Ochotnik z Auschwitz esej o Rotmistrzu Witoldzie Pileckim

Ochotnik z Auschwitz



Zofia Pilecka-Optułowicz, córka rotmistrza, przed zdjęciem ojca. foto: Tomasz Gołąb



Co wiesz o Polaku, którego brytyjski historyk Michael Foot zaliczył do sześciu najodważniejszych ludzi II wojny światowej? Jego losy to gotowy scenariusz kilku filmów. 7 maja Senat przyjął uchwałę w sprawie przywrócenia pamięci o rotmistrzu Witoldzie Pileckim.

Pilecki dobrowolnie poszedł do obozu w Auschwitz. I zorganizował w nim ruch oporu. A potem z Auschwitz prysnął, żeby namówić dowódców AK do ataku na obóz. Jego działania przypominają przygody Kmicica i Skrzetuskiego z kart Trylogii.

W czterech na mrowie

Witolda ukształtowało harcerstwo. W 1918 roku 17-latek rzucił gimnazjum w Wilnie i zgłosił się do polskiego wojska. Miał wśród kolegów autorytet. W 1920 roku pod Grodnem jego kompania, złożona z wileńskich harcerzy, wycofywała się z linii Niemna. Okazało się jednak, że brakuje ośmiu kolegów. Nikt ich nie obudził, kiedy padł rozkaz do odwrotu. Witold na ochotnika zawrócił więc razem z drugim harcerzem. Znaleźli kolegów i przyprowadzili ich do oddziału.

Był też ułanem. W czasie patrolu pod Ejszyszkami na Litwie zauważył przy samotnych zabudowaniach kilku żołnierzy sowieckich. Obok stał ciężki karabin maszynowy. Witold był z trzema kolegami. Rzucili konie w cwał i jak wicher wpadli między zabudowania. Okazało się, że kwaterował tam oddział... 80 bolszewików. Byli tak zaskoczeni, że poddali się bez walki. Witold poprowadził ich na tyły. Zdobyczna broń jechała na wozie.

Ten sukces mógł się jeszcze zmienić w klęskę, bo nagle rozległ się tętent koni czterech kozaków. Myśleli, że widzą własną piechotę. Jeden z Polaków zawołał do nich coś po rosyjsku. Pilecki napisał we wspomnieniach: „Naprzeciw nim wypada tylko jeden ułan. Kozacy podstępu się nie spodziewają. Ułan strzela jednemu i drugiemu w piersi. Kozacy spadają, a konie dwa zdobyczne zabierają nasi ułani. Na jednym, łaciatym tarancie, potem jeździłem ja, na drugim, siwym, krwią czerwoną splamionym, mój przyjaciel, Stasiek Kozakiewicz”.

Tym ułanem, który wyskoczył na spotkanie kozaków, był prawdopodobnie sam Pilecki. Tak wynika ze wspomnień innego jego kolegi. A przyjaciel Pileckiego, Stasiek, zginął kilka dni po tamtym sukcesie. Stasiek był ochotnikiem i już czwartym z kolei synem swoich rodziców, który poległ. Witold nie spodziewał się wtedy, że jeszcze niejeden przyjaciel umrze na jego rękach.

My z Tajnej Armii

Lata międzywojenne były dla Pileckiego sielanką. Pracował w rolnictwie, mieszkał z żoną i dwójką dzieci w starym dworze w Sukurczach koło Lidy (dziś na Białorusi). — Nauczył mnie miłości do przyrody — mówi jego córka Zofia Pilecka-Optułowicz. Odwiedziliśmy ją w Warszawie. — Brał nas na spacery po wiekowej lipowej alei, gdzie aż było ciemno od splątanych ze sobą konarów. Zwracał mi uwagę: „Słuchaj, jak śpiewają ptaki, jak się uwijają, żeby nakarmić swoje dzieci”. Mama wrzuciła raz kota do zakamarka w domu, gdzie znalazła gniazdo myszy. Ojca to zdenerwowało. Mówił, że mysz jest też po to, żeby kot mógł ją zjeść, ale on ma ją sobie sam upolować. Wyjaśniał mi, że biedronkę może sobie zjeść ptaszek, ale mnie nie wolno jej zdeptać nogą — wspomina.

Witold pisał też wiersze. Namalował w pastelowych odcieniach obraz Matki Bożej karmiącej Jezusa. Zawiesił go nad małżeńskim łóżkiem. Dla parafialnego kościoła we wsi Krupa namalował św. Antoniego i Matkę Bożą Nieustającej Pomocy. Te obrazy wiszą tam do dzisiaj.

Jak taki wrażliwiec mógł być jednocześnie nieugiętym bohaterem? A może właśnie ta wrażliwość popychała go do działania? Łączył ją z niezwykłą konsekwencją, odwagą i wojennym szczęściem.

Jako oficer rezerwy Witold dostał w 1939 roku powołanie do kawalerii. Jego oddział zniszczył siedem niemieckich czołgów i trzy samoloty. Dwa z nich Witold dopadł na ziemi, w czasie szarży na prowizoryczne lądowisko Niemców. Wracać do domów swoim ułanom — partyzantom rozkazał dopiero 17 października. A potem wraz z innymi oficerami założył Tajną Armię Polski.

Do tej organizacji przystąpiło co najmniej 12 tys. oficerów i żołnierzy. Broń przysyłał jej z Kieleckiego słynny major Dobrzański „Hubal”. Witold był w TAP szefem sztabu.

Działała wtedy też w Polsce druga potężna podziemna organizacja: Związek Walki Zbrojnej. Podlegała rządowi na uchodźstwie generała Sikorskiego. Pilecki nawiązywał z nią kontakty i żądał, żeby Tajna Armia Polski przyłączyła się do ZWZ. Niestety, dowódca TAP, major Włodarkiewicz, chciał czegoś odwrotnego: żeby to ZWZ włączyło się do ich Tajnej Armii... Pilecki zmuszał Włodarkiewicza do rezygnacji z osobistych ambicji. To ochłodziło ich dotychczasową przyjaźń.

Włodarkiewicz prawdopodobnie postanowił pozbyć się Pileckiego z Warszawy. Na naradzie z szefem ZWZ „Grotem” Roweckim zaproponował, żeby ktoś z konspiratorów przeniknął do obozu koncentracyjnego. A po naradzie powiedział Witoldowi: „No, spotkał ciebie zaszczyt, twoje nazwisko, jako jedynego oficera, który tego dokona, wymieniłem u »Grota«”.

Pilecki wahał się. Jednak jego odwaga i zasada rezygnacji z osobistych ambicji zwyciężyły. Przekazał swoje obowiązki zastępcy. I w czasie łapanki w Warszawie 19 września 1940 roku sam podszedł do chwytających ludzi Niemców.

Cenzura donosów

Trzy dni później był już w Auschwitz. „Tu wybito mi pierwsze dwa zęby za to, że numer ewidencyjny napisany na tabliczce niosłem w ręku, a nie w zębach” — zapisał później w raporcie. Opisał wstrząsające wejście do obozu: „Kazano jednemu z nas biec do słupa w bok od drogi i zaraz w ślad za nim puszczono serię z peema. Zabito. Wyciągnięto z szeregu dziesięciu przygodnych kolegów i zastrzelono w marszu z pistoletów, w ramach odpowiedzialności solidarnej za ucieczkę, którą zaaranżowali sami esesmani”.

Roześmiani Niemcy szczuli na więźniów psy. A za drutami do zabijania drągami przyłączyli się niemieccy kryminaliści, pełniący w obozie funkcje blokowych i kapo. Ze szczególnym okrucieństwem mordowali, gdy więzień przyznał się, że jest sędzią albo księdzem. „Bijąc ich po głowach, kopiąc leżących już na ziemi w nerki i inne czułe miejsca, wskakując butami na piersi, brzuch, zadawali śmierć z niesamowitym jakimś entuzjazmem. Ach! Więc zamknęli nas w zakładzie dla obłąkanych! — przemknęła mi myśl” — napisał Witold.

Z szoku otrząsnął się po kilku dniach, gdy w czasie apelu kapo Ernst Krakenmann wyrównywał przeciwległy szereg więźniów za pomocą noża. Kto stał o kilka centymetrów zbyt w przód lub w tył, dostawał cios nożem, który zbrodniarz nosił w prawym rękawie. Konających degenerat dobijał, aż ustały ich jęki lub drgawki. A więźniowie stali nieruchomo, choć aż skręcało ich, żeby w jakiś sposób się przeciwstawić. „Czułem się teraz w środowisku doskonale nadającym się do rozpoczęcia pracy” — uznał w raporcie Pilecki.

I choć codziennie walczył o przeżycie kolejnego dnia, zaczął organizować w Auschwitz Związek Organizacji Wojskowych. Konspiratorzy znali tylko kilku kolegów ze swojej „piątki”, żeby nie wydać w czasie tortur całej organizacji. Dowodzili ludzie z „górnej piątki”, którzy sądzili, że są na samym szczycie organizacji. Nie wiedzieli tylko, że Pilecki założył... aż pięć takich „górnych piątek”. Miały się one rozprzestrzeniać tak daleko, jak energia ich członków pozwoli. A w razie wpadki jednej z nich konspiracja w Auschwitz trwałaby nadal.

Co jednak mogli zrobić bezbronni konspiratorzy wobec esesmanów z karabinami? Wbrew pozorom robili wiele. Zaprzysiężeni pielęgniarze z ZOW z obozowej apteki dla Niemców wykradali leki. Pracujący w komandach na zewnątrz przemycali do obozu leki, żywność, informacje, części do radia. Radio konspiratorzy trzymali pod podłogą w pokoju... naczelnego lekarza SS. Nocą, kiedy esesman wychodził do swojej kwatery, wiadomości z Londynu słuchał dr Dering z ZOW, zatrudniony tam jako pielęgniarz. A rano dzielił się z więźniami informacjami z frontu. Członkowie ZOW wymyślali setki sposobów, żeby zdobyć dodatkową żywność i przekazać potrzebującym w obozie; ocalili też setki ludzi dzięki fałszowaniu kart chorych.

Na ścianie bloku nr 15 wisiała skrzynka na donosy. Jeden ze ślusarzy z ZOW dorobił do niej klucz. I wkrótce to Pilecki albo jego ludzie wyciągali donosy, „zostawiając dla nas nieszkodliwe; orientowaliśmy się, kto jest kapusiem i czasami sami dopisywaliśmy anonimy, (...) skierowując dochodzenia przeciwko samym kapusiom” — raportował Witold.

Wszy na esesmanów

ZOW wykonywał też czasem wyroki na niebezpiecznych szpiclach lub na sadystycznych kryminalistach, pilnujących w obozie porządku. Sanitariusze zwabiali ich do „trupiarni” w jednej z piwnic obietnicą napicia się wódki. Na miejscu jednak kapo dostawał łomem w głowę. A jego ciało natychmiast jechało do spalenia w krematorium.

Informacji, kto jest szpiclem, dostarczali też żołnierze ZOW, zatrudnieni jako pisarze w obozowym gestapo. Jeśli zapadł wyrok, członek ZOW wydający posiłki bił zdrajcę chochlą po głowie za rzekomą próbę powtórnego pobrania zupy z kotła. Szpicel był zaraz odprowadzany do bloku szpitalnego. I nie wracał już stamtąd, bo pielęgniarze dawali mu zastrzyk zardzewiałą igłą. Albo mówili esesmanom, że szpicel ma gruźlicę, a to też oznaczało śmierć.

Pielęgniarz Witold Kosztowny hodował nawet zarażone tyfusem wszy. Ludzie z ZOW rzucali je na ubrania esesmanów. W wyniku tej nietypowej egzekucji śmierć poniósł naczelny lekarz SS Siegfried Schwela.

Z czasem Pilecki przekazał dowództwo oficerom wyższym stopniem. Ale to on nadal organizował podziemie. Opracował plan powstania, w którym więźniowie mieli wybić esesmańskich zbrodniarzy i uwolnić obóz. Miało do tego dojść wieczorem, podczas powrotu do obozu komand pracujących na zewnątrz. Byli wyznaczeni żołnierze do szczegółowych działań, np. do wyłączenia prądu w ogrodzeniu. Wreszcie Witold zorganizował konspiratorów w cztery bataliony, z podziałem na kompanie i plutony. Kiedy wszystko było gotowe do akcji, Pilecki w 1943 r. śmiało uciekł z Auschwitz, żeby przekonać dowództwo Armii Krajowej do jednoczesnego z powstaniem ataku z zewnątrz na obóz.

Jak wiemy, nie doszło do tego. Dowództwo AK zadawało ważne pytania: gdzie się ukryje przed Niemcami taka masa uciekinierów? Co z chorymi i niezdolnymi do marszu? Generał „Bór” Komorowski rozkazał więc, by Okręgi Śląski i Krakowski AK przeprowadziły atak tylko w wypadku, gdyby SS zaczęła likwidować obóz wraz z więźniami.

Zerwane paznokcie

W powstaniu warszawskim Witold dowodził kompanią. Bił się m.in. o Aleje Jerozolimskie. Razem ze swoimi żołnierzami zapalał niemieckie czołgi butelkami z benzyną. 5 sierpnia Niemcy zabili dwie sanitariuszki i jednego strzelca, którzy próbowali ściągnąć z placu ciało zabitego kolegi. Ciała całej czwórki ściągnął więc sam Pilecki. Żołnierze mówili mu „Tato”.

Wyzwolenia doczekał w obozie jenieckim w Murnau. A później generał Anders wysłał go z powrotem do Polski, żeby zorganizował siatkę informacyjną. Miał przekazywać wiadomości o sowietyzacji Polski i rządach komunistów.

I na tej działalności Pilecki wpadł w 1947 roku. Do zarzutu szpiegostwa doszło też „nielegalne posiadanie broni”, którą Witold ukrył w czasie powstania. Było też kilka fikcyjnych zarzutów, jak przygotowanie zamachów na komunistycznych urzędników. Pilecki dostał karę śmierci. — W czasie procesu było widać, że miał zerwane paznokcie — mówi jego córka Zofia. — Przed śmiercią bardzo zbliżył się do Boga. Przy pożegnaniu powiedział mamie, żeby codziennie czytała „O naśladowaniu Chrystusa” Tomasza á Kempis. Czytał tę książkę w więzieniu, mam ją do dziś — dodaje.

Prezydent Bolesław Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Wyrok wykonano 60 lat temu: 25 maja 1948 roku. Żona bohatera długo nie umiała znaleźć jakiejkolwiek pracy. Jego córce nie dano skończyć studiów. Cenzura aż do 1989 roku zwracała szczególną uwagę na wzmianki dotyczące Pileckiego. Ale i po upadku komunizmu mało się o Pileckim mówiło.

Dopiero przed sześcioma laty ruszył proces prokuratora, który oskarżał Pileckiego. Zofii Pileckiej zrobiło się go żal. Powiedziała sądowi, że nie oczekuje ukarania go więzieniem. — Mój ojciec żył krótko i pięknie. A ci, którzy się przyczynili do jego skazania, długo i plugawie — mówi. Oskarżony prokurator zmarł przed końcem procesu.

W gimnazjum Zosia musiała słuchać wiadomości o karze śmierci dla Pileckiego, podawanej przez szkolny megafon. Nauczycielka zapytała, czy to nie jej krewny. Dziewczyna odpowiedziała dobitnie: „Tak, to mój ojciec i jestem z niego bardzo dumna”. Powtarza to od 60 lat. Teraz wreszcie są ludzie, którzy chcą jej opowieści wysłuchać.

Korzystałem z prac historyków Adama Cyry i Wiesława Wysockiego




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron