Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Jerzy Limon
Münchhauseniada
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
I
Chciałbym, żebyś wiedział, iż zastanawiając się swego czasu od czego by zacząć, postanowiłem, że najlepiej będzie jeśli na początek zajmę się sprawami, o których z pewnością nie możesz wiedzieć. Chociaż nie ulega wątpliwości, że moja pierwsza próba napisania do ciebie spełzła właściwie na niczym i mimo usilnych starań mię udało mi się przebrnąć nawet przez pierwsze zdanie, to jednak nie uważam, żeby ten czas był stracony, gdyż doszedłem do nader ważnego wniosku, co samo w sobie jest już nie lada wyczynem, że w naszym przypadku początku jako takiego być nie może i w najlepszym razie, można podać kilka możliwości, wariantów, stanowiących niejako przykład, czy propozycję tego, jaki początek z prawdziwego zdarzenia mógłby być. Niemniej, zamierzam wykorzystać to z pozoru niefortunne zdanie, które w pewnym stopniu okazało się ślepą uliczką i żeby nie być gołosłownym, bezzwłocznie przytoczę je tobie w tym oto miejscu:
„Nasze miasto niewiele się zmieniło...”
I chociaż powyższe zdanie (jak widzisz niedokończone) na pierwszy rzut oka wydaje się
miałkie, a nawet zupełnie niepotrzebne, to jednak ciebie powinno zainteresować, przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Zapewne szczególnie jedno słowo cię zastanowi, a mianowicie
„niewiele” gdyż właśnie wnim zawiera się to, o czymnie możesz wiedzieć. Jesteś skazany na mniej czy bardziej fantastyczne domysły, możesz wgryzać się w nie wyobraźnią, ale tak czy inaczej połamiesz sobie zęby i chcąc nie chcąc musisz zawierzyć mojej relacji i wyjaśnieniom wszystkich znaczeń, jakie kryje w sobie niepozorne, miękkie słowo „niewiele”. Jakie jest nasze miasto, nie muszę ci tłumaczyć i dlatego już w pierwszym zdaniu celowo umieściłem słowo „zmieniać się”, by dać do zrozumienia, że właśnie zmiany, jakie zaszły od czasu twej nieobecności (może to niezbyt właściwe słowo, ale wiesz w czym rzecz), będą tu, przynajmniej na początku, odgrywały niebagatelną rolę.
Jednakże nie będę się bawił w wyliczenie wszystkiego, co zawierają w sobie na razie dość
mgliste i nieprecyzyjne słowa „,niewiele” i „zmieniać się”, byłaby to zbędna i nudna litania, a przejdę od razu do spraw bardziej istotnych dla nas obu, co będzie zresztą zgodne z zamierzonym charakterem mej odpowiedzi. Tak, właśnie „odpowiedzi”, gdyż czytając, nie możesz zapominać, że jest to, ni mniej ni więcej, tylko odpowiedź na stale zadawane przez ciebie pytanie.
Nie tracąc czasu, zaraz zajmę się bliższym wyjaśnieniem tych słów, ale pozwól, że jeszcze przedtem napomknę o czymś, czego wprawdzie nie można zaliczyć do zmian, wręcz przeciwnie: pod tym względem nasze miasto nic a nic się nie zmieniło, a (mianowicie o tym, że po gwarnym i męczącym sezonie, kiedy wiatry wymiotą już resztki lata z opustoszałych ulic, a szyby w lodziarniach zamaluje się na biało, nadal cicho tu, spokojnie, i tylko czasem kapryśne po swojemu morze huczy, jak zawsze na wiosnę, lub jesienią. Nie wspominam o tym, żeby narzekać, bo przecież to całkiem fajnie, że morze sroży się i kotłuje po dawnemu, ale widzisz, stała się rzecz dziwna, gdyż ni z tego ni z owego przestało... zamarzać. Nie wiem dlaczego stało się to tak nagle, bo w końcu klimat nie zmienił się tak dalece i zdarzają się –
jak to świętej pamięci dziadzio mówił – syberyjskie mrozy, ale nie zamarza i już. Jest w tym 4
jednak coś niezrozumiałego i czasem tak sobie myślę, że ma pewien związek z naszą sprawą... Pomijając fakt, że morze przestało zamarzać, to w przeciwieństwie do tego co w tym pierwszym niedokończonym zdaniu napisałem ogólnie o naszym mieście, w naszych dawnych rewirach sporo zmian, krótko mówiąc – stale czegoś ubywa. Tak, tylko ubywa, jeśli nie liczyć szkaradnego jak bunkier, bezkształtnego domu jaki postawiono na miejsce gruzów przy twojej ulicy. Poza tym wycięto moje lipy i to akurat kiedy pokryły się nieśmiałą, mechatą
zielenią. Dobrze, że z jednej strony ulicy, choć pech chciał, że właśnie po mojej. Ich los podzieliły czterookie latarnie gazowe, które zniknęły którejś nocy, a stary latarnik już w ogóle się nie pokazuje. Tylko czasem widuję go przy dworcu, jak siedzi skulony na ławce, gapiąc się bezmyślnie na przejeżdżające z hukiem pociągi. Mówią, że nie odzywa się do nikogo. Pewnie obrażony na cały świat. Nigdy wprawdzie go nie lubiłeś, bo pierwszy powiedział ci o twoim ojcu, pamiętasz chyba: rzuciłeś się wtedy na niego iż pięściami i okładając kułakami po brzuchu, bo wyżej nie mogłeś dostać, krzyczałeś: to kłamstwo! to kłamstwo! to kłamstwo!
– Jednak musisz przyznać, że bez niego to jakoś głupio. Po latarniach przyszła kolej na ogródki przed domami, przez które przebiega teraz wąski chodnik, gdyż poprzedni wchłonęła poszerzona ulica. Nie, asfaltu nie ma, po dawnemu gruba kostka. Natomiast miejsce latarni zajęły smołowane, drewniane słupy, na których zawieszono niewymyślne, ale za to elektryczne oświetlenie, czyli duże żarówki kryte u góry metalową, emaliowaną miseczką, przypominającą zwykłą spluwaczkę. Okoliczne domy stoją po dawnemu, no, może tylko trochę więcej tynku z nich odpadło, bo łuszczą się jak cebula.
Ludzi też ubyło, a ściślej mówiąc, odeszli ci, których znaliśmy i choć na ich miejsce przybyli nowi, to jednak o nich lepiej śnie wspominać. O swojej babci pewnie już wiesz, jednak na wszelki wypadek czuję się w obowiązku ci donieść, że wyjechała nie wiadomo dokąd, nikogo zresztą o swej nagłej decyzji nie uprzedzając. Dopiero po pewnym czasie, kiedy wścibscy jak zawsze sąsiedzi zaczęli się niepokoić ciszą i wiecznie zamkniętym oknem od ulicy, przy którym tak bardzo lubiła wysiadywać, i zaczęto podejrzewać, że umarła po cichu, jak to bywa z samotnymi, zgorzkniałymi staruszkami, to dopiero wówczas, gdy już gruchnęła wieść, że coś sobie zrobiła, wyłamano drzwi, w środku nikogo me znajdując. Wprawdzie milicja profilaktycznie zaplombowała mieszkanie, ale nie wiedzieć jakim cudem rozkradziono migiem meble, dywan, ubrania, garnki, talerze, wszystkie twoje rzeczy i krótko mówiąc – nic nie zostało, bo czego nie dało się wynieść, to bezlitośnie zniszczono, jak chociażby palmę w salonie, czy kafelki w kuchni, które ktoś potłukł młotkiem. Nawet ściany odarto z tapet. Ale wiedz, że najcenniejszą rzecz udało mi się ocalić. Jak to bywa, pomógł mi w tym zwykły przypadek. Może i nie taki zwykły...
W każdym bądź razie los zrządził, że znalazłem album Borkowskiego, porzucony przez kogoś przy oknie od waszej piwnicy. Wprawdzie mocno podniszczony, ubabrany ziemią, a i deszcz skropił go obficie, ale na szczęście tylko niektóre napisy zamazały się bezpowrotnie, natomiast zdjęcia całe, w większości jak nowe. Co za szczęście! – Kiedy tylko zapragnę, biorę go do ręki i przeglądam. A zgadnij od kogo zaczynam?... Bo wcale nie od Kokoschki, czy mego dziadka, lecz... nie śmiej się, mówię najzupełniej serio: zaczynam od Madame Lulu. Tak, właśnie od niej, a wcale nie podejrzewaliśmy, ba, nigdy by nam to do głowy nie przyszło, że-i ona może tam być. Właściwie to nie ma się czemu dziwić, w końcu nie znaliśmy jej nazwiska. Jak na to wpadłem? – Zwyczajnie: umarł jej ojciec i w gazecie były nekrologi. W
gazecie! Okazało się, że to był nie byle kto – zasłużony działacz polonijny w Wolnym Mieście. Tak napisano. Pewnie zaskoczyło cię, ze od niej zaczynam. Trudno to wytłumaczyć, bp przecież nie tylko dlatego, że jej już nie ma, gdyż na liczne interwencje sąsiadów znalazła się tam, gdzie jej miejsce, ale również i z tego powodu, że właściwie nadał nie mogę rozgryźć spraw z nią
związanych. Nie dlatego żebym nie chciał, tylko po prostu urwał się ślad i nic na to nie pora5
dzę. Jest. wprawdzie szewc, który po dawnemu sterczy w oknie, coś tam niemrawo dłubie przy starych butach, pije od czasu do czasu, ale i on zmarniał jakoś, nie bajdurzy jak ongiś, w milczeniu żeluje czas, jaki mu jeszcze pozostał, a na domiar złego zdaje się niczego nie pamiętać. Korpys też jeszcze żyje, ale mówią, że jego godziny już policzone, bo rozpił się zupełnie od czasu, kiedy żonę przegonił i sprzedał konie. Owszem, czasem przemawia na rogu, ale nietęgo mu idzie: głos stłumiony, chrapliwy bełkot, kaszel, nic więcej. Nawet nikt już nie słucha tych jego oracji. Można zresztą odnieść wrażenie, -że gada od rzeczy, bo mamie wciąż
o tym samym, nie śledząc widać na bieżąco ciekawych przemian w życiu politycznym naszego kraju. Nie jestem przekonany, czy ciebie w ogóle zainteresuje to, o czym nieustannie bełkocze, do czego jak maniak powraca w swych nudnych już i żałosnych wystąpieniach. Chyba nie, bo nie znając pewnych faktów, nie jesteś w stanie doszukać się składu i ładu w tej pijackiej paplaninie. Bo i cóż można zrozumieć z jego wariackiej opowieści o molo, które niby to odpłynęło w siną dal? Stek bzdur, powiesz, a ja na razie nie sprostuję... Są więc zdjęcia, nazwiska i daty, a nic o nich nie wiadomo. Natomiast Henia, który z pewnością dużo wie, widuję bardzo rzadko, zazwyczaj jak skulony wraca chyłkiem do domu, jakby się bał, że go ktoś
zobaczy. Kiedyś zagadnąłem go na ulicy, bo u siebie nikomu nie otwiera, ale uciekł w te pędy wystraszony, udając że mnie nie zna, albo rzeczywiście nie poznając, bo w końcu wyrosłem trochę i w ogóle zmieniłem się. Też byś mnie pewnie nie poznał. Więc może dlatego od niej zaczynam, chociaż nie wszystko da się słowami wytłumaczyć. Pozostaje nieodgadniona jak morze, które nagle przestało zamarzać.
Do albumu często zaglądam. Potrafię całymi godzinami ślęczeć mad nim przy biurku i wertować w nieskończoność jasnobrązowe, grube karty, nie odczuwając znużenia czy nudy. Prawdę mówiąc, to w ogóle niechętnie się z nim rozstaję i nawet jeśli gdzieś wychodzę, 2
reguły zabieram go z sobą. Jest w nim jeszcze tyle spraw niejasnych, przewija się w nim tyle osób, o których właściwie nic nie wiem, że nawet przez chwilę nie mogę przestać o tym myśleć i chociaż w gruncie rzeczy tak niewiele działam, żeby rzucić choć odrobinę światła na te zawiłe sploty czasu przeszłego (które widać podlegają jakiejś tajemnej gramatyce), to jednak nie można postawić mi zarzutu, że zobojętniałem, czy też dałem za wygraną i zwyczajnie machnąłem na wszystko ręką. Byłoby to krzywdzące.
Przede wszystkim musisz wziąć pod uwagę, że zostałem sam. Poza tym, jak już wspomniałem, stale kogoś lub czegoś ubywa. Nie powiesz chyba, że jest to jałowe tłumaczenie się
i wyłganie z obowiązku. Tak sobie myślę, że może jednak zamiast usprawiedliwiać się, powinienem ci coś opowiedzieć o sobie, bo jednak trochę czasu minęło i jak ani mówią – zmieniłem się nie do poznania. Tak, u mnie dużo zmian... Przede wszystkim już od pewnego czasu na spacery chodzę
sam. To nawet lepiej. Nie czuję się skrępowany, mogę iść gdzie mi się żywnie podoba i wracać kiedy tylko przyjdzie na to ochota. A i dla innych ulga. Z początku spacery ze mną sprawiały im przyjemność, ale z czasem stały się uciążliwe jak kula u nogi i choć starali się niczego po sobie nie okazywać, to jednak wyczuwałem ich niechęć, słyszałem znaczące westchnienia, widziałem kwaśne miny. Nie mam do nich o to żalu. O wiele bardziej drażniło mnie to, że do niedawna, mimo pozornej swobody, śledzili każdy mój ruch. Czułem to na każdym kroku. Wszędzie były ich oczy i uszy. Całe szczęście, że już wcześniej przestali dręczyć mnie pytaniami, widząc, że wyprowadzają mnie one z równowagi. Niekiedy tylko informowali, zwłaszcza, gdy przychodził ktoś nowy. Mówili wówczas: to jest pan iks, a to jego żona, twoja chrzestna matka. Albo: przyszedł pan Andrzej, twój dawny kolega z klasy. Na samym początku trudno się było zorientować i zapamiętać kto jest kto, ale po pewnym czasie poznałem wszystkich domowników, a najlepiej stryja, który jest lekarzem i ze względu na mnie zamieszkał z nami. Poznałem też sąsiadów i większość ulic miasta, w którym mieszkamy. Musiałem uczyć się wszystkiego na nowo, więc dowiedziałem się, że miasto leży nad morzem, które nazywa się Bałtyk. Moją ojczyzną jest Polska, która jest republiką ludową, 6
położoną w środkowej Europie. Miasto jest odgrodzone od morza szeroką plażą i wspaniałym parkiem, który bardzo polubiłem. Chodzę tam na długie spacery. Codziennie. Tak więc, uczyłem się wszystkiego od początku. Było to nawet ciekawe i zabawne do chwili, kiedy zorientowałem się, że mimo postępów w tej – nazwijmy to – nauce coraz mniej wiedziałem o sobie. Oczywiście dlatego że byłem w stanie zadawać coraz więcej pytań, ona które nikt nie mógł mi wyczerpująco odpowiedzieć. Najbardziej niepokojące były moje sny, bo ustawicznie pojawiały się w nich osoby, których nie znałem i miejsca, gdzie nigdy nie byłem. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie mówiąc o tym, że niesamowicie zagadkowa treść
tych sennych widziadeł, tak swoiście przeinaczona, zdeformowana, z niczym, dosłownie z niczym mi się nie kojarzyła. Zafascynowany ich magią, chwyciłem się snów jak ostatniej deski ratunku, łudząc się, że odnajdę tam siebie i to wszystko, czego wówczas nie miałem. Próbowałem zestawiać je z sobą, starać się znaleźć ich wspólne, powtarzające się cechy, zbierać
de-tale, drobiazgi pozornie pozbawione znaczenia, układać je w jakiś pełniejszy obraz. Z czasem rzeczywiście udało mi się ustalić parę powtarzających się wątków, a nawet określić pewne stale cechy osób w nich występujących. Nie było to łatwe. Raczej bardzo wyczerpujące. Zdobywałem się na maksymalne skupienie, co powodowało, że przez pewien czas czułem się
gorzej i senne zmory przychodziły nawet w dzień. Było to tak, jakby po przebudzeniu sen jeszcze trwał, nakładał się na rzeczywistość jak barwna, ruchoma klisza, by dopiero po dłuższej chwili prysnąć niczym bańka mydlana. Potem zdarzało się to coraz częściej i granica snu stawała się w coraz mniejszym stopniu wyczuwalna, możliwa do określenia. Zjawiały się w pokoju nagle, bezszelestnie, zwykle pojedynczo. Siadały gdzie popadnie, na łóżku, na szafie, czy na lampie, a czasem tylko odbijały się w lustrze, albo rzucały migotliwy cień, obserwując każdy mój ruch. Bałem się wówczas nawet oddychać. Udawałem, że ich nie widzę. Czasem coś mówiły, zwykle bezgłośnie poruszając ustami jak zdychająca ryba, albo był to niezrozumiały bełkot, jak to bywa we śnie. Niekiedy spotykałem je też podczas spacerów. Niektóre chodziły za mną krok w krok. Chociaż z początku napawały mnie wstrętem i obrzydzeniem, to z czasem przywykłem do ich odrażającego wyglądu i niepojętego zachowania. Z reguły pojawiały się w tych samych miejscach i muszę przyznać, że nieomylnie potrafiłem wyczuć, kiedy tam będą. Na przykład ci topielcy z bagien. Zawsze widziałem ich razem przy zamkniętym na cztery spusty bufecie na opustoszałej plaży. Stali w ociekających czarną mazią
mundurach, pili piwo i śpiewali niemieckie piosenki. Jak tylko mnie zobaczyli, uciekali z powrotem do pobliskiego bagna i było widać tylko czubki ich głów z zielonymi jak skrzypy włosami.
Najczęściej jednak spotykałem dziwnego starca, siedzącego zawsze na tej samej, włochatej wydmie na plaży, którego już z daleka rozpoznawałem po nieodłącznej marynarskiej czapce z rozerwanym daszkiem. Chociaż stale wydawało mi się, że go już skądś znam, to jednak przez dłuższy czas nic o nim nie wiedziałem. Dopiero znacznie później, kiedy już go nie było, natrafiłem przypadkowo na książkę o Münchhausenie, a w niej znalazłem jego podobiznę. Był
już bardzo stary i pewnie dlatego nic nie mówił. Ale to wcale nie znaczy, że nie było między nami porozumienia. Było, jak najbardziej, tylko może na trochę innej zasadzie, nie słownej w każdym bądź razie.
Siedział na tej samotne jak on wydmie, zawsze zapatrzony w morze, które migotliwymi cieniami odbijało się w jego bladobłękitnych oczach, a gdy dotykałem lekko jego ramienia, dając znać, że już przyszedłem, że jestem, to nie odrywając wzroku od morza, stopą wygładzał piasek przed sobą i rysował na nim cienką, metalową laseczką. „Rysował” to może nieodpowiednie słowo, bo i trudno, więcej – jest rzeczą niemożliwą te pozornie nic nie znaczące kreski i koła opisać słowami, nawet w przybliżeniu oddać całą głębię ich znaczeń. Z początku niczego nie rozumiałem. Dlatego też cierpliwie uczył mnie swego tajemnego alfabetu, zaczynając od rzeczy najprostszych, przedmiotów, właściwie nie przedmiotów, lecz od pewnych form, pojęć, które dopiero z czasem przybrały bardziej klarowną postać, by stać się powiedz7
my, żółcią, czerwienią, czy babim latem. Nić porozumienia jaka między nami się wytworzyła, doskonale obywała się bez słów i choć z początku drażniło mnie trochę, że w ogóle się do mnie nie odzywa (tylko gdy dotykałem jego twarzy, żeby się upewnić, że jest naprawdę, śmiał się bezgłośnie, otwierając i zamykając bezzębne, lepkie usta, właśnie jak zdychająca ryba), to jednak, gdy już zrozumiałem wszystko, zdziwiłoby mnie, gdyby nagle to zrobił. Czasem odnosiłem wrażenie, że czyta w moich myślach jak ja w jego piaskowych rysunkach, gdyż zdarzało się, że błyskawicznie przenosił nawet te najbardziej skryte na piasek. To on mnie właściwie wszystkiego nauczył. Odzyskałem mój świat. Nasz również. Byłem nagle jak nowo narodzony, obudzony z przerażającego snu,który utkały ciemność i pustka. To dzięki niemu poznałem ciebie i zorientowałem się, że wśród sennych widziadeł, jakie do mnie przychodzą, jesteś również i ty, że widywałem cię już uprzednio, nie mogąc dojść kim jesteś i dlaczego mnie napastujesz. Zrozumiałem też, co znaczy twoje uporczywe, w kółko to samo zadawane pytanie: „dlaczego”? Zrozumiałem, dlaczego imasz zakrwawioną rękę i rozcapierzone jak liść kasztana palce u jednej dłoni. To mnie właśnie pobudziło do działania. Starałem się, jak zapewne sam wiesz, nawiązać z tobą kontakt, porozmawiać, wytłumaczyć. Ale na próżno. Siedziałeś zawsze nieruchomo, z białą jak śnieg twarzą, wpatrując się we mnie zdziwionymi, zielonymi oczyma, powtarzając monotonnie ledwo słyszalne pytanie: dlaczego?... dlaczego?... dlaczego...? Sprawiałeś wrażenie, że nie rozumiesz, albo w ogóle nie słyszysz, co do ciebie mówię, więc w końcu podjąłem decyzję, żeby ci odpowiedzieć, napisać o wszystkim i zostawić tę niby spowiedź na widocznym miejscu, licząc na to, że może przeczytasz, zrozumiesz i przestaniesz mnie dręczyć. Jak już wspomniałem, najgorzej jest jednak zacząć, bo wszelka próba odpowiedzi na tak pozornie proste pytanie kryje w sobie mnóstwo możliwości. Nie mówiąc o koniecznych przeskokach w czasie i uproszczeniach, których jednak ze zrozumiałych względów chciałbym uniknąć. Jak już wiesz, pierwsza próba spaliła na panewce. To samo właściwie można powiedzieć o następnej, choć jak się przekonasz, udało mi się ją nieco bardziej rozwinąć, dzięki czemu zyskałem, jakby to powiedzieć... pewien punkt zaczepienia, od którego wprawdzie mógłbym zacząć, ale wcale nie muszę. Przyznam ci się, że czytając ponownie ten niedokończony fragment, odczułem dziwny niedosyt, jakby brak czegoś, na przykład soli. Zresztą sam osądź:
„Mróz wcześnie popuścił, ale dopiero późną wiosną, kiedy kasztany wypuściły już swe tłuste, nabrzmiałe pąki, które wkrótce poczęły się rozcapierzać jak palce z zaciśniętych piąstek, morze zaczęło uwalniać się spod ciężkiej lodowej skorupy. Najpierw daleko, na horyzoncie pojawiła się cienka, ciemna kreska, w pogodne dni silnie odcinająca się od niepewnego jeszcze, wiosennego błękitu, jakby lamówka nieba, ale potem, z dnia na dzień poszerzała się, tyła, uwolniła uwięzione w bieli statki, by w końcu tylko przy brzegu zostawić pasmo spękanego jak zsiadłe mleko lodu, który w mgławym świetle pierwszego słońca zmienił barwę na szarą i nie skrzył już tak radośnie, i z którego fale i wiatr co rusz z hukiem wyrywały potężne i ciężkie kry, unosząc je w głąb niespokojnego morza. Raj dla odważnych! – można skakać z jednej kry na drugą, a nawet podryfować nieco, przeskoczyć na trzecią, potem na następną i tak dalej. Trzeba tylko wiedzieć, na którą można, na którą nie, no i obserwować
