J Conrad Smuga cienia



SMUGA CIENIA



Wedle obiegowych wiadomości, Conrad o morzu pisał i o ludziach morza. Tak naprawdę: wcale nie zawsze i nie wszędzie, ale rzeczywiście akurat „Smuga cienia” to klasyka morskiej literatury. Tylko że z jej stu kilkudziesięciu stron dobre ¾ mówi o wydarzeniach na lądzie, a w pozostałej ¼. ani mowy o żadnym sztormie (o tym jest „Tajfun”). Toteż łatwo odrzucić tę książkę jako rozwlekłą i przegadaną. Zrozumieć to, a więc: zrozumieć siebie, możesz łatwo dzięki tej książce, o ile ją przeczytasz, a nie tylko czytasz. W niej ciągle są takie sytuacje, jak ot, np. krótka scena z kapitanem portu. Port jest wielki, więc kapitan portu to szycha na setki, jeśli nie tysiące mil okolicy, bo to nie Europa. Wzywa zatem listownie oficera (narratora-bohatera), by mu przydzielić dowództwo statku. Każdy na takie wezwanie przybiegłby w podskokach – ten nie, więc kapitan portu ma do niego pretensję i urazę. Patrzymy na to z perspektywy owego oficera-narratora, znamy niezależne od niego przyczyny późnego przybycia, toteż odbieramy to jako dzikie pretensje. Jeśli się tu nie zatrzymać i nie zastanowić, nigdy nie zrozumie się sensu tej sceny, więc ona się będzie wydawać niepotrzebną dłużyzną. Jeśli jednak zapytać: „Dlaczego on się piekli? Dlaczego nie zapyta o przyczynę, tylko zaraz ma pretensje?” – od razu widać: powodem poczucia zawodu jest niezgodność między oczekiwaniami, nastawieniem kapitana portu a zachowaniem oficera. A to przecież cały Ty, cały ja, cały ktoś, kto wziął w rękę coś (np. książkę), spodziewając się, że będzie takie, a potem odrzucił to zawiedziony, ponieważ okazało się inne. Po drugie, my też mieliśmy do czynienia z dzikimi pretensjami, i to od obu stron. Czyż zastanawialiśmy się wtedy, czy nasze pretensje są słuszne, albo czy staraliśmy się zrozumieć człowieka, który miał do nas niesłuszne pretensje? To m.in. po tego rodzaju fenomenach rozpoznaje się literaturę pierwszej klasy: że dzięki niej dowiadujemy się czegoś istotnego o sobie samych (dla jasności: tak bywa też w klasie drugiej, ale rzadziej i np. nie na tym poziomie artystycznym, nie z taką finezją albo nie z taką prostotą). Taką książką jest „Smuga cienia”, kiedy już wiesz, że i jak między kapitanem portu a bohaterem, Tobą a książką, Tobą a kimś, powstała bariera – bariera niezrozumienia.

O tym jest ta opowieść. O tym jest znaczna część twórczości Conrada. To jeden z głównych tematów: niezrozumienie, które dzieli ludzi. Zrozumiesz to, jeśli w „Smudze...” poobserwujesz reakcje bohatera w rozmowach z kapitanem Gilesem. Kapitan a to dziwi, a to drażni, a to śmieszy, a to prowokuje bohatera, po czym się okazuje, że wcale mu o to nie chodziło, a poczucie śmieszności lub wrażenie, że się jest prowokowanym itd. wynika tylko z nastawienia lub chwilowego nastroju bohatera, co najwyżej ciut inspirowane nieco sfinksowym postępowaniem kapitana, który, cóż, starszy jest doświadczeniem i wiekiem, taki ma styl, ma również wynikający z doświadczenia dystans. Jest też wielkiej piękności i ceny, a i zabawne miejsce, w którym bohater ma rodzaj zaćmienia umysłowego i nagle klapka mu się otwiera... Wiesz co: nie będę dalej podpowiadał; przyjrzyj się sama kapitanowi Gilesowi, sam dojdź do tego, po co w ogóle ta i taka postać w tej książce jest. A wtedy zapewne gładko do Ciebie dotrze, że tam każda, nawet epizodyczna, postać jest ważna i pokazana za pomocą szczególnego w swoim rodzaju miniportretu psychologicznego. Każdej przyjrzeć się warto: oj, niektóre są wręcz znajome nie z książek (np. stary Giles to cały ja...), choć z książek też. Po co Conrad to wszystko tak długo robi, po co mu ta cała galeria: Hamilton, Ochmistrz, w szczególności zaś kapitan portu, postać na zaledwie kilka zdań?

