ZANIM POWIESZ KOCHAM

95






















Ks. Mieczysław Maliński



ZANIM POWIESZ KOCHAM
























SPIS TREŚCI


Wstęp


  1. CO TO JEST MIŁOŚĆ?

Siła napędowa naszego życia

Jak rodzi się miłość

Sprzężenie zwrotne

Samotność

Jesteś zakochany czy kochasz?

Mody w miłości

Nie sprzedaj się

Ostrożnie ze słowem: kocham

Trzy kolory miłości

Jesteś odpowiedzialny za swoją różę

Tylko dla dziewcząt

Onanizm

Homoseksualizm

Umiej powiedzieć sobie: "Nie"

Nieśmiałość

Telewizor

Nurt miłości

Największa miłość


  1. MIŁOŚĆ MAŁŻEŃSKA

Ślub

Małżeństwo

Gość z innej planety

Kot w worku

Pijaństwo

Żona piłkarza

...Jest czas na małżeństwo...

Opętani sprawą

Dbać o siebie dla niego

Popęd seksualny

Miesiące miodowe

Teściowie

Wyjść z domu

Dwa modele małżeństwa

Czas dojrzałej miłości małżeńskiej

Trzeci wiek w małżeństwie

Wierność

Zazdrość

Dla mężczyzny najważniejsza jest praca zawodowa, dla kobiety- dom

Małżeństwo mieszane

Trójkąt


  1. MIŁOŚĆ RODZINNA

Być kobietą

Mieć dziecko

Usunięcie ciąży

Być matką

Twój rodowód

Życie domowe

Wychowanie seksualne

Rozwód

Małżeństwo bez dziecka

Gdy jedno jest niewierzące

Wychowanie dzieci

Wychowanie do życia





















WSTĘP







Spotykałem cię na ulicy, gdy szedłeś wraz z kolegami i koleżankami roześmianą gromadą, w tramwaju, gdzie opowiadałeś na głos o tym, co cię spotkało przed chwilą albo jakie są twoje plany na najbliższe godziny, w kinie i po seansie, gdy wychodziłeś, dzieląc się na gorąco wrażeniami. Spotykałem cię w kościele i w sklepie, w bibliotece, w zimie na nartach, w lecie na plaży, na wędrówkach w górach. Zachodziłem do dyskotek, do szkoły, gdzie się uczyłeś. I stąd powstała ta książka. Po prostu zdawało mi się, że najwyższy czas, ażebym z tobą obszernie porozmawiał o sprawie, która stanowi istotny nurt twojego życia, jak i każdego życia: o miłości.

I tak też czytaj tę książkę – jako moją rozmowę z tobą. Nawet jeżeli uznasz, że nie jest to tak albo nie całkiem jest tak, albo jest jeszcze inaczej, to chciałbym, żebyś po prostu wziął pod uwagę to, co ci napisałem, jako jeden z głosów w dyskusji na temat miłości. W dyskusji, którą prowadzisz od dziecka i którą będziesz prowadził do końca twoich dni.

























CO TO JEST MIŁOŚĆ?



















SIŁA NAPĘDOWA NASZEGO ŻYCIA


Nigdy więc, nigdy z tobą rozstać się nie mogę!

Morzem płyniesz i lądem idziesz za mną w drogę,

Na lodowiskach widzę błyszczące twe ślady

I głos twój słyszę w szumie alpejskiej kaskady,

I włosy mi się jeżą, kiedy się oglądam,

I postać twoją widzieć lękam się i żądam.

(Adam Mickiewicz)


Chłopiec z piętnem chuligana, na które sobie sprawiedliwie zasłużył zachowaniem się na lekcjach i na przerwach, i poza szkołą, wobec nauczycieli i kolegów, i koleżanek. Brutalny a nawet ordynarny. W tej samej klasie - Basia. Jakieś zaprzeczenie tego chłopca: spokojna, zrównoważona, bardzo dobra uczennica. Ale żadna piękność. Z nawet zbyt pyzatą buzią jak na jej szczupłą postać. I w ogóle nic szczególnego. Ani jakieś włosy, ani oczy. Nawet nos trochę za bardzo zadarty. Podobnych do niej w klasie przynajmniej parę, a w szkole mnóstwo. Basia. Szła akurat sama ze szkoły. W którymś momencie zobaczyła, że "on" idzie za nią. Pomyślała ze strachem, że chce jej wlać. Szła coraz bardziej zdenerwowana, widząc, że nie pomaga ani zwalnianie kroku, ani przyspieszanie. Domyślała się, że "on" czeka tylko na okazję, kiedy nie będzie żadnych świadków. Szła i robiła rachunek sumienia: o co mu poszło, o co się wściekł, czym go tak sprowokowała, za co jej chce przyłożyć. Najbardziej bała się wejścia do bramy swojej kamienicy, będąc przekonana, że właśnie tam ją dopiero napadnie. Ale nie było rady. Wobec tego zwolniła. A gdy już była całkiem blisko, poderwała się i jak mogła najszybciej dobiegła do bramy, i pędem po schodach na pierwsze piętro. Zadzwoniła. Modląc się, żeby mama otworzyła jej natychmiast, nasłuchiwała z walącym sercem, czy "on" nie biegnie po schodach. Ale na schodach panowała cisza. Do mieszkania wpadła z takim rozmachem, że o mało co mamę by przewróciła. Ta ją przywitała zdumiona:

- Baśka, czyś ty zwariowała? Co się z tobą dzieje?

- Ach, nic.

Nie wiedziała, jak ukryć zdenerwowanie. Podeszła do okna. Ostrożnie. Popatrzyła zza firanki. Serce zabiło jej znowu z przerażenia. "On" stał i patrzył w jej okno. "A więc nawet wie, w którym oknie mieszkam". Po południu już nigdzie nie wyszła. Aż się mama dziwiła:

- Nie masz faktycznie dziś żadnych zajęć?

Nie wyszła, mimo że "on" po jakimś czasie znikł spod domu.

Rano przed wyjściem do szkoły na wszelki wypadek spojrzała spoza firanki. Stoi. Rozpaczliwie szukała ratunku. Jedynym sposobem był tatuś, który akurat wychodził później z domu.

- Odwieź mnie, proszę, pod szkołę.

- Przecież wiesz, że to nie po drodze. Jeszcze masz dość czasu.

Uprosiła pocałunkami. Zgodził się. Wychodząc z bramy, zerknęła. Stoi. Ze spuszczonymi oczkami, trzymając się za rękę ojca, przedreptała obok "niego", bojąc się, żeby jej z tyłu nie przyłożył.

W szkole było zwyczajnie. Z tą małą różnicą, że nie było żadnych awantur pomiędzy "nim" a nauczycielami. Ale nie dała się zwieść. Ze szkoły wracała z kolegą. Przechodząc przez ulicę, spostrzegła, że "on" idzie za nimi. Zza firanki okna, do którego poszła natychmiast, zobaczyła tylko zakończenie lania, jakie "on" dawał koledze, który ją odprowadzał. Na wszelki wypadek i w to popołudnie nigdzie nie wychodziła. Na wszelki wypadek na drugi dzień znowu uprosiła, żeby ją tata odwiózł, mimo: "Jak myślisz, że będę cię codziennie odwoził do szkoły, to się grubo mylisz". W szkole było całkiem normalnie, tylko "on" chyba po raz pierwszy w życiu był przygotowany, miał zadanie i odpowiadał normalnie. Na wszelki wypadek poszła ze szkoły razem z koleżanką. Widziała, że "on" idzie za nimi w pewnej odległości. Przez popołudnie znowu siedziała w domu. Na następny dzień przed wyjściem do szkoły wyjrzała przez okno. Było pusto. Odetchnęła z ulgą. Tym bardziej, że tata musiał pójść wcześniej do pracy, a nie chciała prosić mamy o odprowadzenie do szkoły. Wychyliła się z bramy ostrożnie. I znalazła się prawie oko w oko z "nim". Zmartwiała. Na ucieczkę było za późno. Zresztą nie miałaby nawet czym uciekać. Nogi stały się jak z waty. A "on" powiedział głosem łagodnego baranka:

- Dzień dobry, Basiu. Pozwól, że ci pomogę nieść teczkę. Czy zezwolisz, żebym ci towarzyszył w drodze do szkoły?

Baśka osłupiała. Ta propozycja, i ten język, jakim do niej przemówił! Jeszcze bardziej zmieszana poczuła się wtedy, gdy wreszcie zrozumiała, że "on" jest w niej zakochany.

Co będzie z tą dziecinną miłością. Jak pokieruje tą sprawą Basia. Czy starczy jej rozumu i wielkości serca. I w związku z tym, czy ta odmiana życia u jej kolegi będzie trwałym dorobkiem, czy tylko epizodem. Bo, jak się okazało, poza wymienionymi zmianami "on" przestał także pić i palić.

Miłość jest konstytutywną cechą człowieka. Bez miłości człowiek nie jest człowiekiem. Obowiązuje to każdego, niezależnie od wieku i sytuacji życiowej.

Bez miłości człowiek marnieje, więdnie, niszczeje. Staje w miejscu, cofa się, gaśnie, umiera, usycha. Oczywiście mam tu na myśli miłość w najogólniejszym tego słowa znaczeniu. A więc - aby wymienić niektóre przykłady - jest to miłość do pracy zawodowej: do powołania, które człowiek podjął i spełnia przez swoje najlepsze osiem godzin dziennie. Niezależnie od tego, czy jest to praca lekarza czy pielęgniarki, inżyniera czy rzemieślnika, nauczyciela, sprzedawcy czy urzędnika. Po drugie - jest to miłość do świata. A świat to wschody i zachody słońca, dnie rozdeszczone i pełne słońca, ciemna noc, wygwieżdżone niebo, zakryte chmurami i niebieskie, śnieg i mróz, lasy jesienią i łąki na wiosnę, morze i góry, kwiaty, motyle, biedronki, cisza i śpiew ptaków. Po trzecie - miłość do ludzi. Zaczynając od czasów najwcześniejszych, od lat dziecinnych. Z miłością do matki, ojca, rodzeństwa, babci, dziadzia, kolegów, koleżanek, nauczycieli, nauczycielek. Przez wszystkie miłości, lubienie czy sympatie w wieku szkolnym, dorosłym. Aż po tę jedną, jedyną wielką miłość do przyszłej żony, do przyszłego męża, uwieńczoną małżeństwem.

Jeżeli stawiam sprawę miłości w życiu człowieka aż tak ostro, to należy się z tego wytłumaczyć. A więc jest to tak dlatego, że cechą istotną miłości jest zachwyt, podziw, oczarowanie. Pięknem - dobrem, które ujrzałem w tym czymś - w tym kimś. To może być ruch ręki, kolor włosów, timbre głosu, oprawa oczu, wykrój ust, to może być twarz, postać, zachowanie się, sposób bycia, formułowanie myśli, budowa zdań, dobór słów. Ale za tym, co na zewnątrz, kryje się to, co w głębi. Ale każdy z tych szczegółów jest symbolem czegoś głębszego, wartości człowieczych jedynych, niepowtarzalnych, które mnie tak zauroczyły. Piękno, dobro tego człowieka tak mnie zachwyca, pociąga, fascynuje. Chcę za nim iść, chcę się w niego wpatrywać, chcę go słuchać, chcę być świadkiem, chcę uczestniczyć w jego życiu. Właśnie: uczestniczyć. Bo zachwyt to ma właśnie do siebie, że czyni mnie podobnym. Podobnym nie na wzór stempla, ale podobnym na sposób moich możliwości, mojego kształtu osobowego. Zachwyt jest to największa siła, która mnie pcha w górę. Właśnie na zasadzie, abym stał się godnym świętości, dotknięcia tej światłości. Czy to nieboskłonu rozciągającego się nade mną, postrzępionych chmur, bieli śniegu, dzieła Fra Angelica, Rembrandta, w które się wpatruję, dzieła Chopina, Bacha, Mozarta, w które się wsłuchuję, człowieka, który nagle stanął na mojej drodze. Aby ten człowiek uwielbiany nie musiał odwrócić ode mnie głowy, ale ażeby przynajmniej spojrzał na mnie z akceptacją, z uznaniem.

Coraz rodzą się w nas zafascynowania - piosenką, zespołem muzycznym, solistą, tekstem śpiewanym, wygłaszanym, filmem, reżyserem, aktorem, książką, autorem, obrazem, rzeźbą, jakimś fragmentem krajobrazu, jakimś widokiem, okolicą. Idziemy przez życie ogarnięci sympatiami do ludzi, świata, rzeczy, dzieł sztuki. I wszystkie one pchają nas w górę, pomagają nam stawać się, rozwijać, realizować się. Coraz rodzą się sympatie do ludzi, z którymi się spotykamy na co dzień - w szkole, w pracy, w gronie znajomych. Nazywamy je szacunkiem, podziwem, lubieniem, "kolegowaniem", przyjaźnieniem się. Coraz rodzą się w nas sympatie z tłem erotycznym - do przedstawicieli płci przeciwnej. To mogą być sympatie bez cienia wzajemności, zupełnie jednostronne, albo z cieniem, a nawet z wzajemnością. Trwają krócej - jak bańka mydlana - lub dłużej, czasem nawet towarzyszą nam latami, nie mając jednak pretensji do tego, żeby uróść do wymiaru miłości, tej jedynej, wielkiej, absolutnej. Może nawet w którymś momencie wydawało się, że to będzie wielka miłość, ale po krótszym czy dłuższym czasie okazywało się, że to jeszcze nie ten, jeszcze nie ta.









JAK RODZI SIĘ MIŁOŚĆ


Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczy główną,

Powiem ci: śmierć i miłość - obydwie zarówno.

Jednej oczu się czarnych, drugiej - modrych boję.

Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje.

(Jan Lechoń)


Chłopiec po technikum geologicznym. Przydzielają go do grupy poszukiwawczej - orientacyjne wiercenia, a więc dość krótkie, trwające zaledwie parę tygodni. On nowy, tamci to fachowcu, grupa zgrana, każdy wie, co ma robić, znają tez swoje - dość zresztą proste - maszyny na wylot, idzie im wszystko składnie. On ani nie jest obeznany z tymi maszynami, ani umiejętny w nawiązywaniu kontaktu z ludźmi, a poza tym - trochę niezdara chyba, stąd jest poszturchiwany, podśmiechują się z niego. Rozbili swe namioty na kolejnym stanowisku, gdzieś na jakimś odludziu, obok małego przysiółka. Pewnego razu ten chłopiec przechodził obok przejazdu kolejowego z małą budką dróżnika. Nadjeżdżał pociąg. Z domku wyszła dziewczyna i zaczęła kręcić korbą, aby zamknąć drogę rampą. Zakochał się w dziewczynie od pierwszego wejrzenia - tak to można pokrótce określić. Konkretnie wyglądało to tak, że zapatrzył się w nią. Ona się zorientowała, jakie na nim zrobiła wrażenie, popatrzyła na niego i uśmiechając się odeszła do domku. Od tego dnia chłopiec dzień w dzień przychodził na czas przejazdu pociągu, aby patrzeć na nią. Dziewczyna wychodziła z domku, zamykała i otwierała przejazd i wracała do domku. Dni płynęły. Razu pewnego zamiast niej wyszedł starszy człowiek - on zamykał przejazd. Popatrzył dobrotliwie na zawiedzionego chłopca, potem zaproponował mu, żeby z nim wszedł do domu. Poczęstował herbata, zaczął zagadywać. Chłopiec rozglądał się wciąż po izbie, szukał dziewczyny. Czekał aż wyjdzie. Ona się droczyła, ale wreszcie wyszła. Rozmowa była prosta, właściwie prymitywna, uboga:

- Szukacie minerałów?

- Szukamy.

- Znaleźliście coś?

- Nie, na razie nic.

- Długo zostajecie?

- Już niedługo.

I faktycznie niedługo zostali. Przenieśli się na inne miejsce. To było daleko od budki dróżnika. Aby móc przyjść do dziewczyny, chłopiec musiał iść prawie pół dnia. Mógł to więc zrobić tylko wtedy, kiedy był dzień wolny od pracy. Wychodził z obozu rano, wracał późno. Reakcja jego kolegów, którzy przyglądali się temu wszystkiemu, była jednoznaczna. Kpili z niego, wyśmiewali, dokuczali na wszystkie sposoby. Aż nadszedł czas, że trzeba było zwinąć namioty i przenieść się jeszcze dalej. Na to, żeby przyjechać do dziewczyny, trzeba było dwu dni w jedną stronę. Jedynym sposobem było nazbierać godzin, dniówek. I chłopiec zbiera godziny, dniówki, żeby móc pojechać do dziewczyny. Jego otoczenie przestaje z niego żartować! Obserwuje go pilnie w dalszym ciągu, coraz mniej rozumiejąc. Kiedyś jeden z robotników spytał drugiego:

- Powiedz mi, czyś ty kiedy w życiu coś podobnego przeżył?

- Nie, wiesz, ja kochałem rozmaite dziewczyny, ale jakoś inaczej. Ale to, co się dzieje z tym chłopcem... Ja czegoś podobnego nie przeżyłem.

- Ja też nie.

W tym już nie było żadnej kpiny ani pogardy, ale jakiś podziw - że ten chłopiec przeżywa coś tak wspaniałego, cudownego, coś tak niezwykłego, bogatego, że oni nawet nie są w stanie dotrzeć do tej sfery przeżyć, nie potrafią nawet odczuć tego, co się w nim dzieje, tylko stoją jak przed czymś nieznanym, niepojętym, które się w tym chłopcu objawiło.


Bo może się zdarzyć, bo zdarzają się ludzie, którzy naprawdę nie wiedzą, czym jest miłość, którzy naprawdę nigdy nie kochali.