bacznie gdzie znosi ją szkwał, by móc bezpiecznie wrócić, kiedy się tylko zechce. Nie jest to rzeczą prostą, wymaga niemałej praktyki i wprawy, więc z reguły kupa widzów gapi się na brzegu, a zaledwie kilku śmiałków skacze, popisując się przy tym bez opamiętania. By wzbudzić większy podziw, puszczają wodze brawury i skaczą nawet na małe, chybotliwe kawałki lodu, których krą nazwać nie można, ani nawet stanąć na nich dobrze, bo zaraz znikają pod powierzchnią lodowato-seledynowej wody, grożąc zimną kąpielą. Więc skacząc, można się
tylko od nich nogą odbić, by uskoczyć natychmiast na następną krę, solidną. Ale jest to numer efektowny, bo i woda przy tym pryska, a dzieciarnia zamiera z podziwu. Można też jakąś
mniejszą krę ukradkiem rozhuśtać, udając, że to fale ją przewracają, co z reguły wywołuje 8
piski wśród patrzących dziewcząt, albo też rozglądać się bezradnie dookoła, że niby to się za daleko odpłynęło i nie ma na co przeskoczyć, by nagle, ku zaskoczeniu lamentującej już widowni, wykonać podwójny skok na z góry upatrzone małe kawałki lodu i po ostatnim odbiciu znaleźć się na bezpiecznej, dużej krze. Z daleka wygląda to zupełnie jakby kto biegł po wodzie. I jest tych numerów bez liku, a wszystkie na pokaz, „pod publiczkę”, i choć ci, którzy skaczą, znają te triki na pamięć, to jednak nawzajem uważnie siebie obserwują, czy aby który czego nowego nie wymyślił i nie wyróżnił się zanadto od reszty. Bo jest w tej zabawie coś w rodzaju zawodów, konkurencji, są zwycięzcy, wyprawiający karkołomne łamańce, którym najefektowniejsze skoki udało się wykonać, albo psim swędem wyjść suchą nogą z jakichś
nieprzewidzianych tarapatów, są też przegrani, i to także różnego rodzaju: jedni z niedołęstwa, a inni przeciwnie – przez brak opamiętania i bezmyślne szarżowanie, o które jakże łatwo w ferworze zabawy, albo też przez pech lub złośliwość innych. Gdyż bywa, że znajdą się
tacy, co to przez wrodzoną małpią złośliwość tylko patrzą, żeby innym dokuczyć, nastraszyć, a nawet bez powodu zepchnąć do wody. Ileż radości znajdują w tym, by uprzedzić kogoś o ułamek sekundy i prawem kaduka zająć upatrzone przez niego miejsce, przez co ich ofiara z rozpędu nie mogąc się już zatrzymać, musi zadowolić się inną krą, jeśli oczywiście uda jej się
doskoczyć. Albo też skaczą na zajętą krę i tylko z impetem się od niej odbijają, by ją rozhuśtać i przynajmniej zmoczyć nogi prawowitego właściciela. Prowokują, zwady szukają, bo dobrze wiedzą, że żelazną regułą tej zabawy jest to, że na zajęte miejsce nie wolno skakać, chyba że w jakimś desperackim odruchu, ratując własną skórę. Jeśli wśród skaczących znajdzie się tylko jeden taki macher, to pół biedy, nawet jeśli jest starszy i silniejszy od wszystkich pozostałych, to jednak można dać mu radę, zadać bobu, zapędzić w kozi róg, osaczyć w ten sposób, by sam, nie chcąc odpłynąć w siną dal, nie miał gdzie uskoczyć, by wyjść suchą
nogą. Odbiera mu to wtedy trochę animuszu. Ale jeśli jest ich dwóch, albo trzech, to wówczas trudniejsza sprawa i lepiej trzymać się od nich z dala, by przypadkiem nie nawinąć się im pod rękę, bo biada takiemu! Tak, byle się im nie napatoczyć, bo nie spoczną, póki nie dopną swego, dadzą łupnia i tyle, nikt z pomocą nie przyjdzie, aby samemu się nie narazić i nie być następnym w kolejce. A oni jak zgłodniałe wilki, jak sępy, czyhają tylko na sposobność, bezkarnie polują na upatrzone ofiary, dwoją się i troją, wzbudzają popłoch i strach. A zręczności i sprytu im nie brak. Istne diabły kute na cztery nogi!
Ale najwięcej jest takich, co nigdy nie przegrywają, ani też niczym specjalnym się nie wyróżniają. Mają tyle wprawy i doświadczenia, żeby się nie skompromitować, ale ich grzechem jest nadmiar rozwagi, zdrowego rozsądku, które ograniczają ich odwagę i tłamszą fantazję. I ci są najgorsi, najbardziej zawistni i zgorzkniali, bo zazdroszczą zarówno tym, którzy wyróżnili się szczególną precyzją skoków, albo nadzwyczajną odwagą, dzięki którym zyskali poklask wśród widzów, jak i tym, co zmoczeni do suchej nitki, z trudem wygramoliwszy się na brzeg, ku uciesze widowni, która nie szczędzi im kpin i drwiących przytyków, chyłkiem umykają dokąd oczy i wstyd poniosą. W cichości ducha zazdroszczą jednym i drugim, bo każdy się czymś wyróżnił, zwrócił na siebie uwagę, wzbudził zachwyt, bądź śmiech, podczas gdy oni są jakby poza zainteresowaniem widzów, jak statyści, stanowią nijakie, szare tło właściwej akcji. Napełnia ich to goryczą, której dają upust poprzez swoistą fanfaronadę: zgryźliwość w stosunku do lepszych od siebie i wyniosłe, pełne pychy lekceważenie nowicjuszy. I chociaż jest ich najwięcej, to nie trzymają się kupy. Wręcz przeciwnie, można odnieść wrażenie, że siebie unikają, że gardzą jeden drugim, bo każdy uważa się za Bóg wie co i chełpliwie zadziera nosa, nie chcąc przyznać się do własnej przeciętności, a tym bardziej okazać to innym. To oni na wyprzódki opowiadają wyssane z palca mrzonki o swoich niebywałych wyczynach, najzłośliwiej wyśmiewają innych, lepszych pomijając z reguły milczeniem. Najbardziej też raduje ich czyjeś niepowodzenie, jakiś pechowy upadek, zmoczenie nóg. Boże, jaką
wrzawę wówczas podnoszą, gromkim śmiechem witają czyjeś potknięcie. Może i nie wszy9
scy są tacy, ale jest ich sporo, zwłaszcza wśród tych, których – jak to mówią – zżera ambicja, po nocach spać nie dając.
Jednakże największym poważaniem i renomą cieszą się prawdziwi mistrzowie, niewątpliwie dzierżący prym w tej lodowej dyscyplinie, to znaczy tacy, którym na poklasku nie zależy i skaczą wyłącznie dla własnej przyjemności, nie dla blichtru sławy, a dla samego skakania. Chodzą „na kry” samotnie i to wówczas, kiedy na plaży nikogo nie ma. Legendy krążą o ich zręczności, pełnej finezji maestrii, niewiarygodnej wprost łatwości z jaką wykonują najbardziej karkołomne ewolucje, niebywałym kunszcie, który trudno sobie wprost wyobrazić. Często jednak znajdzie się jakiś przypadkowy świadek ich zmagań z sobą, z własnymi możliwościami, który później uchyli rąbka tajemnicy, rozpowie dookoła, czego to łam nie widział, dodając z pewnością coś od siebie, gdyż niekiedy słyszy się o wyczynach, których sam Münchhausem by się nie powstydził.
Czasem zdarza się, że trafi się jakiś głupek, jeden z tych szaraczków, którym zawiść nie daje spokoju, i próbuje udawać, że to właśnie on należy do tej wąskiej elity mistrzów i zadufany we własne możliwości idzie na plażę sam, skacze z zapamiętaniem jak furiat, łudząc się, że go ktoś zobaczy i rozpowie innym. Ale właśnie o tych do głupoty zaślepionych nieszczęśnikach, bufonach, którym mimo usilnych starań nie udało się ukręcić bicza z piasku i przejść
własnej miernoty, czyta się najczęściej w gazetach. Że wyłowiono ciało tego a tego, że taki a taki przypuszczalnie utonął, ciała nie odnaleziono, że łódź rybacka natknęła się na dryfującą
krę z ciałem kogoś tam. Nie pomagają ostrzeżenia, każdy wierzy w swą szczęśliwą gwiazdę. Naiwni pyszałkowie, bez krzty rozumu, jeden po drugim płacą frycowe, padając ofiarą własnych złudzeń, żądzy sławy i laurów”. Co? – pewnie ubawiłeś się setnie... Pomijając kwestię, dlaczego właśnie od tego zacząłem (kto wie? – pewnie i dlatego, że morze już nie zamarza), to niewątpliwie też czujesz, że czegoś tu brakuje. I to ile?! Bo jakże pominąć samą ikrę, tak przecież różną, której przydatność
do skoków ocenialiśmy w mgnieniu oka? Wymagało to niemałej wprawy i doświadczenia, a dla nowicjuszy było nie lada przeszkodą, bodaj najtrudniejszą na drodze do osiągnięcia przyzwoitego poziomu. Bo i cóż z tego, że, powiedzmy, coś tam wystaje pozornie bezpiecznie nad powierzchnią
wody i sprawia wrażenie solidnej, grubej kry, kiedy właśnie okazuje się, że to wcale nie kra, a raczej jej złudna atrapa: kawał zmrożonego i zbitego śniegu, który będąc lżejszy od lodu, unosi się prawie na samej powierzchni, kusząc swą nieskazitelną, szklistą bielą. A wystarczy przecież tę lichotę nogą kopnąć, a rozleci się z trzaskiem na drobne kawałki śryżu, które w mgnieniu oka jak gąbka wchłoną wodę i, roztopione, po prostu nikną. Ilu to padło ofiarą tej fałszywej bieli? Ratunku żadnego wówczas nie ma, bo od kruchego jak opłatek śniegu nawet odbić się nie można, noga zaraz grzęźnie i pechowy skoczek od razu ląduje po pas albo i po szyję w wodzie. Słyszałem natomiast, że ci najwięksi mistrzowie, o których tak mętne i często sprzeczne słuchy krążą, umieją wykorzystać te dla innych zgubne zasadzki do specjalnego rodzaju skoków, które właściwie skokami nie są, lecz... ślizgiem. Otóż, jeśli zdarzy się, że pomiędzy dwoma solidnymi kawałkami kry znajdzie się taki płat zlodowaciałego śniegu, to wówczas wykonują oni szybki, płaski skok, który tylko w fazie początkowej i końcowej jest normalnym latem w powietrzu, natomiast pomiędzy – jest krótkim ślizgiem na szeroko rozstawionych nogach, bo tylko wówczas śnieg wytrzyma ciężar. Ślizg z konieczności musi być krótki, ale i tak, zaraz po lekkim, ledwie zauważalnym odbiciu, jakie jest tu nieodzowne, śnieg rozlatuje się na drobne kawałki i znika pod powierzchnią wody. Nigdy wprawdzie nie widziałem takiego ślizgu zwieńczonego powodzeniem, za to zimnych kąpieli nierozważnych śmiałków – całe mnóstwo. Rekrutują się oni zresztą spośród napuszonych nowicjuszy, którzy chcąc wszystkim udowodnić, że nie tylko dorównują już innym, ale i w odwadze i umiejętnościach ich przewyższają, a co więcej, chcąc wszystkim dać
do zrozumienia, że wbrew pozorom to właśnie oni należą do tych „naj”, więc ci w gorącej 10
wodzie kąpani narwańcy, nie przypuszczając, że kręcą bicz na siebie, przełamując wewnętrzne opory i nieodłączny w ich przypadku strach, skaczą ślizgiem i jak łatwo przypuścić, w pióropuszach piany lądują w wodzie, ku wielkiej uciesze reszty skaczących i zebranych na brzegu widzów. No, ale trzeba to zrzucić na karb niewielkiego doświadczenia, i liczyć na to, że zimna kąpiel ich nieco otrzeźwi, nauczy moresu, i zrozumieją, że nie wszystko złoto, co się
świeci, i niekiedy ledwie widoczny, prawie zupełnie zanurzony pod wodą kawał lodu jest o wiele pewniejszy. A bywa; że jest tak ciężki i gruby, że zdaje się, jakby był przyrośnięty do dna, a choćby i kilku naraz się od niego odbiło, to nawet nie drgnie. Choć i w takim przypadku należy zwrócić uwagę, czy aby nie jest to zwyczajny, nasiąknięty wodą śnieg, który właśnie łudząco przypomina powierzchnię tej ciężkiej, podwodnej kry. Wprawne oko od razu wychwyci różnicę, gdyż kra na falowanie prawie wcale nie reaguje, podczas gdy śnieg kołysze się i podryguje jak zwariowany nawet przy najmniejszym ruchu wody. Nie mówiąc o tym, że jeśli nie oko, to ucho wychwyci różnicę, gdyż w przypadku kry, falująca woda rozbija się o nią jak w przyboju, wydając charakterystyczny chlupot.
Tak, nie wystarczy posiąść umiejętności samego skakania, bo tego to i na lądzie można się
nauczyć, ale też cały czas trzeba mieć oczy i uszy na wszystko otwarte, lawirować umiejętnie i koncentrować się wyłącznie na tym, co trzeba, i jak to mówią – mieć niucha, bo inaczej katastrofa pewna. Nawet z wielką krą sprawa nie jest tak prosta jakby się na pierwszy rzut oka mogło wydawać. Bo i taka jest zdradna, zwłaszcza w okolicach krawędzi. Otóż, jeśli mamy do czynienia ze „starą” krą, to jej krawędzie są z reguły nadżarte przez wodę, która przez parę
godzin potrafi wyżłobić cały ich spód, zostawiając jedynie cienkie powierzchnie na brzegach, które w rezultacie są tak słabe i kruche, że od czasu do czasu same się odłamują. Nie mówiąc o tym, co mogłoby się stać, gdyby się od nich odbić, albo choćby i stanąć. Co innego z krą
„młodą”, to znaczy taką, która dopiero co oderwała się od litego lodu przy brzegu. Również i tu słuch odgrywa decydującą rolę, gdyż „stara” kra charakterystycznie klaszcze podmytymi krawędziami o wodę, podczas gdy „młoda” żadnego dźwięku nie wydaje. Jakże nie wspomnieć o tym, że najefektowniejsze, a zarazem i najtrudniejsze skoki wykonać można dopiero pod sam koniec „sezonu”, kiedy pozostaje jedynie kra oderwana od lodu przy samym brzegu, którą łatwo rozpoznać, gdyż jest nieforemna i sterczy wysoko nad wodę
niczym ostre lodowe kły. (A niebawem nikt już nie będzie tego pamiętał, gdyż jak uprzednio ci wspomniałem, z nie znanych mi przyczyn od pewnego czasu morze w ogóle nie zamarza.) Więc przy brzegu jest zawsze kilkudziesięciometrowy pas „zamarzniętych fal” – jak to nazwaliśmy – bo do złudzenia przypomina wzburzone morze, uchwycone znienacka w lodowe kleszcze, w momencie, gdy tysiące fal, które jak wyciągnięte, potężne jęzory, wzniosły się jak najwyżej, by za chwilę, która już nie nastąpi, rozbić się huczącą, rozbryzgującą się na wszystkie strony pianą. Wygląda to pięknie i niesamowicie, jak gipsowa, albo porcelanowa makieta lodowego łańcucha gór o ostrych szczytach, jak kły lekko wygięte w stronę brzegu, o które jakże łatwo pokaleczyć sobie ręce. A za każdym razem, gdy chce się dotrzeć do dalszej kry, trzeba się przez te strome, spiczaste jęzory przedrzeć, co samo w sobie jest nie lada wyczynem. Niejednemu w połowie drogi odeszła ochota od lodowych harców. Wydaje się niby, że zupełnie blisko do lodowej gładzi za „górami”, a ile trzeba się napocić, nasapać i namęczyć!
A później, kiedy już tylko zamarznięte, szkliste jęzory zostają przy brzegu i wydaje się, że to morze szczerzy zęby, rzadko kto odważa się na skakanie. Bo tu nie tylko skacze się z wysoka, ale i lądować jest nie bardzo gdzie, gdyż łatwo z takiego ostrego i chybotliwego szczytu ześlizgnąć się prosto do wody. Tak, to już wyższy stopień wtajemniczenia, prawdziwy majstersztyk i trzeba nie byle jakich umiejętności i brawury, by się zdobyć choćby na jeden taki skok. Po co mi to wszystko opowiadasz? – zapytasz pewnie ze słusznym zdziwieniem. Ale musisz mnie zrozumieć, że to jakby na usprawiedliwienie, że przedtem zacząłem trochę niefortunnie, a poza tym jakoś nie mogłem zostawić tego w pierwotnej wersji, bez uzupełnienia, choćby nawet tak zdawkowego jak to powyżej, które, prawdę mówiąc, robi tylko apetyt na 11
dalsze rozwinięcie. Tak, o naszych krach to można by bez końca... Wiem, Wiem, co teraz powiesz. Że niby przesadzam. Ale nie bądź drobiazgowy i nie czepiaj się słów, bo daleko nie zajdziemy. Przecież nawet jeszcze porządnie nie zacząłem.
Przyszło mi na myśl, że może tak jak zamierzałem, powinienem jednak zacząć od tego, czego nie wiesz. Chyba i łatwiej mi to przyjdzie, bo nie możesz zaprzeczyć, że tak czy siak było, ani twierdzić, że było inaczej. Przerwać też nie możesz, najwyżej – co bardziej prawdopodobne – opuścisz to i owo, w ogóle nie czytając. Bo w gruncie rzeczy może cię to wcale nie obchodzić. Na przykład z pewnością nie wiesz o tym – bo i jak – że ten film kręcony w moim kościele stał się sławny na całym świecie... Co innego, jeśli zacząłbym od naszych spraw. O, tam już teren grząski, niebezpieczny, trzeba uważać, żeby przypadkiem o czymś nie zapomnieć albo nie pomylić szczegółów. A jakże łatwo o wpadkę! Bo wyobraź sobie, że zacząłbym od ciebie, od tego, jaki byłeś, co lubiłeś, czego nie, o czym myślałeś, czy marzyłeś. Nie, od tego na pewno nie mógłbym zacząć. No, ale od czego mam nasz album? Wystarczy otworzyć na chybił trafił i już coś ciekawego się znajdzie. Przyznać trzeba, że Borkowski miał łeb nie od parady, choć czasem tak sobie myślę, że pewnie nie przypuszczał, ile pożytku przyniesie nam jego skrzętnie wypełniany album. Prawdopodobnie założył go bez specjalnej przyczyny, ot, takie sobie dziwactwo, zawodowe hobby. Nieraz słyszałem, na przykład, o listonoszach, którzy namiętnie zbierali znaczki. Nie mówiąc o tym, że nikt się nie dziwi myśliwym, że kolekcjonują łowieckie trofea. Więc może i on na podobnej zasadzie. Ale, ale, nie mogę się
zagalopować, jeszcze nie pora na Borkowskiego, zwłaszcza że dotąd nie ruszyłem z właściwym początkiem. Całe szczęście, że nie możesz mi swoim zwyczajem przerwać ani ponaglić. A albumu na razie nie otworzę, a to z tej prostej przyczyny, że nie ma w nim wszystkiego. Nie ma chociażby jeżą, a przyznać musisz, że bez jeżą daleko byśmy nie zaszli. Więc jednak zaryzykuję i tak na próbę jedną nogą wkroczę ostrożnie na tereny zabronione, należące do nas, wspólne. Ano zobaczymy, co z tego wyjdzie-Ciekaw jestem, czy opowiadałeś komuś o naszym jeżu tak, właściwie to od jeżą się zaczęło, wszystko od niego, od tamtego lata, chociaż znaliśmy się już wcześniej, jeszcze zanim do szkoły zaczęliśmy chodzić, nawet nie pamiętam tego dnia, kiedy po raz pierwszy ciebie zobaczyłem, ani też nie potrafię wytłumaczyć, jak to się stało, że później prawie zawsze byliśmy razem, tak, przed tamtym latem było inaczej, nie było jeszcze naszej sprawy, tych zagadkowych nieprawdopodobnych wprost powiązań ludzi, rzeczy i zdarzeń, które na próżno staraliśmy się rozwikłać, rozsupłać sploty czasu przeszłego, gdzie nić wcale nie prowadzi do kłębka, a jedna zagadka rodzi drugą, gdzie czas trzeba cerować grubymi nićmi, łatać wyobraźnią, tak, tak właśnie trzeba, nigdy nie chciałeś w to uwierzyć, więc może dlatego... ale zaczęło się wszystko od jeżą, od tamtego lata... Siedzimy na koślawych taboretach w waszej zakopconej kuchni, nogi podkurczone, brodę
można oprzeć-na kolanach, babcia robi kaszankę, całą miednicę, tę wielką z odprysła emalią, w której nosimy bieliznę na strych, bo ona nie może – stara i gruba, ledwie brzuch obejmie, krew wlewa z wiaderka, dziwny zapach, jej spuchnięte ręce zanurzają się w kaszy, mieszają, umazane powyżej łokci, pewnie i pod pachami ma krew, słuchamy, jak opowiada, bo widziała, jak Niemcy szli do piekła, jak ich topiono w bagnach naszego parku, teraz tylko straszą, włosy i paznokcie im rosną, ale nie takie zwykłe, muszą cierpieć, już o to diabeł zadba, cholera z tą kaszanką, chyba za mało krwi przyniosłam – gdera pod nosem, ci mordercy mają teraz paznokcie jak korzenie, odganiajcie te (muchy! jak gęstwina kiszek, a te włosy, co były rude albo jak słoma lub piasek, są zielone, zamiast prawdziwych – skrzypy rosną, co gały wybałuszacie, tak już jest, śmieje się, dlaczego ma tak mało zębów, może do kaszy jej jaki wpadł, ukradkiem dotykam swoich włosów... są, a ona się śmieje, oblepione czarną mazią ręce podnosi, jakby chciała zetrzeć pot z czoła, Jezu, jeszcze to zrobi... Idziemy rozgrzaną, duszną plażą, morze jest szare, miejscami sine, z pasmami zielonego meszku, dochodzimy do bystrej „rzeczki”, niegdyś granicznej, tam przy murszejącej altance w parku, po drugiej stronie plaża kamienista, piarżysko, wąska, zepchnięta do morza przez 12
skarpę najeżoną strzelistymi nabieżnikami, piasek jak popiół, „u nas” – szeroka, bez kamieni, z wydmami o zielonych czuprynach, piasek sypki, żółty, choć nieco z tej żółci wyblakły w słońcu, które praży, aż oczy pieką, szkoda, że nie jesteśmy letnikami, mielibyśmy ciemne okulary w plastikowych oprawkach.
Wracamy parkiem, na skraju rośnie drzewo stróża z tartaku, o wyciągniętym ku morzu pniu, jak on złamane, prawie pod kątem prostym, oboje tacy, pochyleni ku ziemi znakiem równania, tylko ono bez laseczki.
„Równa się! Równa się!” – drażnimy dziadygę z odległości, wybiega ze stróżówki, co ma komin od traktora, kuśtyka na trzech nóżkach, przystaje, kostropatą twarz ma jakby wessaną
do środka, i krzyczy – wy łobuzy, ja was... spieniony cały, gonić nie usiłuje, z laską nie da rady, bez niej pewnie by nosem zarył, a tam żwir i kamienie, chwyta, co popadnie, pół cegły, i rzuca, nie może się jednak wyprostować i cegła pada tuż przed jego czerwonym, zapijaczonym nosem, od zamachu traci równowagę, kolebie się rozjuszony, i żegnany zjadliwym rechotem, wraca pod komin od ursusa, on śpi na przewróconym fotelu, śmiejesz się, ale stróż
„równa się” ma swoje drzewo, które jeśli jeszcze wyrośnie – schowa głowę pod wodę, jak struś, ze wstydu, wiadomo – kaleka; ma sobowtóra, swobodnie można biegać po pękatym jak brzuch konia pniu, a po cieńszych partiach przesuwać okrakiem, tuż nad wodą, pozazdrościć
staruchowi – mieć własne, niczyje więcej drzewo, i podobne do właściciela! – twoje byłoby cienkie jak dyszel i piegowate, z grzywką równo uciętą nad czołem, a moje? – nie wiem... W parku duszno od zieleni, nawet skrawki błękitu zarażają się, śniedzieją, powietrze gęstnieje, osiada zielonymi plamami na twarzach, klei się do włosów jak syrop, włazi do uszu, nosa, między zęby, trochę a skrzypy na głowach wyrosną jak tym, co ich tu w. bagnach potopiono, dobrze, że ścieżka sucha, boimy się tych niemieckich włosów, jakby i na niej skrzypy rosły, toby nie można przejść, żeby nie nadepnąć – jeszcze który wyskoczy z mokradeł, „Hände hoch!” krzyknie, owinie nas swymi paznokciami, strzeli w tył głowy z parabellum albo powiesi na drzewie jak naszego księdza, dech zapiera, strach i powietrze, to zieleń z drzew paruje, mówisz...
Biegniemy, byle dalej od zieleni, od skrzypów uciec, czujni, czy aby ktoś nie krzyknie halt! halt!, tylko bagna bulgoczą, pełne żabiego skrzeku, z żółtymi od kaczeńców kępami drzew i krzewów, można by przejść, skacząc z jednej na drugą, wreszcie mokradła się kończą
i oślepia nas słońce, udało się, bezpiecznie, ludzie chodzą, trawniki, aleje, gwar, tłumy na plaży, w pobliżu kiosk z piwem, pijani krzyczą i śpiewają, wszyscy w białych slipkach z czerwonym paskiem pośrodku, niektórzy zwinęli je z boków – wedle ostatniej mody – w wałeczki, z tyłu widać im przedziałki, przechylają spienione kufle, wlewają zawartość do zachrypniętych gardeł, potem oddają to morzu... Patrzymy na pijaków, jak im brzuchy rosną, dziw, że nie pękną, tylko widły im dać, rogi, ogony przyprawić... pewnie upiory z bagien też tu przychodzą nocą piwa się nażłopać, pogadać, pośpiewać żołnierskie piosenki, chciałbym kiedyś usłyszeć, żadna z naszych Niemek takich nie umiała, albo udawała, bo one chytre, przebiegłe, Frau Grottke nauczyła mnie „Backe, backe Kuchen”, śpiewało się to klaszcząc, ostatnio była inna, młoda, ale odeszła, kurs skończyła, w szpitalu pracuje, salową jest, wielka dama się z niej zrobiła, widujemy ją w niedziele, jak z marynarzami spaceruje, zwykle ma dwóch, chodzą „pod pachę”, to niewygodnie, próbowaliśmy...
Zobacz! krzyczysz i pokazujesz coś w trawie, podbiegamy... jeż, prawdziwy, mały, inny niż na obrazkach, kolce wcale nie nastroszone, a przylizane, jakby brylantyną wysmarował i do góry zaczesał, mordka śmieszna, oczka rozbiegane, nie ucieka, biorę na ręce, prawie nie kłuje, może fałszywy, z mechanizmem w środku, niemożliwe, brzuszek miękki, ciepły... Do pijących przyłączyli się Hube i Jube, slipek nie mają, przeciwnie – w grubych waciakach, poplamionych, obdartych spodniach, gumiaki, szkoda, że nauszników nie nałożyli, tak przez okrągły rok chodzą, nawet w niedzielę, bo oni protestanci, ale tak nie za bardzo, do ko13
ścioła im nie wolno, a do kirchy przy molo pewnie się nie chce, wolą pić – tam tylko staruchy kuśtykają; naładowany złomem, makulaturą i szmatami wózek zostawili na boku, piwo kupują, to ich narodowy trunek, mówić dobrze nie umieją, bełkoczą zlepkiem niemieckich, polskich i kaszubskich słów, ostatnich nauczył ich pewnie nasz szewc, nie skończyli w bagnach, schowali się w piwnicy, oni miejscowi, nawet z mojej ulicy, tam w podwórzu za rzeźnikiem, skąd niedawno zabrali jednego do ciupy, mundury i broń zakopali, a teraz stoją z kuflami w garści, patrzą na morze, ich oczy tracą błękit, są szare, co też oni mogą tam widzieć, pewnie tak tylko się gapią i czekają nocy, aż ich wojenni kamraci z bagien wyjdą nażłopać się piwa, pogadać, pośpiewać, a gdy pchają swój załadowany wózek, to huk jakby czołg, chłopaki biegną za nimi i krzyczą: Hube, gdzie je Jube? Jube, gdzie je Hube?, oni nic, ot, czasem odwróci się który, „odpierdolta się” rzuci; każdej jesieni, jak Korpys przywiezie nam koks, to znoszą
do piwnicy, gdy skończą, co nie zawsze im się udaje, bo piją, to przychodzą po pieniądze, kocmołuchy takie, że nie wiadomo, który jest Hube, a który Jube, i jeść wołają, kiedyś dostali zupę i kości z obiadu, a oni w krzyk: my nie lubim kości!, a widziałem, jak wygrzebywali resztki i jedli, ale tacy to już są, Hube i Jube...
Jeż nie daje mi spać, wytupuje tremola na podłodze, gdy go tylko przyniosłem, schował się
pod łóżko, kłuł boleśnie, jednak umie, otwieram w końcu drzwi na balkon, las pachnie, myślę: wyjdzie, spodoba mu się i pośpi ma powietrzu, w dodatku maciejka na balkonie, rośnie w podłużnych, zielonych donicach, kładę się z powrotem, tup-tup-tup – i cisza, słodka, senna... Zaspałeś jeżu, mówię, prosiłem, żebyś mnie wcześnie obudził, ubieram się, pewnie wszystkie korty zajęte, raptem jakiś krzyk na ulicy, twój głos, chodź szybko, na dół, jeż!
chodź, zobacz! – pędzę ze schodów, przezwyciężam strach i przeskakuję stopnie, dużo ich, o wiele za dużo, trzy piętra i wysoki parter, jestem, gdzie, pytam zziajany, gdzie jeż? gadaj! –
tu, pokazuje... zapomniałem o starym, metalowym płocie, jego pręty zardzewiałe, ostro zakończone, ten, który wskazujesz, pokryty wyschniętą krwią, pod płotem przebity jeż, nie chcę
płakać, baba – powiedzą, zrobimy mu pogrzeb na podwórku, mówię, ale ty kręcisz głową, samobójca powinien mieć grób przy płocie, jak on wszystko wie, patrzymy na jeżą, jest mniejszy, skurczył się, jak dziadek wtedy, krew wypłynęła, dobrze, myślę, że duszy -nie miał, poszedłby do piekła...
Z piwnicy przynosimy saperki znalezione w bunkrach w lesie, mamy tam jeszcze dwie taśmy, zenitówki, laseczki prochu, hełm, bagnety i manierkę, poniemieckie – a jakże, zaczynamy kopać, idzie jak z płatka, później, gdy już po kolana, to sam kopiesz, ja idę po pudełko, musi być trumna, znajduję od butów, wracam, wciąż kopiesz, aż się spociłeś, nagle uderzasz o coś, zadźwięczało, saperka odskoczyła, pewnie stare żelastwo, klęcząc odgarniamy rękoma ziemię, coraz bardziej tłusta, dżdżownice, tu się cholery przed nami schowały, ryby w morzu na chleb nie chcą brać, nie takie głupie, to, w co uderzyła saperka, wyłania się, garnek, nie -–hełm, będziemy mieli drugi, wyciągajmy! chwytamy, dźwig by się przydał, ciężko idzie, choćby i koń, musiał o coś zaczepić, zobacz, ciągnie za sobą bryłę, trzeba odgarnąć albo rozbić, wygląda jak glina, tłusta maź, walisz z całych sił saperką w środek, znów coś twardego, ale nie dźwięczy, trzeba rękoma z boków podkopać, może to bomba – w hełmie? babrzemy się w tej brei jak babcia, gdy robi kaszankę, co się tak krzywisz, pytasz, to pewnie kamień, albo... a tu Korpys wyrasta jak spod ziemi, co wy tam, krzyczy, jak dam po dupie to ruski miesiąc popamiętacie, tłumaczymy, tu coś jest, nie da rady wyciągnąć, podchodzi, klęka, patrzy, maca, grzebie, raptem jak nie wrzaśnie: won do domu! ale już! won!, blady taki, chory czy co... uciekamy na górę, na balkon, patrzymy, Korpys pobiegł, wrócił, z nim kilku, łopaty mają, kopią, krzyczą jeden przez drugiego:
Rusek! Niemiec! Polak! Niemiec! Szwab! słabo widać, kotłowanina, ale draka, śmiejesz się, może miał broń przy sobie, granaty, chociaż on pewnie z bagien uciekł, nie chciał, żeby mu skrzypy na głowie rosły, patrzę na ciebie z podziwem, wszystko wiesz, tylko po cośmy jeżą z trawnika zabrali...
14
To ci historia, z miejsca tyle pytań się nasuwa, pytań, na które brakuje odpowiedzi, tyle domysłów i zagadek do rozwiązania, tyle różnych możliwości, żeby chociaż wiadomo było z jakiej formacji był ten truposz, z Wehrmachtu, z SS, a może z Kriegsmarine, w każdym bądź
razie tylko kilka rzeczy jest pewnych: to, że spadł z mego balkonu i że był samobójcą, inaczej pod płotem by nie leżał, no i jeszcze to, że pewnie zginął w dniu wyzwolenia, gdyż w przeciwnym razie pochowano by go na cmentarzu, ale sprawa postanowiona, nawet zaprzysiężona: zabawimy się w detektywów, trzeba będzie ustalić kto to był, może gdzieś tu mieszkał i coś po nim zostało, trzeba będzie ludzi popytać, bo parę osób uchowało się jakoś sprzed wojny, może widzieli, albo znali tych, którzy jego znali, w sąsiedztwie jest kilku takich, zaraz, zaraz, a więc babcia, ale ją już pytaliśmy, z tego okresu pamięta tylko tyle, że jej córka, czyli twoja matka, przed wyjściem na ulicę przebierała się i udawała staruchę, ciekawe po co? jest też szewc – Kaszub, mocarny piekarz, Hube i Jube, ale z nimi trudno się dogadać, a o wojnie to już nie ma co, nabrali wody w usta, niczego nie pamiętają, jest jeszcze Korpys z żoną, ale gadać z nami nie zechce, ważniak, na masówkach i akademiach przemawia, choć ostatnio z nim niedobrze, pije na umór i z końmi gada, wszystko przez tę ostrą zimę, nie ma co robić, więc chleje, zamiast na masówkach przemawia na rogu pod latarnią gazową, zaraz, zaraz, kto tam jeszcze został... aha! – Henio, właśnie z ciupy wyszedł, więc jeśli mu tam za mocno głowy nie pokiereszowali, to można się z nim dogadać, dalej jest Madame Lulu, ale to wariatka, jeden volksdeutsch, z nim to nie ma co, ze strachu we łbie mu się pomieszało, rozpowiada wszystkim, że przed wojną był komunistą, no i to chyba wszystko, tych przynajmniej znamy, po obcych głupio chodzić, no i jacyś strachliwi ci dorośli, boją się, na każdym kroku węszą
prowokację, jeden Korpys nikogo się nie boi, może tylko własnej żony, a zresztą kto go tam wie...
Korci mnie jednak, żeby zacząć od samego początku, którego – niestety – nie byłem świadkiem i którego nie pamiętam, ginie gdzieś tam w swym mrocznym chaosie, ale mógłbym też zacząć od chwili, gdy już rozjaśniło się trochę, i było niebo, błękit poszarpany bielą, ciepły, sypki piasek i granatowe morze fukające gniewnie białymi grzywaczami, i była zieleń
ogrodu, przechodząca wyżej w złamany kłębiącymi się dymami lazur, który w nocy zastępowała łuna w oknie, ale nie od słońca, bo ono zachodziło nieco z boku, tam gdzie ptaki uwiły swe gniazdo pod okapem, a po stronie łąk, na których później porykiwały leniwie brunatne i czarno-białe krowy, i były twarze, ciepłe i czułe, pachnące mlekiem i pełne pocałunków, niektóre zatroskane, inne wesołe, a wszystkie z delikatnymi dłońmi, zawsze skorymi do pieszczot, ale nie, nie, już widzę twój ironiczny uśmiech, rzucane z przekąsem zjadliwe uwagi, pytania, więc powinienem raczej zacząć od jesieni, kiedy już były domy i ulice małego miasteczka, położonego pośród zalanych pól, a twarze z dłońmi wyrosły nagle na wysokich nogach i ledwo je widać, pożary na horyzoncie dawno wygasły, ale ślimaczy ślad wojny, która niby przeszła bokiem, powoli wyłania się spod powierzchni opadających wód, są to martwe ciała, jedne w mundurach, inne bez, napuchnięte, gąbczaste, rozkładające się z trupim odorem, nie patrz, mówią do mnie, jesień ugina się od owoców na drzewach, pstrokata i kapryśnie zmienna, nie ma dokąd wracać, mówi ktoś, kto przyjechał od strony łąk, u księdza w domu milutko, pokazuje kolorowe obrazki, dłonie ma jak dziewczynka, opowiada o Bozi, pacierza uczy, pomagam mu w ogródku, przy słonecznikach i malwach, plewimy grządki, Niemka ze spuchniętym brzuchem przynosi mleko, przelewa z kanki do księżej dzieży, pije z glinianego kubka, cieknie po brodzie, i co, mój basałyku?, śmieje się księżulo, tak, może i tego nie chciałbyś słuchać, mówiąc, żebym się streszczał, bo to nieważne, więc musiałbym zacząć od zimy, od pierwszego śniegu, od arabesek mrozu na szybach, od tych białych, krótkich dni, podczas których właściwie nic się nie działo, ani też nikt nie przyjeżdżał, bo drogi zawalone zaspami, i tylko Niemki w miasteczku zaczęły rodzić, a ksiądz zaraz chrzcił te maleństwa, bo dziwnie słabe się rodziły i sporo tycich grobów na cmentarzu wyrosło, potem wszystkie nagle wyjechały i nasz kościół opustoszał, bo wierzące były, katoliczki – a jakże, 15
ale po niedługim czasie wypełnili go na powrót przybysze z obcych stron, których łatwo było poznać po śpiewnym akcencie... Więc od tego też mógłbym zacząć i ani chybi zdziwiłbyś się
dowiedziawszy, jak trudno jest na tak z pozoru proste pytanie odpowiedzieć, gdyż to, co zamglone i ledwie zarysowane kryje w sobie wiele możliwości, wariantów. Chciałem ci tylko dać do zrozumienia, że mógłbym zacząć nawet od samego początku, chociaż – z drugiej strony – mam wątpliwości, czy aby potrafiłbym bez konfabulacji opisać te na wpół starte, a dla ciebie może i mało ważne, zdarzenia czy obrazki. Mógłbym wprawdzie spłatać ci figla i wszystko przekręcić, przeinaczyć, czas wywrócić na nice, że ani byś się -spostrzegł, wolę
jednak, gwoli przyjaźni, obstawać przy pierwotnej, wspomnianej już wersji. Więc może jeszcze wspomnę tylko o zaspanej zimie, która spadła nagle skrzącym puchem i szczypie w uszy i nos, kiedy to wypatrywałem swej pierwszej gwiazdki, ale na próżno – niebo było czarne, nieprzeniknione, a potem zasiedliśmy do skromnego, wigilijnego stołu, gdzie stało wolne nakrycie – dla dziadka, śpiewaliśmy kolędy, Frau Grottke też, tyle że po niemiecku, mieszkamy w jej domu, później gdzieś wyjedzie i nie wróci, a rano okazało się, że wszyscy zaspali, że już
prawie południe, wszystko przez ten śnieg, co spadł w nocy i zasypał cały parter, słońca nie wpuścił do okien i trzeba było szerokimi szuflami dokopać się do ulicy, co za frajda, co za uciecha, zabawy, kopanie lunęli, gonitwy w śnieżnym labiryncie, chucham w zaczerwienione, zmarznięte ręce, jest dobrze, strasznie dobrze...
Widzisz, od tego jednak trudno zacząć. Tak właściwie to chciałem ci delikatnie zasugerować, że zrezygnowałem z dalszych prób, bo początków musiałoby być i w zasadzie jest kilka, co powoduje tak wielki zamęt, że pewnie nie bardzo wiesz, o co mi w ogóle chodzi, bo nic się
kupy nie trzyma, a powiedzmy, kra ma się tak do jeżą jak zając do biskupa, nie mówiąc o innych sprawach. Więc ostatecznie postanowiłem wkroczyć w regiony grząskie, to znaczy bezpośrednio tyczące nas i naszych spraw. Możesz myśleć o tym co chcesz, protestować do woli, ale nie ustąpię i już. Bo przyszło mi do głowy, a właściwie to przekonałem się na własnej skórze, że jeśli chcę w miarę wyczerpująco i jasno odpowiedzieć na ustawicznie zadawane przez ciebie pytanie: „dlaczego”, to bez albumu się jednak nie obejdziemy i z pewnością
znacznie lepiej będzie od razu zrobić z niego pożytek i zacząć od czegoś nam obu bliskiego, chociażby od twojej ulicy, która jest ulicą kasztanów, w przeciwieństwie do mojej, przy której rosną lipy.
II
Właściwie to na twojej ulicy miasto się kończy, dalej prowadzi jedynie wyboista droga, ujęta z jednej strony przez gruzowisko, za którym jest nasz stawek – latem zarośnięty nieomal zupełnie szuwarami, pokryty grubym i ciepłym kożuchem zielonej rzęsy, z drugiej – najpierw przez korty tenisowe, potem tartak, kilka otulonych dzikim winem domów, które wzięły się
tam nie wiadomo skąd, takie odpryski miasta, a nieco dalej, za działkami i sadem gdzie chodzimy na szaber, nieopodal miejsca gdzie droga przechodzi w ścieżkę wiodącą przez las – w którym gdzieniegdzie natknąć się można na opuszczone przez właścicieli i splądrowane po wojnie pensjonaty-widma – stoi samotny, potężny dom, jak powiadają – rezydencja samego Hitlera, który od czasu do czasu przyjeżdżał tu, pewnie żeby odetchnąć jodem, wygrzać się w słońcu na plaży albo po parku połazić... Żadnej tablicy pamiątkowej nie ma i pewnie nie będzie, szczegóły znamy od szewca, a jakże by inaczej, on wszystko wie, wszystko widział, nawet jak Hitler na Długim Targu przemawiał, nastrój był, powiada, taki, że i sam Neptun trójzębem ochoczo potrząsał...
Przy twojej ulicy jest też trochę gruzów, właściwie tylko jedna kamienica, gdzie podobno kiedyś mieszkaliście, ale za to doszczętnie zniszczona, nawet żaden kikut nie sterczy, chyba 16
przypadkowo zbombardowana, albo dla zabawy, choć chłopaki mówią, że tu Gestapo było, ale to nieprawda, może jakiś bombowiec wracał znad Gdańska i zapomniał tych kilku bomb zrzucić, więc żeby pozbyć się ładunku, pilot nacisnął guziczek i łubudu, a tak to wszystkie domy w okolicy całe stoją, jak pech to pech, za to jest się gdzie schować, do piwnicy wykryliśmy wejście, nieco zawalone, ale da się przecisnąć, kiedyś bawiliśmy się tam w wojnę, ale teraz już nas to nudzi, bo i zasady gry są niesprawiedliwe, wiadomo – ustalone przez starszych chłopców: podział na armie według wzrostu i zarostu, więc żadnej szansy nie mamy, aby zostać choćby łącznikiem czy sanitariuszem u „Polaków”, a ponadto jesteśmy stąd, za każdym razem czeka nas niewesoły los tchórzliwych z natury „Niemców”, na których robi się
najzwyczajniejszą nagonkę, zabija bez pardonu (wówczas w ogóle wypada się z gry), a w najlepszym przypadku bierze do niewoli co jest jeszcze gorsze, gdyż oprócz poszturchiwań
kuksańców i wyzwisk, trzeba się jeszcze z tej niewoli wykupić, najczęściej znaczkami, które wszyscy zapamiętale zbieramy, i to ma być zabawa...
Natomiast do gruzów ciągną nas „skarby”; pełno ich, dziurawe garnki, resztki talerzy, zabawnie powyginane sztućce, zwęglone i połamane drewniane meble, czasem można znaleźć
części zabawek, zazwyczaj lalki, w dodatku bez nóżek albo bez główki, mój pajacyk też
stamtąd, ma kraciaste ubranko, czerwone trzewiki z zadartymi noskami, na końcu każdego dzwoneczek, takąż czapeczkę w kształcie lilijki, byłby całkiem fajny, tylko buzia do niczego, stopiła się, zamazała, jedynie twarde, osmalone łzy zostały, jak strużki wosku na świecy, pajacyk siedzi u mnie na łóżku pod ryngrafem, taki zapłakany Jezusik, jak ten w moim kościele... Tak więc w wojnę już się nie chcemy bawić, choć chłopaki namawiają, a nawet straszą, wolimy w gruzach znaczków poszukać, kiedyś ich było pełno, jakby poczta tam była, albo filateliści mieszkali, ale teraz to trzeba się nieźle natrudzić, żeby coś znaleźć, jednak warto próbować...
Ciężko idzie, odwalamy gruz, na boki wyrzucamy różne śmiecie, a drobiazgi, które mogą
się przydać, układamy na kupkę, jest już wahadło od zegara, rozbita popielniczka, rzeźbione oparcie od krzesła z dwoma lwami groźnie szczerzącymi kły i cudem ocalały porcelanowy czajniczek do herbaty: granatowy, ze złotym ornamentem, z owalnym obrazkiem po środku –
jakaś wieś w oddali, parę zielonych drzewek, a na pierwszym planie przedziwnie ubrany jegomość z peruką na głowie, z tyłu związaną w kitkę czy harcap, prowadzi pod rękę piękną
damę, ubraną jak na bal, peruka sterczy niczym komin, ledwo się pod różowymi chmurami mieści, z pieskiem na smyczy, taki mały ze spłaszczoną, złośliwą mordą, pekińczyk chyba, podobni trochę do postaci na obrazkach w książce o baronie Münchhausenie, a może to i on, jeśli tak, to nie dziwota, że czajniczek ocalał, właściwie to i do dziadka podobny, od dzisiaj, mówię, będzie to czajniczek Münchhausena, patrzysz na mnie ze zdziwieniem, stukasz się
palcem po głowie, zaraz powiesz: niech ci będzie...
W końcu znajdujemy parę znaczków, ale sam szmelc, popalone kancery, lecz nie ma czego żałować – swastyki i hitlery, których mamy bez liku, całe kartony tych śmieci, stemplowanych to w ogóle nie trzymamy, czujemy się jak niepyszni, bo to prawie pół dnia zleciało i już
chcemy się przenieść w inne miejsce, gdy nagle spod” twoich nóg wyskoczył szczur, stanął
zaskoczony na tylnych łapkach, podpierając się grubym i śliskim ogonem, poruszył wąsami, zlustrował nas chytrymi oczkami i dał szusa w bok, i zanim zdążyłeś krzyknąć: kamieniem!
już go nie było, mimo wszystko przestraszył nas trochę, choć szczurów pełno w każdej piwnicy i często na nie polujemy, mamy swój sposób: bierzemy naboje z taśmy do cekaemu, w naszym tajnym schowku jest ich kilka, wszystkie z bunkrów, obcęgami wyciągamy czubek, wsadzamy lont, czyli sznurowadło wypchane prochem, albo laseczkę artyleryjskiego, zaciskamy łuskę i petarda gotowa, potem podchodzimy do Okienka upatrzonej piwnicy, jeden z nas trzyma w pogotowiu pałkę, a drugi podpala lonty i po kolei wrzuca „granaty” do środka, huku co niemiara, błyska, dymu pełno, krzyczymy przy tym jak nam chłopaki doradzili: Ju17
den raus! Juden raus! a ogłuszone i przerażone szczury jeden po drugim wybiegają prosto pod czekającą na nie pałkę, czasem jest ich tyle, że nawet gdyby nas kilku było, to nie dalibyśmy rady każdego przetrącić, bo o zabiciu nie ma mowy, szczur żywotne zwierzę, dostanie pałką, przewróci się, piśnie z bólu, ale zaraz się zerwie i dalej drałuje, chyba że mu się kręgosłup pogruchocze, a i tak trzeba się jeszcze sporo napocić, zanim przestanie się ruszać... No więc zwiał nam ten szczur, lecz trzeba sprawdzić co on tam między gruzami robił, bez powodu by nie siedział, za mądry, kiedyś nawet nas przechytrzyły, wybraliśmy się na polowanie po raz drugi do tej samej piwnicy, wrzucamy petardy jedną po drugiej, a tu nic!, ani jeden się nie pokazał: wewnętrzne drewniane drzwi przegryzły i wylazły z drugiej strony, takie sprytne bestie!, a przecież materiał i metoda niby bez zarzutu, wypróbowane, przejęte od Niemców, odwalamy gruz w miejscu, gdzie stałeś, i po chwili wygrzebujemy dużą fotografię, oprawioną w nieco uszkodzoną czarną ramkę, z wybitą szybką, jest to portret młodego żołnierza, dystynkcje miejscowej jednostki SS, Danziger Heimwehr, twarz okaleczona; do połowy nadgryziona przez szczura, zachował się kawałek wysokiego czoła z jasnymi włosami, jedno oko, zapatrzone gdzieś w dal, szczupły policzek, nos, wydatne usta jak w nawias ujęte w dwie zmarszczki smutnego uśmiechu, a pod spodem ozdobny, starannie wykaligrafowany czarnym tuszem napis Für Führer und Vaterland den Heldentod gefunden, trofea zabieramy z sobą do domu, trzeba będzie szewcu zdjęcie pokazać, pewnie to jego znajomy, a jeśli nawet i nie, to i tak jakąś historyjkę opowie, przynajmniej o tym jak mu buty naprawiał albo wódkę razem pili, nasz szewc to nie byle kto, niejednej osobistości buty żelował, Hitlerowi niby też, wprawdzie tylko sandały, ale zawsze...
Opowiedział nam o tym latem poprzedniego roku, akurat wpadliśmy do niego po coś, patrzymy, a szewc fajrant sobie zrobił, ćwiartkę czyściochy na stole postawił, ogórka na talerzyku pokroił, widać żona po zakupy poszła i korzysta z okazji, zobaczył nas, oko puścił, siadajcie, mówi, weselej będzie, no i zaraz snuje swą opowieść, jakby ją przygotował i tylko czekał na słuchaczy... Było to latem czterdziestego trzeciego, zaczyna, w niedzielę, akurat ryby na , stawku łowiłem, tu szewc robi małą pauzę, zapala papierosa, a my patrzymy na siebie, mrugamy porozumiewawczo, bo w stawku żadnych ryb nie ma i pewnie nie było, można w nim jedynie łowić kijanki, fraszki, żaby i pijawki, a tu pod ten duży dom za działkami zajechało kilka motocykli, każdy z cekaemem w przyczepie, obstawili dom, a po chwili kilka mercedesów podjeżdża, trzaskają drzwiczki, oficerowie prężą się jak struna, salutują, nagle patrzę i oczom nie wierzę, Hitler, sam Hitler z samochodu wysiada, za nim olbrzymie psisko, podobno zawsze z nim jeździł, po wąsiku od razu poznałem, ale dla pewności trochę bliżej podszedłem, tak, on sam, w ciemnej koszuli i w krótkich spodenkach, jak Boga kocham, zaklina się szewc, bijąc pięścią w rachityczną pierś, w krótkich spodenkach!, gołe nogi widziałem, takie chude jak wasze i strasznie blade, jak odmrożone, w sandałach był, coś z nimi nie było tak, bo co rusz pochylał się i poprawiał, a tamci wciąż prężą się i salutują, wpatrzeni w tego małego jak w obraz, a on zły jakiś, ręką tylko im machnął na przywitanie i niby idzie dalej, a raz po raz schyla się, tyłek do nich wypina i stale coś przy sandałach majstruje, nic tu po mnie, myślę sobie, a w dodatku coś mnie ruszyło, więc zwinąłem manatki i pognałem do domu, wtedy to jeszcze nogi zdrowe miałem, i dobrze zrobiłem, przeczucie mnie nie zawiodło: nie mija pół godziny, a tu słyszę pisk hamulców przed domem, wyglądam, a tam, Chryste! – jeden z tych mercedesów i motocykl z obstawą, nie, nie, nie patrzcie tak na mnie, on tu nie przyjechał, adiutanta przysłał, wpadli do mnie z hukiem, wyście szewc, pytają, ja – odpowiadam spokojnie, żona za to przerażona, na kolana padła, dzieciaki tuli, za nogi sukinsyna chce obejmować, łaski! łaski!, wrzeszczy, aż w uszach dzwoni, a jeden, taki młody ładny, mówi, żeby się nie bać, bo oni mają interes do mnie, że niby -spotyka mnie wielki zaszczyt, bo będę mógł naprawić obuwie pewnemu wielkiemu człowiekowi, którego nazwiska ani tytułu, niestety, nie może podać, bez łaski, myślę sobie, już ja znam tego skurwiela, no ale do nich grzecznie zagadałem, że dziękuję i że jestem wzruszony, że mogę coś dla Rzeszy zrobić, 18
z którą po tylu latach walki nareszcie się zjednoczyliśmy, nie bardzo się to lukrowanie temu młodemu spodobało, widać nie był taki głupi, za to strasznie nerwowy, stale rękawiczki zdejmował, to znów je wkładał, więc tylko łypnął dziwnie oczyma, mruknął coś pod nosem i zawołał swego pomagiera, który wniósł pudełko, a bęcwał niósł je, mówię wam, z czcią należną relikwii, i postawił przede mną, o, na tym stole, a młody oficerek dalej, że mam otworzyć i jak najszybciej naprawić, no więc otwieram, biorę sandały, a jego jakby giez uciął i pac mnie szpicrutą po rękach, co?, wrzeszczy, takimi brudnymi łapami?! Ty polska świnio! a ja na to spokojnie, choć krew mnie zalała, mówię wam, gdyby nie dzieciaki, to bym go w pysk wyrżnął, że oczywiście, zaraz umyję, a gdy wróciłem z łazienki, to grzecznie napomknąłem, że jeśli świnia, to nie polska tylko kaszubska, a w jego ślicznych oczkach coś tak-błysnęło, że aż się cały skuliłem, ale nic mi nie zrobiły więc zabrałem się do roboty, uwinąłem się razdwa, choć mi nieco ręce drżały, bo bez przerwy każdy mój ruch obserwowali, może bali się
dywersji, albo co, ale niewiele było do zrobienia, ot, pasek przyszyć należycie, obluzowaną
klamerkę silniej uwiązać, wnet się z tym uporałem, sandały do pudełka włożyłem, szczęśliwy, że-już po wszystkim, podziękowali, a i owszem, zapłacili,. choć nie tyle co się wedle rangi właściciela należało” skrupulatni tacy – musiałem podpisać, że pieniądze otrzymałem, zabrali pudełko i poszli precz jak w procesji za świętym obrazem, później w gazecie napisali, że Führer przebywał w naszym mieście i że bardzo-sobie ten pobyt chwalił, hę, hę, śmieje się
szewc, ja też mam w tym swój udział, hę, hę, my też się śmiejemy, choć z czego innego, ależ
z niego blagier, myśli, ze-w takie banialuki uwierzymy, toż to wierutne kłamstwo, koń by się
uśmiał...
U ciebie naszym ulubionym miejscem jest kuchnia,. gdzie nie ma dywanu, na który nie można wchodzić butami, nie ma palmy, której nie można dotykać, mebli błyszczących politurą, ani krzeseł dostępnych wyłącznie dla gości, kuchnia jest stara, ma dokładnie tyle lat co babcia, nad głównym wejściem do domu widnieje data: 1882, otoczona resztkami kunsztownego kartusza, dziwne, ale kuchnia wydaje się starsza od całej kamienicy, tak jakby najpierw była ona, a dopiero później dobudowano resztę, jest mała i ciemna, przez nie myte od lat długie i wąskie okno z trudem przebija się światło, obłazi z farby, tak że gołe tynki, jeszcze tylko miejscami posiniaczone jak od bicia, kąty padły ofiarą żarłocznego grzyba, na domiar ściany i sufit naprzeciw drzwi zakopcone, gdyż kuchnię mają węglową, z pękniętą wzdłuż płytą, nad nią – pozostałość schludnego dostatku: niegdyś białe kafelki jak bibuła nasiąkło tłustymi kleksami, niektóre z napisami, litery ozdobne, wijące się, ruchliwe, na środkowym, największym – ujęty w roślinną bordiurę napis: Guter Herd ist Goldes wert, są też inne, z obrazkami, jakby ktoś kopiowym ołówkiem ślicznie wyrysował, na jednym widać dziewczynę o lalkowatej buzi otulonej kraciastą chustą, pękata spódnica w pasy, z fartuszkiem, na ramionach koromysła z wiadrami, widać wodę ze studni niesie, aż się garbi od ciężaru, z boku młody mężczyzna, chyba panicz, bo z koronkowym żabotem pod szyją, patrzy na dziewczynę i pewnie ją zagaduje, bo ona odwraca się z uśmiechem, ale kto wie? – a nuż zakochani, ktoś ich z ukrycia podpatrzył i tak zostali na zawsze.
Siedzimy przy stole na taboretach, w zeszycie coś tam gryzmolisz, a ja patrzę na gzyms nad kafelkami, stoi tam już nasze cacko – czajniczek Münchhausena, a oprócz tego różne rupiecie, brzuchate pudełka z emaliowanej blachy, z napisami Salz, Topflappen i Zwiebeln, młynek do kawy co się zaciął na amen, gdyśmy w nim siarkę próbowali zemleć, dobrze, że jest drugi na drzwiach od spiżarni, stare flakony i słoiki z porcelitu, pewnie aptekarskie, tego dentysty co tu kiedyś mieszkał, w piwnicy została po nim bormaszyna, przybory dentystyczne, gipsowe szczęki, płaty różowego jak dziąsło wosku i dziwaczny album z kolekcją zębów, babcia mówi, że tylko złoto zabrał z sobą, wtedy wszyscy zwiewali gdzie pieprz rośnie, czym się dało, naprędce pakowali manatki, wypchane kufry, walizy, nawet meble ładowali do ciężarówek, a on nie, wszystko zostawił, kiedyś nam opowiadała: zabrał tylko złoto, poupychał
kieszenie, napchał do gaci i pognał na ten duży statek pasażerski, co ich miał wywieźć za mo19
rze, he, he! he! he! – w buzującej kuchni słyszę jej szyderczy rechot, tyle mu przyszło z tego złota, że szybciej poszedł na dno, haczykiem odsuwam rozgrzane do czerwoności fajerki, żeby dorzucić, patrzę na rozpalone węgle, ciąg dobry, wyje jak nurkujące samoloty, widzę je przez moment, ale tam była biała smuga torpedy, widzę sternika rozpaczliwie kręcącego wielkim kołem, słyszę wybuchy, płacz, jęki, błyska ogień, iskry, dym, syk pary, dzwonki alarmowe, statek przechyla się coraz bardziej, ludzie skaczą do lodowato czarnej wody, wybudzone dzieci beczą, matki szaleją z przerażenia, ogólna histeria i panika, oficerowie z pistoletami w rękach starają się utrzymać porządek, ale za późno na spuszczenie szalup, pokład ucieka spod nóg, dentysta też już w wodzie, przerażony macha rękoma, ale złoto ciągnie, mein Gott – krzyczy i już po nim, na dno idzie szybciej od innych, wyprzedza skłębiony tłum topielców o wykrzywionych twarzach, wybałuszonych oczach, otwartych jak do krzyku ustach, o włosach falujących, rozwianych jak trawa morska, cały step tych włosów, idą na dno jak potępieńcy do piekła na tym wielkim obrazie w muzeum, pamiętam ile szumu było, wszyscy gadali: Memlinga oddali, Memlinga oddali, a dentystę złoto ciągnie jak kamień u szyi, głupi, mógł wiać na rowerze, ale za to twoja babcia ma czym jeździć do pracy, dla nas jeszcze za wielki, kierownica za szeroka, opony staroświeckie – balonówy, dla niej w sam raz, inny nie wytrzymałby ciężaru, gruba jak beczka, wiadomo, w rzeźni pracuje, tam wszyscy tacy, a jak się jeszcze w pracy owinie boczkiem, słoniną i Bóg wie czym, to już prawie zupełnie okrągła, jak globus, mógł więc wsiąść na rower i wio! – na zachód, a tak to gnije na dnie, może już oskubany przez węgorze, ubranie zbutwiało, złoto wchłonął piasek i tyle mu z tego przyszło, zostały narzędzia w piwnicy i różne klamoty, ubrania i część mebli szabrownicy pokradli, a na ścianie w stołowym wisiał dyplom jakiejś szkoły w Królewcu, tak mówi babcia, zna niemiecki jak polski, kaszubski też, dyplom oprawiony w wiśniową ramkę, pod szkłem, dla Herr Adama Borkowskiego, z wielką pieczęcią i zamaszystymi podpisami, kiedyś
wymieniłeś go z handlarzem, tym co szmaty skupuje, na gwizdek z kulką, teraz na jego miejscu wisi święty obraz w złotej ramie, Dzieciątko na słomie leży, obok Józef i Matka Boska, jak żywi, nawet trochę podobni do tych w szopce w kościele, ale ładniejsi i jakby młodsi, ksiądz był po kolędzie i bardzo mu się obraz podobał, opowiadałeś, że najpierw stanął i patrzy, patrzy; potem uśmiecha się i kiwa z uznaniem głową, jak na fotografii, powiada, po czym westchnął cicho i przeżegnał się, widać Korpysów sobie przypomniał, u nich sami sportowcy wiszą i kilku dygnitarzy, tych ostatnich musiał niedawno zmieniać, do piwnicy wyniósł, aleśmy go podpatrzyli, nie ma co się dziwić – wiadomo co Korpys za jeden... A ten handlarz, to co pewien czas zajeżdża w naszą okolicę wozem pełnym różnych cudów, cały sklep wozi, jak Drzymała swój dom, czego tam nie ma – lalki, garnki, kubeczki, narzędzia, zabawki, a wszystko nowiutkie, błyszczące, pachnące farbą, gdy nadjeżdża, z daleka słychać jak rozklekotany wóz na kocich łbach terkocze, słychać dzwoneczki, pobrzękiwania naczyń i krzyk starego: stare szmaaa... stare szmaaa..., kobyłę ma chyba jeszcze sprzed wojny, od naszego piekarza kupił, ledwo zipie szkapina, czasem się zatnie jak osioł i ani kroku do przodu, Boże, co się wówczas dzieje, handlarz krzyczy jak opętany, batem wywija, pięścią grozi, a ona nic, stoi niewzruszona, pod nogi patrzy, jakby starością i niedołęstwem zawstydzona, albo jakby już miała wszystkiego gdzieś, pod tą resztką ogona, który sam w sobie jest obrazem nędzy i rozpaczy, za każdym razem jak przyjeżdżają, to coraz niżej ten łeb trzyma, i coraz chudsza, kości i trochę nabrzmiałych żył, jeden piekarz ma na nią wpływ, jak go zobaczy czasem, to zaraz rży radośnie, choć to jej rżenie brzmi bardziej jak skomlenie psa, raz usłyszał taki rwetes na ulicy, bo to zaraz gawiedzi się kupa zbierze i dzieciarnia wrzeszczy z uciechy, widząc bezsilność handlarza, i wyleciał z piekarni cały przyprószony mąką, do kobyły podchodzi, no co, moja stara, żyjesz jeszcze, mówi, a ona łbem potrząsa, wita po swojemu, a on ją po nozdrzach głaszcze, ech ty, mruczy, nie bądź uparta, no idźże, idź, a spieniony handlarz do piekarza podskoczył” ty oszuście! krzyczy, oddaj forsę za te kości z kopytami! ale piekarz nie w ciemię bity, żadnych pieniędzy nie odda, ani nawet gadać nie 20
chce, więc tylko białą pięść pod-tyka tamtemu pod nos, powąchaj, mówi, powąchaj, hultaju, cóż kiedy szmaciarz, nie powąchawszy nawet, pyskuje dalej: zabierz grabę, boś nią pewnie dupę podcierał, w życiu u ciebie chleba nie kupię, ty... nie kończy, gdyż pięść ląduje na jego szczęce, a on pod wozem, który natychmiast rozdzwonił się dzwoneczkami, rozdźwięczał
szkłem i naczyniami, aż przeciągłym echem poszło po całej ulicy, widowisko skończone, hałastra się rozchodzi i po chwili słychać spokojne człapanie i zawodzące pokrzykiwania handlarza: stare szmaaa... stare szmaaa... Siedzimy w ciemnej kuchni, nasiąkłej zapachami minionych obiadów, w końcu oderwałeś
się od zeszytu, gryziesz ołówek, gapiąc się na sufit, na zacieki, które ułożyły się jak poziomice na mapie, a ja podziwiam słoje aptekarskie, ich kolor przypomina twarz piekarza podczas tamtego zajścia, była trochę jak u klowna z wesołego miasteczka, wściekłość sprawiła, że mu się ta mączna twarz skurczyła, wsiąkła do środka, sama biel została, różowiejąca od złości, spływająca strużkami potu, jakby ją ktoś paznokciem zdrapywał, zostawiając głębokie, nabrzmiałe krwią ślady... Piekarnia jest blisko, w podwórzu koło szewca, przed świętami nosimy ciasta do pieczenia, piec okazały – na całą ścianę, raz po raz któryś z piekarczyków hakiem otwiera rozpalone drzwiczki i długą, drewnianą łopatą, jak oni mówią – szybrem, wyciąga świeżo upieczony chleb, pachnący, ze spękaną, chrupiącą skórką, ciasta pieką nieco z boku, ludzie przynoszą, bo z węglem kłopoty, a prąd właśnie zmienili ze stałego na zmienny, co to właściwie znaczy, nie bardzo wiemy, jedno jest pewne – jak coś włączysz do kontaktu, to zaraz dym leci i śmierdzi, jakbyś kliszę palił, czyli śmierdziela, z kliszą kłopotów nie ma, u ciebie w piwnicy pełno po dentyście, a jakże, same zęby, duże z korzeniami jak widły i małe, pewnie dzieciaków, wszystkie posegregowane w pudełeczkach, każde z podanym rokiem, a część w specjalnym albumie, wsunięte luzem za paski papieru jak znaczki w klaserze albo zdjęcia rodzinne, pod każdym zdjęciem data, nazwisko i adres właściciela, nabazgrane jak kura pazurem, ale kilka nazwisk odcyfrowaliśmy, szewc ich wszystkich zna, bo on tutejszy, jeszcze przed wojną
buty naprawiał i pił, co rusz lecimy do niego, a zna pan Schulza, pytamy, albo Grabskiego, czy Tkacza – wszystkich zna, trzeba będzie zapytać o tego żołnierza z fotografii, dentystę
Borkowskiego też, o, mówi rozdziawiając bezzębne usta, wyrwał mi ostatniego, wskazuje palcem na gołe jak u niemowlaka dziąsła, bodajże w czterdziestym trzecim, pamiętam jak dziś, ostatecznie tylko raz w życiu może człowieka coś takiego spotkać, czekamy na jakąś
historyjkę związaną z tym pamiętnym wydarzeniem, bo on zawsze ma coś w zanadrzu, wystarczy byle pretekst, a robotę zostawi i pytluje jak najęty, lubimy słuchać, choć blagier nie lada, czasem zapomina i powtarza to samo o kimś innym, albo łączy różne wątki w jedną
opowieść, przy okazji zawsze nawiąże do siebie i wspomina własne przewagi, zwłaszcza wojenne, Boże, czym to już nie był, czego nie-dokonał, z Borkowskim to się niby przyjaźnił, gdzieś ma wspólne zdjęcia, ale nie chce mu się szukać, a może dzieciaki gdzieś zapodziały, tylko że w albumie dentysty jakoś nie możemy nazwiska szewca znaleźć,. a tam wszystko pedantycznie opisane, a może zmienił po wojnie, element niepewny – Kaszub, a w dodatku prywatna inicjatywa, dobrze, że ma zaświadczenie-z niemieckiego więzienia, był tam kilka miesięcy, nie bardzo wiadomo za co, tyle różnych wersji słyszeliśmy,. że trudno się rozeznać, babcia mówi, że po pijanemu żonę pobił i jakiegoś klienta, może tak gada, bo go nie lubi, wszyscy wiedzą, że drą koty, choć podobno od małego się znają, tak to bywa, kiedyś opowiadał, że niby za to, że chleba rzucił polskim marynarzom, co praco-. wali nad Motławą, to byli jeńcy z Helu czy z Oksywia, byłem, powiada, z kolegami na przyjęciu w takiej miłe knajpce, akurat córka się jednemu urodziła, zaraz, zaraz, to było u Friedricha Beuitera na Schüsseldamm, wiecie, tam niedaleko św. Bartłomieja, zabawa na sto-dwa, aż tu nagle widzę przez okno, że kolumnę prowadzą, wyniszczeni strasznie, jak szczapy, obdarci, dzieciarnia biegnie za nimi, końskim łajnem rzuca, wyzywa, no to chwytam, co było pod ręką, akurat kawał