Otóż odpowiedź będzie miała kilka punktów. O jednym już wspomniałem: przyglądaj się „stykom” bohaterów. A drugi, nie licząc tych, których nie wspomnę: chodzi o to, żeby Cię wciągnąć, wprowadzić pomiędzy nich, poniekąd by Cię wdrożyć w to przyglądanie się im. Ani tej, ani innej książki Conrada nie da się czytać „jak zwykle”. Jeśli przejdziesz te sto kilkadziesiąt stron w godzinę lub dwie, to tylko je czytałeś, ale nie przeczytałeś (no, chyba że jesteś wyjątkowo bystra). Tu raz po raz trzeba zastopować, by się zastanowić, o czym właściwie dana scena świadczy. I przez ¾ książki trwa ta nauka przyglądania się ludziom i sytuacjom, bo tylko dzięki temu czytelnik będzie umiał przyjrzeć się im w następnej ¼. tak, jak na to zasługują.

Tu dygresja. Jeśli przyjrzysz się im tak, jak na to zasługują, to między innymi dobrze do Ciebie dotrą i pierwsze, i końcowe słowa tej książki. Pierwsze są jeszcze na stronie tytułowej: „Godni mego największego szacunku”. To jest neoromantyczna epoka i literatura, zgodnie z tym w niej nieraz pod jednym dnem tkwi przynajmniej jedno następne. Nie zatrzymasz się na pierwszym, oczywistym: na załodze statku, jeśli pomyślisz chwilę, co znaczy, że książka została napisana w ciągu kilku ostatnich miesięcy 1916 roku, choć akcja dzieje się gdzieś około 1885 lub 1890, i że dedykowana jest Borysowi Korzeniowskiemu i jego pokoleniu. Otóż rok 1916 to wielomiesięczna bitwa pod Verdun, w której poległo ponad ¾ miliona ludzi, oraz brytyjska ofensywa nad Sommą, kiedy to po tygodniu ostrzału artyleryjskiego, w czasie którego na każdy metr kwadratowy terenu spadł przynajmniej jeden pocisk, o ósmej rano 60 tysięcy ludzi poszło do natarcia – a do południa około 59 500 z nich już nie żyło albo było poważnie rannych. Znowu masz wrażenie, że robię z Ciebie balona, skoro o wojnie w tej książce nie ma ani słowa. Wiedz zatem: owe wydarzenia z 1916 roku wstrząsnęły każdym (nawet jeśli ktoś ma minimalną wrażliwość, jak ja, cóż dopiero większą). Ale Conrad wtedy był osobą w poważnym wieku, o nietęgim zdrowiu; przez to już przed laty musiał odejść ze służby na morzu. Nie będąc na tej wojnie, nie mógł o niej napisać; uznał, że po prostu w takiej książce by kłamał (dopiero to jest to mój prywatny wniosek). Napisał o tym, co znał, wiedząc, że to wspólne (inaczej nie byłoby takiej właśnie dedykacji).

Możesz wywnioskować, że Conrad jest autorem jednej książki: w kółko pisze o tym samym. Owszem, sprawy morza, niezrozumienia, odpowiedzialności przewijają się u niego na okrągło. Do tego stopnia, że kiedy Conrad nie pisze o nich jako głównych, to mówi, że właściwie nie wie, o czym to jest (chodzi o „Jutro”). Ale nazwać go autorem jednej książki nie sposób, na tyle różnie pisze o tych samych sprawach, i niemało o innych; a wbrew pozorom ma też na koncie np. powieść historyczną. Toteż jeśli interesuje Cię bardziej, powiedzmy, sprawa barier niezrozumienia niż morze i spółka, no i o ile chcesz mieć do czynienia z wymiarem greckiej tragedii, a zarazem nie obawiasz się czytać kilkudziesięciostronicowej opowieści załóżmy przez tydzień po parę godzin dziennie – to oczywiście imaj się „Amy Foster” (to jest klasa, no, jak większość dzieł Conrada). Co zaś się tyczy odpowiedzialności: nie myśl, że „conrady” to takie morskie produkcyjniaki, trąbiące o wzorcowych cechach prawdziwego marynarza. Słowa takie jak „odpowiedzialność, odwaga, honor” itp. są w tych książkach ogromną rzadkością, na znanej Ci skądinąd zasadzie „rzadko na moich wargach, niech dziś to warga ma wyzna, jawi się krwią przepojony, najdroższy wyraz...”. Oj, Conrad naprawdę oszczędza słów, operuje nimi krótko i celnie, toteż nie ma innej rady, jak zatrzymywać się co chwilę, bo dana scena zwykle kończy się, nim ją zdążymy zrozumieć, jak ta z kapitanem portu. Co tam scena; ważne może być nawet pół zdania... Ja, z kapitanem tym pływając już niejeden raz, znając go od wielu lat, uważam, że owe istotne frazy, sceny dość łatwo jest w jego tekstach wychwycić, łatwo zorientować się, gdzie i nad czym się zatrzymać. Ale pamiętam, jak to bywało kiedyś w pierwszych czytaniach: duży klops. „Conrady” były zwyczajnie mało zrozumiałe (raczej czuło się w nich „coś”), dopiero z czasem się połapałem, że je czytam za szybko, by je przeczytać naprawdę. Co więcej, dwa razy spróbowałem i nie przebrnąłem „Szaleństwa Almayera”, więc nie sądź, że teraz już jestem hop do przodu znawca i miłośnik Conrada. Ja tylko, ot, mógłbym rozpocząć ten list od dedykacji „Godnemu mego najwyższego szacunku”. Albo od „Kapitanie mój, kapitanie”.

W „Smudze...” na pierwszy rzut oka masz do czynienia z narratorem-bohaterem, konwencja jak każda inna, nic nadzwyczajnego. Ale pomyśl: a po co podtytuł oryginału „A confession”, „Wyznanie”? (przy okazji: w wydaniu zbiorowym z lat 70. ów podtytuł pominięto!!!). Narrator pierwszoosobowy siedzi w literaturze przynajmniej od angielskiej powieści XVIII-wiecznej, przypomnij sobie Guliwera albo Robinsona. Od Romantyzmu formuła wyznania to już standard: szerokie wówczas stosowanie stylistyki „mówionych refleksyjnych” opowieści oraz „na bieżąco pisanych” dzienników-pamiętników-zapisków itp. (pomyśl np. o rzeczach tak różnych, jak „Lalka”, „Drakula” Stokera i „Na Srebrnym Globie” Żuławskiego). Na tym tle Conrad jest swoisty z jego własną wersją formuły „mówionej”, choć bardzo mocno osadzonej w tradycji: idącej od „polskiej szkoły” dawnej gawędy szlacheckiej zespolonej jakby z „morską szkołą” opowieści tawernianej. Owszem, i to bywało już w Romantyzmie, ale wtedy jest, jak by to rzec, „zewnętrzne”, jest bardziej formalnym chwytem w tekście o literackiej stylistyce. Zresztą, co Ci będę zawracał głowę ogólnikami: porównaj sobie np. „Frankensteina” Mary Woolstonecraft Shelley z „Wehikułem czasu” Herberta George’a Wellsa, a łatwo zobaczysz, że ciocia Mary jest znacznie bardziej „literacka”, choć to formuła „zapisanego tekstu mówionego”, gdy wujek Herbert jest bardziej „mówiony”, choć to formuła pamiętnika. Własna wersja Conrada polega m.in. na stosowaniu dwóch („Smuga cienia”, „Amy Foster”) lub całej galerii narratorów-bohaterów („Lord Jim”). „Smuga...” jest dużo późniejsza, z czasów, gdy Conrad częściej już stosował pojedynczego narratora, to opowieść wspomnieniowa o charakterze relacji narratora-bohatera. Tylko że w jednej osobie ich jest dwóch. Obie perspektywy – jedna młodego bohatera z czasu akcji, druga tegoż samego jako narratora dużo później wyznającego, co mu się wówczas zdarzyło – są stopione w jedno, bywa, że obie występują czy to w sąsiadujących akapitach, czy w jednym i tym samym zdaniu, np. gdy bohater młody introspekcyjnie wyznaje, co i jak odczuwał lub odbierał, a narrator dojrzały wspominając rozważa to lub ocenia. Czasem zaś nie sposób się połapać, o którą perspektywę chodzi. Choć zatem w „conradach” wiele tematów, motywów, rysów postaci jest wspólne, nie jest to autor jednej książki: owi narratorzy-bohaterowie są różnie wyważeni w różnych książkach. Nawet ten sam Marlow jest w „Jądrze ciemności” bardziej bohaterem niż narratorem, gdy w „Lordzie Jimie” na odwrót; tam bardziej stara się zrozumieć siebie (choć nie przede wszystkim), tu bardziej chce zrozumieć Jima. W „Smudze...” i podobnie, i inaczej: bezimienny doświadczony narrator po wielu latach stara się zrozumieć siebie samego jako młodego człowieka – i też nie zawsze mu się udaje. Np. w żaden ludzki sposób nie jest w stanie stwierdzić, jaki był powód tego, że z dnia na dzień rzucił dobrze płatną pracę pierwszego oficera, z perspektywami na przyszłość, na dobrym statku, w porządnej załodze, pod kapitanem z klasą. Trudno stwierdzić, z której perspektywy ocenia tę decyzję jako kaprys, ale to nieprzekonujące. Pewnie i Tobie przyjdzie w owej chwili do głowy to, co jemu i mnie, choć nie mówi tego jasno, bo i nie ma pewności: po paru latach na tym stanowisku to przestało mu wystarczać, dotarł do jakiejś krawędzi. Pewnie i Tobie zdarzyła się taka decyzja, w której zdrowy rozsądek czy rozum był drugorzędny. Przy tym niech Ci się nie wyda, że on lub ja uważamy to za głupie, naiwne, niedojrzałe itp. My przecież wiemy, że człowiek szuka, szuka, szukania mu trzeba, domu (niekoniecznie tylko gitarą i piórem), póki nie znajdzie (albo nie zrezygnuje), nieraz dobrze nie wiedząc, czego szuka, więc gdy znajdzie, po jakimś czasie może się okazać, że to nie to... a tylko głupiec uważałby owo szukanie za głupie. Jak widzisz z tego przykładu, Conrad ma tę głębię i ten realizm, który cechuje literaturę pierwszej klasy, a i czasem pierwszorzędną wśród drugorzędnej (że nie tylko psychologiczny, nie będę tego rozwijał, o tym Ci pisałem w liście o Eldorado pod „Jądrem ciemności”, jak i o paru innych rzeczach, które tu pomijam). Dodam tylko, że właśnie dzięki owemu sprzężeniu perspektyw „dwa w jednym” ta książka może być tak krótka, a tak nośna, tak cenna (toteż należy ona do tego, co prywatnie nazywam sobie „literaturą niemożliwą” i co szczerze podziwiam).



