Marek Bieńczyk, Tworki
Wszyscyśmy z jednych Tworek [Marek Bieńczyk, „Tworki”, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 1999.]
Marek
Bieńczyk jest nie tylko powieściopisarzem, ale i tłumaczem między
innymi książek Milana Kundery. I trudno nie zauważyć śladów
uważnej lektury tekstów czeskiego (chociaż od dłuższego czasu
bardziej już - francuskiego czy mówiąc precyzyjniej
francuskojęzycznego) pisarza w prozie autora „Terminalu”.
Chociażby w sposobie kreowania narratora, który ujawnia się w
tekście, aby podjąć dialog z czytelnikiem, wprowadzić go w świat
własnych zabiegów tekstotwórczych. Pod koniec „Tworek”, nowej
powieści Bieńczyka, narrator, którego chyba bez większego
nadużycia utożsamić możemy z samym autorem, zwraca się z
przesłaniem i prośbą wprost do czytelników, tłumacząc zarazem,
dlaczego postanowił dopisać własne postscriptum - w postaci
powieści - do listu Soni, jednej z bohaterek tejże powieści, który
wyłonił się z jego wyobraźni: „Tim tam, tim tam ti ti tam, tam
Sonia i tu Sonia, ti tam, tam nie żyje Sonia, tu trwa dźwięk, tu
Sonia nie Sonia podpisana literką imienia woła i woła, nieustannie
coś przesyła. Przychodzę więc nawoływany, przesyłkę odbieram,
własnym podpisem ten nieproszony, nieadresowany dar na tylu stronach
kwituję i wołam was, bo może i z was ktoś przyjdzie, ktoś
przybędzie na stałe do mojej ławeczki, wołam, tak, przyjdźcie
najlepiej wszyscy w dowolnym czasie, który będzie się stawał,
przyjedźcie ze wszechstron jakąkolwiek kolejką od rana do wieczora
i czytajcie, czytajcie proszę, i święćcie imię wasze i
pokwitujcie, Jacku!, Ilono!, Romanie!, potwierdźcie, Krysiu!, Ewo!,
Robercie!, sygnujcie ze swej strony (...) podpiszcie kiedyś odbiór,
dorzućcie, wy wszyscy dziś niby imienni, swoje post, postscriptum".
Oto i ja przywoływany przesyłkę odbieram, bo - parafrazując jedno
z początkowych zdań debiutanckiego „Terminalu”-na imię mam tak
jak w nagłówku tej recenzji, ładne imię, międzynarodowe, cesarza
wprawdzie o tym imieniu nie było, ale za to pisarz dobry, co to
właściwości człowieka szukając nic nie znalazł, więc
nawoływania Bieńczyka uważam za osobiście do mnie skierowane i
postscriptum tutaj swoje dorzucę.
Krzysztof Uniłowski w
recenzji z „Terminalu” („FA-art" 1994/ 4) niezwykle
trafnie odgadł cel „gry w opowiadanie", którą autor
powieści podjął z czytelnikami: „Opowiadać należy właśnie
dlatego, że nie można niczego (istotnego) wypowiedzieć (wyjawić,
przedstawić, odsłonić, ukazać), żadnej prawdy, żadnej
tajemnicy. Pozostaje jednak prawda samego aktu opowiadania". W
„Tworkach” Bieńczyk dowartościowuje sens ukazywanej historii,
nie tracąc przy tym nic z prawdy - a i atrakcyjności zaznaczyć
trzeba - samego aktu opowiadania. Świadczą o tym chociażby liczne
zwroty narratora do czytelników, wskazujące na treść przekazu,
znaczenie listu Soni i dopisywanego przezeń do tegoż listu
postscriptum. Znamienne jest przesunięcie w nowym tekście Bieńczyka
- w stosunku do debiutanckiej powieści - pozycji narratora w
tekście. W „Terminalu” narrator był zarazem bohaterem,
człowiekiem, według określenia Uniłowskiego, „luźnym",
nietożsamym z samym sobą, pozbawionym własnego miejsca, ironicznie
spoglądającym na własne przygody. Owa ironia zawieszała (czy
wręcz podważała ) sens rozsnuwanej przez narratora-bohatera
opowieści o miłości. W „Tworkach” narrator znajduje się na
zewnątrz opowiadanej historii. Sprawia to, iż w powieści istnieją
dwie wyraźne płaszczyzny czasowe. Narrator- Bieńczyk, który
siedząc na ławce w parku szpitala w Tworkach wystukuje na laptopie
historię losów Soni, Janki, Jurka i Marcela, umieszczony jest w
naszym „teraz", u schyłku XX wieku. Historia postaci
wywiedzionych z wyobraźni narratora rozgrywa się w czasie okupacji,
pomiędzy marcem 1943 a majem 1945. Narrator uzyskuje w ten sposób
własne miejsce w świecie, którego bezskutecznie poszukiwał w
„Terminalu”; miejsce, czy właściwie pozycję. Umieszczony
został w pozycji kogoś, kto ma do opowiedzenia określoną
historię. Bez niego historia ta nie mogłaby zaistnieć, bo to on
właśnie odpowiedział na wołanie Soni, to on wciska klawisze
komputera ( a jak czytam na początku rozdziału 21: „Klawisze
niewciśnięte, chwile nieujęte"), ale zarazem pozwala mu ona
na ustabilizowanie własnej pozycji. Oczywiście jedynie na krótki
czas, ponieważ po postawieniu ostatniej kropki, znajdować się już
będzie w zupełnie innej pozycji. Przez kogo narrator został
umieszczony w pozycji opowiadającego ? Wrócę do początku
powieści: „Gdzieś spod mej powieki, z samych źródeł rzeki na
świat przyszły te słowa. Tak, na początku było pismo, niezbyt
ładne, literki ściśnięte (...)" (Nota bene trudno przeoczyć
podobieństwo inicjalnych fraz Tworek do początku Nieśmiertelności
Kundery, w której to powieści w pierwszym rozdziale odnaleźć
można fragment: „I w moich myślach wypłynęło słowo Agnes.
Agnes. Nigdy nie znałem kobiety o tym imieniu".) Wszystkich
zdeklarowanych wyznawców Derridiańskej gramatologii, których
zelektryzowało słowo „pismo", muszę jednak zawieść.
Bieńczyk nie dostarcza bynajmniej już w drugim zdaniu wytrychu do
własnego tekstu. Owo „pismo" może oznaczać po prostu list
Soni. Ale może być również wyznaniem wiary autora w tekstową
naturę świata. Podobnie niejednoznaczne są relacje pomiędzy
narratorem a opowiadaną przez niego historią. Czy wymyśla on tę
historię, czy też jedynie odkrywa ją gdzieś w „tekstowym
świecie" ? List Soni, będący niejako starterem całej
opowieści, wyłania się „spod powieki" autora, a więc z
jego wyobraźni. Było to jednak możliwe tylko dlatego, że
narratorowi znane były wcześniej teksty dotyczące okupacji
(„przecież ja również co nieco czytałem i słyszałem").
Poza tym sama opowieść w pewnym momencie zdaje się wymykać
swojemu twórcy, rozwijać według własnego rytmu i praw, narzucając
taki a nie inny sposób opowiadania narratorowi.
„A w
lesie znowu jest cicho, jakby nigdy nie było tu nikogo, bo co z
tego, że mech wgnieciony i gałązka złamana, jeśli pod wieczór,
a najdalej jutro, dziura się załata, a gałązka i tak puściła
liście. Można by jeszcze zerknąć tam za drzewo, lecz ta wstążka
jest z paproci, a ten guzik z małego grzybka. Więc lepiej wracajmy
szybko przez pole i na wskroś przez pszenicę, i nawet na skróty
przez zadbany sad państwa Lipskich, wracajmy, gdyż skubani Sonia z
Olkiem siadają już przy stoliku z popielniczką pełną petów,
Marcel już tasuje karty (...)".
Gdzie więc
właściwie znajduje się źródło opowieści? Czy narrator jest
uzależniony od tekstu, czy tekst od narratora ? Czy owa postać z
laptopem na kolanach, umieszczona na ławce szpitalnego parku w
Tworkach, to kreator fikcyjnego świata, czy jedynie szczelina,
rozstęp w tekście ? No cóż, wartość pisarstwa Bieńczyka polega
między innymi na tym, że autor „Terminalu", mimo iż dotyka
zagadnień charakterystycznych dla literatury postmodernistycznej
(ponowoczesnego rozbicia, zdestabilizowania podmiotu chociażby), to
jednak unika najczęstszego błędu większości polskich pisarzy
kojarzonych z postmodernizmem: jego teksty nie sprawiają wrażenia
pisanych na zamówienie teoretyków literatury, nie są ilustracjami
teorii wykoncypowanych przez rozmaitych ponowoczesnych guru. Bieńczyk
poszukuje - wskazywał na to już przywoływany w tej recenzji
Krzysztof Uniłowski - własnego przepisu na postmodernizm, co
sprawia, że w jego tekstach więcej jest pytań, wątpliwości, niż
stanowczych odpowiedzi. Do tego jeszcze ironia wbudowana w powieści
tego autora podważa pewność wszelkich jednoznacznych - zdawałoby
się - ustaleń. Wprawdzie ironia w „Tworkach” - szczególnie w
porównaniu z debiutancką powieścią Bieńczyka - została
zdecydowanie wytłumiona, ale wciąż jest obecna. Wyraźnie
ironiczna jest postać Antyplatona, który należy do „piżam",
czyli pacjentów szpitala w Tworkach. Antyplaton stanowi karykaturę
ponowoczesnego pisarza. Tłumacząc Jurkowi sens napisanego przez
siebie wiersza, zatytułowanego „Pisało”, wypowiada między
innymi następujące zdania: „( ...)tu raz napisane jest zawsze już
gdzieś oderwane i tylko odezwane. I że kropki są białymi
wielorybami w fuzyjnym morzu arcyludzkiego i zdarzonego".
„Pisadło, panie księgowy, bo egzystencja stała się zdaniem
odustalonym i nienatchnionym, zakręconym i wśródzapożyczonym.
Odzewem bez zewu, echem echa, co wycieka, co wycieka". Parodia
pseudoerudycyjnego postmodernistycznego bełkotu? Ależ oczywiście.
Pamiętać jednak trzeba, że tekst Bieńczyka jest również tym, co
zostało „gdzieś oderwane i tylko odezwane" (wrócę do tego
problemu za chwilę). Tyle tylko, że autor „Tworek” nie chce, by
jego tekst pozostał jedynie zanikającym echem, dlatego, o czym już
wspominałem, dowartościowuje sens opowiadanej historii.
Główni
bohaterowie „Tworek” - Jurek, Sonia, Janka i Marcel - to młodzi
ludzie, których połączyło jedno miejsce - szpital w Tworkach.
Wszyscy pracują w administracji szpitalnej, zakwaterowani są
również w Tworkach. Zdawać by się mogło, że znajdują się w
samym centrum przestrzeni szaleństwa odgrodzonej murem od „zdrowego"
świata. Dla nich jednak jest to przede wszystkim miejsce bezpieczne,
nieomal raj pośród piekła wojny. Marcel tak mówi o Tworkach:
„(...) tutaj czas nie płynie i nic się nie może zdarzyć (...)
siedzimy tu sobie za dębem złego i dobrego jak u Pana Boga za
piecem". Śnią tam swój sen nocy okupacyjnej, starając się
żyć normalnie: kochać, bawić się, cieszyć każdym dniem. Gdzieś
tam w niedalekiej Warszawie dymy płonącego getta zasnuwają
horyzont, ich jednak chroni szpitalny mur i dobrzy Niemcy
zarządzający Tworkami. Żyją na przekór wojnie i śmierci.
Obchodzone hucznie urodziny Soni stają się wielkim świętem
młodości, miłości, życia. Charakterystyczny jest motyw huśtawki
przewijający się kilkakrotnie w powieści, symbolizujący chęć
oderwania się bohaterów od wypełnionego złem świata,
zagrażającego im samym i wartościom, które pragną w sobie
ocalić: „Zobacz, Danusiu, minęliśmy już pierwsze chmury i
gwiazdy świecą coraz mocniej. Zostaliśmy sami wśród galaktyk
kosmicznej nocy. Każdy dotyk naszych dłoni jest nową konstelacją,
każde nasze słowo jest nową planetą. Oto planeta Dobro, tam dalej
planeta Wiara, a teraz planeta Miłość i planeta Nadzieja".
Mur
oddzielający w powieści wnętrze od zewnętrza, przestrzeń
szaleństwa od przestrzeni normalności objawia jednak paradoksalną
właściwość: szaleństwo czai się po obu jego stronach. A do tego
szaleństwo spoza muru okazuje się być groźniejsze. W porównaniu
z tym, co zagraża „rajowi" w Tworkach z zewnątrz murów,
„piżamy" ze szpitala, uznani przez lekarzy za psychicznie
chorych, rozmawiający z kamieniami, uważający się za Goethego,
Bismarcka czy Woltera, jawią się jako nieomal zupełnie normalni.
Szaleństwo wojny wciąga bohaterów powieści. Zamiast pozostać „u
Pana Boga za piecem" niektórzy bohaterowie trafiają w miejsce,
które określa dość okrutna metafora: „u Pana Boga w piecu".
Sonia i Mar-cel, którzy, jak się okazuje, są Żydami, właściwie
sami szukają śmierci. Sonia oddaje się na własne życzenie w ręce
gestapo, Marcel z pełną świadomością popełnianego błędu daje
się wciągnąć w pułapkę. Jurek, delikatny, odrobinę naiwny
poeta, nie potrafi oswoić sytuacji, w której szaleństwo niszczy
przestrzeń normalności budowaną w Tworkach na przekór wszystkiemu
przez niego i ludzi mu bliskich. Dotknięcie absurdu, szaleństwa
wyrywa mu z gardła okrzyk: „Tworki, wszędzie Tworki, w moim
pokoju Tworki, w moim domu Tworki, cały kraj Tworki. (...) Ludzie,
ludzie trzymajcie mnie, boja jestem z Tworek! Kto ty jesteś, tworek
mały, jaki znak twój, tworek cały". Antyplaton, a więc
„szaleniec", poddaje Jurkowi sposób na uratowanie
człowieczeństwa, ocalenie Dobra, Wiary, Miłości, Nadziei. „Trzeba
opowiedzieć. Trzeba", powtarza Antyplaton. Literatura więc ma
mieć według niego na pewno terapeutyczną, a kto wie, może nawet
zbawczą moc. Jurek jednak nie wierzy już w literaturę, nie chce
pisać więcej wierszy. Układa jedynie ostatni czterowiersz o
śmierci Soni.
Znamienny jest wygłoś powieści, w którym
narrator powraca do wspomnienia szczęśliwego dla bohaterów maja
1943 roku: „(...) rzeka błysnęła, Sonia się uśmiechnęła i
podała Jurkowi kwiaty, bez słowa, bez słowa". Ostatnie słowa
powieści wybrzmiewają więc niczym echo i odsyłają czytelnika do
początku tekstu. W pierwszym i ostatnim zdaniu Tworek odnajdujemy
„rzekę" i „słowa". Przypomnę początek tekstu
Bieńczyka: „Gdzieś spod mej powieki, z samych źródeł rzeki
przyszły te słowa". Jakie słowa ? Te, których Sonia nie
wypowiedziała, podając Jurkowi kwiaty ? Te, których Sonia również
nie wypowiedziała, bo oddała je białej kartce papieru
zaadresowanej do Jurka ? Czy te, które przecież wymyślił sam
Bieńczyk - Sonia to w końcu jedynie postać fikcyjna - będące
zanikającym echem przeszłości? Są to -jak mi się wydaje - słowa
należące do wszystkich, więc właściwie nie należące do nikogo;
wyciągnięte gdzieś z rzeki trwania, będące strzępami tekstu
historii.
Autor „Tworek”, dopisując postscriptum do listu
Soni, kreśli zarazem własne postscriptum do tekstu historii. Jaka
jest treść tegoż dopisku ? Powieść Bieńczyka to przede
wszystkim tekst o szaleństwie, które stanowi nieredukowalny
składnik świata; szaleństwie, od którego żaden człowiek nie
może się uchronić, oddzielić murem, ponieważ jego źródło tkwi
w każdym z nas. Diagnoza autora „Tworek” nie dotyczy tylko i
wyłącznie pewnego zamkniętego etapu historii. Wprowadzenie w tekst
współczesnego nam narratora, który raz po raz zwraca się wprost
do czytelnika, wskazując na znaczenie rozsnuwanej przez niego
historii, jest znakiem aktualności tejże diagnozy. Bieńczyk
pochyla się z uwagą nad tekstem historii nie po to tylko, aby
grzebać się w przeszłości, ale przede wszystkim, aby poprzez ów
tekst spojrzeć na schyłek wieku XX. Chce pokazać, że wciąż
gdzieś za granicą miasta, państwa czai się szaleństwo i zło,
które wybuchając w paroksyzmach nienawiści, mogą wzbudzić
rezonans w każdym z nas; że być może i my będziemy musieli,
niczym Jurek, porzucić racjonalne złudzenia i przyznać się, iż
Tworki są w nas; że w końcu wszyscyśmy z jednych Tworek
(Gostynina, czy innych miejscowości, których nazwy są metonimiami
szaleństwa ), tylko jeszcze nie każdy poczuł szarpnięcia
szaleństwa w sobie.
Wartości nowej prozy Bieńczyka nie
można jednak ograniczyć jedynie do nośnego przesłania. Teksty
autora „Melancholii” zalecają się również do czytelnika
językową atrakcyjnością, bogactwem tekstury. W powieściach tych
- przywołam w tym miejscu formułę z „Terminalu” - „każde
słowo bierze udział w akcji". W „Tworkach” nieomal każde
zdanie stanowi dla czytelnika niespodziankę, wciąga go w językową
przygodę, iskrząc się aluzjami, mniej lub bardziej ukrytymi
cytatami, metaforami. Przy czym -wyraźnie trzeba to zaznaczyć -
swoista nadorganizacja prozy Bieńczyka, aktywizacja semantyczna
najmniejszych nawet składników tekstu nie prowadzi do rozbicia
spójności narracji i zaburzenia ciągłości fabuły. Wręcz
przeciwnie - współtworzy świat-tekst, który przedstawiony został
w „Tworkach”. Dlaczego świat-tekst ? Bieńczyk nie ma złudzeń,
że uda mu się dotknąć świata słowem. Nie znaczy to, że neguje
istnienie świata, czy też sugeruje, iż rzeczywistość, historia
są jedynie skonstruowanymi przez ludzi fikcjami. Zawsze jednak -
zdaje się mniemać Bieńczyk - pomiędzy pisarzem a światem
ustawiona jest przesłona tekstów. Można go więc opisać jedynie
odwołując się do owych tekstów; historia jawi się więc jako
zapośredniczona poprzez teksty. Dlatego tekst Bieńczyka stanowi,
niczym wiersz Antyplatona, w dużej mierze repetycję znanych już
motywów i obrazów, które zostały Już gdzieś oderwane i tylko
odezwane". Dla przykładu przywołam fragment „Tworek”,
przedstawiającym obraz Warszawy w czasie powstania w getcie: „(...)
znów ruszyła w miasto już całkiem rozsłonecznione, mimo paru,
tam za tymi domami i tą wielką karuzelą, słupów skłębionego
dymu". Fragment odsyła oczywiście do wiersza Czesława Miłosza
„Campo di Fiori”. I nie ma w tym przypadku znaczenia, że
karuzela faktycznie stała wiosną 1943 niedaleko murów płonącego
getta. Obraz ten został przesłonięty tekstem Miłosza i czytelnik
odnajduje w nim przede wszystkim aluzję do konkretnego tekstu
literackiego, a nie - do świata. I znowu powracam do motywu
wybrzmiewającego echa, przewijającego się przez moją recenzję.
Świat w powieści Bieńczyka jest właśnie takim echem,
powtórzeniem, które staje się coraz mniej wyraźne po
przepuszczeniu przez filtry kolejnych tekstów. Ale mimo rozmywania
przez fikcję wciąż istnieje. Narracja Tworek łączy owe
wybrzmiewające echa historii z fikcją literacką. Doskonale więc
do tego tekstu pasuje określenie wykoncypowane przez Lindę
Hutcheon: historiograficzna metapowieść.
Nowa powieść
Bieńczyka pokazała dowodnie, że autor chce opowiadać historie,
wymyślać fabuły. Co więcej, nie wykrzywia się też ironicznie na
dźwięk słowa „sens". Nie jest jednak naiwnym fabulatorem.
Zdaje sobie sprawę z problemów, jakie stają przed pisarzem doby
ponowoczesnej, który nie zamierza rezygnować z fabularyzowanych
opowieści. Przecież trudno przeoczyć fakt, iż zamachy na fabułę
(podobnie zresztą jak na postać literacką, autora ... ) dokonywane
są w literaturze europejskiej od dobrych stu lat. Autor „Tworek”
paradoksalnie ze słabości fabuły - czy nawet literatury jako
całości, wciąż niepewnej własnego statusu i możliwości - czyni
siłę własnej prozy. Problematyzowanie mechanizmów tworzenia
fikcji literackiej, fabuły stają się w Tworkach motorem
popychającym naprzód akcję powieści. Bieńczyk udowadnia w ten
sposób, że nie wszystko, co kojarzone jest w prozie z
postmodernizmem, ograniczać się musi - jak chcą rozmaitej maści
krytycy ponowoczesności - do tekstowej żonglerki pozbawionej
jakiegokolwiek znaczenia.
Urodził się w 1956 w
Warszawie. Prozaik, eseista, tłumacz Kundery i Ciorana, historyk
literatury w Instytucie Badań Literackich PAN, współpracownik
kwartalnika "L'atelier du roman" (Francja). Studiował
romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Jest członkiem
International Federation of Wine and Spirits and Writers
(F.I.J.E.V.).
Rozgłos
przyniosła mu powieść "Terminal"
(1994), historia "ponowoczesnej" miłości dwojga
stypendystów przybyłych z różnych stron świata do Francji.
"Stypendysta czasu", jak sam siebie określa autoironiczny
kochanek-gawędziarz jest współczesnym trubadurem, tyle że
prowadzona przez niego gra jest kontemplowaniem pustki i czczości, w
jaką wpędza go samowiedza i odgrywanie postaci z mitu o miłości
niemożliwej. Wszystko przecież rozgrywa się na niby, w
cudzysłowie, w antrakcie, jakim jest pobyt na stypendium. Jako
kochanek i jako autor skazany jest na nienasycenie: na powtarzanie
gestów i rytuałów podsuwanych przez kulturę, język, pamięć.
Pełna finezyjnego humoru i eleganckich gier literackich,
kryptocytatów, aluzji, dygresji, powieść Bieńczyka znalazła
swoje dopełnienie w książce "Melancholia.
O tych, co nigdy nie odnajdą straty"
- eseju o wrażliwości melancholijnej i jej przedstawieniach w
literaturze współczesnej. Kolejna, wyróżniona przez Fundację
Kultury powieść to "Tworki",
której akcję umieścił autor w szpitalu psychiatrycznym w czasie
II wojny. W 2001 roku, pod tytułem "Kroniki
wina",
ukazał się zbiór felietonów o winie publikowanych na łamach
"Gazety Wyborczej".
Źródło:
www.polska2000.pl, Stowarzyszenie Willa Decjusza, 2001
Proust
pisał: "Obowiązkiem i zadaniem pisarza jest więc obowiązek i
zadanie tłumacza". Bieńczyk jak mało kto w polskiej, a nawet
szerzej: europejskiej literaturze wypełnia ten obowiązek. I nie
chodzi tylko o to, że świetnie tłumaczy Kunderę (często smakując
z nim wyrafinowane wina, o których pisze następnie w nie mniej
wyrafinowanych felietonach), Barthesa (którego "Fragmenty
dyskursu miłosnego"
przetłumaczył z zazdrości, że sam ich nie napisał), Ciorana (w
którym odnajduje własne upodobanie do rozpaczy unieruchomionej w
bursztynie stylu), Baudelaire'a (autora rozprawy o śmiechu), Prousta
(pamiętającego, że idee mieszkają wyłącznie w języku).
Bieńczyk nie jest tłumaczem w potocznym znaczeniu tego słowa, choć
jego sztuka translatorska godna jest podziwu. Przekładem bowiem jest
całe jego pisarstwo, w którym eseje trudno oddzielić od powieści,
powieści przemawiają językiem felietonu, felietony zaś odsłaniają
misternie skonstruowaną biografię pisarza, który swą pisarską
przygodę rozpoczynał jako historyk literatury.
Co
tłumaczy Bieńczyk?
Doświadczenie utraty. Utraty
bliskiej osoby, ale i utraty metafizycznej, której nie zrekompensuje
niczyja obecność. Utraty pragnienia, ale i utraty głosu, którym
mogłaby przemówić historia, gdyby tak starannie nie zacierano jej
śladów. Jeśli tłumaczenie jest przede wszystkim spotkaniem dwóch
języków, dwóch idiomów, zanurzonych w odmiennych czasach, w
odmiennych kulturach, to utwory Bieńczyka pozwalają rozgościć się
w ich przyjaznej przestrzeni temu wszystkiemu, co zniknęło w
otchłani czasu, niewysłowione, nieme, nienazwane. Tłumaczą
doświadczenie utraty na język powieści, która dawno utraciła swą
niewinność. "Ja żyłem, a oni tłumaczyli" powiada w
pewnym momencie narrator jednej z jego powieści, co mija się z
prawdą: narratorzy Bieńczyka (których tak chętnie bierze się za
samego autora) żyją po to, by tłumaczyć, choć także tłumaczą
po to, by przeżyć.
Pierwsza powieść, "Terminal",
"historia o miłości", jak twierdzi jej narrator, opowiada
o doświadczeniu prywatnym każdego z nas, o niespełnionym
pragnieniu, o dotkliwym, jakże często doświadczanym uczuciu
porzucenia zamykającym w czterech ścianach samotności (gdy
ukochana narratora odchodzi, zostawia mu jego własny portret: "To
był jej ostatni prezent, lecz nic z siebie już nieobecnej, nic z
tego, czego nie ma, na pamiątkę po stracie"). Esej
"Melancholia",
w którym słychać i rozważania Freuda o żałobie, i
Baudelaire'owską rozpacz człowieka wyobcowanego samotności (by nie
wspomnieć o Burtonie i Baudrillardzie, Baconie i Borgesie, całej
armii melancholijnych panów B.), opowiada o tym, jak w kulturze
europejskiej utracie umiłowanego przedmiotu towarzyszy wewnętrzne
rozbicie "Ja". Bieńczyk w obydwu tych książkach
nieustannie tłumaczy z języka prywatnego na język powszechny,
własną biografię zamienia w alegorię, a doświadczenie kulturowe
przekształca w anegdotę. Jako tłumacz wie jednak doskonale, że
najboleśniejsza utrata dokonuje się w języku i dlatego trzecia
jego książka, "Tworki",
poświęcona jest zaniemówieniu: bohaterka, Sonia, której los nie
pozwolił przetrwać Zagłady, pozostawia po sobie list, podpisany
inicjałem, list domagający się odpowiedzi, list bez którego Sonia
zniknie na zawsze, list, na który odpowiedzią może być tylko
opowieść narratora. "Była godzina szósta rano i Sonia przy
parapecie, drżąc z zimna, podpisała się, Sonia skróciła swoje
imię do skromnego inicjału, żeby siebie jaką była, stąd
oddalić, wstydliwie odjąć, żeby położyć z siebie ledwie znak,
minimalny, jak najmniej znaczny." Ten nieznaczący znak, inicjał
woła o zachowanie, a najlepszą definicją zachowania imienia
własnego jest dla Bieńczyka literatura: akt opowieści, który
angażuje nie tylko mówiącego, nie tylko słuchającego, ale także
to, co bez opowieści na zawsze obróciłoby się w nicość.
"Przychodzę więc nawoływany", pisze narrator, "przesyłkę
odbieram, własnym podpisem ten nieproszony, nieadresowany dar na
tylu stronach kwituję i wołam was [...] przyjedźcie [...] i
czytajcie, czytajcie proszę, i święćcie imię wasze."
"Tworki"
są więc powieścią o imieniu własnym, a więc tym, co najbardziej
własne na świecie, choć jednocześnie najbardziej obce, gdyż
podzielane przez tak wielu innych. I tak brzmi według Bieńczyka
definicja literatury: podpis wołający o ocalenie, ślad pisma
domagający się opieki.
Nad jego tekstami unosi się
Angelus Novus, przedziwna postać z obrazu Paula Klee, którą swoim
godłem uczynił inny melancholik, inny żałobnik, Walter Benjamin.
Anioł ten zwraca się wciąż ku przeszłości, gdzie widzi "wieczną
katastrofę, która nieustannie piętrzy ruiny na ruinach".
Chciałby się zatrzymać, obudzić zmarłych i scalić to, co
rozbite, jednak od raju wieje wicher, który nie pozwala mu złożyć
skrzydeł. Dlatego Angelus Novus mknie naprzód, zwrócony w stronę
przeszłości, która obraca się wciąż w ruinę. I taka właśnie
jest twórczość Marka Bieńczyka: zapatrzona w przeszłość,
której zatarte ślady nie pozwalają ufnie spoglądać w przyszłość.