Co to jest miłość? To jest uczucie - zapewniają jedni. To jest akt woli - twierdzą drudzy. A naprawdę jest to przeżycie swoistego gatunku, które ogarnia całego człowieka, w którym uczestniczy niewątpliwie i uczucie, i wola.

Rodzimy się połówkami pomarańczy - mówi wschodnia legenda - i szuka jedna połówka drugiej, bo tylko wtedy, gdy są całością, mogą być szczęśliwe.

Chodzi taki chłopiec pomiędzy dziewczętami. Z nimi się uczy, gra w piłkę, łazi po drzewach, kłóci się, sprzecza, dyskutuje; i to są dziewczęta - koleżanki. Nic. Aż wreszcie coś się stanie. To coś nazywają ludzie słowem: miłość. Porównują czasem ten fakt do zakwitnięcia kwiatu, do zbudzenia się ze snu. To się może zdarzyć w każdym wieku - od najmłodszych lat do najstarszych.

Przyszedłem do moich przyjaciół. Zdjąłem płaszcz. Przywitałem się. Wchodzimy do pokoju. Do okna przylepiona jest Agnieszka, uczennica klasy pierwszej szkoły podstawowej. Czegoś bardzo wypatruje. Jest tak zaabsorbowana, że nie zwróciła na nas zupełnie uwagi. Nagle - wciąż wpatrzona z największym napięciem w ulicę - mówi głosem wyrażającym absolutny zachwyt i uwielbienie:

- Marek stoi na przystanku!!

Jak to się dzieje, jak do tego dochodzi? Od nagłego olśnienia aż po trwające czasami całe lata narastanie tego uczucia. Spostrzegą się w dużej grupie ludzi. Jeszcze się nawet nie zderzyli oczami. Jeszcze z sobą nie zamienili słowa. Nie znają swoich nazwisk, a już się w nich zaczyna budzić jakaś siła przyciągająca. Zaczną dążyć do spotkania się jak magnesy. Zauroczenie. Oczarowanie. Zachwyt sobą nawzajem. Każde zbliżenie się do siebie na płaszczyźnie towarzyskiej potęguje to napięcie. Chcą być blisko siebie. To im daje radość. Wszystko inne przestaje obchodzić. Następuje przegrupowanie hierarchii ważności spraw: jest już tylko jedna sprawa ważna - właśnie ten człowiek. Potrafią bez końca odprowadzać się. Cieszą się każdym nowo spostrzeżonym odruchem, gestem, szczegółem urody, sposobem zachowania się. Każde z nich się dziwi - że nie wszyscy oszaleli na jej punkcie, a tylko on; nie wszyscy oszaleli na jego punkcie, a tylko ona. Dążą do przelotnego nawet dotyku, uściśnięcia ręki. Okresy niewidzenia się wydłużają się im nieznośnie. Pojawia się męka niepewności: czy jest się akceptowanym przez drugą stronę. Strach przed ewentualnością odrzucenia. Każda oznaka nawet tylko tolerancji wywołuje falę szczęścia. To jest życie w ciągłym uniesieniu. W miarę upływu czasu maleje ostrość czy gwałtowność tych przeżyć, ale trwa wciąż radość, teraz już pogłębiona, schodząca w coraz szersze pokłady osobowości. Ten drugi człowiek jest potrzebny coraz bardziej do życia na co dzień. Bez jego akceptacji nawet zwyczajnych spraw wszystko jest jakoś niepełne, a nawet nieważne.

Dlaczego tak jest? Skąd się bierze to przeżycie? Gdzie ma swoje źródło? Spotkały się dwie połówki pomarańczy i nie potrafią żyć bez siebie, i nie chcą żyć bez siebie. Bo potrzebują siebie bez przerwy. Sprawdza się i taka teza, że dopiero mężczyzna i kobieta mogą stanowić jakąś jednostkę pełną, twór doskonały - każde z nich osobno wymaga dopełnienia przez drugą stronę. Nie przez byle jakiego mężczyznę, nie byle jaką kobietę, ale tego jedynego, tę jedyną; tego, który "będzie pasował" - który uzupełni w sposób idealny pierwszą część. Więc to nie jest "ślepe" przylgnięcie do byle kogo. Wnikliwe przyglądanie się trwa wszystkimi porami skóry, całym aparatem obserwacyjnym wszystkich zmysłów: "Czy to ty?" "Czy to taki człowiek, jakiego ja szukam?" To jest przyglądanie się sobie (podświadome, a czasem świadome, nawet "zimne", analityczne) we wszystkich sytuacjach, próbach, które mają dać odpowiedź na pytanie: tak czy nie. Czy to moja połówka pomarańczy?

Może nie jest to najlepsze porównanie: pomarańcza. To sobie wyobraź, że każdy człowiek jest jak jakiś skomplikowany element, który trzeba dopasować do drugiego, i wtedy dopiero prąd zacznie płynąć. Jest mnóstwo wrębów, wycięć, zaczepów, zatrzasków - one wszystkie muszą znaleźć w tej drugiej części odpowiednie uchwyty, bolce, zaczepy. Tylko wtedy może płynąć stale prąd. W przeciwnym razie możesz wprawdzie uzyskać kontakt, ale chwilowy. Czasem może się zdawać, że właśnie znalazłeś, a okaże się, że jest jakiś detal, który przeszkadza, wadzi i jest na dłuższą metę nie do zniesienia. Zainteresowania kulturalne, sportowe, wiedza ścisła i poezja, zapatrywania na sprawy polityczne i światopoglądowe, na sens życia, plany na najbliższą i trochę dalszą przyszłość - czy ty jesteś mądrym człowiekiem. To jeden obszar obserwacji. Drugi - to: czy ty jesteś człowiekiem bezinteresownym. A może tylko egoistą? Jak ty postępujesz z ludźmi, ze mną, również i z sobą. Czy ty jesteś w stanie dojrzeć poza sobą drugiego człowieka, chociażby i mnie. Czy ja będę dla ciebie człowiekiem, czy tylko rzeczą. Czy ty potrafisz starać się mnie wysłuchać, zrozumieć, przyznać rację, przeprosić. Jaki ty jesteś? Czy cię stać na to, żebyśmy byli "my", a nie "ty" i "ja"; żeby wszystko było nasze, a nie moje i twoje. Jak ty postępujesz ze światem, który do ciebie przychodzi - czy ty jesteś otwarty na rzeczywistość. A może zamknąłeś się w małym światku twoich interesów i nic cię nie jest w stanie wyrwać z tego statusu półinteligenta, który sobie stworzyłeś. - Czy nasza miłość ma szanse na przetrwanie?

Trwa bezustanne przyglądanie się sobie. Obserwowany jest każdy ruch ręki, każde spojrzenie, każde słowo, każde zachowanie się. Wtedy gdy rozmawiasz z kolegami i koleżankami, gdy pijesz kawę, gdy siadasz i gdy wstajesz, gdy wychodzisz i idziesz po schodach. Gdy się namyślasz, by dać odpowiedź, i gdy jesteś zawstydzony. Gdy się śmiejesz, i gdy jesteś smutny. Gdy cię spotka przykrość. I jeżeli wciąż, za każdym razem stwierdzam: tak, tak, tak - wtedy rośnie mój zachwyt tobą. Wtedy podziwiam cię. Mam tylko to jedno pragnienie: aby być tak jak ty. Aby się nauczyć twojej mądrości, twojej dobroci, twojej stanowczości i twojej prostoty, twojej ciszy i twojej radości. Wiem, coraz bardziej wiem, że cię kocham, że jesteś tym, z kim chcę być na zawsze. Brać z ciebie jak ze źródła żywej wody. Pozostaje wciąż tylko moje drżące pytanie: Czy chcesz mnie. Czy ty chcesz być ze mną na zawsze. Choć wciąż nie jestem w stanie dorosnąć do ciebie. Ale wiedz, że się staram. Że się usilnie staram. Bo cię kocham.

















SPRZĘŻENIE ZWROTNE

Wczoraj, kiedy twoje imię

ktoś wymówił przy mnie głośno,

tak mi było, jakby róża

przez otwarte wpadła okno.


Dziś, kiedy jesteśmy razem,

odwróciłam twarz ku ścianie.

Róża? Jak wygląda róża?

Czy to kwiat? A może kamień? (Wisława Szymborska)


W tamtym świecie są wciąż królewny uwięzione na szklanych górach, w zamkach warownych, których strzeże smok, i rycerze, którzy dla swojej dziewczyny pną się na szczyt, kruszą kopie, walczą ze smokiem. W tamtym świecie są wciąż królewicze zaczarowani w dzikie bestie, w kamienne posągi, chłopcy, których serce przemieniło się w sopel lodu. Ale może się stać cud, gdy spotkają człowieka, który ich pokocha. Wtedy czar traci swą moc, ginie zły urok, spada okropna powłoka. Te nieszczęsne, kalekie, brzydkie istoty zamieniają się w normalnych, pięknych nawet, ludzi.

W naszym świecie jest podobnie. I tu, jak tam, są chłopcy, którym wpadł do serca okruch rozbitego złego lustra, czyniąc ich obojętnymi na innych, są królowe śniegu nienawidzące słońca i ciepła. Ale tak jak tam, tak i tutaj są dziewczęta, które potrafią pokochać bestie, i są chłopcy, którzy potrafią pokochać żaby. I wtedy dzieją się cudowne rzeczy. Bestie przemieniają się w dobrych chłopców, a czarownice w dobre dziewczęta.

- Jak zwykle spóźniłem się na rozpoczęcie spektaklu. Wpadłem na salę po trzecim dzwonku. Gdy przepychałem się na swoje miejsce, światła już gasły. Zasapany i zziajany klapnąłem na fotel. Kurtyna już szła w górę. Zdążyłem się jeszcze rozejrzeć, jakim towarzystwem obdarował mnie los na te trzy godziny, i wtedy zdumiałem się. Za starym człowiekiem, który był moim bezpośrednim sąsiadem, zobaczyłem najpiękniejszą dziewczynę świata. Całe szczęście, że siedziałem, a nie stałem, ale i tak omal nie zleciałem z krzesła. Brunetka o ciemnej karnacji, szczupła, cudowne wycięcie ust. Czarne oczy, czarne rzęsy. Profil - rozstąp się ziemio! Nie mam pojęcia, co się działo na scenie. Nie mogłem się doczekać przerwy. Wierciłem się, żeby móc od czasu do czasu na nią spojrzeć. Wreszcie koniec odsłony. Widownia jak na złość biła długo brawo. Wreszcie kurtyna. Światło. Byłem przekonany, że to wszystko bajka - efekty zmroku - że światło pokaże prawdę: zwyczajną dziewczynę. Ale nie. Wprost przeciwnie. Dopiero wtedy przekonałem się, jak jest piękna. Wstała, by wyjść do foyer. Okazało się, że jest z rodziną. Ten starszy pan to był jej dziadek. Oprócz tego siedzieli w tym samym rzędzie ojciec i matka. Nie miałem jak nawiązać znajomości. Ale wróciłem po przerwie trochę wcześniej. Udało mi się pomóc dziadkowi, potem poprzez niego zdołałem z nią wymienić parę słów. Studiuje medycynę. Znam nazwisko i adres. Pozwoliła mi zadzwonić do siebie.

Tego wszystkiego wysłuchałem wieczorem o dwudziestej czwartej. Zasypiałem i światło było już zgaszone, gdy zadzwonił dzwonek. Otworzyłem drzwi. Wpadł Tadek - miał już taki zwyczaj, że wpadał późnym wieczorem.

- Co jest? Stało się coś? - spytałem.

I wtedy opowiedział mi tę historię. Był podniecony. Miotał się po pokoju.

- No i co ksiądz na to?

- Pożyjemy, zobaczymy.

Chociaż przyznam się, że i mnie udzieliło się jego zainteresowanie. Pomyślałem: zobaczymy, co ona z Tadkiem zrobi.

Miłość to jest zauroczenie, zafascynowanie, oczarowanie - wszystkie te słowa nie oddają istoty rzeczy, ale posługujemy się nimi, ponieważ nie znajdujemy na razie lepszych. Jesteś pod czyimś czarem, jesteś kimś oczarowany, ale nie bez powodu: ten obiekt dla ciebie jest piękny, mówiąc dokładniej: jest wartością. Ty nie jesteś oczarowany majakami, złudą. To jest jakaś obiektywna wartość - osobowa. To zauroczenie sprawia, że dajesz - wszystko co masz i czym jesteś. Powiedzmy wyraźniej: miłość zmienia cię - ty otwierasz się, wychodzisz ze swojej małości i egoizmu - piękniejesz: zmieniasz się na korzyść pod wpływem miłości ku tamtemu człowiekowi. To nie jest tylko "granie roli", "maska" przywdziana na okres "zdobywania". To jest rzeczywiste przeobrażenie pod wpływem prawdziwej wartości tamtego człowieka. To już jest coś więcej niż stawanie się na wzór tego człowieka: obiektu twojej miłości. To jest stawanie się na wzór Dobra, które ci się przez tego człowieka ukazało.

Piszę: miłość. Może powinienem dodać: prawdziwa miłość. Bo tyle razy jest to pożądanie, które nazywa się miłością - pożądanie, którego celem jest zdobycie drugiego człowieka. A wtedy to wszystko, co nazywamy dojrzewaniem do Dobra, jest maską, która zostanie odrzucona, gdy tylko dojdzie do zdobycia celu. Ale to tylko drobne zastrzeżenie. Idźmy dalej naszą drogą, którą jest prawdziwa miłość.

To pierwszy fakt. Ale oto powstaje sprzężenie zwrotne. Weźmy optymalny wypadek - wypadek wzajemności. Przedmiot twojej miłości jest zauroczony tobą. A więc patrząc na ciebie - na Dobro, które się mu przez ciebie objawiło - daje z siebie najlepsze: pięknieje. Ten wzrost piękności drugiej strony wywołuje w tobie zwiększenie się twojej miłości.

Jak to wygląda od drugiej strony? Człowiek, którym ty jesteś zachwycony, wciąż zdaje sobie sprawę z tego, że ty powinieneś być nim zachwycony. Tak jak i ty musisz sobie z tego zdawać sprawę, że on się powinien tobą zachwycać. Zdawałoby się, że to prowadzi do życia w napięciu - ty musisz być dla kogoś "urokliwy": musisz wysilać się, abyś stanowił wartość. Nie, bo gdy jesteś oczarowany drugim człowiekiem, to nie musisz "starać się" być wartością. Ty z tego nawet zupełnie nie zdajesz sobie sprawy, że stajesz się lepszy. W tym nie ma nic uciążliwego. Owszem, to sprawia ci pełną radość, gdy możesz czynić cokolwiek dobrego dla ukochanego człowieka.

Czy ty kochasz, czy twoje zauroczenie jest autentyczne, jest prawdziwe - legitymacją jest twój czyn: jeżeli ty dajesz siebie, a nie żądasz nic w zamian. Pokażmy to na zasadzie przeciwstawienia. W momencie kiedy chłopiec czy dziewczyna mówią: "To ja dla ciebie tyle, a ty dla mnie nic" - to znaczy, że to nie jest miłość. Gdy ty przestajesz dawać i zaczynasz obliczać, gdy dajesz, ale chcesz też coś za to otrzymać - to nie jest miłość. A więc jeszcze raz powtarzam: Gdy kochasz - dajesz, a gdy przestajesz dawać, to znaczy, że przestajesz kochać. W momencie kiedy dwoje ludzi zaczyna sobie wyliczać, odmierzać, targować się, wykłócać się o każdy detal - ile ja tobie uśmiechów, dobrych słów, komplementów, przynoszenia herbaty, gazety - a ile ty mnie, gdy jedna strona boi się, by druga strona nie dostała więcej - miłość się skończyła. Jeżeli w ogóle była. Tam jest tylko sprawiedliwość - czysty rachunek. To jest biuro bądź interes, gdzie jest dwoje wspólników, jeden ma zlecone do wykonania te rzeczy, drugi inne i egzekwują je od siebie co do grosza. Jedno drugiemu nie ustąpi w swoich prawach ani na moment. Jedno pilnuje drugiego, aby nie wykorzystało chwili nieuwagi, by powiększyć swoje przywileje. I wtedy widzisz taką parę, która znalazła się w towarzystwie. I gdy ona prosi go słodziutko - aż cię ciarki przechodzą - "podaj, przynieś, przytrzymaj, zaczekaj", gdy małżonek mówi do swojej żony z zimnym błyskiem w oczach: "tak kochanie, dobrze kochanie, oczywiście kochanie, natychmiast kochanie". Tam się miłość skończyła, a najpewniej nie było jej nigdy. Dotąd kochasz, dokąd dajesz bezinteresownie. Odkąd przestajesz dawać bezinteresownie - przestajesz kochać.

Powiesz: "Chwileczkę, to ksiądz nic innego od nas nie żąda, tylko żebyśmy się wciąż dla takiego bęcwała poświęcały? On leży do góry brzuchem na polanie i oświadcza, że jest bardzo zmęczony, a ja mam zająć się przygotowaniem ogniska, nazbierać gałęzi, obrać ziemniaki. I żeby to tylko czasem. Ale tak jest wciąż, bez przerwy. On leży na kanapie, czyta gazetę. Jego głowa boli albo ma zmartwienie. A ja wciąż ta opiekunka, bo ja jestem ta kochająca, ja mam dawać i nie wyliczać - bez końca, nieograniczenie? Bo inaczej to jest interes. Czy tak?"

Albo: "Ona siedzi godzinami przed lustrem, najszczęśliwsza jest wtedy, gdy może wyjść z domu, wszystko niefrasobliwie pozostawia na moich barkach. A ja mam tak wciąż być wyrozumiały, przebaczający, i pracujący za nią i za siebie?"