Oto najistotniejszy przykład. Narrator-bohater (nie wiadomo, z której perspektywy i nie wiadomo, na ile serio, na ile żartem) mówi, że właściwie jedyne, co by można zarzucić statkowi, który opuścił, to to, że był parowcem – hasłowo, rzeczowo, bez żadnego komentarza. Bzdura: jak można zrobić zarzut z czegoś, co jest obiektywną zaletą?! Można, bo przecież i on ma pełną świadomość, że obiektywnie to absurd. Tu akurat on myśli obiektywnie, lecz z innej pozycji niż utylitarna czy pragmatyczna (tj. jeśli uważasz, że uczucia nie istnieją obiektywnie, możesz przyjąć, że on tu myśli subiektywnie). Owo „zarzucić, że był parowcem” to klucz do całego Conrada i wielu ludzi morza na przestrzeni wieków, a i do samego morza. Czym jest „nie-parowiec”? W czym „nie-parowiec” jest od parowca lepszy? Uczucia, emocje w tej książce nie leżą aż tak na wierzchu, jak w „Jądrze...”. Owszem, o swych emocjach bohater nieraz krótko wspomina, rzadziej wspomina o tym narrator (np. kiedy wyjaśnia, dlaczego tak gładko przeszedł do porządku dziennego nad tym, że próbowano go skrzywdzić). Uczucia łączą się z tym, co rozumowe, nie mówi się o nich wprost, bo są zbyt ważne, zbyt głębokie, zbyt osobiste; wrażliwość ujawnia się chwilami, i to nieczęstymi. Ot, np. gdy narrator-bohater przypłynie do innego portu, tam bowiem stoi statek, na którym ma objąć swe pierwsze dowództwo. W chwili, gdy go po raz pierwszy spostrzeże przy pirsie, przeczytasz, jak on go widzi – i z miejsca zrozumiesz, że nie czaruję Cię moimi subiektywizmami: tym razem Conrad powiedział wprost, raptem w dwóch zdaniach, wcale nie potrzebując tu wielkiego słowa. Gdybym cokolwiek zmyślał, tych zdań po prostu by nie było, albo byłyby inne, on by nie użył tych słów. Tu bardzo jasno nie wiadomo (to nie błąd, właśnie tak: bardzo jasne jest to, że nie wiadomo), czy mówi to i tak myśli młody dowódca, oddając chwilowe pierwsze wrażenie, czy doświadczony narrator, oddając swe dogłębne, stałe przekonanie. Pamiętając, że kilkadziesiąt stron wcześniej był ów zarzut – można mieć pewność, że tak ów statek widzą obydwaj, że pod tym względem stary kapitan przez te wszystkie lata wcale nie zmienił się względem siebie z młodości. Dlatego tak krótko, bez rozważania, uczuciowo, jako coś oczywistego i zrozumiałego samo przez się. I tylko w paru zdaniach na przestrzeni stu kilkudziesięciu stron, bo to tkwi w głębi, u podstaw osoby człowieka morza – to, co najkrócej nazwalibyśmy (on nie, on nie potrzebuje tego nazywać) romantyzmem statku. Resztę, że poprzez statek poznaje się romantyzm morza, i jaki to romantyzm (a niech Ci nie przychodzą do głowy jakieś sentymentalne porywy płytkiego uduchowienia), że statek jest narzędziem poznania (i poznania czego; a jest tego niemało), i jakie to poznawanie jest trudne oraz czego od wszystkich wymaga – dowiesz się z owej końcowej ¼. Dowiesz się, co jest na morzu groźniejsze od sztormu.

W owych ¾. dziejących się na lądzie mowa głównie o tym, jak do uzyskania dowództwa doszło, z szeregiem typowych dla Conrada szczegółów, bez których z pozoru mogłoby się obejść. Tylko że bez nich nie mogłoby do Ciebie dotrzeć, jak bardzo była to kwestia zbiegu okoliczności, jak łatwo losy bohatera mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej (zwłaszcza że dwie osoby zmówiły się, by mu w uzyskaniu tego dowództwa przeszkodzić). Traf, przypadek, szczęście – na pierwszy rzut oka, tak to postrzega i młody bohater, i dojrzały narrator. Ani bohater, ani narrator nie powiedzą wprost: czemu kapitan portu upatrzył sobie właśnie nieznajomego człowieka, odrzucając innych kandydatów, czemu czekał właśnie na niego. Kapitan portu jego uważa za najodpowiedniejszego; to już nie kwestia szczęścia ni przypadku. Czego? Może i bohater, i narrator nie doceniają tego czynnika? Autor tak, skoro parę razy o tym mowa, więc sami musimy dojść do tego, że czysty traf to nie wszystko (znowu nie chcę za dużo zdradzić, więc wygląda, jakbym z Ciebie robił balona, więc podpowiem tylko: zwracaj uwagę, co o bohaterze sądzą inne postacie, na czele z jego dotychczasowym kapitanem, a potem pomyśl, czy i jak to zadziałało; a przy okazji już wiesz, czemu o Conradzie piszą, że nieraz opiera się na niedopowiedzeniach).

Kiedy połączysz kwestię szczęścia z owych ¾. z kwestią pecha z owej ¼. na morzu, jasne stanie się, czemu naród marynarski na przestrzeni wieków był tak przesądny (od sprawy biblijnego Jonasza poczynając, że o losach Odysa nie wspomnę). Ale i w tej ¼. dobrze uważaj, jak za pechowym zbiegiem okoliczności stoi też zła wola, korzyść własna, łamanie zasad. Tu jednak przyjrzyj się zwłaszcza bohaterowi zbiorowemu, z którego dwaj drugoplanowi indywidualni i paru epizodycznych są poniekąd wybrani dla przybliżenia szczegółów całości zespołu. Tylko wtedy zauważysz, że w gruncie rzeczy ów bohater zbiorowy jest bodaj najistotniejszy, a co więcej: że od początku indywidualni bohaterowie są częścią owej zbiorowości. A tego właśnie trzeba, jeśli masz zrozumieć tę książkę w całości, od początku: od rzeczonej początkowej wzmianki, od dedykacji, że o tytule nie wspomnę. Zwykle tak jest, że czytając, jakoś odruchowo skupiamy uwagę na indywidualnych postaciach, zbiorowość jakby ucieka nam do tła czy spada na drugorzędną pozycję – a tu Conrada tak czytać nie można. Tzn. można, tylko że wtedy otworzysz jedne drzwi, z napisem: samotność. Sytuacja oddzielenia barierami a to niezrozumienia, a to zła, a to natury stanowiska pierwszego po Bogu, żeby tylko te wymienić. Wtedy wstrząsnąć może Tobą, że stary Giles na widok bohatera po rejsie mówi, że wygląda on starzej. Postępowanie bohatera zbiorowego (do którego należy i narrator-bohater) otworzy Ci drzwi następne: związek. Sytuacja wspólnoty ludzi połączonych koniecznością, wolą, ofiarnością, obowiązkiem, zasadą etyki (czy tylko zawodowej?); połączonych poprzez martwy (?) przedmiot (???): statek. I wtedy wstrząsnąć Tobą może ostatni gest w powieści: podanie rąk. A zatem to nie tylko kwestia zawodu, etyki, woli, warunków itd. To jeszcze coś innego. Conrad ani tamtego, ani tego nie nazywa wprost, znów samemu trzeba to odkryć. Ale widać, widać dobrze, że i on, gdyby był innym typem człowieka, mógłby użyć wielkiego słowa. Jak Konrad, gdy mówi „Ja kocham cały naród”, jak Baurdżan Momysz-uły, gdy mówi o miłości do swych żołnierzy („Szosa wołokołamska” Aleksandra Beka), jak kapitan Borkowski, gdy mówi „Nie kochAAAAcie statku” („Szaman morski” Borchardta). Czy to najwłaściwsze słowo, skoro kapitan Stankiewicz nigdy tak sprawy nie postawi, zaś Conrad tak wyraźnie powtarza słowo „szacunek”? Znaczy, co to znaczy? To samo. Różne strony tego samego medalu. A przy okazji: zwykle ludziom morza, powietrza itd. okropnie działa na nerwy traktowanie ich jako bohaterów i przypinanie im wielkich słów: widzą, jak bardzo oczywista, konieczna, zwyczajna jest ich praca w tym sensie, że to ich obowiązek; toteż nie darmo zacząłem od cytatu z Meissnera, z rozdziału „Inny gatunek” w „Żądle Genowefy”, który to rozdział, choć nie cytat, jest też i o tym.

Dlaczego zacząłem tym cytatem? Dotyczy on sprawy, nad którą zastanawiam się od czasu, gdy zacząłem pływać, nie tylko z Conradem (więc znacznie dawniej, niż zacząłem pływać także fizycznie). Skąd te negatywne sądy o „conradach” i świetnych dziełach? Czy naprawdę aby zobaczyć, wiedzieć, zrozumieć, poczuć morze i człowieka morza u Conrada, trzeba przez to przejść fizycznie, poczuć na własnej skórze? Naprawdę trzeba się topić albo przeżyć pożar? Trzeba, by kołysanie tak sponiewierało człowieka, że ledwo żyje, nie jest w stanie ruszyć ni ręką, ni nogą, lecz gdy przychodzi czas na wachtę, w bardzo oczywisty sposób znajduje w sobie siłę, by wstać i iść za ster? (a przecież w owej ¼. „Smugi...” sytuacja jest nieporównywalnie gorsza). Naprawdę trzeba najpierw dowiedzieć się od starego Stankiewicza (przez Borchardta), że właściwie życzenie „Pomyślnych wiatrów!” to obraza dla żeglarza, by wiedzieć, co na morzu jest najgorsze? Trzeba mieć samemu do czynienia z GPS-ami, radiem, radarami, mapami, by wiedzieć, jak znacznie trudniej było sto, dwieście, tysiąc lat temu? Trzeba we własnych dłoniach trzymać ster w środku nocy na bezmiarze morza, samemu jak palec, by do człowieka dotarło i to, że ma w ręku życie sześciu ludzi, i to, że pozwala im teraz spać coś elementarnie oczywistego: zaufanie? I że są to rzeczy tak bardzo wynikające z sytuacji, że wręcz nie ma potrzeby nazywania ich po imieniu? Naprawdę trzeba, by w kwadrans po takiej myśli kapitan wylazł na pokład, żeby dotarła tak podstawowa prawda, iż na pokład wyciąga go nie nieufność, lecz poczucie odpowiedzialności, i to nie za siebie? Naprawdę trzeba, by wówczas kapitan, prócz sprawdzenia kursu i zerknięcia na horyzont, dłuższą chwilę patrzył w gwiazdy, aby samemu stracić pewność, że na pokład wyciągnęła go odpowiedzialność? Bo równie dobrze mogła to być chęć spojrzenia w niebo; ale że wychodząc mógł o tym w ogóle nie pomyśleć i dopiero tu zauważył to piękno; co ogółem niejasne jest, a takie bliskie, boż przecie kwadrans temu trzymając ster jednocześnie samemu patrzyło się długo w te same gwiazdy (czyli: że Conrad używa niedopowiedzeń, niejasności, stopów, że łączą mu się rzeczy tak sprzeczne, jak samotność i wspólnota nie dlatego, że taki sobie wymyślił styl lub manierę artystyczną, takie sobie wybrał tematy, lecz stąd, że taka jest natura fenomenu, a raczej stanu rzeczy, w którym m.in. służba bywa niespodzianie i naturalnie połączona z zachwytem: w sposób zarazem niejasny i oczywisty one są jednością). Naprawdę trzeba spojrzeć własnymi oczami na czterometrowe fale, gdy jacht idzie w przechyle z prędkością siedmiu węzłów pod żaglem wielkości dużego ręcznika, bo wieje ósemka, by mieć jasność, że to tylko mała próbka tego, iż ocean zrobić może ze statkiem wszystko? Naprawdę nie wystarczą słowa, by sobie to wyobrazić z taką dokładnością, która umożliwia zobaczenie tego wszystkiego?

Otóż własne doświadczenie, literackie i osobiste, z pewnością może pomóc. Ale to nie reguła. Alain Gerbault napisał, że bardzo lubi „Młodość” Conrada, ale co do reszty, ta do niego nie trafia, bo za mroczna, zbyt zawiła, za bardzo słowiańska. Masz pojęcie: Gerbault! Z jego doświadczeniem i z oceanu, i z powietrza! Jeśli odruchowo uznajesz, że to stąd, że ci Francuzi to takie cymbały, to wiedz, że to właśnie Francuzi pierwsi na większą skalę dostrzegli głębszą wartość „conradów” i zachwycili się nimi – oraz że bodaj tylko jedynego autora można uznać za kontynuatora podejścia? ducha? istoty? twórczości Conrada na tym samym najwyższym poziomie: właśnie Francuza, człowieka powietrza, nie morza (rozróżnienie czysto formalne, co może pamiętasz z fizyki: stany skupienia materii to ciała stałe i płynne, zaś płyny dzielą się na ciecze i gazy).

A zatem osobiste doświadczenie wcale nie musi dawać klucza do „conradów”. One jednak dają właściwe wyobrażenie o sprawach ludzkich i morskich. Znaczy to, że głównym kluczem jest coś innego, niezależnego nawet od tego, czy kiedykolwiek widziało się morze na oczy. Co?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron