego do obszernego przedpokoju. Sam oddalił się do dalszych pokojów.
Wkrótce powrócił i zaprosił gościa do salonu, gdzie oczekiwał go Contarini, człowiek o dumnej, pełnej godności postawie. Każdy rys jego twarzy, każdy ruch świadczył, że był on patrycjuszem, należącym do jednej z najznamienitszych rodzin.
W istocie, rodzina Contarini należała do najszlachetniejszych i najstarszych rodów rzeczypospolitej weneckiej i wielu jej członków położyło niemałe zasługi dla ojczyzny. Obecny pan tego imienia, był
niezadowolony z władzy Rady Trzech i knuł potajemnie z posłami księcia Ossuny, z którym zawarł przymierze i przyrzekł pomagać mu w jego zamiarach.
Contarini dobrze wiedział, że Francuz, jakkolwiek był mu dotąd nieznany, należał do szpiegów księcia Ossuny.
Rozkazał służącemu odejść i został sam z nowo przybyłym.
– Mam zaszczyt przedstawić się wam, monsignore – rzekł obcy, kłaniając się z szacunkiem – kapitan Renault, do waszych usług.
Przynoszę wam od mojego pana, wicekróla Neapolu, zapewnienie przyjaźni.
– Nie tak głośno, kapitanie – ostrzegł Contarini – w Wenecji wszystkie ściany mają uszy. Dwaj wasi koledzy padli ofiarą własnej nieostrożności i pozostają zamknięci w ciemnych celach więziennych!
– Wiem o tym, monsignore i dlatego właśnie przychodzę do was – ciągnął Renault – książę jest wielce zasmucony tym wypadkiem i pyta was, monsignore, czy jest jakiś sposób uwolnienia nieszczęsnych więźniów.
Contarini wzruszył ramionami.
– Widzę, że nie znacie surowości tutejszego prawa – rzekł – żałuję, ale nie mogę nic uczynić dla waszego pana. Nie jestem w stanie oswobodzić więźniów. Byli bardzo nieostrożni. Niech to będzie dla was nauczką, kapitanie.
– A jednak muszę ich uwolnić, monsignore.
Conatrini ze zdziwieniem spojrzał na mówiącego.
– Chyba nie znacie gmachu, w którym znajdują się więźniowie.
Znacie Pałac Dożów? – zapytał Contarini z niedowierzaniem.
– Znam doskonale, monsignore – odrzekł Renault – znam nawet cele, w których przebywają Jacques Pierre i Spinoza.
– To zadziwiające, kapitanie – rzekł Contarini.
Renault zaśmiał się.
– Książę posiada ludzi, wypełniających misje na pozór niemożliwe do wykonania – powiedział z dumą.
– Macie znajomych w pałacu?
– Bynajmniej, monsignore.
– W takim razie, czy przekupiliście tam kogoś?
– Nie, monsignore.
– Jakim więc sposobem udało się wam wejść do pałacu?
– Wiem, że mogę liczyć na waszą dyskrecję, monsignore; wiem również, że i wam zależy na tym, aby obaj więźniowie nie zostali poddani torturom, mogłoby to bowiem mieć bardzo przykre dla was skutki, monsignore.
Contarini przygryzł wargi, spoglądając z gniewem na kapitana.
– Dostałem się do więzienia w bardzo prosty sposób – ciągnął
kapitan – i mam nadzieję, że w ten sam sposób uda mi się oswobodzić więźniów. Jednak wiele zależy od waszej pomocy, monsignore. Chyba nie odmówi mi pan gondoli wraz z kilkoma ludźmi.
– Być może uczynię to, kapitanie – odrzekł Contarini – jednak chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób udało się wam wejść do więzienia. Bardzo mnie to interesuje. Może posiadacie zdolność bycia niewidzialnym albo też macie jakieś konszachty z czarownicami…
– Nic z tych rzeczy, monsignore – zaśmiał się Renault – rozwiązanie tej zagadki jest naprawdę dziecinnie proste. Słyszeliście zapewne, że od pewnego czasu, w więzieniu, a zwłaszcza na Moście Westchnień ukazuje się widmo…
Contarini zdziwiony spojrzał na kapitana.
– Czy dobrze przypuszczam, że widmo to wy? Chylę czoła przed waszą odwagą, panie kapitanie.
– Wpadłem na ten pomysł, gdy usłyszałem o pojawiającej się zjawie i postanowiłem to wykorzystać.
– I udało się wam przejść na dole obok wartowników i wtargnąć do tajemnych przejść na górze?
– Tak, monsignore. Byłem w górnej części, ale nie przechodziłem obok wartowników.
– A więc wchodziliście zapewne dziurką od klucza? Muszę przyznać, że wasza odwaga jest godna podziwu.
– To dla mnie bagatela, monsignore. Ale to samo uczyniłby dla mnie na przykład Jacques Pierre, gdybym to ja był uwięziony. Książę Ossuna ma wielu podobnych do mnie dzielnych i oddanych mu ludzi.
– Ale wytłumaczcie mi, jak udało się wam wejść do górnej części więzienia, nie przechodząc przez dolną?
– To bardzo proste, monsignore. Na brzegu znajdują się małe drzwi, prowadzące do małego domku, zajmowanego przez wyławiacza trupów i jego córkę. Poszedłem tam pewnego razu, wyśledziwszy uprzednio, gdzie wyławiacz trupów chowa klucz. Gdybym wszedł do więzienia przez pałacowe podwórze, to bardzo wątpię, czy żołnierze stojący na posterunkach uwierzyliby w istnienie widma. W ciemnych przejściach było zupełnie inaczej. Wierzono, że tam właśnie przechadza się widmo.
Skorzystałem z tej okoliczności i wcieliłem się bez trudu w rolę widma.
– Tylko powinszować księciu takich sług – rzekł Contarini.
– Teraz, monsignore, zbliżamy się do najważniejszej kwestii – ciągnął Renault – kiedy zapadnie noc, zamierzam wyprowadzić z więzienia obydwu więźniów. Ubiegłej nocy zaniosłem kapitanowi Spinozie białą szatę, taką samą, w jaką ja się ubieram, udając widmo.
Dzisiaj podobną szatę otrzyma Jacques Pierre. Potrzebuję gondoli wraz z kilkoma ludźmi, abym mógł przewieźć uwolnionych kolegów do Malamocco lub do innego niezbyt oddalonego miejsca. Jeśli monsignore nie odmówi mi pomocy, wszystko pójdzie po mojej myśli.
– Używanie w podobnych sytuacjach własnych ludzi jest bardzo ryzykowne – zauważył Contarini.
– Liczyłem bardzo na waszą pomoc, monsignore; sądziłem, że zależy wam na uwolnieniu więźniów. Jestem pewny, że Jacques Pierre nie zdradzi nikogo, nawet podczas najgorszych tortur, ale neapolitańczyka Spinozy nie znam na tyle, abym mógł za niego ręczyć.
Contarini siedział zamyślony.
– Wiem dobrze, monsignore, że panowie weneccy posiadają gondolierów, którym powierzają tajemne zlecenia – ciągnął Renault – gondolierzy ci nigdy nie zdradzają. I wy, monsignore, znacie zapewne podobnych ludzi.
– Widzę, że jesteście dokładnie wtajemniczeni w nasze stosunki, kapitanie, jednak muszę was rozczarować. Jeżeli przedsięwzięcie nie uda się, nie mogę być pewny, czy nie spadnie moja głowa. Gondolierzy poddani torturom zdradzą wszystko.
– Jednak coś trzeba postanowić, monsignore. Trzeba ryzykować, pragnąc wygrać. Czyż do tej pory nie ryzykowałem stokroć więcej? A jednak nie wahałem się ani chwili.
– Dobrze. Rozkażę moim gondolierom, aby o północy byli gotowi do podróży – odpowiedział po namyśle Contarini. – Gondola będzie czekać obok schodów na Piazzetcie. Tam do niej wsiądziecie i rozkażecie gondolierom zawieźć się w odpowiednie miejsce.
– Dziękuję wam, monsignore! Przyjmuję waszą ofiarę z
wdzięcznością. Zapewniam, że gdy tylko uda mi się uwolnić więźniów, zostanie usunięte wszelkie niebezpieczeństwo ciążące nad waszą głową.
– Powodzenia, panie kapitanie!
– Później zaczniemy prowadzić rozmowy na wiadomy temat, monsignore. Tajemne przygotowania nasilają się z każdym dniem – kończył Renault – niebawem wyjawię wam niektóre szczegóły, wiem bowiem, że możemy liczyć na waszą pomoc, panie.
Kilka godzin później, w pobliże schodów, wiodących do małego domku wyławiacza trupów, zbliżała się łódka, a w niej człowiek okryty czarnym płaszczem.
Gdy łódź przybiła do brzegu, wioślarz przyczepił łańcuch do pala wbitego w kamienne schodki i bacznie rozglądał się dookoła.
Człowiekiem tym był kapitan Renault, szpieg księcia Ossuny.
Przekonawszy się, że nie jest śledzony, szybko wysiadł z łódki, zbliżył się do domku wyławiacza trupów i wyjął klucz ukryty we framudze.
Otworzył drzwi i wszedł pod ciemne sklepienie, zamykając za sobą drzwi.
Kapitan czekał, dopóki zegar umieszczony na wieży kościoła Świętego Marka nie wydzwoni godziny dwunastej.
Wybiła północ.
Kapitan otworzył maleńkie drzwiczki i wszedł do tajemniczego, długiego korytarza, wiodącego do więzienia.
W przejściu zrzucił swój płaszcz, pozostawiając go wraz z zawiniątkiem, w którym znajdowały się dwa podobne płaszcze.
Poszedł dalej i wkrótce dotarł do kamiennych schodków, prowadzących na górę.
Znał to miejsce doskonale, więc pomimo ciemności nie zabłądził w tych ciemnych labiryntach tajnych przejść i szczęśliwie dotarł do miejsca, gdzie zaczynało się więzienie.
Porozwieszane gdzieniegdzie latarnie rzucały tutaj słabe światło.
W jednym z przejść stał na posterunku żołnierz.
Ujrzawszy widmo, nie zawołał na nie ani razu, lecz pozwolił mu spokojnie przejść.
W ten sposób, nie zaczepiony przez nikogo kapitan Renault wszedł
na korytarz, w którym mieściły się drzwi wiodące do cel szpiegów księcia Ossuny.
Renault nasłuchiwał przez chwilę.
Nie słysząc nic podejrzanego, podszedł do deski, zawieszonej przy końcu korytarza, zaopatrzonej w numery. Pod każdym z nich wisiał
klucz. Kapitan zdjął z deski klucz, wiszący pod numerem oznaczającym celę Spinozy.
Więzień czekał ubrany już w biały płaszcz.
Renault otworzył drzwi celi i krótko wyjaśnił Spinozie, w którą stronę ma się skierować.
– Nie zwracajcie na nic uwagi. Na żadne nawoływania – szepnął – spotkamy się na dole przy schodach. Spieszcie się.
Spinoza wyszedł z celi i wszedł w korytarz.
Renault zamknął drzwi, zawiesił klucz na dawnym miejscu i wziął
drugi – do celi drugiego więźnia.
Na korytarzu nie było żadnego wartownika. Renault bez przeszkód otworzył drugie drzwi i ujrzał Jacques’a Pierre’a pogrążonego w głębokim śnie.
– Kapitanie Jacques Pierre – szepnął – ubierzcie się w to – i podał zdziwionemu więźniowi biały płaszcz, który włożył przedtem na swój własny.
– Renault, to wy?
– Tak, przyszedłem was uwolnić.
– A Spinoza?
– Przed chwilą opuścił swoją celę.
– A więc mam się wcielić w widmo, niepokojące żołnierzy, stojących na posterunkach? To znakomity pomysł. Ale wy, dokąd się udacie? Czy to nie będzie podejrzane, że pojawi się tyle widm?
– Nie obawiajcie się niczego. Przejście jest puste. Trochę dalej spotkacie żołnierza, stojącego na posterunku, potem drugiego. Każdy z nich ujrzy najpierw was, później mnie. Ręczę, że żaden z nich nie przeszkodzi nam przejść. Obaj będą sądzić, że widmo przesuwa się szybko z miejsca na miejsce i ukazuje się w różnych punktach. No, prędzej, za długo rozmawiamy, nie ma chwili do stracenia.
Renault wyjaśnił koledze, w jakim ma się udać kierunku.
Chwilę później Jacques Pierre wyszedł z celi, okryty białym płaszczem.
Kapitan Renault zaryglował za nim drzwi, prowadzące do celi, a klucz zawiesił z powrotem na drewnianej tablicy.
Renault wybrał dla siebie inną drogę, prowadzącą obok stojącego na straży wartownika, jednak i tym razem żołnierz nie zaczepił widma, pozwalając mu swobodnie przejść.
Niebawem po odejściu kapitana, zjawił się wartownik. Nie mógł
jednak mieć żadnych podejrzeń, gdyż nic nie zdradzało ucieczki więźniów.
Na oddalonych schodach wiodących na korytarz, prowadzących do domku wyławiacza trupów, czekał Spinoza.
Było tu zupełnie ciemno. Schody te i przejścia nie były od dawna używane. Po chwili do Spinozy zbliżył się Jacques Pierre.
– Czy to wy, Renault? – zapytał cicho neapolitańczyk.
– Nie, to ja – Jacques Pierre – odparł równie cicho zapytany.
– Nie pozostaje więc nam nic innego jak oczekiwać Renaulta.
Miejmy nadzieję, że wyprowadzi nas z tego labiryntu.
– Wątpię, czy uda mu się tego dokonać.
– To diabeł, nie człowiek, ten Renault.
– Przybył w samą porę, kapitanie Spinoza, jeszcze trochę, a wzięliby nas na tortury.
– Byłem przygotowany na wszystko.
– Jeszcze nie jesteśmy wolni…
– Cicho, słyszycie kroki? To chyba Renault…
– Gdzie jesteście? – zapytał stłumionym głosem kapitan.
– Tutaj – odpowiedział Jacques Pierre – ciemno tu jak w grobie.
– Czy to wy, Renault? – zapytał Spinoza.
– Tak. Udało się nam.
– Jeszcze nie – zauważył Spinoza.
– Możecie być pewni. Dotąd nikt nie wie, że opuściliście wasze cele – odpowiedział Renault – podajcie mi rękę. Musimy zejść po tych schodach. Jest pierwsza w nocy. Za kilka godzin będziecie w bezpiecznym miejscu. Chodźcie za mną.
Renault podał rękę obu kolegom i wolno prowadził ich po wilgotnych schodach.
Na dole wszyscy zarzucili na siebie płaszcze, zostawione wcześniej przez kapitana.
– Trzeba wam przyznać, że jesteście w zmowie z diabłem – zamruczał Jacques Pierre.
– Idźcie za mną – rzekł Renault.
Otworzył drzwiczki do małego domku wyławiacza trupów.
Starego Jacobo nie było w domku tej nocy.
Jacques Pierre wraz ze swoim towarzyszem szedł za wybawcą otwierającym drzwi do całkowitej wolności.
Owiało ich czyste, nocne powietrze.
Renault zamknął drzwi i położył klucz na dawnym miejscu.
Wszyscy trzej wsiedli do łódki.
Po chwili łódź odbiła od brzegu i popłynęła w kierunku schodów prowadzących na Piazzettę. Tutaj oczekiwały gondole, przysłane przez Contariniego.
Zbiegowie przesiedli się do oczekujących statków.
– Do Malamocco! – rozkazał Renault gondolierom, rzucając im worek napełniony złotem.
Obaj gondolierzy zdjęli czapki w geście podziękowania.
W chwilę potem odpłynęli do Malamocco.
Rozdział XIX
Rozmaitej wielkości statki zbliżały się do wyspy Giudecca.
Wszystkie twarze wyrażały ciekawość i pewne wzruszenie.
Z daleka widać było stojący na wyspie drewniany budynek, zawierający w sobie arenę, amfiteatr mogący pomieścić setki osób.
Amfiteatr składał się z ustawionych wkoło ławek. Obok areny stały małe domki przeznaczone na przebieralnie dla atletów. W klatkach rozlegał się ryk dzikich zwierząt. Na arenie miały się odbywać zapasy atletów z dzikimi zwierzętami.
Mężczyźni i kobiety, młodzież i starcy, ubodzy i bogaci, wszyscy cisnęli się do wejścia, płacąc za bilety.
Ławki wypełniały się publicznością.
– Czy aby się nie załamiemy? – odezwał się ktoś z tłumu.
– Te ławki mają do dźwigania niemały ciężar.
– Najniebezpieczniejsze miejsca są tam na górze. Ławki sięgają prawie pod sufit.
– Tam na dole w loży, nie usiadłbym, gdyby mi nawet dopłacali – zauważył ktoś inny.
– Loża jest zabezpieczona mocną barierą.
– Tak, ale zwierzę może ją przeskoczyć.
– Nie, jest za wysoka i do tego zaopatrzona w kratę. Nie, nie, uczyniono wszystko dla bezpieczeństwa publiczności.
– Patrzcie! Widzicie tę lożę przyozdobioną purpurowym aksamitem?
Właśnie wchodzi do niej doża z małżonką i całą świtą.
– A dla kogo jest przeznaczona loża po drugiej stronie?
– Dla prokuratorów i senatorów.
– Racja. Właśnie wchodzi do niej prokurator z San Marco.
– Marco Dafente i Pietro Zoredani kłaniają mu się…
– Surowy Brabantino również znajduje się w loży.
– Z Contarinim.
– Odkąd oni są przyjaciółmi?
– A kto siedzi w tej małej loży?
– Hrabia Wirgilio Mirafiore, który urządził nam przepyszną zabawę.
– Tak, to on. Ten bogaty dziedzic. Kąpie się w złocie milioner…
– Zdaje się, że kuleje?
– A ci otaczający go, co to za jedni?
– Nie znacie ich? Gruby Bachus Erizzo, najstarszy syn bogatego patrycjusza, obok niego siedzi Memmo, nieco dalej Donato, a za nim służący Mohr. To szlachta, która nic nie robi, tylko myśli jakby sobie umilić życie.
– Widzicie ile w cyrku jest ludzi?
– Chyba nie ma już wolnych miejsc. Głowa przy głowie.
– Słyszeliście wywoływaczy? Pierwszy wystąpi signor Umbo, będzie walczyć z hienami i leopardami. Do obrony będzie miał różnego rodzaju broń.
– Cóż pomoże broń, gdy dzikie zwierzęta rzucą się na niego? – zauważył jeden z rozmawiających. – Nie walczyłbym, gdyby mi nawet ofiarowano tysiąc cekinów.
– Następnie wyjedzie na koniu signor Palmos wraz ze swoim tygrysem. Uzbrojony będzie w muszkiet i lancę – rzekł jeden z mężczyzn do słuchającej go publiczności.
– Jak to? Sam jeden wystąpi przeciw tygrysowi? – zapytała jedna z kobiet.
– Być może, w razie wielkiego niebezpieczeństwa, pospieszą mu z pomocą jego towarzysze. Przedstawienie zakończy olbrzymi atleta Leonardo. Jest podobno zdumiewająco silny i odważny. Pójdzie w zapasy z dwoma lwami.
– Z dwoma lwami? – zapytano. – Uda się na niechybną zgubę.
– On posiada władzę poskramiania dzikich zwierząt. Nazywają go nowym Androklusem i rzeczywiście będzie to prawdziwe przedstawienie Androklusa.
– Przedstawienie Androklusa? – zapytało wielu z obecnych.
– Androklus był Rzymianinem – wyjaśniał mówca – pozostającym w służbie u jednego z prokonsulów. Wyjechali razem do Afryki; pan jednak tak srogo obchodził się ze swoim sługą, że ten zbiegł w końcu na pustynię. Znalazł tam zranionego lwa. W łapie zwierzęcia tkwiły ciernie.
Androklus wyciągnął ciernie i opatrzył ranę. Wdzięczny swojemu wybawcy lew, towarzyszył mu odtąd wszędzie wierny jak pies i dzielił
się z nim swoją zdobyczą. Wkrótce potem Androklus został schwytany i zaprowadzony do Rzymu. Tam rozkazano mu walczyć na arenie z dzikimi zwierzętami. Jakże jednak wielkie było zdziwienie, kiedy lew nie rzucił się na przeciwnika, ale z całą uległością położył się u jego stóp, poznając w nim swojego wybawcę. Cesarz obdarował niewolnika i jego lwa wolnością.
– Cisza! Przybywają! Rozpoczyna się przedstawienie.
Tłumnie zebrani ludzie, wstrzymując oddech, oczekiwali rozpoczęcia widowiska.
Spojrzenia wszystkich skierowane były na drzwi wiodące do areny.
Drugiego wyjścia nie było.
Nad drzwiami znajdowała się loża przeznaczona dla muzykantów.
Trąbami i piszczałkami dawali znak do rozpoczęcia przedstawienia.
Od czasu do czasu rozlegał się dźwięk podobny do tego, jaki wydaje muszla, kiedy dmucha się w nią z całych sił. Dźwięku tego nie znoszą dzikie zwierzęta. W powietrzu rozległ się straszny ryk. Na obliczach zgromadzonych malował się wyraz przerażenia.
Jingo zwrócił się do siedzącego obok Memma.
– Za wiele hałasu – rzekł z ironicznym uśmiechem – sądzę, że atleci pragną nas nasycić samymi przygotowaniami.
– Na razie nic o nich nie wiemy, mój zacny Wirgilio – odrzekł
Memmo – Donato mówił mi, że zwierzęta są bardzo piękne.
– Widzieliście je? – zapytał Jingo Donata.
– Ja i Erizzo, rozkazaliśmy, aby zaprowadzono nas do klatek – odrzekł zapytany. – Wspaniałe zwierzęta!
– Nie widziałem nigdy nic piękniejszego od tych lwów – dodał
Erizzo.
– Moi drodzy, to dopiero byłoby ciekawe przedstawienie, gdyby gruby Erizzo zechciał z nimi walczyć – rzekł Jingo, śmiejąc się złośliwie – zwycięzcy ofiarowałbym garnek pełen złotych monet.
– Mój szlachetny Memmo – zapytał Erizzo – wszak mówiłeś, że twój Pungo nie obawia się dzikich zwierząt?
– Tak jest w istocie – odpowiedział zapytany.
– Nadchodzą! – wykrzyknął Donato.
Muzyka ucichła.
Otworzyły się podwoje wiodące na arenę.
Dwa pięknie zbudowane leopardy wbiegły na środek areny.
Równocześnie ukazały się trzy plamiste hieny. Zwierzęta podniosły łby do góry, wydając przerażający ryk.
Pełni oczekiwania i niecierpliwości zgromadzeni ludzie, utkwili wzrok w wejście prowadzące na arenę.
Kłaniając się na wszystkie strony, wszedł Umbo, silnie zbudowany mężczyzna.
Odziany był w trykoty cielistego koloru. Z bioder zwieszała się skóra pokryta długą sierścią. Stopy były odziane w sandały, których pasy otaczały nogi aż do kolan. W jednej ręce trzymał obosieczny miecz, w drugiej pistolet.
Zamknięto za nim podwoje.
Hieny otoczyły stojącego w środku areny człowieka.
Leopardy, uderzając ogonami o ziemię, leżały w miejscu.
Umbo wystrzelił.
Zwierzęta z dzikim rykiem zerwały się ze swoich miejsc.
Wstrzymując oddech, widzowie śledzili przebieg przedstawienia.
Jeśli leopardy rzucą się na prawie nagiego człowieka i zatopią w jego ciele swoje szpony, nieszczęsny będzie zgubiony.
Atleta Umbo stał niczym niezatrwożony.
Leopardy otoczyły go. Umbo zamierzył się swoim mieczem. Potężny dziki kot podskoczył do atlety i próbował chwycić go za nogę. Umbo uderzył mieczem z taką siłą, że rozjuszona bestia padła na ziemię, tarzając się w krwi.
Wśród publiczności rozległ się głośny okrzyk zadowolenia.
Drugi, przerażony leopard cofnął się do wyjścia. Hieny zbliżyły się do leżącego leoparda. Umbo podszedł do leżącego zwierzęcia. Władza człowieka nad dzikim zwierzęciem przedstawiała majestatyczny widok.
Atleta powstrzymywał hieny swoim wzrokiem. Zwierzęta kładły się u jego stóp. Człowiek święcił triumf zwycięstwa.
Umbo, nie spuszczając wzroku ze zwierzęcia, cofnął się do ledwie już oddychającego leoparda, ujął go silnym ramieniem i wyniósł z areny.
Tłum głośnymi okrzykami przywoływał zwycięzcę.
Żywy leopard uciekł z areny. Niebawem powrócił Umbo, aby wyprowadzić hieny. Rycząc, z najeżoną sierścią na grzbiecie, hieny wybiegły z areny.
Umbo wyszedł ostatni, kłaniając się nisko doży i zebranemu tłumowi, który żegnał go pełnymi radości okrzykami.
Pierwsza część widowiska została zakończona.
– Teraz przybędzie Palmos – odezwał się ktoś z tłumu – podobno jest on jeszcze odważniejszy od swojego poprzednika!
Po krótkiej pauzie, rozległy się piszczałki i trąby.
Nagle rozwarły się podwoje i na arenę wjechał człowiek na nieosiodłanym koniu, odziany w taki sam kostium jak Umbo. W jednej ręce trzymał lancę, drugą powstrzymywał za pomocą cugli pięknego, rączego rumaka.
U boku zwierzęcia wisiał muszkiet, zawieszony na rzemieniu.
Palmos był silnie, pięknie zbudowanym mężczyzną o opalonej twarzy, która świadczyła, że wiele przebywał w dalekich, południowych krajach.
W drzwiach ukazał się tygrys. Ujrzawszy jeźdźca i zebrany tłum, wydał przerażający ryk. Parę minut stał nieruchomo. Nagle wskoczył na środek areny i zwrócił się w stronę jeźdźca. Koń stojąc na tylnych nogach, nerwowo poruszał nozdrzami. Chwila niepewności i oczekiwania była straszna. Palmos trzymał lancę, gotowy w każdej chwili zadać stanowczy cios. Tygrys podskoczył do piersi konia.
Jeździec zręcznym ruchem zwrócił w bok swojego wierzchowca.
Teraz zdawało się, że będzie zgubiony.
Tygrys za wszelką cenę próbował go pochwycić.
Koń w całym pędzie obiegł arenę, chcąc umknąć przed dziką bestią.
Tygrys, zupełnie spokojny w tej chwili, położył się na środku areny.
W cyrku zapanowała złowroga cisza.
Palmos usiłował skierować konia w miejsce, gdzie leżał tygrys, ale bezskutecznie.
Nagle tygrys zerwał się ze swojego miejsca i szybkim skokiem zbliżył się do bariery, oddzielającej widzów od areny.
Z tysiąca piersi wyrwał się okrzyk przerażenia.
Palmos zbliżył się do tygrysa i wystrzelił do niego z muszkietu.
Rozjuszone zwierzę zwróciło się w stronę nieprzyjaciela.
Palmos odrzucił muszkiet i ujął w rękę długą pętlicę i zręcznie zarzucił ją na głowę tygrysa.
Koń odskoczył w tył, a pętlica zacisnęła się.
Tygrys usiłował uwolnić się od krępującego sznura, ale próby te okazały się daremne. Pętlica coraz mocniej zaciskała się na jego szyi.
Bestia padła na ziemię, a jej ryk napełniał powietrze i przyprawiał
widzów o trwogę. Nawet i w tej chwili zdawało się, że jeździec wraz z koniem są zgubieni.
Jednak odważnemu człowiekowi udało się poskromić dzikie zwierzę.
Tygrys w bezsilnej wściekłości tarzał się w piasku.
Otworzono wrota. Palmos, wciąż trzymając sznur w dłoni wyciągnął z areny ledwo oddychające zwierzę. Wkrótce potem atleta ukazał się na arenie, dziękując niskim ukłonem za okrzyki zadowolenia, wydobywające się z ust zgromadzonej publiczności.
– Ten tygrys jest tresowany! – rozległy się okrzyki.
– Nie może być inaczej! W przeciwnym razie bestia rozszarpałaby najpierw konia, a następnie jeźdźca – odezwał się ktoś z tłumu.
– No, nie tak bardzo – zawołał ktoś inny – tygrys próbował dopaść jeźdźca, jednak mu się nie udało.
Poruszenie było wielkie. Nawet doża z małżonką byli tak przejęci przedstawieniem, że osobiście wyrazili Polmosowi swoje uznanie.
Po krótkiej przerwie rozpoczęła się trzecia część widowiska.
Na arenie ukazał się atleta Leonardo, zbudowany jak Herkules. Jego biodra przepasane były czerwoną chustą, przytrzymywaną pasem, przy którym wisiał błyszczący sztylet.
– Podoba mi się ten atleta, moi drodzy – odezwał się Jingo do swoich przyjaciół – chciałbym, żeby u mnie służył, zamiast mojego czarnego.
– Możesz sobie pozwolić na taki zbytek, mój drogi Wirgilio – zauważył Erizzo.
– Przybywają! Przybywają! – rozległo się w tłumie i wszyscy zwrócili spojrzenia w stronę drzwi, przez które na arenę wkraczały dumnie dwa lwy. Jeden z nich był większy, drugi mniejszy.
Zamknięto podwoje.
Leonardo został na arenie sam z dwoma lwami…
Na jego twarzy nie było widać ani śladu trwogi. Nie wydobył nawet sztyletu z pochwy.
Wydawało się, jakby większy lew znał Leonarda. Powoli przechadzał się wokół atlety. Mniejszy stał spokojnie, utkwiwszy spojrzenie w mężnego człowieka.
Scena ta była bez porównania straszniejsza od poprzednich.
Leonardo pozostawał bowiem prawie zupełnie bezbronny.
Wpatrywał się w oczy lwa, jakby chciał go zahipnotyzować; zwierzę położyło się na piasku i lizało łapę.
Teraz dopiero rozpoczęło się przedstawienie, drażniące nerwy.
Leonardo zbliżył się do lwa. Uklęknął przed nim. Zdawało się, że wyciąga coś tkwiącego w jego łapie..
Czyż w istocie zwierzę było tresowane? Czy to całe przedstawienie było zręcznie udawane?
Nagle mniejszy lew pragnął widocznie zadać kłam temu przypuszczeniu. Gwałtownym skokiem zbliżył się do atlety.
Zdawało się, że Leonardo jest zgubiony.
W cyrku rozległ się okrzyk przerażenia.
Wszyscy lękali się spojrzeć w to miejsce, obawiając się widoku ciała nurzającego się we krwi. Kobiety zasłoniły oczy.
Stało się jednak coś niespodziewanego.
W momencie, gdy lew podskoczył do atlety, ten cofnął się o krok i wydobył błyszczący sztylet.
Powietrze rozdarł straszliwy ryk.
Większy lew rzucił się na swojego towarzysza, pragnąc obronić atletę. Trzymał go swoimi silnymi zębami za kark, przyciskając wielką łapą do ziemi. Wyglądało to tak, jakby mu groził, że w razie nieposłuszeństwa gotów jest rozedrzeć go na strzępy.
Rozległ się okrzyk ogólnego zadowolenia.
Nikt nie obawiał się już o życie Leonarda. Ludzie wymawiali z podziwem imię mężnego atlety.
Mniejszy lew, uznając przewagę większego poczuł się pokonany i najspokojniej wyszedł z atletą z areny.
Tłum wywołał swojego bohatera gromkimi okrzykami i fanfarą.
Leonardo wyszedł na arenę, przystąpił do loży, w której siedział
doża wraz z małżonką i nisko się ukłonił. Małżonka doży rzuciła mu do stóp pięknie haftowany, napełniony złotem worek. Atleta podniósł go, jeszcze raz ukłonił się z szacunkiem, ale i z godnością.
Przedstawienie zakończyło się.
Tłumy wyszły z cyrku i wracały do miasta. Na ustach wszystkich wybrzmiewało imię Leonarda.
Rozdział XX
Cofnijmy się do nocy, podczas której Edyta uwolniła córkę wyławiacza trupów z prawdziwie rozpaczliwego położenia i zawiozła ją do domku jej ojca w pobliżu Pałacu Dożów.
Dziewczęta spostrzegły wtedy wielką łódź, zbliżającą się do czarnego pala. W łodzi siedzieli mężczyźni, ci sami, którzy poprzedniej nocy tak okrutnie postąpili z Nellą. W środku łodzi stał zamaskowany człowiek.
Kiedy łódź zbliżyła się do pala, jeden z mężczyzn zawołał:
– Na Boga! Dziewczyna uciekła!
– Czy dobrze widzicie? To niemożliwe, żeby uciekła! – krzyknął
zamaskowany.
– Powiadam wam, że uciekła.
Niektórzy wyszli z łodzi i podeszli do pala.
– Oto są sznury! – zawołali. – Ktoś ją uwolnił.
– Płyńcie natychmiast do chaty! – rozkazał zamaskowany. – Trzeba sprawdzić, czy nie wróciła tam.
Ludzie weszli z powrotem do łodzi, aby spełnić polecenie.
Chwycili za wiosła i odbili od kamieni.
Skierowali się w stronę miejsca, gdzie stała chata starego Jacobo.
Na brzegu zauważyli człowieka. Wyskoczyli z łodzi i podbiegli do niego. Był to ubogi rybak.
– To ty uwolniłeś dziewczynę przywiązaną do czarnego pala! – zawołał jeden z mężczyzn. – Gdzie ona jest?
– Głupia Nella? Ja jej nie uwolniłem – zapewniał rybak – przechodziłem tamtędy, ale to nie ja przeciąłem sznury.
Zamaskowany mężczyzna zbliżył się do rybaka.
– Widziałeś dziewczynę przy czarnym palu? – zapytał drżącego z trwogi biednego rybaka.
– Tak, panie, widziałem; z daleka poznałem głupią Nellę – odrzekł – nie uwolniłem jej jednak. Mówię prawdę, przysięgam!
– Nie przysięgaj! – wykrzyknął jeden z opryszków – powiedz tylko, co widziałeś.
– Opowiem wszystko – rzekł rybak – tylko puśćcie mnie.
– Mów, gdzie jest dziewczyna!
– Zlitujcie się nade mną – zwrócił się biedak do zamaskowanego, którego postawa i odzienie zdradzały bogatego i potężnego pana. – Chętnie opowiem wszystko, co widziałem. Przechodząc niedaleko miejsca, w którym tkwi czarny pal, usłyszałem krzyk głupiej Nelli.
Przyjrzawszy się jej dobrze, poznałem córkę wyławiacza trupów.
Jednocześnie zauważyłem zbliżającą się od brzegu łódkę, siedziała w niej jakaś młoda dziewczyna.
– Czy poznałeś ją? – zapytał zamaskowany.
– Tak, jaśnie oświecony panie. Sądzę, że była to Edyta Amalfi – odrzekł rybak.
– Edyta Amalfi była tutaj? I co dalej?
– Podpłynęła do kamieni, wysiadła z łódki i uwolniła Nellę.
Następnie obie wsiadły do łódki i odpłynęły. Dziwię się nawet, że nie spotkaliście jej panowie, popłynęła bowiem w tamtą stronę – rzekł
rybak, wskazując w kierunku miasta.
– W stronę Piazzetty?
– Tak, panie. Widziałem doskonale.
– Musimy jej szukać! – wykrzyknął zamaskowany i wraz z towarzyszami pospieszył do łodzi.
Rybak pozostał sam, dziękując Bogu, że uwolnił go z rąk opryszków. Widział jak ludzie odbili od brzegu i popłynęli w kierunku Piazzetty.
Nagle na wodzie rozległ się głośny krzyk.
– To ona! Łapcie ją!
Istotnie, była to Edyta wracająca od strony Pałacu Dożów i pragnąca jeszcze raz odwiedzić wyspę San Nicolo.
Mężczyźni zawołali ją.
Odważne dziewczę, ani na chwilę nie straciło przytomności umysłu.
Statek zamaskowanego był o wiele cięższy od jej małej łódki, zdołała więc uciec, nie reagując na nawoływania.
Ludzie płynący z zamaskowanym byli uzbrojeni w pistolety. Na rozkaz swojego pana wycelowali w Edytę i wystrzelili.
Kula przeleciała obok jej głowy, ale dziewczyna wiosłowała dalej, oddalając się coraz bardziej od nieprzyjaciół.
Zamaskowany rzucił opryszkom dla zachęty kilka sztuk złota.
Mężczyźni czynili co mogli, próbując dogonić łódkę Edyty, ale na próżno.
Dziewczyna zniknęła, kierując łódkę w stronę wyspy San Nicolo.
Pragnęła raz jeszcze, pomimo ostrzeżenia Nelli, zobaczyć wyspę i zajrzeć do swojego domu.
Przybiła do brzegu. Postanowiła jeszcze raz zobaczyć ukochane zakątki, pożegnać swoje ulubione miejsca, a potem uciec, być może na zawsze, aby uratować wolność, a może i życie…
Ukryła łódkę w trzcinach i wyszła na brzeg.
Zaczynało świtać. W oddali stał jej domek. Nic nie zdradzało, aby przebywał tu ktokolwiek. Jej domek stracił dla niej swój urok, wiedziała dobrze, że to szanowane przez nią miejsce zostało znieważone obecnością zbirów. Myśl ta łagodziła smutny moment pożegnania.
Nie wiedziała jeszcze dokąd się uda na stałym lądzie. Będzie musiała szukać nowego, bezpiecznego dla siebie zakątka.
Blade światło poranka otulało całą wyspę.
Edyta zbliżyła się do swojego domu.
Podeszła do okna i zajrzała przez okno do środka.
Nie zauważyła tam nikogo.
Obeszła domek z drugiej strony i zajrzała przez drugie okno.
Odskoczyła od niego z przerażeniem.
Na jej łóżku leżał zbir, drugi siedział na podłodze. Obaj pogrążeni byli w głębokim śnie. Wyglądało to tak, jakby już zwątpili, że dziewczyna może się tu jeszcze pokazać.
Edyta cichutko weszła do izby.
Drzwi wiodące do jej sypialni były zamknięte. Najmniejszy szmer mógł obudzić śpiących ludzi. Byłaby wtedy zgubiona.
Dziewczyna gardziła jednak niebezpieczeństwem. Myśl uratowania cennych dla niej przedmiotów przed zbirami była silniejsza od strachu i niweczyła wszelką trwogę i wahanie. Nie były to pieniądze, ale pamiątki po ukochanych osobach, mające dla niej wartość znacznie większą niż materialna. Były to dwa maleńkie portrety, jeden przedstawiający jej matkę, drugi – nieżyjącego admirała hrabiego Mirafiore. Uważałaby za świętokradztwo, gdyby jakaś złośliwa ręka śmiała dotknąć tych cennych dla niej pamiątek.
Oba portrety ukryte były w małej szkatułce, stojącej w starej, drewnianej szafie.
Po cichu przeszła przez pokój.
Obaj mężczyźni głośno chrapali.
Edyta zbliżyła się do szafy i ostrożnie ją otworzyła. Jeden ze zbirów poruszył się lekko.
Dziewczyna zamarła w bezruchu.
Po chwili zbir chrapał jak wcześniej.
Edyta wyjęła ze szkatułki portrety, zamknęła szafę i ostrożnie wyszła z pokoju.
Zatrzymała się w progu.
Promień wschodzącego słońca oblewał purpurową barwą piękną postać dziewczyny. W jej oczach błyszczały łzy.
– Zmuszona jestem opuścić cię, droga wyspo, muszę uciekać – szeptały usta Edyty. – Nie mam prawa pozostać tu dłużej… Szukałam sprawiedliwości, ale jej nie znalazłam, a teraz muszę uciekać jak zbrodniarka. Jednak tam w górze jest Bóg, nasz najmiłosierniejszy i najsprawiedliwszy Ojciec, który ukarze i pomści wszystkie krzywdy!
Matko moja, patrzysz z góry na moją boleść i rozumiesz ją jak nikt inny.
Pałac Mirafiore zamieszkuje obcy oszust, znieważa to dotąd nieskalane miejsce, a pomaga mu w tym najwyższa władza niesprawiedliwych sędziów. Jednak nadejdzie kiedyś dzień, w którym te wszystkie postępki, kryjące się pod płaszczem nocy ujrzą słońce… A teraz czas uciekać!
Edyta rzuciła pełne żalu spojrzenie na mały domek.
Siłą woli zwalczyła wielki ból miotający jej sercem.
Wyraz stanowczości i silnego postanowienia błyszczał teraz w jej oczach.
Odeszła od swojego domku i zbliżyła się do miejsca, w którym zostawiła łódkę.
Nie było chwili do stracenia.
Dziewczyna wsiadła do łodzi i skierowała ją w stronę stałego lądu.
Tam spodziewała się znaleźć spokój.
Promienie porannego słońca oświetlały powierzchnie wód, kołysanych lekkim wiatrem.
Łódź coraz bardziej oddalała się od wyspy San Nicolo.
Edyta Amalfi z odwagą spoglądała w nieznaną przyszłość.
Wyspa zniknęła w oddali. Łódka Edyty była już daleko od Wenecji.
Minie jakiś czas, a wszyscy zapomną o niej i nikt już o nią nie zapyta. Nikt nie będzie wiedział, czy zranione kiedyś boleśnie dziewczę żyje jeszcze na tym Bożym świecie.
Rozdział XXI
Otwarcie areny na wyspie Giudecca i wystawiane tam przedstawienia wzbudziły ogólny podziw i zainteresowanie wszystkich mieszkańców. Nawet najwyżej postawione osoby interesowały się bardzo dzielnymi atletami.
Największy podziw wywołał Leonardo. Całymi dniami opowiadano o nim i o jego lwie. Szukano sposobności, aby go poznać.
Zapraszano go do pałaców weneckiej szlachty, gdzie panowie wraz z damami wyrażali mu swoje uznanie.
Atleci nie bywali tylko w pałacach. Nawiązywali też kontakty z podziwiającym ich ludem, na którym bardzo im zależało, z powodu ukrytego celu.
Nikt nie przypuszczał, aby odziani w szaty mnichów mężczyźni i dzielni atleci byli tymi samymi osobami. Mieszkali oni w drewnianym domku, ustawionym niedaleko areny.
– Palmos! – zawołał stojący w drzwiach Umbo – gdzie jest Leonardo? Powiedz mu, że od brzegu płyną panowie! Jeden z nich, o ile mi się dobrze wydaje, to hrabia Mirafiore.
– Leonardo! – zawołano wewnątrz domu.
Atleta był w tym czasie na arenie i przygotowywał się do następnego przedstawienia.
– Co się stało, Palmos? – zapytał.
– Zbliża się hrabia Mirafiore wraz ze swoimi przyjaciółmi.
– Oho, ten bogaty dziedzic – zamruczał Leonardo, wchodząc do budynku, w którym stały klatki z dzikimi zwierzętami.
Spotkał tu Rafaela.
– Panie, nadpływają szlachcice weneccy – rzekł Leonardo. – Palmos twierdzi, że jest wśród nich hrabia Mirafiore.
– Wprowadź ich! – rozkazał Rafaelo, który ukryty mógł słyszeć i widzieć wszystko.
– Na Świętego Marka, naszego patrona! – zawołał zbliżający się Donato; ten potężny budynek niemało kosztował! Czyż jesteście aż tak bogaci? – zwrócił się do Umba, podczas, kiedy zbliżali się kulejący Jingo, pucołowaty Erizzo oraz młodzi patrycjusze Memmo i Priuli.
Umbo zaśmiał się.
– Bogaci, monsignore – rzekł – to zależy jak się kto na to zapatruje. Koszty muszą się zwrócić. Mamy znaczne dochody.
– Mój drogi, atleta ma rację – zawołał Jingo.
– Podobne przedstawienia przynoszą znaczne dochody.
– Przychodzimy obejrzeć wasze zwierzęta. Czy są groźne?
– Nie można im ufać, monsignore – odrzekł Umbo – są jak niektórzy ludzie. Jak im się coś nie podoba, to nie pomoże żadna tresura.
– W takim razie zawsze jesteście narażeni na niebezpieczeństwo – zauważył Memmo.
– Okropne zajęcie – zaśmiał się Erizzo – ja jednak nie bałbym się.
– A ty byłbyś smacznym kąskiem dla tych dzikich bestii – żartował Priuli.
Umbo wprowadził panów do budynku.
– Tam stoi Palmos – rzekł Memmo – a z tej strony zbliża się do nas Leonardo.
– Podejdźcie bliżej! – rozkazał Donato. – Czy lwy nigdy was nie zraniły?
Leonardo podszedł do panów i ukłonił się nisko z szacunkiem.
– Zdarzyło się – odpowiedział – jednak bestie lękają się, monsignore.
– Lękają się, macie rację – wtrącił wesoły jak zawsze Erizzo – na tej zasadzie opiera się nasz system państwowy!
– Ciszej, Erizzo! Podobnych zdań nie wypowiada się tak głośno – rzekł Memmo do swojego szczerego towarzysza.
– Zaprowadźcie nas do dzikich zwierząt! – rozkazał Donato.
Leonardo wraz z Palmosem przyprowadzili gości do klatek, zaopatrzonych w żelazne kraty.
– A jeżeli te zwierzęta wyrwałyby się stąd? Co wtedy? – zapytał
Memmo, wskazując na lwy przechadzające się po klatce i iskrzącymi ślepiami spoglądające na nieznajomych.
– Wówczas wszystko co spotkałyby na swojej drodze byłoby zagrożone – odparł Leonardo.
– Sądzę, że wówczas i wy nie bylibyście ich w stanie poskromić – zauważył Priuli.
– Kto wie, monsignore, ja nie obawiam się dzikich zwierząt – odrzekł Leonardo.
– A te niespokojne stworzenia, to hieny? – zapytał Donato, wskazując na sąsiednią klatkę.
– Tak, one są bardzo trwożliwe, jeden wystrzał jest w stanie zapędzić je w kąt – odrzekł Palmos.
– Chciałbym z wami porozmawiać – zwrócił się Jingo do Leonarda – czy jest gdzieś tutaj jakieś spokojne miejsce?
– Do usług, monsignore – odpowiedział Leonardo – moja garderoba będzie odpowiednim miejscem. I wprowadził kulejącego Jinga do małego pokoiku, na ścianach którego wisiały trykoty i kilka sztuk rozmaitej broni. Stał w nim stolik i kilka krzeseł. Pokój przylegał do drugiego, w którym przebywał Rafaelo, przysłuchujący się rozmowie.
Podczas, kiedy Palmos pokazywał pozostałym panom zwierzęta, Jingo wraz z Leonardem weszli do garderoby atlety.
– Znacie mnie? – zapytał Jingo.
– Znam, monsignore – odrzekł Leonardo – wiem, że mam zaszczyt widzieć u siebie szlachetnego hrabiego Wirgiliusza Mirafiore.
– Pragnę wziąć was do siebie na służbę – ciągnął dalej Jingo – czy zgodzicie się opuścić waszych towarzyszy i spełniać moje rozkazy?
– Bez wątpienia, monsignore. Nie dbam o moje tymczasowe zajęcie. Niebawem znajdzie się inny na moje miejsce.
– Jestem bogaty i nie zależy mi na pieniądzach, chcę mieć takiego sługę jak wy. Zdecydujcie się teraz, Leonardo. Czy jesteście w stanie opuścić teraz arenę i pójść ze mną?
– Zgadzam się, monsignore – odrzekł atleta.
– I będziecie wypełniać wszystkie moje rozkazy?
– Przyjmuję taką służbę. Zgadzam się.
– Podobacie mi się. A więc układ zawarty. Zapłata zadowoli was na pewno, ręczę za to. Nie będziecie się na mnie skarżyć. Oto zadatek.
Jingo wręczył atlecie worek złota.
– Służbę u tak wielkiego pana poczytuję sobie za zaszczyt, przynoszący piękny dochód. Dziękuję, monsignore – rzekł Leonardo.
– A więc wszystko ustalone. Będę was nieraz potrzebował i mam nadzieję, że będziecie mi użyteczni. Mam dla was na początek pierwsze zadanie, które może się wam wydać śmieszne. Chodzi o pewną dziewczynę.
– O dziewczynę, monsignore?
– Tak, dziewczynę podobną do dzikiego zwierzęcia, tak Leonardo.
Spodziewam się, że poskramiaczowi lwów uda się ją ułagodzić. Na wyspie San Nicolo, w nędznej chacie mieszka tak zwana głupia Nella, córka Jacoba, wyławiacza trupów. Posiada ona coś, co muszę mieć, butelkę.
Umiesz czytać?
– Nie, monsignore.
– Na pewno?
– Nie chwalę się tym, czego nie umiem. Po co miałbym mówić, że potrafię czytać, monsignore. Wkrótce kłamstwo mogłoby się wydać.
– Bardzo mi na tym zależy, abyście przynieśli mi tę butelkę.
Życzyłbym też sobie, aby Nella została przyprowadzona do mojego pałacu. Powinniście to jednak zrobić bardzo delikatnie, wtedy powie, gdzie ukryła butelkę.
– Stanie się według waszego rozkazu, monsignore. Znajdę Nellę.
