Jak i skąd wracali 10 kwietnia?
Nasz Dziennik, 2011-01-24
W
jaki sposób wracał 10 kwietnia do Warszawy Donald Tusk i gdzie
wówczas był Bronisław Komorowski? Tego dnia media, powołując się
na Centrum Informacyjne Rządu i Kancelarię Sejmu, donosiły
zupełnie coś innego, niż później osobiście relacjonowali Donald
Tusk i Bronisław Komorowski.
Blogowicze
Tuskwatch.pl dostrzegli ciekawe zjawisko: mianowicie dwie
rozbieżności z medialnymi doniesieniami i osobistymi relacjami
premiera Donalda Tuska oraz ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława
Komorowskiego na temat tego, jak 10 kwietnia ub.r. wyglądał ich
powrót do Warszawy. Żadnego z nich nie było w tym dniu w stolicy.
W dniu katastrofy już około godz. 9.50 internetowe serwisy
informacyjne, m.in. "Gazety Wyborczej" i "Newsweeka"
donosiły, że premier Donald Tusk "leci z Gdańska do
Warszawy". Powoływały się przy tym na wiadomości
przekazywane przez Centrum Informacyjne Rządu. Szef rządu, według
nich, miał przerwać odpoczynek i odlecieć samolotem lub rządowym
helikopterem do Warszawy. To bardzo interesujące, bo podczas
ostatniego posiedzenia Sejmu, na którym premier przedstawił
informację rządu w sprawie śledztwa smoleńskiego i reakcji na
raport rosyjskiego MAK, okazało się, że Donald Tusk nie leciał...
ale jechał samochodem. Poinformował o tym, odpowiadając na pytanie
Elżbiety Jakubiak, która zapytała, dlaczego tak długo trwał
wtedy jego powrót do Warszawy. "Pani poseł oczekiwała, że
instytucje państwowe zaczną w dniu katastrofy działać możliwie
szybko. Nie wiem, jakiego typu tempa pani oczekuje od BOR, jeśli
chodzi o przewóz samochodem na trasie Gdańsk - Warszawa" -
tłumaczył premier. - Posiedzenie Rady Ministrów rozpoczęło się
w Warszawie o godz. 13.40, tzn. w momencie, kiedy wszyscy ministrowie
dotarli na miejsce. W przeciwieństwie do niektórych polityków ja
wtedy, kiedy jadę samochodem rządowym, nie zastępuję kierowcy BOR
i nie dyktuję mu warunków, jak szybko ma jechać, ale wydaje się,
że dwie i pół godziny jazdy z Gdańska do Warszawy daje
wyobrażenie, jak bardzo służby starały się możliwie szybko
dowieźć premiera do Warszawy - odpowiadał Tusk.
Z podobną, a
może nawet jeszcze ciekawszą historią mamy do czynienia w
przypadku powrotu do stolicy ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława
Komorowskiego. W wielkim pośpiechu, a jak mówił minister w
kancelarii Lecha Kaczyńskiego, Jacek Sasin, w atmosferze "zamachu
stanu", przejął on obowiązki głowy państwa, a jego ludzie
kontrolę nad Kancelarią Prezydenta. Dziś jako prezydent twierdzi,
że informacja o katastrofie smoleńskiej zastała go poza Warszawą,
bo wypoczywał wówczas w słynnej już Budzie Ruskiej na Mazurach.
By dojechać z niej do stolicy, trzeba pokonać samochodem (z
pewnością w tej sytuacji na sygnale) co najmniej 300 kilometrów.
Komorowski mówił o tym w rozmowie z "Le Monde" 14
kwietnia ubiegłego roku. Podróż powinna mu więc zająć około
3,5 godz., a może nawet 4 godz., jak w jednym z kwietniowych tekstów
pisał Jacek Żakowski na łamach "Polityki". Ciekawe jest
jednak to, że również w tym przypadku internauci, tym razem
portalu Tvn24.pl, podawali o godz. 10.25, że marszałek wraca z
"Trójmiasta do Warszawy". Być może jest to najzwyklejszy
w świecie błąd. Jednak o tym, że Komorowski "jedzie z
Trójmiasta", a nie z Budy Ruskiej miała poinformować
Kancelaria Sejmu. I w tym miejscu docieramy do sedna spawy. W tym
samym czasie w Warszawie miało miejsce przejmowanie władzy i
urzędów prezydenckich - Kancelarii oraz Biura Bezpieczeństwa
Narodowego. Jesienią, podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu
zajmującego się katastrofą smoleńską, minister z Kancelarii
Prezydenta Andrzej Duda mówił, że pierwszy telefon od Lecha Czapli
otrzymał ok. godz. 11.00. Miał go on wówczas poinformować o tym,
że Komorowski "zaraz wygłosi oświadczenie o tym, że
przejmuje wykonywanie tymczasowo obowiązków prezydenta".
Powoływał się tym samym na konstytucyjny zapis mówiący o śmierci
prezydenta. Dokładnie w tym samym czasie Komorowski jechał
samochodem z Mazur, a jeszcze przez 5-6 godzin nie było informacji o
ostatecznej identyfikacji ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
"Zapytałem: czy ktoś z państwa (...) widział ciało pana
prezydenta. Odpowiedź była: nie" - relacjonował Duda, który
ostrzegał wówczas Czaplę, że jeśli Komorowski w takich
okolicznościach wygłosi oświadczenie o przejęciu obowiązków
prezydenta, złamie Konstytucję. Dziś warto zapytać, co miał na
myśli Czapla, mówiąc "zaraz wygłosi przemówienie",
które zostało wygłoszone za ponad 2 godziny? W sytuacji, gdy nie
było oficjalnej informacji o śmierci prezydenta Kaczyńskiego...
Jak relacjonował Duda, po południu, ok. godziny 14.00, Czapla
przekazał mu telefonicznie informację, że od prezydenta Rosji
Dmitrija Miedwiediewa "przyszedł telegram" z informacją o
śmierci prezydenta, co Komorowski miał potwierdzić w osobistej
rozmowie z Miedwiediewem. Co ciekawe, jak wtedy informował m.in.
portal "Gazety Wyborczej" Gazeta.pl, o godz. 12.03 rzecznik
rządu Paweł Graś mówił mediom, że "prezydent automatycznie
przejął obowiązki głowy państwa". Gdzie w związku z tym
tego dnia byli premier i marszałek Sejmu, skoro medialne doniesienia
oparte na informacjach CIR i Kancelarii Sejmu są zupełnie inne od
tego, co mówili później? A może urzędnicy mieli rację i
powiedzieli prawdę, co sugerowałoby, że wspólnie wracali tego
dnia samolotem lub śmigłowcem z Wybrzeża do stolicy?
Maciej Walaszczyk