Jest to trochę tak, jest to "na wyrost".

Była taka Stenia, która pokochała swojego Romka w jakiś sposób właśnie obłędny. Nawet chłopiec niezły, ale taki "za ładny" - jak się dawniej mówiło - lewe ręce do pracy i przy tym urodzony w niedzielę. Tłumaczyli jej: "Nic z tego nie będzie, pójdzie za każdą ładniejszą od ciebie". Nawet mama - zresztą mądra kobieta - mówiła: "Dłużej niż rok nie wyobrażam sobie, żeby przy tobie wytrwał, może dwa lata". Wtedy - pamiętam dobrze - Stenia odpowiedziała: "To będę przynajmniej dwa lata w życiu szczęśliwa". Już upłynęło lat osiem. Oglądałem teraz ich nowe mieszkanie, święciłem. Stenia i mama pokazywały mi wszystkie wspaniałości mieszkania. Przy okazji wychwalały Romka, bo się naraz okazało, że on do majsterkowania jedyny. Nie bardzo ich stać na branie rozmaitych rzemieślników, zresztą - jak sam Romek mówi - "i tak lepiej by nie zrobili". A on - okazało się - dom lubi i po pracy zaraz wraca i szlifuje ten dom wraz z synem, zresztą już siedmioletnim chłopczykiem - a to na fotele nową tapicerkę, do przedpokoju szafę, do łazienki półeczki. Gdy patrzyłem na te osiągnięcia, chodziło za mną tamto zdanie Steni: "To będę przynajmniej dwa lata szczęśliwa". Wygrała. Potrafiła tego zapatrzonego w siebie pięknisia wyrwać z zaczarowanego kręgu egoizmu i sprawić, że wreszcie zobaczył ją ten, który chciał tylko być podziwiany.

Żebyś mnie tylko źle nie zrozumiał. Ten układ nie wymaga od jednej i drugiej strony ciągłych sukcesów, sukcesów w popularnym tego słowa znaczeniu. Sprawdźmy tę koncepcję patrząc na małżonków w chorobie. Gdy ona lub on wynosi spod rozkładającego się człowieka, umierającego na raka, nocniki, gdy spełnia przy nim wszystko tak, że najlepszy pielęgniarz nie byłby w stanie lepiej, to - proszę - nie traktuj tego jako litość czy miłosierdzie. To jest w dalszym ciągu miłość. I dzieje się to wszystko na tej samej zasadzie, w oparciu o ten sam schemat: on jej tak służy, bo podziwia jak ona - mimo że cierpi - tak to potrafi znosić. Podziwia to, że ona stara się wychodzić mu naprzeciw w jego trudzie. A ona z kolei podziwia go, patrząc na jego poświęcenie, cierpliwość, podejmowane wysiłki. Stara się ulżyć mu w jego pracy. On z kolei widząc to, tym bardziej stara się - itd. Wtedy taka robota nie jest przykra. Albo: wtedy nieważne, czy jest przykra czy nie. Ważna jest radość, że się miało szczęście takiego człowieka w życiu spotkać.

Ale jeżeli cię prosi dziewczyna: "Nie przychodź do mnie pijany, nie pij" - to ci tego nie wolno zlekceważyć, stojąc na stanowisku: "Jak mnie kocha, to i tak będzie kochała". Nie, bo ty nigdy nie możesz być pewny, kiedy się coś w tym drugim człowieku przerwie, kiedy przekroczysz próg jego wytrzymałości, kiedy ona sama zburzy w rozpaczy to, co zbudowała własnymi rękami, w jakiś sposób skreśli cię; wyczerpie się u niej zasób ufności, jaki miała dla ciebie, zasób nadziei - uzna cię za skończonego.

Gdy on nie reaguje na twoje prośby, które wciąż ponawiasz; gdy on leży wyciągnięty na kanapie i ma cię od lat absolutnie w nosie; gdy ona nie dostrzega twoich kłopotów, a zawsze tylko zaabsorbowana jest swoimi sprawami, to - użyjmy naszych sformułowań - on, ona jako wartość osobowa zjeżdża w dół w twojej skali odczuwania.

Twój zachwyt zmniejsza się. Przestajesz być zachwycony tak jak dawniej i - automatycznie, podświadomie - nie starasz się już tak dawać jak dotąd. I wtedy z kolei partner przestaje być tobą zachwycony i daje jeszcze mniej. To, co szło przedtem do góry, teraz schodzi na dół. A już na końcu: ona w brudnym szlafroku i w rozdeptanych pantoflach, i z papilotami na głowie, gderająca i zła. On już dla niej nie jest obiektem miłości, nie jest wartością; on dla niej "nie istnieje", tak jak powietrze, i to powietrze w stęchłym pokoju. Tak samo z nim: on chodzi w rozchełstanej koszuli, nieogolony, z cuchnącą buzią, bo ona już nie jest dla niego obiektem miłości, ona dla niego nie istnieje. Im już wszystko jedno, czy ich towarzysz jest, czy nie ma go w pokoju, to już nie stanowi żadnej różnicy, już się miłość skończyła - a najpewniej to nie było jej wcale. Owszem, ona jest znowu cudna, najpiękniejsza, gdy wychodzi z domu. Wtedy dopiero zaczyna żyć, istnieć, zaczyna się starać być wartością, ponieważ spodziewa się, że spotka kogoś, kto w niej zobaczy wartość.


















SAMOTNOŚĆ


Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą gwiazdką -

ze srebrem betlejemskim co w pudełkach świeci -

z barankiem wielkanocnym. - Bez was świeczki gasną -

i nie ma żyć dla kogo.

Ten od głupich dzieci. (Jan Twardowski)


Mówi o niej już Stary Testament przy stworzeniu człowieka. Gdy - jak autor Księgi Rodzaju pisze - powiedział Bóg: "niedobrze być człowiekowi samemu". I potem, gdy człowiek nazywa imionami stworzone zwierzęta, tekst komentarza donosi: "Nie znalazł wśród zwierząt człowiek istoty sobie podobnej". Wreszcie zapada decyzja Boga: "Uczyńmy człowiekowi pomoc". Z kolei następuje opis stworzenia Ewy.

Samotność człowieka. Nieporównywalna z samotnością zwierząt. Właśnie przez fakt, iż on jest stworzeniem obdarzonym rozumem i wolą, że może myślą wybiegać daleko w przyszłość - w swoją starość i śmierć, że musi decydować wciąż, bez końca rozstrzygać w drobnych sprawach i zupełnie istotnych dla swojej przyszłości, dla swojego bytowania. Wśród morza ewentualności: tego, co potrzebne, mniej potrzebne i zbyteczne, tego co przyjemne, mniej przyjemne, a pożyteczne, tego co szkodliwe, bardziej szkodliwe, a smakowite, tego co opłacalne, bardziej opłacalne, a krzywdzące drugiego człowieka, tego co prawdziwe, mniej prawdziwe, kłamliwe, ale dające korzyści. Nie zgubić się w tym gąszczu ani nie rozstrzygać fałszywie. Nie zgubić się ani na chwilę, ani na miesiąc, ani na całe życie. Umieć wrócić, gdy się pobłądzi. Umieć odkryć błąd, przyznać się do tego, że się było nieuczciwym, brutalnym, egoistycznym, że się skrzywdziło drugiego człowieka.

Potrzeba drugiego człowieka, który pomoże, ostrzeże, upomni w imię dobra, życzliwości. Potrzeba drugiego człowieka, który uratuje od rozpaczy. Potrzeba człowieka wiernego, który nie zdradzi, nie odejdzie, nie opuści, gdy zdarzy się czas próby, niepowodzeń, klęsk, katastrof życiowych, gdy wszyscy się odsuną, potępią, zapomną, który pocieszy, podeprze, poda rękę, pozwoli uwierzyć w siebie, przyniesie nadzieję i radość. Samotność człowieka pogłębiająca się w miarę upływu lat, pochłaniająca go w jego starości. Potrzeba człowieka, który pomoże się starzeć. Przy którym nie będzie ci wstyd twoich słabości fizycznych i psychicznych. W którego twarzy nigdy nie zobaczysz pogardy, wstrętu, ale co najwyżej współczucie.

I tak człowiek jest z definicji istotą społeczną, co oznacza, że jest stworzony do miłości, jest stworzony do małżeństwa.

To uratowanie człowieka od samotności przez małżeństwo należy traktować na szerokiej płaszczyźnie znaczeniowej. To jest po pierwsze jedność, jaką człowiek stanowi ze swoim współmałżonkiem, ale po drugie dokonuje tego rodzina i to znowu w wielorakim znaczeniu. A więc jest najpierw samo dziecko. A ono stanowi część osoby rodziców, przedłużenie ich egzystencji w czasie. Po drugie dom, w którym są dzieci, tkwi głęboko w teraźniejszości i jest wychylony w przyszłość. Idziemy przez życie pokoleniami - pokolenia trzymają się razem i starzeją się razem. Dzieci wyrywają rodziców z samotności pokolenia odchodzącego powoli z areny świata i wprowadzają ich w teraźniejszość i przyszłość. Przez dom przetaczają się watahy: koledzy i koleżanki twojego syna; twojej córki. Oni - wraz z twoimi dziećmi - wnoszą w twój dom ten inny świat. Obcy dla ciebie, współczesny, świat młodego pokolenia. Nowe słowa, nowy słownik. Nowi autorzy, nowe książki. Nowa muzyka, nowe piosenki, nowe taśmy, płyty. Nowe filmy, nowe sztuki teatralne, nowe zespoły. Nowe mody, nowe sukienki i bluzki, spódnice i spodnie. Nowe uczesania, nowy makijaż. Obcy, nowy - już nie nowy, już nie obcy, bo to świat twoich dzieci, a więc twój - twój nowy świat, którego uczą cię twoje dzieci, w który przez nie coraz bardziej wrastasz, poznajesz, zachwycasz się, wraz z zachwytami twoich dzieci. Przez nie jesteś w nim obecny. A nawet go tworzysz. Dzieje się tak również przez to, że rodzice biorą odpowiedzialność za tę teraźniejszość poprzez wychowywanie swoich dzieci. Są w niej przez nie obecni, wpływają na nią. Sytuacja człowieka, który nie zdecydował się na życie rodzinne, przypominać może ulicę zamkniętą, ślepy zaułek. Choćby w sferze materialnej: po co kupować, po co urządzać, po co meblować: tylko to, co najważniejsze, co najpotrzebniejsze. Nic nie musi być bardziej trwałe niż długość życia. Komu przekazać to, co pozostanie. Kto to przyjmie, kto to zrozumie. Bezżenność. Puste mieszkanie, do którego się wraca po pracy zawodowej. Mieszkanie, w którym nikt nie czeka, w którym nikt nie wita, w którym nikt nie żegna. Bezżenność. Cały dorobek umysłowy, całe doświadczenie życiowe, mądrość życiowa, wszystkie przemyślenia, odkrycia drobne i genialne, wszystko to zginie.

Znam rozmaite mieszkania ludzi samotnych. Mam kolegę w Rzymie, który nigdy nikogo do siebie nie zapraszał, bo - jak twierdził - nie ma gdzie mieszkać. Kiedyś odnalazłem go, gdy potrzeba była pilna. Miał do dyspozycji mały domek.

Ale cóż, w jednym pokoju mieszkała sroka kulawa, a w drugim gołąb ze złamanym skrzydłem. "Muszą mieszkać osobno, bo jedno nie znosi drugiego" - tłumaczył mi Józek. W kuchni góra garnczków niemytych, pod sam sufit. W gabinecie magazyn gazet, papierów, książek na ziemi rozłożonych w stertach.

Znam i inne mieszkania. Pani docent - z mieszkaniem tak wymuskanym, tak poukładanym, że człowiek boi się w nim poruszać, by nie zamącić tego porządku tak pieczołowicie przestrzeganego. Bibeloty, cacuszka, serweteczki, koroneczki, pamiąteczki z licznych podróży, wakacji, wczasów krajowych i zagranicznych. Ale tak pierwszy jak drugi dom napiętnowany starością.

Decyzja na życie bez rodziny może wypływać z rozmaitych powodów. Może to być wybór świadomy, uwarunkowany np. określonym zawodem. Człowiek na którymś etapie rozważań na temat swojej przyszłości powie sobie, że jeżeli chce być np. naukowcem z prawdziwego zdarzenia, nie może się z nikim łączyć. Nie mówię, że taka decyzja jest słuszna. Bo akuratnie wielu naukowców najwyższej klasy było i jest ludźmi posiadającymi rodzinę, i to nieraz wielodzietną. Ale nie o to chodzi. Stwierdzamy tylko, że taka decyzja może być spowodowana tego typu argumentacją. A może być inaczej. Może się zdarzyć, że ktoś chciał założyć dom, ale nie spotkał drugiej połowy swojej pomarańczy. Po prostu nie trafił na swojego człowieka. Nie spotkał wielkiej miłości, na którą czekał. A zawierać małżeństwo za wszelką cenę, takiej ewentualności nie uznawał. Mogło być jeszcze inaczej, że odrzucił tę miłość, która była dla niego przeznaczona. Lekkomyślnie odrzucił ją, może twierdząc, że jeszcze za wcześnie, że podobnych będzie miał jeszcze w życiu setki a przynajmniej dziesiątki. Odrzucił z jakiejś urażonej ambicji - przez jakiś drobiazg, którym się poczuł dotknięty, albo pojawiła się nagle następna okazja, która wyglądała na bardziej interesującą, albo wyperswadowali mu ją rodzice czy koledzy, że to partia nie dla niego. Dopiero potem, po latach, już wie, że to była właśnie ta miłość, którą powinien był zatrzymać. Ale teraz na wszystko już za późno.

Tylko boję się, że to, co dotąd powiedziałem, stworzyć może wrażenie, że małżeństwo stanowi panaceum na to, co nazywamy samotnością. Że wystarczy wyjść za mąż, ożenić się, aby rozwiązać ten jeden z najtrudniejszych problemów życia człowieka. A przecież tak nie jest. Nie bez powodu powtarzałem parokrotnie: człowiek jest skazany na miłość, na rodzinę. A więc najpierw na miłość. Zbyt dobrze znamy obrazy przeciwne, żeby mieć wątpliwości w tym względzie. Dwoje ludzi związanych wspólnym mieszkaniem, mieszkających pod wspólnym dachem, już nic do siebie nie czujący, czasem nienawidzący się, jedno drugie utopiłoby w łyżce wody. Właściwie wciąż nie wiadomo, dlaczego jeszcze mieszkają ze sobą, jeżeli ich nic już od dawna nie łączy, a wszystko dzieli. To już tysiąc razy lepiej mieszkać osobno i nie czuć na sobie wzroku pełnego pogardy, lekceważenia. To już lepiej starzeć się, chorować, cierpieć samotnie, niż wtedy, gdy ktoś na to patrzy z satysfakcją, bezlitośnie albo obojętnie. A więc nie małżeństwo za wszelką cenę, ale miłość za wszelką cenę.

Tylko przyłapuję się na tym, że z tego, co powyżej zostało powiedziane, może wynikać, iż nieżonatych, niezamężnych nie obowiązuje zasada, że człowiek jest stworzony do miłości, do małżeństwa, do rodziny. A tymczasem jest tak, że jeżeli nawet odpadają dwa kolejne człony, to przecież pozostaje i obowiązuje ten pierwszy.

Nie wiem, czy zauważyłeś, że posługuję się słowem "niezamężna" albo zwrotem "który nie założył rodziny", bo unikam słowa "samotny" czy nawet "wolny". Bo akuratnie twierdzę, że nieżonaty też nie może być samotny, że żaden człowiek nie powinien być samotny, że to zaprzecza jego istocie. Każdy człowiek jest stworzony do miłości. To dotyczy tak księży czy zakonnic, jak ludzi świeckich. Nawet w wypadku księży i zakonnic, jeżeli miłość do Boga jest w ich życiu jakoś wyraźnie na pierwszym planie, oznacza to, że i miłość do ludzi musi występować w sposób bardzo intensywny. Bez tego nie ma pracy wśród najbiedniejszych, nie ma duszpasterstwa ani apostołowania. Tak jest również gdy chodzi o świeckich, którzy nie założyli rodziny. Każdy z nich musi kochać, w zależności od swojej sytuacji osobistej czy zawodowej. To może być dalsza rodzina, pacjenci w szpitalu, dzieci w szkole, w szerszej perspektywie - czytelnicy artykułów czy książek, odbiorcy wszelakich produktów. Iluż takich nauczycieli, ileż takich nauczycielek, które mają wypełnione swoje życie życiem swoich uczniów i uczennic.

Jest początek czerwca. Spotykam jedną z takich wracającą ze szkoły. Naprawdę nie ma w sobie nic z tego, co się określa mianem histeryczka. Idzie z oczami zaczerwienionymi od płaczu.

- Co się stało?

- Nie, nic.

- To skąd ten płacz?

- Gdy pomyślę, że to już ostatnie lekcje, jakie mam z moją klasą. Ja nie wiem, jak to przeżyję, gdy w przyszłym roku szkolnym ich już nie zobaczę.

- To po raz pierwszy taki płacz rozstania?

Lekko się zmieszała:

- Nie, ja każde odejście mojej klasy ciężko odchorowuję.

I to naprawdę normalna osoba. Nie ona jedna. Posłuchaj wiersza ks. Jana Twardowskiego, który stał się i moim wierszem, bo ja też uczyłem dzieci i to było moje najbardziej ukochane zajęcie:

"Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą gwiazdką -

ze srebrem betlejemskim co w pudełkach świeci -

z barankiem wielkanocnym. - Bez was świeczki gasną -

i nie ma żyć dla kogo.

Ten od głupich dzieci".

Ale jeszcze jedna sprawa, właśnie w tym miejscu, gdy mówimy o samotności człowieka i o jedynym wyjściu z niej, jaką jest miłość. Słuchałem litanii zarzutów przeciwko współmałżonkowi: jaki on jest niemożliwy, bezlitosny, okropny, bez współczucia. Patrzyłem na tę kobietę skarżącą się, że już nie jest kochana, że coraz częściej pozostaje sama w domu, a mąż nie wraca prosto z pracy. Wtedy pojawiło się w mojej pamięci stare zdanie z rzymskiego zbioru przysłów. Przysłowie, którego dawno nie słyszałem w sobie, którego nie słyszałem u innych: "Si vis amari - ama, ama,ama". "Jeżeli chcesz być kochanym - kochaj, kochaj, kochaj".

Boże, już tyle w tej książce było na ten temat. Zdawałoby się, że już więcej możliwości nie ma i wszystkie są wyczerpane, a przecież... Chcesz, by cię kochano, to wiedz, że na to musisz sobie zasłużyć. Na miłość trzeba sobie zarobić. Złe to słowa, bardzo nieadekwatne, bo przecież do istoty miłości należy bezinteresowność. Jeżeli się nimi posługuję, to tylko alegorycznie. Już jakoś tak jest: chcesz być kochanym, to kochaj. A więc umiej podziwiać, zachwycać się pięknością, mądrością, dobrocią ludzi, cieszyć się szczęściem innych, radością innych. Bądź gotowym do każdej pomocy, usłużenia drugiemu człowiekowi, gdy zaistnieje potrzeba. Naucz się sprawiać innym drobne radości, pamiętaj o ich ważnych i mało ważnych sprawach, którymi się kłopoczą czy cieszą, na które czekają, których się boją. Uczestnicz w życiu innych ludzi aktywnie. Angażuj się w ich sprawy na tyle, na ile widzisz, że trzeba.






















JESTEŚ ZAKOCHANY CZY KOCHASZ?


Kiedy on nie patrzy na mnie

szukam swojego odbicia

na ścianie. I widzę tylko

gwóźdź, z którego zdjęto obraz. (Wisława Szymborska)


Przyszedł do mnie chłopiec i powiedział:

- Mam problem. Na ostatniej konferencji ksiądz użył słowa "zakochać się" i uparcie rozróżniał je ksiądz od sformułowania "pokochać", ale nie wyjaśniając, w czym rzecz. Być może, że ksiądz omawiał to zagadnienie na którejś z wcześniejszych konferencji, na której nie byłem, ale dla mnie nie ma różnicy pomiędzy jednym a drugim.

Tak, jeżeli o tym nie mówiłem, to dlatego, że uważałem, że wszystko jest jasne. Jeżeli jednak tak nie jest, to spróbujmy to wyjaśnić. Zakochać się, to znaczy być olśnionym, zachwyconym. Pięknem zewnętrznym czy też wewnętrznym drugiego człowieka. Pozostawać pod jego urokiem. Bo go olśniła jej uroda, dziewczęcość, twarz, włosy, usta, sylwetka, takt, wdzięk, dobroć, mądrość, jej umiłowanie piękna. Bo ją ogarnął jego czar, chłopięcość, prostota, odwaga, zapał do życia, do działania, do twórczości, jego męska postawa, jego poglądy, sposób patrzenia na życie, jego zarys brody, piękne włosy, oczy. Bierność. O właśnie, może to słowo jest tu najbardziej potrzebne. "Tak chciałabym być w jego towarzystwie, tęsknię za nim, każda chwila bez niego zdaje się być stracona, marzę o tym, by znowu go spotkać. Chcę słyszeć jego głos, chcę wpatrywać się w każdy jego ruch, gest. Marzę o tym, by go dotknąć jak największej świętości. Pocałunek jest szczytem mych pragnień". To jest z reguły miłość nastolatków, która trwa dwa tygodnie, albo do wakacji, albo przez wakacje, i kończy się tak szybko, jak się zaczęła, która przechodzi jak śnieg wiosenny. Nazywa się ją często "zieloną miłością" - i trafnie, bo ona jest jak niedojrzały owoc, który zanim dojrzeje, więdnie i spada. To jest miłość nastolatków do pana profesora, do pani profesorki, do aktorów, do śpiewaków, do jazzmanów, do kolegów i koleżanek klasowych. To jest typowe "chodzenie ze sobą". Chodzą i gadają. Bez końca. Gdyby można było przysłuchać się tej gadaninie. Bardzo często jest to monologowanie. Każdy mówi swoje, o sobie. Gdy kończy, zaczyna partner. A właściwie nie partner. Bo trudno mówić w takim wypadku o partnerstwie. Ale tu ani jednemu, ani drugiemu nie przyjdzie do głowy, że można by się na przykład razem uczyć, choć jednemu z nich nauka idzie trudno, że można by razem np. malować mieszkanie, bo akurat jedno ma takie zadanie przed sobą.

Zakochanie się ma ten charakterystyczny element bierności. Jeszcze w początkowej fazie nie jest to egoizmem, ale istnieje niebezpieczeństwo, że gdy tak zostanie, przerodzi się w egoizm. Tymczasem taki zachwyt, który jest podstawowym elementem miłości, powinien być jej pierwszym etapem. Człowiek od zakochania się powinien przejść do pokochania. To nie jeden krok, ale to przepaść, którą trzeba przekroczyć. Bo miłość to bycie do dyspozycji, to gotowość do tego, by usłużyć, pomóc, przydać się, zaopiekować się. To chęć, by być potrzebnym.

Pokochanie nie jest obce oczarowaniu. Wprost przeciwnie. Człowiek zachwycony drugim człowiekiem, pozostający pod jego urokiem, prawdziwie za nim tęskniący, szukający jego towarzystwa, podświadomie wyczuwa, że nie można poprzestać na patrzeniu, na słuchaniu, że nie może wszystko skończyć się na biernej postawie brania, czerpania, chłonięcia, ale trzeba wejść w życie człowieka, w którym się zakochało, zbliżyć się do niego, złączyć się z nim, być razem. Świetnym sposobem bycia razem jest wspólna praca. Bo to nie tylko uczestniczenie w tym, co ukochana osoba robi, ale to uczestniczenie w jej życiu, w jej osobowości. Bywa tak, że tylko jedna strona przechodzi z etapu zakochania się na etap pokochania i stąd wynikają dziwne sytuacje, bo partner, który do tego kolejnego etapu nie dorósł, nie bardzo wie, o co chodzi, traktuje usiłowania drugiej strony jako wtrącanie się, ingerencję w jego sprawy. Ale bywa, że wreszcie zrozumie. Wtedy już będzie chciał, by wszystko było razem. Będzie się cieszył z każdej wspólnej pracy, z każdego wspólnego obcowania. Na tej linii leży małżeństwo. Właśnie, bo małżeństwo to nie tylko współżycie seksualne, to nie tylko dzieci, ale to właśnie przede wszystkim bycie razem również poprzez wspólną pracę, tę zwyczajną, domową, codzienną i jakąkolwiek, jaką tylko życie przyniesie. Jedną z form tego bycia razem jest współżycie seksualne. I cudownie, gdy się tak składa, że małżonkowie mają ten sam albo podobny zawód. Gdy mogą maksymalną ilość czasu spędzać ze sobą, gdy wciąż, bez przerwy prawie trwa to wzajemne współżycie, wzajemny dialog, wzajemne wpatrywanie się w siebie, wzajemne uzupełnianie się. A jeżeli tak nie składa się, to trzeba to uzupełnić, opowiadać sobie, jak dzień wyglądał, szukając potwierdzenia swoich decyzji, rozstrzygnięć, sądów, wyroków, opinii.

Ale, niestety, zdarza się, i to zdarza się częściej, niż sądzimy, że człowiek zatrzymuje się na zakochaniu się i taki właśnie - zupełnie nieprzygotowany - wchodzi w małżeństwo. Bywa, że potrafią - już w czasie trwania małżeństwa - oboje, albo przynajmniej jedna strona, naprawić ten układ i doróść do prawdziwej miłości. Ale bywa - i tak jest częściej - że nie potrafią. I dochodzi do tragedii. Ona była nastawiona na branie jego piękna, czaru, uroku, na jego męskie gesty, na jego stanowcze posunięcia. Ona czekała na jego działanie, na twórczość, na jego pracę dla niej. Ona chciała jego pocałunków, czekała na noszenie na rękach. Do głowy jej nie przyszło, że to ona w tym jego zmaganiu się z rzeczywistością powinna uczestniczyć, że to ona ma stanąć przy nim ramię w ramię i walczyć o nowy kształt wspólnej rzeczywistości. Nawet gdy przymuszona zacznie działać i pracować, to nie razem, ale samotnie - z ambicją albo chciwością, poświęceniem albo robieniem pieniędzy, z nienawiścią albo z chęcią pokazania, że ona też potrafi, ale nie na to, żeby się jednoczyć ze swoim mężem. Tego nie rozumie. Nie wie, o co chodzi. Dla niej słowo "miłość" co innego znaczy. Ona była zakochana. Teraz przestała się kochać, bo się rozczarowała. Jest w małżeństwie, bo jest. Ale kochać nie umie: nie umie być razem.

Jakie jest życie codzienne, takie i współżycie seksualne. Nastawionej biernie na branie - żeby jej było dobrze - na otrzymywanie, w ogóle nie przyjdzie do głowy, by zastanawiać się nad tym, co czuje jej partner. Tak jak w życiu, tak i w tej sytuacji nie rozumie, że powinna być razem, a na to trzeba odczuwać drugiego człowieka każdym nerwem. Że trzeba starać się, by on był szczęśliwym że jest tylko "razem".

To samo, gdy chodzi o męża kochającego się w swojej żonie, żonie która miała być ozdobą jego życia, bukietem w jego solidnie urządzonym mieszkaniu, a która na co dzień inaczej zaczęła wyglądać, inaczej zachowywać się niż w czasach narzeczeńskich. Wobec tego on przychodzi z pracy, kładzie się na leżance, rozkłada gazetę i nic go więcej nie obchodzi. Uważa, że jego męski obowiązek dla domu jest skończony. Ma podzielony zakres obowiązków na swoje i żony. Do tamtych nawet nie zagląda - uważałby, że to poniżej jego godności. Robi to, co do niego należy i znika. Ma swoich kumpli, do których obowiązkowo musi iść, ma swoje interesy i przez myśl mu nie przejdzie, że mogłoby być inaczej: że treścią życia powinno być właśnie bycie razem przy każdej nadarzającej się okazji, jakakolwiek by była, choćby poprzez wspólną pracę domową. Ma dom i żonę, ale właśnie na zasadzie "mieć" a nie "być". Ma żonę tak jak ma samochód, ale naprawdę to jest starym kawalerem. Nawet się tym szczyci, że, mimo iż jest żonaty, pozostał wolny.

Jak się nauczyć miłości. Gdzie się nauczyć miłości. Najprościej w domu. Przy rodzicach. Patrząc na rodziców. Jeżeli oni są w tym względzie przykładem. Gdy dziecko widzi, jak rodzice razem pracują, jak sobie wzajemnie pomagają, jak cieszą się sobą będąc razem, dzieląc się swoimi osiągnięciami, satysfakcjami, strapieniami, szukając u siebie pomocy, zrozumienia, zwierzając się sobie ze swoich kłopotów, będąc razem w pełni szczęśliwi.

A gdy w twoim domu jest źle? Powiem ci: na złych przykładach też się można uczyć - na zasadzie negacji. Kiedy stwierdzasz, że w twoim małżeństwie będzie przeciwnie.















MODY W MIŁOŚCI

Jest czekaniem

na niebieski mrok

na zieloność traw

na pieszczotę rzęs


Czekaniem na kroki

szelesty

listy

na pukanie do drzwi


Czekaniem

na spełnienie

trwanie zrozumienia

(Małgorzata Hillar)


Miłość niejedno ma imię: u każdego człowieka przebiega inaczej. U każdego człowieka oznacza ona co innego. Dzieje się tak również dlatego, że człowiek jest istotą bardzo niedoskonałą.

Na to, aby tę sprawę wyjaśnić, podzielmy sferę przeżyć człowieka na trzy płaszczyzny: na płaszczyznę duchową - czyli racjonalno-wolitywną - po drugie - uczuciową i po trzecie - zmysłową, która tutaj będzie się identyfikowała z grupą doznań erotycznych czy seksualnych. W klasycznym wypadku słowo "miłość" oznacza przeżycie ogarniające równomiernie wszystkie te trzy sfery. Ale tych klasycznych wypadków jest niewiele. Na ogół miłość rozwija się w ludziach nieharmonijnie. I często kończy się katastrofą, tragedią albo przynajmniej nieszczęściem.

Bo bywa, że wybucha w człowieku przeżycie erotyczne, eliminując, przygłuszając, nie dopuszczając do głosu pozostałych dwóch sfer. Człowiek cały jest wpatrzony w tego, który go podnieca pod względem erotycznym. On objawia mu się jako idealny partner, by mu dostarczyć maksimum przyjemności zmysłowych - stąd to pożądanie - chce się z nim jak najprędzej złączyć, posiąść go. Nic go więcej nie obchodzi, nic więcej nie jest ważne, nie liczy się. Cały świat wiruje przed oczami, wyobraźnia dostarcza karkołomnych kolorowych obrazów angażując człowieka totalnie. Wszystkie myśli, wszystkie działania na tym są skoncentrowane, by dojść do celu swoich pożądań. Zupełne szaleństwo albo jeszcze dokładniej: opętanie. Bo opętanie to zawsze jakaś jednostronność, jakieś zafałszowanie rzeczywistości. Aż dojdzie do spełnienia pragnień. I faktycznie może się tak zdarzyć, że kontakt z takim obiektem pożądania dostarczy wymarzonych przyjemności erotycznych. Aż dojdzie do jakiegoś nasycenia, wyrównania, uspokojenia. I wtedy ma szanse obiektywna ocena swojego partnera. I może się okazać, że ten, który był obiektem pożądania, szaleństwa, upojenia rozkoszy jest po prostu nie do wytrzymania, że z nim nie da się żyć, że jest beznadziejnie głupi albo obrzydliwie egoistyczny, ze w życiu na co dzień ma zachowania się nie do przyjęcia, że denerwuje każdym słowem, poruszeniem, całym sposobem bycia. Że w gruncie rzeczy nigdy go nie kochałeś, bo nie byłoby co kochać. A wszystko to, co między wami było dotąd, nie było żadną miłością, a tylko żądzą. Że w końcu jak można było być takim idiotą, żeby tego wszystkiego nie widzieć. Jak można było się łączyć z kimś tak niemożliwym.

Może być zupełnie przeciwnie. Może być dwoje ludzi, którzy się znakomicie rozumieją w sferze intelektualnej. Obydwoje bardzo inteligentni, obydwoje stwierdzają pokrewieństwo duchowe. Mają podobne zainteresowania. I faktycznie bez końca rozmawiają na tematy ich interesujące. To mogą być matematycy, fizycy, geografowie czy botanicy, turyści, krajoznawcy, samochodziarze. Uważają to za specjalne zrządzenie losu, że spotkały się ich drogi, chodzą razem w góry czy badają skały. To mogą być społecznicy, politycy, zaangażowani oboje w tę robotę, poświęcający tym sprawom wszystkie swoje siły. I stwierdzają jako rzecz najbardziej oczywistą - małżeństwo. I bywa, że dochodzi do tragedii, bo się okazuje, że ci ludzie zupełnie sobie nie odpowiadają np. pod względem seksualnym. Że pod tym względem nic do siebie nie czują. Dwie kłody zimnego drewna. Rozpacz.

Może być wreszcie trzecia ewentualność: miłość uczuciowa. Wtedy człowiek jest zafascynowany urokiem drugiego człowieka, jego pięknem, jego sposobem obcowania z ludźmi - wszystko w nim jest takie ładne. Ma takie piękne oczy i tak potrafi głęboko patrzeć w człowieka aż się świat kręci przed oczami. Ma takie piękne usta i włosy mu się tak naturalnie układają. Ma taki miły timbre głosu. Gdy on tylko zaczyna mówić, ładny się staje cały świat. Ładny jest cały świat, nawet gdy nie mówi, a tylko w nim się pokaże. Jest samą poezją, melodią. Z tym człowiekiem najlepiej jest chodzić do teatru, do kina, na koncert, do kabaretu, tańczyć. W jego towarzystwie można by spędzać całe dnie. Zauroczenie, zafascynowanie, które eliminuje tamte dwie inne sfery życia. I bywa, że dochodzi na tej fali do małżeństwa. Ale wtedy najczęściej współżycie seksualne jest odebrane jako akt brutalności i barbarzyństwa, który burzy tamten wyśniony obraz spędzania życia na łące, wśród kwiatków, nad potoczkiem. Życie codzienne jest z kolei katorgą i mordęgą niegodną normalnego człowieka. Gdy już jednak nie ma innego wyjścia, pozostaje życie w smutku i rozpaczy, w rozczarowaniu i żalu do tego człowieka, który tylko wtedy był cudny, a dziś jest brutal i groszorób. Tęsknota za tamtymi latami, które już nigdy nie wrócą, bo i wrócić nie mogą.

Gdy już stwierdziliśmy ten fakt niedoskonałości człowieka i jego nieharmonijnego przeżywania miłości, powiedzmy jeszcze coś więcej: zwróć uwagę na to, że każdy z tych trzech wymienionych typów miał swój czas - był w pewnym okresie modny w kulturze świata. Był czas romantyków, był czas erotyki, był czas intelektualistycznych kochanków. Piszę "był", jakby to był czas przeszły dokonany. Nie, to jest ciągła fluktuacja. Pojawia się jedna fala, trwa jakiś czas i ustępuje miejsca następnej.

Na koniec jeszcze i to jest do zauważenia, że istnieje pewna osobliwość - i tak: chłopcy w okresie dojrzewania są najbardziej podatni na zmysłowe traktowanie dziewcząt; dziewczęta w okresie dojrzewania angażują się uczuciowo. Intelektualne związki z partnerem to najczęściej sprawa lat późniejszych.

To wszystko, co miałem do powiedzenia na temat tego zjawiska. A teraz trzeba by podać środki zaradcze. Z nimi najtrudniej. Odwoływać się u człowieka opętanego do rozsądku, to sprawa prawie beznadziejna. Za czasów Pana Jezusa opętani mieli dobrze, bo po prostu ratował ich Pan Jezus. Ale do dzisiejszego dnia ten sposób jest jedynym sposobem. Po prostu ratunek musi przynieść drugi człowiek. Człowiek mądry, człowiek dobry, człowiek-przyjaciel. Najprościej, gdyby to byli rodzice. Ale, po pierwsze, przeważnie oni dowiadują się o wszystkim na końcu, a już nigdy od swoich dzieci. A po drugie, są małe szanse, żeby ich rady, prośby czy groźby poskutkowały. A więc przyjaciele i przyjaciółki. Jak widzisz takiego opętanego, postaraj się go uratować. Pogadaj, wytłumacz. Czasem trzeba nawet do takiej operacji wiadra z wodą. A i tak nie jest pewne, że to wszystko pomoże. Ale zabiegać trzeba, bo szkoda każdego człowieka, nawet gdy zgłupieje.

A jak ciebie samego najdzie? Właśnie. Przecież po to piszę przede wszystkim. Żebyś wiedział, że ciebie też to może spotkać, że zwariujesz na punkcie jakiejś dziewczyny. To o jedno cię proszę. Spróbuj sprawdzić - jeżeli cię na to tylko będzie stać - czy zauroczyła cię we wszystkich płaszczyznach, czy jest dla ciebie wartością pod każdym względem, czy nie dałeś się opętać jedną sferą jej osobowości. Ba, sprawdzić. Ale jak sprawdzić, jeżeli - jak ksiądz sam mówi - mogę być opętany. Rada jest jeszcze jedna. Nie spiesz się. Nie decyduj się zbyt szybko na nic, na żadne ostateczne kroki. Nie mów słowa, nie obiecuj zbyt szybko. Czas daje ci szanse, że wyrównają się wszystkie wynaturzenia i anomalie. Zaczniesz patrzeć na całego ukochanego człowieka, a nie tylko na jego kawałek. Powinny ci się ukazać wszystkie braki, niedoskonałości, cały niedostatek twojego partnera - jeżeli taki faktycznie istnieje. Czas jest zawsze tym egzaminatorem, przed którym nie ostoi się żadna złuda, zaślepienie.

























































NIE SPRZEDAJ SIĘ


Dlaczego dzisiaj lgnie pan do mnie?

Dlaczego wpadłam panu w oko?

Bo weszłam w krąg wielkiego świata,

Bo jestem można i bogata,

Bo los mnie wyniósł tak wysoko.

(Aleksander Puszkin)


Zdawało się nam, że już wyrośliśmy z czasów, kiedy sprawy materialne odgrywały dużą rolę w kontaktach międzyludzkich. My, ludzie XX wieku, po dwóch wojnach światowych, my kulturalni i humaniści - można tę litanię przeciągać tak długo, jak tylko chcesz. My, którzy przełamaliśmy wszystkie tabu poprzednich wieków, naraz łapiemy się - z przerażeniem, z pobłażaniem, z uśmiechem ironicznym - że nieprawda, że niewiele się zmieniło, tylko dawniej przypisywano tego typu zapatrywania rodzicom - dawniej rodzice sprzedawali swoje dzieci i ich potępiała młodzież postępowa, i ich wyśmiewał nasz wiek XX: za filisterstwo, drobnomieszczaństwo, ducha burżuazji. Aż tu okazuje się, że obecnie rodziców zastąpili z powodzeniem młodzi.

Snobowanie się na tytuły, na mieszkanie, na pieniądze, na pochodzenie - wierzyć się nie chce, że to wszystko mogło się powtórzyć. I tworzą się takie grupy arystokracji powiatowej, miejskiej czy wielkomiejskiej - towarzystwa wzajemnej adoracji. Spotykają się na imieninach, urodzinach, wakacjach, pokazują sobie nowe bibeloty, stroje, samochody, przemeblowywane pokoje, a w nich coraz to starsze szable, szpady, pasy słuckie, portrety przodków. I to jest treścią ich zainteresowań- tym żyją. Ale to nie jest życie. Przecież nasze życie nie polega na zbieraniu ani pieniędzy, sukienek, mebli, obrazów, ani tytułów, stanowisk, liczących się znajomości, ważnych kontaktów.

Prawie niepostrzeżenie pojawił się tu i ówdzie (ukrywany wstydliwie) nowy-stary model: wyjść za mąż, żeby mi było dobrze. Mężczyzna na stanowisku, mieszkanie, samochód. Ustawić się w życiu, mieć pozycję. Zabezpieczyć sobie wygodną przyszłość.

Na tej samej zasadzie zarysował się model męski. Spotkać kobietę z dużym posagiem - mój Boże, a zdawało się, że słowo "posag" zostało bezpowrotnie zapomniane - która ma pieniądze, krewnych gdzieś za granicą, wysokie stanowisko zawodowe i społeczne (proszę, mamy i skutki emancypacji kobiet).

A więc nic się nie zmieniło. Drobnomieszczaństwo. Burżuazja. Mała stabilizacja. Co to znaczy? To znaczy, że człowiek jest zawsze człowiekiem; niezależnie od czasów i ustrojów to samo mu grozi: zwyczajny egoizm; i musi się pilnować, żeby się nie wypaczyć.

Ty mówisz, żeś ty nie taki. Bardzo się z tego cieszę, jeżeli to osiągnąłeś. Bo to jest niewątpliwe osiągnięcie. Bo samo to na pewno nie przyszło. My naprawdę, bez żartów "skłonniejsi jesteśmy do złego niż do dobrego". W każdym z nas siedzi egoista, który z wszystkiego na świecie kocha tylko siebie. Nie najbardziej, ale tylko. I chce troszczyć się tylko o to, aby mógł żyć długo i jak najdłużej, i żeby mu się dobrze powodziło. W każdym z nas siedzi mały kupczyk, który chce ci udowodnić, że ze wszystkich dóbr tego świata najważniejsze są pieniądze, że należy na wszystkich i na wszystkim zarobić. W każdym z nas siedzi karierowicz, który chce ci wmówić, że najbardziej masz dbać o to, byś wysoko wyszedł nad innych ludzi - władzą, stanowiskiem, układami, znajomościami. Dlatego zawsze musisz uważać, żebyś nie wpadł w tego rodzaju style i mody, które co jakiś czas się pojawiają. Żebyś był normalnym człowiekiem.

A na wszelki wypadek powiedz, bardzo proszę, powiedz mi dziewczyno (przepraszam), czy jest dla ciebie ważne, że twój chłopiec ma ojca profesora uniwersytetu, może naukowca, może pisarza, może redaktora, może człowieka, który wyjeżdża często za granicę. Powiedz mi, dziewczyno, czy ciebie zaczyna interesować chłopiec dlatego, że jego ojciec ma pieniądze, willę, domek campingowy nad morzem, świetny samochód (może nawet nie wszystkie te rzeczy naraz - może tylko jedną z nich).

Sprawy miłości nie są zawieszone w próżni. Zachowują reguły twojej ogólnej postawy życiowej. Na ile w twoim życiu ważne są sprawy materialne, na tyle będą one ważne w twojej miłości. Zastanów się, a może ty, który śmiejesz się ze starych snobów, nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, że naśladujesz ich ślepo.

Mnie nie chodzi tylko o sprawy materialne. Naprawdę, to nie jest sprawa tylko pieniędzy. To każda sprawa, która odbiera ci wolność. Wtedy, gdy przestajesz się pytać, czy ty sama kochasz, a ważne jest jedynie i wyłącznie stanowisko tego człowieka, dom, pozycja, kontakty, wtedy jesteś lalką, która się sprzedaje.

Powiesz: "Ależ te dziewczęta są biedne". Tak? To nigdy nie słyszałeś o tym, jak się do rodziny wprowadza doktorka albo pana docenta? Jak można wyhodować sobie męża? Rozmaitymi sposobami można mu zawrócić w głowie, choćby najprostszym - przez żołądek. I już tak mu się dogadza, już tak mu się kadzi, aż w końcu uwierzy w te uroki wygodnego, schludnego życia, gdzie on będzie królem w ich M-3, a ona służącą przynoszącą mu ciepłe pantofle. Tylko nie miał dotąd okazji spytać siebie o to, czy ją kocha. Widzi tylko te korzyści materialne, które wraz z nią zyskuje. Do głowy mu to wcale nie przyszło, że trzeba dziewczynę kochać. Ale dotąd, na wszelki wypadek, nikt go też o to nie pytał. Utwierdzali w nim jego miłość własną. Karmili jego egoizm. Byle do ślubu. A potem... A potem choćby nawet potop.

A tymczasem - tak bywa najczęściej - tuż zaraz okazuje się, że to nieprawda, że wcale to nie takie pieniądze albo nawet żadne pieniądze; że wcale to nie takie możliwości i kontakty. I że załatwienie mieszkania "bez problemu", "bez trudności" i "natychmiast", "przy takich plecach" odwleka się w nieskończoność. I że otrzymanie lepszego stanowiska, przegrupowania, awansu, przeniesienia jest po prostu niemożliwe. Że ci, których w rozmowach wymieniano jednym tchem, po imieniu - a było ich na pęczki - to właściwie wcale nie tacy przyjaciele. A właściwie nawet nie znajomi, tylko gdzieś, kiedyś spotkani, którym gdzieś, kiedyś uściśnięto prawicę. - I wtedy poczujesz się oszukany. Bo wszystkie miraże, na których bazowałeś, rozpływają się. Obrazki przyszłego życia w bajkowych kolorach szarzeją, a ty na dodatek tego fiaska masz przy sobie człowieka, którego naprawdę nigdy nie kochałeś, a poszedłeś za nim wpatrzony w tęczowe horyzonty. W najlepszym wypadku - zaręczam ci, że tych wypadków jest bardzo nikły procent - osiągniesz rzeczywiście dobrobyt czy lepsze stanowisko. Ale tak czy owak przy boku człowieka zupełnie obcego.

Na koniec już całkiem poważnie. Wypadków, w których by się człowiek na zimno sprzedawał, oszukując siebie i swojego partnera, jest na pewno niewiele i nie te warianty brałem pod uwagę, gdy to pisałem. To jest jakiś skrajny punkt. Tak, ale zdaję sobie sprawę z tego, że jesteś tylko człowiekiem i również z tej strony grozi ci pokusa. Nie chcę, by się dołączały do twojej miłości ani argumenty materialne, ani ambicjonalne. A więc tylko miłość. Wtedy możesz iść w najbardziej trudne życie. Nie tylko dasz sobie radę, ale i będziesz szczęśliwy.































OSTROŻNIE ZE SŁOWEM: KOCHAM

Między nami nic nie było!

Żadnych zwierzeń, wyznań żadnych!

Nic nas z sobą nie łączyło -

Prócz wiosennych marzeń zdradnych;


Prócz tych woni, barw i blasków

Unoszących się w przestrzeni;

Prócz szumiących śpiewem lasków

I tej świeżej łąk jesieni. (Adam Asnyk)


Przyszedł do mnie taki wysoki na 1.90 siatkarz z pytaniem, czy bym z nim nie pogadał. Pogadaliśmy. Prosty: to co w sercu, to i na języku. Dziewczyna odeszła od niego.

- Kochasz?

- Kocham.

- Ona ciebie kocha?

- Mówi, że nie.

- No dobrze, to teraz. Może z przekory. Ale dawniej? Mówiła ci dawniej, że cię kocha?

- Nie. Nigdy, nigdy.

- A ty?

- Ja szaleję za nią.

- Nie, ale czy ty jej to mówiłeś?

- No pewnie.

Zaniepokoiłem się tym wszystkim. Żal mi było chłopaka. Chciałem mu jakoś pomóc. Nic mi nie przychodziło do głowy. Chwyciłem się ostatniej deski ratunku. Powiedziałem:

- Wacek, pojadę i pogadam sam z tą dziewczyną.

Pojechaliśmy. Pokazał, gdzie ona mieszka, wytłumaczył, jak dzwonić. Otworzyła Kazimiera we własnej osobie. Zupełne przeciwieństwo Wacka. Pewna siebie, rezolutna. Przedstawiłem się. Usiłowałem wytłumaczyć moją skomplikowaną rolę. Uwierzyła. Zgodziła się na rozmowę, ale nie od razu i nie w domu. Ustaliliśmy termin.

Na pół godziny przedtem przyleciał Wacek. Kazałem mu się ulotnić i przyjść, gdy ona odejdzie. Przyszła punktualnie. Zacząłem w żartobliwym stylu. Powoli przechodziłem na coraz poważniejszy ton: że nieraz widziałem w życiu, jak świetne sprawy kończyły się w głupi sposób, czyli bez powodu. Wtedy ona oświadczyła:

- Ja go nie kocham.

Zaprotestowałem nieśmiało:

- Ale pani spotykała się z nim. To jakoś zobowiązuje. Chłopcu mogło się w głowie zawrócić.

- Tak, ja wiem, że on mnie kochał. Powtarzał to do znudzenia. Nie tylko zresztą w cztery oczy. Wszędzie naokoło pokazywał mnie jak małpę w klatce, przedstawiając mnie komu trzeba i komu nie trzeba: "Moja dziewczyna". Mam tego już dość.


Nie wolno powiedzieć za wcześnie człowiekowi ukochanemu słowa: kocham. Pod groźbą utraty jego miłości. Natychmiast, żeby nie było wątpliwości, jakiej wagi jest to stwierdzenie, natychmiast powtarzam: w momencie, gdy powiesz za wcześnie drugiej stronie słowo: kocham, przegrywasz - miłość się skończyła.

Zdawałoby się, że zagadnienie zostało postawione na głowie. Spróbujmy wobec tego to udowodnić, a przynajmniej wyjaśnić. Taki jest już człowiek, że chce być posiadaczem, właścicielem rzeczy i ludzi. Chce mieć już kolejną sprawę z głowy: jako zdobytą, i iść dalej walczyć i zdobywać. A z drugiej strony, taki jest już człowiek, że nie chce być posiadany: nie chce być rzeczą, przedmiotem, który się ma. I gdy tylko spostrzeże, że ktoś uzurpuje sobie do niego prawo, ruchem samoobronnym odcina się od niego, zamyka się przed nim, ucieka od niego, broni się.

Jeżeli mówisz za wcześnie ukochanemu człowiekowi słowo: kocham, on stwierdza, że cię już ma, stajesz się dla niego rzeczą. Nie dość na tym, on zaczyna cię unikać, bo czuje się zagrożony, w strachu, byś nim nie zawładnął. A w związku z tym likwiduje miłość ku tobie, która może w nim już była bardzo rozbudowana. Jak widzisz, w tym wszystkim chodzi mi nie tylko o ciebie - że ty nie będziesz kochany, ale o drugą stronę również - żeby ona mogła kochać.

Nie chodzi o deklaracje słowne. Jak dziewczyna, zobaczywszy obiekt swojej miłości, wybałuszy oczy, jak zacznie się słaniać, to już nie musi mówić, ona już powiedziała, zdradziła się. Ale to nie tylko dziewczęta. To się w równej mierze zdarza chłopcom. Stąd prośba: na widok dziewczyny - obiektu twojej miłości, nie łap się ściany, boś przegrał sprawę z punktu; przegrałeś batalię. Jak się za wcześnie wysypiesz, przepadłeś, jesteś przegrany, bo ona cię odfajkowała: jeszcze jeden ustrzelony.

A więc - spytasz - nigdy mi nie wolno powiedzieć tego słowa: "kocham"? Tak, ale tylko wtedy, i tylko o tyle, gdy ta druga strona dorosła do przyjęcia tej wiadomości, gdy na to czeka, gdy ty jej to samo słowo, z którym już, już chce się do ciebie zwrócić, z ust wyjmujesz. Najbardziej idealnie byłoby, gdybyście to powiedzieli równocześnie i tyle samo. A więc w praktyce ma być tak: ty tylko pójdziesz o punkt wyżej pod tym warunkiem, że on, ona pójdzie o punkt wyżej. Bo chyba zgodzisz się, że miłość to jest sprawa nie tylko twoja, ani nie tylko twojego partnera, ale sprawa wspólna i nie wolno ci postępować samowolnie.










TRZY KOLORY MIŁOŚCI

Już kocham cię tyle lat,

na przemian w mroku i śpiewie (K. I. Gałczyński)


Miłość ma swoje fazy rozwojowe. Staje się coraz to inna. I bywa tak, że człowiek niezorientowany w tym może uznać, że jego miłość się skończyła, a to jest po prostu jej nowy etap. Może być tak - i czasem tak się zdarza - że człowiek nie chce się zgodzić na to, by jego miłość uległa metamorfozie, chce ją zatrzymać na zawsze w tamtym dawnym kształcie - i to może doprowadzić do tragedii.

Jakie są te etapy, jak one przebiegają. Można by takich etapów wyliczać dziesiątki, i tak nie wyczerpalibyśmy wszystkich. A poza tym, w miłości każdego człowieka jest inaczej. Ograniczymy się do trzech. Są one najbardziej typowe i mogą każdemu pomóc jakoś się znaleźć, a ukazują zarazem niebezpieczeństwa, które niosą. Ale już na wstępie trzeba się zastrzec, że w każdym z tych etapów pobłyskuje następny z mniejszą lub większą siłą. Po drugie, już w pierwszym mogą się pojawiać cechy charakterystyczne dla drugiego i trzeciego. A wreszcie, nawet kolejność może ulec zachwianiu.

Pierwsza miłość to miłość zielona. Najbardziej intensywna, emocjonalna, angażująca całego człowieka, gwałtowna, ale i najbardziej niedojrzała. Miłość marzeń, tęsknot i uniesień, oczarowań, zachwytów, radości. Jest to okres najbardziej charakterystyczny dla miłości od pierwszego wejrzenia, kiedy nagle zakołysze się ziemia pod nogami, zawiruje świat i już nie ma nikogo ani niczego na świecie, tylko ten ukochany człowiek, i odtąd jest tylko ta sprawa, wszystko inne jest nieważne.

Poznałem Wojtka. Szczupły, niewysoki, z bujną czupryną i wyrazistą twarzą, z żywymi oczami. On właśnie tak kochał. I - jak twierdził - nie potrafił inaczej. Dopiero teraz, gdy to piszę, uświadamiam sobie, że wtedy po prostu on taki był. Jego kolejna dziewczyna była zawsze cudowna, nadzwyczajna, szałowa, fantastyczna. Poznawał ją albo na jakimś disco, albo na nartach, albo na plaży i potem było cudownie, jakieś szaleństwa, przygody, awantury. W zimie jakieś nocne zjazdy karkołomne, z pochodniami. W lecie kolacje za miastem przy ognisku, nad rzeką, pod urwiskiem, na którym umieszczone zapalone świece dla dekoracji. Gdy wchodził do restauracji, baru, sali wykładowej, do samochodu, nawet gdy wychodził na ulicę, to nigdy nie było zwyczajnie. Cały świat wiedział, że Wojtek jest zakochany w swojej dziewczynie. Taki nadzwyczajny, fajerwerk, sztuczny ogień. Zawsze musiał być "na ty" z tymi najwybitniejszymi, znanymi całemu światu - a przynajmniej kiedyś z nimi pić wódkę, albo chociaż znać ich przez innych swoich przyjaciół - a to z jakimś najznakomitszym gitarzystą basowym, naukowcem, profesorem, dawnym czy aktualnym mistrzem świata czy kraju. To mu imponowało. Zawsze był ubrany w najmodniejsze ciuchy, koniecznie młodzieżowe. I on właśnie tak był zakochany. Kolejne dziewczęta lądowały u mnie i wypłakiwały swoje żale. Tłumaczyłem:

- Wojtek, co ty wyrabiasz. Miałeś taką świetną dziewczynę, czemu ją porzuciłeś?

- Bo Jola (to ta następna) jest cudowna, wspaniała.

- Ale Iza (to ta poprzednia) też taka była, przynajmniej tak mówiłeś.

- Tak było na początku. Później już nie.

- Kiedy ty spoważniejesz? Jak tak długo można?

- Aż trafię na dziewczynę mego życia.

- Na początku o każdej z nich tak mówiłeś.

Ten etap można by określić zdaniem wykrzyknikowym: "Patrz na mnie, jaki jestem wspaniały!" I zdaniem odwróconym: "Patrzę na ciebie, jaka jesteś wspaniała!" I bardzo dobrze, jeżeli to jest etap. Ale istnieje niebezpieczeństwo, że z tego okresu nie wyrośnie się do śmierci. I to nie w tym sensie, by żyć przez całe następne pięćdziesiąt lat w takiej euforii - jak długo w końcu można być fajerwerkiem. Ale co gorsze: całe następne pięćdziesiąt lat mieć się będzie pretensje do swojego partnera, że nie jest tak wspaniały, jak nim był przez trzy tygodnie - w górach czy nad morzem - w okresie, kiedy się poznali.

Drugi etap - czerwony - to zjednoczenie się. Posiadanie siebie bez reszty. To jest pragnienie przebywania ze sobą bez końca, wypełnienie osobą ukochanego człowieka całego swojego czasu, wypełnienie czasu ukochanego człowieka swoją osobą. Po okresie zachwytu, który niosą kolejne odkrycia wartości ukochanej osoby, po okresie oczarowania jej urodą, wdziękiem, mądrością i prostotą - czas upodabniania się do tego człowieka, którego udało nam się spotkać. Czas uciekania z ukochaną osobą od ludzi, pozostawania sam na sam, aby się nią nacieszyć, napatrzeć, nasłuchać. Czas zjednoczenia się z nim, czas dogadywania tysiąca spraw, zestawiania jego poglądów ze swoimi, czas uzgadniania stanowisk, przypatrywania się sobie, sposobom myślenia, reagowania, zachowania się.

Na tym etapie pojawiają się zagrożenia. Jest nim chęć posiadania ukochanej osoby wyłącznie dla siebie, zawładnięcia nią, podporządkowania jej sobie. Może dojść do scen zazdrości o każde spojrzenie, jakieś dobre słowo, a nie daj Boże, komplement, uśmiech przesłany do kogoś innego. Może dochodzić do zdominowania drugiego człowieka. I widzimy potem takiego profesora uniwersytetu jak wściekły albo tylko zrezygnowany, z siateczką truchta po jarzynki, gazetki i świeże bułeczki, a żona króluje w domu. Albo też przeciwnie: widzimy jak pan mąż wkracza po pracy do domu, zasiada w fotelu i zabiera się do czytania gazety, a żona pokornie wkłada mu na nogi pantofle, nakrywa do stołu. Nalewa zupkę na talerz, by jeszcze za to usłyszeć: Kasiu, znowu pięciominutowe opóźnienie. Ale to jest droga fałszywa. Nie prowadzi donikąd. Najwyżej do nienawiści za odebraną wolność. Jest przekreśleniem samej idei obcowania. Ono może się dokonywać tylko na zasadzie partnerstwa.

Trzeci okres - złoty - to czas tworzenia. To budowanie domu, to pragnienie dziecka, to okres intensywnej twórczości zawodowej. Najtrudniej o nim mówić. Podczas gdy o pierwszym i drugim okresie w literaturze, poezji, zwłaszcza w piosenkach jest materiału pod dostatkiem, na temat tego okresu miłości dojrzałej najtrudniej coś zacytować. To jest czas pokoju, ciepła, wzajemnego zaufania, poczucia bezpieczeństwa, oparcia w każdej sytuacji. Miłość dojrzała. Miłość o kolorze złotym. Występują w niej wszystkie poprzednie elementy - jest i podziw, zachwyt, choć nie jako niespodzianka i pierwsze odkrycie. Jest pragnienie bycia razem w sensie zjednoczenia. Ale przede wszystkim jest tu twórczość, budowanie. Jest dziecko - dzieci - chciane, oczekiwane. Jest może wychodzenie rano po świeże bułki. Jest może podawanie ciepłych skarpet, ale to wszystko z radości, która jest kwiatem miłości - że można ukochanemu człowiekowi sprawić choć drobną przyjemność. W tym okresie nie przeszkadzają miłości nawet słabości odkrywane czy odczuwane u partnera. Jest tylko troska, by go przed nimi uratować, by one nie zagroziły mu, by go nie zniszczyły. Miłość dojrzała - prawdziwa miłość. To czas dawania. Bo jak pierwszy i drugi okres mają wyraźne elementy brania, tak teraz dochodzi się do istoty miłości, a jest nią bezinteresowność. Daję nie dlatego, że już dostałem ani nie dlatego, że kiedyś dostanę. Nie ma tu żadnego przeliczania: ile ja tobie, ile ty mnie. Ile ja tobie uśmiechów, przebaczeń, przyniesienia gazety, zrobienia herbaty. Daję dlatego, że cię kocham: za nic. I każde takie dawanie jest radością. "Cieszę się, że mogę ci sprawić radość, że jesteś choć troszkę szczęśliwszy, bo przecież to jest moim głównym marzeniem".

Może to słowo "dawanie" jest słowem za konkretnym, zbyt jednoznacznym. Nie oddaje dobrze tego, o co naprawdę chodzi. Ktoś może zrozumieć, że trzeba tego umiłowanego człowieka zasypywać od rana do wieczora swoimi uśmiechami, dobrymi słowami, swoimi wszelakimi usługami, prezentami - niezależnie czy on tego chce, czy nie chce, czy on tego potrzebuje, czy nie potrzebuje, zupełnie mechanicznie, aż do przejedzenia, aż do zdemoralizowania go, rozleniwienia. Może jestem przesadnie ostrożny. Ale wolę na zimne dmuchać, żeby nie doszło do nieporozumienia. Może tu trzeba by posłużyć się sformułowaniem Gabriela Marcela - "być do dyspozycji". Ale to z kolei brzmi zbyt materialnie, porównując człowieka z narzędziem. Może lepsze byłyby jeszcze inne słowa: "być gotowym" - być gotowym do wszelakiego działania, które jest potrzebne dla ukochanego człowieka.










JESTEŚ ODPOWIEDZIALNY ZA SWOJĄ RÓŻĘ

- Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to,

co oswoiłeś. Jesteś odpowiedzialny za twoją różę.

- Jestem odpowiedzialny za moją różę... - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać. (A. Saint-Exupery)


Była prywatka. Przy adapterze siedziało brzydkie kaczątko. Nie nadawała się do niczego innego, jak tylko do zmieniania płyt. Było o tym przekonane całe towarzystwo, a także i ona sama. Bo i kto chciałby z nią tańczyć? Tak się złożyło, że przyszedł tam taki studencki Don Juan - miał te swoje 19 lat. Nie wiadomo dlaczego podszedł do tej dziewczyny, ze swojej wysokości wspaniałomyślnie i łaskawie schylił się nad jej nicością i powiedział:

- Chodź, zatańczymy.

I zdawało mu się - jemu, któremu jak wieść gminna niesie, żadna dziewczyna się nie oparła, że zobaczy spojrzenie zamglone ze szczęścia. Tymczasem usłyszał:

- Nie.

W pierwszej chwili nie wiedział, czy dobrze zrozumiał. Przechodziło to bowiem jego wyobraźnię. Dopiero teraz ją zobaczył. Zobaczył, że jest faktycznie brzydka i niezgrabna, ale ma w sobie coś interesującego. Tym zdopingowany zaatakował po raz drugi, będąc pewny, że zwycięży, gdy mu się zechce choćby trochę potrudzić. Ale i druga próba się nie powiodła. Wobec tego wytoczył ciężką artylerię, otoczył okopami, postawił drabiny - zastosował wszystkie środki, jakie miał tylko do dyspozycji. Bezskutecznie - szklana góra. I w ten sposób stała się ta dziewczyna jego punktem honoru. Tu już wchodziła w grę dotknięta ambicja - czegoś podobnego jeszcze w życiu nie przeżył. A mówili mu nawet niektórzy koledzy:

- Zostaw ją, stary. Co ci tak na niej zaczęło zależeć.

Ale on zawziął się. Musi tę dziewczynę zdobyć. To miało być potwierdzeniem jego męskości, jego mocy, jego osobowości.

A ona? Długi czas nie traktowała go poważnie, bo przecież nasłuchała się tyle o jego "powodzeniu", że czuła dla niego wyraźną pogardę. Intelektualistka, z nosem w książkach, nie o takim jak on marzyła - jeżeli w ogóle marzyła o jakimś. Ale z czasem zainteresował ją. Przekonała się, że nie jest taki głupi, jak sądziła, że choć wielu rzeczy nie wie, to słucha chętnie, interesuje się, jest ciekawy. Chodziła z nim do teatru i na koncerty. Polubiła go. Pokochała.

I tak doszło do ślubu. Wtedy dopiero on zdał sobie sprawę, że przecież tej dziewczyny nigdy nie kochał, że w ogóle małżeństwo nigdy nie wchodziło w rachubę, że naprawdę to tylko chciał pokazać sobie, kolegom, światu całemu, jaki jest "dobry".

Spytasz, co dalej. To małżeństwo po krótkim czasie rozpadło się. Napotkał kolejną dziewczynę i odszedł. Powiedziałem to tak lekko, a naprawdę lekko to nie było. To było najpierw parę lat wspólnego życia. Wspólnego - to znowu jest fałszywe słowo, bo tam niewiele było wspólnego. Potem nastąpił rozwód, poprzedzony szeregiem rozpraw, po którym ona była na granicy rozstroju nerwowego i samobójstwa. - Bo ona go po prostu kochała. Uwierzyła w tamte zapewnienia i przysięgi. Nie przyszło jej do głowy, że to wszystko kłamstwo, że jemu chodzi tylko o postawienie na swoim.

Nie chciałbym, żebyś skwitował to wydarzenie słowami: idiota, po co się żenił? Zgoda, to też prawda, ale nie tylko o to mi chodzi.

Gdzie problem. Problemem jest poczucie odpowiedzialności za drugiego człowieka. Może powiedzmy: za wszystko - za siebie, za świat, za pracę. Bo albo się jest człowiekiem odpowiedzialnym - powiedzmy w skrócie: człowiekiem - albo nie. Odpowiedzialnym za wszystko. A najbardziej za drugiego człowieka. Teraz bierzesz odpowiedzialność za tego człowieka, z którym się zetknąłeś. A zwłaszcza w wypadku, gdy spostrzeżesz, że w tym człowieku, któregoś spotkał, coś się zaczyna dziać. Uważaj, żebyś nie zrobił nikomu krzywdy. Uważaj, żebyś nikogo nie zawiódł. Żebyś nie powiedział słowa za dużo.

Gdzieś poprzednio stwierdziliśmy: nie wolno powiedzieć za wcześnie słowa "kocham", gdyż człowieka nieprzygotowanego możesz w ten sposób zrazić do siebie. Teraz uzupełnijmy tę tezę: nie mów za wcześnie słowa "kocham" - za wcześnie dla siebie, gdy ty nie jesteś do tego przygotowany, gdy to słowo nie ma pokrycia - gdy jest jeszcze w tobie kłamstwem. Bo może się zdarzyć, że trafisz na podatny grunt. Może się zdarzyć po prostu, że trafisz na człowieka, który o tobie od dawna myślał, marzył o twojej miłości, chciał być z tobą. I ten ktoś sądząc, że jesteś człowiekiem uczciwym, uwierzy, że ty go naprawdę kochasz. A to jest jedna z największych krzywd, jakie człowiek człowiekowi może wyrządzić. Zresztą to nie tylko sprawa słów. Tu takie samo znaczenie mają spojrzenia, pocałunki, zachowanie się - gdy dziewczynę przygarniesz do siebie, przytulisz, obejmiesz. To, co dla ciebie jest może wyłącznie przyjemnością, podnieceniem, dla tamtej drugiej osoby może być gestem o pełnym znaczeniu - wyrazem miłości.

Nie zaczynaj więc gry, gdy nie masz kart. Nie udawaj miłości po to, aby kogoś zdobyć; po to, żeby zaimponować - jakie masz powodzenie; dlatego, że się litujesz nad kimś; dlatego, że chcesz zdobyć czyjeś pieniądze; dlatego, że ktoś ci imponuje mądrością, powiązaniami z ludźmi dla ciebie ważnymi; albo po prostu tylko dlatego, że chcesz go komuś odebrać. Nigdy. Nie udawaj zakochanego, gdy nie kochasz. Nie mów o miłości, gdy jej nie ma w tobie.

Nie tłumacz mi, żebym nie tragizował, że ty tego wszystkiego nie traktujesz poważnie. Że to ot, taki zwyczajny, drobny flirt. Że ty nie masz niczego wielkiego w planie. Ani ty, ani on (ona). Co ty wiesz na ten temat, jak w nim, w niej jest naprawdę. Co ty wiesz o tym, co w tobie się potem może narodzić. Nie myśl, że odpowiedzialnym trzeba być dopiero kiedyś, przy tak zwanych ostatecznych decyzjach. Trzeba nim być na każdym etapie i we wszystkich pozornie drobnych posunięciach. Bo potem się może okazać za późno. I będziesz winien tragedii tamtego człowieka i swojej.

Nie broń się tłumacząc, że ona sama pcha ci się w ręce. Nie będę ci zaprzeczał i twierdził, że takich dziewcząt nie ma na świecie. Wiem, że są. Ale i za taką jesteś odpowiedzialny. Za taką, u której - jak mówisz - jeden więcej czy jeden mniej nie zrobi żadnej różnicy. Wiesz, co chcę powiedzieć - że możesz być tym, który ten kamień toczący się z lawiną w dół powinien zatrzymać. Właśnie ty.

Może w głębi duszy zaśmiejesz się i powiesz z chichotem: "A co mi tam". Otóż nie. To jest sprawa, która nie dzieje się wyłącznie na zewnątrz ciebie. Nie ma takiej sprawy, która by dotyczyła tylko bliźniego, a ciebie - nie. Wierz mi, to wszystko nie ujdzie ci bezkarnie. Nie spłynie jak woda po kaczce. Gdy mówię: miej odpowiedzialność za drugiego człowieka, to natychmiast dodaję: bo miej odpowiedzialność również za siebie samego. Jeżeli cię tamto nie przejmuje, to przynajmniej powinieneś zwrócić uwagę na tę drugą sprawę. Osobowość ludzka - osobowość twoja - kształtuje się wciąż. Ale kształtuje się przede wszystkim w czasach gorących. W okresach, gdy żyjesz intensywnie, gdy angażujesz się całym sobą. I jeżeli jest prawdą, że ty postępujesz tak a nie inaczej, bo jesteś właśnie taki, czyli jeżeli konkretny czyn jest wynikiem twojej osobowości, to istnieje prawda odwrotna: to, jak postępujesz, kształtuje twoją osobowość. Innymi słowy: decyzja, którą podejmujesz w danej chwili, pozostaje w tobie na zawsze.

To dotyczy i tych sytuacji, o których mówimy: twoich miłości - pisanych małą literą i raczej w cudzysłowie. W zależności od tego, jak rozgrywasz te kontakty, taki będziesz i na przyszłość.

Gdy to piszę, mam przed oczami chłopca, który prawie zawodowo zajmował się "podrywaniem". Wszystko inne, co robił, było jak gdyby marginesem jego życia. Śmiali się koledzy, gdy się gubili w imionach jego dziewcząt - tak szybko się zmieniały. Zdjęciami swoich "sympatii" miał wytapetowaną ścianę. Mówili, że kolekcjonuje je jak myśliwy, który liczy ustrzelone sztuki. Można i tak. Pewnie. Tylko nasuwa się pytanie: po co to wszystko.

Czy patrzyłeś w twarz takim specjalistom od podrywania dziewcząt? Czy patrzyłeś w twarz takim dziewczętom, które - jak to się mówi - mają wielkie powodzenie? Zgoda, gdy są ludźmi o silnych nerwach, mogą długo wytrzymać taką zabawę, ale niech się liczą z konsekwencjami. Po pierwsze, ich nigdy nie będzie stać na wielką miłość - po prostu roztrwonią się, rozmienią na drobne. W człowieku nie ma złóż niewyczerpanych. Po prostu oni nie potrafią już nigdy pokochać tak, jakby mogli. I nawet, gdy pojawi się miłość, na którą czekali lub na którą powinni byli czekać, to zeszmacą ją jak każdą inną. Zeszmacą tego człowieka tak jak siebie. I dlatego prawdą jest teza, że masz taką miłość, na jaką cię stać. Wielkość twojej miłości nadaje rangę twojej osobie.
































TYLKO DLA DZIEWCZĄT

Straszno, późno, za daleko wszędzie...

Jeśli kto wiedział, że to tak będzie,

To czemu nikt mnie nie ostrzegł o tym,

Że już do domu nie trafię z powrotem?! (Maryla Wolska)


"Ach, to były żarty. Wykręciłyśmy jakiś numer telefoniczny. Jeden, drugi, dziesiąty. Aż się odezwał męski głos, bardzo ładny. Ten pan zaprosił nas do siebie. Pojechałyśmy. Trochę zdziwił się, że jesteśmy takie młode. Choć powiedziałyśmy, że mamy więcej lat niż naprawdę. Częstował nas ciastkami, papierosami. Ja nie palę papierosów, ale on namawiał, żeby raz spróbować. No i spróbowałam. Ale mnie tylko zaczęła po nich głowa boleć. Wtedy przyniósł jakiś taki słodki alkohol. Wstydziłyśmy się odmawiać. Zaczęło mi się w głowie kręcić. Gdzieś mi zniknęła koleżanka. Zrobiło mi się niedobrze".

"Poznałam tych chłopców na disco. Wydawali się tacy fajni. Wygłupiali się. Ale było bardzo miło. Potem jeden powiedział, że tu już nudno i nic ciekawego nie będzie, że zaprasza mnie do siebie i że ma dobre płyty. Że będą tylko jego koledzy. Nikt obcy. Zgodziłam się. Choć już mi się nie podobało, bo to było daleko. Potem nieprzyjemna klatka schodowa. A na koniec samo mieszkanie. Jakaś taka nora. Ale i tak niewiele pamiętam, bo tam rzucili się na mnie. Krzyczałam. Zatkali mi usta. Myślałam, że się uduszę".

"Poznałam go na plaży. Był bardzo ślicznie opalony. Świetnie pływał. Powiedział, że mnie nauczy pływać. Ale ja nie chciałem tej jego nauki. Mówił też, że lubi chodzić wieczorami na długie spacery, ażebym z nim poszła. Ja się go bałam. Ale w końcu zdecydowałam się. Powiedziałam mamie, że idę do koleżanki na imieniny i poszłam tam, gdzie miał na mnie czekać. Na początku był spokojny, choć i tak się go jakoś bałam. Zwłaszcza wtedy, gdy szliśmy coraz dalej i dalej. Wtedy ja powiedziałam, że chcę już wracać, bo mama na mnie czeka. On powiedział, że dobrze, że pójdziemy na skróty przez wydmy, że on zna taką drogę. Nie chciałam początkowo, wreszcie się zgodziłam, chciałam być jak najprędzej w domu. I wtedy napadł na mnie".

"Powiedział, że pomoże mi dostać się na studia, bo ma wszędzie wielkie znajomości, że to dla niego nie problem. Był taki opiekuńczy, miły. Nigdy bym go o nic nie podejrzewała. Starszy ode mnie dużo. Mógłby być moim ojcem. Kiedyś mnie zaprosił do siebie, żeby jeszcze pewne sprawy omówić. Powiedział, żebym się niczego nie obawiała, że będzie żona, że poczęstuje nas z pewnością herbatą. Zdziwiłam się, że tak mówi. Powiedziałam mu to nawet. Dlaczego miałabym się jego bać. Weszłam. Miał bardzo ładne mieszkanie. Dużo obrazów. Puścił płyty. Powiedział, że choć żony nie ma, bo musiała wyjść, to on sam zrobi herbatę. Żartował, że ponieważ to takie święto, to ją musi wzmocnić rumem, że ma bardzo dobry rum. Nie chciałam. Mówiłam, że nigdy rumu nie piłam, ale on powiedział, że tylko troszkę, tak na zapach. Ale to nie było tylko troszkę, choć zapach był ładny. Czekałam, kiedy zacznie mówić o tych moich studiach. Ale on mówił, że na to mamy czas. Zaczął mnie głaskać po twarzy. Nie cierpię tego. Nie broniłam się, bo wciąż myślałam o tych studiach, na które koniecznie chciałam się dostać. Nie chciałam go obrazić. A on tymczasem był coraz bardziej nachalny. Wciąż powtarzał, że mi nic złego nie zrobi. Zaczęłam płakać. I to było jeszcze gorzej, bo udawał tylko, że mnie pociesza".

"Lubię biegać. Zresztą wszyscy biegają. Wymyśliłam sobie, że najlepiej będzie rano w parku. O szóstej, żebym mogła jeszcze potem wziąć prysznic, zjeść śniadanie i iść do szkoły. Mama nie chciała się na to zgodzić. Mówiła, że to niebezpieczne, że najwyżej tylko pod tym warunkiem, że będę biegała z jakąś koleżanką. Znalazłam Magdę. Biegałyśmy razem. Park był o tej porze faktycznie pusty i to było dobrze. I tak było prawie codziennie. Tylko potem o tej szóstej było coraz bardziej ciemno, bo szła jesień. Ale nam to nie przeszkadzało. Świeciły się lampy. Rzadko bo rzadko, ale były. Zauważyłam, że spotykamy jakiegoś mężczyznę, który nam się przygląda. Niech się przygląda, jak nie ma nic do roboty. Bywało, że Magda nie mogła, czy jej się nie chciało. Nie mówiłam nic mamie i biegałam sama. Aż raz zobaczyłam go jak zwykle na ścieżce. Jakoś instynktownie poczułam strach. Ale biegłam dalej. I wtedy się stało. Podstawił mi nogę, przewrócił".

I tak można by bez końca wymieniać przykłady głupoty dziewczęcej. Ileż jeszcze takich i podobnych wydarzeń, ileż jeszcze takich i podobnych tragedii. Ale nie to jest w tej chwili najważniejsze. Tylko to, co mówią ci, którzy zawinili. Okazuje się, że oni to widzą zupełnie przeciwnie. Twierdzą jeden po drugim: "Ona sama tego chciała".

"Przecież nie ja do niej zadzwoniłem. Jeżeli dziewczyna do mnie dzwoni, to znaczy, że wie, czego szuka. A że nie chciały palić papierosów i pić alkoholu - one zawsze lubią się droczyć, lubią, żeby je proszono. Gdyby zresztą im się u mnie nie podobało, mogły odejść. Przecież nikt ich nie trzymał".

"Spotkaliśmy ją na dyskotece po raz pierwszy. Nigdy dotąd ani mnie, ani żadnego z moich kumpli nie widziała na oczy. A chciała iść do mojego mieszkania. Oczywiście, to był podryw na płyty. Jedni podrywają na płyty, inni na zdjęcia, na znaczki pocztowe, jeszcze inni na samochód. Ja na płyty. A że nas było trzech. Przecież ona widziała, że nas trzech, a ona jedna".

"Jeżeli ja proponuję spacer w nocy sam na sam, to wiadomo, czego chcę. Przecież nie znała nawet mojego nazwiska".

"Ja jej bałem się dawać alkohol. Zaproponowałem rum do herbaty. Posmakował jej. To dolałem. Jeszcze trochę. Potem druga i trzecia taka herbata zrobiły swoje. Ona sama chciała i mnie zachęcała do picia. No, a jak człowiek jest pijany, to nie wie sam, co robi. Obudziłem się rano i wtedy okazało się, cośmy narobili".

Niewątpliwie te wypowiedzi usiłują częściowo usprawiedliwić postępowanie mówiących. Zgoda. Ale w dużej mierze zawierają wrażenia, jakie chłopcy odbierają w kontakcie z dziewczynami. Powiesz: ale są to wrażenia nieprawdziwe. Nie byłbym aż tak surowy. Takie postępowanie jest wzajemnie uwarunkowane. On posuwa się o krok dalej, na ile ona na to zezwala. Ale on jej zezwolenie wyczuwa i jest przez nie jakby zapraszany do następnego kroku. Gdy widzi, że on a taka odważna, to on nie chce być gorszy. Jest jeszcze odważniejszy, bo mu nakazuje to jego męska ambicja, Powiesz: głupia ambicja. Zgoda. Głupia ambicja. Ale prowokacja szła nie tylko z jego strony, lecz z jej również. Oczywiście. Na koniec liczą się fakty, których dziewczyna nie chciała. Naprawdę nie chciała. Temu wierzę. Była zupełnie zaskoczona, przerażona, że on z zabawy przeszedł do takiej brutalności. Mówisz, że to dziewczyna jest ta skrzywdzona. Zgoda. Ale on jest też skrzywdzony. Skrzywdzony przez nią, bo go jakoś sprowokowała do tego, co zaszło. Jej wina w tym wszystkim jest niewątpliwa. Owszem, tak jak mówisz, było tu wiele ciekawości, w sensie: a co będzie dalej, a jak się on teraz zachowa. Było trochę ciekawości takiej intelektualnej jak również i ciekawości doznaniowej. Coraz intensywniej zaczęła się w niej rozwijać ciekawość uczuciowa, która ogarniała ją coraz większą falą. Ale nieprawda, że jest niewinna, przecież miała sygnały ostrzegawcze, które ją coraz silniej alarmowały, że źle się dzieje, żeby uważała, że zaczyna być niebezpiecznie, że jeszcze chwila, a może dojść do katastrofy. W każdym człowieku jest instynkt samozachowawczy, który ostrzega go przed zniszczeniem. Tylko po prostu nie posłuchała go. I stało się to, co się stało.

Na koniec jeszcze jedna uwaga. Prawie w każdym z tych wypadków - i z reguły we wszystkich podobnych - dziewczyna decyduje się na niebezpieczny krok nie pytając nikogo o radę. Oczywiście, człowiekiem najodpowiedniejszym, by mu opowiedzieć o tym, co się dzieje, jaką mam propozycję, byłaby matka, ojciec, ktoś ze starszego czy nawet młodszego rodzeństwa, pani wychowawczyni szkolna czy któraś z nauczycielek. Ale już słyszę wybuch protestu. Chociaż szkoda, bo powtarzam: są to osoby najbardziej kompetentne do udzielania porad w takich razach. A jeżeli nie, to czy wobec tego pozostaje jednak samotna decyzja? W żadnym wypadku. To niech będzie koleżanka albo kolega. Oczywiście, są sytuacje, które nas zaskakują i nie ma możliwości spytania o radę. Ale tych jest na ogół niewiele. W większości wypadków jest ta możliwość, jest ten obowiązek - właśnie obowiązek - spytania o radę. Póki czas, póki czas. Lepiej teraz spytać o radę niż potem usłyszeć: Jak mogłaś być tak beznadziejnie głupia.









ONANIZM

I nawet więcej, niż są warci,

nie kochających żałujemy.

(Wisława Szymborska)

Chwilę czekałem. Chłopiec wciąż milczał.

- Chciałeś ze mną rozmawiać. Słucham cię.

Ale milczał dalej.

Zrozumiałem, że trudno mu zacząć. Wobec tego, aby mu pomóc, spytałem:

- Masz jakieś zmartwienie?

Prawie że wszedł w moje pytanie:

- Proszę księdza, ja popełniłem grzech.

Ale zaraz dodał:

- Ja nie miałem pojęcia, że to jest wielki grzech, że to jest w ogóle grzech - szybko dorzucił.

Nie wiedziałem, o co chodzi.

- A skąd wiesz, że to był grzech?

- Wyczytałem w książce, że tego nie powinno się robić. Ja w ogóle nie wiedziałem, jak się to nazywa. Ja się onanizowałem.

Proszę, rozróżniaj polucję od onanizmu. Bardzo często stawia się znak równości. Może być tak, że chłopak sobie przypisuje winę tam, gdzie o żadnej winie mowy nie ma - albo wprost przeciwnie: uważa się za całkiem niewinnego tam, gdzie jest niewątpliwie winien. Dlaczego są te pomyłki? Ponieważ polucje nie pojawiają się wyłącznie w płaszczyźnie fizjologicznej, tylko łączą się ze snami seksualnymi, które niejednokrotnie utrzymują się po przebudzeniu. Stąd też taki człowiek, jeszcze nie bardzo panujący nad sobą, stwierdza polucję i jest przerażony, bo przypisuje sobie winę. Albo doszukuje się przyczyny w sobie i dochodzi do wniosku, że widocznie w ciągu dnia nie był zbytnio ostrożny, słuchał albo oglądał coś, co mogło to podniecenie spowodować, stąd wina jest po jego stronie. Ale bywa i przeciwnie - tak było w przypadku, który przytoczyłem - uznaje ten stan za naturalny, a ponieważ przynosi przyjemność, zaczyna go świadomie wywoływać. I tak następuje przesunięcie od polucji do onanizmu.

Skąd się bierze polucja. Każdy organ wykształca się poprzez funkcjonowanie czysto mechaniczne. Tak jak małe dziecko, jeszcze w beciku, wyrabia sobie mięśnie nóg przez ciągłe skurcze i rozkurcze, podobnie gdy chodzi o narządy płciowe. I to jest przyczyną tak zwanych nocnych polucji względnie zmaz. A ponieważ fizjologia ma wpływ i na psychikę, stąd przy tym sny. Ale nie koniec na tym. Gruczoły płciowe działają nie tylko w nocy. Erotyzm ogarnia całą psychikę dojrzewającego człowieka. Stąd pobudliwość, nadwrażliwość na wszystko, co dotyczy płci przeciwnej - na rysunki, zdjęcia, teksty w książkach beletrystycznych, na osoby ubierające i zachowujące się zbyt swobodnie. Stąd rozbudzona wyobraźnia tworzy skojarzenia w tym właśnie kierunku. Stąd świntuszenie w rozmowach: żarty, wyrazy nieprzyzwoite, dwuznaczniki i rysuneczki nieprzyzwoite. A w nocy pokusa, by się onanizować.

To, co u chłopców występuje w ostrej formie, u dziewcząt dopiero się zaznacza. U dziewcząt rozwój gruczołów płciowych jest o wiele wolniejszy. Trwać on jednak będzie daleko dłużej. I one - w tym zwłaszcza czasie - na podobnej zasadzie będą miały skłonności do onanizowania się.

Po drugie: zdawaj sobie z tego sprawę, że to nie jest rzecz błaha. Jeśli wyładujesz (fatalne słowo) cały swój eros, względnie cały swój potencjał erotyczny czy całą strukturę erotyczną (też fatalne słowa) w tej czynności fizjologicznej, to staniesz się pusty: ty już nie będziesz ty. Osobowość bez erosu jest zubożeniem. Jeżeli ktoś świadomie popełnia onanizm, wtedy z narządu robi cel, wtedy eros zużytkowuje wyłącznie do funkcji fizjologicznej. Chłopcze - przestaną cię interesować dziewczęta; a dziewczyno - przestaną cię interesować chłopcy. To będzie fatalne. Zniknie ten cały urok chłopca, ten cały urok dziewczyny w nawiązywaniu prawdziwej przyjaźni w relacji: chłopiec - dziewczyna. Na tej zasadzie również zawarcie małżeństwa będziesz miał utrudnione, dojdzie do niego albo przez przypadek, albo wcale.

Jeżeli onanizm zdarzał się sporadycznie - od czasu do czasu - to jeszcze nie jest tak źle. Gorzej, gdyś popadł w nałóg. Gdy to ci się zdarza nawet parę razy na tydzień. Wtedy trzeba się zabrać poważnie za siebie.

Jak uratować się od tego nałogu? Najpierw: nie tragizować. Dobrze mnie wysłuchaj - jestem daleki od lekceważenia tej sprawy, ale proszę, potraktuj onanizm tak samo, jak się traktuje każdy inny nałóg; jeden pali, a drugi pije - bo wpadł w ten nałóg, może nawet nie całkiem świadomie. Ale gdy sobie uświadomił, jak to jest szkodliwe, próbuje się z niego uwolnić. A więc najpierw: nie tragizować nawet wtedy, gdy mimo podejmowanych wysiłków nie masz wyników. Jednemu łatwiej się nałogu pozbyć, drugiemu trudniej. Sposobów, środków, metod jest dużo.