– Jeśli się przekonam, że zasługujesz na moje zaufanie, będę wam powierzał kolejne, tajemne zlecenia, drogi Leonardo. Przybądźcie dziś wieczorem do mojego pałacu. Wtedy rozpoczniecie służbę.
Jingo wyszedł z garderoby i dołączył do swoich towarzyszy.
Donato i Memmo stali obok klatki z tygrysem.
Priuli i Erizzo rozmawiali z Palmosem.
– Przedstawiam wam panowie, mojego nowego służącego – rzekł
Jingo, wskazując na atletę – z nim, moi drodzy, nikt nie będzie zadzierał. Uderzenie jego pięści równa się uderzeniu siekiery. Przypatrzcie się jego muskułom.
Przyjaciele Jinga podziwiali herkulesową postawę Leonarda i w duszy zazdrościli towarzyszowi jego nowego służącego.
– On ma większe muskuły, niż mój Pungo – zauważył Memmo.
– Czy i lwy zabieracie do pałacu, szlachetny Wirgilio? Byłoby to bardzo oryginalne – zaśmiał się Erizzo. – Gdyby stanął wam ktoś na drodze, wypuścilibyście bestie z klatki i byłoby po wszystkim!
Panowie, śmiejąc się i żartując odeszli z cyrku.
Przy brzegu stała wielka, wspaniała gondola, mająca zawieźć panów do miasta.
Leonardo udał się do pokoju, w którym czekał na niego Rafaelo.
– Słyszałem wszystko – rzekł mistrz – mamy więc zapewnione wejście do pałacu i będziemy mogli się dowiedzieć, jak nazywają się trzej inkwizytorzy. Dzisiaj wieczorem rozpoczniesz służbę w pałacu Mirafiore. Od dawna było to moim życzeniem. Sądzę, że godnie sprostasz moim oczekiwaniom i będziesz miał baczne oko i ucho na wszystko, co będzie się działo w pałacu, który odwiedza najbogatsza szlachta.
– Możecie na mnie liczyć, panie – odrzekł Leonardo.
– Pomimo wszelkich usiłowań, dotąd nie wiemy, jak nazywają się członkowie Rady Trzech – ciągnął Rafaelo – Dlatego zlecenie powierzone ci przez hrabiego jest dla nas bardzo ważne. Pytał, czy umiesz czytać. Zatem butelka musi zawierać jakiś ważny dokument.
– Przyniosę ci, panie tę butelkę – rzekł Leonardo.
– Jestem przekonany, że będziesz ostrożny – kończył Rafaelo – krok po kroku dojdziemy do celu. Ale nierozważny czyn może zniszczyć wszystko za jednym zamachem. Wiesz dobrze do jak szlachetnego celu dążymy i jak świętej sprawie służymy. Idź więc i spełniaj swój obowiązek.
Rozdział XXII
Bal u doży
Przepyszne salony Pałacu Dożów tonęły wśród tysiąca świateł.
Jaki uderzający kontrast stanowiła ta część pałacu w porównaniu z drugą.
W pierwszej panował przepych i niczym niezakłócony blask, w drugiej – w ponurych celach jęczeli zakuci w kajdany więźniowie.
W pierwszej oko pieściły kosztowne brokaty i wszystko połyskiwało od złota; pięknie poubierani goście przechadzali się po salonach, wśród mile pieszczących ucho melodii, lokaje w lśniących od złota liberiach napełniali kryształowe kielichy najdroższymi winami; a tam w drugiej części jęczały nieszczęsne ofiary tajemniczych intryg, skazane na tortury, a następnie na okrutną śmierć.
Surowe postacie senatorów, zdobne w purpurowe płaszcze, szły z wolna po marmurowych schodach, na górze paziowie otwierali im podwoje przepysznych salonów, w których wrzała zabawa.
Doża witał gości w paradnej sali, w której zwykł przyjmować posłów. Starzec, Antonio Priuli był odziany w jedwabną szatę, tkaną złotem. Był on księciem bez władzy, rządcą pozbawionym praw rządzenia.
Tylko w obliczu świata posiadał władzę. W rzeczywistości rządziła rada dziesięciu i trzej inkwizytorzy.
W pobliżu doży stał jego młodziutki bratanek Priuli, którego mieliśmy sposobność spotkać w towarzystwie Jinga.
Salon wypełniał się kosztownie odzianą szlachtą, posłami oraz innymi wysoko postawionymi osobami.
Małżonka doży witała przybywające damy. Wszystkie były ubrane w kosztowne suknie, ozdobione drogimi kamieniami.
Orkiestra grała piękne melodie.
W jednym z przyległych salonów ustawione były stoły, uginające się pod ciężarem złotych zastaw, kryształowych pucharów i dzbanów wypełnionych najkosztowniejszymi winami.
Goście kłaniali się sobie nawzajem, rozmawiali ze sobą, damy otoczyły małżonkę doży, wesoło szczebiocząc.
Czterdziestu członków senatu wyróżniało się z grona innych gości swoimi czerwonymi, bogato zdobionymi, haftowanymi złotem płaszczami.
Dziesięciu z nich było członkami Rady Dziesięciu, trzej inni byli członkami najwyższego trybunału.
Bogato ubrana służba roznosiła wino i owoce.
Dwaj senatorowie stali pod jednym z filarów i bacznie obserwowali różnobarwny tłum. Jednym z nich był starzec Loredani, którego twarz okolona siwą brodą wyglądała jak wykuta z marmuru, drugi – młodszy nazywał się Marco Daponte. Z jego oczu i rysów twarzy można było wyczytać żądzę władzy, bezwzględność i nieugiętą dumę.
– Sądzicie, mój szlachetny Daponte, że te tajemnicze postacie zdołały wtargnąć do tego salonu? – zapytał Loredani stłumionym głosem.
– One są wszędzie. Zwróćcie tylko uwagę – odrzekł Daponte – robią wrażenie mnichów lub pielgrzymów, ale różnią się od nich egipskimi sztyletami, zawieszonymi u boku.
Z początku sądziłem, że jest tylko jeden taki człowiek w Wenecji, który ukazuje się to tu to tam, ale teraz jestem przekonany, że jest ich o wiele więcej.
– Może to jakieś tajemne bractwo?
– Albo tylko maski, szlachetny Loredani.
– Trzeba ich koniecznie śledzić.
– W każdym razie, ludzie tworzący tajemne stowarzyszenia są zwykle niebezpieczni i zawsze mają jakiś ukryty cel – ciągnął Daponte.
– Nikt dotąd nie wie, co to za jedni. Jednak co do mnie, sądzę, że pod tymi maskami kryją się nowi sprzymierzeńcy księcia Ossuny.
– W istocie tak sądzicie? – zapytał Loredani.
– Dzieją się tak tajemnicze rzeczy… Na przykład, nie mogę sobie wytłumaczyć, w jaki sposób udało się uciec z więzienia wysłańcom księcia Ossuny. Obawiam się, że ten fakt na zawsze pozostanie niewyjaśniony. Do tej ucieczki musieli przyłożyć rękę jacyś wyjątkowo zręczni ludzie. Dochodzę do przekonania, że wśród nas przebywa wielu wysłanników księcia Ossuny, który pragnie królować w Wenecji.
– Zatem sądzicie, że ci zagadkowi bracia są wysłannikami księcia Ossuny?
– Musimy mieć się na baczności, mój szlachetny Loredani. Nad Wenecją wisi wielkie niebezpieczeństwo. Musimy być czujni.
– Wenecja nie obawia się tego żądnego władzy księcia – zauważył
stary Loredani.
– Należy się obawiać każdego nieprzyjaciela, monsignore – rzekł
Daponte. – Wiem dobrze, że Ossuna nakreślił sobie bardzo rozległy plan.
Oprócz władzy, posiada on silnych i zręcznych sprzymierzeńców.
Słyszałem, że potrafił sobie zjednać nawet wielkiego wezyra. Niespokojny duch z tego Ossuny, wierz mi, mój szlachetny Loredani.
– Niebawem dowiemy się wszystkiego. Przed nami nic się nie ukryje.
– Trzeba postanowić, aby najmniejszy donos był wysłuchany i sprawdzony i natychmiast trzeba przeprowadzić śledztwo – rzekł
Daponte cichym głosem – stokroć lepiej stracić dziesięciu niewinnych, niż wypuścić jednego winnego, kiedy chodzi o dobro rzeczypospolitej.
Obaj senatorowie wyszli spod filarów i wmieszali się w tłum gości.
W tym czasie senator Brabantino zbliżył się do Jinga, rozmawiającego z wnukiem doży.
– Czy mogę zamienić z wami parę słów, szlachetny Mirafiore? – rzekł głośno do Jinga, podając mu rękę i prowadząc go do jednego z salonów.
Jingo poszedł za nim.
– Cóż nowego, Brabantino? – zapytał.
– Ważne poselstwo – odrzekł zapytany – nikt oprócz ciebie nie powinien usłyszeć tego co ci powiem.
– Wiesz, że atleta Leonardo jest u mnie służącym?
– Jest mi to w tej chwili zupełnie obojętne. A jakie masz wobec niego plany?
– Pragnę go używać do realizacji moich tajemnych zleceń.
– Ja bym mu nie ufał.
– Wypróbuję go.
– Miej się na baczności.
– Nie obawiaj się. No ale mów, co chciałeś mi powiedzieć. Jesteśmy sami.
– Trzeba się spieszyć. Dziś wieczorem przybyła do Malamocco hiszpańska galera. Na jej pokładzie znajduje się obcy, który kuleje i nazywa się Wirgilio Mirafiore.
Jingo osłupiał. Jego twarz okryła się trupią bladością.
– Co ty mówisz? Wirgilio Mirafiore? To niemożliwe! Przecież on nie żyje! – wykrzyknął Jingo.
– Mylisz się. Żyje.
– Do diabła! Sam widziałem jak leżał bez życia na drodze do Granady!
– Mówię ci, że on żyje!
– I przyjechał?
– Tak, doniósł mi o tym strażnik z Malamocco, który był u mnie pół godziny temu.
Jingo spoglądał ponuro przed siebie.
– Jeśli Mirafiore dotrze do miasta, będziesz zgubiony! – ciągnął
Brabantino – to bez wątpienia on, ostatni potomek sławnego rodu. Ale jeszcze nie wszystko stracone, można jeszcze zażegnać niebezpieczeństwo. Gdyby nie ja, nie uniknąłbyś go, nikt nie byłby w stanie cię ostrzec i byłbyś zgubiony!
– Kto wie o tym oprócz ciebie?
– Strażnik, o którego jestem spokojny.
– W każdym razie wie.
– Jutro zapomni.
– Galera stoi w Malamocco?
– Przed wjazdem do portu.
– W takim razie pasażerowie już z niej wysiedli.
– Nie. Wszystkie hiszpańskie okręty poddane są kwarantannie, bowiem niektóre hiszpańskie miasta zostały nawiedzone przez zarazę.
Jingo westchnął.
– I nikt nie może opuścić okrętu? – zapytał.
– Nikt – odrzekł Brabantino.
– W takim razie nie wszystko jeszcze stracone. Jedno tylko jest dla mnie niezrozumiałe, jak to się stało, że Wirgilio żyje. Sam widziałem, jak leżał martwy.
– Powiedz raczej, że byłeś pewien, że go zabiłeś.
– Nie spodziewałem się, że go jeszcze kiedyś spotkam na swojej drodze. Nie myślałem nawet o podobnym niebezpieczeństwie – rzekł
cicho Jingo. – Muszę jak najszybciej udać się do Malamocco.
– Byłby to nader nierozważny krok! Powinieneś raczej posłać łódź
po hrabiego i zawieźć go w jakieś oddalone miejsce.
– Masz rację, Brabantino. Tak będzie lepiej. Poślę mojego służącego.
– Tego atletę? Cóż za nierozwaga! Nie możesz obcego posyłać z listem!
– Leonardo nie umie czytać.
– Mógłby jednak coś usłyszeć.
– Dobrze, poślę więc kogoś innego. Nie ma chwili do stracenia.
Jeszcze nie wszystko stracone.
– Pod warunkiem, że będziesz działał rozważnie.
– Ciszej! Zbliża się prokurator z San Marco – rzekł Jingo i wyszedł z pałacu. Brabantino przeszedł do wielkiego salonu.
– W przedsionku czeka służący, monsignore – zwrócił się lokaj do prokuratora z San Marco.
– Wprowadź go! – rozkazał Dandolo.
Lokaj oddalił się.
Dandolo został w salonie sam.
Wkrótce wszedł służący.
– Mam ważną wiadomość, monsignore – rzekł.
– Mów!
– Do prokuratury przybył gondolier, który pragnie donieść coś bardzo ważnego – odrzekł służący – podsłuchał rozmowę, płynących w jego gondoli…
– Gdzie jest ten gondolier? – zapytał Dandolo.
– Czeka na zewnątrz, monsignore.
– Przyprowadź go tutaj!
Niebawem służący wprowadził gondoliera, który padł na kolana przed prokuratorem.
– Jesteś następcą Sebastiana? – zapytał Dandolo – nazywasz się Anco, czy tak?
– Do usług, monsignore. Jestem Anco, gondolier.
– Masz coś ważnego do powiedzenia?
– Tak, coś bardzo ważnego, monsignore – odrzekł szpieg. – Udało mi się podsłuchać rozmowę. Byłem przy brzegu Giudecca, zbliżyli się dwaj mężczyźni. Zjednałem sobie ich zaufanie i wsiedli do mojej gondoli.
– Zręczność wzbudzenia zaufania powinna być podstawą twojego zajęcia – stwierdził prokurator. – Opowiadaj, co się wydarzyło dalej.
Kim byli ci panowie i dokąd kazali się zawieźć?
– Na Piazzetta, monsignore. Jeden z nich jest neapolitańczykiem, drugi Włochem, poznałem po mowie.
– Neapolitańczyk? Czy to nie był zbiegły kapitan Spinoza? – zapytał Dandolo.
– Nie, monsignore, ani kapitan Spinoza, ani Jacques Pierre, ale ci dwaj panowie rozmawiali o nich. Nuciłem pieśń, ale doskonale słyszałem ich rozmowę. Niektórych zdań nie udało mi się usłyszeć, ale większość zdań doskonale zapamiętałem.
– Nie wiesz, kim są ci mężczyźni? Nie słyszałeś imion?
– Nie, monsignore, unikali nazywania się po imieniu, raz tylko usłyszałem imię Renault lub coś w tym rodzaju.
– A rozmowa?
– Mówili, że Spinoza i Jacques Pierre bawią jeszcze w Wenecji i jutro będą w pałacu posła hiszpańskiego.
– U hiszpańskiego posła? Czy nie przesłyszałeś się?
– Nie, monsignore. Wszak hiszpański poseł nazywa się Marchese Bedemar, prawda?
– Tak, Anco. Tak. I to imię wymówili właśnie ci dwaj panowie?
– Tak, monsignore.
– Co jeszcze słyszałeś?
– Słyszałem, że w Wenecji przebywa wielu przyjaciół i sprzymierzeńców Spinozy i Pierre’a. Imion nie słyszałem – ciągnął
gondolier.
– Nie mówili o księciu Ossunie?
– Dwukrotnie słyszałem wyraz „książę”.
– Gdzie wysiedli ci mężczyźni?
– Przy schodach wiodących na Piazzettę.
– Dokąd poszli?
– Do kościoła Świętego Marka.
– Idź do kapitana Bembo i powiedz mu w moim imieniu, aby dokładnie przetrząsnął miejsca znajdujące się w pobliżu kościoła! – rozkazał Dandolo – ty możesz służyć za przewodnika, spodziewam się, że rozpoznasz tych dwóch mężczyzn.
– Poznam ich, monsignore.
– Jeżeli Bembo ich pojmie, niech zaprowadzi ich do prokuratury i pilnie ich strzeże! Ty, Anco, przyjdź jutro do poczekalni prokuratury, otrzymasz wynagrodzenie za swoją przysługę.
– Nieskończone dzięki, monsignore.
– Nie muszę ci mówić, że o tym, co słyszałeś i mówiłeś mi przed chwilą, ani słowa nikomu! Teraz możesz odejść.
Gondolier pocałował suknię prokuratora i wyszedł.
Ten, jakby nic się nie stało, wrócił do wielkiego salonu, w którym ciągle panował ruch i ożywienie.
Doża usiadł na tronie. Obok niego siedziała jego małżonka. Na jej smutnej, melancholijnej twarzy nie gościł ani jeden jasny promyk. Otaczał
ją książęcy blask i przepych, a jednak kobieta była smutna.
Wiedziała bowiem, że nawet ona nie może czuć się pewna swojego życia, wobec niewidzialnych, tajemniczych sędziów, znajdujących się wszędzie, nawet tutaj, pomiędzy jej gośćmi.
Byli wszędzie! Widzieli wszystko! Byli wszechpotężni!
Rozdział XXIII
Królowa Nocy
Jingo po wyjściu z Pałacu Dożów, szybkim krokiem skierował się na Piazzettę. Spotkał tutaj dwóch ludzi, odzianych w płaszcze mnichów.
Przy ich egipskich pasach zwisały sztylety, a głowy mieli ukryte pod kapturami.
Nie zwrócił uwagi na te dziwne postacie, które niejednokrotnie już wcześniej spotykał, zszedł po schodach wiodących na brzeg, wsiadł do swojej gondoli i popłynął w stronę pałacu Mirafiore.
W tym czasie gondolier Anco wydał w imieniu prokuratora Dandolo, rozkazy kapitanowi Bembo.
Kapitan Paolo Bembo rozpoczął przygotowania w celu schwytania dwóch nieznajomych.
Przywołał oddział zbirów i wydał im rozkaz odnalezienia dwóch mężczyzn, których miał im wskazać Anco i zaprowadzenia ich do prokuratury.
Gondolier Anco, następca Sebastiana, szedł z oddziałem zbirów na plac Świętego Marka.
Kapitan Bembo wraz ze swoimi ludźmi otoczył kościół.
Na schodach wiodących do świątyni siedziało kilku żebraków.
Zdawało się, że Anco zna jednego z nich.
Żebrak był szpiegiem tajnej rady.
– Petari, widziałeś tu, w okolicy dwóch mężczyzn? – zapytał Anco żebraka – przechodzili przez Piazzetta…
– To chyba do ciebie należało, aby nie spuszczać ich z oczu – odrzekł Petari – pozwoliłeś im uciec? Miałbym ci dopomóc w zarobieniu pieniędzy, sam nie widząc ani jednego skuda? Nie, nie widziałem.
– Ty złośliwy, chciwy łotrze! – wykrzyknął Anco – nie dostaniesz ode mnie ani skuda!
Petari zaśmiał się ironicznie.
Żołnierze przetrząsali wszystkie zakątki, nie znaleźli jednak nic podejrzanego.
Anco wszedł do kościoła; w progu umaczał palce w święconej wodzie i zrobił znak krzyża.
W środku modliło się klęcząc kilka osób. Poza nimi nie było w kościele nikogo podejrzanego.
Neapolitańczycy zniknęli bez śladu.
Kapitan zaniechał poszukiwań i rozkazał oddziałowi powrócić do Pałacu Dożów.
W pobliżu pałacu, ukryci w cieniu krzewów, stali nieruchomo jak posągi z kamienia dwaj członkowie bractwa świętej Czaszy. Nie spuszczali z oka wejścia, wiodącego do pałacu. Widzieli stąd dobrze plac Świętego Marka, jasno oświetlony promieniami księżyca.
Pośrodku placu, w pobliżu wieży przechadzali się dwaj bracia stowarzyszenia świętej Czaszy. Dwóch innych można było dostrzec pod filarami prokuratury.
Dwaj bracia obok wieży nosili imiona: Antonio i Giovanni.
– Widziałeś gondoliera? – zapytał pierwszy – przywołał zbirów.
– Widziałem, to Anco, następca Sebastiana – odrzekł Giovanni stłumionym głosem.
– Służy tajemnemu trybunałowi, Rafaelo powiedział mi o tym – ciagnął Antonio – musimy mieć go na oku, jest tak samo chytry i żądny pieniędzy jak Sebastian, który srogo przypłacił zbrodnię, jaką miał
wykonać na osobie biednej dziewczyny.
– Widzę jeszcze przerażenie w jego oczach, kiedy go dorwaliśmy.
– Łotr, pełen trwogi upadł na kolana…
– Na nic jednak się zdało jego błaganie. Twarz Rafaela, pod wpływem widoku dziewczyny wyciągniętej z wody i leżącej bez przytomności, nabrała surowego wyrazu, podszedł do łotra i rzekł: wyrok!
– Sądziłem, że to będzie dobrym przykładem dla niegodnych szpiegów Rady Trzech.
– Następny, którego nakryjemy, zamierzający popełnić jakąś zbrodnię – zginie tak jak tamten!
– W ten sposób mniej ludzi będzie się garnęło do tego haniebnego zajęcia, choć na razie na miejsce jednego zabitego, znajdują dziesięciu innych!
– Ciszej, Antonio – szepnął Giovanni, wskazując na postać, zbliżającą się do placu – oto jest?
Antonio zadrżał.
– Pozwól jej podejść bliżej. Na Boga! Czyżby teraz miała nadejść tak długo oczekiwana przez nas chwila? – szepnął Giovanni – widzisz ją dokładnie?
– Tak, odziana jest w czarną szatę, taki sam welon okrywa jej twarz… na moją duszę, Antonio, to ona! Spełnia się proroctwo!
– Ilio i Umbo również ją zauważyli, spójrz pod filary prokuratury.
Widzisz jak się jej bacznie przyglądają?
Na twarzach braci zajaśniał promień nietajonej radości.
Dwaj członkowie bractwa, stojący w pobliżu Pałacu Dożów, z zachwytem patrzyli na postać, na jej królewską, majestatyczną postawę.
W ich uszach brzmiały w tej chwili słowa:
– Królowa Nocy ukaże się członkom bractwa świętej Czaszy.
Obowiązani są oni czcić ją i wypełniać wszystkie jej rozkazy.
Postać, która ukazała się na placu Świętego Marka wyglądała prawdziwie królewsko. Czarny welon zakrywał jej twarz i fałdami spływał na majestatyczną postać, otuloną w piękną suknię, na której połyskiwały maleńkie gwiazdki. Korona z drogich kamieni rzucała tysiące różnobarwnych, olśniewających promieni. Tajemnicza postać dumnie, spokojnie sunęła przez plac.
– To Królowa Nocy! To ona! – zawołał Antonio i pobiegł z wyciągniętymi ramionami ku zbliżającej się postaci.
Giovanni również się do niej zbliżał. Czuł, że nadeszła długo oczekiwana chwila.
Umbo i Ilio także byli przekonani, że to Królowa Nocy. Wyszli spod filarów prokuratury i szybkim krokiem podążali do miejsca, gdzie Giovanni i Antonio klęczeli przed królową.
– Niechaj będzie błogosławiona ta godzina – rzekł Antonio wzruszonym głosem. – Królowa Nocy ukazała się braciom. Spełniło się proroctwo! Nadeszła oczekiwana chwila. Witaj Królowo Nocy! Bracia świętej Czaszy składają ci hołd.
Księżyc oświetlał klęczących mnichów. Tajemnicza postać stała nieruchomo pośrodku jak prawdziwa królowa.
– Powiedzcie Rafaelowi, że przybyła Królowa Nocy! – zawołał
Umbo – spieszcie się!
Czarna signora słyszała każde słowo.
Nagle zapytała:
– Czego sobie życzą bracia świętej Czaszy?
– Pragniemy zapobiec dokonywanym tam zbrodniom – rzekł
Antonio, wskazując ręką na Pałac Dożów.
– W takim razie jesteście tymi, których szukam – rzekła Królowa Nocy – jednak nie możemy zostać długo w tym miejscu.
– Jutro, kiedy wzejdzie pierwsza gwiazda, zbierzemy się na wyspie San Angelo – rzekł Umbo.
– A więc jutro ujrzycie mnie tam znowu – odrzekła Królowa Nocy – a teraz rozejdźmy się. Tutaj grozi wam niebezpieczeństwo.
Tajemnicza signora wskazała braciom dwóch mężczyzn, odzianych w czerwone płaszcze i przyglądających się z daleka uważnie całej scenie.
Bracia, posłuszni rozkazowi rozpierzchli się na wszystkie strony.
Królowa Nocy zniknęła w ciemnej uliczce, wiodącej na plac Świętego Marka.
– Widziałeś prokuratorze? – zapytał Brabantino Dandola.
– Widziałem mężczyzn odzianych w suknie mnichów.
– A tę postać? Widzieliście ją?
– Musi mieć coś wspólnego z pielgrzymami. Widziałem, że klęczeli przed nią.
– To coś zagadkowego – rzekł Brabantino – trzeba ich bacznie obserwować, prokuratorze. Zdaje się, że jest ich spora liczba w Wenecji.
Kim oni są?
– Możemy się o tym łatwo przekonać, monsignore – odrzekł
Dandolo – złapiemy jednego z nich i przesłuchamy go.
– Moim zdaniem, trzeba jeszcze poczekać. Najpierw trzeba ich śledzić – poradził Brabantino. – Zdumiewająca jest ta postać kobiety, którą ujrzeliśmy.
Bracia świętej Czaszy oddalili się. Dwaj podeszli ostrożnie pod filary prokuratury, dwaj inni ukryli się w pobliżu Pałacu Dożów.
Bal u doży zakończył się. Goście wyszli z pałacu i udali się do gondoli przy schodkach, wiodących na Piazzettę.
Niedługo potem, na placyku i na placu Świętego Marka panowała zupełna cisza. Księżyc skrył się za chmury. Pałace i kościoły tonęły w mroku.
W chwili, kiedy na schodach ukazał się pierwszy brzask poranka, w powietrzu rozległ się głośny okrzyk:
– Ukazała się Królowa Nocy!
Czterej bracia, pozostający do rana na swoich posterunkach, rozeszli się w różne strony, aby wszystkim pozostałym braciom ogłosić radosną nowinę.
Rozdział XXIV
Niedaleko Malamocco spoczywała na kotwicy wielka hiszpańska galera. Nie weszła jeszcze do portu, bowiem wszystkie statki przypływające z nawiedzonej zarazą Hiszpanii, podlegały kwarantannie.
Przed upływem wyznaczonego czasu, nikt z pasażerów nie mógł
przybyć do Wenecji.
Oprócz osady, na galerze znajdował się tylko jeden pasażer. Podczas całej podróży pozostawał zupełnie samotny, z nikim nie rozmawiając.
Widocznie miał powody, aby zachować zupełne milczenie.
Skromnie ubrany młody człowiek kulał. Smutek gościł na jego obliczu. W jego inteligentnych oczach pojawiał się często wyraz boleści.
Jego blada twarz świadczyła o przebytej niedawno chorobie, od czasu do czasu zanosił się głośnym kaszlem.
W dniu, w którym strażnik ujrzał hiszpańską galerę i pojechał do niej, aby ogłosić jej kapitanowi rozkaz najwyższej rady, do Malamocco zbliżyła się gondola. Początkowo płynęła blisko brzegu, później skierowała się w stronę galery, spoczywającej na kotwicy.
Na pokładzie marynarze przygotowywali w kociołkach posiłek.
Kapitan i sternik spali na płótnie żaglowym.
Na przedniej części galery stał podróżny i patrzył na wyspę San Nicolo i na laguny. Z daleka jego rysy przypominały Jinga. Jednak z bliska jego twarz miała szlachetniejszy wyraz.
Gondola podpłynęła bliżej.
Teraz dopiero podróżny zwrócił na nią uwagę.
Dostrzegł, że pod wspaniałym baldachimem siedział bogato odziany mężczyzna, co pozwalało się domyślać, że właściciel gondoli jest zamożnym człowiekiem.
Kiedy gondola zbliżyła się do galery, bogaty wenecjanin wszedł na schodki wiodące na pokład.
Marynarze, spostrzegłszy przybywającego gościa, obudzili kapitana, aby go powitał.
Kulejący podróżny zbliżył się, zaciekawiony.
– Wszyscy zdrowi na pokładzie, panie – rzekł kapitan, łamanym włoskim językiem – nie stwarzamy rzeczypospolitej najmniejszego niebezpieczeństwa. Czy mnie szukacie, monsignore? Jestem kapitanem na tym statku.
– Nie, ja szukam tego pana – odrzekł przybyły, podchodząc do kulawego podróżnego.
– Na Boga! – wykrzyknął tenże – czy mnie oczy nie mylą?
Jesteście… Tak, to wy, Carlo Brabantino!
– Tak, to ja. Poznajecie mnie? – rzekł stłumionym głosem, oglądając się, czy ktoś z obsługi galery nie słyszał jego nazwiska. – Chodźmy na przód statku, tam będziemy mogli spokojnie porozmawiać.
– Poznajecie mnie po tak długim niewidzeniu, szlachetny Brabantino? – zapytał kulawy.
– Jakże mógłbym was nie poznać? Jesteście hrabia Wirgilio Mirafiore.
– Który wraca słaby, złamany do swojej ojczyzny, mój szlachetny Brabantino. Wracam z sercem, przepełnionym boleścią – ciągnął hrabia Mirafiore – Czy nie rozumiecie tego, co mówię? Spoglądacie na mnie pytającym wzrokiem…
– Nie rozumiem, hrabio – odrzekł Brabantino – wytłumaczcie mi to jaśniej…
– Muszę wam zatem opowiedzieć wszystko, co przechodziłem podczas mojej długiej nieobecności, odłóżmy to jednak na później…
– Nie, hrabio, mów teraz.
– Więc dobrze. Widzicie przed sobą ostatniego z rodu Mirafiorich.
Ojciec mój nie żyje. Tę bolesną wiadomość otrzymałem w Hiszpanii, do której przybyłem po zwiedzeniu całych Włoch, dłuższy czas przebywałem w Genui.
– Musiał to być dla was bolesny cios, gdy dowiedzieliście się hrabio o śmierci waszego ojca, o zatonięciu galery wraz z całą osadą.
– Nie był to ostatni cios – mówił dalej Wirgilio – byłem w Madrycie, gdzie brałem udział we wszystkich zabawach. Nagle nadeszła wiadomość o śmierci mojego ojca, który znalazł śmierć na dnie morza, a ja nie mogłem nawet przycisnąć do serca jego martwego ciała, popatrzeć raz jeszcze w ukochane oczy i pomodlić się nad grobem. Zrozpaczony wyjechałem z Madrytu, udałem się do jednego z południowych portów, aby stamtąd wyruszyć w podróż do Wenecji. Pragnąłem wrócić do ojczyzny. Nie ujrzę już ojca, ale zobaczę ukochane miejsca, w których z nim przebywałem, chociaż one będą mi go przypominać – myślałem.
Oprócz tego miałem do spełnienia wielki obowiązek, obowiązek, który pozostał dla wszystkich tajemnicą.
– Mnie możecie powierzyć tę tajemnicę – odrzekł Brabantino tonem, budzącym zaufanie.
– Nie śmiem w to wątpić, mój szlachetny Brabantino. Czyż nie byliście przyjacielem mojego ojca?
– Możecie na mnie liczyć, hrabio – rzekł zdrajca, nie wzbudzając najmniejszego podejrzenia.
– Wierzę wam. Wierzę, mój przyjacielu, jakkolwiek po moich przykrych doświadczeniach, doszedłem do przekonania, że nikomu nie można ufać – odrzekł Wirgilio – niebawem wyjawię wam tajemnicę naszego domu. Znacie Edytę Amalfi?
– Tę młoda signorinę, mieszkającą w pałacu, którą kochaliście jak siostrę? Ratując ją, złamaliście nogę…
– Gdzie ona jest? Gdzie jest Edyta?
– Opuściła pałac i zamieszkała na wyspie San Nicolo, w maleńkim domku, będącym własnością jej matki. Wkrótce potem matka jej zmarła.
– I nasza matka umarła? I ona? – zapytał Wirgilio, głosem pełnym niewysłowionej boleści.
– Czy dobrze słyszałem, hrabio Mirafiore? Mówiąc o matce Edyty, rzekłeś – nasza matka?
– Tak, mój szlachetny Brabantino, tak! – odpowiedział Wirgilio ze łzami w oczach – rzekłem „nasza matka”… zmarła signora otaczała mnie tak macierzyńską miłością i opieką, że pokochałem ją jak rodzoną matkę. I jeżeli syn ma prawo uczynić jakiś zarzut swojemu ojcu, to ja mam do zarzucenia temu najszlachetniejszemu człowiekowi, że nie uczynił jej swoją prawowitą małżonką. Wiem, że miał taki zamiar. Odłożył
go aż do swojego powrotu. Niestety, nie wrócił. Nieubłagana śmierć zniweczyła jego plany.
– Zadziwia mnie bardzo to, co powiedzieliście, hrabio. Było to rzeczywiście waszym życzeniem? – zapytał Brabantino.
– Moim najdroższym życzeniem! Kochałem nieboszczkę na równi z moim ojcem. Kochałem i kocham Edytę jak siostrę. I ona jest moją siostrą!
– Co? Cóż ty mówisz, hrabio?
– Mówię najszczerszą prawdę. Edyta jest dzieckiem mojego ojca.
Nikt nie zna tej tajemnicy – mówił Wirgilio – moim najświętszym obowiązkiem jest po powrocie przedstawić Edytę jako swoją siostrę, pomimo że nie pozostały po moim ojcu żadne papiery, mogące to udokumentować. Ale ja wiem o tym i to wystarczy. Wiem również dobrze, że mój ojciec zamierzał poślubić Olimpię, a córkę uznać za swoje prawe dziecię. Okrutna śmierć nie pozwoliła wprowadzić w czyn tych szlachetnych zamiarów. Ale ja naprawię to, czego on nie zdążył uczynić.
Pragnę ogłosić Edytę moją siostrą i nadać jej odpowiednie prawa.
– Na Boga! To bardzo szlachetne z waszej strony – rzekł
Brabantino.
– Oto jest tajemnica rodzinna, której nikt dotąd nie znał, a na udowodnienie faktu nie ma żadnych dowodów. Słuchajcie dalej…
Wyjechałem z Madrytu. Przejechałem zaledwie parę mil, kiedy ujrzałem kilku ludzi. Jeden z nich odezwał się do mnie: „Czy widzę przed sobą hrabiego Mirafiore z Wenecji?” Tak, panie – odrzekłem. Poznaliście mnie, a kim wy jesteście? Zdaje się, że kiedyś już was widziałem.
Zaśmiał się. „Nie znacie Jinga Foscariego? Wygnańca?” – zawołał. W
istocie był to Jingo Foscari. Wasz przyjaciel. Musiał w nocy, wśród mgły wyjechać z Wenecji. Nie byłbym go poznał, mój szlachetny Brabantino, tak bardzo się zmienił. Przebywał w podejrzanym towarzystwie i widać było, że walczył z nędzą. Zlitowałem się nad tym potomkiem starej, weneckiej rodziny, tułającym się po obczyźnie i pozwoliłem mu – na jego własną prośbę – towarzyszyć sobie.
– Jingo Foscari podróżował z wami? Nie miał przecież prawa powrócić do Wenecji – rzekł z udawanym zdziwieniem Brabantino.
– Słuchajcie dalej – ciągnął Wirgilio – wzbudził litość w moim sercu i uwierzyłem mu, kiedy zapewniał mnie o swojej przyjaźni. Długo jechaliśmy razem. Obiecałem użyć swoich wpływów, aby pozwolono mu wrócić do ojczyzny. Moja obietnica wyraźnie go ucieszyła. Tak wiele mówił mi w gorących słowach o swojej wdzięczności, że byłem całkowicie pewny, iż znalazłem w nim przyjaciela do grobowej deski.
Nasza dalsza podróż przez wzgórza była bardzo wyczerpująca, posuwaliśmy się wolno, robiąc częste przystanki, aby dać odpocząć koniom. Dwukrotnie Jingo namawiał mnie, abyśmy spędzili noc pod gołym niebem. Nie wzbudziło to we mnie najmniejszego podejrzenia.
Jednak jakaś niewidzialna siła odwiodła mnie od tego. Wreszcie opuściliśmy Sierrę Morenę i wjeżdżaliśmy do Andaluzji. Chciałem przez Grenadę dotrzeć do Malagi, skąd często odpływają okręty do Genui i Wenecji.
– Wszak było bliżej, panie hrabio, do któregoś z wschodnich portów.
– Zamierzałem się tam udać. Jingo Foscari namawiał, abyśmy wybrali któryś z południowych portów. Utrzymywał, że stamtąd częściej odchodzą statki. Przejeżdżając przez Andaluzję, zauważyłem w Foscarim dziwne roztargnienie. Przypisywałem to zbliżaniu się do ojczyzny i myśli, która na pewno go dręczyła – czy będzie mógł w niej znowu zamieszkać – ciągnął Wirgilio. – W ten sposób zbliżyliśmy się do Grenady. Pokonywaliśmy właśnie jedno z tych romantycznych przejść pomiędzy górami. Po obydwu stronach wąskiej ścieżki, piętrzyły się wysokie góry. Było zupełnie ciemno. Zsiedliśmy z koni i szliśmy ostrożnie, trzymając je za cugle. Szedłem pierwszy. Nagle poczułem straszny ból w plecach. Miałem na tyle jeszcze przytomności, aby zorientować się, co się stało. Jingo pchnął mnie swoim sztyletem. Krew buchnęła mi z ust. Upadłem.
Wirgilio milczał przez chwilę.
– Złe podziękowanie, hrabio Mirafiore – rzekł Brabantino – czy jesteście pewni, że to Foscari dopuścił się tego haniebnego czynu? Może był to kto inny? Może wreszcie i on został zabity?
– Wiem dobrze, jego głowa była tuż przy mojej, w chwili, gdy poczułem uderzenie sztyletu – odrzekł Wirgilio. Jingo Foscari chciał
mnie zabić. Chybił celu. On sam, widząc mnie leżącego we krwi, sądził
zapewne, że nie żyję.
Gwałtowny kaszel przerwał na chwilę jego opowiadanie.
– Zostałem uratowany, ale wątpię czy długo będę żył. Uderzenie sztyletu zraniło mi płuca. Spójrzcie, mój szlachetny Brabantino – rzekł
Wirgilio, odsłaniając plecy – rana nie zagoiła się jeszcze. Nie wiem, jak długo leżałem na drodze. Kiedy odzyskałem przytomność, ujrzałem nad sobą dwóch mnichów, którzy opatrywali moją ranę. Gdy otworzyłem oczy, usłyszałem: „Żyje! Dzięki Madonnie!”. Byłem tak słaby, że nie mogłem się nawet poruszyć. Wkrótce nadeszło jeszcze kilku mnichów i zaniesiono mnie do leżącego pod Grenadą klasztoru Świętego Pedra.
Umieszczono mnie w jednej z cel. Mnisi dniem i nocą czuwali nad moim łożem. Wielu z nich było dokładnie zaznajomionych z medycyną i wiedziało jakie zastosować środki lecznicze. Minęło dużo czasu, zanim mogłem podnieść się o własnych siłach, a następnie wiele miesięcy, zanim mogłem wstać i poruszać się, nie doznając strasznego bólu.
– A dlaczego rana nie zagoiła się zupełnie? – zapytał Brabantino.
– Mądrzy mnisi nie zdołali tego uczynić, pomimo że próbowali wielu środków. Zranione płuca nie zagoiły się zupełnie.
– Co stało się z Foscarim?
– Nie wiem. Mnisi dowiedziawszy się o tym zdarzeniu dali znać miejscowej władzy. Wszelkie poszukiwania były bezowocne. I dobrze się stało. Nie chciałem widzieć człowieka, który w tak haniebny sposób zdradził moje zaufanie. Nie chciałem o nim nawet myśleć, bo serce mi krwawiło. Uciekł, ale jestem pewien, że sumienie go dręczyło tak długo jak moje zranione płuca. Uciekł, zbiegł przed władzą, a jednak, mój szlachetny Brabantino, najważniejszą rzeczą w niebie i na Ziemi jest sprawiedliwość. Każdy kto kierować się będzie sprawiedliwością, będzie wynagrodzony obficie.
Brabantino przez chwilę spoglądał ponuro przed siebie.
– Powiedzcie mi, co was tu sprowadza? – zapytał Wirgilio. – Ja opowiedziałem wam wszystko.
– Dowiedziałem się o waszym przyjeździe, hrabio, wiedziałem, że będziecie zmuszeni długo tu oczekiwać, a to niezbyt przyjemne.
– Owszem. Tym boleśniejsze, że pragnę jak najszybciej ujrzeć moją siostrę Edytę. Czy nie moglibyście, szlachetny Brabantino, przyprowadzić jej tutaj?
–To jest niemożliwe, hrabio Mirafiore. Mogę wam jednak zaproponować coś innego. Gdy zapadnie zmrok, popłyńcie na wyspę San Nicolo. Tam znajdziecie mały domek Edyty. Tutaj nie może ona przybyć.
Nikt nie ma prawa przebywać na okręcie, oprócz przyjezdnych. To, że ja jestem tutaj, zawdzięczam mojemu stanowisku senatora. Powiadomię signorinę o waszym powrocie i ona wyjdzie wam na spotkanie.
– Uczynicie to? Byłbym wam bardzo wdzięczny, mój drogi Brabantino.
– Przybędziecie hrabio?
– Dzisiaj wieczorem – zapewnił Wirgilio.
– Wenecjanie ucieszą się, gdy im powiem, że niebawem ujrzą w mieście ostatniego z rodu Mirafiorich – zakończył Brabantino.
Judasz podał rękę Wirgiliuszowi, który niczego nie podejrzewał.
– Dzięki wam za odwiedziny, mój szlachetny Brabantino – odrzekł
Wirgilio, podając mu rękę. Doznał w tej chwili dziwnego, niemiłego wrażenia jak wcześniej, podczas swojej podróży z Foscarim.
Nie potrafił sobie tego jednak wytłumaczyć.
Pożegnał się ze swoim gościem, a następnie długo patrzył za odpływającą gondolą.
W tej chwili myślał tylko o tym, że już wkrótce ujrzy swoją siostrę Edytę i ta myśl wypełniała jego serce niewysłowioną radością.
Rozdział XXV
Obława
Następnej nocy, po balu w Pałacu Dożów, przez wielki kanał
płynęło kilku ludzi w obszernej gondoli.
– Znasz pałac Marchese, Anco? – zapytał jeden z mężczyzn wiosłującego gondoliera.
– Pałac posła hiszpańskiego? Któż go nie zna! – odrzekł Anco. – Jednak powiadam wam, że wasz trud jest daremny. Poszukajmy raczej miejsca przy moście, skąd będziemy mogli widzieć pałac.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Nas jest dwóch, z tobą i twoim synem jest nas czterech. Zecco jest uzbrojony od stóp do głów – zauważył inny.
– Czy sądzisz, że obawiamy się obcych? – zapytał Zecco cichym głosem.
– Nie, nie myślę tak – odrzekł gondolier.
– Więc powiedz co myślisz? – zapytał Marco.
– Sądzę, że neapolitańczycy nie przybędą do pałacu od strony wody i że nasz trud będzie daremny – rzekł Anco, z tajemniczym wyrazem twarzy.
– O to możesz być spokojny. Dostęp do pałacu od strony maleńkich uliczek, jest pilnie strzeżony – odrzekł Zecco – oczekują tam Luigi i Pietro. Do pałacu wpuszczą każdego, ale nikogo nie wypuszczą.
– Dobrze, bardzo dobrze. Ale jednak, kiedy dojdzie do walki, to w dwóch nie poradzą sobie – odezwał się Anco – tamci biją się doskonale, są wszechstronnie wyszkoleni.
– Cóż z tego? Nie mogą się z nami równać! My jesteśmy bardziej doświadczeni – odpowiedział Marco.
– Rozumie się! – potwierdził Zecco. – Poradzimy sobie z nimi bez trudu!
– Musimy ich schwytać – rzekł Zecco – to wstyd, że udało się szpiegom księcia Ossuny uciec z więzienia. Gdybyśmy byli wtedy na straży, Marco, jestem pewien, że nie zdołaliby uciec.
– Przecież nikt nie wie jak to się stało? – zapytał Anco.
– Jak? Mieli wspólników. I to bardzo zręcznych!
Po obydwu stronach kanału, dumnie wznosiły się pałace weneckiej szlachty. Pomiędzy pałacami widniały liczne mniejsze kanały, przecinające miasto i wpadające do wielkiego kanału.
Pomimo późnej pory, na wodzie panowało ożywienie.
W oświetlonych pochodniami gondolach, płynęli zamożni wenecjanie.
Gondola zbirów zbliżała się do starego mostu, tworzącego wielki łuk nad kanałem.
Anco zatrzymał gondolę obok jednego z filarów mostu, aby stamtąd obserwować osoby, wchodzące do pałacu posła hiszpańskiego.
Wkrótce do brzegu zbliżyła się gondola. Wysiadło z niej kilku mężczyzn. Wszyscy weszli do pałacu.
– Ja sądzę, że kapitan wysłał do pałacu kilku naszych kolegów w odpowiednim przebraniu – rzekł Zecco do towarzysza.
– Zapewne. On jest sprytny – odpowiedział Marco. – Chciałbym, aby nam się udało ich schwytać. Otrzymalibyśmy wysoką nagrodę.
W tym czasie, trzej mężczyźni owinięci czarnymi płaszczami wyszli z placu Świętego Marka i szli szybkim krokiem przez Merceria, jedną z głównych ulic Wenecji.
– Obawiam się, mój Renault, żeby pałac posła hiszpańskiego nie został otoczony – rzekł Jacques Pierre do swoich towarzyszy.
– Jestem pewien, że tak się stanie. Cóż to szkodzi, odkąd Jacques Pierre poznał smak niebezpieczeństwa? – zapytał Renault.
– Nie tłumacz sobie mylnie moich słów, mój przyjacielu – odrzekł
Jacques Pierre – nie lękam się zbirów z ich pałaszami i muszkietami.
Oni są trwożliwi i niezręczni. Obawiam się tylko, żeby nie wpaść w zasadzkę.
– I ja o tym myślałem – zauważył kapitan Spinoza – na pewno mają na oku pałac Marchese.
– Sądzicie, że Marchese zgodzi się na wszystko? – zapytał Renault.
– Któż może wiedzieć – szepnął Jacques Pierre, wzruszając ramionami.
– Przecież Marchese nam sprzyja – zapewnił Renault.
– A wam, czyż można wierzyć? – zapytał żartem Jacques Pierre Renaulta. Ten ostatni był zawodowym graczem, któremu nie można było dowierzać; Pierre dobrze znał jego niektóre sprawki.
Renault uznał jego pytanie za najzwyklejszy żart.
– Kto to wie, mój przyjacielu? Kto to wie? Pałac Marchese jest przepełniony szpiegami. Nie lękajcie się jednak. Przecież idę z wami.
Przy mnie nie grozi wam żadne niebezpieczeństwo.
Trzej mężczyźni weszli w wąską uliczkę.
– Ciszej – szepnął Spinoza.
– Uwaga! – dodał Renault.
Niebawem zatrzymał się przed małymi drzwiami, wiodącymi do jednego z domów w pobliżu pałacu.
Mężczyźni w milczeniu weszli do środka.
Renault zamknął drzwi.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał cicho Jacques Pierre.
– W domu sekretarza – odrzekł Renault. – Chodźcie za mną.
Podziemnym przejściem dostaniemy się do pałacu.
Jacques Pierre i Spinoza szli w milczeniu za towarzyszem.
Wkrótce weszli do oświetlonego przedsionka.
Renault położył palec na ustach, nakazując milczenie. Następnie wszedł na schody, prowadzące do jasno oświetlonego korytarza.
Jacques Pierre i Spinoza szli za nim.
W korytarzu znajdowało się wiele drzwi. Renault otworzył jedne z nich.
– Dokąd one prowadzą?
– Do pokoju sekretarza. Do diabła! Co znaczy ta ciągła nieufność i niedowierzanie? – zawołał Renault. – Kto wyprowadził was z więzienia? Niewdzięcznicy!
– Nie tak ostro, stary przyjacielu – odparł Spinoza i wszedł wraz z Jacques Pierrem do jasno oświetlonej komnaty. Umeblowanie składało się z biurka, kilku krzeseł i olbrzymiej szafy, wypełnionej różnymi aktami.
– Zaczekajcie tu chwilę, zamelduję was – rzekł Renault i oddalił
się.
Spinoza włożył rękę do kieszeni, w której miał nabity pistolet.
Ostrożność ta była zbyteczna.
Niebawem otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł poseł, w towarzystwie Renaulta.
Marchese był wysokim mężczyzną, o regularnych rysach twarzy i dumnej postawie. Ukłonił się wysłannikom księcia Ossuny i zamienił z nimi parę słów.
Jacques Pierre, dziękując za względy jakimi obdarzył ich poseł, powiedział, że książę Ossuna zamierza przysłać do Wenecji kilka okrętów.
Na ich pokładach będzie trzystu żołnierzy, którzy będą mieli podpalić arsenał. Sam Jacques Pierre i Spinoza pomogą im w tym, jako że poznali już dość dobrze wszystkie zakątki miasta.
Markiz Bodemar potwierdził to zdanie, utrzymując, że od czasu śmierci admirała hrabiego Mirafiore, Wenecja nie posiada człowieka, który miałby dość sprytu i energii, aby obronić się przed przeważającą siłą.
Dwudziestu odważnych ludzi, byłoby w stanie zająć stanowiska na placu Świętego Marka i rozpędzić zatrwożony naród. Nie należało wątpić, że z pomocą nieznacznego oddziału, można zdobyć Wenecję, a wraz z nią całe niewielkie państwo. Jednak wszystkie przygotowania groziły niebezpieczeństwem. Zatem byłoby dobrze, aby Jacques Pierre niezwłocznie pojechał do Neapolu i zalecił księciu ostrożność, zapoznając go dokładnie z całą sytuacją.
Uwagom tym, wypowiedzianym przez posła, towarzyszyło zapewnienie, że Jacques Pierre otrzyma wysoką nagrodę, jeżeli uda mu się wprowadzić w czyn to ważne przedsięwzięcie.
Renault zapytał, czy poczyniono już przygotowania w celu zdobycia miasta. Jacques Pierre wyjaśnił, że w Neapolu budują dwadzieścia niewielkich statków, z których każdy może pomieścić stu żołnierzy, czyli łącznie utworzą dostateczną siłę dla zdobycia Wenecji.
Poseł przerwał opowiadanie i ujął rękę Jacques’a Pierre’a, mówiąc, że nie ma nic pilniejszego niż jego wyjazd z Wenecji.
– Za pozwoleniem, panie – odezwał się Jacques Pierre – tego nie da się tak szybko uczynić. Weszliśmy tutaj wraz z kapitanem, narażając życie. Wszystkie wyjścia z miasta, jak również z tego pałacu są pilnie strzeżone. Przy tym nikomu nie można tu ufać. Może nie wiecie, panie, że i wy jesteście otoczeni szpiegami. Paszport, który raczyłeś mi, panie obiecać, z pewnością nie będzie honorowany.
– Byłoby to wielkim nieszczęściem. Nie wolno do tego dopuścić – rzekł poseł.
– Jest tylko jeden sposób, panie, mogący otworzyć mi drogę do Neapolu – rzekł Jacques Pierre.
– Mówcie, panie kapitanie – odrzekł Marchese. – Wiemy wszyscy, że jesteście jednym z najbardziej doświadczonych i najsprytniejszych ludzi na świecie.
Jacques ukłonił się nisko.
– Za wiele pochwał, panie – rzekł. – Najpierw muszę dowieść, że na nie zasługuję. Następnej nocy mam zamiar udać się do Pałacu Dożów.
Poseł Marchese, Renault oraz Spinoza, zdumieni spojrzeli na niego.
– Do Pałacu Dożów? – zapytał Marchese.
– I rozkażę zameldować mnie inkwizytorom państwowym.
– To szalony pomysł, panie kapitanie! – wykrzyknął Marchese.
– Za pozwoleniem, panie. Zaraz wytłumaczę – odpowiedział
Jacques Pierre – przekonam Najwyższą Radę, że zamierzam zdradzić księcia, w ten sposób będę mógł opuścić Wenecję.
– Zastanówcie się dobrze, panie kapitanie czy wam się uda ten podstęp.
– Proszę na mnie liczyć – odrzekł Jacques Pierre. – Jestem pewien, że tylko tym sposobem zdołam uśpić czujność inkwizytorów państwowych. Tak przeprowadzę mój plan, że rada będzie mnie uważała za zdrajcę, odstępującego od księcia. Uwierzą mi, obdarzą mnie wolnością, a ja będę mógł wtedy oddać waszej sprawie olbrzymie przysługi.
– Bardzo liczę na waszą zręczność, panie kapitanie – rzekł
Marchese – życzę wam szczęścia w realizacji tych śmiałych zamierzeń.
Poseł pożegnał szpiegów księcia Ossuny.
Niebezpieczeństwo zaczęło grozić im od chwili, kiedy przestąpili próg pałacu. Pozwolono im tam wejść, aby łatwiej ich było uwięzić.
Renault znów był przewodnikiem.
– Lękam się, czy nie osaczono ulic – rzekł Jacques Pierre – jeden z nas musi pójść pierwszy. To będę ja. Zawołam was, gdy się przekonam, że nic nam nie grozi.
Renault i Spinoza zgodzili się.
Trzej mężczyźni zarzucili na ramiona swoje płaszcze i udali się tą samą drogą, którą przyszli. Przechodząc przez podziemny korytarz, znajdujący się w domu sekretarza, spotkali go tam.
– Ulica jest zapełniona zbirami – rzekł. – Idąc tamtędy, narażacie się panowie na niechybną zgubę. Brzegów również strzegą siepacze. Na szczęście znam inną drogę, którą łatwo możecie wyjść.
– Wskażcie nam ją, panie sekretarzu! – zawołał Spinoza.
– Prowadzi ona na most. Możecie przez niego przejść niezauważeni.
A teraz udajcie się, panowie za mną.
Trzej wysłannicy księcia Ossuny, z wdzięcznością przyjęli tę propozycję. Przeszedłszy przez kilka korytarzy, dotarli do małych drzwi.
Sekretarz wyjął z kieszeni klucz i otworzył je.
Na zewnątrz nie było widać niczego podejrzanego.
Trzej mężczyźni pożegnali sekretarza i wyszli na ulicę.
Weszli na most.
Jacques Pierre z uśmiechem zwrócił się do towarzyszy:
– Siepacze mogą długo jeszcze na nas czekać… Dobrej nocy, panowie.
Rozdział XXVI
Śmierć Wirgiliusza
Wszystko przygotowane! Gdy zapadnie zmrok, Wirgilio przybędzie na wyspę do domku Edyty – powiedział Brabantino do Jinga, spoglądającego złowrogo.
– Najważniejsze, żeby nikt go tam nie zobaczył – odrzekł Jingo – mój drogi, ten ostatni Mirafiore nie ma łatwego życia. Wszystkiego mogłem się spodziewać, ale nie tego, że jeszcze go spotkam! To niepojęte!
– Pragnie ujrzeć Edytę. Nazywa ją swoją siostrą!
– Znam tajemnicę ich rodziny.
– I tylko dla niej przybędzie na wyspę San Nicolo.
– Przybędzie po śmierć – rzekł Jingo.
Do tej pory wszystkie plany udawały się temu nędznikowi. Dopiął
celu i w chwili, gdy Edyta zmuszona była opuścić swoją ojczyznę, najspokojniej korzystał z bogactw rodziny Mirafiorich. Naraz zawisło nad jego głową olbrzymie niebezpieczeństwo. W jego szatańskim umyśle zrodził się pomysł usunięcia hrabiego.
– Nie trać czasu tej nocy – rzekł Brabantino. – Nikt nie powinien widzieć Wirgiliusza. Wspominałeś o atlecie cyrkowym; byłaby to największa lekkomyślność, aby powierzać jemu to zadanie.
– Masz rację, Brabantino. Sam pójdę. Czy chcesz mi towarzyszyć?
– Czas mi nie pozwala… – odrzekł Brabantino.
– W takim razie pójdę sam. Zapowiada się ładne polowanie. Jednak wydaje mi się, że sprawa butelki jest o wiele poważniejsza niż chory Wirgiliusz.
– Poważniejsza?
– Chory Mirafiore zginie tej nocy, a butelki – pomimo naszych starań – nie udało się odzyskać. Jest ona dla nas bardzo ważna, gdyż zawiera tajemnicę rodzinną Mirafiorich, dotyczącą Edyty Amalfi.
– Nie obawiaj się jej. Ona nigdy nie odważy się wrócić do Wenecji.
Zapewne znalazła już gdzieś na stałym lądzie jakiś cichy zakątek, w którym spędzi resztę swojego życia – uspokajał Jinga Brabantino. – A co do butelki, musisz ją jak najszybciej odnaleźć i usunąć z cennego pergaminu nazwisko dziedzica fortuny Mirafiorich. I jeszcze jedno, myślę, że byłbyś zgubiony, gdyby nie mnie a komuś innemu doniesiono o powrocie hrabiego.
– W pierwszej chwili przeraziła mnie ta wiadomość. Po namyśle jednak doszedłem do wniosku, że powrót Wirgiliusza nic nie zmieni.
– Na Boga, nie brałeś pod uwagę największego niebezpieczeństwa?
– zapytał Brabantino – a gdyby w tym czasie przybył na okręt ktoś jeszcze oprócz mnie i rozpoznał Wirgiliusza? Gdyby w Wenecji rozniosła się wiadomość o jego powrocie? Cóż wtedy?
– Cóż wtedy? I ty o to pytasz? Wówczas nowo przybyły byłby oszustem.
– Niebezpieczna gra. Przegrałbyś ją.
– Zanim prawda wyszłaby na jaw, zdążyłbym uciec z Wenecji z większą częścią skarbów.
– Zastanów się, jeżeli Wirgilio nie wróci na okręt, kapitan rozpocznie poszukiwania.
– Powiedz wtedy kapitanowi, że podróżny pozostał na wyspie San Nicolo.
– A zatem powodzenia! – rzekł Brabantino, wstając – wszystko zależy od twojej zręczności.
– Jutro zniknie na zawsze ślad niebezpieczeństwa. Uspokój kapitana co do podróżnego, to twoje jedyne zadanie w tej sprawie.
Obaj godni siebie przyjaciele pożegnali się.
Brabantino wrócił do swojego pałacu.
Do pokoju Jinga wszedł stary Andrea.
Jingo rozkazał mu mieć w pogotowiu gondolę i nabity muszkiet.
Obejrzawszy się zobaczył herkulesową postać atlety.
– Ja popłynę, monsignore – odezwał się Leonardo.
– Nie wiedziałem, że tutaj jesteś. Nie popłyniesz. Zostaniesz w pałacu! – rozkazał Jingo.
– Nudzę się tu, monsignore. Miałem płynąć na wyspę San Nicolo.
– Nie teraz, Leonardo. Jak tylko wrócę, popłyniesz na wyspę i przywieziesz dziewczynę, o której ci mówiłem.
Wrócił Andrea, niosąc płaszcz i kapelusz.
Zaczynało się ściemniać.
Przy marmurowych schodach wiodących do pałacu stała gondola, a w niej dwaj gondolierzy.
Widząc, że Andrea kładzie do gondoli muszkiet, domyślili się, że ich pan jedzie na polowanie.
Z pałacu wyszedł Jingo.
Gondolierzy zdjęli z głów swoje czerwone czapki.
Jingo wszedł do gondoli, dając znak do odpłynięcia.
Usiadł na kanapie ustawionej pod baldachimem i spoglądał ponuro przed siebie.
Wieczór był jasny. Księżyc przeglądał się w lustrzanej powierzchni wód. Gondola coraz bardziej oddalała się od miasta i niebawem dopłynęła do brzegów wyspy San Nicolo.
Jingo podjął stanowcze postanowienie. Wirgilio nie opuści już nigdy tej wyspy.
Gondola przybiła do brzegu. Jingo rozkazał gondolierom czekać na siebie w tym miejscu i sam skierował kroki w stronę wydmy. Na ramieniu niósł muszkiet.
Nagle stanął osłupiały.
W pewnej odległości od siebie ujrzał jakąś dziwną postać…
Zdawało mu się, że twarz ma zakrytą welonem. Skąd się tu wzięła?
Była to bez wątpienia kobieta.
Jingo próbował się do niej zbliżyć, ale w tej chwili postać zniknęła.
Wrócił z powrotem do wąskiej ścieżki na wydmie.
Tędy będzie przechodził Wirgilio.
Mimo woli, Jingo przypomniał sobie podróż do Grenady.
Tym razem postanowił spełnić dokładniej swój zamiar.
Przystanął na chwilę. Rozejrzał się dookoła, po czym położył się w zagłębieniu na wydmie. Nie mógł być stąd zauważony, a sam wyciągając nieco głowę widział dobrze drogę. Obok niego leżał nabity muszkiet.
Zapadła noc.
Na wodzie nie było widać żadnej łódki.
Wyspa sprawiała wrażenie wyludnionej.
Od czasu do czasu nocną ciszę przerywał krzyk wodnych ptaków.
Nagle Jingo spostrzegł idącego drogą człowieka. To był Wirgilio.
Wszedł właśnie na drogę, na której miał spotkać śmierć. Szlachetny człowiek przybył, aby przywitać kobietę, którą kochał jak rodzoną siostrę.
Marynarzom, którzy go tu przywieźli, pozwolił odpłynąć na galerę.
Zamierzał spędzić na wyspie trochę czasu i postanowił wrócić na okręt wynajętą od jakiegoś rybaka łódką.
Blady, osłabiony Wirgilio, dręczony ciągłym kaszlem zmuszony był
często odpoczywać po drodze.
Jingo wycelował w niego i czekał na stosowny moment, aby pociągnąć za cyngiel.
W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ostrzec Wirgiliusza przed niebezpieczeństwem.
Nad głową hrabiego przeleciał z krzykiem wodny ptak. Wirgilio zatrzymał się.
Jingo wykorzystał tę chwilę i wystrzelił.
Wśród nocnej ciszy rozległ się złowrogi huk.
Wirgiliusz chwycił się rękoma za pierś.
Kula trafiła go w serce.
Ostatni z rodu Mirafiorich upadł na ziemię.
Jingo zszedł z wydmy i zbliżył się do leżącego.
Spojrzał na blade, zastygłe oblicze. Na zakrwawionym piasku leżał
przed nim pozbawiony życia ostatni potomek admirała Mirafiori. Ostatni?
Nie, ktokolwiek znał tajemnicę rodziny Mirafiorich wiedział, że jest jeszcze ktoś, kto może rościć prawa do olbrzymiego majątku. Pozostała dziedziczka. Należało się jej teraz obawiać. Uciekła. Nie była świadoma tajemnicy swojego urodzenia.
Jingo stał nad trupem. Należało ukryć ciało i zatrzeć ślady zbrodni.
Nie było to trudne. Na wydmie można było znaleźć odpowiednie miejsce.
Ujął trupa silnymi rękoma i zawlókł na wydmę. Znalazł duże zagłębienie i położył tam trupa, zasypując go dokładnie piaskiem. Nocna burza dokończy z pewnością rozpoczętego dzieła.
Następnie zszedł z wydmy na drogę i zasypał piaskiem zakrwawione miejsce niedawnej zbrodni.
Wszelkie ślady zostały zatarte.
Morderca dotarł niebawem do czekającej na niego gondoli.
Nad ranem przestąpił próg pałacu Mirafiori.
Teraz żył już tylko myślą odzyskania butelki, zawierającej cenny pergamin.
Rozdział XXVII
– Naprawdę widzieliście Królową Nocy? – zapytał Rafaelo braci przybyłych na wyspę San Angelo.
– Tak. To była ona, panie – odrzekł Umbo – bez wątpienia, to była ona. Ukazała się nam na placu Świętego Marka.
Mężczyźni podeszli do miejsca, gdzie stali ludzie trzymający pochodnie.
Rafaelo postawił czaszę na wzniesieniu.
– Czy przybędzie tutaj?
– Tak, panie. Tej nocy – odpowiedział Giovanni.
– Zbliża się! To ona! – zawołał Umbo.
Płomienie pochodni, łącząc się z bladymi promieniami księżyca stanowiły pełen uroku widok.
W pewnej odległości od zgromadzonych, ukazała się majestatyczna postać kobiety, którą widzieli bracia na placu Świętego Marka. Była odziana w tę samą szatę. Rafaelo spoglądał na nią, stojąc nieruchomo.
Inni padli na kolana.
– Przybyła do nas! Ukazała się Królowa Nocy! – wołano z wszystkich stron.
Na twarzy Rafaela malowało się widoczne wzruszenie.
Postąpił kilka kroków na powitanie kobiety.
– Witam cię w imieniu wszystkich braci, jeżeli przybywasz jako nasza królowa – rzekł wzruszonym głosem.
– Nie królowa. Pragnę być waszą siostrą – odpowiedział jasny, kobiecy głos. – Pragnę walczyć razem z wami i pomścić wszystkie nieszczęsne ofiary tajnego trybunału. Przyjmijcie mnie do waszego grona, nie żądając, abym wyjawiła swoje imię i pochodzenie. Pragnę złożyć przysięgę, że nie zdradzę tajemnic waszego bractwa. Wy musicie mi przyrzec, że nigdy nie będziecie się starali dowiedzieć, kim jestem. Oddalę się w chwili, kiedy ktokolwiek z was złamie swoje przyrzeczenie.
Wierzę, że wspólnymi siłami zdołamy zwalczyć okrucieństwo tajnego trybunału.
– Przyrzekamy spełnić wasze żądanie – rzekł Rafaelo, wznosząc palec ku górze. Bądź pewna, że nikt nie ośmieli się badać twojej tajemnicy.
– A więc przyjmijcie mnie do waszego grona, patrzcie, oto znak, że będę z wami dzielić wszystkie obowiązki! – mówiąc to, uklękła i pocałowała czaszę.
Wszyscy klęczeli.
Rafaelo spoglądał z zachwytem na Królową Nocy.
Po chwili kobieta wstała, dając znak braciom, aby uczynili to samo.
– Jestem tak jak wy z krwi i kości – rzekła. – Nie chcę uchodzić za pozaziemskie zjawisko. Pragnę walczyć razem z wami.
– Prowadź nas, królowo – rzekł Rafaelo – będziemy ci posłuszni we wszystkim.
– Tak, prowadź nas, królowo! Przestąp próg pałacu, będącego własnością bractwa! – zawołali wszyscy bracia.
– Przed godziną na wyspie San Nicolo zostało popełnione morderstwo – rzekła Królowa Nocy – byłam tam i widziałam kulejącego człowieka zbliżającego się do wydmy.
– Mówisz o Wirgiliuszu Mirafiore, dziedzicu milionów? – zapytał
Rafaelo.
– Tak, o fałszywym dziedzicu. On nie jest prawdziwym Wirgiliuszem.
– Tak sądziłem! – zawołał mistrz.
– Naszym zadaniem będzie wyjaśnić tę zbrodnię. Trafiła do mnie skarga, odrzucona przez radę trzech – mówiła dalej zawoalowana dama – widziałam i rozpoznałam kulawego. Zdaje mi się, że i on mnie widział. Edyta Amalfi nazwała go oszustem, śledziłam go więc.
– Jego wina wyjdzie na jaw, kiedy wróci prawdziwy hrabia – rzekł
Rafaelo.
– Nie czekajmy na niego, moi bracia. Kto wie, czy nieszczęsny hrabia nie poniósł śmierci z rąk człowieka, którego Edyta Amalfi nazwała oszustem, a który nazywa się Jingo Foscari! Ujrzawszy go, ukryłam się w swojej gondoli i obserwowałam go z daleka. Jego obecność na wyspie o tej porze wydała mi się podejrzana. Wkrótce potem usłyszałam wystrzał. Jakiś wewnętrzny głos powiedział mi, że zostało popełnione morderstwo. Wtedy popłynęłam do was.
– Twoje słowa, królowo, są wystarczające aby przeprowadzić śledztwo – odrzekł Rafaelo. – Kilku braci natychmiast rozpocznie poszukiwania. Przyszłej nocy otrzymasz wiadomość.
Zawoalowana dama skłoniła się braciom i odeszła. Oddaliła się nad brzeg, gdzie czekała na nią łódka. Jak szybko się ukazała, tak szybko zniknęła.
Nikt nie miał prawa za nią pójść.
Nikt nie miał prawa odsłonić jej welonu.
Nikt nie miał prawa badać jej tajemnicy.
Łódź szybko oddalała się od wyspy San Angelo, kierując się na San Nicolo. Królowa Nocy zauważyła nagle inną łódź, płynącą w tym samym kierunku. Siedział w niej człowiek herkulesowej budowy. Był to Leonardo. Przybił do brzegu, wysiadł z łódki i przywiązał ją do pala.
Poszedł do chaty wyławiacza trupów.
Było już po północy. Stary Jacobo przebywał wtedy w domku w pobliżu Pałacu Dożów, nie zabrał Nelli ze sobą. Dziewczyna spała ukryta, w pobliżu chaty.
Kiedy mężczyzna zbliżał się do drzwi, Nella obudziła się słysząc jego kroki. Podniosła głowę i widząc obcego człowieka, poczuła instynktownie, że obcy jej szuka.
Podniosła się i zaczęła uciekać.
Leonardo zobaczył dziewczynę i pobiegł za nią.
Za chatą, na niskich palach leżały rozciągnięte sieci.
Nella schyliła się, chcąc przejść pod nimi. Zaplątała się w mokre sieci i szamotała się, próbując się uwolnić.
Leonardo dobiegł do niej i silnymi ramionami wydostał
dziewczynę. Niósł ją do swojej łodzi, gdy wtem ujrzał przed sobą zawoalowaną damę.
– Czego żądacie od tej dziewczyny? – zapytała kobieta.
– To ona. Królowa Nocy – szepnął zdumiony Leonardo.
– Puśćcie dziewczynę! – rozkazała – dlaczego napadacie na bezbronną istotę?
Atleta postawił Nellę na ziemię.
Był to wzruszający widok. Silny, potężny atleta podobny był teraz do dziecka, pozbawionego własnej woli. Klęczał przed czarną damą, wpatrując się w nią z zachwytem.
– Nareszcie ukazałaś się między braćmi. Będziemy cię czcić i wypełniać twoje wszystkie rozkazy – mówił Leonardo wzruszonym głosem.
Nella nie rozumiała tych słów, ze zdziwieniem spoglądała na atletę i na zawoalowaną damę…
Nagle zerwała się i zaczęła uciekać co sił w nogach.
– Pozwól jej uciec – rzekła dama stanowczym głosem – co chcieliście uczynić z tą dziewczyną?
– Miałem zamiar zawieźć ją do pałacu Mirafiore – odrzekł
Leonardo.
– Poznaję cię. Należysz do bractwa. Spełniałeś rozkaz swojego pana?
– Tak, królowo.
– Czego on żąda od tej dziewczyny?
– Nella posiada butelkę, zawierającą jakiś ważny dokument. Mój pan pragnie ją koniecznie zdobyć – odrzekł atleta. – Dziewczyna nie chce powiedzieć, gdzie ukryła butelkę.
– Wracaj do swojego pana i powiedz mu, że nie znalazłeś córki wyławiacza trupów! – rozkazała zawoalowana dama.
Leonardo złożył jej głęboki ukłon.
Dama odpowiedziała mu skinieniem głowy, odwróciła się i poszła do chaty.
Leonardo udał się do swojej gondoli.
Nella stała w pobliżu chaty i przyglądała się czarnej damie.
Królowa Nocy podeszła do dziewczyny i rzekła:
– Nello, nie bój się. Przysyła mnie do ciebie Edyta Amalfi. Ona już tu nigdy nie wróci.
Słowa te zatrwożyły biedną dziewczynę. Zbliżyła się do zawoalowanej kobiety.
– Posiadasz butelkę. Gdzie ją ukryłaś? Wiem, że ją masz. Edyta Amalfi sama chciała cię o nią poprosić, ale niestety nie może tu wrócić, nie narażając się na niebezpieczeństwo.
– Signorina was przysyła? – zapytała Nella.
– Tak. Oto znak, abyś mi uwierzyła.
Zawoalowana dama wyciągnęła rękę, w której trzymała maleńki medalion z portretem zmarłej Olimpii Amalfi, matki Edyty.
Nella spojrzała na portret.
– Nello, Edyta Amalfi prosi cię, abyś oddała mi butelkę…
Dziewczyna, jakby nie słysząc słów czarnej damy odezwała się:
– Nieszczęsna signorina wyjechała… Signorina nigdy nie wróci…
– Nie, Nello. Nie może wrócić.
– Chciałabym ją jeszcze raz zobaczyć…
– Stanie się to. Przyrzekam ci, Nello! W tych dniach zawiozę cię na stały ląd, gdzie przebywa Edyta Amalfi. Uściśnie cię jak siostrę i zwróci ci twoją butelkę, ona nie chce jej zatrzymać, pragnie ją tylko obejrzeć.
– Pozwólcie za mną, signoro – rzekła po chwili córka wyławiacza trupów, podnosząc leżącą na ziemi łopatkę.
Zaprowadziła zawoalowaną damę w miejsce, w którym ukryła znalezioną butelkę.
– Co zamierzasz uczynić? – zapytała dama.
– Wykopię butelkę, podarowaną nam przez morze – odpowiedziała Nella i zaczęła kopać.
– Tutaj ją ukryłaś? Kop ostrożnie…
Po kilku minutach Nella z przerażeniem odrzuciła łopatę. Uklękła i rękoma zaczęła odgarniać ziemię.
Signora bacznie przyglądała się dziewczynie.
– Nie ma! Nie ma jej! – wykrzyknęła Nella.
– Sama ją tu ukryłaś, Nello? – zapytała dama.
– Sama. Ukradziono butelkę… – szeptała córka wyławiacza trupów.
– Szukaj! Szukaj dokładnie Nello, na pewno ją znajdziesz!
Dziewczyna kopała dalej. Pot spływał po jej czole.
Trud był daremny. Nie znalazła. Butelka zniknęła.
Rozdział XXVIII
W Pałacu Dożów, obok wielu przepysznych salonów i komnat, znajdował się pokój, do którego nie miał prawa nikt wchodzić, poza członkami Rady Trzech.
To tutaj odbywały się jej posiedzenia i tu zapadały tysiące niesprawiedliwych wyroków śmierci.
Okna pokoju były zasłonięte grubymi kotarami.
Pokój podzielony był na dwie części. W jednej – rada odbywała tajne posiedzenia, do drugiej wpuszczano obywateli, pragnących złożyć osobiście skargi. Inkwizytorzy doskonale słyszeli wtedy mówiącego. Ten również słyszał ich głosy, ale ich nie widział.
Tutaj właśnie składała swoją skargę Edyta Amalfi.
Przy tej sposobności dowiedzieliśmy się, że do pokoju tego wchodziło się wąskim korytarzem z niewielkiej poczekalni.
Ściany pokoju przeznaczonego do odbywania tajnych posiedzeń, obite były czarnym suknem. Pośrodku ustawiony był stół, a na nim przybory do pisania, dzwonek i marmurowa urna.
Właśnie weszli do pokoju trzej inkwizytorzy i zajęli swoje miejsca za stołem.
Zdjęli maski. Wszyscy trzej znali się nawzajem, jednak nikt ze śmiertelników nie mógł znać ich imion.
Na środkowym krześle zasiadał wielki inkwizytor, starzec Loredani.
Na jego pokrytej zmarszczkami twarzy malowała się dobroć i szlachetność. Często, nie mogąc oprzeć się swoim towarzyszom, zmuszony był działać wbrew swoim przekonaniom.
Na drugim krześle siedział surowy Daponte, na jego obliczu wyryta była nieugięta duma i okrucieństwo. Jego pióro podpisało niejeden niesprawiedliwy wyrok. To on postanowił srogimi wyrokami wzmocnić potęgę i autorytet tajnego trybunału.
Trzecie miejsce zajmował Brabantino. Blada, pociągła twarz nie zdradzała wnętrza jego duszy. Patrząc na jego kamienny wyraz twarzy, nikt nie przypuszczałby, że i on przykładał rękę do zbrodni. Robił
wrażenie szlachetnego weneckiego patrycjusza.
W rękach tych trojga ludzi spoczywał los lub zguba tysięcy ludzi.
Nie tylko naród pozostawał pod ich władzą. Ręka tajnej rady była w stanie dosięgnąć najwyżej postawioną osobę, nawet dożę, nie mówiąc o senatorach. Wszyscy byli od nich zależni, od ludzi, których nikt nie znał i nigdy nie widział.
– Zbirom nie udało się schwycić sprzymierzeńców księcia Ossuny – rzekł Daponte, przerywając milczenie. – Wydałem rozkaz, aby zabić kapitana Spinozę i Jacques’a Pierre’a, gdziekolwiek się ukażą.
– W tej sprawie jeszcze nic nie postanowiono – zauważył
Loredani, pragnący unikać niepotrzebnego rozlewu krwi – ustaliliśmy, że szpiedzy mają zostać tylko schwytani.
– Mamy czekać, żeby wprowadzili swoje plany w czyn? – zawołał
Daponte. – Wszystko zależy od szybkości działania, dlatego wydałem ten rozkaz. Zastanówcie się, udało im się uciec z więzienia!
– To niebezpieczni ludzie, szlachetny Daponte – rzekł Brabantino – nader niebezpieczni ludzie!
– Właśnie. Po co te względy i oszczędzanie ich? To szpiedzy i przestępcy! Precz z nimi! – zawołał zdecydowanym głosem Daponte.
– Znamy ich plany. Doskonale wiemy, po co przybyli do Wenecji, macie rację – rzekł Loredani. – Moim zdaniem lepiej byłoby ich schwytać żywcem i dowiedzieć się od nich więcej o planach księcia Ossuny. Pragnę zwrócić waszą uwagę jeszcze na jedno – w Wenecji przebywają pielgrzymi, widzieliście ich tak dobrze jak ja; ubrani są w czarne suknie mnichów, na piersiach noszą biały krzyż, a u boku sztylet na egipskim pasie.
– Mówicie o bractwie, mój szlachetny Loredani. Mówiono mi, że jest to pobożne stowarzyszenie, którego członkowie są następcami Krzyżaków – zauważył Brabantino.
– Mnie się wydaje, że mają oni jakiś związek ze szpiegami księcia Ossuny – rzekł Loredani – trzeba mieć na nich baczniejszą uwagę i dowiedzieć się, co to za jedni.
– To już się stało, mój szlachetny Loredani – odezwał się Daponte, pełnym zadowolenia głosem. – Dowiedziałem się, że zbierają się w nocy, na małej wysepce i że przebywa między nimi czarno odziana, zawoalowana signora. Na końcu miasta mają swój własny pałac, w którym zapewne odbywają posiedzenia. To wszystko powiedział mi żebrak Pesari, mieszkający w jednej z chat na końcu miasta. Co do ich zamiarów, tych jeszcze nie znam.
– Moim zdaniem, dobrze byłoby, gdyby ktoś sprytny wstąpił do bractwa… – rzekł Brabantino.
– Musiałby doskonale grać swoją rolę, aby nie wzbudzić najmniejszego podejrzenia – stwierdził Loredani.
– Czy nie znacie kogoś odpowiedniego, szlachetny Brabantino? – zapytał Daponte – podoba mi się wasz plan.
– Myślałem o atlecie cyrkowym, którego hrabia Mirafiore przyjął
do siebie na służbę. Sądzę, że on nie wzbudziłby żadnych podejrzeń.
– Pogromca lwów? – zapytał Loredani.
– Leonardo jest nadzwyczaj zręczny, a przy tym rozwój muskułów i siła ciała idzie ręka w rękę z rozwojem umysłowym atlety.
Zapewniam was, mój szlachetny Daponte, że podobny człowiek może nam się lepiej przysłużyć niż niejeden mądry i wykształcony.
– Niech więc ta próba dowiedzie prawdziwości waszej opinii – rzekł Loredani.
– Jeszcze jedno – odezwał się Brabantino do inkwizytorów – jeden z naszych starych sług wzbudza we mnie silne podejrzenie. Zdaje się, że stary wyławiacz trupów działa na naszą niekorzyść.
– Co? Wyławiacz trupów? – zapytał zdziwiony Daponte.
– Sądzę, że wasze podejrzenia sięgają za daleko – zauważył wielki inkwizytor.
– Są poszlaki, oskarżające tego człowieka – ciągnął Brabantino – uważam, że powinno się go natychmiast uwięzić razem z jego córką.
Wiem, co uczynił…
– Wiecie? – zapytał Daponte.
– Jestem przekonany, że to on zabił gondoliera Sebastiana, a Edycie Amalfi pomógł w ucieczce – odrzekł Brabantino. – Dalej, jestem przekonany, że handluje on wyławianymi zwłokami, wydając je ich krewnym.
– Co doprowadziło was do takiego wniosku? – zapytał Loredani.
– Wiecie dobrze, że Rodrigo Zeni został skazany na śmierć, ponieważ był w zmowie ze szpiegami księcia Ossuny. Sebastian był jego oskarżycielem. Rodrigo zginął. Wyrok został wykonany. Jednak na wyspie umarłych daremnie szukałem jego ciała!
– Byliście tam? – zapytał wielki inkwizytor.
– Lubię prowadzić wszędzie poszukiwania, chcę wiedzieć, czy ludzie, pozostający na naszych usługach wypełniają ściśle wszystkie rozkazy – mówił Brabantino – ta myśl zawiodła mnie na wyspę umarłych. Grób przeznaczony dla Rodriga Zeni wydawał się w porządku.
Kazałem go jednak odkopać… i nie znalazłem tam ciała.
– I nie zapytaliście wyławiacza trupów, gdzie ukrył ciało? – zapytał Daponte.
– Uczyniłem to.
– Cóż odrzekł?
– Odrzekł, że wyłowił z Orfany ciało Rodriga Zeni i zawiózł na wyspę, ale gdy przybił do brzegu zdarzyło się nieszczęście, ciało wypadło mu z łódki i pomimo wszelkich starań nie udało mu się go z powrotem wyłowić.
– To bardzo możliwe – odpowiedział wielki inkwizytor.
– Zachowanie Jacoba mocno go oskarża – rzekł Brabantino. – Dlaczego nie zawiadomił nas o tym od razu?
Nagle członkowie rady usłyszeli, że ktoś otwiera drzwi, wiodące do drugiej części pokoju.
Rozległ się głos:
– Donoszę o przybyciu Jacques’a Pierre’a, przybył tu dobrowolnie i pragnie złożyć zeznanie przed najwyższą radą.
Niespodziewana wiadomość wzbudziła wśród członków rady zdumienie.
– Zbieg?
– Szpieg księcia Ossuny?
– Wprowadzić go! – rozkazał siwowłosy Loredani.
Służący wyszedł z pokoju.
– To ciekawe – odezwał się Brabantino.
– Jak to się stało, że dobrowolnie oddaje się w nasze ręce? – zastanawiał się Daponte.
– Zaraz go przesłuchamy – rzekł wielki inkwizytor. – A co do wyławiacza trupów, jestem zdania, aby wstrzymać się jeszcze z aresztowaniem i aby śledzić jego każdy krok.
W oddali rozległ się dzwonek. Oznajmiał, ze zameldowany został
wprowadzony do oddzielonej części sali posiedzeń.
– Powiedzcie wasze nazwisko, wy, którzy przybywacie złożyć zeznania – rzekł wielki inkwizytor.
– Jestem kapitan Jacques Pierre.
– Wracacie do więzienia, nie mogąc się dalej ukrywać? – zapytał
Loredani.
– Przychodzę dobrowolnie – odrzekł Jacques Pierre. – Dowiodłem wam, monsignori, że nie lękam się waszych zbirów, wchodząc do pałacu posła hiszpańskiego. Wszedłem i wyszedłem stamtąd uniknąwszy rąk siepaczy. Mam już dosyć tego marnego życia na usługach księcia Ossuny i przybywam ofiarować wam swoją służbę, wyjawiając wszystkie jego plany.
– Musicie mieć ważne powody, które skłoniły was do podjęcia tego postanowienia. Chyba zdajecie sobie sprawę, że musimy was uwięzić, aby być pewnymi waszej osoby.
– Przychodząc tutaj, byłem na to przygotowany, monsignori. Jednak, postępując w ten sposób, działalibyście tylko na swoją niekorzyść.
Przybyłem, aby zapoznać was z grożącym niebezpieczeństwem; wydam w wasze ręce wszystkich sprzymierzeńców księcia Ossuny, a w zamian mam nadzieję otrzymać lepszy żołd, niż ten, jaki otrzymywałem od księcia.
– I inni sprzymierzeńcy nie ujdą nam… – rzekł inkwizytor, pociągając za dzwonek.
Natychmiast do sali wszedł kapitan Bembo.
Daponte wstał, podszedł do kapitana i cichym głosem wydał mu polecenie.
Kapitan wyszedł z pokoju.
– Oddam wam wielkie przysługi – rzekł Jacques Pierre. – Opowiem o wszystkim, co wiem.
– Niestety, zdradzono nam już wcześniej wasz plan, panie kapitanie – powiedział wielki inkwizytor.
– Zdradzono? Jaki plan?
– Przed wami był tu neapolitańczyk – kapitan Spinoza i zawiadomił nas o waszym przybyciu.
– Co? Spinoza był tutaj? Niemożliwe! – zawołał Jacques Pierre.
– Nie wierzymy wam, kapitanie!
Wielki inkwizytor dał znak.
Posłuchanie było zakończone.
Służący wyprowadził Jacques’a Pierre’a do poczekalni.
Tutaj podszedł do niego kapitan Bembo.
– Pójdziecie ze mną, kapitanie – powiedział – jesteście moim więźniem.
Jacques Pierre był zgubiony. Z wszystkich stron otoczony był
zbirami.
Podczas, gdy prowadzono go do więzienia, do poczekalni wbiegł
żebrak Pesari, oznajmiając służącemu, że przybywa z ważnym doniesieniem.
Służący wprowadził szpiega do pierwszej części sali posiedzeń i głośno wymówił jego imię.
– Co masz do powiedzenia? – zapytał wielki inkwizytor.
– Udało mi się znaleźć pałac, w którym znajdują się obecnie bracia z krzyżami na piersiach.
– Gdzie on się znajduje?
– Przy końcu miasta, naprzeciw wyspy San Chiera.
– Dobrze, otrzymasz wynagrodzenie – rzekł Loredani.
– Sądzę, że najlepiej będzie otoczyć pałac i dokładnie go przetrząsnąć – powiedział Daponte.
– Nie, jeszcze nie tej nocy – odrzekł Brabantino. – Dzisiaj lepiej będzie przesłuchać uwięzionego kapitana. Wydaje mi się, że jest z nimi w zmowie.
– Przyszłej nocy ich dom zostanie otoczony i zdobyty – zakończył
wielki inkwizytor. – Nasza ręka dosięgnie tych wszystkich, którzy czyhają na nasze głowy i na pomyślność rzeczypospolitej!
– Śmierć im i zniszczenie! – zawołali Daponte i Brabantino.
Rzekłszy to, wszyscy trzej włożyli maski na twarze i wyszli z tajemnego salonu.
Rozdział XXIX
Ważny ślad
Umbo, Antonio i Giovanni wylądowali w pobliżu strażnicy; zamierzali udać się do miejsca, w którym Królowa Nocy ujrzała kulejącego Jinga.
Umieszczona na wieży latarnia jasno oświetlała ląd i wodę.
Na wschodzie zaczynało świtać.
Trzej bracia przywiązali łódkę i weszli na wydmę.
Latarnia zgasła. Pierwsze czerwone promienie słońca oświetlały morze.
– Co to jest? – zapytał Umbo – widzicie łódkę na brzegu?
– Widzę, jest w niej dwóch mężczyzn. To chyba galera hiszpańska, spoczywająca na kotwicy – zauważył Giovanni.
– Zostańcie tu. Ja podejdę do łodzi – rzekł Umbo.
Antonio i Giovanni zostali na wydmie, Umbo zszedł na brzeg i skierował się w stronę łódki.
Marynarze zauważyli, że zbliżający się człowiek jest mnichem.
– Podpłyńcie bliżej! Chcę z wami porozmawiać! – zawołał Umbo po hiszpańsku.
– Nie możemy przybić do brzegu – odpowiedzieli marynarze – jeśli strażnik nas zobaczy, doniesie kapitanowi i będziemy mieli nieprzyjemności.
– Zatrzymajcie się jeszcze chwilę, dobrzy ludzie. Przybywacie z galery? Czego szukacie na brzegu? – zapytał Umbo.
– Przywieźliśmy tu podróżnego, który udał się na wyspę – odrzekł
marynarz – odesłał nas na galerę, ale my postanowiliśmy zaczekać na niego, gdyż sowicie nas wynagrodził.
– I dotąd podróżny jeszcze nie wrócił?
– Czekaliśmy do tej pory – rzekł jeden z marynarzy – ale nie wrócił. Może został na wyspie San Nicolo. Dłużej nie możemy czekać.
Odbili od brzegu.
W umyśle Umba przebiegały myśli:
Kulejący Wirgilio Mirafiore – strzał na wydmie – podróżny, który nie wrócił…
Co zaszło tej nocy na wyspie San Nicolo?
Umbo spostrzegł, że towarzysze dawali mu jakieś znaki. Obok nich ujrzał trzeciego człowieka. Odziany był w zwykły, mieszczański strój.
Żywo opowiadał coś obu braciom, wskazując w kierunku hiszpańskiej galery.
– Zbliż się Umbo i posłuchaj co mówi strażnik! – zawołał
Antonio.
– On twierdzi, że przypłynąłeś łódką z galery – dodał Giovanni.
Umbo podszedł do silnie wzburzonego strażnika.
Ten wciąż powtarza, że ani galera ani jego osada nie powinna zbliżać się do brzegu. Umbo zapewniał strażnika, że przybył tu wraz ze swoimi braćmi i że wszyscy trzej widzieli łódkę.
– Stracę posadę! – zawołał starzec.
– Nie obawiajcie się. Nie oszukujemy was – uspokajał go Umbo – nie mamy nic wspólnego z galerą. Chciałbym jednak wiedzieć, czy na galerze znajdują się pasażerowie?
– Tylko jeden – odrzekł strażnik. – Nazwiska zapisuję w książce, którą pokazuję od czasu do czasu senatorowi.
– Któremu?
– Jaśnie oświeconemu senatorowi Brabantino.
– Czy moglibyśmy zobaczyć tę listę? – zapytał Umbo.
– Dlaczego nie? Jeżeli zechcecie pójść ze mną do wieży, pobożni bracia, to wam pokażę – odrzekł strażnik.
– Chodźmy! – zwrócił się Umbo do towarzyszy.
Wkrótce wszyscy przybyli do wieży.
Strażnik wpuścił mnichów i wziął do ręki listę.
– Jak nazywa się ten podróżny?
– Zobaczcie sami, pobożni bracia, ja stary mam już słaby wzrok – rzekł strażnik, nie chcąc się przyznać, że nie umie czytać.
Umbo wziął listę do ręki i zadrżał.
– Kto zapisał to nazwisko? – zapytał.
– Sam podróżny – odparł starzec.
Umbo podał listę swoim towarzyszom.
Przeczytawszy nazwisko, spojrzeli znacząco jeden na drugiego.
W tej chwili wszedł do wieży senator Carlo Brabantino.
Starzec przestraszył się na jego widok.
– Co tu robią ci obcy ludzie? – zapytał Brabantino strażnika.
– Łaski, monsignore! – zawołał starzec, padając na kolana. – Łódź
wróciła już na galerę. Pobożni bracia byli na wydmie, są świadkami mojej niewinności!
– Niech obcy opuszczą w tej chwili to miejsce, do którego wstęp jest wzbroniony! – rozkazał Brabantino, zwracając się do braci.
Wszyscy trzej w milczeniu opuścili wieżę.
– Przeczytaliście nazwisko podróżnego? – zapytał Umbo.
– Wirgilio Mirafiore – tak brzmi nazwisko napisane na liście – odrzekł Antonio.
– Własnoręcznie je napisał. To ważna okoliczność, moi bracia – stwierdził Giovanni.
– To jego marynarze przywieźli na wyspę. To jest prawdziwy hrabia Mirafiore. Królowa Nocy widziała na wydmie fałszywego Wirgilia; słyszała wystrzał… A marynarze całą noc bezskutecznie czekali na podróżnego… – rzekł Umbo.
– Zostało popełnione morderstwo – powiedział Antonio. – Fałszywy Mirafiore został powiadomiony o przybyciu prawego dziedzica i zwabił go tu, aby usunąć go ze swojej drogi.
– Natrafiliśmy na bardzo ważny ślad – zauważył Giovanni. – Musimy odnaleźć podróżnego. Nie wrócił na galerę. Przebywa zatem na wyspie. Szukajmy go!
– Podróżny – prawdziwy hrabia Mirafiore znalazł tu śmierć lub przepadł bez śladu – rzekł Umbo.
– Obawiam się, że nie znajdziemy żadnych śladów – powiedział
Giovanni. – Fałszywy Wirgilio dokładnie spełnił swój nikczemny czyn.
Królowa Nocy twierdzi, że był to Jingo Foscari, który przed laty zmuszony był uciec z Wenecji.
– Edyta Amalfi ma rację. Nikt nie może znać lepiej hrabiego Wirgiliusza niż ona. Spędziła z nim swoje dziecięce lata – rzekł
Antonio. – Złożona przez nią skarga, została odrzucona przez trybunał.
Nie stało się zadość sprawiedliwości i zmuszono ją do ucieczki.
Trzej bracia rozeszli się w trzy strony, badając dokładnie powierzchnię wydmy.
Nagle Antonio zawołał swoich towarzyszy.
Dwaj bracia zbliżyli się do miejsca, w którym ziemia była poruszona, a na piasku widniały ślady stóp.
– Patrzcie! – wykrzyknął Giovanni, pokazując plamę na piasku.
– Na Boga! To krew! – wykrzyknął Umbo.
– Morderca próbował zatrzeć ślady. Została ta jedna plama – zauważył Antonio.
– Walczono w tym miejscu – ciągnął Umbo – nieprawy walczył
z prawym. Kto zwyciężył? Dowiemy się tego w Wenecji. Gdyby zwyciężył prawdziwy Wirgilio, nie zacierałby śladów…
– Musimy mieć pewność! – zawołał Antonio. – Biada temu nikczemnikowi, jeżeli popełnił morderstwo! Pójdziemy do wieży. Za wszelką cenę musimy zdobyć listę!
– Masz rację. To będzie niezaprzeczalny dowód – rzekł Umbo.
– Mając ten dowód w ręku, zaskarżymy publicznie fałszywego hrabiego Mirafiore – postanowił Giovanni – pokażemy listę i zapytamy: „Gdzie jest przybyły na galerze hrabia Mirafiore?”
Antonio szukał dalej.
– Jingo Foscari był ostrożny – zauważył – nie można znaleźć śladów jego kroków.
– Tu są do połowy zatarte ślady! Prowadzą na wydmę! – zawołał
Giovanni.
Trzej bracia weszli na wydmę, jednak dalsze poszukiwania okazały się bezowocne.
Miejsce, w którym Jingo zakopał ciało hrabiego, było zasypane piaskiem.
– Nic tu nie znajdziemy – rzekł Umbo. – Może w inny sposób uda nam się wykryć prawdę, a potem pomścić śmierć niewinnego człowieka.
– Nieszczęsny, nie spodziewał się, że morderca czekał tu na niego.
Pewnym jest – rzekł Antonio – że fałszywy hrabia Mirafiore doskonale wiedział o przybyciu podróżnego. Ktoś musiał go zdradzić.
– Nikt inny nie mógł tego zrobić, tylko zwierzchnik strażnika! – zawołał Umbo.
– Senator Brabantino. Umbo ma rację – potwierdził Giovanni.
– Widzieliście wyraz jego twarzy, kiedy ujrzał nas w wieży? On jest na pewno wspólnikiem Jinga.
– To jest w tej chwili nieważne – odrzekł Umbo. – Wszystko jedno, czy senator wierzy fałszywemu hrabiemu, czy jest jego wspólnikiem. Najważniejsze jest teraz, aby dowieść, że na liście było zapisane nazwisko prawdziwego hrabiego i że on poniósł śmierć tej nocy na wyspie. A jak to się stało? Z tego winien zdać sprawę przebywający w Wenecji Wirgilio Mirafiore, którego królowa widziała nocą na wyspie.
– Wracajmy do wieży! – zawołał Antonio – musimy odebrać listę strażnikowi.
Trzej bracia zeszli z wydmy i udali się do wieży.
– Czy Ewangelina przybyła już na laguny? – zapytał po drodze Antonio.
– Rafaelo nic o tym nie wspominał – odrzekł Umbo.
– Zdaje się, że powinna przybyć w tym tygodniu – zauważył
Giovanni.
– Nie pytałem. Dobrze wiecie, że Rafaelo nie lubi pytań – odrzekł
Umbo.
– Mam nadzieję, że senator wyszedł już z wieży – rzekł Antonio po chwili.
– Widzieliście trwogę strażnika? Obawiam się, że nie będzie chciał
już z nami rozmawiać.
– Znajdziemy na to jakiś sposób. Musimy zdobyć listę, to jedyny dowód zbrodni. Chodzi o wyjaśnienie nikczemnego postępku; rozwiązanie tej zagadki jest naszym obowiązkiem. Spójrzcie tam! Strażnik wraca od brzegu.
– To on. Idzie do wieży – rzekł Antonio. – Pospieszmy się.
Po chwili bracia zbliżyli się do wieży.
Umbo wszedł do izby.
– Czy spotkała was jakaś przykrość? – zapytał strażnika.
– Senator to dumny, surowy pan… Obszedł się ze mną dość łaskawie – odpowiedział starzec.
– Bałem się, że będzie wam czynił wymówki, że rozmawialiście z nami – ciągnął Umbo – słuchajcie mnie, oddajcie nam listę podróżnych.
