Rosjanie wyznaczyli ścieżkę śmierci
Nasz Dziennik, 2011-01-19
R
osyjscy
kontrolerzy ani razu nie poinformowali załogi polskiego tupolewa, że
schodzi ze ścieżki i kursu. Służby meteorologiczne obsługujące
lotnisko Siewiernyj podały prawdziwe dane meteo rosyjskiemu Iłowi-76
i zafałszowane polskiej załodze. "Mechanizację skrzydła"
czyta nie gen. Andrzej Błasik, a nawigator kpt. Artur Ziętek. Po
prezentacji symulacji lotu Tu-154M przedstawionej wczoraj przez
komisję Jerzego Millera jedno jest pewne: prysł mit o błędach
polskiej załogi lądującej pod presją poniżej minimów.
Załoga
rządowego tupolewa, który 10 kwietnia miał lądować na
Siewiernym, nie zeszła poniżej przewidzianych minimów
meteorologicznych. Zajęła prawidłowo 100 metrów, czekając na
zgodę na lądowanie. Wszystko w sytuacji nieprzekazania przez
"Korsarza" na pokład polskiej maszyny informacji o
faktycznych warunkach pogodowych panujących na lotnisku.
To
dowódca polskiego Tu-154M mjr Arkadiusz Protasiuk podjął decyzję
o odejściu na drugi krąg, zanim zdążył go o tym poinformować
kontroler strefy lądowania. Trzy sekundy przed komendą "horyzont"
wydaną przez Wiktora Ryżenkę, już 70 metrów poniżej ścieżki
zniżania, dowódca tupolewa mjr Arkadiusz Protasiuk podjął
decyzję: "odchodzimy", nie czekając na tragicznie
spóźnioną reakcję wieży. Sekundę później potwierdził ją
drugi pilot ppłk Robert Grzywna. Załoga rozpoczęła realizację
procedury odejścia na drugi krąg. Niestety, nieudanej. Dlaczego tak
się stało? Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych
Lotnictwa Państwowego nie wyjaśniła jeszcze tej kwestii. Sprawa
jest w toku.
Z prezentacji komisji Jerzego Millera wynika, że
już o godz. 7.09 na Siewiernym panowała pogoda uniemożliwiająca
lądowanie. Mimo to o godz. 7.40 osoby przebywające na wieży
konsultowały z moskiewskim operatem "Logika" sprowadzanie
polskiego tupolewa. Kontrolerzy wiedzieli, że nie da się
bezpiecznie lądować, zanim załoga weszła w kontakt radiowy z
"Korsarzem". Już wówczas płk Nikołaj Krasnokutski
ustalił ze swoimi współpracownikami: Wiktorem Ryżenką, Pawłem
Plusninem i niezidentyfikowanym "towarzyszem generałem z
Moskwy", że pozwolą zniżyć się polskiej maszynie do
wysokości decyzji 100 metrów. O godz. 8.33 załodze przekazano
komunikat o widzialności 800 metrów, podczas gdy w rzeczywistości
była rzędu 200 metrów. Słysząc to, Plusnin komentuje:
"Niepoczytalny czy co?". Z polskich ustaleń wynika, że
już od 10. kilometra załoga nie była na kursie i ścieżce. O
godz. 8.39 tupolew był o 130 metrów ponad ścieżką, zszedł z
kursu o 80 metrów w lewo. Kontroler informował "na kursie i
ścieżce". O godz. 8.40 jest 120 metrów za wysoko i 120 metrów
od osi. Piloci słyszą: "Na kursie i ścieżce". Dwa
kilometry przed progiem pasa tupolew jest już 20 metrów pod ścieżką
i 8 metrów z boku. Brak reakcji kontrolera strefy lądowania. Załoga
wiedziała, że przed lotniskiem znajduje się obniżenie terenu
(jar), dlatego ustawiła ciśnienie na 760 mm Hg.
Kluczem do
zrozumienia sytuacji, jaka panowała na wieży, kwintesencją sposobu
podejścia kontrolerów do swoich obowiązków są szokujące słowa
wypowiedziane przez jedną z obecnych na wieży osób. O godz. 8.37,
kiedy załoga kontynuuje pełną konfigurację do lądowania
("wykonujemy czwarty polski") na 1. kanale magnetofonu
zainstalowanego w punkcie dyspozytorskim nagrały się słowa: "Niech
sami dalej lecą".
W ocenie doświadczonego pilota
wojskowego, z informacjami przekazywanymi do Tu-154M przez kontrolę
lotów oraz w panujących warunkach pogodowych 10 kwietnia 2010 r.
nietrudno było się rozbić. Jak zauważył nasz rozmówca, z
pewnością w kokpicie nie było nerwowej atmosfery, za to była ona
widoczna na smoleńskiej wieży.
- Po incydencie z Iłem-76
kontroler wszedł na wysokie obroty, kolokwialnie ujmując -
"zagotował się". Później w ruch poszły telefony,
nerwowo czekano na decyzję zwierzchników, a w efekcie pozostawiono
załogę samą z rosyjskimi niedopowiedzeniami: niech załoga sama
się martwi, co robić dalej! - dodał.
Jak zauważył, w tym
zamieszaniu kontrolerzy nie wykonali nawet założonego wcześniej
zadania: sprowadzenia samolotu do wysokości 100 m i odesłania go na
drugi krąg lub lotnisko zapasowe. Zabrakło też podstawowej
informacji o rodzaju podejścia, a komenda "Horyzont" padła
11 sekund za późno, kiedy samolot miał nikłe szanse na uniknięcie
kolizji i kiedy załoga sama już podjęła działania.
- Nie ma
wątpliwości, że 10 kwietnia na lotnisku Siewiernyj to kierownik
lotów był carem. Było to lotnisko wojskowe, co kontrolerzy sami
sugerowali. Dlatego KL już na wysokości 150 m, nie widząc
samolotu, powinien dać załodze polecenie odejścia na drugi krąg
lub na lotnisko zapasowe - wskazał nasz rozmówca. Brak reakcji KL
miał ogromne znaczenie, szczególnie że załoga działała ze
świadomością, iż kontrolerzy podprowadzą ją do 100 metrów. Jak
ocenił nasz rozmówca, także sposób informowania o pogodzie był
niedopuszczalny. Przy widzialności 200 m przekazywane były
informacje o 800 metrach. Na lotnisku nie ma stacji meteorologicznej,
a dane pochodziły z Tweru i były przesyłane do Smoleńska. Jak
ocenił - tu powstaje pytanie o to, jakimi umiejętnościami
dysponowały osoby zajmujące stanowiska meteo. - Wiadomo było, że
o godz. 7.09 warunki meteorologiczne na Siewiernym były poniżej
minimum. O 7.29 nastąpił start samolotu z delegacją. Już wtedy
powinien on zostać skierowany na inne lotnisko. Nie znalazł się
nikt, kto zdołałby podjąć tu decyzję - dodał ekspert.
Anna
Ambroziak
Współpraca Marcin Austyn