Sprzedajcie ją nam.
– Nie, moi pobożni bracia, nie mogę.
– A jeżeli w zamian ofiarujemy ci pokaźną sumkę? – zapytał
Umbo – powiecie, że zginęła.
– Zginęła? – zapytał trwożliwie starzec – ale dotąd jeszcze nigdy nie zginęła…
Nagle, wodząc ręką po stole zawołał drżącym głosem:
– Na Świętego Marka!
– Co się stało? – zapytał Umbo.
– Lista! Lista! – zawołał przerażony strażnik. – Najświętsza Matko! Gdzie jest lista?
– Cóż to ma znaczyć? Lista zginęła?
– Tu była, na tym stole. Przyznajcie się bracia, że ją wzięliście.
– Nie, strażniku, nie wzięliśmy jej. Wtedy nie prosilibyśmy was o jej wydanie – odrzekł Umbo.
– Nie ma listy! – wołał starzec.
– Zapewne senator wziął ją ze sobą – rzekł Antonio stanowczym głosem.
Strażnik przetrząsnął wszystkie zakamarki, nie brakowało żadnej listy, oprócz tej, na której widniało nazwisko: Wirgilio Mirafiore.
Rozdział XXX
Głos sumienia
W przedpokoju, w pałacu Mirafiore, leżała skóra zwierzęcia, na której zazwyczaj sypiał mały Murzynek.
Teraz spoczywał na niej Leonardo, po powrocie z wyspy San Nicolo.
Do przedpokoju wszedł Jingo.
Ujrzawszy Leonarda, zbliżył się do niego.
– Czy to się nazywa gorliwość w służbie? – zapytał, trącając nogą atletę.
Leonardo odskoczył jak od ukąszenia żmii.
W jego oczach pojawił się złowrogi błysk, pięści zacisnęły się mimowolnie.
Zapanował jednak nad sobą.
– Usnąłem, monsignore – rzekł drżącym głosem.
– Znam was dobrze, wy służalcze plemię! – zawołał pogardliwie Jingo – udajecie sen, aby podsłuchiwać! Gdzie dziewczyna?
– Nie znalazłem córki wyławiacza trupów, monsignore.
– Czy po to posłałem cię na wyspę, aby otrzymać podobną odpowiedź? Na drugi raz bądź zręczniejszy! W nocy znów popłyniesz po dziewczynę! A teraz pójdziesz ze mną do pałacu Erizzo, gdzie odbywa się wielki festyn. Będziesz walczył z czarnym sługą szlachetnego Memma. Spodziewam się, że zwyciężysz; założyłem się o tysiąc cekinów.
Jingo przyjął z rąk Leonarda płaszcz i kapelusz i wyszedł wraz z nim z pałacu do czekającej na niego gondoli.
Wkrótce potem, Jingo wchodził do pałacu wesołego Erizza.
– Ciekawy jestem – rzekł Erizzo do przyjaciela – kto z was wygra zakład. Memmo jest pewny, że on wygra.
Zebrana młodzież serdecznie witała Jinga.
Polały się strumienie wina, a gustownie poubierane dziewczęta podawały z uśmiechem na ustach półmiski z najwykwintniejszymi potrawami.
Wśród gości można było zauważyć synowca doży, senatora Brabantino, wesołego Donata i gadatliwego Memma.
Muzyka ożywiała radosny nastrój.
Opróżniano puchary, chwaląc gust znanego smakosza Erizza.
– A teraz, moi drodzy przyjaciele – zawołał Memmo – Pungo będzie walczyć z atletą Leonardem! Rozkaż ich wprowadzić, mój szlachetny Erizzo.
Wszyscy goście poczynili zakłady, po czym usiedli na wygodnych kanapach, stojących pod ścianami.
Pierwszy wszedł Leonardo. Był zupełnie spokojny i z godnością ukłonił się patrzącym na niego z zaciekawieniem panom.
Był ubrany tak samo jak podczas walki z dzikimi zwierzętami.
Trykoty w cielistym kolorze doskonale uwydatniały jego muskuły.
– Prawdziwy Herkules – rzekł Priuli do Donata. – Czyż można wątpić w to, że on zwycięży?
Na progu ukazał się Murzyn Pungo. Był nagi. Tylko biodra i pas obwiązane były czerwoną chustą.
Erizzo dał znak do rozpoczęcia walki.
Pungo podskoczył do swojego przeciwnika i próbował go przewrócić.
Atleta odepchnął go.
– Nie tak, Pungo! – zawołał Leonardo. – To jest wbrew zasadom.
Jeżeli chcesz walczyć jak dziki zwierz, zastosuję się do tego. Ale zgromadzeni tu panowie pragną ujrzeć inną walkę!
– Atleta ma rację! – zabrzmiał głos sędziego.
Leonardo swoimi silnymi ramionami pokazał Murzynowi jak ma go objąć. Rozpoczęła się walka.
Obaj mężczyźni chwycili się za ramiona i usiłowali przewrócić jeden drugiego.
Na twarzy Punga malował się wielki wysiłek, pot zlewał mu czoło.
Spokój Leonarda wzbudzał ogólny podziw. Widać było, że próbuje zmęczyć przeciwnika.
Nagle ścisnął mocniej Murzyna, podniósł go do góry i położył z łatwością na podłodze.
Rozległy się okrzyki.
– Zwyciężył! – zawołał Jingo.
– Naturalnie – rzekł Donato. – Któż mógłby w to wątpić?
– Zabiję tego czarnego psa! Nie wart jest kawałka chleba! – wykrzyknął wściekły Memmo.
Słowa te wywołały w Murzynie nagły gniew.
Podczas kiedy Leonardo kłaniał się oklaskującym go panom, podskoczył do niego i wyrwał sztylet, tkwiący u pasa atlety.
Leonardo przewidział to widocznie; szybkim ruchem uchwycił
zręcznie lewą dłoń Punga, trzymającą sztylet. Prawą pięścią zadał
Murzynowi silny cios w głowę.
– To nie należy do walki. Jesteś oszustem – rzekł, po czym odrzucił
sztylet na bok.
Pungo, ogłuszony uderzeniem podniósł się i ze spuszczoną głową, zataczając się wyszedł z salonu.
Atletę nagrodzono gromkimi oklaskami.
Memmo przegrał zakład.
Zapadał zmrok. Dziewczęta wniosły światła i napełniły winem puchary.
Jingo odesłał Leonarda do domu.
W pałacu do późnej nocy bawiono się, aż wreszcie przesyceni winem i muzyką goście, porozchodzili się do swoich pałaców.
Jingo wsiadł do swojej gondoli. Spokojny powiew nocnego wiatru rozwiał mgłę, która pod wpływem nadmiaru wina osiadła na jego umyśle.
Gondolierzy ujęli wiosła i szybko dopłynęli do schodów wiodących do pałacu Mirafiore.
Dochodziła północ.
Na wielkim kanale panowała zupełna cisza, otaczająca wodę i pałace.
Stary Andrea zapalił lampę w altanie, przylegającej do sypialni hrabiego.
Jingo wszedł do altany, zrzucając z siebie płaszcz i kapelusz.
Służący oddalił się.
Zamyślony Jingo został w sypialni sam.
Było zupełnie cicho.
Nagle straszny widok pojawił się przed jego oczami.
Osłupiałym wzrokiem spoglądał przed siebie, widząc zakrwawione ciało zabitego Wirgiliusza.
Zimny dreszcz przebiegł po jego ciele.
Zegar na wieży kościoła Świętego Marka wybijał godzinę dwunastą.
Przed oczami Jinga przesuwały się wolno złowrogie cienie.
Nagle ukazał mu się znajomy obraz.
Szedł z Wirgiliuszem między górami…
Wirgilio był jego dobroczyńcą… jego przyjacielem…
Jingo spojrzał w lustro, umieszczone na ścianie, naprzeciw otwartych drzwi. Osłupiał. Nie śmiał się poruszyć.
W lustrze dostrzegł ciemną postać… Nie mógł oderwać od niej oczu.
– Co to? Cóż to za ponury, grobowy głos?
Dreszcz przebiegł po ciele Jinga.
– Jingo Foscari! – brzmiał tajemniczy głos – gdzie jest Wirgilio Mirafiore?
Straszne! Postać w lustrze była o parę kroków od niego, a on nie mógł jej rozpoznać. Nie wiedział czy to się dzieje naprawdę, czy był ofiarą własnej imaginacji.
– Odpowiedz, Jingo Foscari! Gdzie jest Wirgilio Mirafiore? – zabrzmiał ponownie głos donośnie i poważnie.
Słowa te jak topór raniły mordercę.
Z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk, żadne słowo.
Spoglądał na postać w lustrze błędnym wzrokiem.
– Jingo Foscari! W nocy byłeś na wyspie San Nicolo! – mówiła postać – to ty przelałeś jego krew!
Jingo, oprzytomniawszy na chwilę, ujrzał na piersiach tajemniczej zjawy biały krzyż.
– Lękaj się kary niebios, Jingo Foscari! Zamordowałeś Wirgiliusza Mirafiore!
– Kto śmie to mówić? – wykrzyknął wreszcie Jingo.
Ujął rękojeść szpady i wyciągnął ją z pochwy.
– Ty nie jesteś Wirgilio Mirafiore! Wirgilio zginął z twojej ręki!
Zamordowałeś go! Jego krew popłynęła na wyspie San Nicolo!
Jingo z dzikim przekleństwem na ustach podbiegł do otwartych drzwi.
Kim był ten wszechwiedzący? Kto śmiał wtargnąć nocą do jego pałacu?
Jingo wbiegł do altany. Postać zdążyła się oddalić. Zauważył jednak ciemną sutannę, w którą była odziana. Był to bez wątpienia jeden z mnichów noszących na piersi biały krzyż.
W altanie nie było nikogo.
W oddali słychać było uderzenia wioseł. Wkrótce potem zaległa cisza, a całe zdarzenie wydało się mrocznym snem.
Rozdział XXXI
Pałac Rafaela
Na końcu wielkiego kanału, znajdowała się słabo zabudowana część miasta.
Trzeba było przejść wiele wąskich, krętych uliczek, zanim dotarło się do ubogiej dzielnicy. Panowała tu nędza.
Po brudnych ulicach krążyli ludzie bez jutra, którzy ożywali dopiero nocą, kryjąc w mroku swoje mało zaszczytne zajęcia.
Złodzieje, opryszki, żebracy, rozmaici przestępcy i rozpustne dziewczęta, ukrywali się w tych brudnych domostwach.
W dzielnicy tej stał stary, zaniedbany pałac.
Zdawać by się mogło, że wszyscy w nim dawno wymarli.
W jego oknach nie można było dostrzec postawy bogatego wenecjanina ani wdzięcznej główki zamożnej wenecjanki. Przy brzegu nie stała żadna gondola.
A jednak w pałacu ktoś mieszkał.
Na pierwszym piętrze, w zasłoniętych roletami oknach połyskiwało słabe światło.
Nikt z mieszkańców Wenecji nie troszczył się o ten do połowy zrujnowany gmach.
Tylko żebrak Pesari zwrócił ostatnimi czasy na pałac swoją uwagę.
Zamieszkał w małym domku, w pobliżu pałacu i nie spuszczał go z oka.
Zapewne w domku tym mieszkał niegdyś gondolier, służący właścicielowi pałacu. Teraz stał pusty.
Stary Pesari był żebrakiem tylko dla ludzi, a naprawdę był
szpiegiem, który służył tajnemu trybunałowi. Za swoje doniesienia otrzymywał pokaźne nagrody.
Zwykle wracał do domu bardzo późno, często też wychodził nocą ze swojego mieszkania. Pewnego razu zauważył, że do pałacu wchodzą jacyś ludzie. Innym razem jego uwagę zwróciły płomienie, wznoszące się z pałacowego podwórza.
Bacznie obserwując pałac, zauważył, że dom ten regularnie odwiedzają mężczyźni odziani w sutanny mnichów i noszący biały krzyż na piersiach.
Wszystkie te zdarzenia wzbudziły w starym szpiegu ciekawość.
Pewnej księżycowej nocy, Pesari zbliżył się do pałacu.
Nagle usłyszał uderzenia wioseł. Zauważył, że przy schodach zatrzymała się łódka, siedziała w niej zawoalowana dama.
Była to Królowa Nocy, signora Luna. Weszła na schody i zbliżyła się do drzwi wiodących do pałacu.
Stara służąca otworzyła je i natychmiast zamknęła za wchodzącą damą. Obie kobiety przechodziły przez ciemny korytarz, oświetlony wiszącymi na ścianach lampami.
Korytarz wiódł na podwórze i na schody, wyłożone miękkim dywanem.
Prowadzona przez służącą signora Luna, weszła po schodach do skromnie umeblowanego pokoju.
Tu stara służąca ujęła kandelabr i zaprowadziła damę do specjalnie dla niej przygotowanych pokojów. Rafaelo przy pomocy braci, uporządkował mieszkanie, przeznaczone dla Królowej Nocy.
Wkrótce po przybyciu do pałacu królowej Luny, do brzegu przybiła gondola, wioząca Rafaela i kilku innych braci. Wszyscy weszli na dziedziniec. Bracia pozostali na dole, w swoich pokojach. Rafaelo wszedł
po schodach do pokojów Królowej Nocy.
Przez szklane drzwi ujrzał jej postać, stojącą przed lustrem.
Odrzuciła welon. Na jej pięknej twarzy malowała się boleść.
Rafaelo złożył ręce jak do modlitwy.
Patrzył z miłością na Lunę.
Niewysłowiony czar otaczał jej postać.
Czy ona odwzajemniała jego miłość? Czy kochała Rafaela?
Nie śmiał o to pytać, ani zbliżyć się do niej i wyjawić jej swoją miłość…
Do zamyślonego Rafaela podeszła stara służąca.
– Monsignore – rzekła – moja pani prosi was.
Słowa te ucieszyły Rafaela, mimo to jednak opanowała go dziwna trwoga w chwili, kiedy się do niej zbliżał.
Luna wyciągnęła do niego swoją delikatną, białą dłoń.
– Przybyłam tu do was z prośbą – odezwała się – proszę, nie oczekujcie mnie nigdy w swoim pałacu. Będę się wam ukazywać w cyrku albo na wyspie San Angelo. Tu nie mogę przybywać, nie mogę korzystać z waszej gościnności, która muszę przyznać, krępuje mnie…
– Mylisz się, królowo. Pałac nie należy do mnie; korzystasz nie z mojej gościnności. Pałac jest własnością bractwa – odrzekł Rafaelo.
– Nie zmienia to jednak mojego postanowienia – rzekła zawoalowana dama – nie mogę pozostać w tym pałacu.
– Chcesz odejść? Dlaczego? Nie oddalaj się od nas! Błagam cię na kolanach! Czy lękasz się, że ktoś złamie dane przyrzeczenie? Nie obawiaj się, nikt nie odsłoni twojego welonu!
– Nie wątpię w to ani przez chwilę, wiem, że żaden z braci nie złamie przyrzeczenia – odrzekła Królowa Nocy – jednak… nie mogę tu zostać…
– Czy lękasz się, że pałac zostanie otoczony? Może pokoje nie są dość wygodne? Rozkazuj! Cały pałac jest do twojej dyspozycji! Nie opuszczaj nas!
– Nie wyrzekam się ani was, ani waszej sprawy. Będę walczyć razem z wami tak, jak obiecałam. Jednak muszę stąd uciec.
– O, pani! Gdybyś wiedziała, jaki mi sprawiasz ból! Gdybym się ośmielił wyjawić ci…
– Wstrzymaj się, Rafaelo! Wstań! Co czynisz? Ani słowa więcej!
Zapomnieliście o waszym ślubie?
Luna była w tej chwili podobna do pięknej, rozgniewanej bogini.
Rafaelo podniósł się.
– Moje śluby? Masz rację, królowo – rzekł stłumionym głosem. – Nie lękaj się, nie złamię ślubów. A jednak, nie mogę stłumić miłości, miotającej moim sercem!
– Rafaelo, posłuchajcie mnie uważnie. Jeżeli usłyszę jeszcze jedno słowo o miłości, nie ujrzycie mnie już więcej! Nie zapominajcie, że wszystkie nasze myśli muszą być skierowane w wiadomym celu.
Zapomnijcie o wszystkim, co przyziemne, pamiętajcie o celu naszego życia i wielkim zadaniu bractwa! Jeżeli posiadacie dość siły, aby dochować ślubów, dopniemy naszego celu i zwyciężymy!
– Jakąż niewysłowioną władzę masz nade mną, królowo! – zawołał
Rafaelo – tak, masz rację. Powinniśmy walczyć i myśleć tylko o naszym celu!
– Nigdy więcej ani słowa o miłości!
Za drzwiami rozległy się szybkie kroki.
Do pokoju wpadł Ilio.
– Jesteśmy zdradzeni! – wykrzyknął. – Wszystko stracone! Pałac otoczony!
Aby dowiedzieć się, co zaszło, musimy się cofnąć.
Żebrak Pesari widział wchodzących do pałacu zakapturzonych braci.
Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, żebrak czekał parę minut.
Zamierzał pójść z doniesieniem do rady i otrzymać za donos wysoką nagrodę.
Szpieg zbliżył się do schodków, przy których uwiązane były łódki.
W pobliżu nie było nikogo.
Pesari odwiązał łódkę, którą przybyła zawoalowana dama, przywiązał ją wraz z innymi łodziami do gondoli i popłynął do przeciwległego brzegu. Tutaj wysiadł i puścił statki na wodę.
Bracia przebywający w pałacu pozbawieni zostali łodzi, wodą nie mogli uciec.
Szpieg pospiesznie podążył do Pałacu Dożów. Żądza nagrody dodawała mu sił. Inkwizytorom państwowym potrzebni byli podobni ludzie.
Biegł przez wąskie uliczki i wkrótce dotarł do placu Świętego Marka.
Było po północy.
Prawie bez tchu wbiegł do Pałacu Dożów, tu bez sił upadł na ławkę w przedsionku.
Na jego żądanie przywołano kapitana Bembo.
Po chwili żebrak powierzył mu swoje odkrycie.
– Pozbawiłem ich łódek – rzekł, kończąc doniesienie – jeśli się pospieszycie, zawładniecie całym ich gniazdem.
Kapitan odszedł, zdawało się, że pragnie skonsultować się z Radą Trzech. Po chwili jednak wrócił.
– Chodźcie ze mną – rzekł do żebraka – prowadź nas!
Żebrak z kapitanem wyszli z pałacu.
– Jeszcze jedno, kapitanie – odezwał się Pesari – czy powiedzieliście Radzie Trzech, że to ja przyszedłem z doniesieniem?
– Chodzi ci o nagrodę? – zapytał Bembo pogardliwie – otrzymacie ją.
– Stary jestem i muszę dbać o siebie – usprawiedliwiał się szpieg.
– Idziemy do schodów?
– Jak widzicie. Przy schodach czeka łódź, a w niej dwudziestu zbirów.
– To wystarczy – zauważył stary żebrak – ale nie powinno być mniej… nie wiem ilu mnichów przebywa w pałacu.
Bembo szedł z Pesarim przez Piazzettę.
Tutaj zeszli obaj po schodach wiodących do łódek.
W łodzi czekało dwudziestu zbirów, gotowych na rozkazy.
Pesari opisał kapitanowi położenie pałacu.
Łódź szybko pomknęła i niebawem podpłynęła do schodów wiodących do pałacu Rafaela.
Oto w jaki sposób zostało osaczone schronienie braci.
Rozdział XXXII
Tajne wyroki śmierci
W kilka dni po aresztowaniu Jacques’a Pierre’a, dwaj Francuzi: Brainville i Brambilla oraz oficer wojsk holenderskich – Teodoro, rzekli w obecności pewnego szlachcica, że znają tajemnice, które doprowadziłyby najwyższy trybunał do nader ważnych odkryć.
Patrycjusz, pomimo wszelkich usiłowań, nie zdołał dowiedzieć się niczego stanowczego i doniósł inkwizytorom o wyznaniu cudzoziemców. Otrzymał polecenie zwabienia ich do jednego z inkwizytorów państwowych, u którego postanowiono odbyć tajne posiedzenie. Rada często zmieniała miejsca swoich narad.
Inkwizytorzy obietnicami zjednali sobie obcych. Ci, po pewnym wahaniu wyjaśnili, że Jacques Pierre i Renault, korzystając z niezadowolenia holenderskich żołnierzy, zwerbowali trzystu z nich do wtargnięcia do Wenecji. Zamierzali zdobyć w mieście najważniejsze punkty: arsenał, mennicę, Pałac Dożów i podpalić je. Następnie zamierzali zwerbować pozostałych żołnierzy. Plan ten był omawiany w mieszkaniu kapitana Renaulta albo w pałacu hiszpańskiego posła.
Poseł hiszpański zgromadził w swoim pałacu broń dla pięciuset ludzi.
Natychmiast po zawiązaniu spisku, Jacques Pierre zamierzał
podpalić flotę i zająć na wodzie najwygodniejsze stanowisko. Spinoza na czele żołnierzy, mających przybyć z Mediolanu i Tyrolu, postanowił za jednym zamachem zdobyć niektóre fortece.
Kapitan Renault miał czuwać nad dokładnym wykonaniem planu.
Zeznania te miały doniosłe znaczenie. Denuncjatorów uwięziono, a mieszkania obcych polecono przetrząsnąć.
W nocy zaaresztowano ponad dwieście osób.
Nad ranem zatrzymano Renaulta w pałacu francuskiego posła, który bez słowa sprzeciwu otworzył wszystkie drzwi i pozwolił przeszukać swoje apartamenty. Wśród aresztowanych byli: Tournon, bracia Desbouleaux i inni.
Renault zeznał, że żaden z aresztowanych nie znał księcia Ossuny i nie nawiązywał w tym celu stosunków z hiszpańskim posłem. Położono przed nim papiery znalezione w jego mieszkaniu. Zapewniał, że nigdy ich przedtem nie widział i nie pisał. Prosił o porównanie ich z jego pismem.
Przesłuchania odbywały się jak zwykle z wielką surowością.
Więźniów poddawano wyszukanym torturom, niektórzy z nich pod wpływem stosowanych męczarni, wyznawali prawdę.
Renault, siedem razy poddawany okrutnym torturom nie zmienił
swoich zeznań. Nazywał sędziów podstępnymi mordercami, którzy podrobili papiery, aby męczyć niewinnego człowieka.
Obiecano brać go codziennie na tortury, jeżeli nie wyjawi całej prawdy. W razie wyjawienia spisku, obiecywano mu wolność. Daremnie.
Ani groźby, ani obietnice nie zdołały złamać jego stanowczości.
Na wielkim pałacowym podwórzu ustawiono szubienicę. Kat ze swoimi pomocnikami wtargnął do celi kapitana Renaulta; narzucono mu pętlę na szyję. Stosownie do rozkazu Rady Trzech uduszono go. Następnie powieszono za jedną nogę na szubienicy. Była to według wyroku rady kara dla zdrajców.
W dalszym ciągu prowadzono przesłuchania.
Kapitan Laurent Bruslart, aresztowany razem z Renaultem, opowiedział całe przedsięwzięcie Pierre’a i Renaulta. Jak twierdził, poseł francuski pomagał im w przeprowadzeniu planowanych zamiarów.
Bruslart, podobnie jak Renault, na rozkaz rady został uduszony.
Podobny los spotkał pięćdziesięciu jego towarzyszy.
Bracia Desbouleaux zostali powieszeni.
Dwudziestu dziewięciu innych więźniów strącono z Mostu Westchnień.
Po przesłuchaniu Pierre’a i po udowodnieniu, że znajdował się w zmowie z marynarzami, zawieziono go na jedną z galer.
Tam, prokurator z San Marco rozkazał admirałowi zepchnąć go do wody.
Rozkaz musiał być wykonany.
Nikt nie mógł się sprzeciwiać wyrokom tajnego trybunału.
Kiedy zapadł zmrok, admirał rozkazał przyprowadzić więźnia na pokład.
Jacques Pierre domyślał się wszystkiego.
– Chcecie mnie zabić? – zapytał. – Dajcie mi czas na spowiedź i modlitwę!
Admirał obawiał się gniewu trybunału, rozkazał zawiązać oczy skazańcowi.
Jacques Pierre przeklinał inkwizytorów.
Przywiązano mu ciężką kulę do nogi i wrzucono go do wody.
W ten sam sposób stracono 180 ludzi.
Nad głową hiszpańskiego posła zawisło poważne niebezpieczeństwo.
Rada trzech, dowiedziawszy się, że w jego pałacu zgromadzona jest broń, natychmiast zleciła rewizję.
Marchese wzburzony nadużywaniem władzy, poszedł do doży i zażądał zabezpieczenia domu i jego osoby…
Mając pewne wyobrażenie o władzy i okrucieństwie Rady Trzech, powróćmy do nocy, w której Pesari przywiózł zbirów do pałacu braci.
I oni byli zagrożeni.
Jaki spotka ich los, gdy zostaną ujęci i oddani pod sąd najwyższego trybunału?
Rozdział XXXIII
– Sądzą, że nas złapali? – zapytał Rafaelo, gdy Ilio doniósł, że pałac został otoczony.
– Odczepiono gondole – wyjaśnił Ilio.
– To nic. Nie zagraża nam żadne niebezpieczeństwo – rzekł
Rafaelo.
– Słyszysz? Chcą wejść! Stukają do drzwi! – zawołał Ilio.
– Chodź za mną, królowo i wy bracia też! Wysłańcy rady nie powinni nikogo znaleźć w tym pałacu. Zgaście lampy i świece! – rozkazał Rafaelo.
Bracia wypełnili jego polecenie.
Rafaelo szedł pierwszy, trzymając płonącą pochodnię.
– Dokąd nas prowadzisz? – zapytała zawoalowana dama.
– Ilio, idź pierwszy! Przyświecaj nam! – rozkazał, po czym zwrócił
się do Luny: – zaufaj mi, królowo. Za pół godziny będziemy w bezpiecznym miejscu.
Ilio szedł pierwszy. Wszyscy zeszli po obszernych schodach do sklepionego podziemia.
Tu ujrzeli małe drzwi.
Słychać było w tej chwili jak żołnierze Bemba wyważyli drzwi i wtargnęli do pałacu.
Rozpoczęto poszukiwania.
Rafaelo otworzył drzwi wiodące do korytarza, w którym panowała grobowa ciemność.
Bembo wraz ze zbirami przetrząsnęli cały pałac, nie znajdując w nim nikogo.
Można było posądzić żebraka o fałszywe zeznanie.
Bembo podejrzewał jednak, że bracia opuścili pałac w czasie, gdy Pesari udał się do Pałacu Dożów.
Bracia szli długo ciemnym korytarzem, aż dotarli do kolejnych, żelaznych drzwi.
Rafaelo otworzył je. Wiodły one na brzeg. Znaleźli tu nie tylko łódź
przygotowaną przez Rafaela, ale i statki porzucone przez żebraka, które prąd wody przywiódł do tego miejsca.
Ilio zgasił pochodnię. Rafaelo zamknął drzwi.
Królowa Nocy ukłoniła się braciom i wsiadła do swojej łódki.
Kierując zręcznie łodzią, popłynęła w stronę stałego lądu.
Nagle spostrzegła łódkę, w której siedziała jakaś dziewczyna.
Rozpoznała w niej córkę wyławiacza trupów.
Nella ujrzawszy Lunę, odłożyła wiosło.
– Przybywacie nareszcie. Szukałam was, signoro – rzekła – musiałam uciekać z wyspy San Nicolo.
– Chcesz opuścić swojego ojca? – zapytała dama.
– Ojca uwięziono. Nella została sama – powiedziała smutnym głosem dziewczyna.
– Uwięziono twojego ojca? Cóż ma znaczyć to nadużycie władzy?
– Chcą mu odebrać butelkę. A ona zginęła…
– Nie znalazłaś jej, Nello?
– Nie, signoro – odrzekła córka wyławiacza trupów.
– Zabrano ci ojca, biedna dziewczyno. Pociesz się, niedługo nadejdzie godzina zemsty! Rozpoczyna się walka z tymi niewidzialnymi!
– Chciałabym zobaczyć signorinę! Obiecaliście mi zawieźć mnie do niej!
– Do Edyty Amalfi? Dobrze, zawiozę cię do niej.
– Pragnę ją ujrzeć i wszystko jej opowiedzieć. Signorina jest dobra, nie zostawi mnie samej. Nie mogę zostać na wyspie San Nicolo, tam krążą siepacze. Jesteśmy zgubieni od chwili, gdy zginęła butelka. Z nią zginęło nasze szczęście!
– Kto mógł ci ją zabrać, Nello? Czy ktoś wiedział, gdzie ją schowałaś?
Nella potrząsnęła głową.
– Nikt nie wiedział – odrzekła.
– A jednak zginęła. To niepojęte. Jedź ze mną – powiedziała zawoalowana dama.
Nella głośno wyrażała swoją radość, że niebawem ujrzy drogą jej sercu signorinę.
Była już późna noc, gdy łódki przybiły do stałego lądu.
Signora prowadziła Nellę wąską ścieżką.
Wkrótce dotarły do małej chatki rybaka.
Było tu zupełnie pusto; rybak wraz z żoną udał się z zapadnięciem zmroku na połów.
– Powiem signorinie, że zabrano mi ojca – mówiła Nella sama do siebie – ona mi pomoże. O tak, signorina jest dobra.
– Wejdź do chaty – zwróciła się Królowa Nocy do córki wyławiacza trupów – tu mieszka Edyta Amalfi.
– Czy wy nie wejdziecie, signoro? – zapytała Nella.
– Owszem. Zdaje się, że Edyta śpi. Pójdź ze mną. Obudzę ją.
Z prawej strony sieni były drzwi wiodące do maleńkiej izby. Nella zatrzymała się w progu. Signora weszła do środka, aby obudzić Edytę.
Po chwili signorina ukazała się w drzwiach.
Wyciągnęła ramiona do Nelli. Ta podbiegła do niej i zaczęła całować jej ręce.
– Moja biedna, dobra Nello – rzekła wzruszona Edyta, podnosząc dziewczę, które klęczało przed nią – przyszłaś mnie odwiedzić?
– Jak to dobrze, że was widzę, signorino – odpowiedziała Nella – nie mogę zostać na wyspie.
– Prześladowano cię?
– Uwięziono mojego ojca. Musiałam uciekać z wyspy.
– Zostań ze mną. Znajdzie się tu dla ciebie miejsce.
– Kto mieszka w tym domu, signorino?
– Stary rybak i jego żona, nikt więcej.
– Gdzie oni są teraz, signorino?
– Są na połowie. Rzadko przebywają w chacie. Codziennie wożą do Wenecji ryby na sprzedaż.
– Gdyby mój ojciec tu przybył, siepacze nie złapaliby go – rzekła córka wyławiacza trupów. – W małym domku przy Pałacu Dożów nie mogłam zostać, tam ukazuje się widmo.
– Co takiego? Widmo? – zapytała zdziwiona Edyta.
– Tak, signorino. Widziałam je na własne oczy – zapewniała dziewczyna.
– Opowiedz mi, co widziałaś.
Córka wyławiacza trupów spoglądała przed siebie przerażonym wzrokiem.
– Widmo ukazało się dwa razy – rzekła. – Raz przed przybyciem mojego ojca, wtedy było mniej straszne, chociaż zatrzymało mnie.
– Zatrzymało cię?
– Chciałam za nim iść, ale nie mogłam. Wtedy przyszedł ojciec…
Widmo zniknęło. Drugim razem… – tutaj Nella przerwała na chwilę swoje opowiadanie, spoglądając badawczym wzrokiem na Edytę – Jak nazywał się signor, z którym widziałam was na mszy w kościele? – zapytała.
– Rodrigo Zeni. Jakież bolesne wspomnienia budzisz w moim umyśle – rzekła Edyta.
– Widziałam go, signorino.
– Jak możesz mówić coś podobnego! To świętokradztwo! – rzekła Edyta podniesionym głosem – mój Rodrigo umarł! Padł ofiarą tajnego trybunału!
– Słuchajcie, signorino, słuchajcie – zwróciła się znowu Nella do Edyty – Znacie pieśń o doży Falierim. Nie wiecie, że chodzi on o północy?
– To bajka, Nello.
– Widziałam waszego Rodriga, signorino! Był blady jak trup!
– Zostaw zmarłych w spokoju!
– Chcecie go widzieć? Chcecie ujrzeć widmo? Pokażę wam Rodriga!
Pojedźmy wieczorem do domku!
– Umarli nie powstają.
– Ale ja widziałam to widmo tak, jak teraz was widzę! Nie spałam i nie śniłam. To było naprawdę! Poznałam Rodriga Zeni. Sądzicie, że kłamię?
– Sądzę, że ci się to przywidziało.
Nella stała się niespokojna.
– Nie wierzycie mi, signorino. Musicie mi uwierzyć. Myślicie, że nie widziałam waszego Rodriga, kiedy leżał martwy na żaglu?
Edyta zasłoniła oczy.
– Wiem, że zginął. Ojciec mój wyciągnął go z Orfany – ciągnęła dziewczyna – poznałam go. – Chcecie go zobaczyć? Pojedźmy do domku; nie będzie tam nikogo.
– Nello, nie mów mi już o nim – prosiła Edyta ze łzami w oczach – nie masz pojęcia jak cierpię na myśl, że go straciłam. Drażnisz niezabliźnioną jeszcze ranę. Kochałam Rodriga nad życie i kocham go nadal! Moja miłość nigdy nie umrze. On cały czas żyje w moim sercu i w moim umyśle.
Nella słuchała uważnie, próbując zrozumieć wypowiadane przez Edytę słowa.
– Jeżeli go kochacie, signorino – rzekła – to zapewne życzycie sobie go zobaczyć.
– Zobaczyć? Tak, zobaczymy się, ale tam – w górze – odpowiedziała Edyta.
– Nie! Ja go widziałam, więc i wy możecie go zobaczyć. Pojedźcie ze mną, signorino! Musimy się ukrywać, ale do domku możemy pojechać.
Gdzie jest signora ubrana na czarno? – zapytała nagle Nella – gdzie jest signora, która mnie do was przywiozła?
– Odeszła, Nello.
– Zawołajcie ją! Powiedzcie jej, że nocą pragniemy popłynąć do domku obok Pałacu Dożów. Ona nam pomoże. To dobra signora.
– Można popłynąć bez niej. Ale nie popłyniemy.
– Musimy, signorino! Chcę wam pokazać Rodriga! Widmo ukazuje się w nocy. Pojedziecie i przekonacie się.
Wola Edyty słabła.
– Uwierzcie mi, signorino – ciągnęła córka wyławiacza trupów – wysłuchajcie mojej prośby. Ujrzycie Rodriga Zeni. W domku nie grozi nam niebezpieczeństwo.
– Dobrze, zgadzam się, ale tylko dlatego, żeby udowodnić ci, że się mylisz – odrzekła wreszcie Edyta – a teraz połóż się i odpocznij.
Odebrano ci ojca. Zatrzymam cię przy sobie, to mój święty obowiązek.
Edyta usiadła. Nella uklękła i położyła głowę na jej kolanach.
– Jak dobrze, że jestem przy was, signorino – szepnęła nieszczęsna sierota.
– Obie jesteśmy wygnane i opuszczone – odrzekła Edyta, składając ręce na głowie Nelli. Bóg będzie nas chronić i wspierać. Zaśnij spokojnie, biedna istoto. Tutaj jesteś ze mną bezpieczna.
Rozdział XXXIV
– Pst! Marco! – zawołał jeden ze zbirów do towarzysza postawionego na posterunku w więzieniu.
– Czego chcesz, Zecco? – zapytał Marco stłumionym głosem.
– Dzisiejszej nocy wszystko się wyjaśni. Luigi i Pietro umówili się już ze mną – rzekł cicho Zecco. – Uprzedziliśmy kapitana. Zrobimy obławę i schwytamy widmo.
– Zgoda – odrzekł Marco.
– Most będzie otoczony z obu stron – ciągnął Zecco – pierwszy, który zobaczy widmo, wystrzeli. Będzie to znak dla pozostałych. Wtedy przyjdzie kapitan. Jeżeli nawet widmo uniknie kuli i wejdzie na most, wpadnie w nasze ręce.
– Będzie dobre polowanie! – zauważył żartobliwie Marco – nareszcie wyjaśni się tajemnica widma.
– Luigi! – zawołał Zecco.
Zbliżył się przywołany zbir.
– A więc wszystko ustalone? – zapytał Zecco.
– Jeżeli nie może być inaczej… – rzekł Luigi – Pietro mówił, że wśród nas będzie trup.
– Trup? – jednocześnie zapytali Marco i Zecco – dlaczego?
– Pietro powiedział, że widma nie można schwycić ani zabić. A każdy, kto stanie mu na drodze, zginie.
– Bzdura! Jak można wierzyć podobnym niedorzecznościom?
– Niebawem się przekonamy – zauważył Marco.
– Słuchajcie, co powiem – ciągnął Luigi – Pietro spowiadał się i przyjął ostatnią komunię.
– Dlaczego? Czy jest chory?
– Nie. Sądzi, że jutro nie będzie już żył. Nie wiem, czy to sen, czy przeczucie, czy proroctwo…
– Pietro to osioł! – rzekł zdecydowanym głosem Zecco.
– Ale nie jest tchórzem, trzeba mu oddać sprawiedliwość – zauważył Marco – dzisiejszej nocy będzie stał na posterunku po drugiej stronie mostu.
– Tam, gdzie ma zostać schwytane widmo?
– Tak postanowił kapitan.
– Ja mógłbym tam stać, dla mnie byłoby to całkiem obojętne – odezwał się Zecco – wszystko, co mówi Pietro to bzdury. Przeczucie śmierci… W takim razie przed każdą walką człowiek powinien doznawać przeczucia śmierci. Najważniejsze, abyśmy zdołali schwytać widmo.
Kiedy raz wejdzie na most, już z niego nie zejdzie.
– Będziesz próbował je schwytać, nawet jak będziesz od niego daleko? – zapytał Luigi.
– Ma się rozumieć – odrzekł Zecco.
– Żebyś przypadkiem nie schwytał powietrza – powiedział Luigi.
– Bez obawy. No, przystępujemy do dzieła. Już czas – rzekł Marco i udał się wraz z towarzyszami, aby zmienić zbirów stojących na posterunkach.
W tej chwili podszedł do zbirów kapitan Bembo.
– Wiecie, co ma się zdarzyć tej nocy? – zapytał – musimy dowieść, że byliśmy wszyscy oszukiwani przez człowieka przebranego za widmo. Niechaj każdy z was uważnie i dokładnie spełni swoją powinność! Zecco stanie z jednej strony mostu, Pietro z drugiej. Jeśli widmo nie usłucha waszych nawoływań, macie strzelać! Ja przybędę na miejsce, gdy tylko usłyszę strzał. Naprzód!
Żołnierze, zgodnie z wydanym przez kapitana rozkazem zajęli wyznaczone pozycje. Pietro stanął na jednym końcu mostu, Zecco na przeciwnym. Wejścia wiodącego na most strzegł Marco. Po korytarzach przechadzał się Luigi.
– Kapitan dotąd nie uwierzył, że to jest widmo – rzekł Marco do towarzyszy.
– Ma ku temu swoje powody – zauważył Luigi – wiesz zapewne, że Renault wzięty na tortury wyznał, że sam przebrany za widmo wszedł
do pałacu i oswobodził dwóch więźniów. Kapitan wie, że Renault nas oszukał.
– Przecież widmo ukazywało się i po śmierci Renaulta, widziałem je.
– Ja również – rzekł Luigi – rozpoczęło swoje wędrówki w nocy, podczas której uwięziono starego wyławiacza trupów.
– Ciszej. Spójrz tam. Idzie – szepnął Marco.
– Wchodzi na schody – zauważył Luigi.
– Zecco je zauważy. Stoi najbliżej.
– Teraz widać je dokładnie – rzekł Luigi do swojego towarzysza – wygląda jakby było odziane w stary żagiel lub coś podobnego…
– Zawołajmy kapitana – powiedział Marco.
Zecco, stojący przy schodach zauważył widmo, które weszło po schodach i skierowało się w stronę mostu.
Bacznie śledził postać, trzymając w pogotowiu nabity muszkiet.
Czekał aż widmo wejdzie na most. Na drugim jego końcu stał Pietro, który miał nie wypuścić widma. Wówczas, jeżeli to zjawisko jest człowiekiem, skoczy z mostu.
Odziana w żaglowe płótno postać otworzyła drzwi wiodące na most i weszła w zastawioną pułapkę.
Zecco zbliżył się do drzwi, przez które przed chwilą przeszło widmo i wycelował w nie muszkiet. Zgrzytnął cyngiel i rozległ się głuchy dźwięk wystrzału. Obłok dymu zasłonił Zecca.
Strzał był znakiem dla kapitana. Oznaczał, że widmo zostało schwytane.
Jednak, kiedy dym się rozpierzchnął, Zecco ujrzał, że widmo przeszedłszy spokojnie przez most, weszło w ciemne przejście, znajdujące się na końcu mostu.
Kula nie trafiła zjawiska. Dla Zecca nie było to nic nadzwyczajnego.
Nie mógł tylko sobie wytłumaczyć, gdzie podział się Pietro, który miał
stać na końcu mostu.
Zecco pobiegł do wyjścia. Po widmie nie było ani śladu. Pietro zniknął.
Marco, Luigi i kapitan szybko wbiegli na most.
Przy wyjściu stał blady, przerażony Zecco, wskazując na przejście.
Kapitan otoczony zbirami, zbliżył się do niego.
– Co się stało? Gdzie widmo? – zawołał Bembo.
Zecco wskazał na leżącego bez oznak życia Pietra.
– Widmo tu było, kapitanie – rzekł drżącym głosem – przechodziło tędy. Pietro stanął na jego drodze. Teraz nie żyje. A widmo zniknęło.
Kapitan był przerażony. Żołnierze, rozprawiający przed godziną o swojej odwadze, stali w niemym milczeniu, do głębi wstrząśnięci tym wypadkiem.
– Pietro nie żyje? – zapytał Bembo – przynieście go na most, tam jest trochę widniej.
Żołnierze przenieśli ciało Pietra na most.
– Na piersi widać ranę od wystrzału! – zawołał kapitan – kula trafiła w serce. Kto strzelał?
– Zecco – odezwali się żołnierze.
– Zabiłeś Pietra, zamiast trafić w widmo! – zawołał z wściekłością Bembo.
– Jestem niewinny, kapitanie – usprawiedliwiał się Zecco – celowałem dobrze… to nieczysta sprawa. Kula odbiła się od widma i trafiła Pietra.
Podczas, kiedy kapitan rozkazał szukać widma, Edyta z Nellą szczęśliwie dotarły do domku, należącego do Pałacu Dożów. Edyta zbliżyła się do drzwi, rozglądając się uważnie na wszystkie strony.
Przekonawszy się, że nikt ich nie śledzi, weszła wraz z córką wyławiacza trupów do maleńkiej izby. Była bardzo wzruszona. Spełniła prośbę Nelli, chociaż wątpiła w to, co mówiła jej dziewczyna.
W domku było ciemno. Przez małe okienko wpadało słabe światło wschodzącej jutrzenki.
W tej samej chwili otworzyły się małe drzwi, umieszczone w głębi izby.
Nella wskazała palcem i szepnęła:
– Signorino… widmo…
Edyta stała niewzruszona, patrząc na zbliżającą się postać, odzianą w białe, żaglowe płótno. Kim była ta postać?
– Widzicie? – szepnęła znowu Nella, stojąc w półcieniu wraz z Edytą.
Na postać padało blade światło, wpadające przez okno.
Zjawisko wywarło na Edycie tak silne wrażenie, że nie mogła zebrać myśli. Stała oszołomiona, nie spuszczając z oka tajemniczej postaci.
– Signorino – rzekła Nella – to Rodrigo Zeni.
Słowa te wyrwały Edytę z osłupienia.
– Rodrigo Zeni! Co za niedorzeczna myśl przebiegła przez głowę Nelli! – pomyślała.
Widmo weszło do sklepionej izdebki.
Edyta nie była w stanie trwać nadal w niepewności. Pewnym krokiem zbliżyła się do postaci. Wszelka trwoga opuściła ją. Spojrzała na widmo… I po chwili wyciągnęła ramiona.
– Rodrigo! – zawołała głosem pełnym radości.
Potem padła nieprzytomna.
Nella podeszła do leżącej dziewczyny. Był to wzruszający widok.
Widmo zniknęło. Zamknęły się za nim drzwi.
Nella klęczała przy nieprzytomnej Edycie, załamując ręce w niemej rozpaczy. Co się stało? Czy Edyta umarła?
Nella wiedziała, że nie mogą tu zostać dłużej. Podjęła silne postanowienie.
Podniosła Edytę swoimi silnymi ramionami, wyniosła ją z domku, zeszła po schodach i ułożyła ją na dnie łódki. Następnie wróciła, zamknęła drzwi, a klucz położyła na dawnym miejscu.
Wróciła do łodzi.
Ujęła wiosło, odbiła od brzegu i popłynęła w stronę stałego lądu.
Wpatrywała się w ciągle nieprzytomną signorinę.
W tym samym czasie, w Pałacu Dożów próbowano znaleźć wytłumaczenie dla tajemniczego widma i śmierci Pietra. Nawet kapitan Bembo, nie wierzący w nadprzyrodzone zjawiska, nie mógł sobie wytłumaczyć tego, co zaszło.
Przeczucie Pietra spełniło się. Nie przeżył nocy.
Rozdział XXXV
Poseł Królowej Nocy
Mężczyźni i kobiety wyszli z kościoła Świętego Marka i wolno schodzili po schodach, na których żebracy głośno prosili o jałmużnę.
Pobożne, zawoalowane kobiety, wedle swojej zamożności, rozdzielały datki.
Niebawem wszyscy przeszli obok kościoła i wokoło zapanowała cisza.
Stary Pesari wstał z miejsca, wziął swój żebraczy worek i zaczął
schodzić po stopniach wiodących do świątyni.
– Ten nie potrzebuje jałmużny – odezwała się do swojej towarzyszki stara żebraczka, wskazując na odchodzącego Pesariego – ciekawe, co robi z pieniędzmi ten nienasycony sknera…
– Ukrywa je w swoim mieszkaniu – odrzekła druga – zabiera nam najhojniejsze jałmużny.
– Nie mogę znieść tego starego szpiega – ciągnęła pierwsza – służy inkwizytorom. Zarabia mnóstwo pieniędzy, a ciągle mu mało.
Chętnie odebrałby nam to, co mamy.
Stary Pesari często słyszał o sobie podobne zdania. Wcale go jednak nie obchodziły. Po powrocie do domu, liczył zawsze zebrane monety. Usługi udzielane tajnemu trybunałowi przynosiły mu znaczne dochody, dlatego starał się jak najczęściej składać doniesienia, zdradzające jego rodaków.
Była noc, kiedy przez wąskie, ciemne uliczki dotarł do pałacu Rafaela, wyglądającego znowu na niezamieszkały.
Pesari wciąż mieszkał w małym domku, naprzeciw pałacu.
Dotarł do swojego mieszkania, otworzył drzwi do małej izdebki i wszedł do środka.
Nagle poczuł, że jakaś niewidzialna ręka zarzuciła mu coś na głowę.
Próbował się bronić.
Uchwycono go za ramiona.
– Kto tu jest? – wykrzyknął przerażony. Głos jego brzmiał głucho i słabo. Głowę otaczała ciemna zasłona.
Pesari padł na kolana.
– Łaski! – zawołał – jestem starym, biednym człowiekiem.
– Jesteś zdrajcą! Nikczemnym szpiegiem! – grzmiał głos, przyprawiając starca o drżenie.
– Święty Marku! Nadeszła moja ostatnia godzina! – jęczał Pesari – ratunku! Rabusie! Ratunku!
– Nie wołaj! Nikt cię nie usłyszy! Wstań!
– Darujcie mi życie, signori. Bierzcie wszystko, co mam – błagał
żebrak, przejęty śmiertelną trwogą.
– Nie żądamy ani twojego życia, ani pieniędzy, zarobionych kosztem niewinnej krwi.
– A więc czego żądacie ode mnie, szlachetni signori? Jestem biedny i stary. Darujcie mi wolność.
– Jesteś nikczemnym zdrajcą! Naszej wspaniałomyślności zawdzięczać będziesz, jeżeli darujemy ci życie, tobie, nędznikowi, przez którego niewinni ludzie poddawani są torturom lub gniją teraz w ponurym więzieniu. – Zaprowadźcie do gondoli szpiega tajnego trybunału!
Pesari drżał na całym ciele. Nie wiedział w czyich jest rękach.
Wyprowadzono go z domu.
Nie wiedział, co go czeka.
Niewidzialny oskarżyciel miał rację.
Ukryte w jego mieszkaniu monety splamione były krwią i łzami nieszczęsnych, niewinnych ludzi, których Pesari za marny kruszec oddawał w ręce żądnych krwi sędziów.
Zdawało się, że nadchodzi godzina kary i zapłaty za niecne postępki.
– Puśćcie mnie, szlachetni signori! Błagam! Ślubuję wam, przysięgam na moją duszę, że już nigdy nie będę się trudnił szpiegostwem!
– To pewne! Nie będziesz już szpiegiem! – zagrzmiał głos.
Pesari poczuł, że włożono go do jakiegoś statku.
Czy zamierzano wrzucić go do wody z dala od brzegu, jak często czynili siepacze tajnego trybunału?
Dreszcz przebiegł po ciele nędznika. Zmuszono go, aby usiadł na jednej z ławek. Łódź odbiła od brzegu.
Żebrak dalej jęczał i błagał o litość.
– A ty miałeś litość, nędzniku, nad nieszczęsnymi ludźmi, których oddałeś w ręce inkwizytorów? – odezwał się ktoś, kto zapewne był
przywódcą ludzi, którzy skrępowali żebraka i wsadzili do łodzi. – Zdradzałeś współrodaków, oskarżałeś bez skrupułów najniewinniejszych!
Wszystko to w celu otrzymania judaszowej nagrody!
– Puśćcie mnie, signori! Nie będę już szpiegiem! – obiecywał
Pesari.
– Zobaczymy. Będziesz mógł dowieść swojego postanowienia – brzmiała odpowiedź.
W umyśle Pesariego przebiegały teraz pod wpływem strachu wszystkie grzechy, wszystkie okropności jakich się dopuścił. Potęga trwogi przed śmiercią była tak wielka, że stary nędznik myślał tylko o tym, żeby wyspowiadać się przed opuszczeniem tego świata.
– Jesteś taki sam, jak inni twojego pokroju – brzmiał głos z pogardą – tchórz wobec niebezpieczeństwa, chciwy i bezczelny wobec pewności swojego życia!
Pesari próbował domyślić się, kim są ludzie, którzy go pojmali, ale nie mógł znaleźć żadnego wyjaśnienia. Przez chwilę pomyślał, że może są to ci ludzie ubrani w szaty mnichów, którzy dowiedzieli się o jego zdradzie.
Cały czas spodziewał się, że nagle silne ręce ujmą go za barki i wrzucą do wody. Przypomniał mu się gondolier Sebastian, znaleziony martwy ze sztyletem tkwiącym w jego piersi.
Ludzie wiozący go w gondoli nie odzywali się do siebie.
Nagle Pesari poczuł, że łódź zatrzymuje się. Statek przybił do brzegu. Nie wiedział, gdzie jest, nic nie widział.
Mężczyźni wysiedli z gondoli.
Pesari również został wyprowadzony na ląd.
Słyszał słowa wypowiadane do jakiegoś człowieka, którego wszyscy tytułowali „panem”. Wreszcie do jego uszu dobiegł kobiecy głos:
– Żebrak będzie moim posłem – postanowiła kobieta.
– Uklęknij! – rozkazali ludzie, wiodący żebraka.
Pesari był posłuszny.
Padł na kolana.
– Jesteś szpiegiem tajnego trybunału. Bardzo dobrze. Powierzam ci poselstwo, które złożysz Radzie Trzech – powiedziała kobieta – darujemy ci życie, ale pod warunkiem, że natychmiast udasz się do Pałacu Dożów z poselstwem.
– Mów, signoro, mów! Będę twoim posłem! – wykrzyknął żebrak, uszczęśliwiony, że zdoła tym sposobem uratować swoje życie.
– Wyzwiesz inkwizytorów państwowych do walki ze mną – rzekła signora. Głos jej brzmiał tak uroczyście i z taką godnością, że Pesariemu wydawało się, że przemawia do niego królowa. – Oni pierwsi rzucili mi rękawicę. Podnoszę ją. Walka rozpocznie się, jeżeli nie zechcą zdać sprawy ze swoich niecnych postępków. Wojna wybuchnie, jeżeli Rada Trzech nie udzieli sprawiedliwości potrzebującym jej! Powtórz to wszystko Radzie Trzech!
– Kto powierza mi to poselstwo? – zapytał żebrak.
– Królowa Nocy – odrzekł Rafaelo.
Pesari osłupiał i stał przez chwilę w milczeniu.
– Królowa Nocy? – zapytał – a jak brzmi jej imię?
– Luna – odpowiedział Rafaelo.
– W jej mocy znajduję się w tej chwili? Gdzie ona króluje?
– Na lagunach. My wszyscy jej służymy.
– A więc jest to potężna władczyni – rzekł Pesari – rządzi niewidziana przez nikogo?
– Tak, zupełnie jak tajny trybunał. Otrzymałeś poselstwo – rzekł
Rafaelo – udaj się do Rady Trzech i powiedz, że Królowa Nocy nie spocznie, dopóki okrutni sędziowie nie zdadzą sprawy ze swoich postępków.
– Czy królowa nie drży przed władzą tajnego trybunału, od którego woli zależy życie każdego? – zapytał Pesari.
– Oszczędź sobie zbytecznych pytań! – zawołał Rafaelo. – Otrzymałeś poselstwo. Wiesz, co masz uczynić. Prowadźcie go!
Pesari poczuł, że dwaj mężczyźni ujęli go pod ręce, zanieśli do łodzi i rozkazali, aby się nie ruszał.
Łódź odbiła od brzegu. Nie było w niej wioślarzy.
Przywiązana była do drugiej, w której wiosłowali ludzie.
W pewnym momencie łódź zatrzymała się. Nie było słychać uderzeń wiosłami.
Było zupełnie cicho.
Pesari zerwał opaskę, zasłaniającą mu oczy.
Radość pojawiła się na twarzy żebraka, kiedy się przekonał, że w pobliżu nie ma nikogo, zagrażającego jego życiu. Był uratowany. Uniknął
niechybnej śmierci.
– Owszem, spełnię wasze polecenie, wasze posłannictwo – rzekł, ująwszy wiosło.
Pragnął teraz jak najszybciej dotrzeć na Piazzettę.
– Przekażę najwyższemu trybunałowi wezwanie do wojny, zapowiedzianej przez ciebie, tajemnicza signoro, która się zwiesz Królową Nocy. Najwyższy trybunał powinien poznać ogrom niebezpieczeństwa.
Powinien dowiedzieć się o spisku, o którym dotąd nikt nie wie, oprócz mnie. Wtedy sędziowie zapłacą wam i za to, że trzymaliście mnie tak długo w śmiertelnej trwodze. Gdybym wiedział gdzie byłem? Dokąd oni mnie zaprowadzili? Kim są ci ludzie? Kim jest Królowa Nocy?
Pesari wiosłował szybko, od czasu do czasu rozglądając się wokół
siebie, lękając się, czy nie płynie za nim jakaś łódź. Wreszcie dotarł do schodów wiodących na Piazzettę, przywiązał łódkę i udał się natychmiast do Pałacu Dożów.
Tu, w poczekalni powiedział służącemu, że przybywa do najwyższej rady z bardzo ważnym poselstwem.
Był silnie wzburzony. Pałał chęcią zemsty względem tych, wobec których na przyszłość nie był pewny swojego życia.
Służący wprowadził go do pokoju, przylegającego do sali posiedzeń.
Było tu ciemno jak w grobie.
Pesari odezwał się:
– Nie zapomnijcie o mnie, monsignori, kiedy już wam powiem jak wielkie zagraża wam niebezpieczeństwo, wam, potężnym władcom rzeczypospolitej! Składam u waszych stóp wezwanie do wojny! – zawołał.
– Wezwanie do wojny? Skąd przybywasz, żebraku? – zapytał wielki inkwizytor.
– Sam nie wiem, skąd przybywam, monsignori – odrzekł Pesari.
– Kto przesyła wezwanie do wojny?
Stary żebrak w barwnych słowach opowiedział całe zdarzenie, a potem błagał o pomoc dla siebie i karę dla tajemnych wichrzycieli.
– Królowa Nocy wzywa was do wojny, monsignori – powtórzył
żebrak. – Jest ona otoczona ludźmi gotowymi na wszystko. Nic nie widziałem. Nie widziałem ani kobiety ani mężczyzn. Zasłonili mi oczy.
Słyszałem tylko ich głosy.
– Nie wiesz, dokąd cię zaprowadzono?
– Nie, monsignori, nie wiem. Wiem tylko, że należy się obawiać tych ludzi. Są posłuszni kobiecie, którą nazywają Królową Nocy i spełniają jej wszystkie żądania.
– Jak brzmi jej poselstwo?
– Naraziłem życie jako sługa najwyższego trybunału i dochodzę do przekonania, że Sebastian zginął z ręki tych ludzi. Królowa Nocy darowała mi życie pod warunkiem, że natychmiast spełnię jej polecenie.
„Zanieś w moim imieniu inkwizytorom państwowym wezwanie do wojny” – mówiła jak prawdziwa królowa. „Powiedz, że wojna wybuchnie, jeżeli nie spełnią mojego żądania! Jeżeli nie obdarzą wolnością cierpiącego niewinnie starca Jacobo, wyławiacza trupów. Wojna wybuchnie, jeżeli trzej ludzie, rządzący Wenecją, nie zdadzą rachunku ze swoich postępków.”
Żebrak słyszał słowa oburzenia, wypowiadane przez członków Rady Trzech.
– Spełniłem, monsignori, swoje poselstwo – kończył Pesari. – Wasza karząca ręka dosięgnie tych śmiałków. Wasi ludzie są czujni i sprytni. Dowiedzą się, jak nazywa się Królowa Nocy, jej sprzymierzeńcy i gdzie się zbierają. Wasza potężna dłoń zmiażdży ich tak, jak zmiażdżyła sprzymierzeńców księcia Ossuny, chcących zakłócić spokój w Wenecji.
Potęga wasza jest wielka i wszyscy przed nią w pokorze skłaniają głowy.
Pesari ukłonił się w ciemności, wyszedł z pokoju i wrócił do poczekalni.
Następnie wrócił do swojego domu. Pragnął wyprowadzić się z niego. Kryjówka ta nie była bezpieczna.
Przechodząc koło Pałacu Dożów, zauważył stojących w cieniu dwóch ludzi, którzy śledzili każdy jego krok. Byli ubrani w sutanny mnichów. Żebrak spostrzegł biały krzyż na ich piersiach. Przyszło mu na myśl, że to może oni są sprzymierzeńcami Królowej Nocy.
Rozdział XXXVI
Twój atleta słusznie zasłużył na otrzymaną nagrodę – rzekł
Brabantino do Jinga, którego odwiedził w pałacu Mirafiore – Murzyn został zwyciężony. Wygraliśmy zakład. Ten atleta, to prawdziwy Herkules.
– Chodź tu – rzekł Jingo do Brabantina i zaprowadził go do pokoju, przylegającego do altany. – Ukazał mi się tutaj człowiek, wtajemniczony w moje postępki. Początkowo myślałem, że to wymysł
mojej wyobraźni…
– Piliśmy sporo wina – odpowiedział Brabantino.
– Wątpisz w prawdziwość moich słów? – zapytał Jingo swojego powiernika.
– Widziałeś postać?
– Widziałem i próbowałem przebić ją szpadą, na próżno. Zniknęła.
Spójrz tam! – przerwał Jingo, prowadząc przyjaciela do altany, skąd roztaczał się widok na wielki kanał. Widzisz tam człowieka w gondoli?
– Mówisz o tym ubranym w sutannę mnicha? – zapytał
Brabantino.
– To był on! To on mi się ukazał! On zna moje czyny!
Brabantino zadrżał.
– Teraz przypomniał mi się szczegół, będący jak sądzę, w związku ze sprawą. Trzej pielgrzymi, ubrani tak samo jak ten, stali obok latarni strażniczej, na drugi dzień po nocy…
– Milcz! Wiem, o którą noc chodzi…
– Mieli zamiar wziąć listę, na której zapisane było nazwisko Mirafiore.
– Gdzie jest ta lista?
– Zginęła.
– Jest w ręku mnichów?
– Nie.
– Trzej bracia byli w wieży strażniczej? W takim razie jeden z nich wtargnął do tego pałacu i dowiódł tym, że zna całą tajemnicę.
– I nie przeszyłeś go szpadą?
– Trafiłem w próżnię. Potem zniknął.
– Ci pielgrzymi są tak do siebie podobni, że nikt nie jest w stanie ich rozróżnić – zauważył Brabantino.
– A jednak muszę znaleźć człowieka, wtajemniczonego w moje postępki – rzekł stłumionym głosem Jingo. – Znajdę go i zmiażdżę!
Powiadam ci, powinniśmy się go obawiać!
– Nie sądzę, abyś go znalazł, abyś go rozpoznał w tłumie tych mnichów.
– W takim razie wszyscy muszą zginąć! – zasyczał złowrogo Jingo, którego oczy rzucały błyskawice.
– Zdaje mi się, że posuwasz się za daleko. Cóż może ci on zaszkodzić? Niepotrzebnie się go obawiasz.
– Sam mówiłeś, że widziałeś trzech braci obok strażnicy…
– Przeczytali nazwisko. I co z tego? Każdy może napisać podobne nazwisko. Mógł to być oszust, który zniknął. Kto może wiedzieć, dokąd się udał? Nie mamy obowiązku zdawać z tego sprawy – uspokajał
Brabantino.
– Człowiek z białym krzyżem na piersi powiedział więcej – szepnął Jingo, zbliżając się do Brabantina. – Powiedział, że widział mnie nocą na wyspie. Pytał, co uczyniłem z Wirgiliuszem Mirafiorim.
– Szkoda, że nie zdołałeś przeszyć go szpadą. Nie byłbyś za to pociągnięty do odpowiedzialności.
– Mówię ci, że wszyscy mnisi, ukazujący się wszędzie jak widma, muszą umrzeć! – syczał Jingo. – Nie zaznam spokoju, dopóki nie usunę ze swej drogi człowieka, wtajemniczonego w moje postępki! Groził mi.
Nazwał mnie Jingiem Foscarim!
– Zna twoje nazwisko?
– Więcej. Nie pamiętam już co mówił. Ale wypowiedział nazwisko Foscari. Jak tylko o tym pomyślę, zmysły mi się mieszają – mówił
Jingo, zaciskając pięści. – Wydawało mi się, że jestem dręczony przez okropny sen, wszystko krążyło przed moimi oczami…
– Cicho! Ktoś nadchodzi – przerwał Brabantino.
W progu ukazał się stary Andrea.
– Jakiś gondolier szuka senatora Brabantina – rzekł sługa.
– Pozwól, że go wysłucham – zwrócił się Brabantino do Jinga, po czym rozkazał wprowadzić gondoliera.
Do pokoju wszedł Anco. Padł na kolana, trzymając w ręku czerwoną czapkę.
– Wstań i mów, co cię sprowadza! – rozkazał Brabantino.
– Przybywam z ważnym doniesieniem, monsignore. Nie wiem, czy mogę powiedzieć, co mnie tu sprowadza – rzekł Anco.
– Mów, nie omijając żadnego szczegółu! Hrabia Mirafiore może słyszeć wszystko – odrzekł Brabantino.
Szpieg zbliżył się do obydwu panów.
– Dokonałem ważnego odkrycia, monsignore. Ubiegłej nocy podsłuchałem rozmowę dwóch braci, noszących biały krzyż na piersi.
Jingo słuchał uważnie gondoliera.
– Leżałem w mojej gondoli, niedaleko schodów wiodących do wody – mówił Anco.
Nagle portiera zawieszona w drzwiach uchyliła się lekko tak, że można było dostrzec głowę Leonarda.
– Nie widzieli mnie, ale ja doskonale słyszałem rozmowę – ciągnął
Anco. – Mówili, że żebrak Pesari został posłany przez królową do Pałacu Dożów. Wybuchnie ciężka walka, zauważył jeden z nich, ciężka walka, w której albo zginiemy albo zwyciężymy. Drugi mówił, że hrabia Mirafiore został zamordowany, ale przecież to nieprawda, bo widzę przed sobą jaśnie oświeconego hrabiego. Następnie mówili o wyławiaczu trupów, o jego córce, która zmuszona była uciec. Zaprzysięgli straszną zemstę, po czym wsiedli do oczekującej na nich łódki. Kiedy odpływali, usłyszałem, że udają się na miejsce zebrań. Postanowiłem ich śledzić.
Za portierą ponownie ukazała się głowa Leonarda. Nikt z obecnych nie spostrzegł go.
– Mówili o Królowej Nocy? – zapytał Brabantino – to ważna wiadomość.
– Co to znaczy? Kim jest ta Królowa Nocy? – zapytał Brabantina Jingo.
– Zbyt wiele zadajesz pytań, drogi Wirgilio. Słuchajmy, co powie nam gondolier – odrzekł senator.
– Byłem ostrożny, monsignore – mówił Anco – nie mogli mnie spostrzec. Kiedy tylko odbili od brzegu, postanowiłem płynąć za nimi. Nie spodziewałem się, że ujrzę coś podobnego! Nie zapomnę tego do końca życia! Ci bracia to poganie!
– Co mówisz? Skąd to przypuszczenie?
– Opowiem wszystko, co widziałem – ciągnął gondolier. – Płynąłem za łódką braci tak, żeby mnie nie spostrzegli. Po pewnym czasie, ujrzałem w oddali światło. Ich łódź skierowała się w tym kierunku.
Światło błyszczało na małej wyspie San Angelo.
– Na San Angelo? A więc tam zbierają się bracia? – zapytał
Brabantino.
– Tak, monsignore – odrzekł Anco – bracia modlą się do jakiejś czaszy. Czasza ta stała pomiędzy ludźmi, trzymającymi w rękach pochodnie.
– Była to zatem jakaś uroczystość. Co jeszcze widziałeś?
– Nie mogłem podpłynąć bliżej. Słyszałem tylko gwar rozmowy, wydawanych rozkazów i widziałem dumną postać kobiety. Wyglądała jak królowa. Na gęstym welonie, zakrywającym jej twarz, błyszczały małe gwiazdeczki. Wszyscy oddawali jej cześć.
– Była to więc Królowa Nocy – rzekł Brabantino.
– Tak, monsignore. Tak. Musiała to być królowa. Wyglądała wspaniale!
– Nie widziałeś jej twarzy? Nie wiesz jak się nazywa? – zapytał
inkwizytor.
– Nie, monsignore. Twarz miała zasłoniętą welonem.
– Czy oni nie wiedzą, że wyśledziłeś miejsce ich zebrań?
– Nie, nie wiedzą. Natychmiast się oddaliłem. Wciąż przypływały tam i odpływały gondole. Bałem się, żeby mnie nie spostrzegli.
– A więc nie wiesz, czy zawoalowana dama została na wyspie?
– Nie sądzę, monsignore, aby pozostała na wyspie. Nie ma tam żadnego domu, żadnej chaty.
Jingo rzekł stłumionym głosem do Brabantina:
– Co to za dziwna tajemnica? Czyż pozwolą im knuć spiski w dalszym ciągu?
– Nie obawiaj się – uspokajał Brabantino. – Bracia sami przyczynili się do swojej zguby. Sami wydali na siebie wyrok. Kobieta, zowiąca się Królową Nocy, również nam się nie wymknie. Ośmiela się grozić najwyższej radzie? Ośmiela się rzucać rękawicę i wyzywać do walki? Zgoda! Będziemy walczyć i szybko skończymy z tymi ludźmi i z tą damą, pozującą na królową!
Powiedziawszy to, Brabantino zwrócił się do gondoliera.
– Jak długo trwało zebranie na wyspie?
– Nie dotrwałem do końca, monsignore. Kiedy zbliżyłem się do wyspy, zauważyło mnie kilku mężczyzn, wskoczyli do swoich gondoli i usiłowali mnie dogonić. Musiałem zebrać wszystkie siły, aby im umknąć.
Wiedzą, kim jestem. Wołali mnie po imieniu. Gdyby mnie złapali, podzieliłbym los Sebastiana.
– Masz rację. Sebastian poniósł śmierć z ich rąk. Trzymaj! – rzekł
Brabantino, podając szpiegowi worek ze złotem. – Podobne przysługi nagradza się od razu. Idź teraz i odpocznij.
Anco pocałował suknię senatora i wyszedł z pokoju zgięty w pół.
Brabantino nachylił się do Jinga i szepnął:
– Strzeż się atlety.
Jingo z niedowierzaniem spojrzał na przyjaciela.
– Co ty mówisz? Nie ufasz mu? – zapytał.
– Chyba znalazłem rozwiązanie całej sprawy – odrzekł inkwizytor – nie wszystko jeszcze przedstawia mi się zupełnie jasno, ale spodziewam się, że wkrótce znikną wszelkie wątpliwości. Wydaje mi się, że bracia pozostają w ścisłym związku z areną.
– Przekleństwo! – wykrzyknął Jingo. – Przeprowadzę śledztwo!
– Ciszej. Uspokój się, pośpiech mógłby wszystko zepsuć – rzekł
Brabantino.
– Co do twojego podejrzenia względem Leonarda, myślę, że jest nieuzasadnione. A jeszcze jedno pytanie, co z butelką? Masz ją?
– Jeszcze nie – odpowiedział Brabantino – ale już wkrótce stary lis wyśpiewa nam, gdzie ją ukrył, kiedy poddamy go torturom.
– Gdzie przebywa wyławiacz trupów?
– W więzieniu.
– Dziewczyna uciekła. Leonardo nie znalazł jej.
– To jeszcze bardziej zwiększa moje podejrzenia – rzekł
Brabantino. – W każdym razie, musimy być ostrożni. Z moją pomocą uniknąłeś niebezpieczeństwa. Gdyby teraz oskarżono cię, donosząc o przybyciu prawdziwego hrabiego Mirafiore, łatwo będzie odeprzeć ten zarzut, utrzymując, że człowiek, który zapisał na liście nazwisko hrabiego, bezprawnie je sobie przywłaszczył. Któż zdoła dowieść, że jest odwrotnie?
Hrabia, jak mnie zapewniłeś, zamilkł na wieki. Signorina uciekła i na pewno nigdy nie powróci. Jesteś bezpieczny.
Portiera poruszyła się znowu.
Tym razem Brabantino spostrzegł to.
Wskazał na nią reką.
– Co to było? – zapytał.
Jingo wyciągnął szpadę z pochwy i szybko zbliżył się do portiery.
– Przekonamy się, czy człowiek, czy wiatr poruszył zasłonę – rzekł
i szybkim ruchem przeszył szpadą kosztowną zasłonę.
Nie było nikogo.
Brabantino podniósł portierę.
– Nie ma tu nikogo – rzekł.
– Wróćmy do naszej rozmowy. Przede wszystkim trzeba usunąć wszystkich braci – rzekł Jingo do swojego powiernika. – Powiadam ci, że należy się ich obawiać.
– Przez długi czas knuli tutaj spiski, daję na to słowo – zapewniał
Brabantino. – Ani jeden nie ujdzie nam żywy! Wszyscy zostaną schwytani. Wtedy dowiemy się, kim jest tajemnicza signora, nosząca miano Królowej Nocy.
– Niebezpieczeństwo zniknie, kiedy stowarzyszenie przestanie istnieć – stwierdził Jingo. – W nocy lepiej ukryję ciało Wirgiliusza.
– Ciało jest na wydmie? Dziwię się, że bracia go nie znaleźli.
– Jest zakopany. Nocą piasek jeszcze bardziej przysypał zwłoki.
– To wystarczy. Nie ruszaj go – szepnął Brabantino.
– Kto wie – rzekł cicho Jingo – dopóki ciało Wirgilia będzie spoczywać na wydmie, dręczyć mnie będzie trwoga, że może zostać odnalezione.
– Kogo się możesz lękać, dopóki jestem po twojej stronie?
– Ciebie samego – szepnął Jingo, bacznie śledząc, jakie wrażenie wywrą na Brabantinie te słowa.
Ukryty płomień zajaśniał w jego spojrzeniu.
– Zapominasz, że jesteś w mojej mocy, cokolwiek się stanie – odrzekł inkwizytor stanowczym głosem.
– Nie zapominam, że jesteś członkiem Rady Trzech!
– Więc dopóki jestem jej członkiem, możesz spać spokojnie – odrzekł Brabantino.
Jingo ukłonił mu się z lekka.
– W tobie znalazłem człowieka, jakiego szukałem – rzekł z uśmiechem.
– W twoim własnym interesie leży, aby milczeć o wszystkim, co dzisiaj tu słyszałeś – zakończył Brabantino i pożegnał Jinga.
Rozdział XXXVII
Siepacze, którzy ujęli Jacoba na rozkaz Rady Trzech, dziwili się bardzo, że wyławiacz trupów, będący w służbie tajnego trybunału, popadł
w jego niełaskę.
Stary Jacobo znał niektóre tajemnice Pałacu Dożów.
Od wielu lat wyławiał trupy ludzi, skazanych na śmierć w nurtach Orfany. A teraz sam należał do rzędu nieszczęsnych, zaludniających mroczne, więzienne cele.
Nie wiedział nawet o co go oskarżono.
Wiedział tylko, że czekają go tu jeszcze ciężkie chwile. Myślami był
przy swojej nieszczęśliwej córce.
Musiał się poddać losowi. Dumny i mężny, otoczony zbirami, udał
się do więzienia.
Stary wyławiacz trupów stał w ciemnej celi, nie widząc nic oprócz niechybnej zguby. Ciężkie westchnienie wyrwało się z jego piersi. Upadł
na twarde posłanie i myślał.
Jak to się stało, że przyprowadzono go tutaj? Jego, który tak długo pozostawał w służbie tajnego trybunału.
– Moje biedne dziecko – myślał w duchu – biedna Nella. Kto będzie się o ciebie troszczył? Szlachetna signorina wyjechała… Może i ciebie tutaj przyprowadzą? To byłoby okrutne. Chętnie cierpiałbym, gdyby to miało cię oszczędzić, moje dziecko…
Starzec upadł na kolana i zaczął się modlić.
Potem znużony położył się na posłaniu i próbował zasnąć. Powieki z wolna zamknęły się, ale bolesne myśli i pytania nie pozwoliły mu zapomnieć o troskach, gnębiących jego umysł i serce.
Kiedy nastał dzień, do celi wszedł wartownik i przyniósł wodę.
– Skąd się tu wziąłeś, Jacobo? – zapytał dobrze mu znanego wyławiacza trupów.
– Sam nie wiem – odrzekł starzec – któż to może wiedzieć? Może jutro przyjdzie kolej na ciebie? Nikt tego nie może być pewny.
Wartownik trwożliwie obejrzał się dookoła.
– Żal mi ciebie, Jacobo – powiedział i wyszedł z celi.
Następnego dnia, w celi wyławiacza trupów zjawił się surowy Dandolo, prokurator z San Marco. Wraz z nim przyszedł jego sekretarz, rozłożył na stoliku przybory do pisania i notował zeznania więźnia.
Jacobo wstał i złożył niski ukłon dygnitarzowi rzeczypospolitej.
– Odpowiadaj na moje pytania – rzekł Dandolo – nie ukrywaj prawdy, w przeciwnym razie zostaniesz poddany torturom.
– Jestem przygotowany na wszystko, monsignore – odrzekł Jacobo – każdy, kto tu przebywa, bezustannie widzi śmierć przed oczami.
– Zajmowałeś się wyławianiem trupów i wywożeniem ich na wyspę umarłych – odezwał się prokurator. – Obdarzono cię wielkim zaufaniem. Zdradziłeś je. Czy znalazłeś w Orfanie trupa Rodriga Zeni?
– Tak, monsignore. Było to dość dawno temu, ale pamiętam, że go wyłowiłem – odrzekł stary Jacobo.
– W przeznaczonym dla Rodriga Zeni grobie nie znaleziono jego ciała. Powiedz dlaczego?
– Widocznie trup nie był włożony do grobu, skoro go tam nie znaleziono. Niedawno pytano mnie o to i zdałem już z tego sprawę – objaśnił wyławiacz trupów.
– Zapewne nie przywiozłeś trupa na wyspę, albo z powrotem wrzuciłeś go do wody – ciągnął Dandolo.
– Nie chcę kłamać, monsignore, wolę milczeć.
– A więc tortury otworzą ci usta!
– Cóż wam z tego przyjdzie, że dowiecie się co się stało z Rodrigiem Zeni? Czego chcecie od niego? Czyż nie strącono go w otchłanie Orfany? Zostawcie go w spokoju – rzekł uroczystym tonem stary Jacobo. – Na cóż się zdadzą wasze pytania? Rodrigo Zeni poniósł
karę. Powinno wam to wystarczyć
– Sądzę, że szukano ciała w złym miejscu – odrzekł prokurator – mnie wystarcza twoje zeznanie, że oddałeś go ziemi. Zarzucają ci jednak niesumienne wykonywanie swoich obowiązków, a to jest najcięższe oskarżenie, jakie może spotkać człowieka, pozostającego na usługach tajnego trybunału. Postaram się oczyścić cię z tego zarzutu i może wtedy zostaniesz wypuszczony na wolność.
– Spełniłem mój obowiązek. Niechaj mi Bóg dopomoże! Oto jedyne wyjaśnienie, jakiego mogę wam udzielić, monsignore. Pozwólcie mi z tym przekonaniem oczekiwać na wszystko, cokolwiek ma się zdarzyć. Ja spełniłem obowiązek wobec Boga i wobec ludzi. Niechaj się spełni mój los.
– Zapisaliście zeznanie? – zapytał Dandolo sekretarza.
Ten pokiwał twierdząco głową.
– Ja nie mogę wyrokować, czy twoje zeznanie jest wystarczające – rzekł prokurator do wyławiacza trupów – niebawem dowiesz się o tym.
Dandolo i jego sekretarz wyszli z celi.
Więzień pozostał w niej sam, wśród grubych murów, poza które żadna, nawet cicha skarga nie mogła się wydostać.
Następnego dnia, wczesnym rankiem wszedł do celi Jacoba senator Brabantino.
Wyraz jego twarzy nie zwiastował niczego dobrego.
– Nie będę cię pytał o całą prawdę, ani o to co stało się z ciałem Rodriga Zeni – powiedział, gdy wartownik zamknął za nim drzwi – ale musisz mi dać inny dowód swojego posłuszeństwa. Postaram się, abyś dziś wieczorem został wypuszczony na wolność. Będziesz mógł dalej zajmować się wyławianiem trupów, ale pod warunkiem, że powiesz mi, gdzie ukryłeś butelkę znalezioną przez twoją córkę.
Żądanie bardzo zdziwiło starca.
– Butelkę, monsignore? – zapytał – cóż wam po zwykłej, starej butelce, nie przedstawiającej najmniejszej wartości? Wiecie dobrze, monsignore, że nie oddaje się tego, co darowało morze, czyniąc to, oddaje się szczęście. A ja i tak jestem biedny i nieszczęśliwy.
– Głupi przesąd! Udowodnię ci, że właśnie z tą chwilą, kiedy oddasz mi butelkę, zaświeci ci szczęście! – odrzekł Brabantino. – Nagrodzę cię hojnie, zwrócę ci wolność, uszczęśliwię cię! Oddaj mi tylko butelkę.
– Na cóż wam ona, monsignore? Zostawcie mi ją. Nie odbierajcie mi jej!
– Musisz mi ją oddać! Za jakąkolwiek cenę! Nie ma jej w twojej chacie. Gdzie ją ukryłeś?
– Nie żądajcie jej, monsignore – prosił stary Jacobo – morze podarowało mi ją. Nie mogę jej oddać.
– Stary głupcze! Cóż ci po tej butelce! Narażasz swoje życie! – zawołał Brabantino groźnym głosem.
– Mam córkę, monsignore. Moje jedyne dziecko. Kiedy umrę, ona odziedziczy butelkę i szczęście będzie jej udziałem.
– Ja mogę obdarzyć ciebie i twoją córkę szczęściem! Wszystko zależy od ciebie. Dam ci tyle złota, ile ważyć będzie ta butelka. Czy możesz znaleźć większe szczęście?
– Może i jest na świecie większe szczęście, monsignore… Nie oddam butelki.
Brabantino zbladł z gniewu.
– Dam ci czas do namysłu – rzekł – jutro rano zapytam cię jeszcze raz, gdzie ukryłeś butelkę. Nie nadużywaj mojej cierpliwości. Jeżeli jutro nie powiesz, poddam cię torturom!
Stary Jacobo zadrżał.
– Zastanów się – ciągnął Brabantino. – Mam litość nad tobą i zostawiam ci czas do namysłu, dając ci do wyboru: tortury i cierpienie lub wolnośc i złoto. Czy jest się nad czym zastanawiać? Po co ci ta butelka? Jaki możesz mieć z niej pożytek? Pomyśl o swojej córce!
Dzięki mnie możesz zapewnić jej byt. Czy można żądać większego szczęścia? Masz czas do jutra. Przyjdę o tej samej porze. Jutro wszystko się rozstrzygnie.
Brabantino wzburzony wyszedł z celi.
Stary Jacobo zatonął w myślach.
– Gdyby chodziło tylko o mnie, spełniłbym żądanie – mówił sam do siebie – czy mogę się jeszcze spodziewać czegoś w tym życiu? Po co mi ta butelka? Nie miałem nigdy w życiu szczęścia i nie potrzebuję go teraz. Ale Nella… Pragnę zachować butelkę dla niej. Może jej przyniesie szczęście… Nie mogę jej oddać! Jeżeli mnie zabiją, nikt nie dowie się, gdzie ją ukryłem, nawet Nella. A cóż pomoże butelka, skoro dziewczyna nie będzie jej posiadała? Źle zrobiłem… Powinienem oddać butelkę signorinie, ona by jej strzegła jak oka w głowie. Ciekawe, na co potrzebna jest ona senatorowi? – myślał Jacobo, potrząsając głową. – Musi być jakiś ważny powód. Ale któż może odgadnąć myśli tego bogatego pana?
Przed nadejściem nocy do celi wszedł wartownik i dokładnie zrewidował pomieszczenie.
Po jego wyjściu, stary Jacobo położył się i zasnął.
Rozmowa o butelce majaczyła mu we śnie.
Zdawało mu się, że ten tak gorąco żądany przez Brabantina przedmiot, cały jest obsypany drogimi kamieniami. Nella trzymała butelkę, z której wychylał się jakiś papier. Nagle zbliżyła się Edyta i wyciągnęła pergamin. Wszyscy obecni padli na kolana, a Edyta odczytała na głos to, co było zapisane na papierze. Potem wyciągnęła do Nelli ramiona i uścisnęła ją jak siostrę.
Stary Jacobo obudził się. Jego postanowienie było silniejsze niż poprzedniego dnia.
Mijały godziny.
Nagle usłyszał odgłos zbliżających się kroków.
Wartownik otworzył drzwi i do celi wszedł Brabantino.
– Minął czas, który pozostawiłem ci do namysłu – odezwał się do Jacoba. – Gdzie jest butelka?
– Gdzie jest, tam pozostanie, monsignore – odrzekł stanowczym głosem wyławiacz trupów. – Nie oddam butelki.
Brabantino nie spodziewał się podobnej odpowiedzi.
– Odrzucasz wolność i złoto? Pomyśl, co czynisz!
– Niech będzie, co ma być, monsignore. Nie mogę postąpić inaczej, nikt nie zdoła mi jej odebrać!
– Tortury na pewno zmienią twoje postanowienie, ty uparty psie! – zawołał Brabantino – zamiast nagrody, dożywotnie więzienie będzie twoim udziałem!
– Dobrowolnie nic nie powiem – odrzekł Jacobo.
– Zawołaj pomocników kata! – rozkazał Brabantino wartownikowi.
Otworzyły się drzwi.
Do celi weszli dwaj mocno zbudowani mężczyźni. Odziani byli w czerwone koszule i krótkie, sięgające kolan spodnie. Ramiona i nogi były nagie.
– Prowadźcie go na torury! – zagrzmiał inkwizytor.
Siepacze posłusznie ujęli Jacoba za ramiona.
Starzec nie opierał się, z jego ust nie wydobyło się ani jedno słowo, ani jedna skarga.
Sprowadzono go schodami do małego pomieszczenia, w którym nie było okien. Lampa rzucała skąpe światło na odstręczające, wilgotne miejsce, w którym torturowano więźniów.
Jak wiele przebrzmiało tu bez echa westchnień i krzyków bólu i cierpienia! Jak wielu ludzi, kobiet i mężczyzn przyznało się w tym miejscu do przestępstw, których nigdy nie popełnili, aby tylko uniknąć dalszych męczarni!
W środku izby stała ławka, do której przywiązywano nieszczęsnych skazańców.
W głębi widniał stół, a obok niego dwa fotele, przeznaczone dla sędziów i świadków.
W kącie stał piec z rozżarzonymi węglami. Obok, na stole leżały żelazne kule, łańcuchy, obcęgi i inne straszne narzędzia tortur.
O drugą ścianę były oparte drabiny.
Siepacze wprowadzili Jacoba do izby tortur.
Do wchodzącego Brabantina zbliżył się wysoki, mocno zbudowany człowiek. Jego wysokie, gładkie czoło sięgało prawie do połowy głowy, twarz okalała długa, ciemnoruda broda.
Był to kat, wykonujący z niemym posłuszeństwem wszystkie polecenia tajemniczych sędziów.
Brabantino dał mu znak.
Kat rozkazał swoim pomocnikom przywiązać Jacoba do ławki.
Senator zbliżył się do stołu.
Pośród mroku, zaczęło się spełnianie strasznego wyroku.
Siepacze położyli Jacoba na ławce; przywiązano go tak mocno, że ledwo mógł oddychać.
– Spytaj go, czy nie zmienił postanowienia – zwrócił się Brabantino do kata.
Stary wyławiacz trupów zapewnił, że zmieni swoje postanowienie tylko wtedy, gdy zostanie pozbawiony zmysłów.
– Spełniaj swoją powinność! – rozkazał inkwizytor, zwracając się do kata.
Siepacze przynieśli garnek z rozżarzonymi węglami.
Kat zbliżył węgle do obnażonych stóp wyławiacza trupów.
Starzec jęczał z bólu, ale pierwszy stopień tortur nie zdołał złamać jego postanowienia. Męka była straszna, w wielu miejscach stopy Jacoba były zupełnie spalone.
Nastąpił drugi stopień tortur.
Siepacze przynieśli kawałek płótna i napełniony wodą dzbanek, z maleńkim otworem.
Kat zmoczył szmatę i położył ją na otwarte usta więźnia tak, że ściśle przylegała do twarzy.
Kat małymi kroplami lał wodę na szmatę.
Woda wpadała przez płótno do ust Jacoba, który musiał ją połykać.
Woda lała się bezustannie. Starcowi brakowało powietrza. Nie mógł złapać oddechu. Oczy wyszły mu na wierzch. Nie wytrzymał.
Kat znał doskonale to najwyższe stadium.
Stary wyławiacz trupów nie był w stanie dłużej znosić tej męki.
Był na wpół przytomny.
Nie wiedział, gdzie był i co się z nim działo.
Okrutny człowiek, odziany w płaszcz senatora zbliżył się do ławki.
– Gdzie ukryłeś butelkę? – zapytał. Na jego twarzy nie było najmniejszego śladu współczucia. Człowiek ten był pozbawiony ludzkich uczuć.
Stary Jacobo musiał powiedzieć. Siłą wyrwano mu jego tajemnicę.
– Mów! – zagrzmiał Brabantino – gdzie ukryłeś butelkę?
– Wisi… na… sznurku… pod moją łódką… w wodzie… –
wymówił ledwo słyszalnym głosem biedny starzec.
– Gdzie jest ta łódka? – zapytał senator.
– Przy wyspie… San Nicolo… – cicho odrzekł Jacobo.
Człowiek bez serca był w zupełności zadowolony z tej odpowiedzi.
Na dany znak, siepacze odwiązali powrozy krępujące starca.
Brabantino udał się do pałacu Loredani, w którym tej nocy miało się odbyć tajne posiedzenie.
Pomocnicy kata podnieśli nieprzytomnego starca i zanieśli go do jego celi.
Wartownik zlitował się nad nieszczęsnym wyławiaczem trupów, przyniósł trochę wina i wlał w obolałe usta Jacoba.
Rozdział XXXVIII
Postanowienie trybunału
W pałacu starego Loredaniego, panowało szlachetne ciepło domowego ogniska. A jednak, pomiędzy małżonką i dziećmi starca, tkwiła jakaś tajemnica. Nie wiedzieli oni, że mąż i ojciec jest członkiem Rady Trzech.
Stary Loredani, aczkolwiek surowy, był szlachetnym człowiekiem.
Niejednokrotnie podczas posiedzeń, walczył o złagodzenie okrutnej kary.
Towarzysze nie słuchali go i zwyciężali przewagą dwóch głosów.
Ani Brabantino ani Daponte nie posiadali tych uczuć, które mają osoby prowadzące życie rodzinne.
Loredani niejednokrotnie stał im na drodze. Chętnie wybraliby innego na jego miejsce. Obawiali się jednak tego uczynić wiedząc, jakim szacunkiem cieszył się wśród szlachty i w gronie czterdziestu senatorów.
Brabantino, po wyjściu z sali tortur udał się do pałacu Loredaniego.
Wszedł jasno oświetlonymi schodami do wspaniałego salonu, gdzie przywitali go Loredani i Daponte.
Stary Loredani skłonił się przybyłemu i zaprowadził go na jego miejsce. Sam usiadł w środku.
– Dobrze wiecie, co nas tutaj sprowadza, panowie – rzekł Loredani.
– Należy wydać postanowienie, dotyczące wezwania do wojny, które przyniósł nam Pesari. Co do mnie, nie bardzo wierzę temu chciwemu żebrakowi.
– Za pozwoleniem, mój szlachetny Loredani – odezwał się Daponte – chodzi tutaj o nader ważne oskarżenie, nie możemy wątpić w to, co powiedział.
– Cóż może zdziałać garstka ludzi wobec silnej Wenecji – ciągnął
Loredani – całe to wezwanie do wojny nie jest godne najmniejszej uwagi.
– Mylicie się, sądząc, że jest to garstka ludzi – rzekł Brabantino – żądają od nas rozliczenia naszych czynów. Chcą wywrzeć na nas presję.
Oni nie chcą walczyć z Wenecją. Tylko z nami!
– I my mamy się ich obawiać? – zapytał Loredani.
– Nie lękam się ich – niechętnie odrzekł Brabantino – żądam tylko, aby zostali ukarani za swoją śmiałość.
– To konieczne – dodał Daponte.
– Moim zdaniem, przywiązujecie zbyt wielką wagę do kwestii, nie mającej większego znaczenia – rzekł spokojnie stary Loredani. – Nie wyrażajmy wciąż gróźb za pomocą katowskiego miecza, ale kierujmy się zrozumieniem i litością dla ludzkich błędów.
– Znów muszę słuchać podobnych słów, wypowiadanych przez was, monsignore – zauważył Daponte, podczas gdy Brabantino zbladł z gniewu. – Przypuszczam, że starość uczyniła z was dziwnie słabego człowieka.
– Litość i zrozumienie dla gróźb, wypowiadanych pod naszym adresem? – wykrzyknął Brabantino. – Rzeczywiście, uczucia te byłyby bardzo na miejscu. Ludzie noszący suknie mnichów i białe krzyże na piersiach, wypowiadają nam wojnę! Chcą nas zniszczyć! Zapomnieliście o poselstwie starego żebraka? To nie był jego wymysł! Spełniał
polecenie, wydane mu pod groźbą śmierci! Królowa Nocy, bo tak zwie się przywódczyni braci, grozi nam wojną i zgubą, a my będziemy się kierować litością i zrozumieniem? Nigdy! Żądam zguby dla tych buntowników!
– Masz rację, szlachetny Brabantino. Głosuję za tobą – rzekł
Daponte. – Silną, żelazną ręką musimy ująć ich w karby i zniszczyć!
– Czego oni chcą? Czego żądają? – zapytał Loredani – przypuszczam, że setki buntowników, poległych za spiskowanie z księciem Ossuną, będą dobrym przykładem. Wygnajcie tych braci z Wenecji. To wystarczy.
Brabantino i Daponte wymienili spojrzenia.
– Żadnej słabości! Nigdy nie należy wyrokować połowicznie! – zawołał Daponte. – Ludzie ci nie znają słabości. Twierdzę, że to oni zamordowali gondoliera Sebastiana.
– Tak, oni! – potwierdził Brabantino. – Ujęli żebraka Pesariego i grozili mu śmiercią, a potem ośmielili się go wysłać w charakterze posła. Buntownicy ci, zbierają się nocą na wyspie San Angelo, tam Królowa Nocy wydaje im rozkazy. Jeżeli nie będziemy działać szybko, jeżeli jednym uderzeniem nie zadamy stanowczego ciosu, to skutki tego mogą być opłakane. Żądam dla nich srogiej kary!
– Ja jestem tego samego zdania.
– Podczas jednej z następnych nocy, osaczymy wyspę San Angelo – ciągnął Brabantino. – Dojdzie do rozlewu krwi, bowiem bracia są uzbrojeni. Zbierzemy znaczny oddział, aby walkę szybko zakończyć. Nie można się wahać. Im szybciej będziemy działać, tym łatwiej zdepczemy głowę czyhającej na nas hydry.
– Prosiłem was o wyrozumiałość, monsignore – rzekł Loredani – moim zdaniem byłoby dobrze poznać ich cel.
– Czyż nie wystarcza wam wezwanie do wojny, mój szlachetny Loredani? – zapytał Daponte, podczas, gdy Brabantino rzucił na wielkiego inkwizytora spojrzenie pełne gniewu i nienawiści. – Na cóż będziemy czekać? Może chcecie wejść w układy z buntownikami?
Może pragniecie spełnić ich żądania? Nie! Trzeba działać! Tu nie ma miejsca na litość. Gwałtem i bronią należy zwyciężyć niebezpieczeństwo!
– Jesteście jednego zdania, a więc postanowienie zapadło. Moim obowiązkiem było spróbować przekonać was, że wyrokami śmierci nie rozwija się posłuszeństwa wśród ludu, nie tłamsi się buntów i nie zdobywa pokoju – rzekł stary Loredani. – Surowość nie zawsze odnosi pożądany skutek. Ciągle stosowana, traci swoją siłę i wpływ i często przynosi odwrotne rezultaty od zamierzonych. Usiłowałem odwieść was, panowie, od surowego postanowienia. Było to moim obowiązkiem. Mam większe doświadczenie niż wy. Wydaliście wyrok, który zostanie spełniony. Nie bierzcie za złe moich słów, kieruję się zawsze najwyższym dobrem Wenecji i słowa moje płyną z głębi serca. Każdej chwili jestem gotów poświęcić moje życie dla dobra naszej pięknej ojczyzny. Kto kocha Wenecję, nie powinien zamieniać jej w miejsce przelewu krwi i trwogi.
Litość i miłosierdzie sprowadza często pomyślniejsze rezultaty, niż nienawiść i okrucieństwo.
– Wszyscy zostaną uwięzieni i zabici – rzekł Brabantino, na którym przemowa wielkiego inkwizytora nie zrobiła najmniejszego wrażenia. – Pierwsza zostanie ujęta Królowa Nocy – dodał, powstając.
Daponte pożegnał siwowłosego Loredaniego. Brabantino również ukłonił się.
Loredani zauważył jego zimne, pełne gniewu spojrzenie i doszedł
do przekonania, że uczynił w nim sobie nieprzejednanego wroga…
Obaj inkwizytorzy wyszli małymi drzwiami z pałacu.
– Przekonaliście się? – zapytał półgłosem Brabantino.
– Tak, dzisiejsza próba wypadła na jego niekorzyść, nie mogę temu zaprzeczyc – odparł Daponte.
– Litość i wyrozumiałość! Do diabła z podobnymi słabościami! – ciągnął wzburzony Brabantino. – Nie możemy być pewni jutra, dopóki Loredani będzie członkiem Rady Trzech!
– Jest stary, mój szlachetny Brabantino.
– Dobrze. Słabego starca zastąpimy młodszą siłą! – rzekł gniewnie senator. – Precz z nim!
– Loredani nie ustąpi dobrowolnie.
– Usuniemy go przemocą!
– Tylko śmierć może go pozbawić tej godności.
– Powiedzcie, wszak naszym obowiązkiem jest wydanie na niego wyroku!
– Tak. Zgodnie z naszymi tajnymi prawami.
– Nie wypełniając ich, stajemy się winowajcami. Dla nas bowiem są ustanowione.
– Loredani to szlachetny starzec. Żal mi go. Rzeczpospolita wiele mu zawdzięcza.
– Co zawdzięcza? – zapytał Brabantino. – Działa przeciwko nam.
I to postanawia o jego losie!
– Postaram się go namówić do rezygnacji ze stanowiska.
– Nie czyń tego, szlachetny Daponte. To nic nie da. Loredani jest zarozumiały i sądzi, że bez niego nie damy sobie rady. Znam go. Sądzi, że jest najważniejszym członkiem Rady Trzech. Nie uda się wam go namówić do ustąpienia. Tylko jego śmierć może zwolnić miejsce wielkiego inkwizytora.
Daponte był przerażony. Z ukosa spoglądał na idącego obok Brabantina. Było w nim coś strasznego. Tak jak dzisiaj wyrokował o losie Loredaniego, tak jutro mógł zawyrokować o losie Daponte’a, aby zagarnąć całą władzę dla siebie.
– Chyba nie macie zamiaru pozbawiać Loredaniego życia? – zapytał niepewnym głosem.
– Czyż nie wiecie jak brzmią nasze prawa? Jeżeli dwóch widzi sprzeczność w postępowaniu trzeciego, to powinni oni pociągnąć go do odpowiedzialności – stłumionym głosem odpowiedział Brabantino.
– Zastanówcie się dobrze – chodzi tu o Loredaniego.
– Nieważne jest tu jego nazwisko. Trzeba poświęcić jednostkę, gdy chodzi o dobro ogółu. Sami słyszeliście, że zamiast znaleźć w nim oparcie, napotkaliśmy opór. I on się mianuje wielkim inkwizytorem! Czy dalej chcecie znosić ten opór?
– To starzec. Jego dni są policzone – rzekł Daponte – miejmy szacunek dla jego siwych włosów.
Brabantino zamyślił się. Po chwili rzekł:
– Macie rację, szlachetny Daponte. Jego życie wkrótce dobiegnie kresu.
– Takie jest moje zdanie. Wtedy młodszy zajmie jego miejsce…
– Zwróciłem uwagę na pewnego młodego szlachcica – odezwał się Brabantino. – Myślę, że byłby to nader trafny wybór.
– Mówicie o Wirgiliuszu Mirafiorim? Zastanówcie się, czy na pewno jest on odpowiedni. Mamy jeszcze czas pomyśleć o tym, mój szlachetny Brabantino. Jeszcze nie nadeszła ostatnia godzina Loredaniego – rzekł Daponte. – Dobrej nocy!
Senatorowie pożegnali się przed pałacem Daponte’a. Brabantino poszedł dalej.
– Nie chciałeś mnie zrozumieć – myślał – nie chciałeś potwierdzić mojego zdania, a więc muszę się obejść bez twojej pomocy. Loredani mi przeszkadza. Inaczej tłumaczę sobie litery prawa. Ty chcesz czekać, ja chcę działać niezwłocznie. Jeśli Jingo zostanie członkiem Rady Trzech, będę niepodzielnie trzymał władzę w swoich rękach. On spełni każde moje polecenie. Zrobi wszystko, co postanowię. Teraz jest już w mojej mocy, a moja władza nad nim będzie jeszcze większa, gdy będę już miał
w ręku drogocenny dokument, ukryty w butelce…
Rozdział XXXIX
Ostatnia wola umierającego
Zachodzące słońce oświetlało morskie fale czerwoną barwą.
Obok obrazu Matki Boskiej, na wyspie San Nicolo, ludzie klęcząc prosili o opiekę podczas podróży, w którą zamierzali się udać.
W starej tawernie przy Lido było gwarno.
Hiszpańscy Cyganie, siedząc na podłodze, muzyką zabawiali gości.
W oberży panowały wesołość i ożywienie.
Z nadejściem mroku, gospodarz zapalił lampy.
Dźwięk mandoliny i gitary mieszał się ze szmerem głosów, śmiechem i brzękiem szklanic.
Nagle stara Cyganka, siedząca pod oknem drgnęła.
Ktoś stukał. Ciekawie, bystrymi, maleńkimi oczkami spojrzała w okno. Stał tam jakiś człowiek i dawał znaki.
Stara Cyganka zrozumiała, że człowiek ją przywoływał.
Niepostrzeżenie wymknęła się z gospody.
Na brzegu stało wielu marynarzy. W oddali dźwięczał cichy śpiew gondolierów. Woda majestatycznie roztaczała się na spokojnej powierzchni.
Na ciemnolazurowym niebie połyskiwały tysiące gwiazd.
Przeglądały się i migotały w lustrze wody.
Ile spokoju, ile uroku roztacza się w Wenecji…
Ile szpecących ją planów i czynów bywa spełnianych pod płaszczem nocy.
Stara Cyganka ostrożnie weszła za oberżę.
Zbliżył się do niej człowiek, odziany w ciemny płaszcz, jego głowę przykrywał kapelusz o szerokich skrzydłach. Na twarzy miał maskę.
Przemówiła do niego mieszaniną kilku języków, którą zamaskowany zdawał się rozumieć.
– Ah, mój młody, piękny panie – rzekła – zawołaliście starą matkę? Macie do niej interes? Słucham waszych rozkazów. Stara matka mówi prawdę i koi ból serca. Stara matka ma lekarstwo przeciw miłości i innym chorobom.
– Muszę z tobą porozmawiać. Chodź ze mną – rzekł przerywając starej kobiecie. Zaprowadził ją w ciemne miejsce, pod murem.
– Stara matka ma lekarstwo, przywracające siłę życiową. Stara matka ma na wszystko środki – ciągnęła Cyganka.
– Mówiono mi, że posiadasz proszek, pachnący jak kwiaty, a niszczący życie – rzekł zamaskowany człowiek.
– A, o tym proszku myśli piękny, młody pan – odrzekła stara kobieta. – Proszek zanillo. Pachnie jak kwiat pomarańczy, a jest trucizną. Kto go powącha, zasypia i już nigdy się nie obudzi…
– Daj mi tego proszku, dobrze ci zapłacę.
– Trudno go dostać, młody panie… Zanillo rośnie daleko stąd, w obcych krajach.
– W zamian za proszek, dam ci sztukę złota.
– Stara matka przyniesie go! – zawołała Cyganka i wróciła do „Czerwonej Oberży”, gdzie miała swój kąt, wyznaczony przez gospodarza.
Wkrótce powróciła, trzymając w ręku małe, metalowe pudełko.
– Tu jest, młody, piękny panie – rzekła z uśmiechem, wskazując na pudełko. – Nie zdradźcie się! – dodała, kładąc palec na ustach.
Zamaskowany podał jej sztukę złota.
Stara chciwie porwała monetę.
– Stokrotne dzięki – rzekła z ukłonem. – Obchodźcie się z tym ostrożnie!
Zamaskowany człowiek nie słuchał już słów starej Cyganki. Ukrył
pudełko i oddalił się szybkim krokiem.
Kobieta chwilę spoglądała za odchodzącym mężczyzną, pokiwała głową i oglądała z zadowoleniem złotą monetę. Ukryła ją w brudnej spódnicy i wróciła do karczmy.
Zamaskowany doszedł do brzegu. Zdjął maskę. Był to Brabantino.
Nikt go nie widział i nie poznał. Ciemny płaszcz, kapelusz i maska, zawsze gdy trzeba było, oddawały mu nieocenioną przysługę. Nikt nie mógł w nim wtedy rozpoznać dumnego senatora. Nie poznał go nawet gondolier, wynajęty do przewiezienia go na wyspę San Nicolo.
Gondola oczekiwała na niego przy brzegu.
Brabantino, zbliżywszy się do chatki starego Jacobo, ujrzał łódkę, należącą do wyławiacza trupów.
Trzeba było wydostać butelkę ukrytą pod łodzią, jak zeznał starzec.
Brabantino wszedł do łódki.
Drżącymi rękoma, gorączkowo zaczął szukać sznurka.
Zauważył hak wbity w dno łodzi. Do niego był przywiązany sznur.
Brabantino wyciągnął sznurek z wody. Na jego końcu przymocowana była butelka.
Nareszcie była w jego rękach. Odwiązał ją od sznurka i ukrył pod płaszczem.
Jak ważne wyjaśnienie ukrywała w sobie butelka? Jaka była treść listu, którego Jingo przeczytał zaledwie kilka pierwszych słów?
Ciekawość gnała Brabantina do pałacu.
Wysiadł z łódki Jacoba, założył maskę i wrócił do oczekującej na niego gondoli.
Wsiadł do niej i rozkazał się zawieźć na Piazzettę.
Szybko płynąc, gondola wkrótce dotarła na miejsce.
Brabantino rzucił gondolierowi sztukę złota i wszedł na mokre stopnie. Szedł prędko. Zdjął maskę, wchodząc w jedną z wąskich uliczek, wiodących do jego pałacu. Niebawem był już w swoim apartamencie.
Było późno. Rozkazał służącemu ustawić kandelabr na stole i udać się na spoczynek.
Służący wyszedł. Brabantino został w pokoju sam.
Wyjął butelkę i obejrzał ją dokładnie. Była mocno zakorkowana. W
środku widać było zwinięty pergamin.
Brabantino postawił butelkę na stole.
Następnie wyjął pudełko otrzymane od Cyganki i ukrył je w kunsztownie rzeźbionym biurku.
Teraz mógł spokojnie zająć się odkrywaniem tajemnicy pergaminu, ukrytego w szklanym przedmiocie.
Morze rzetelnie spełniło dane mu przez admirała polecenie.
Przyprawiło wprawdzie admirała o zgubę, ale miało tyle litości, aby wyrzucić na ląd jego ostatnią wolę.
Brabantino wyjął mocno osadzony korek.
Bez trudu wydostał z butelki całkiem suchy pergamin.
Przeczytał wypisane na nim słowa:
„Znalazca niniejszego dokumentu, niechaj się uda do Edyty Amalfi, mieszkającej na wyspie San Nicolo i powie jej, że papier wyjaśniający tajemnicę jej urodzenia i moją ostatnią wolę, jest ukryty za moim portretem, wiszącym w głównym salonie pałacu Mirafiore. Kto spełni moją prośbę, ten w zamian otrzyma błogosławieństwo umierającego człowieka.
Orest Mirafiore.”
Brabantino badał charakter pisma. Nie było wątpliwości, list został
napisany przez admirała, który utonął wraz z galerą i całą jej osadą.
Przed Brabantinem leżała na piśmie jego ostatnia wola.
Słowa napisane w śmiertelnej trwodze, w strasznej godzinie, ale pewną ręką. W obliczu śmierci niezatrwożony hrabia pamiętał o spełnieniu świętego obowiązku.
Brabantino jeszcze raz przeczytał list.
Edyta Amalfi! O niej myślał w ostatniej godzinie swojego życia.
Przy niej było jego ostatnie życzenie, ostatnia myśl, w chwili kiedy śmierć zaglądała mu w oczy.
Odkrycie tajemnicy urodzenia oraz testament były ukryte za portretem hrabiego. Tam je ukrył. Dlaczego? Ze względu na inkwizytorów.
Brabantino natychmiast znalazł wyjaśnienie. Hrabia dobrze wiedział, że jego bogactwa, w razie braku potomków, zostałyby przelane na korzyść państwa. Inkwizytorzy już mieli nadzieję, że zgarną miliony hrabiego Mirafiore, a tu nagle niespodziewanie zjawił się jego jedyny syn, od dawna uważany za zmarłego i zawiódł oczekiwania wszystkich.
Teraz Brabantino wiedział doskonale, dlaczego Jingo tak obawia się tego dokumentu, ukrytego w butelce. Nie przeczytał całego listu, zaledwie kilka słów. Dlatego z taką chciwością domagał się pergaminu, którego doniosłości nie mógł poznać stary Jacobo, nie umiejący czytać.
Władza Brabantina nad Jingiem stała się ogromna w tym momencie.
– Dlatego prześladowałeś Edytę Amalfi, która cię rozpoznała – mówił Brabantino, wkładając pergamin z powrotem do butelki. – Wiedziałeś, że kiedy przeczyta ten list, stanie się dla ciebie niebezpieczna.
Teraz wszystko zależy ode mnie – ciągnął Brabantino – jeżeli zniszczę ten dokument, jeżeli oddam go płomieniom, ostatnia wola zmarłego zginie na wieki. Jednak nie. Za portretem ukryte jest pismo o wiele ważniejsze od tego. Nikt o tym nie wie. A jednak jesteś tak bliski odkrycia całej tajemnicy… Przechodzisz koło niej codziennie… masz ją na wyciągnięcie ręki! – Chciałbym wiedzieć, co zawiera w sobie ten dokument – rozmyślał dalej Brabantino – Nie będzie trudne przeczytać go…
Poproszę Jingo o ten portret. On nie zna jego wartości, nie wie, co ukrywa. Dziwna igraszka losu… Posłuszne morze wyrzuciło dokument na wyspę San Nicolo. Tak blisko osoby, której dotyczył, jednak nie dotarł do niej. Znalazł go wyławiacz trupów i ukrył nie wiedząc, jaką ma wartość.
Edyta Amalfi uciekła i nikt nie wie, gdzie przebywa… Nie wie nic ani o butelce ani o portrecie i o tym, co się za nim ukrywa. Kto powie jej o tym, otrzyma błogosławieństwo zmarłego admirała. To ja jestem panem sytuacji i ja zostanę posiadaczem milionów, zamiast głupiego, niezręcznego Jinga. Zostanę panem rzeczypospolitej. Będę miał
nieograniczoną władzę. A kiedy włożę koronę na głowę, niechaj drży cały świat, Wenecja zawładnie nim! Wyniosę ją na wyżyny niebywałej świetności, a na tronie zasiądzie Brabantino jako władca całego świata!
O, boski, słodki śnie! Przemień się jak najszybciej w rzeczywistość! Z
żelazną wolą postaram się o wprowadzenie moich planów w czyn. Krok po kroku osiągnę mój cel! Loredani musi zginąć! Musi ustąpić mi z drogi. Jingo mimowolnie dostał się w moje ręce, dzięki czemu ja zostanę panem milionów! Drżyj, Wenecjo! Drżyj i raduj się, gdy zostanę panem świata! Wówczas zostaniesz rzeczywistą władczynią mórz i lądów!
Rozdział XL
Wróćmy do nocy, podczas której córka wyławiacza trupów wyniosła nieprzytomną Edytę z domku przy Pałacu Dożów i udała się na stały ląd.
Piana morska wdzierała się do łódki i opryskiwała Edytę, leżącą na płótnie żaglowym. Wkrótce dziewczyna odzyskała przytomność.
Poruszyła się.
Nella zaśmiała się radośnie.
– Signorina nie umarła! Signorina żyje! – zawołała.
Edyta przetarła ręką oczy i czoło. Próbowała zorientować się, co się stało i gdzie jest. Głowa ciążyła jej. Przeżyte cierpienie wydawało się jej snem.
– Rodrigo! Mój Rodrigo! – mówiła głosem pełnym żalu. Oczy jej były pełne łez.
– Signorino, widziałaś go? Poznałaś go? – zapytała ciekawie Nella.
– Sama nie wiem, co widziałam – odrzekła Edyta – wszystko wydaje mi się snem. Zdawało mi się, że ujrzałam blade oblicze mojego Rodriga. Całe zdarzenie wydaje mi się straszną, rozdzierającą serce ironią.
Nie chcę więcej przestępować progu tego domu.
– Kiedy przypłyniemy na stały ląd, opowiedzcie całe zdarzenie Królowej Nocy. Ona zbada, czy to jest Rodrigo Zeni – radziła Nella.
– Nie mów już o tym – poprosiła Edyta.
– Signorina wszak sama chciała się przekonać, czy mam słuszność – zauważyła Nella. – Mój biedny ojciec jest uwięziony. Nella szybko zmieniała myśli. – Kiedy spotkam Królową Nocy, zapytam, czy może go uwolnić…
Łódka po długiej, męczącej podróży, dotarła wreszcie do stałego lądu.
Edyta wraz z Nellą poszły w kierunku chatki rybaka i weszły do wynajętej izby. Były bardzo zmęczone. Córka wyławiacza trupów znalazła dla siebie pewne schronienie.
Następnego ranka, rybak wraz z żoną udali się na połów, nie troszcząc się bynajmniej o swoje lokatorki.
Edyta postanowiła wyjechać, nie zabierając ze sobą Nelli.
Dziewczyna została sama w chacie.
Z nadejściem mroku, córka wyławiacza trupów, zgodnie ze swoim zwyczajem usiadła na progu chaty, nucąc pieśń.
Nagle ujrzała zbliżającą się od brzegu signorę, której towarzyszył
jeden z braci. Była to Królowa Nocy.
Nella wstała i pobiegła jej na spotkanie.
Czarny, obsypany błyszczącymi gwiazdkami welon, zakrywał jej głowę i fałdami opadał na suknię.
– Signoro! Ratujcie mojego ojca! Uwolnijcie mojego ojca! – wykrzyknęła Nella.
– Wstań, Nello i wróć do chaty – rzekła zawoalowana dama – twój ojciec zostanie uratowany, jeśli to będzie możliwe.
– Jesteście potężną. Wiecie wszystko. Uratujecie mojego ojca! – zawołała córka Jacoba.
Królowa Nocy szła dalej wraz z Umbem.
Nella stała nieruchomo i ciekawie patrzyła za oddalającą się damą.
– Oto wszystko, co znaleźliśmy, królowo – rzekł Umbo, zbliżając się do gondoli, w której stał Antonio. – Lista zniknęła. Znaleźliśmy tylko jedną plamę krwi. Ciała nie udało się nam znaleźć.
– Widzieliście nazwisko napisane na liście? – zapytała Królowa Nocy.
– Tak, przeczytałem je: Wirgilio Mirafiore. Gotów jestem przysiąc!
– odrzekł Umbo – łódź, która przywiozła go z galery, daremnie go oczekiwała. Nie wrócił. Jingo Foscari, fałszywy dziedzic, spotkał go na wydmie i zamordował.
– Musimy zdobyć dowody – rzekła signora. – Stanie się to niebawem. Sama będę prowadziła poszukiwania na wydmie.
– Pozwolisz królowo, abyśmy ci towarzyszyli?
– Będziecie mi pomagać.
– Antonio ma ważną wiadomość. Ubiegłej nocy rozmawiał z Leonardem.
– Co mówił Leonardo? – zapytała królowa Antonia.
– Grozi nam niebezpieczeństwo, królowo – odrzekł Antonio.
– Żebrak zaniósł im moje poselstwo? – zapytała signora.
– Pesari poszedł do pałacu i powiedział wszystko, co rozkazałaś, królowo. Rada trzech otrzymała wezwanie do wojny. Wywołało to ich gniew. Drugi szpieg zdołał wyśledzić dwóch braci i dotrzeć do wyspy San Angelo. Widzał nasze zebranie.
– Jak nazywa się ten szpieg?
– Gondolier Anco.
– Kto ci o tym powiedział?
– Leonardo, królowo – słyszał jak Anco donosił o tym senatorowi Brabantinowi, bawiącemu w pałacu Mirafiore.
– Wynika z tego, że na wsypie San Angelo nie jesteśmy bezpieczni – stwierdził Umbo.
– Szpieg ten zasłużył na karę śmierci. Za sztukę złota zdradziłby własnego brata.
– Być może, że kara już go dotknęła – rzekł Umbo.
– Rafaelo zawiadomiony?
– Tak, królowo. Pragnie jednak, abyśmy się zebrali na wyspie San Angelo – odpowiedział Antonio.
– Postanowienie to cechuje człowieka o wyjątkowej odwadze.
Szanuję go. Nie musi obawiać się ten, kto postępuje zgodnie z prawem i walczy o sprawiedliwość – rzekła zawoalowana signora.
– I my posiadamy dość odwagi, aby stoczyć walkę, królowo – wyjaśnił Umbo.
– Mogą nas zwyciężyć. Możemy paść martwi. Jednak nasz cel jest tak wzniosły, tak szlachetny, że żadna siła ludzka nie zdoła go zniszczyć – mówiła signora. – Nasi nieprzyjaciele walczą niegodną bronią i pomimo władzy jaką mają w ręku, to my zwyciężymy!
– Anco musi zginąć, tak jak Sebastian. W ten sposób giną wszyscy szpiedzy – rzekł Umbo.
– Nie pochwalam takiego spełniania wyroków, przypomina mi zwyczaj tajnego trybunału – odpowiedziała Królowa Nocy – trzeba go ukarać, ale wyrok nie powinien być spełniany w tajemnicy. Należy go odczytać winnemu na wyspie San Angelo, wobec całego zgromadzenia i wtedy dopiero wykonać go.
– Stanie się według twojego rozkazu, królowo – odrzekł Umbo.
– Działajmy inaczej niż ludzie, z którymi walczymy – dodała signora. – Nie rzucajmy na nasze postępowanie cienia niesprawiedliwości, a wtedy naród stanie po naszej stronie.
Sprawiedliwość zwycięży!
– Tak, masz rację, Królowo Nocy! – zawołali Antonio i Umbo.
Łódź dotarła do oddalonego miejsca na brzegu wyspy San Nicolo.
Zawoalowana dama wysiadła z łódki i rozkazała, aby pokazać jej miejsce, w którym bracia widzieli plamę krwi.
Antonio i Umbo zaprowadzili królową na wydmę. Jednak nie znaleźli żadnych śladów, które były tu wcześniej. Bracia doskonale zapamiętali to miejsce.
– To tutaj popłynęła krew Wirgiliusza Mirafiore, królowo – rzekł
Umbo.
Wzruszona signora zatrzymała się.
– Chodźcie za mną – rzekła po chwili – wewnętrzny głos mówi mi, że Jingo Foscari niedaleko stąd zakopał ciało zamordowanego hrabiego.
Posłuszni bracia poszli za królową.
Przechodząc przez wydmę, nagle signora zauważyła spore wgłębienie. Wiatr zwiał piasek, który przykrywał ciało.
Signora uklękła.
Przed nią leżał trup Wirgiliusza. Królowa Nocy nieruchomo klęczała nad ciałem szlachetnego młodzieńca, ostatniego z rodu Mirafiorich.
Umbo i Antonio zbliżyli się do signory, zachowując pełne poszanowania milczenie. Królowa modliła się. Na ciało zmarłego padały jej łzy.
Po chwili wstała i rzekła:
– Oto podróżny z hiszpańskiej galery. Ofiara Jinga. Zamordowany Wirgilio Mirafiore.
– Niewinnie przelana krew woła o pomstę! – zawołał Umbo.
– Tu leży dowód bezprawia! Pozwól królowo podać publiczne oskarżenie – rzekł Antonio – widzieliśmy listę.
– Lista zginęła. Brabantino był w wieży. Brabantino jest inkwizytorem. Nie tylko Jingo Foscari będzie pociągnięty do odpowiedzialności – rzekła Królowa Nocy. – Skarga przebrzmi bez echa. Czyż Edyta Amalfi nie składała skargi? Musiała uciec z Wenecji. I to ciało zniknie, kiedy wydamy je tajnemu trybunałowi. Musimy pomścić krzywdy i winnych pociągnąć do odpowiedzialności! Spełnimy nasz obowiązek. – Nieszczęsny – zwróciła się do martwego Wirgiliusza – leżysz tu zimny i niemy. Ty, w którego piersi biło tak szlachetne serce.
Oskarżam nie tylko Jingo Foscariego, ale i inkwizytora Brabantina. Jest on współwinowajcą. Ślubujemy tu, przy twoich zwłokach, że nie spoczniemy, dopóki mordercy nie otrzymają zasłużonej kary!
– Ślubujemy! – uroczyście wyrzekli dwaj bracia.
Podnieśli leżące w piasku ciało hrabiego i zanieśli je na brzeg.
Królowa Nocy poleciła złożyć ciało w łódce.
Panowała cisza.
Łódź odbiła od brzegu.
W tym samym czasie, patrol znalazł pod filarami Pałacu Dożów, ciało gondoliera Anca. W piersi zabitego szpiega tkwił wbity jego własny sztylet.
Żołnierze donieśli o tym tajnemu trybunałowi.
Rozdział XLI
Napaść
– Sądzisz, że oni wiedzą, że dzisiejszej nocy zbieramy się na wyspie? – zapytał Rafaelo Leonarda, płynącego w gondoli wraz z innymi braćmi.
– Tak, panie, Sądzę, że dzisiejsza noc nie minie bez walki – odrzekł
Leonardo. – Rada trzech jest bardzo rozgniewana i nie uspokoi się, dopóki nie zginą wszyscy bracia. Wirgilio Mirafiore…
– Nie nazywaj go tak! To fałszywy Wirgilio. To Jingo Foscari! – przerwał Rafaelo.
– Foscari i Brabantino są przepełnieni nienawiścią – ciągnął
Leonardo – pod wpływem śmierci Anca, cała rada wzburzyła się jeszcze bardziej. Wiedzą dobrze, że to bracia likwidują ich szpiegów.
– Jingo Foscari nie zauważył, że należysz do bractwa?
– Nie, panie. Dowie się dopiero wtedy, kiedy zostaniemy napadnięci przez zbirów i zobaczą mnie na wyspie.
– Nie poznają cię w sutannie mnicha i w kapturze na głowie.
– Brabantino i Jingo marzą o zagarnięciu całej władzy – wyjaśniał Leonardo. – Wiesz, panie, że Brabantino jest jednym z inkwizytorów. Pragnie uczynić Jinga jednym z Rady Trzech.
– Tym lepiej. Przyspieszy swój własny upadek. Rozdrażniony naród będzie wiedział, w którą stronę się zwrócić.
– Wiąże ich wspólna tajemnica – ciągnął Leonardo. – Sądzę, że Brabantino wie o jego czynach, bowiem niejeden worek cekinów powędrował z pałacu Mirafiorich do pałacu senatora. Jingo zwykle mówi, że to są przegrane pieniądze.
– Czy na miejsce Anca znaleziono już nowego szpiega?
– Tak sądzę, panie – odrzekł Leonardo – rozmawiałem wczoraj z pewnym gondolierem, który przypłynął na wyspę Giudecca, chcąc obejrzeć cyrk. Mówił, że w tych dniach wybrano wielu szpiegów. Oni jednak lękają się przyznać do swego rzemiosła. Zaczęliśmy rozmawiać o widmie na moście…
– O widmie na Moście Westchnień? – zapytał Rafaelo.
– Często w nocy ukazuje się tam widmo. Żołnierze niejednokrotnie próbowali je schwytać, ale na próżno.
– I to mówi jeden z braci?
– Nie wierzę, panie w nadprzyrodzone zjawiska, nie wierzę w widma, ale w to, co widziałem na własne oczy.
– Ty sam widziałeś, Leonardo?
– Tak, panie. Byłem niedaleko Orfany, gdy ujrzałem na moście to zjawisko.
– Człowiek? Może lunatyk? – zauważył Rafaelo.
– Nie wiem, panie. Wiem tylko, że doskonale widziałem widmo.
Kim jest? Czym jest? Nie wiadomo. Żaden z żołnierzy, strzegących więzienia nie zdołał tego wyjaśnić.
– To brzmi jak bajka.
– A jednak to prawda. Żołnierze urządzili nawet obławę. Strzelano.
Ale zamiast widma, zginął jeden ze zbirów.
– Dziwne – szepnął Rafaelo.
Gondola zbliżyła się do wyspy San Angelo. Przy brzegu widać było kilka łodzi.
Większa część braci zebrała się już na wyspie. Z daleka błyskały płomienie pochodni.
W chwili, kiedy do wyspy przypłynął Rafaelo, z drugiej strony do brzegu przybiła łódź Królowej Nocy.
Dwaj bracia wynieśli na brzeg ciało Wirgiliusza Mirafiore i ułożyli je pomiędzy pochodniami.
Wszyscy klęczeli. Majestatyczna postać królowej stała dumnie nad zwłokami hrabiego.
– Witam was, bracia. Dobrze, że wszyscy się zebrali. Nadeszła godzina walki.
– Jesteśmy gotowi, królowo – odrzekł Rafaelo. – Jesteśmy wszyscy uzbrojeni.
– Strzeżcie się tajemniczych, skrytych morderców – mówiła zawoalowana dama. – Spójrzcie na to zimne, sztywne ciało. Młodzieniec ten padł ofiarą skrytego mordercy. Leży przed wami ciało ostatniego z rodu Mirafiorich. A nieprawy człowiek, który przywłaszczył sobie bezprawnie jego nazwisko, opływa w bogactwa i zaszczyty, zdobyte morderstwem i fałszem.
– Biada mu! – zagrzmiało w powietrzu.
– Zabity Wirgilio Mirafiore oskarża winowajców! – mówiła królowa. – Zabity będzie świadczył o haniebnych postępkach Jinga Foscariego! Najwyższy trybunał znajdzie to ciało. Tajny trybunał ujrzy zamordowanego! Przekonamy się, czy w radzie jest chociaż jeden człowiek kierujący się sprawiedliwością!
– Sądzisz, królowo, że inkwizytorzy przyznają, że jest to hrabia Mirafiore? – zapytał Rafaelo.
– Przekonamy się. Może wśród nich jest jakiś sprawiedliwy sędzia.
W tej chwili, w oddali rozległy się głuche okrzyki.
– Przybywają łodzie ze zbirami! – zawołano od brzegu.
Rafaelo zbliżył się do zawoalowanej signory.
– Opuść wyspę, królowo. My postaramy się odeprzeć napaść.
– Sądzisz, że się lękam? – z zimną krwią, dumnie zapytała królowa.
– Prosimy cię, królowo. Nie narażaj się na niebezpieczeństwo – nalegał Rafaelo. – Trybunał trymfowałby, gdyby zbirom udało się ciebie schwytać i oddać surowym sędziom.
Signora posłuchała Rafaela i odeszła do swojej gondoli.
Żołnierze z gromkimi okrzykami wyskoczyli z łódek i wpadli na wyspę.
Bracia w milczeniu oczekiwali nieprzyjaciół.
W ich rękach błyszczały miecze i sztylety.
Zgaszono pochodnie. Liczba zbirów przewyższała ilość mnichów.
Na czele oddziału żołnierzy znajdował się kapitan Bembo i jeden z senatorów.
Rozpoczęła się walka.
Bracia bronili się z niesłychanym męstwem.
Rafaelo przeczuwał, że niebawem przybędzie na wyspę nowy oddział. Dał więc braciom znak do odwrotu. Rozkazał im wsiąść do gondoli i opuścić wyspę.
Senator wezwał braci do poddania się.
Jego słowa przebrzmiały bez echa.
Pośród panującej ciemności, bracia dotarli do swoich łódek.
Bembo zauważył ich zamiar. On i senator wraz z oddziałem zbirów wsiedli do łódek i płynąc przecięli mnichom drogę.
Wynikła walka na wodzie.
Ani jeden z braci nie padł zabity, tylko kilku zostało rannych.
Żołnierze strzelali do oddalających się mnichów. Kule jednak chybiały, wskutek ciemności.
Bracia postanowili rozpierzchnąć się na wodzie w różne miejsca i spotkać się dopiero w cyrku, na wyspie Giudecca.
W miejscu, gdzie stała łódź kapitana Bembo, wrzała wciąż zacięta walka. Żołnierze pozostali na wyspie strzelali do uciekających braci.
Ciemnośc sprzyjała im, łódki ich coraz bardziej oddalały się od wyspy.
Kapitan był zmuszony zaniechać pogoni.
Łódki mnichów były lekkie i płynęły znacznie szybciej od ciężkich gondoli Bemba.
Walka zakończyła się. Żaden z braci przebywających na wyspie, nie wpadł w ręce zbirów. Znaleźli tu tylko ciało zabitego Wirgiliusza Mirafiore.
Kapitan rozkazał złożyć je w łodzi i zawieźć do Pałacu Dożów.
Kilku rannych zbirów włożono również do łodzi.
Ruszono w powrotną podróż.
Bembo przeklinał braci, którzy zmuszeni byli uciec, wobec przeważającej siły napastników.
Nagle, do łodzi kapitana podpłynęła niewielka gondola. Płynęło nią dwóch szpiegów, służących tajnemu trybunałowi.
Bembo poznał ich.
Zbliżyli się do kapitana i donieśli, że zauważyli niedaleko wyspy Giudecca kilka łódek.
Jasne było, że bracia udali się na wyspę, sądząc, że znajdą tam bezpieczne schronienie.
– Tym razem nam nie uciekną! – zawołał Bembo. – Raz tylko odnieśli tryumf. Drugi raz im się to nie uda. Przysięgam!
Łodzie dotarły do schodów, wiodących na Piazzettę.
Bembo rozkazał zanieść znalezione na wyspie ciało, do jednej z komnat pałacu. Tutaj, jeden ze starych oficerów twierdził, że poznaje ciało hrabiego Wirgiliusza Mirafiore.
Kapitan doniósł trybunałowi, że znaczny oddział wojska zdoła pokonać braci, chociaż ich liczba jest niewielka. Zastępuje ją jednak męstwo posunięte do najdalszych granic.
Rozdział XLII
Następnego dnia, Brabantino bawiąc u Jinga zauważył, że w salonie wisi portret, przedstawiający zmarłego admirała.
Wiemy, że za tym portretem ukryty był dokument, o którym donosił
list schowany w butelce.
Jingo nie domyślał się tajemnicy. Nagle wskazał ręką na wielki kanał.
– Loredani przybywa. Widzę jego gondolę – rzekł.
Brabantino zadrżał. Zdawało się, że przybycie Loredaniego zrodziło nagle w jego umyśle jakiś diabelski plan.
– Udaje się na zgubę – szepnął. – Zły duch wiedzie go tutaj w tej godzinie. Nie znajdę lepszej okazji do przeprowadzenia mojego planu.
Gdzie jest twój Murzynek?
– W przedpokoju – odrzekł Jingo.
– A atleta?
– Nie wiem. Gdzieś zniknął w tych dniach.
Brabantino ujrzał na stole wazon, napełniony różnobarwnymi kwiatami, roztaczającymi piękną woń.
Podszedł szybko do stołu, wyjął z kieszeni małe, metalowe pudełko, otworzył je i obsypał kwiaty znajdującym się wewnątrz proszkiem.
W tej chwili, w wonnych kwiatach ukrywała się śmiertelna trucizna.
– Murzynek poda gościowi kwiaty, aby odetchnął ich ożywczą wonią.
Do salonu wszedł Andrea i zameldował senatora Loredaniego.
Szlachetny starzec, przestępując przez próg, nie domyślał się, że wchodzi do jaskini, w której pod płaszczem przepychu, czyha na niego śmierć.
Jingo powitał go z szacunkiem.
Loredani był zimny i powściągliwy.
– Cieszę się, widząc was u siebie, szlachetny Loredani – rzekł
Jingo, prosząc gości aby usiedli na wygodnych kanapach.
Stary Andrea wyszedł. Do salonu wszedł Murzynek i czekał na rozkazy swojego pana.
Trzej panowie zasiedli na kanapach.
– Słyszałem, że tej nocy usiłowano schwytać braci, krążących od dawna po Wenecji? Czy to prawda, monsignori? – zapytał Jingo senatorów. – Wydaje mi się, że zbyt pobłażliwie obchodzicie się, szlachetni panowie z ludźmi, którym przypisują zamordowanie dwóch gondolierów, Anca i Sebastiana.
Brabantino milczał.
– Nie dobrze jest szybko wyrokować – odrzekł siwowłosy Loredani. – Decyzję w tej sprawie musimy pozostawić najwyższej Radzie Trzech. Stanie się to, co konieczne. Dzisiejszej nocy znaleziono na wyspie San Nicolo coś nadzwyczajnego – ciągnął Loredani, bacznie śledząc wyraz twarzy Jinga. – Znaleziono tam trupa. Kapitan Bembo twierdzi, że jest to ciało hrabiego Wirgiliusza Mirafiore.
Jingo zerwał się z kanapy.
– Co? Co to znaczy, monsignore? – zapytał – wszak widzicie, że żyję!
Twarz Brabantina zachmurzyła się. Nic dotąd nie wiedział.
– Słuszne wasze zdziwienie. Wiadomość ta nie jest zwyczajna – ciągnął stary Loredani – w każdym razie przeprowadzimy śledztwo.
Musimy mieć pewność, aby umilkły kłamliwe pogłoski.
– O jakim śledztwie mówicie, monsignore? – zapytał Jingo, blednąc.
– Trzeba zbadać, czyj to trup i dlaczego twierdzą, że to ciało hrabiego Mirafiore – odrzekł Loredani – widzę, że ta sprawa wywarła na was nieprzyjemne wrażenie. Ale cóż? Należy spełnić nasz obowiązek.
– Śledztwo? Jak mam to rozumieć? – zapytał Jingo drżącym głosem – hrabia Wirgilio Mirafiore stoi tu przed wami!
– Skąd więc pochodzi ciało? Sądzę, że jesteście po mojej stronie – zwrócił się Loredani do Brabantina.
– Chętnie, szlachetny Loredani – odpowiedział Brabantino.
– I ja żądam wyjaśnienia prawdy! Hrabia Wirgilio Mirafiore żyje! I ja…
– Za pozwoleniem, monsignore – przerwał Loredani, wyjmując z kieszeni list – pismo to przyniósł jakiś nieznajomy do mojego pałacu.
Czytaj!
Loredani podał Jingowi list.
– List bez podpisu – rzekł z pogardą Jingo. – Zobaczymy, co zawiera…
Nagle zbladł. Zmusił się jednak do uśmiechu.
– To potwarz! To jakiś złodziejski figiel! – zawołał. – Należało zatrzymać nieznajomego i pociągnąć go do odpowiedzialności!
– Co zawiera w sobie ten list? – zapytał Brabantino.
– Potwarz nieprzyjaciela, godnego pogardy! – wykrzyknął Jingo, podając Brabantinowi list. – Czytajcie sami!
Brabantino przeczytał:
„Hrabia Wirgilio Mirafiore nie żyje. Padł z ręki nikczemnego Jinga Foscariego, który gra rolę hrabiego. Ukarzcie tego przestępcę!”
Brabantino zgniótł list.
– Złodziejski figiel. Macie rację, hrabio Mirafiore – rzekł. – Czyż należy zwracać uwagę na list jakiegoś podłego tchórza, który nie śmiał
nawet podpisać się swoim nazwiskiem?
– A trup, monsignore? – zapytał Loredani.
Jingo czuł, że należy się obawiać tego człowieka, pełnego niedowierzania.
– Trup? – odrzekł Jingo. – Ależ, monsignore, czy naprawdę tak trudno znaleźć wyjaśnienie? Podobieństwo doprowadziło do tego doniesienia. Niebawem cała sprawa zostanie obrócona w żart, tylko na to zasługuje.
– Ale ci, którzy popełnili tę potwarz, winni być pociągnięci do odpowiedzialności – dodał Brabantino.
– Nie przypisujcie tej sprawie większego znaczenia, monsignore – rzekł swobodnie Jingo. – Każdy ma wielu nieprzyjaciół. Należy karać ich z pogardą.
Dał znak Murzynkowi; ten podszedł ze złotą tacą, na której stał
napełniony winem dzban i kryształowe kielichy.
Chłopiec uklęknął przed Loredanim i podał mu wino.
Starca przejęła silna nieufność. Odsunął kielich.
– Cóż to, szlachetny Loredani, pogardzacie winem? Czy jesteście tak wstrzemięźliwi? A więc postaw na stole wazon z kwiatami – rozkazał
Murzynkowi – niechaj szlachetny senator orzeźwi się zapachem kwiatów.
Chłopiec chciał spełnić polecenie, jednak Loredani przeczuwając niebezpieczeństwo, wstał nagle.
Brabantino rzucił na niego spojrzenie pełne nienawiści.
– Odrzucacie wszystko? To mnie martwi – powiedział Jingo, pozornie zasmucony.
– Nie zwracajcie na to uwagi – rzekł Loredani – przybyłem do was nie po to, aby korzystać z waszej gościnności, ale w celu zdobycia szczegółów, koniecznych do przeprowadzenia śledztwa. Niebawem dowiemy się, co jest prawdą, a co kłamstwem! Będziecie towarzyszyć mi, szlachetny Brabantino?
Ten zbliżył się do Loredaniego.
– W nocy spotkamy się u mnie – rzekł – Daponte został już powiadomiony. Oczekuję was o tej godzinie co zwykle.
Loredani skłonił się obu panom i dumnie, z wolna wyszedł z salonu.
Jingo, przekonawszy się, że Loredani odpłynął swoją gondolą, zbliżył się do Brabantiniego.
– Wie wszystko! – rzekł – jesteśmy zgubieni, jeżeli będzie żył. Nie przyjął wina. Nie chciał powąchać kwiatów.
– Zniszcz je! – rzekł ponuro Brabantino.
– Przewidział nasz zamiar – ciągnął Jingo ze złowrogim wyrazem twarzy. Tylko z jego strony zagraża nam niebezpieczeństwo. Bracia zostaną zmiażdżeni. Tylko jeden Loredani!
– Nie lękaj się – odrzekł spokojnie Brabantino. – Umrze dziś w nocy.
Reszta, to dziecinna igraszka. Postaram się, żebyś zajął miejsce Loredaniego.
– Możesz to uczynić? – zapytał Jingo swojego wpływowego przyjaciela.
– Mam nadzieję. Wtedy staniemy na czele Rzeczpospolitej Weneckiej i będziemy rządzić na lagunach. Daponte będzie zmuszony spełniać nasze żądania.
– Na moją duszę! Cudowny plan! – zawołał Jingo.
– Jestem przekonany, że jesteś gotów ponieść pewne ofiary.
– Żądaj czego chcesz! Żadna cena nie wyda mi się zbyt wysoką.
Brabantino wskazał na portret hrabiego.
– Ten obraz żyje! Zdaje się, jakby admirał miał lada chwila przemówić. Nie odnosisz takiego wrażenia? – zapytał.
– Nie zwracałem dotąd na niego większej uwagi.
– Spójrz jak patrzą na nas te oczy…
– Cóż znowu? – pogardliwie zapytał Jingo.
– Podoba mi się ten obraz. Daj mi go.
– Portret hrabiego? Zwrócono by na to uwagę. Powiedziano by, że syn nie obdarza zmarłego ojca należną mu czcią… – odrzekł Jingo.
– Cóż cię to będzie obchodzić, kiedy zostaniesz członkiem Rady Trzech?
– Zaczekajmy do tego czasu. Zastanów się, chodzi o portret mojego ojca. Żaden syn nie oddaje nikomu podobnej pamiątki. Trzeba być ostrożnym.
– Dobrze. Zaczekam – rzekł Brabantino. – Zniszcz kwiaty.
– Zobaczysz się dzisiaj z Loredanim?
– Tak, w nocy zbiera się u mnie Rada Trzech.
– Strzeż się. Nie poplam krwią swojego pałacu! – ostrzegł Jingo.
– Loredani nie przekroczy progu mojego domu.
– Czy masz pewną rękę?
– Najpewniejsza, to ta…
– Chcesz sam?
– Ani słowa więcej! – przerwał Brabantino. – Już postanowiłem.
Jutro dowiesz się o rezultacie.
Pożegnali się.
Jingo odprowadził swojego wspólnika do przedpokoju, następnie wrócił do salonu i zniszczył kwiaty.
Spojrzał na portret hrabiego.
– Dlaczego Brabantino chce zabrać obraz? Dlaczego chce go mieć?
Musi mieć w tym jakiś ukryty cel. Może obraz ukrywa jakiś skarb, o którym zdołał się dowiedzieć?
Jingo zdjął portret ze ściany. Nie był cięższy od innych obrazów. Z
tyłu zaklejony był tekturą.
– Nie otrzymasz obrazu, mój Brabantino. Obraz pozostanie na swoim miejscu – stwierdził Jingo.
Zaczęło się ściemniać. Brabantino siedział w swojej gondoli. W
jego głowie krążyły złowrogie plany. W umyśle tego człowieka bez serca, nie cofającego się przed niczym, dojrzało silne postanowienie.
Udawał się do pałacu, w którym pośród przepychu panowała odstręczająca pustka i chłód. Człowiek ten nie znał miłości ani żadnych ludzkich uczuć. Dążenie do władzy, posunięte do nikczemności zagłuszyło w jego kamiennym sercu wszystkie uczucia.
Z nadejściem nocy, senator wyszedł z pałacu małymi, bocznymi drzwiami, wiodącymi w wąską uliczkę. Inkwizytorzy nocą nie używali swoich gondoli, pieszo podążali na miejsce spotkań.
Brabantino odziany w czarny płaszcz, kapelusz o szerokich skrzydłach i z maską na twarzy, wszedł w uliczkę, którą miał
przechodzić Loredani, aby dojść do pałacu Brabantina.
W murze jednej z kamienic znalazł wgłębienie, pogrążone tak, jak cała ulica w zupełnej ciemności. Stanął przy ścianie, w tym wgłębieniu.
Usłyszał zbliżające się kroki. Bez wątpienia był to stary Loredani.
W pobliżu nie było żywej istoty.
Loredani szedł spokojnie na posiedzenie, mające się odbyć w pałacu Brabantina.
Nagle ujrzał zbliżający się cień. W tej samej chwili zauważył czyjąś rękę, wyciągniętą w jego stronę. W ręce coś pobłyskiwało. Starzec cofnął się o krok. Postać podeszła bliżej.
– Umieraj, Loredani! – zabrzmiał ponury głos.
– Ratunku! Mordują mnie! – zawołał inkwizytor, przyciskając rękę do piersi.
Drugi okrzyk zamilkł na jego ustach.
Brabantino pchnął starca sztyletem.
Loredani upadł. Brabantino usłyszał czyjeś kroki. Zniknął w ciemnościach.
Zbliżał się Marco Daponte, udający się na posiedzenie. Usłyszał
słabe wołanie o pomoc i przyspieszył kroku.
– Kto woła? – zapytał, idąc ciemną ulicą.
Nie usłyszał odpowiedzi. Dookoła było cicho.
Nagle noga Daponte’a napotkała jakąś przeszkodę. Nachylił się…
U jego stóp leżał człowiek…
– Co się stało? Czy to wy wołaliście? – zapytał.
Daremnie czekał odpowiedzi. Zawołał przechodzący w pobliżu patrol.
Przyniesiono pochodnie, Daponte rozpoznał w leżącym wielkiego inkwizytora.
Żołnierze zanieśli trupa do pałacu. Żona i dzieci Loredaniego wylewały łzy rozpaczy nad jego ciałem.
Daponte udał się do pałacu Brabantina. Ten wyraził swoje zdziwienie z powodu spóźnienia Loredaniego.
– Loredani nie przyjdzie, monsignore – rzekł Daponte – Loredani nie przyjdzie już nigdy.
– Co się stało? – zapytał Brabantino.
– Loredani został zamordowany. Żołnierze mówią, że to sprawa mnichów – wyjaśnił Daponte.
– Loredani zabity! A więc posiedzenie nie odbędzie się – odrzekł
Brabantino. – Tylko trzech stanowić może radę.
– Wypadek ten wzruszył mnie do głębi – rzekł Daponte, żegnając Brabantiniego.
– Loredaniemu należy urządzić wspaniały pogrzeb. Ciało jego będzie przez trzy dni i trzy noce wystawione w bogatym sarkofagu na widok publiczny – rzekł Brabantino – oddamy mu najwyższe honory, a potem… wybierzemy nowego wielkiego inkwizytora. To zwykły porządek rzeczy, mój drogi Daponte. Dobrej nocy.
Rozdział XLIII
Śmierć ogólnie szanowanego Loredaniego, wzbudziła wśród weneckiego ludu wielkie wzburzenie. Z Pałacu Dożów puszczono wieść, jakoby sprawcami zbrodni byli bracia, noszący krzyże na piersiach.
Usiłowano w ten sposób podburzyć naród przeciwko mnichom.
Ciało senatora wystawiono z niebywałym przepychem. Ludzie tłoczyli się, żeby ostatni raz spojrzeć w zastygłe, szlachetne oblicze.
Halabardnicy stali przy wejściu, służba klęczała obok sarkofagu, otoczonego mnóstwem płonących świec. Wspaniały orszak zaniósł ciało senatora do kaplicy na wyspie umarłych.
Brabantino starał się zatrzeć szczegóły, które dotarły do Loredaniego.
Najpierw rozkazał ciało Wirgiliusza odwieźć na wyspę umarłych. Dalsze śledztwo zostało zaniechane. Rada dziesięciu nie zajmowała się tym zupełnie, należało zająć się teraz sprawami, których nie dokończył
Loredani.
Brabantino został wielkim inkwizytorem, na jego miejsce powołano hrabiego Mirafiore.
Wszystko przebiegało zgodnie z planem Brabantina, który wywierał wielki wpływ na innych senatorów.
Kiedy pod przewodnictwem doży zebrała się Rada Trzech, kapitan Bembo poprosił o posłuchanie.
Rozkazano wprowadzić go.
Zapytano kłaniającego się wszystkim kapitana, czego sobie życzy.
– Przybywam z ważnym poselstwem, monsignori, z ważnym odkryciem, którego dokonali słudzy trybunału – rzekł Bembo ponurym głosem. – Wiem, gdzie mogę znaleźć większą część mnichów.
– Trzeba ich ująć! – rozległo się w sali.
– Musimy ich zmiażdżyć! – zawołał Brabantino – nie możemy okazać najmniejszej litości buntownikom, występującym przeciwko nam!
– Mówcie, kapitanie Bembo! – rozkazał doża – gdzie przebywają bracia?
– Na wyspie Giudecca, monsignori, w cyrku – odrzekł kapitan.
Wiadomość wywołała ogólne zdziwienie.
– W cyrku? – zapytano.
– Oni i atleci cyrkowi, to jedni i ci sami ludzie – wyjaśnił Bembo.
– Moi szpiedzy zbadali, że bracia udali się na wyspę i szukali schronienia w cyrku.
– Należy otoczyć wyspę i podpalić cyrk, jeżeli buntownicy nie zechcą się poddać.
– Podobno to oni zamordowali szlachetnego Loredaniego – rzekł
doża – jak również gondolierów: Sebastiana i Anca. To ciężkie oskarżenie! W każdym razie trzeba schwytać winnych żywcem! I przesłuchać, kapitanie Bembo. Oskarżenia są ciężkie, ale winowajców trzeba najpierw przesłuchać. Otoczcie wyspę i wezwijcie ich do poddania się. W przeciwnym razie, możecie ująć ich gwałtem.
Rada dziesięciu potwierdziła zdanie doży.
Polecono kapitanowi natychmiast wyruszyć.
Bembo otrzymał pozwolenie wzmocnienia swoich oddziałów żołnierzami przywołanymi ze statków.
Prokurator z San Marco przyjął udział w przygotowaniach i oświadczył, że uda się na wyspę wraz z żołnierzami.
Bembo rozdzielił zbirów na oddziały, rozkazał im wsiąść do łódek i popłynąć na wyspę. Zamierzali ją otoczyć z wszystkich stron.
Kapitan dowodził znacznym oddziałem.
Wyruszono za dnia.
Naród, widząc wyprawę oddziałów nie wiedział dotąd, czyją trzymać stronę. Obawiano się wyrażać głośno swoje zdanie. Wszędzie krążyli szpiedzy.
Na brzegu wyspy Giudecca, siedział Giovanni.
Ujrzawszy zbliżające się łodzie, poszedł do areny.
Zastał tu Królową Nocy, przemawiającą do braci.
Na wyspie było pięćdziesięciu braci, na czele nich Rafaelo.
Królowa mówiła, że wśród narodu krąży fałszywa wieść, jakoby bracia zamordowali Loredaniego. Ona zaś była przekonana, że sprawcami zbrodni byli Jingo i Brabantino.
Leonardo przyniósł wiadomość, że bracia odnaleźli na wyspie umarłych ciało hrabiego Wirgiliusza Mirafiore.
Nagle do areny wbiegł Giovanni.
– Do broni, bracia! – zawołał – otaczają nas z wszystkich stron!
– Idźcie na wasze stanowiska! – rozkazał Rafaelo – będziemy się bronić do ostatniej kropli krwi!
Ilio, Antonio i Giovanni rozdzielili muszkiety i miecze.
Palmos pozostał przy klatkach.
Uzbrojeni bracia weszli po ławkach na sam dach cyrku, tu w ścianach były małe otwory, w które wygodnie wchodziły lufy muszkietów.
Kilka minut później żołnierze wysiedli z łódek i zbliżyli się do cyrku wielką, zbitą masą. Zdawało się, że w środku nie ma żywej duszy.
Otoczono drewniany budynek.
Na szczycie cyrku ukazała się biała chorągiew.
Wojsko zatrzymało się.
Jeden z braci, ze złotym krzyżem na piersi, stał na szczycie i powiewał białą chorągwią.
Był to Rafaelo.
– Nie zmuszajcie nas do obrony! – zawołał – nie zawładniecie cyrkiem! Wracajcie! My nie popełniamy zbrodniczych czynów. Naszym zadaniem jest tępienie niesprawiedliwości i nikczemnych postępków!
Wracajcie! Jeżeli nie, będziemy bronić cyrku do ostatniej kropli krwi.
Udajecie się na niechybną śmierć!
Żołnierze słyszeli każde słowo.
Rafaelo zniknął.
Ostrzeżenie to wywołało silne wrażenie na zbirach.
Dandolo stał obok Bemba. Ten rozkazał przypuścić szturm na cyrk.
Dał sygnał. Wojsko posunęło się naprzód.
Zagrzmiały wystrzały.
Kilkadziesiąt kul wylecialo z otworów, a prawie żadna z nich nie chybiła celu, co wyraźnie zmniejszyło otuchę i tak już niezbyt odważnych zbirów. Widzieli padających bez życia towarzyszy.
Bembo dał znak żołnierzom, aby podeszli bliżej.
Bracia zdążyli w tym czasie naładować broń.
Zbliżający się oddział powitała nowa salwa wystrzałów.
Żołnierze w popłochu zaczęli się cofać. Cały porządek wojska został złamany.
Kapitan klął ze złości. Spotkała go kolejna porażka.
Straty, które poniósł były znaczne.
Nie mógł sprowadzić nowych posiłków, zapadał już zmrok.
Prokurator z San Marco miotał się w bezsilnym gniewie, widząc uciekające oddziały.
Pomimo tego, cyrk był nadal otoczony ze wszystkich stron.
Należało przypuszczać, że bracia skorzystają ze zbliżającej się nocnej ciemności i będą usiłowali wydostać się z wyspy.
Dandolo przywołał kapitana.
– Skończcie z nimi! – zawołał. – Podpalcie cyrk! Rzućcie płonące pochodnie na ten drewniany budynek. Niech zginą w płomieniach ci nędzni buntownicy!
Bembo przyzwyczajony był ślepo wykonywać rozkazy prokuratora.
Sam był zdania, że najłatwiej będzie pokonać braci, podpalając cyrk.
Suche drzewo spaliłoby się szybko.
Rozkazał przygotować płonące pochodnie.
Zaledwie to uczyniono, bracia domyślili się zamiarów nieprzyjaciół.
Nagle w cyrku rozległ się przerażający ryk.
Przypomniało to zbirom, że znajdują się niedaleko dzikich zwierząt, które wypuszczone na wolność, szerzyłyby śmierć i zniszczenie.
Oddziały zawahały się.
Rozlegający się ryk dzikich bestii był tak przerażający, że nawet potężny głos prokuratora nie był zdolny natchnąć odwagą strwożonych zbirów.
Prokurator z San Marco był całkiem bezsilny.
Bembo doniósł, że żołnierze boją się dzikich zwierząt.
W powietrzu ponownie rozległ się ryk…
Zdawało się, że zwierzęta pragną dodać słowom kapitana większego znaczenia.
Dandolo stał i myślał.
Nie był w stanie przedsięwziąć nic stanowczego, bez porozumienia z dożą i radą dziesięciu.
Prokurator wiedział, że za lekkomyślny krok, byłby pociągnięty do odpowiedzialności.
Bembo nie był w stanie wpłynąć na strwożone wojsko.
Prokurator chętnie podpaliłby cyrk, nie był jednak w stanie przewidzieć skutków tak stanowczego kroku.
Czy należało wezwać świeże oddziały? Sprowadzić armaty?
Nagle u wejścia do cyrku zajaśniały pochodnie.
Ujrzano pięciu braci, jeden z nich niósł białą chorągiew.
Prokurator posłał kapitana, aby zapytał czego żądają mnisi.
Bembo zbliżył się do Rafaela i jego towarzyszy, myśląc, jakim sposobem najłatwiej będzie odciąć ich od cyrku.
– Cyrk jest otoczony! – zawołał Rafaelo do kapitana – ostrzegam was, że nasi towarzysze srogo się zemszczą, jeżeli nas schwytacie. Radzę wam zaniechać oblężenia cyrku!
– W imieniu prokuratora z San Marco, wzywam was do poddania się! – zawołał Bembo.
– Zmuszacie nas do walki. Napadacie na nas drugi raz. Nie my, ale wy będziecie winni rozlewu krwi. Nie spodziewajcie się, kapitanie, abyśmy się dobrowolnie oddali w wasze ręce! – zawołał Rafaelo. – Nie poddamy się nigdy!
– Sami będziecie sobie winni! – odpowiedział Bembo.
– Przybywam powiedzieć, co się stanie, jeżeli nie odstąpicie od swojego zamiaru; powtórzcie prokuratorowi moje słowa – mówił
Rafaelo – jeżeli podłożycie ogień, my wypuścimy dzikie zwierzęta, a one szerzyć będą śmierć między waszymi żołnierzami. Usiłowanie wzięcia cyrku siłą, ściągnęłoby te same skutki. Mam nadzieję, że zwrócicie uwagę na moje słowa. Ostrzegam was! A teraz czyńcie, co się wam podoba!
Rafaelo dał towarzyszom znak do powrotu.
Dandolo rozkazał odciąć im drogę do cyrku.
W jednej chwili tłum zbirów otoczył ich ze wszystkich stron.
Nagle przypomnieli sobie ostrzeżenie Rafaela.
Padły strzały, wskutek których przerzedziły się ich szeregi.
Bracia wydobyli szpady.
Nie potrzebowali ich jednak użyć.
Żołnierze ustąpili z drogi, pod wpływem ostrzegających słów Rafaela.
Bracia bez przeszkód, spokojnie weszli do cyrku.
Dandolo miotał się w gniewie.
– Strzelajcie! – zawołał.
– Mogłoby to sprowadzić złe skutki – rzekł Bembo – posłowie ostrzegli, ze wypuszczą dzikie zwierzęta.
Dandolo rzucił gniewne spojrzenie.
Powietrze bezustannie rozdzierał przeraźliwy ryk.
– A więc, niechaj cyrk pozostanie w oblężeniu! – rozkazał
Dandolo – co do mnie, zasięgnę zdania rady dziesięciu.
Bembo rozkazał zbirom pozostać całą noc w pewnej odległości od cyrku.
Prokurator wsiadł do swojej gondoli i odpłynął do miasta, aby zasięgnąć rady senatorów.
Rozdział XLIV
Na mocy wniosku Brabantina, rada dziesięciu powołała hrabiego Wirgiliusza Mirafiore na stanowisko inkwizytora, w imię zasług zmarłego ojca.
Brabantino został mianowany wielkim inkwizytorem.
Jingo osiągnął swój cel. Był potężny. Nie musiał obawiać się żadnych niebezpieczeństw.
Ciało prawdziwego Wirgiliusza zawieziono na wyspę umarłych i tam pogrzebano.
Butelka… Wyrzucona przez morze butelka… Tylko ona wprawiała w zadumę nieprawego posiadacza milionów. Brabantino, od pewnego czasu w ogóle o niej nie wspominał.
Leonardo zniknął, nie przynosząc jej swojemu panu.
Mówiono, że Leonardo był członkiem bractwa. Nie było to nieprawdopodobne, należał bowiem do atletów cyrkowych, a wiadomo było, że cyrk jest własnością bractwa.
Jingo postanowił zniszczyć mnichów, z których jeden śmiał
przypomnieć mu o jego występkach. Nie nawiedził ich, czuł, że powinien się ich lękać.
– Andrea! – zawołał służącego, który pokornie schylony stał w głębi salonu.
Stary sługa zbliżył się do pana.
– Nie wiesz, gdzie jest Leonardo? – zapytał Jingo.
– Nie, monsignore, nie wiem tego – odrzekł Andrea.
– Czy nie zwróciłeś na niego szczególnej uwagi, kiedy przebywał tu w pałacu?
– Nie zajmowałem się służącym, monsignore.
– Leonardo jest szpiegiem!
– Bardzo możliwe, monsignore. Któż zdoła zbadać ludzkie serce – odrzekł stary sługa.
– Nie widziałeś nigdy jak podsłuchiwał?
– Nie, monsignore.
Jingo zamyślił się. Po chwili zapytał:
– Widziałeś Edytę?
– Nie, monsignore. Niestety, nie. Nie wiem doprawdy, jak to się wszystko stało. Żal pomyśleć, jak to dawniej było… Wtedy, kiedy żyła jeszcze szlachetna signora. Najszlachetniejszy z panów, nieboszczyk admirał, tak nagle, tak niespodziewanie rozstał się z tym światem…
– Masz rację, Andrea. I mnie nie może się to pomieścić w głowie…
– A nieszczęsna signorina – z westchnieniem rzekł Andrea – nikt nie wie, gdzie przebywa, czy ma z czego żyć. O, gdyby to widział
nasz szlachetny pan. Signorina była zawsze droga jego sercu i myślę, że nawet nosił się z myślą…
Starzec zamilkł.
– Mów dalej! – rozkazał Jingo. – Jaki miał zamiar mój ojciec?
– Monsignore, będzie lepiej, jak zamilknę.
– Rozkazuję ci, mów! Ty wiesz lepiej, co tu zaszło. Ja wtedy byłem dzieckiem, potem wiele podróżowałem i dlatego wiele rzeczy pozostało dla mnie niewyjaśnionych.
– Ach, monsignore. Wiem wszystko, co zaszło…
Wzrok Jinga wyrażał niecierpliwość.
– Mów! – rozkazał ponownie.
– Signorina nigdzie nie powinna szukać schronienia. Gdyby miało stać się zgodnie z myślą szlachetnego admirała, signorina powinna mieszkać w tym pałacu. Jaśnie oświecony pan kochał ją bardzo. Czyż signorina nie była jego ukochanym dzieckiem?
– Cóż za niedorzeczność! Skąd ci to przyszło do głowy? Mówić coś podobnego o moim ojcu!
– Proszę o wybaczenie, monsignore.
– Twierdzisz, że Edyta jest córką mojego ojca?
– Tak jest, jak mówię, monsignore. Czy mam przemilczeć prawdę?
Dotąd nie powiedziałem o tym nikomu…
– Edyta więc o tym nie wie?
– Nie, monsignore, nie. Ale ja dłużej nie mogę o tym milczeć. Nie mogę znieść, że signorina została odtrącona i być może żyje w nędzy.
Wiem dobrze, że szlachetny admirał zamierzał poślubić zmarłą signorę Olimpię, ale trafił na przeszkodę. Sądzę, że wysoka rada nie zgadzała się na to. Urodziła się Edyta. Wy, monsignore, kochaliście ją, jak siostrę.
Pamiętam, jak ratowaliście ją…
– Skąd wiesz, że Edyta jest córką mojego ojca? – przerwał Jingo.
– Szlachetny admirał sam mi o tym powiedział, zastrzegając, abym milczał. I pan napisał to w swojej ostatniej woli…
– Co? Mój ojciec?
– Było to na osiem dni przed wyjazdem z Wenecji – opowiadał
Andrea – ciężkie było pożegnanie z panem. Bardzo ciężkie. Nigdy tego nie zapomnę!
– Czy ojciec mój mówił coś o mnie?
– Tak, monsignore. Zdawać się mogło, że pan przeczuwał swoją śmierć – ciągnął Andrea – kiedy signora i signorina wróciły do swoich pokojów, pan hrabia wrócił do tego salonu. Była noc. Ja przyszedłem i przechodziłem…
– To znaczy, podglądałeś?
– Nie, monsignore. Nie mam tego w zwyczaju. Miałem usługiwać panu i dlatego tu przyszedłem. Zdaje mi się, że pan hrabia pisał
testament…
– Gdzie go ukrył?
– Tego nie wiem, monsignore. Po północy pan hrabia rozkazał, abym się udał na spoczynek; testament nie był wtedy jeszcze skończony…
– Czytałeś go?
– Ja? Nie! Monsignore wie, że nie jestem mocny w czytaniu.
Spałem parę godzin. Następnego dnia o świcie miała wyruszyć galera.
Pan nie spał tej nocy. Kiedy się obudziłem, przyszedłem tutaj; świece dogasały, ustępując dziennemu światłu, wdzierającemu się przez okna. U
stóp hrabiego klęczała signorina. Oczy jej, napełnione łzami, z miłością spoglądały na hrabiego. On wpatrywał się w jej piękną twarz, jakby chciał zapamiętać przed daleką podróżą jej ukochane rysy. W oku hrabiego zajaśniała łza, złożył ojcowski pocałunek na jej czole. Och, monsignore, to był wzruszający widok… Potem pan hrabia wyciągnął do mnie rękę, złożyłem na niej pocałunek, zdawało mi się, że żegnam się z panem na zawsze. Pan hrabia zbiegł po marmurowych schodach i wsiadł
do gondoli. Ja mu towarzyszyłem. W altanie stały signora i signorina, wyglądały jak dwa posągi, pełne boleści… Przeczuwały, że już nigdy nie zobaczą tego szlachetnego człowieka.
– Kiedy powiedział ci, ze signorina jest jego córką?
– Na galerze, dokąd odprowadziłem pana hrabiego. Kiedy już odpływałem gondolą, hrabia rzekł do mnie: – zanieś moje ostatnie pożegnanie signorze, a ojcowskie życzenia szczęścia mojej ukochanej córce Edycie!
– To mogło tylko świadczyć o jego dobroci – rzekł Jingo – nie dowodzi jednak, że była jego córką.
– Wyjaśni to ostatnia wola pana hrabiego, którą musimy odnaleźć.
Wtedy wszystko się wyjaśni, monsignore.
– Co dalej się stało? – zapytał Jingo.
– Co się stało, monsignore? Któż to wie, pan hrabia pojechał i już nie wrócił… Z całej osady nikt nie wrócił. Galera zapewne została rozbita. Znaleziono jej szczątki. Powracające okręty doniosły o jej rozbiciu. Szlachetna signora nie przeżyła tej wiadomości. Powróciła wraz z signoriną do swojego domku na San Nicolo. Troska strawiła jej życie.
To był anioł, monsignore…
– Och, wiem to dobrze, mój Andrea.
– Signorina jest żywym obrazem swojej matki. Nie mogę się uspokoić, że signorina musi się tułać gdzieś po obcych krajach.
– Bardzo się zmieniła. Sam słyszałeś, że nie chciała mnie poznać, mnie, który zawsze postępowałem z nią jak brat. Czy signora wzięła jakieś rzeczy z pałacu?
– Nie, monsignore.
– Nie wiedziała, gdzie został ukryty testament?
– Signora nic o tym nie wiedziała. Pytałem ją o to.
– To dziwne, mój drogi. Być może, że ojciec wziął papier ze sobą i zginął wraz z nim.
– Nie, monsignore. To niemożliwe. Bardziej prawdopodobne jest, że gdzieś go ukrył albo dał komuś do przechowania.
– A ty nic nie znalazłeś?
– Nie, monsignore. Nie szukałem nawet. Nie mógłbym niczego ruszać. Uważałbym to za grzech.
– Dobrze. Odejdź! – rozkazał Jingo.
Sługa oddalił się.
Jingo wstał. Myślał o tym, co usłyszał.
– A więc ona jest jego córką. Wie o tym tylko ten stary. Brak na to dowodu. Ostatnia wola zmarłego gdzieś jest ukryta. Bez wątpienia musi się tu znajdować jakaś skrytka, której nie zdołałem dotąd zauważyć.
Muszę znaleźć testament.
Jingo podszedł do starego, bogato rzeźbionego biurka.
Przerzucał wszystkie papiery, przeglądał wszystkie szuflady.
Bezskutecznie.
Nagle jakiś papier zwrócił jego uwagę. Przeczytał:
„Najważniejsze dokumenty znajdują się w sali rady dziesięciu.”
– Jak to? Admirał wyjeżdżając, ukrył testament w Pałacu Dożów?
W szafie zawierającej państwowe dokumenty?
Lada dzień ktokolwiek może znaleźć ten ważny dokument!
Jingo postanowił jak najszybciej zapoznać się z dokumentami leżącymi w szafie, w Pałacu Dożów. Przyjdzie mu to z łatwością, jest przecież członkiem Rady Trzech.
Udał się do pałacu. Wszedł do pustej o tej porze sali posiedzeń.
Pełen oczekiwania otworzył szafę i zaczął przeglądać dokumenty.
Drżącymi rękoma przerzucał papiery, ukryte w drugiej szafie.
Nie znalazł testamentu hrabiego.
W trzeciej szafie znalazł zwój papierów. Na wierzchu, na jednym z nich przeczytał:
„Hrabia Orest Mirafiore. Jego listy i odpowiedzi wysokiej rady.”
Jingo rozwiązał zwój dokumentów.
Listy zawierały układy z radą, w celu uzyskania pozwolenia na ślub z Olimpią Amalfi. Hrabia Mirafiore czynił wszystko, aby uzyskać zgodę. Najwyższa Rada Trzech nie zgadzała się na ten związek.
Jingo czytał każdy list, każdy papier. Testamentu nie znalazł.
Gdzie został ukryty?
Jingo wiedział dobrze, że testament nie może wpaść w niczyje ręce.
Wiedział, że musi go znaleźć i zniszczyć; dopiero wtedy nic nie zmąci jego spokoju.
Rozdział XLV
Żołnierze pełni trwogi zbili się w jeden tłum.
Droga do wody, w jednym miejscu była zupełnie swobodna.
Rafaelo, przekonawszy się o tym, wszedł do areny z kilkoma braćmi.
Była też tu Królowa Nocy.
– Chodźmy, królowo – zwrócił się do niej Rafaelo – nadeszła stosowna chwila, aby opuścić cyrk, który lada chwila zostanie podpalony.
– Wy też opuścicie cyrk! – rozkazała królowa. – W innym miejscu okażecie swoje bohaterstwo!
– Idziemy z tobą, królowo – rzekł Palmos.
Rafaelo wyprowadził signorę z areny. Była noc. Królowa bez cienia trwogi wyszła z cyrku, czarny welon zasłaniał jej twarz.
Zniknęła w ciemności wraz z Rafaelem.
Nic nie wskazywało na to, aby byli zauważeni przez zbirów.
W chwilę potem otoczono cyrk.
Nastąpiła cisza.
Nagle na wodzie ukazała się mała galera, zatrzymała się w pobliżu Giudecci w ten sposób, aby można było z niej wyrzucać pociski.
Pojawienie się galery dodało zbirom odwagi.
Prokurator z San Marco powrócił już z miasta i rozkazał
przywołać do siebie kapitana.
– Postanowiono zburzyć cyrk – rzekł – cofnijcie oddziały, kiedy na maszcie galery zawieszą czerwoną latarnię, zagrzmią wystrzały.
Bembo wypełnił rozkaz.
Na galerze zajaśniało czerwone światło.
Żołnierze zeszli ze swoich stanowisk i otoczyli brzeg.
Kapitan stanął na czele, gotów rozpocząć walkę, w razie, jeżeli bracia ośmielą się wyjść z cyrku.
Jak huk gromu, z galery padł wystrzał.
Ognista kula jak meteor zatoczyła łuk i uderzyła w drewnianą ścianę cyrku.
Minęła chwila strasznego oczekiwania.
Żołnierzy przejęła trwoga; rozległ się przeraźliwy ryk wystraszonych dzikich zwierząt.
Zagrzmiał powtórny wystrzał.
Kula uderzyła w drewniany budynek. Ukazał się płomień.
Zdawać się mogło, że bracia są zgubieni.
Suche drzewo nie mogło oprzeć się buchającym płomieniom. Jeszcze chwila, a cały cyrk zamieni się w jedną wielką płonącą pochodnię.
Prokurator wsiadł do gondoli. Stamtąd obserwował skutki napadu.
Ogniste kule powinny szybko działać, paląc żywcem mężnych obrońców cyrku.
Dandolo z zadowoleniem przyglądał się obrazowi zniszczenia.
Stało się według jego myśli. Prokurator z San Marco spełnił rozkazy najwyższej Rady Trzech. Ludzkie uczucia nie miały miejsca w jego kamiennym sercu.
Z założonymi na piersi rękami, patrzył na łamanie potęgi braci, ośmielających się sprzeciwiać tajemniczym sędziom. Nie pytał, po czyjej stronie jest słuszność, za kim przemawia prawo, był ślepo posłuszny rozkazom tajnego trybunału.
Nagle rozległ się straszny ryk.
Z klatek wydostały się na wolność dzikie zwierzęta.
Rozbiegły się na wszystkie strony.
Jeden z tygrysów rzucił się na rozstawionych zbirów. Rozszarpanie dwóch ludzi było dla niego dziełem jednej sekundy.
Pozostali szukali ratunku w ucieczce.
Z drugiej strony dzikie lwy szerzyły postrach.
Parę razy wystrzelono do nich; wzmogło to tylko wściekłość rozjuszonych zwierząt.
Żołnierze rzucili się do ucieczki.
Nawoływania kapitana nie odniosły żadnego skutku.
Jeden z lwów dopadł kilku zbirów. Jednego z nich rzucił na ziemię i rozszarpał.
Jakkolwiek straszna była ta walka, oświetlona płomieniami palącego się cyrku, Bembo nie stracił przytomności umysłu.
Wyrwał muszkiet z rąk zbira, zbliżył się do trymfującego nad swoją ofiarą lwa i puścił mu kulę w samą głowę.
Z drugiej strony rozlegały się krzyki żołnierzy, mieszające się z rykiem dzikich zwierząt i strzałami muszkietów.
Cyrk stał w płomieniach.
Z galery nie było widać na wyspie nic oprócz jednego wielkiego ognia.
Minęła noc.
Pierwsze promienie oświetliły wyspę.
Wszędzie leżały ciała poległych żołnierzy i zabitych zwierząt.
Płomienie zgasły. Czarna masa spalonego drewna świadczyła o tym, że w tym miejscu stał niedawno jeszcze cyrk.
Rozległ się dźwięk rogów.
Bembo zwołał zbirów.
Nikt dotąd nie wiedział, jaki los spotkał mnichów. Czy padli ofiarą płomieni?
Zebrano zabitych i rannych w jedno miejsce.
Następnie oblano zgliszcza cyrku wodą, w celu ułatwienia sobie wejścia i poszukiwań spalonych braci.
Zabitych i rannych włożono do gondoli.
To samo uczyniono ze zwierzętami.
Żołnierze przystąpili do przeszukania spalonych ruin pozostałych po cyrku.
Poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów.
Ciała braci albo spaliły się na węgiel… albo udało im się jakimś sposobem uciec…
Jednak nikt nie brał pod uwagę drugiej ewentualności.
Prokurator uznał, że mnisi ponieśli śmierć w płomieniach.
Nagle na brzegu ukazał się strażnik z wieży na Malamocco; twierdził, że przybywa z ważną wiadomością.
Dandolo rozkazał przyprowadzić go.
– Wczesnym rankiem widziałem dwa duże statki, monsignore – rzekł strażnik – płynęły stąd i udały się do galery, z której przywieziono dzikie zwierzęta. W łodziach siedzieli ludzie, ubrani w szaty mnichów.
Prokurator zbladł z gniewu. A jednak mnisi uszli z życiem.
Dandolo kazał strażnikowi dokładnie określić godzinę, w której zauważył płynące statki.
Prokurator wsiadł do swojej gondoli i rozkazał strażnikowi z Malamocco towarzyszyć sobie.
W Pałacu Dożów senatorowie czekali na wiadomość o przebiegu i wyniku zakończonej walki.
Zapanowało wielkie wzburzenie, kiedy dowiedziano się, że braciom udało się uciec z wyspy.
Po krótkiej naradzie rozkazano wysłać w pogoń za nimi kilka małych galer.
Wysłano je.
Galery nadaremnie krążyły po wodzie cały dzień. Statków braci nie udało się znaleźć. Nikt nie widział ich galery i nie wiedział, w którą udała się stronę.
Rozdział XLVI
Bratanek doży
– Tak, mój drogi wuju, nie mogę nie podziwiać tych ludzi – mówił
Lorenzo Priuli do doży.
Ten nie miał własnych dzieci i obdarzał miłością ojcowską syna swojego nieżyjącego brata.
– Nie powinieneś wypowiadać głośno tych słów, mój synu – rzekł
ostrzegającym tonem szlachetny starzec – nie zapominaj, że ludzi tych nazywają buntownikami i wrogami rzeczypospolitej.
– Wiem o tym, drogi stryju, jednak zadziwia mnie ich zręczność i odwaga. Tylko swojej mężności i odwadze zawdzięczają uniknięcie śmierci. Nie będę już o tym mówił. Mam przykład po Rodrigu Zeni, którego chciałeś uratować, a który tak nagle zniknął.
– Strzeż się! Bądź rozważny. Nie dopuść do tego, abym cię musiał
kiedyś opłakiwać! Zadajesz się z Wirgiliuszem Mirafiorim, z Donatem i Brabantinem, strzeż się ich! Wino rozwiązuje języki, mówi się słowa, których nie wypowiedziałoby się nigdy!
– Bądź spokojny, mój drogi wuju. Znam niebezpieczeństwo i potrafię go uniknąć – zapewnił młody Priuli. – Wiem dobrze, że Brabantino i Mirafiore są inkwizytorami. Pozostałych przyjaciół nie muszę się obawiać.
– Im też nie dowierzaj. Jedno nieroważne słowo może doprowadzić cię do zguby, a wtedy nawet ja nie zdołam cię uratować. Prawo jest nadzwyczaj surowe; życie każdego spoczywa w rękach tajemniczych sędziów.
– Wirgiliusz Mirafiore czyni i na mnie od pewnego czasu dziwne wrażenie – zwrócił się młodzieniec do doży – jakiś tajemniczy węzeł
łączy go z Brabantinem. On jest bez serca. Czyż nie jest niesprawiedliwością, że biedna Edyta Amalfi, przebywająca dawniej w pałacu, zmuszona była uciec, a teraz żyje być może w nędzy?
– Zwracajmy uwagę na nasze postępki, mój drogi. Nie wglądajmy w czyny innych. My bądźmy sprawiedliwi, a o innych nie troszczmy się.
Byłeś na galerze goniącej braci, czy nie powiedziałeś wtedy jakiegoś nierozważnego słowa?
– Rozkazałem tylko opowiedzieć sobie cały przebieg walki i doszedłem do wniosku, że męstwo braci jest godne podziwu. Na czele ich stoi jakaś tajemnicza zawoalowana dama, której nikt nie zna. Oni sami nawet nie wiedzą jak się ona nazywa, nie widzieli nigdy jej twarzy.
Nazywają ją Królową Nocy, dlatego, że ukazuje się im tylko nocą.
– Nieszczęsna – rzekł doża. – Ciężko przypłaci swoją odwagę.
– Pragnąłbym ją ujrzeć.
– Strzeż się nierozważnego kroku, mój synu!
– Wieczorem udam się na most Rialto, tam oczekiwać mnie będzie Erizzo, który opowie mi co się stało na Malamocco – odrzekł młody Priuli, całując dożę w rękę. – Dziękuję ci, stryju, za ostrzegające słowa.
Wirgiliusz i Brabantino nie wydają mi się bezpieczni, będę ich unikał.
Atleta, będący w służbie u hrabiego, przepadł bez wieści. Twierdzą, że jest on członkiem bractwa, a w pałacu Mirafiorich bawił w charakterze szpiega. Od tej pory Wirgiliusz nienawidzi braci. Żegnam cię, drogi wuju.
Doża z pełnym miłości uśmiechem, pożegnał odchodzącego bratanka. Kochał go bardzo i drżał o jego przyszłość. Nikt nie znał tak dobrze jak doża, władzy i postanowień tajnego trybunału.
Młody Priuli wyszedł z pałacu i udał się na plac Świętego Marka.
Zapadła noc. Priuli przechodził przez ulicę Merceria, wiodącą na most Rialto. Przed chwilą pogaszono wszystkie światła. Było tu zupełnie pusto i ciemno.
Nagle Lorenzo dostrzegł postać kobiety, odzianej w czarne szaty.
Od jej głowy spływał welon, usiany świecącymi gwiazdkami, twarz była zasłonięta.
Lorenzo zatrzymał się. Zdawało się, że signora nie widzi go. Wzrok jej wzniesiony był ku niebu, a usta szeptały modlitwę.
Młodzieniec stał jak urzeczony, wpatrując się w to dziwne a zarazem zachwycające zjawisko. Jakiś wewnętrzny głos szepnął mu, że jest to Królowa Nocy.
Niewytłumaczona siła pociągnęła go w stronę tajemniczej postaci.
– Nie odchodź, signoro! – zawołał, widząc, że zawoalowana dama odchodzi. – Jestem bratankiem doży, nie sądźcie jednak, że mam wobec was złe zamiary. Widziałem was. Jesteście Królową Nocy. Rozkazujcie!
Moim zadaniem jest okazać wam pomoc.
Signora szła dalej.
– Posłuchajcie mnie – prosił Priuli – nie oddalajcie się!
– Odejdźcie, Lorenzo Priuli; inaczej będziecie zgubieni, pomimo, że jesteście bratankiem doży – odrzekła Królowa Nocy. Kto mnie zna i kto mi pomaga, ten dobrowolnie oddaje się w ręce inkwizytorów!
– Nie lękam się ich!
Stanowczo wypowiedziane przez młodzieńca słowa wywarły na signorze duże wrażenie.
– Jak to? Nie lękacie się ich władzy, Lorenzo Priuli? – zapytała, przystanąwszy.
– Prześladują was, wiem o tym, ale jak mogą prześladować i nienawidzić tak zachwycającą istotę? Obraz wasz będę widywał w swoich snach! Oczarowaliście mnie, muszę was widywać!
– Byłoby to waszą zgubą, Lorenzo Priuli!
– Nie odchodźcie! Pozwólcie patrzeć w wasze czarujące oczy, na waszą zachwycającą postać! Pozwólcie mi przez chwilę pozostać przy was. Nie pytam was, kim jesteście. Nie chcę znać waszej tajemnicy. Dajcie mi tylko nadzieję, że będę mógł was widywać. Czegóż ja żądam? Wiem przecież dobrze, że nie możecie zostać w Wenecji. Jesteście prześladowani wraz z mężnymi…
– Nie wiecie, za co jesteśmy prześladowani. Byliście przyjacielem Rodriga Zeni i powinniście wiedzieć, co znaczy walka rozpoczęta z tajnym trybunałem – odrzekła zawoalowana dama – Rodrigo Zeni musiał umrzeć. Któż zdoła zliczyć niewinne ofiary tajemniczych sędziów?
Depczą prawo, a kto się im sprzeciwi, ginie! My pragniemy stanąć w obronie sprawiedliwości. Pragniemy zedrzeć maski z niesprawiedliwych i okrutnych sędziów.
– To szlachetne! – zawołał Lorenzo.
– Każdy szlachetny człowiek, mający w sercu ludzkie uczucia, powinien nam pomagać. Nasza walka nie jest tyranią, zbrodnią lub niesprawiedliwością! Walczymy w celu ocalenia niewinnych i ukrócenia władzy okrutnym sędziom!
– Masz słuszność, anielska istoto. I ja pragnę służyć twojej sprawie!
Powiedz, gdzie mogę cię ponownie spotkać?
– Jeżeli pragniecie mnie ujrzeć, nie wstępując do bractwa, to radzę wam, trzymajcie się z daleka! – odrzekła Królowa Nocy. – Witamy z radością tylko tego, kto pragnie wraz z nami służyć słusznej sprawie.
Walka jest ciężka i wymaga wiele siły! Tajny trybunał jest trybunałem mordu! Pragniemy zdemaskować winnych!
– Gdyby cię słyszano…
– Sądzisz, że mówię słowa bez znaczenia? Przysięgam na pamięć waszego zamordowanego przyjaciela Rodriga Zeni, że Wirgilio Mirafiore także został zamordowany!
– Jak to? Co ja słyszę? Wirgilio zamordowany? Przeciez żył jeszcze przed paroma godzinami!
– Mówicie o fałszywym Wirgiliuszu Mirafiorim. Prawdziwy został
zamordowany na wyspie San Nicolo! Zamordowali go inkwizytorzy.
Znalazłam jego ciało.
– Trudno mi w to uwierzyć.
– Nie dziwię się, Lorenzo Priuli. Jingo Foscari wszedł w posiadanie olbrzymich bogactw i podaje się za hrabiego Mirafiore.
– Mówicie prawdę? – zapytał bratanek doży.
– Przysięgam na moją duszę, że mówię prawdę. Teraz pozostawiam ci wybór, po której stoisz stronie?
Królowa Nocy oddaliła się, znikając w wąskiej, ciemnej uliczce.
Lorenzo stał oszołomiony.
Piękno zawoalowanej signory, jej majestatyczna postać i wszystko, co od niej usłyszał, wywarło na nim ogromne wrażenie i wzbudziło różnorodne uczucia.
Przetarł ręką czoło i oczy. Zdawało mu się, że śni i wciąż widzi najpiękniejsze, najstraszniejsze obrazy…
Wreszcie zapanował nad emocjami.
Zauważył, że został sam.
Na ulicy było pusto.
– Anielska istoto, gdzie jesteś? Gdzie zdołam cię znaleźć? – szeptał
Priuli – jesteś tak piękna, czysta i szlachetna… Więcej, twoje serce przepełnione jest tak wzniosłymi dążeniami! Idę za tobą!
Pobiegł wąską ulicą, dochodząc do mostu. Tutaj, na brzegu znajdowały się schody, do których przybijały gondole.
Przez most i nadbrzeżne schody przechodzili jeszcze ludzie.
Na wodzie było zupełnie spokojnie.
Bratanek doży ujrzał zawoalowaną damę, idącą przez plac.
Pospieszył za nią.
Przechodzący przez plac ludzie również zwrócili na nią uwagę.
Wszystkie oczy były w nią wpatrzone.
– To ona! To Królowa Nocy! – przebiegało z ust do ust.
Mężczyźni szli za signorą. Ktoś zwrócił uwagę patrolu, że przez plac przechodzi Królowa Nocy. Żołnierze pobiegli we wskazanym kierunku.
Signora doszła do schodów, zeszła na brzeg i niezatrwożona wsiadła do gondoli. Siedzało w niej czterech mnichów z wiosłami w rękach.
W chwili, gdy żołnierze dobiegli do schodów, królowa siedziała już w gondoli.
Statek lekko, swobodnie popłynął po powierzchni wody.
Żołnierze zostali na brzegu.
Rozdział XLVII
Noc okryła ciemnym całunem laguny, kanały, wyspy i domy w mieście.
Wszyscy udali się na spoczynek; tylko w niektórych pałacach były jeszcze oświetlone okna.
Drzwi wiodące do altany w pałacu Mirafiore, były otwarte.
Jasny promień światła wpadał z salonu i oświetlał wspaniałe, egzotyczne rośliny.
Jingo nie spał. Pozwolił służbie udać się na spoczynek.
Oczekiwał dwóch inkwizytorów. W jego pałacu miało się odbyć posiedzenie.
Nocna pora i życzenie znalezienia testamentu, przywiodły Jinga przed portret admirała, na którym tak zależało Brabantinowi.
Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał Jingowi, że ten obraz kryje w sobie tajemnicę. Może to właśnie tutaj hrabia ukrył swój testament?
Foscari zdjął obraz ze ściany, postawił go na krześle i bacznie oglądał z wszystkich stron.
Nie znalazł jednak niczego, co zwróciłoby jego uwagę.
W tej chwili otworzyły się drzwi. W progu ukazał się Brabantino.
Pozostał nieruchomy… Ponuro spojrzał na Jinga i zdjęty ze ściany portret. Na jego twarzy malowało się widoczne przerażenie.
Cóż to mogło znaczyć? Czy Jingo znalazł miejsce, w którym była ukryta ostatnia wola hrabiego?
Jingo odwrócił się i ujrzał swojego powiernika.
– Zbliż się – rzekł.
– Przeszkadzam ci? – zapytał Brabantino, wchodząc do salonu i zamykając za sobą drzwi.
– Bynajmniej. Oglądam portret hrabiego – odrzekł Jingo. – Przybywasz sam?
– Sądziłem, że zastanę tu Daponte’a, nadeszła już wyznaczona godzina.
– Właśnie przybywa – rzekł Jingo, wskazując na otwierające się drzwi.
Daponte wszedł do salonu i przywitał inkwizytorów.
– Kto postawił na dole zbirów? Wy, moi panowie? – zapytał, zdejmując maskę.
– Ja, mój szlachetny Daponte – odrzekł Brabantino – zauważyliście ich? Rozkazałem, aby pozostali w ukryciu.
– Jednak nie uszli mojej uwadze. Lękacie się czegoś, mój szlachetny Brabantino?
– W nocy nigdy nie jest się bezpiecznym. Wszędzie krążą buntownicy – zwrócił się Jingo do Daponte’a. – Pomyślcie o ludziach, odzianych w sutanny mnichów!
– Nie sądźcie, hrabio Mirafiore, aby ośmielili się wrócić do miasta – zauważył Daponte.
– A jednak lękam się tego – odrzekł Brabantino. – Oni tak łatwo nie zrezygnują ze swoich planów…
– Szkoda, że nie udało się nam ich pokonać – rzekł Daponte.
– Nie ujdą nam – odrzekł Jingo z diabelskim uśmiechem – byłoby dobrze zwabić ich do Wenecji. Sądzę, że wrócą, kiedy zauważą, że mało nas już obchodzą. Wtedy wrócą i będą zgubieni!
– Tak musi się stać! – stanowczym głosem rzekł Daponte – Trzeba, aby naród widział, że szybko i srogo karzemy buntowników!
– Macie rację, mój szlachetny Daponte – zgodził się Jingo. – Gdybyśmy pozwolili im tryumfować, zgasłaby gwiazda naszej władzy.
Brabantino nie spuszczał oka z portretu. Wciąż nie wiedział, czy Jingo nie znalazł testamentu.
– Mam zamiar podać wniosek, mój szlachetny Brabantino – rzekł
Daponte. – Jest tylko jeden człowiek, znający wszystkie zakątki na lagunach, mogący zbadać, gdzie przebywają bracia. Człowiek ten to Jacobo, wyławiacz trupów.
– Jestem tego samego zdania, monsignore – odrzekł Brabantino.
– Musimy wypuścić go na wolność. Powróciwszy do swojego dawnego zajęcia, może nam oddać jeszcze niejedną ważną przysługę – stwierdził Daponte.
– Obiecamy mu wysoką nagrodę – rzekł Jingo. – Cóż znaczy sto lub tysiąc cekinów, kiedy chodzi o ujęcie buntowników, którzy ośmielają się grozić najwyższej Radzie Trzech!
– Dobrze – zgodził się Brabantino. – Obdarzymy Jacoba wolnością, pod warunkiem jednak, że zaprowadzi nas na trop braci.
– Co to było? – zapytał nagle Daponte, bacznie nasłuchując.
– Usłyszeliście coś, monsignore? – zapytał Jingo.
– Usłyszałem jakiś szmer… czy wasza służba, hrabio, nie udała się na spoczynek?
– Nic nie słyszę – odrzekł Brabantino.
– W pałacu, oprócz nas wszyscy śpią – stwierdził Jingo.
– W takim razie musiał to być jakiś szmer, dochodzący znad wody.
Zamknijcie szklane drzwi – rzekł Daponte.
Jingo, kulejąc wyszedł do altany i wyjrzał za balustradę. Po chwili wrócił.
– Nic tam nie ma, monsignore – zapewnił. – Na wodzie jest pusto i cicho.
– Strażnik na wieży w Malamocco jest zawiadomiony – rzekł
Brabantino, rozpoczynając posiedzenie. – Słuchajcie, panowie, przy brzegu, w pobliżu wieży, przymocowane są małe, lekkie statki, a w nich doborowi, najodważniejsi ludzie. Kiedy tylko bracia ośmielą się zbliżyć na galerze, strażnik da znak i statki ruszą w pogoń za mnichami.
Tym razem nie ujdą nam żywi. Będą zgubieni, jeśli powrócą…
Brabantino zamilkł.
Trzej sędziowie patrzyli w osłupieniu jeden na drugiego.
Teraz nie mylili się, wszyscy trzej usłyszeli szmer, który nie wiadomo skąd pochodził.
– Słyszeliście? – zawołał Daponte.
Szmer rozległ się za obrazem, przedstawiającym jednego z przodków hrabiego.
– Tam musi być szczur! – wykrzyknął Brabantino.
– Szczur lub szpieg – rzekł Jingo i szybko zbliżył się do portretu.
Nacisnął tkwiący w ścianie guzik.
Portret powoli poruszył się, odsłaniając tajne przejście.
– Nie znałem podobnego mechanizmu – rzekł Brabantino.
– Jest ktoś w przejściu? – zapytał Daponte.
– Nie – odpowiedział Jingo, odchodząc od obrazu.
– Słychać kroki – zauważył Daponte.
– Co to? Kim jest ta zawoalowana dama? – zawołał Brabantino, wskazując na otwarte drzwi.
W drzwiach ukazała się Królowa Nocy.
Jingo i Daponte cofnęłi się.
Signora weszła do salonu.
– Gdzie jest Wirgilio Mirafiore? – zapytała. – Gdzie jest butelka wyrzucona przez morze? Gdzie są nieszczęsne, zamordowane przez was ofiary? Bądźcie przeklęci! Niebawem wybije godzina kary! Sprawiedliwe nieba pociągną was do odpowiedzialności za wszystkie nikczemne zbrodnie.
Jingo i Daponte próbowali dopaść zawoalowaną damę.
Jednak w tej samej chwili obraz zasunął się, oddzielając signorę od jej nieprzyjaciół.
– To była Królowa Nocy! – zawołał Daponte.
– Nie ujdzie nam! – krzyknął Jingo. – Jak to dobrze, że wszystkie drzwi pałacu są zamknięte!
– Czy przy schodach pałacu jest jakaś gondola? – zapytał
Brabantino.
Jingo szybko otworzył szklane drzwi do altany.
– Nie ma gondoli – odpowiedział.
– A więc signora wpadła w nasze ręce – rzekł Brabantino.
– Otoczenie pałacu było nader rozsądnym czynem z waszej strony – zauważył Daponte.
– Odnieśliśmy tryumf! – zawołał Jingo, ująwszy kandelabr z płonącymi świecami – Królowa Nocy jest w naszych rękach! Ta, która ośmielała się nam sprzeciwiać, jest w naszej mocy. Dowiemy się, kim ona jest. Na torturach powie wszystko o swoich współtowarzyszach.
– Wpadnie w ręce zbirów. Chodźcie, hrabio Mirafiore! – wykrzyknął Daponte, wyciągając szpadę.
Brabantino stał nieruchomo jak posąg. Nie poszedł za inkwizytorami.
Jingo nacisnął guzik. Portret znowu się odsunął, ukazując ciemne przejście.
– Spieszmy się! Nie może nam uciec! – krzyknął Daponte, biegnąc za Jingiem.
Brabantino spojrzał za odchodzącymi. Został sam w salonie.
Natychmiast zbliżył się do portretu hrabiego i zdjął go ze ściany.
A może Jingo znalazł dokument?
Może papier ukryty był za obrazem wiodącym do tajemnego przejścia?
Nie, to nie było prawdopodobne, na pergaminie znalezionym w butelce wyraźnie było napisane, że testament został ukryty za portretem admirała.
Brabantino usłyszał rozlegający się w przejściu odgłos kroków.
To wracali Jingo i Daponte.
Brabantino powiesił obraz z powrotem na swoim miejscu.
– Drzwi przejścia są zamknięte! – zawołał Daponte, wchodząc do salonu – nie możemy wyjść!
– Czy signora wyszła już z przejścia? – zapytał Brabantino.
– Wyszła – odrzekł Jingo – jednak dzięki waszemu rozkazowi, nie może wydostać się z pałacu, nie napotykając zbirów.
– Wydajcie rozkazy! – zawołał Daponte.
– Nie może się nam wymknąć – rzekł Brabantino.
Jingo wybiegł do przyległego pokoju i zbliżył się do okna, wychodzącego na małą uliczkę, leżącą za pałacem.
Gwałtownie otworzył okno.
– Stańcie obok drzwi! Nie puszczajcie zawoalowanej signory!
Zatrzymajcie ją! – zawołał do stojących pod pałacem zbirów.
Wrócił do salonu z tryumfującym uśmiechem na twarzy.
– Stało się, panowie – rzekł – jest to dla Królowej Nocy nader nieszczęśliwa noc. Wkrótce zostanie pojmana. Jak tylko ją tu przyprowadzą, zedrzemy z jej twarzy welon i dowiemy się, kim jest tajemnicza signora.
Daponte nasłuchiwał.
– Czy był to okrzyk zbirów? – zapytał nagle.
– Rozkażcie, aby wprowadzono tu uwięzioną – zwrócił się Brabantino do Jinga.
Daponte podbiegł do okna, wychodzącego na ulicę i otworzył je.
– Żołnierze! – zawołał.
Nie było odpowiedzi.
– Pójdę zobaczyć, co stało się na dole, monsignore – rzekł Daponte, wychodząc z salonu.
Po chwili wrócił. Twarz miał bladą, w ręku trzymał błyszczącą szpadę.
– Co się stało? – zapytał Jingo.
– Coś niepojętego! – zawołał Daponte – zawoalowana dama ma do czynienia chyba ze złymi duchami! Żołnierze leżą skrępowani pod drzwiami pałacu. Każdy z nich ma w ustach chustkę. Królowa Nocy uciekła!
– Uciekła z pałacu? – zapytał Jingo.
– Śmierć i przekleństwo! Co to? – zasyczał Brabantino.
– Słuchajcie, co powie ten zbir – rzekł Daponte, wskazując bladego mężczyznę, wchodzącego do salonu. – Porozcinałem więzy, aby mógł
opowiedzieć, co się stało…
Zbir padł na kolana. Drżał z trwogi.
– Gdzie się podziała zawoalowana signora? – zapytał gniewnie Jingo.
– Łaski, monsignori! Nie wiem – jęknął zbir.
– Mów prawdę, tchórzu, bo cię zabiję! – zawołał Brabantino.
– Przysięgam na wszystkich świętych, że powiem prawdę, monsignori! Leżeliśmy pod murem, mając pałac na oku, stosownie do rozkazu – wyjaśniał zbir.
– Słyszeliście jak was wołałem? – zapytał Jingo.
– Tak, monsignore. Było jednak za późno. Napadła na nas znaczna liczba ludzi!
– Jakich ludzi? – zapytał Daponte.
– Nie widzieliśmy.
– I nie chwyciliście za broń? – zapytał Brabantino.
– Nie mieliśmy czasu. Wszystko działo się zbyt szybko. W kilka chwil byliśmy wszyscy skrępowani. W usta wcisnęli nam chustki.
– Śmierć będzie nagrodą dla waszej zręczności! – zagrzmiał
Brabantino.
– Dlaczego pozwoliliście napaść na siebie? I nie wiecie, kim byli ci ludzie?
– Mnie się zdaje, że to byli bracia – odrzekł drżącym głosem zbir.
– I ja tak sądziłem – szepnął Jingo – oni są głupio odwazni.
– Potem szybko oddalili się. Zawoalowana signora również. Nie mogliśmy jej zatrzymać.
– Moi drodzy, Królowa Nocy ma bardzo dobrych wspólników.
– Chodźcie ze mną – zwrócił się Brabantino do Daponte’a. – Może jeszcze nie będzie za późno.
Obaj wyszli z salonu. Zbir udał się za senatorami.
Żołnierzy oswobodzono z więzów i rozkazano przetrząsnąć sąsiednie uliczki.
Było za późno. Nie znaleźli nikogo. Nie było śladu po Królowej Nocy.
Rozdział XLVIII
Podwójne widzenie
W usposobieniu bratanka doży zaszła nagła zmiana…
Lorenzo Priuli, podobnie jak dobrze urodzona młodzież w jego wieku, wcześniej szukał ciągłych rozrywek. Teraz dążył do samotności.
Erizzo nie mógł go poznać. Pragnął zbadać tajemnicę przyjaciela, jednak nadaremnie. Wszystkie jego usiłowania w tym kierunku okazały się bezskuteczne. Młody Priuli był skryty, a jego twarz nosiła ciągle piętno ukrytego smutku.
Doża również zwrócił uwagę na zmianę, jaka zaszła w jego bratanku, którego kochał jak rodzonego syna.
Bystre oko doświadczonego starca dostrzegło główny powód tej zmiany.
– Domyślam się, mój synu, że miłość zasiała niepokój w twoim sercu – rzekł będąc z nim sam na sam. – Sądzę, że masz do mnie zaufanie i że powiesz mi, co zmieniło twoje zachowanie. Wyraz twojej twarzy jest surowy, sam jesteś smutny. Tak, bardzo się zmieniłeś…
– Nie pytaj mnie, stryju. Lepiej będzie, gdy zachowam dla siebie swoją tajemnicę – odrzekł Lorenzo.
– To mnie martwi. Czyż nie wiesz, że kocham cię tak, jak ojciec może kochać swojego syna?
– Nie chciałbym niepokoić twojego serca.
– Czy nie masz do mnie zaufania, drogi synu? – zapytał doża. – Wesprę cię swoją radą. Nie ufasz mi? Źle odwdzięczasz się za moją miłość.
Młody Priuli toczył wewnętrzną walkę.
Doża dobrotliwie wyciągnął do niego rękę.
– Nie ukrywaj przede mną niczego – rzekł. – Popatrz w moje oczy, a ujrzysz w nich boleść, jaką wywołał w mojej duszy brak zaufania z twojej strony.
Wzruszony Lorenzo padł na kolana.
– Chcę ci wszystko wyjawić. Muszę ci to powiedzieć, mój stryju – powiedział – ale nie tutaj. Przejdźmy do pokoju, w którym nikt nas nie usłyszy; to, co ci powiem powinno pozostać w tajemnicy.
Słowa te przeraziły dożę.
– Jest to zatem tak niebezpieczne? – zapytał. – Lękam się o ciebie, mój synu. Chodźmy! Opowiesz mi wszystko.
Doża przeszedł z bratankiem do jednego z oddalonych pokojów.
– Tu możemy rozmawiać swobodnie – rzekł starzec.
– Posłuchaj mnie, stryju – odezwał się Lorenzo. – W moim usposobieniu zaszła rzeczywiście wielka zmiana; unikam towarzystwa Brabantina i Wirgiliusza Mirafiore. Powiedziano mi o przerażającym odkryciu. Prawdziwy hrabia Mirafiore został zamordowany, a oszust gra rolę dziedzica tego szlachetnego nazwiska!
– Kto ci o tym powiedział, mój synu? – zapytał doża.
– Uwierz moim słowom. Rada trzech otacza oszusta swoją opieką.
Brabantino jest jego wspólnikiem. Inkwizytorzy zabili niewinnego człowieka, podczas kiedy inny…
– Zatrzymaj się, mój synu. Podobne słowa mogą sprowadzić na ciebie śmierć – rzekł doża pełen trwogi.
– Prawo zostało podeptane! Mordują niewinnych. Pomyśl tylko o Rodrigu Zeni. A czyż prześladowanie braci nie jest największą niesprawiedliwością? Oni dążą do szlachetnego celu. Pragną chronić nieszczęśliwych, niewinnie cierpiących, a pociągnąć do odpowiedzialności tych odzianych w purpurę…
– Mój synu, zginiesz! Dlaczego doprowadzasz mnie do takiej boleści? Mnie, starca stojącego nad grobem! – zawołał doża.
– Przebacz mi, stryju, że cię zasmuciłem moimi nierozważnymi słowami. Pragnąłem ukryć przed tobą moją tajemnicę, ale żądałeś, abym mówił…
– Dziękuję niebu, że mi to powiedziałeś! Poznałem, jakie niebezpieczeństwo zawisło nad twoją głową – odrzekł doża – jesteś na drodze wiodącej ku przepaści!
– Żądasz, stryju, abym przyznał słuszność zbrodniom, ponieważ popełniający je ludzie trzymają w ręku władzę? Dopóki nie poznałem ich wielkich przewinień, żyłem wraz z nimi wśród wesołości i ciągłych uciech. Teraz to minęło bezpowrotnie!
– Drżę o ciebie, mój drogi synu!
– Żądasz, abym pochwalał zbrodnię i widząc ją milczał? Nie, ty tak nie myślisz, mój stryju!
– Kto powiadomił cię o tych zbrodniach?
– Istota, którą Bóg zesłał, aby prześladowała ciemiężców i ukróciła ich zbrodnie. Wirgilio Mirafiore został zamordowany. Signora wraz z braćmi znalazła na wyspie San Nicolo jego ciało.
– To okropne! – wykrzyknął doża.
– Mordercami są fałszywy Wirgilio i Brabantino. Signora prześladuje ich, ponieważ jej celem jest ukaranie zbrodni.
– O jakiej signorze mówisz, mój synu?
– Nie znam jej imienia, drogi wuju. Nazywają ją Królową Nocy.
Widziałem ją – mówił Lorenzo z zapałem. – Zbliżyłem się do niej i podziwiałem tę zachwycającą istotę. Dowiedziałem się, w jak wzniosłym celu walczą bracia. Ona powierzyła mi ich tajemnicę. Każdy, kto wiedząc o zbrodni nie karze jej, staje się współwinnym. Podjąłem postanowienie i żadna siła ludzka nie zdoła mnie od niego odwieść. I ty drogi stryju staniesz po stronie braci. Znam twoje szlachetne serce. Dotąd sądziłeś, że sędziowie postępują zgodnie z zasadami prawa, sprawiedliwości i sumienia, teraz jeżeli ufasz moim słowom, przekonasz się, że jest przeciwnie.
Doża milczał. Patrzył przed siebie z surowym wyrazem twarzy.
– Twoje zarzuty są bardzo ciężkie – rzekł po chwili. – Idź za moją radą i głośno nie wypowiadaj zdania, dopóki nie będziesz miał dowodów.
Oskarżasz hrabiego Mirafiore, oskarżasz potężnego Brabantina i pozostajesz pod wpływem ludzi zmuszonych się ukrywać i prześladowanych jako buntowników.
– Dlaczego się ukrywają, mój stryju? Ponieważ bronią sprawiedliwości! O, gdybym mógł przekonać cię, drogi stryju i zjednać dla tej świętej sprawy.
– Moja pomoc przyniosłaby nader małą korzyść – rzekł doża, rozumiejący swoje położenie względem tajnego trybunału.
– Nie mów tego, mój stryju. Masz wpływy wśród narodu i senatorów.
– Cóż znaczy ten wpływ, w porównaniu z potęgą Rady Trzech?
– Wszystko się zmieni, jeśli staniesz po stronie ludzi walczących dla dobra kraju i narodu.
Sędziwy doża, zamiast odpowiedzieć młodemu zapaleńcowi, ujął go za ramię i zaprowadził do przyległego pokoju; tu zatrzymał się przed wielkim obrazem.
Obraz przedstawiał dożę Falieriego, odmawiającego modlitwę na chwilę przed śmiercią z ręki kata.
Lorenzo zakrył twarz.
Doża nic nie mówił. Obraz przemawiał za niego. Marino Falieri został oskarżony o zdradę i nawet godność doży nie była w stanie go uratować.
– Okropne – szepnął Lorenzo.
– Sądzisz, że obawiam się śmierci, kiedy chodzi o sprawiedliwość?
– zapytał doża – pragnąłem ci tylko przypomnieć, jak wielka jest władza tych, z którymi zamierzasz walczyć.
Lorenzo wyprostował się dumnie.
– Pomimo że ich władza jest wielka; pomimo że niebezpieczeństwo jest straszne, ja nie odstąpię od mojego przekonania i dowiodę, że niesprawiedliwość musi być ukarana!
– Masz szlachetne serce. Postępuj tak, jak uważasz za stosowne i zgodnie z sumieniem. Jeżeli będziesz mnie potrzebował, to przyjdź
zawsze z pełnym zaufaniem, a ja wesprę cię swoją radą. I ja wobec szlachetnego celu nie zadrżę przed śmiercią.
– Dzięki ci, mój drogi stryju. Tych właśnie słów spodziewałem się usłyszeć z ust szlachetnego Antonia Priuli – rzekł Lorenzo, całując stryja w rękę – jestem szczęśliwy, że zjednałem cię dla najszlachetniejszej sprawy. Nie lękaj się. Bez dowodów nie posunę się do stanowczego kroku.
– Jedno mnie tylko niepokoi, mój synu; opętała cię piękna kobieta – rzekł sędziwy Antonio.
– Troska twoja jest bezpodstawna, mój stryju. Nie znasz jej…
Wspaniałość i szlachetność wymalowana jest na jej obliczu. Od tego czasu nie widziałem jej. Szukałem jej, ale nadaremnie.
– Dokąd idziesz? – zapytał doża, widząc, że Lorenzo wstaje.
– Dokąd? Nad wodę, na laguny, mój stryju. Ciągnie mnie tam jakaś nieokreślona siła. Może tam znajdę najpiękniejszą z kobiet, szlachetną signorę, Królową Nocy…
Pocałował stryja w rękę i oddalił się.
– Drżę o niego, a zarazem jestem z niego dumny – rzekł do siebie doża, kiedy został sam. – To prawdziwe męstwo. Narażając życie, bronić sprawiedliwości. Masz we mnie ukrytego opiekuna, mój Lorenzo.
Walcz dzielnie! Strzeż się jednak, żebyś się nie poślizgnął, oszołomiony pięknością tajemniczej kobiety. Niechaj niebo cię wspiera!
Bratanek doży wyszedł z pałacu.
Obok schodów czekała na niego przepiękna gondola, podarunek stryja.
Siedział w niej stary, wierny gondolier, powiernik swojego pana.
Lorenzo wsiadł do gondoli i starzec odbił od brzegu.
– Wieje lekki wiatr, monsignore – rzekł – popłyniemy na laguny?
– Tak. Rozwiń żagiel, niech gondola mknie po gładkiej powierzchni wód, oświetlonej promieniami księżyca, a ja będę marzyć, wpatrując się w srebrną łuskę wody. To poezja…
Lorenzo wciąż widział przed oczami piękną twarz tajemniczej signory.
Żagiel został podniesiony, gondola płynęła spokojnie.
W dali dźwięczał śpiew gondolierów, melodyjna barkarola.
Księżyc jasno świecił, przeglądając się w lustrzanej powierzchni wód.
Nagle gondolier spostrzegł coś, co wywarło na nim szczególne wrażenie.
Uczynił znak krzyża świętego i zaczął odmawiać modlitwę.
Zbliżała się łódka.
Siedziało w niej kilku ciemno odzianych mężczyzn. Pomiędzy nimi, w środku stała ubrana na czarno signora. Odrzuciła welon, na którym połyskiwały srebrne gwiazdki; stała majestatyczna, piękna, z pełnym dobroci uśmiechem na ustach.
Była to Królowa Nocy.
Lorenzo upadł na kolana i z zachwytem wpatrywał się w jej piękną postać. Zdawało mu się, że śni. To senne marzenie niebawem zostało przerwane, bowiem łódka zniknęła nagle.
– Płyń za nią! – zawołał Lorenzo.
Stary gondolier, pomimo wszelkich usiłowań, nie zdołał spełnić polecenia swojego pana. Łódka odpłynęła w ciemność.
Rozdział XLIX
Mów, co chcesz, ale ja nie zatrzymam widma – rzekł Zecco do stojącego na posterunku Marca.
– Wchodzi na schody – stłumionym głosem powiedział Marco.
– Co do mnie, może iść dokąd mu się podoba – odezwał się Zecco.
– Nie będę mu przeszkadzał.
– Wiesz, co opowiadał wczoraj Luigi? – zapytał Marco.
– Nie. Opowiedz – odrzekł Zecco.
– Luigi był tutaj ubiegłej nocy – opowiadał Marco – po północy ukazało się widmo, nie zauważyło nas. Przez chwilę krążyło po przejściu.
Następnie weszło do jednej z cel. Luigi zauważył, że była to cela wyławiacza trupów.
– Przecież drzwi do niej były zamknięte!
– Jednak widmo weszło do celi. Luigi widział to doskonale.
– Tak. Luigi ma rację. Widmo może wejść, gdzie chce.
– Kilka minut pozostawało w celi. Następnie wyszło i zniknęło w korytarzu.
W tej chwili ukazał się wartownik. Wszedł do korytarza, w którym znajdowały się drzwi wiodące do celi Jacoba.
Otworzył kluczem drzwi.
Wyławiacz trupów leżał spokojnie na swoim posłaniu. Na stole stała miska z jedzeniem, a obok kawałek chleba.
Wartownik oddalił się, widząc, że więzień jest na swoim miejscu.
Zrewidował jeszcze kilka innych cel i udał się do jednego z bocznych korytarzy.
Po pół godzinie wrócił do głównego przejścia, podszedł do celi Jacoba i jeszcze raz tam zajrzał.
Osłupiał.
Było to coś nadzwyczajnego. Jacobo leżał, tak jak przedtem, ale miska była pusta, a chleb zniknął ze stołu.
Przypadek ten zauważył już drugi raz. Za pierwszym razem zapytał
Jacoba, co się stało z pożywieniem? Ten jednak odrzekł, że nic nie wie, gdyż spał.
Wyszedłszy z celi, usłyszał odgłos zbliżających się kroków.
Na schodach ukazał się prokurator z San Marco.
Obok niego szedł kapitan Bembo.
Wartownik zbliżył się w celu otrzymania rozkazów.
– Otwórz celę wyławiacza trupów – rzekł Dandolo.
Wartownik otworzył drzwi. Jacobo leżał na posłaniu.
Prokurator wszedł do celi wraz z kapitanem i człowiekiem niosącym pochodnię.
Jacobo podniósł się. Starzec sądził, że nadeszła jego ostatnia godzina. Myślą był przy Nelli, przy swoim nieszczęsnym dziecku. Co stanie się z biedną dziewczyną, jeżeli w tej chwili śmierć będzie jego udziałem?
– Wyławiaczu trupów – rzekł Dandolo. – Wysoka rada, której mądrość i sprawiedliwość jest dobrze znana, obdarza cię wolnością, ale pod jednym warunkiem.
Stary Jacobo, który od czasu tortur nie mógł utrzymać się na nogach, uszczęśliwiony padł na kolana.
– Wolność? – zapytał z niedowierzaniem – nie umrę?
– Nie, wyławiaczu trupów. Najwyższa rada obdarza cię wolnością i liczy, że okażesz dowód swojej wdzięczności – rzekł Dandolo. – Powrócisz do swojego zajęcia, będziesz za nie pobierać wynagrodzenie, jeżeli spełnisz życzenie najwyższej rady.
– Składam dzięki za łaskę, jaka staje się moim udziałem. Chodziło mi nie tyle o siebie samego, ile o moje dziecię – wzruszonym głosem rzekł starzec. Zwątpienie i smutek opuściły go. Łzy radości spływały po jego siwej brodzie.
– Słuchaj jaki jest warunek – rzekł prokurator. – W Wenecji, od pewnego czasu bawi bractwo, o którym zapewne słyszałeś. Zowią ich Krzyżakami, ponieważ noszą na piersi białe krzyże. Na ich czele stoi signora, której imienia nikt nie zna. Otrzymała tytuł Królowej Nocy, nosi bowiem czarny welon, usiany błyszczącymi gwiazdkami. Pomimo stoczonych dwóch walk, nie udało się nam zwyciężyć braci, ani nawet żadnego z nich uwięzić. Ty przebywasz w nocy na lagunach i znasz wszystkie zakątki; chodzi o to, abyś odkrył kryjówkę Królowej Nocy i doniósł o niej trybunałowi. Oto warunek. Trybunał polecił mi, abym cię zapewnił, że za każde doniesienie otrzymasz pokaźną nagrodę. Kapitan Bembo rozkaże wypuścić cię na wolność.
Dandolo wyszedł z celi. Nie czekał nawet na podziękowanie starca.
Było tu tak duszno, że trudno było oddychać.
Kapitan zwrócił się do klęczącego Jacoba.
Wyławiacz trupów podniósł się.
Myśl o wolności dodawała mu sił.
Rzadki to był wypadek, aby więzień wychodził stąd żywy.
Wartownik musiał w to uwierzyć, skoro otrzymał od kapitana rozkaz wypuszczenia więźnia.
Na polecenie Bemba, wszystkie posterunki przepuszczały starca.
Znał on doskonale każdy zakamarek i korytarz, więc nikt nie musiał
go prowadzić.
Wyszedłszy na obszerne podwórze, odetchnął pełną piersią, wzniósł
oczy ku niebu, usianemu tysiącami gwiazd i przesłał przed tron Boga dziękczynną modlitwę, że miłosierny Stwórca pozwolił mu uniknąć śmierci.
Był wolny. Był szczęśliwy.
Wychodził z więzienia ze strasznymi wspomnieniami.
Wciąż widział Brabantina, domagającego się butelki.
Dreszcze przebiegły po ciele starca na myśl o cierpieniach, jakie znosił podczas tortur.
Wyszedłszy z podwórza więzienia, przeszedł przez plac Świętego Marka, przez Piazzettę i doszedł do maleńkiego domku.
Klucz znalazł na dawnym miejscu i otworzył drzwi.
Wszystko było jak dawniej.
Wyszedł przed dom, aby odetchnąć świeżym powietrzem.
Przy schodach była tylko jedna łódka.
Jacobo zapragnął popłynąć na wyspę, chciał zobaczyć Nellę.
Domyślał się, że i ona przeszła niejedną ciężką chwilę.
Wszedł do łódki. Usiadł na ławce i odpoczywał przez chwilę.
Teraz dopiero poczuł, jak bardzo jest osłabiony.
Przemógł się, ujął wiosło i odbił od brzegu.
Przekonanie, że znów jest wolny napełniało go otuchą.
Nagle przypomniał sobie butelkę wyrzuconą przez morze.
Czy Brabantino znalazł i zabrał ją? Niebawem się o tym przekona.
Myśl, że utracił przedmiot wyrzucony przez morze, przygniatało jak kamień jego serce. Był zabobonny jak wszyscy rybacy i wierzył, że tracąc butelkę, traci szczęście.
A czy Brabantino nie miał tego przekonania? I on widocznie wierzył, że podarunek morza przynosi szczęście, dlatego tak uparcie żądał
butelki. A może to ukryty w niej pergamin miał dla niego szczególną wartość?
Stary Jacobo nie wiedział, co było napisane na pergaminie.
Łódka wyławiacza trupów z wolna zbliżyła się do wyspy San Nicolo.
Na dalekim horyzoncie ukazał się promień wschodzącego poranka.
W miejscu, gdzie Jacobo przybijał zwykle do brzegu, stała łódka, pod którą ukrył butelkę. Zbliżył się do łodzi.
Przymocował swój statek do brzegu i wszedł do drugiej łodzi.
Z niecierpliwością szukał sznurka. Nie było butelki…
Stary Jacobo upadł na ławkę… Widocznie jego przeznaczeniem było spotykać na drodze swojego życia same nieszczęścia.
Serce jego opanowała niewysłowiona nienawiść względem człowieka, który rozkazał go torturować. Nie tylko względem niego.
Względem wszystkich, którzy niemiłosiernie dręczyli swoje niewinne ofiary.
Jacobo wstał. Wyszedł na brzeg. Pospieszył do swojej chaty, pragnął
jak najszybciej przycisnąć do piersi dawno nie widziane, jedyne swoje dziecko.
Otworzył drzwi do chaty. Światło poranka oświetlało delikatnie izbę.
Jacobo stał przez chwilę w niemym osłupieniu. Wszystko było porozrzucane.
– Więc i tutaj szukali butelki – pomyślał starzec. – Nella! – zawołał.
Nie usłyszał odpowiedzi.
Zbliżył się do drzwi i ponownie zawołał.
Cisza…
– Uciekła! Prześladowali ją. Dziwne, że jej nie uwięzili i nie torturowali – mówił do siebie Jacobo. – Gdzie ona może być? Wiem!
Na pewno zabrała ją ze sobą signorina Amalfi; zawsze była taka dobra dla niej. Tam, na stałym lądzie nic jej nie grozi. Tak pragnąłbym ujrzeć moje biedne dziecko… Nieszczęsne, obie muszą się ukrywać jak zbrodniarki.
Teraz jest widno; pojadę tam w nocy.
Jacobo wrócił do drzwi i wszedł do izdebki, w której zwykle sypiał.
Położył się i zasnął.
Spał długo. Przebudził się wieczorem. Sen wzmocnił jego siły.
Wyszedł z chaty i puścił się w podróż na stały ląd.
Było zupełnie ciemno, kiedy przybył do chaty, w której znalazła schronienie Edyta.
Zbliżając się do małego domku, usłyszał kobiece głosy.
Edyta podała rękę Nelli i z wolna przechadzała się z nią.
Nella zatrzymała się.
– Słyszę czyjeś kroki – rzekła dziewczyna.
– Nello, to ja, twój ojciec – zadźwięczał głos wyławiacza trupów.
– Och, szczęśliwa godzina! – wykrzyknęła Edyta, podając rękę starcowi. – Nello, twój ojciec jest wolny!
– Bogu niech będą dzięki! – rzekł starzec, chwytając córkę w objęcia. – Znowu cię mogę ujrzeć, Nello! Dzięki wam, signorino, że zaopiekowaliście się moim dzieckiem.
– I możecie pozostawić ją tutaj.
– Chętnie zostanę tu z signoriną. Ojciec będzie nas odwiedzać – odrzekła Nella.
– Dobrze, pozostawię cię u signoriny, drogie dziecko. – Signorino, strzeżcie się. Wiecie, że was szukają i prześladują – ostrzegł Edytę wyławiacz trupów. – Wszyscy są szpiegowani. Zapewne wiecie o butelce, znalezionej przez Nellę?
– Co się z nią stało? – zapytała Edyta.
– Zniknęła – odpowiedziała smutno Nella – nie znalazłam jej w miejscu, w którym ją zakopałam.
– Sam ją stamtąd wykopałem i ukryłem w bezpiecznym miejscu – ciągnął wyławiacz trupów – ale ją zabrano.
– Któż mógł ją zabrać, skoro nie wiedział gdzie była ukryta? – zapytała Edyta.
– Nigdy nie powiedziałbym…
– Mówcie wyraźniej. Wziął ją fałszywy Wirgilio lub Brabantino?
– Brabantino – potwierdził Jacobo.
– Skąd wiedział o kryjówce?
– Torturowali mnie… – z boleścią odrzekł starzec.
Edyta milczała przez chwilę.
Zdawało się, że Nella zrozumiała słowa wypowiedziane przez ojca.
Jej rysy nabrały szczególnego wyrazu.
– Biada tym ludziom bez serca! – zawołała Edyta.
– Trudno. Co się stało, to się już nie odstanie. Jestem szczęśliwy, że widzę swoją córkę. Najświętsza Panna nie zapomniała o niej – odrzekł
Jacobo – Bóg będzie nas wspierał.
Stary wyławiacz trupów spędził tu jeszcze parę godzin, a następnie wrócił do Wenecji, aby znowu zająć się swoim dawnym zajęciem.
Rozdział L
Pojawienie się Królowej Nocy w pałacu Mirafiore wzbudziło w inkwizytorach gniew i nienawiść względem tajemniczej signory. Łudzili się, że mają ją już w swoich rękach. Pomylili się. Zdołała uciec.
Łamali sobie głowy, kim ona jest. Nikt nie mógł się tego domyślić.
Kim była zawoalowana signora, wzywająca trybunał do walki, a której bracia byli ślepo posłuszni?
– Musimy za jakąkolwiek cenę dowiedzieć się, kto to jest? – mówił
Brabantino do Jinga, podczas posiedzenia rady dziesięciu w Pałacu Dożów.
– Przyjdzie chwila, gdy wpadnie w nasze ręce – odrzekł Jingo.
W tej chwili pojawił się kapitan Bembo, oznajmiając, że przybył
strażnik z Malamocco i ma coś ważnego do doniesienia.
Brabantino rozkazał go wprowadzić.
– Czy przybywacie powiedzieć nam, że zbliża się galera Krzyżaków? – zapytał Brabantino przybyłego.
– Galery nie widać, monsignore – odrzekł wartownik – widziałem coś innego. Królowa Nocy przebywa na lagunach.
– Kiedy ją widziałeś? – zapytał Jingo.
– Dzisiaj rano, monsignore – odpowiedział strażnik. – Byłem na swoim stanowisku. Trzej mężczyźni odziani w sutanny mnichów prowadzili łódkę, w śródku której ujrzałem zawoalowaną signorę. Silnie wiosłowali i szybko zniknęli.
– Działo się to rano, a teraz jest już wieczór – rzekł surowym tonem Brabantino.
– Pozostawałem na posterunku, dopóki mnie nie zwolnili, monsignore. Wtedy przybyłem tutaj. I wiem dobrze, że ona przebywa teraz na lagunach, nie widziałem, żeby wracała.
Strażnik i kapitan Bembo wyszli.
– Doskonale – rzekł Brabantino do Jinga. – Teraz się już nam nie wymknie.
Następnie Brabantino zbliżył się do prokuratora z San Marco i zapytał:
– Czy macie zaufanych ludzi, takich którym można powierzyć nader ważne zlecenie, mój szlachetny Dandolo?
– W poczekalni siedzą ludzie, używani do tajnych poleceń. Donieśli mi, że wdowa po gondolierze Sebastianie pragnie wstąpić do służby i zostać szpiegiem. Jest wysoka, potężna, wygląda jak mężczyzna.
– Przyjmijcie ją. Kobieta za pomocą sprytu i zręczności, może nieraz dokonać więcej niż niejeden mężczyzna – odrzekł Brabantino. – Poślijcie ją, żeby na lagunach poszukała zawoalowanej signory. Nie będą na nią zwracać uwagi i nie wzbudzi niczyich podejrzeń. Ona i wyławiacz trupów mogą nam oddać wielkie przysługi. Nie zwlekajcie z wysłaniem jej.
Prokurator spełnił natychmiast wydane mu polecenie.
Niezwłocznie sprowadził do sali posiedzeń wdowę po Sebastianie.
Było coś odstręczającego w jej twarzy i w całej szkaradnej postaci. Gdyby nie czerwona spódnica, nikt nie domyśliłby się, że to kobieta.
– Nazywasz się Stefana, jesteś wdową po Sebastianie, chcesz służyć najwyższej radzie – z właściwą sobie dumą mówił Dandolo – chcę cię wypróbować. Dam ci zlecenie.
– Rozkazuj, monsignore – odrzekła kobieta stanowczym głosem. – Od czasu śmierci Sebastiana, jestem biedna i chętnie zarobiłabym parę skudów.
– Nie powinno chodzić ci wyłącznie o dobry zarobek – ciągnął
prokurator – powinnaś pomścić śmierć swojego męża! Sebastian zginął z rąk Krzyżaków, pozostających pod dowództwem zawoalowanej signory.
– Wiem to, wiem, monsignore! – zawołała Stefana. – Krzyżacy zamordowali mojego męża!
– Powinnaś zemścić się i znaleźć kryjówkę ich przywódczyni.
– Jest nią zawoalowana signora, zowiąca się Królową Nocy! Wiem o tym, monsignore.
– Wiemy, że przebywa na lagunach. Nie może ich opuścić, gdyż wszystkie wyjścia są strzeżone – ciągnął Dandolo – polecam ci ją znaleźć.
– Uczynię to, monsignore. Znajdę ją! – przyrzekła Stefana.
Prokurator rozkazał jej odejść.
Natychmiast pobiegła na plac, gdzie stała pozostawiona przez Sebastiana łódka.
Był późny wieczór. Niebo było zachmurzone.
Stefana wskoczyła do gondoli i odbiła od brzegu.
Długo krążyła po wodzie, bacznie rozglądając się na wszystkie strony.
Nagle ujrzała łódkę płynącą w kierunku stałego lądu.
Stefana podpłynęła bliżej. Zatrzymała się w miejscu, skąd dobrze widziała gondolę. Wewnętrzny głos podpowiadał jej, że była na tropie czegoś podejrzanego.
Niebawem ujrzała na brzegu kilka ciemnych postaci. Byli to Krzyżacy.
Nienawistnym okiem przyglądała się braciom.
Podpłynęła do brzegu, w miejsce zarośnięte trzcinami i ostrożnie wyszła z gondoli.
W tym samym momencie spostrzegła, że bracia odbijają od brzegu.
Jakaś postać pozostała tam jednak i po chwili oddaliła się.
Stefana zamyśliła się.
Zastanawiała się, czy śledzić płynących braci, czy udać się za tajemniczą postacią pozostającą na lądzie.
Jednak jakaś siła pchała ją w stronę oddalającej się postaci.
Poszła za nią. Przyspieszyła kroku i po chwili ujrzała przed sobą czarno odzianą kobietę.
Bez wątpienia była to Królowa Nocy. Znalazła ją. I była przekonana, że zawoalowana dama posiada tu, na stałym lądzie swoją kryjówkę.
Tajemnicza signora nie obejrzała się ani razu, nie sądziła, że może być tu śledzona.
Okoliczność ta ośmieliła jeszcze bardziej Stefanę.
Szła za signorą krok w krok.
Droga prowadziła przez gęste zarośla.
Wreszcie Stefana zauważyła w oddali małą chatkę. Zbliżała się do niej Królowa Nocy.
Stefana widziała, jak signora otwiera drzwi.
Zauważyła, że jakaś młoda kobieta witała ją w progu. Nie rozpoznała jednak kto to był.
Czy przywołać już teraz siepaczy? Jutro może jej tu już nie być, może przybędą bracia i zabiorą signorę?
Stefana czekała jeszcze chwilę. Wszędzie panowała cisza.
Widząc, że nic się nie dzieje, postanowiła odejść.
Był już dzień, kiedy dotarła do swojej gondoli, pozostawionej na brzegu.
Wsiadła do niej i popłynęła do miasta.
Wiatr nie był pomyślny i zmuszona była cały czas wiosłować.
Nie czuła ani głodu, ani pragnienia, ani znużenia.
Miała tylko jedno marzenie, pomścić śmierć Sebastiana.
Po długiej, męczącej podróży przybiła do schodów wiodących na Piazzettę. Tutaj, udała się do prokuratury, gdzie oczekiwał jej prokurator z San Marco.
– Przynosisz mi jakąś wiadomość? – zapytał.
– Tak, panie – odrzekła zdrajczyni – przychodzę donieśc o ważnym odkryciu.
– Udało ci się znaleźć kryjówkę Krzyżaków?
– Rozkaż, wysoki panie, aby oddział zbirów natychmiast popłynął za moją łódką – odrzekła Stefana – odkryłam schronienie Królowej Nocy.
Zaprowadzę tam zbirów. Spodziewam się, że znajdą tam nie tylko Królową Nocy, ale i Edytę Amalfi, która zniknęła po śmierci mojego męża.
– A Krzyżacy? Nie znalazłaś żadnego śladu? – zapytał Dandolo.
– Spodziewam się, że oni wpadną dzisiaj w ręce zbirów – odpowiedziała zdrajczyni. – Bracia przywieźli signorę na stały ląd, zapewne wieczorem wrócą, aby ją stamtąd zabrać.
– Jeżeli uda ci się przyprowadzić Królową Nocy, otrzymasz znaczną nagrodę – zapewnił Dandolo.
– Poprowadzę zbirów, nie umiałabym określić miejsca, w którym przebywa królowa.
– Dobrze, odpocznij trochę – odpowiedział prokurator – ja poczynię w tym czasie stosowne rozporządzenia.
Dandolo udał się do doży, otoczonego kilkoma członkami rady dziesięciu.
– Wreszcie dopniemy celu – rzekł prokurator – pewnej kobiecie udało się znaleźć schronienie Królowej Nocy.
– Kim jest ta zdrajczyni?
– Wdowa po Sebastianie – odrzekł Dandolo.
– Zemsta – szepnął doża.
– Przyszedłem prosić o wysłanie oddziału zbirów na wskazane przez Stefanę miejsce – rzekł prokurator.
Wszyscy senatorowie byli bardzo ucieszeni tą wiadomością.
Tylko doża miał smutny wyraz twarzy.
Niezwłocznie wydano stosowne polecenia.
Rozdział LI
Lorenzo Priuli wyszedł z Pałacu Dożów.
Był mocno wzburzony.
Dowiedział się przed chwilą, jak wielkie niebezpieczeństwo zagraża pięknej, tajemniczej kobiecie, której obraz towarzyszył mu wszędzie.
Należało ją ostrzec; należało uprzedzić zbirów.
Bratanek doży nie myślał o niebezpieczeństwie, na jakie się narażał.
Marzył jedynie o uratowaniu odważnej signory.
Zamierzał odnaleźć zdrajczynię, dowiedzieć się od niej o kryjówce signory i uprzedzić zbirów.
W prokuraturze dowiedział się o kobiecie składającej doniesienie.
Wkrótce odnalazł Stefanę, która dobrze znała młodego szlachcica.
– Chcecie zarobić ten worek napełniony skudami? – zapytał
Lorenzo Stefanę, ukrywając z nadludzkim wysiłkiem swój gniew i nienawiść.
Szkaradna twarz zdrajczyni ożywiła się na widok ciężkiego worka.
– Jestem bardzo biedna, panie – odrzekła. – Bóg was będzie błogosławić, jeśli wspomożecie mnie biedną.
– Otrzymacie te pieniądze – ciągnął Lorenzo – powiedzcie mi tylko, gdzie znaleźliście Królową Nocy?
– Powiem wam chętnie, monsignore – odrzekła Stefana – widziałam ją w chacie na stałym lądzie, w miejscu oddalonym od brzegu.
Młody Priuli rozkazał opisać sobie to miejsce, po czym wręczył
Stefanie worek z pieniędzmi.
Należało działać szybko, siepacze przygotowywali się już do podróży.
Bratanek udał się do czekającej na niego gondoli; gotowy na każde skinienie swojego pana stary gondolier zdjął z głowy czerwoną czapkę.
Bratanek doży wszedł do gondoli.
– Odbij od brzegu, mój Matteo – rzekł – później ci powiem, dokąd zamierzam się udać. Jesteś już stary, musisz jednak zebrać wszystkie siły, abyśmy jak najprędzej dotarli na stały ląd.
Stary Matteo skłonił się nisko i chwycił za wiosło.
Lorenzo opisał miejsce, do którego zamierzał dopłynąć.
Pomimo wysiłków gondoliera, przybili do brzegu późnym wieczorem.
Na szczęście w pobliżu nie było widać zbirów.
Lorenzo dziękował Bogu, że nie przybył za późno.
Mógł jeszcze ostrzec tajemniczą signorę. Mógł ją uratować.
Rozkazał zatrzymać gondolę przy brzegu i polecił gondolierowi zachować spokój, cokolwiek by się działo.
Sam, idąc błotnistą drogą doszedł do miejsca opisanego przez Stefanę.
Nagle ujrzał czarno odzianą postać.
Była to Królowa Nocy.
Lorenzo przyspieszył kroku.
Signora przystanęła i ze zdziwieniem spoglądała na zbliżającego się do niej człowieka, którego zdawała się nie poznawać.
Welon królowej był lekko odrzucony do tyłu, więc Lorenzo dobrze widział jej piękną, poważną twarz.
– Bogu niech będą dzięki, że znajduję was, signoro – rzekł
młodzieniec, ujmując signorę za rękę.
– Lorenzo Priuli? Dlaczego tu przybyliście? – zapytała z wyrzutem kobieta.
– Aby was ostrzec. Uciekajcie! Zdradzono miejsce waszego schronienia. Wysłano zbirów, aby uwięziono was i ludzi, którzy wam wiernie służą – odrzekł Priuli – nie wahajcie się ani chwili. Moja gondola oczekuje przy brzegu. Zaufajcie mi!
– Nie mogę tego uczynić, Lorenzo Priuli. Niebawem przypłynie po mnie łódka.
– Łódź braci! Wpadnie w ręce zbirów, signoro. Oni już tu płyną!
Jest ich wielu. Spieszyłem tu, aby was ostrzec.
– Dziękuję wam za to – rzekła Królowa Nocy, podając rękę bratankowi doży – widzę, że stoicie po naszej stronie, że nie pomagacie naszym prześladowcom.
– Pospieszmy się, signoro. Chodźmy! – nalegał Lorenzo.
Nagle od brzegu dały się słyszeć głosy.
– Za późno – odezwała się Luna – już tu są.
– To oni! – dodał Lorenzo.
– Bądźcie szczęśliwi. Dziękuję wam za ostrzeżenie i za wasze dobre chęci.
– Dokąd idziecie, signoro? Chodźcie ze mną. Uratuję was. Będę was bronić, choćbym miał stracić życie!
– Byłoby to waszą i moją zgubą. To nie mogłoby mnie uratować.
– Za pomocą mojej szpady rozpędzę tych zbirów!
– A jutro siedzieć będziecie w więzieniu, pomimo, że wasz stryj jest dożą – odrzekła Królowa Nocy – zginiecie, tak jak zginął Rodrigo Zeni. Nie przyjmuję waszej ofiary; mnie ona nie przyniesie pożytku, a was zgubi. Musicie być posłuszni. Nie powinni was tu zobaczyć.
Przyrzeknijcie mi to. Żądam tego!
– Ale wy… Co stanie się z wami, signoro?
– Nie znajdą mnie. Ucieknę wgłąb stałego lądu.
– Żołnierze otoczą chatę, będącą waszym schronieniem.
– Odchodzę. Nie powinni mnie w niej znaleźć. Przyrzeknijcie mi, że odejdziecie.
– Żądasz tego, anielska istoto? Któż zdoła ci się sprzeciwić? – odrzekł Lorenzo, wpatrując się z zachwytem w królową.
Ona zasłoniła twarz welonem.
– Bądźcie zdrowi. Mam wasze przyrzeczenie, że nie będziecie walczyć ze zbirami. Zbliżają się. Żegnam was.
Królowa Nocy oddaliła się w kierunku rybackiej chaty.
Lorenzo słyszał zbliżające się kroki.
Dobiegł szczęśliwie do swojej gondoli.
Dzięki nocnej ciemności, niezauważony oddalił się od brzegu i uniknął niebezpieczeństwa.
Żołnierze szli prowadzeni przez Stefanę.
Kapitan Bembo rozkazał otoczyć chatę z wszystkich stron.
Zapalono pochodnie.
Kapitan sam podszedł do drzwi i otworzył je.
Wszedł do maleńkiej izdebki i ujrzał przerażone dziewczę.
– Czy dobrze widzę? – zawołał Bembo. – Signorina Amalfi? Wy tutaj, w chacie rybaka? A gdzie jest czarno zawoalowana signora? Szukamy Królowej Nocy, a znajdujemy was? Przeszukać wszystkie izby! – rozkazał kapitan.
– Daremnie jej będziecie szukać – odpowiedziała Edyta – Królowej Nocy tu nie ma.
– To się wyjaśni, signorino; przedtem muszę wam oznajmić, że udacie się ze mną do więzienia. Przypadek oddaje was w nasze ręce.
Żołnierze przetrząsnęli całą chatę. Królowej Nocy nie było. Znaleźli tylko głupią Nellę, która przerażona wyskoczyła przez okno i wpadła zapewne w ręce czekających tam zbirów.
– Puśćcie córkę wyławiacza trupów, może wracać do swojego ojca.
Signorina nie może nam ujść. I należy szukać dalej Królowej Nocy! – rozkazał Bembo.
Edyta ze spokojem poddała się swojemu losowi.
Była w rękach zbirów i miała być odprowadzona do więzienia.
Kapitan rozkazał zgasić pochodnie i zostawić signorinę w chacie, otoczonej oddziałem zbirów. Miał nadzieję, że Królowa Nocy powróci tu nad ranem. Miała być zatrzymana, jak tylko się pojawi.
Dla zachowania wszelkich pozorów, sam postanowił oddalić się w łodziach wraz z oddziałem zbirów, myśląc, że królowa uspokojona oddaleniem się żołnierzy, powróci do chaty.
Edyta pozostała w ubogiej izdebce.
Chatę otoczyło dwunastu zbirów, zaopatrzonych w muszkiety.
Ukryci w zaroślach, widzieli dobrze kryjówkę signory, a sami nie mogli być zauważeni.
Powracająca Królowa Nocy nie mogła się spodziewać najmniejszego niebezpieczeństwa.
Bembo z pozostałymi zbirami odpłynął.
Kiedy odbili od brzegu, Bembo krążył niedaleko stałego lądu, bacznie obserwując, czy nie zbliżają się gondole z mnichami.
Nagle żołnierze zauważyli płynącą gondolę.
Kapitan rozkazał zbliżyć się do niej.
– Poznajecie mnie, kapitanie Bembo? – zapytał mężczyzna, stojący pod baldachimem – jestem Lorenzo Priuli.
Był to bratanek doży. Bembo zdjął kapelusz.
– Przybywam, aby zobaczyć, czy udało się wam kogoś pochwycić?
– ciągnął Lorenzo. – Mówiono mi, że szukacie Królowej Nocy.
– Dotąd nie udało się nam jej znaleźć, monsignore – odrzekł
Bembo.
– A Krzyżaków? – zapytał Priuli.
– Czekamy na nich.
– Sądzę, że daremnie będziecie czekać – rzekł bratanek doży, uszczęśliwiony, że signora nie została schwytana – przybyliście za późno.
A zresztą, kto może wiedzieć, kogo naprawdę widziała wdowa po Sebastianie… – dodał z ironicznym uśmiechem, po czym rozkazał
gondolierowi wracać do miasta.
Rozdział LII
Mężny czyn
Nella, ujrzawszy zbirów, wyskoczyła przez okno.
Ukryta w ciemności, słyszała wszystko, co postanowił kapitan Bembo. Widziała, że w chacie przebywa Edyta; widziała, że żołnierze ukryli się w pobliżu chaty. Zdjęła ją nieopisana trwoga na myśl, że signorinie może zagrażać niebezpieczeństwo. Kochała Edytę jak siostrę.
Jej jedyną myślą było uratowanie signoriny.
Dziewczyna ukryła się za wielkim kamieniem. Żołnierze nie zauważyli jej. Widziała dobrze chatę i słyszała, jak kapitan Bembo rozkazał strzelać do każdego, kto ośmieliłby się wyjść z chaty.
Następnie widziała, jak kapitan oddalił się z oddziałem zbirów.
W umyśle Nelli zrodziło się odważne postanowienie.
Nie zwracała uwagi na groźby kapitana, nie lękała się muszkietów, pragnęła tylko uratować ukochaną signorinę.
W jaki sposób dostanie się do otoczonej z wszystkich stron chaty?
Tylko ciemność sprzyjała jej zamiarowi.
Córka wyławiacza trupów położyła się na ziemi i zaczęła się czołgać. Żołnierze nie widzieli jej. Śmiała się w duchu i cieszyła się ze swojego sprytu. Podczołgała się pod okno i wyszeptała imię Edyty.
– To ty, Nello? – zapytała signorina, uchylając drzwi.
– To ja, signorino. Chodźcie. Uwolnię was – odrzekła córka wyławiacza trupów.
– Chata otoczona jest zbirami.
– Czołgając się, uda nam się przedostać. Nie możecie tu zostać do rana. Chodźcie ze mną.
Edyta posłusznie wyszła ostrożnie z chaty, położyła się obok Nelli i zaczęła się czołgać tuż za nią.
Niezauważone przez zbirów, oddaliły się od chaty.
Kiedy dotarły do drogi, prowadzącej nad brzeg, ukryły się na chwilę w zaroślach. Edyta znalazła wygodne, zacienione miejsce, usiadła. Nella powróciła do miejsca, gdzie zgromadzeni żołnierze otaczali chatę; miała nadzieję ostrzec Królową Nocy, kiedy ta nadejdzie.
Nagle w pobliżu usłyszała głos:
– Kto tam?
Jednocześnie ujrzała ciemną postać. Poznała Królową Nocy.
Upłynęła chwila strasznego oczekiwania. Nella stała jak skamieniała.
Zawoalowana signora była zgubiona.
Próbowała odejść, nie zwracając uwagi na okrzyk żołnierza.
Zagrzmiał odgłos wystrzału. Zbir wystrzelił w tajemniczą postać.
Nella widziała, jak zawoalowana dama zachwiała się i przeszedłszy kilka kroków upadła.
Córka Jacoba postanowiła natychmiast działać. W podobnych sytuacjach posiadała olbrzymią siłę.
Podbiegła do leżącej signory, porwała ją swoimi silnymi ramionami i poszła, niosąc ją drogą, prowadzącą wśród wysokich trzcin.
Był to niezwykle mężny czyn, świadczący o wielkim sercu, gardzącym największym niebezpieczeństwem.
Dziewczyna usłyszała świst przelatujących nad jej głową kul; nie zwracając na nic uwagi, szła dalej.
Żołnierze postanowili nie gonić uciekającej dziewczyny, ale szukać zranionej królowej. Zeszli ze swoich stanowisk, kilku tylko pozostało niedaleko chaty.
– Strzeliłem do Królowej Nocy! – zawołał jeden ze zbirów.
– Nie trafiłeś jej. Uciekła! – zawołał drugi.
– To nie była ona. To była signorina Amalfi – utrzymywał trzeci.
– Nie, signorina jest w chacie – odezwał się inny.
– Zraniłem ją, widziałem – odezwał się pierwszy.
Nikt nie mógł powiedzieć nic stanowczego.
Widziano jakąś dziewczynę biegnącą do tajemniczej postaci.
Niektórzy żołnierze gonili jeszcze uciekającą Nellę.
Córka wyławiacza trupów dotarła już do brzegu. Zmęczona, położyła królową na ziemi. Pomyślała o Edycie. Zadrżała na myśl, co się z nią stało…
Na szczęście, w tej samej chwili spostrzegła łódź swojego ojca. Stał
w niej stary Jacobo. Wiedział o udaniu się zbirów na stały ląd i pełen trwogi postanowił sam też tam popłynąć.
Nella zawołała, Jacobo poznał głos córki.
Szybko przybił do brzegu. Trzcina ukryła jego łódkę.
Nella zaniosła do niej pozbawioną przytomności Królową Nocy.
– Weź signorę! Gonią ją. Uciekaj z nią! Ja muszę wracać do signoriny! – zawołała.
– Spełniłaś dobry uczynek – zamruczał Jacobo, kładąc królową na dnie łodzi. Zawiozę ją. Może spotkam na wodzie łódkę Krzyżaków.
W dali słychać było głosy zbliżających się zbirów…
Jacobo odbił od brzegu i po chwili zniknął w ciemnościach.
Nella uspokoiła się. Teraz mogła wracać do signoriny.
Wróciła w miejsce, gdzie ją pozostawiła.
Osłupiała. Edyty nie było!
Szukała jej w pobliżu, w zaroślach… Nadaremnie.
Signorina zniknęła.
Nella doszła do przekonania, że Edyta oddaliła się w głąb kraju, nie czując się tutaj bezpieczną.
Postanowiła jej szukać.
Królową Nocy opiekowały się widocznie niebiosa.
Cudem została uratowana.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO
Zabawa na placu Świętego Marka
Zabawa na placu Świętego Marka
Zabawa na placu Świętego Marka
Zabawa na placu Świętego Marka