W związku z tym trzeba powiedzieć, że jednym z elementów przyczyniających się do powstania tego nałogu jest niehigieniczny tryb życia młodzieży, mało ruchu, siedzenie nad książkami. Człowiek, który się rozwija, powinien mieć dużo sportu, dużo ruchu, dużo powietrza. Codziennie nie możesz grać w kosza, ale przed snem zrób sobie małą gimnastykę. Znajdź sobie trasę w pobliżu domu, gdzie mógłbyś pobiegać. Poza tym prowadź normalny, higieniczny tryb życia. Podziel sobie dzień na spanie i niespanie. Spać - śpij jak możesz najdłużej. Ale gdy się obudzisz, to wstawaj. Z kolei przed snem bierz tusz - i to jak amen w pacierzu, jak przykazanie Boskie. Ciepła a potem zimna woda, wytrzeć się ręcznikiem do czerwoności i potem szczupakiem w łóżko, przykryć się i spać, z rękami na kołdrze.

Drugi element, który należy wymienić, to jest fakt erotyzacji naszego życia. W tekstach literatury, w kinie, w telewizji, w tygodnikach. A nawet w stroju niektórych dziewcząt i pań. Wiedząc o tym, nie narażaj się. Nie pchaj się jak ćma w ogień, bo się spalisz. Bądź normalny. Nie chodź do kina na filmy niedozwolone dla twojego wieku. Nie wyszukuj książek, które mają pikantne opisy. Bądź normalny. Gdy jesteś w kinie i dojdzie do jakichś obrazów erotycznych, to niekoniecznie zamykaj oczy. Ale z drugiej strony - nie idź do kina, żeby jeszcze raz zobaczyć te sceny. Chcesz czytać książkę? Proszę bardzo. Nie rób sobie kolejnego kompleksu, niepotrzebnej gmatwaniny sumienia. Natrafisz na scenę erotyczną, nie zastanawiaj się, czy ci wolno czytać czy nie, tylko jedź jak leci bez zmrużenia oczu. Ale gdybyś brał książkę i wyczytywał z niej tylko erotyczne sprawy, no to jesteś samobójcą. Zrezygnuj z towarzystwa, gdzie - jak na twój gust - za dużo wyuzdania, nieprzyzwoitości, dowcipów ordynarnych, gdzie wszystko wszystkim kojarzy się z seksem, jakby tylko ta sprawa istniała na świecie. Bądź normalny.

Na koniec - dobrze by było, gdybyś miał swojego spowiednika, do którego mógłbyś przychodzić z całym zaufaniem, aby porozmawiać o twoich kłopotach.
































HOMOSEKSUALIZM


Gorejąc nie wiesz, czy stajesz się wolny,

Czy to, co twoje, ma być zatracone?

Czy popiół tylko zostanie i zamęt,

Co idzie w przepaść z burzą? - Czy zostanie

Na dnie popiołu gwiaździsty diament,

Wiekuistego zwycięstwa zaranie... (Cyprian K. Norwid)


Przyszedł do mnie mężczyzna. Niby na pozór nic szczególnego, choć w ruchach miękki, jakoś za elegancki. Ale z tego zdałem sobie sprawę dopiero, gdy wyszedł, po naszej rozmowie. Chciałby przystępować do Komunii świętej, a ksiądz, do którego poszedł, by się wyspowiadać, nie dał mu rozgrzeszenia. Dlaczego? "Przyjaźnię się z pewnym mężczyzną. Żyjemy ze sobą już kilka lat. Najchętniej chcielibyśmy zawrzeć ślub kościelny. Czy ksiądz się nie orientuje? Istnieje taka możliwość? Był synod biskupi w 1983 roku w Rzymie na temat rodziny. Spodziewaliśmy się, że wtedy również i te sprawy zostaną pozytywnie załatwione".

Mówił dość szybko, ale wyraźnie, swoim miękkim, prawie kobiecym głosem. Może tylko mi się tak zaczęło zdawać. Ale chyba nie. Mówił to wszystko jako coś oczywistego, z lekką nuta pretensji do Kościoła, że tak nienowoczesny, że nie rozumie rzeczy najprostszych, że się upiera przy dawnym stanowisku, które w dzisiejszych czasach jest nie do utrzymania. Słuchałem go najpierw spięty samym faktem, a potem sposobem jego traktowania. Wreszcie, gdy zostałem dopuszczony do głosu i zasugerowałem zmianę trybu życia, okazało się, że on po to do mnie przyszedł, by Kościół usankcjonował jego postępowanie, bo inaczej straci znowu jednego z wyznawców. A ja powinienem to zrozumieć i spowodować zmianę stanowiska Kościoła, bo jestem księdzem nowoczesnym i mam zrozumienie dla problemów życia dzisiejszego. Nie zrezygnowałem od razu. Spróbowałem znaleźć jakąś platformę porozumienia. Spytałem go o jego pracę. A więc pracuje, ale nie jest zadowolony z tego, co robi, nie odpowiadają mu warunki. Owszem, sam problem go interesuje, ale stosunki są niekorzystne. Spytałem o rodziców. Nie żyją. Zresztą niewielki miał z nimi kontakt. Rodzice rozeszli się. On sam poszedł - został odesłany - do szkoły z internatem. Tam zresztą to wszystko się zaczęło. Tam doszło do pierwszych kontaktów. Potem dziewcząt nie lubił. Nie lgnął do nich. Nie szukał ich towarzystwa. A nawet była w tym, co mówił, jakaś dla nich pogarda, lekceważenie czy nawet chęć poniżenia. Nie, nie spotkał w swoim życiu żadnej wartościowej dziewczyny czy kobiety.

Po godzinie rozmowy spostrzegłem, że z marszu sprawy nie załatwię. Poprosiłem, by znowu przyszedł na rozmowę i żeby przyprowadził swojego partnera. Ale, niestety, wyjeżdżał za granicę do pracy. I nigdy już się z nim nie zobaczyłem. Odszedł, zostawiając mnie na skraju swojego dziwnego świata, w którym żyje, z którego nie chce wyjść.


Homoseksualiści - powiedzmy całkiem po prostu - to są ludzie psychicznie skrzywieni. To skrzywienie jest bardzo charakterystyczne. We wszystkich innych dziedzinach myślenia jest wszystko normalne albo prawie normalne, a tylko ta jedna sprawa jest fałszywa.

Skąd się to bierze. Po pierwsze, mogą to być skłonności wrodzone. Człowiek się rodzi już z takim odchyleniem. Ale tak jak z każdą ludzką sprawą, tak jest i z tą. Są ludzie, którzy się rodzą ze skłonnościami do gruźlicy, ale mogą przejść przez życie w zdrowiu, chyba że popadną w warunki niekorzystne i wtedy zapadają na tę chorobę. Może być inaczej. Człowiek rodzi się normalny, zdrowy, bez żadnych obciążeń, ale gdy żyje w warunkach dla zdrowia niekorzystnych, a zwłaszcza gdy dostanie się w środowisko gruźlicze, zapada na tę chorobę.

Podobnie i z tymi skłonnościami. Taką okolicznością, która wyzwoli je i przekształci w pełną nienormalność, może być człowiek, który sam będąc już pederastą szuka partnera i po kolejnych nieudanych próbach natrafia na takiego, który jest podatny na tego rodzaju nienormalność. Po drugie - zresztą jak to jest już oczywiste na podstawie tego, co dotąd zostało powiedziane - mogą być ludzie normalni, nie mający żadnych skłonności czy obciążeń wrodzonych, a przecież, gdy zetkną się z takim środowiskiem czy takim człowiekiem indywidualnym, mogą się pod jego wpływem wypaczyć.

Jaki wniosek na końcu tego tekstu należałoby postawić. Po pierwsze nie zdziw się, jeżeli wśród rozmaitych ludzi psychicznie skrzywionych i takich ludzi zobaczysz. Nie zdziw się i bądź na to przygotowany, gdy tego typu propozycje usłyszysz - traktuj je tak, jak traktować powinieneś. To po pierwsze.

Po drugie, chroń kolegów przed takimi ludźmi. Zwłaszcza gdy masz brata, czuwaj nad nim i pod tym względem. Takim może być kolega. Może być starszy człowiek, a nawet przełożony, który wyszukuje sobie ofiary wśród nieświadomych chłopców.

Względem ludzi, którzy może będą szukali pomocy w swoich takich trudnościach - wiedz, że zasadą jest: im prędzej, tym łatwiej jest uratować się - czym później, tym trudniej jest wyrwać się z takiego nałogu. Ale oczywiście wszystko jest możliwe przy cierpliwości i dobrej woli. A sposobem najprostszym jest: zerwać złą znajomość, skończyć w sposób ostateczny ze spotykaniem się. Półśrodki są męczące, przedłużają poprzednią sytuację i kończą się przeważnie fiaskiem.

Piszę wciąż w rodzaju męskim, opisałem zdarzenie ze środowiska mężczyzn. A przecież to nie jest domena wyłącznie męska. Pamiętam historię dwóch już starszych dziewczyn. Z analogicznymi kompleksami i uprzedzeniami jak w wypadku tamtego mężczyzny. A więc ten sam zamknięty świat swoich intymnych, chorych przeżyć seksualnych. To samo uciekanie do niego ze świata, który w ich oczach jest obcy, zły, brutalny, nieludzki. Te same uprzedzenia i niechęć do płci przeciwnej. A więc tym razem niechęć do mężczyzn, pogarda wobec nich.

Dobrały się nawet klasycznie: jedna - "męski" typ, o surowym sposobie bycia, nawet lubiła się nosić po męsku; druga - nadkobieca, o szczególnej jakiejś, niemiłej zresztą, czułostkowości. Nawet dla ludzi niezorientowanych stanowiły przedziwną parę. Przyszły do mnie jedna po drugiej. Rzucone nakazem pracy w zupełnie obce sobie środowisko, sfrustrowane, nieprzystosowane do sytuacji, w której się znalazły, zaraziły się tym nałogiem. Wyzwoliły się z tego, i to w stosunkowo krótkim czasie. Jeżeli się to w pełni udało, to myślę, że również dlatego, iż oparły się obie na sakramencie pokuty i na prawie codziennej Komunii świętej.


Spotkałem chłopca w wieku chyba 18 lat, który powiedział mi, że dziewczęta nie interesują go całkowicie, a że czuje pociąg do chłopców. Spytałem go:

- Odkąd tak to czujesz?

- Od zawsze - odpowiedział. - Odkryłem z zaskoczeniem, że jestem gejem.

- To jest krzyż, który trzeba ci nieść. Każdy ma swój krzyż. Jeden taki, drugi inny, Ty masz taki.

- No to jaką mam przyszłość przed sobą?

- Celibat.

- Tego żąda ode mnie Bóg?

- Taka jest twoja droga. To nie znaczy, że musisz iść samotnie przez życie. Nawiążesz przyjaźnie z ludźmi bliskimi. Ale co najważniejsze, skoncentruj się na twórczości po linii twoich zainteresowań. To jest zadanie do wykonania.





















UMIEJ POWIEDZIEĆ SOBIE: "NIE"


Nie widziałam cię już od miesiąca,

I nic. Jestem może bledsza,

trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca,

lecz widać można żyć bez powietrza!

(M. Pawlikowska-Jasnorzewska)


Była dziewczyna, był chłopiec zakochany szalenie. Choć byli biedni oboje, byli przecież młodzi. I wszystko wskazywało na to, że ich życie ułoży się wspaniale. Chłopiec planował małżeństwo zaraz tylko, gdy odsłuży wojsko. Przyszły dwa lata rozstania. On został wysłany daleko. Ona była zbyt piękna, by się nie pojawił adorator. Pojawił się bardzo zamożny. Sąsiadki i przyjaciółki zachwycone nim podjęły szturm i zwyciężyły. Doszło do małżeństwa. Po dwóch latach wraca chłopiec, zaniepokojony od dawna już trwającym milczeniem. Od kolegów dowiaduje się prawdy. Popada w rozpacz. Jest na granicy szaleństwa. Na skraju samobójstwa czy morderstwa. Pije dzień za dniem. W tym tragicznym okresie jedyną opiekunką, jedynym ratunkiem jest sąsiadka z naprzeciwka. Młoda, spokojna dziewczyna. Nieefektowna ani atrakcyjna, choć przecież ładna. Ale co najważniejsze - dobra. Kochała go skrycie od dawna, a teraz go karmi, porządkuje mu pokój i sprząta, opiekuje się nim jak matka, jak siostra. On ją wreszcie spostrzega. Przywiązuje się do niej. Pobierają się. Chłopiec bierze stację benzynową w ajencję. Mieszkanie - mały domek - znajduje się tuż przy niej. Przychodzi dziecko na świat. Czas płynie. Jest wigilia przed Bożym Narodzeniem. W domu ostatnie przygotowania do wieczerzy. W kącie drzewko i szopka, stół już nakryty. Żona odświętnie ubrana kończy nakrywanie stołu.

Chłopiec zamyka stację. Nagle nadjeżdża jeszcze jeden samochód. Drogi mercedes. Z samochodu wysiada w bogatym futrze jego dawna dziewczyna. To nie przypadek. Najwyraźniej ona chciała go spotkać. Wiedziała, że tu pracuje. Dla niego jest to spotkanie zaskoczeniem. Ale się opanowuje, choć z najwyższym trudem. Nalewa benzynę. Ona podejmuje rozmowę: "Co u ciebie?" - "Dobrze". - "Ożeniłeś się?" - "Tak". - "Masz dzieci?" - "Jedno". - "Mieszkasz tutaj?" - "Tak". - "Mogę wstąpić do ciebie?" Chwila milczenia. Dla niego decyzja o wadze życia. Przecież on ją kochał. I to uczucie, choć tak zranione, nie wygasło zupełnie. Ale przecież rozpoczęcie przerwanej przyjaźni nie ma sensu. Jest zagrożeniem spokoju jego domu. Spokoju jej życia, jakie by ono nie było. "Czy mogę wstąpić do ciebie?" On odpowiada z najwyższym wysiłkiem: "Nie" - i próbuje się uśmiechnąć, by jej i sobie złagodzić tę trudną decyzję. Film się kończy.

Podobna piosenka-opowieść. Kobieta kładzie dzieci do snu. Pukanie do drzwi. "Jego". Jej pierwszego chłopca. Odszedł przed paru laty. Zostawił ją samą. Ona wyszła za mąż. Ma dzieci. Otworzyć? Wprowadzić go do domu? "Mamo, ktoś puka". "Nie, to ktoś pomylił drzwi".

A teraz już bardziej szczegółowe przypadki. Jest wyjazd służbowy. Nowa znajomość. Ona wolna, on żonaty. Wspólne sprawy. Dzień wypełniony po brzegi. Ale pracuje się im dobrze. W tym morzu różnych, przeważnie strasznych ludzi znaleźli się. Oboje inteligentni, oboje kulturalni, oboje wrażliwi. Pozostają czasem wolne wieczory. On wie, że ona go polubiła. Ona wie, że on ma dla niej sympatię. Jest wieczór, hotel. Pokój obok pokoju. Żegnają się "do jutra". Ale ona za chwilę jeszcze puka. Proponuje jeszcze przed spaniem napić się wody, którą właśnie zakupiła. Jest na lekkim rauszu. On zaprasza ją do wnętrza. Siadają przy stole. Piją wodę. On wie, że woda była tylko pretekstem, a naprawdę to ona chce zostać u niego na noc. Woda się kończy. On jej dziękuje, wstaje od stołu. Mówi, że już czas się położyć spać i że na nią też już czas, że zmęczona całym dniem, że jutro znowu czeka ich trudny dzień. Odprowadza ją do drzwi. Rano spotykają się przy śniadaniu. Ona lekko zażenowana. Mówi, że nie mogła zasnąć. Trochę z pretensją, z żalem do niego, że tak postąpił. Ale po paru dniach, gdy nadchodzi chwila jego odjazdu, jest mu nieskończenie wdzięczna. Rozstają się jak najlepsi przyjaciele.

Umieć powiedzieć: nie. Umieć sobie powiedzieć: "nie". Być odpowiedzialnym za siebie i za drugiego człowieka. Nie stwarzać nowych sytuacji, które będą potem trudne do odkręcenia albo w ogóle niemożliwe do odkręcenia.

Bądź na to przygotowana, że spodobają ci się rozmaici chłopcy starsi i młodsi, a nawet całkiem dojrzali mężczyźni, że oni spostrzegą, że się tobie spodobali. Że będziesz miała ochotę za wszelką cenę nawiązać z nimi kontakt. Bądź na to przygotowana, że gdy nie jesteś nawet najpiękniejszą dziewczyną świata, wzbudzisz zainteresowanie u rozmaitych ludzi, że spotkasz się wcześniej czy później z najróżniejszymi propozycjami najrozmaitszych mężczyzn, również żonatych, propozycjami, co do których choćby nawet czysto instynktownie odczuwać będziesz, że się nie powinnaś na nie zgodzić. Żeby pomimo to nie zaimponowało ci, że się podobasz, że wzbudzasz zainteresowanie, że są mężczyźni, którzy za tobą szaleją. Żeby ci nie przyszła ochota pobawić się w ten niebezpieczny flirt, spróbować swoich umiejętności czarowania.

Bądź na to przygotowany, że spodoba ci się niejedna dziewczyna, niejedna kobieta, że i ona spostrzeże, że się tobie spodobała. Że będziesz miał ochotę nawiązać z nią natychmiast kontakt. Bądź na to przygotowany, że gdy nawet nie jesteś najprzystojniejszym chłopcem świata, nieraz natkniesz się na okazje do zawarcia bliższych znajomości, a nawet na niedwuznaczne propozycje ze strony młodszych czy starszych dziewcząt czy dojrzałych kobiet, nawet zamężnych. Żeby ci wtedy nie zaszumiała ambicja męska, że jesteś taki atrakcyjny, pociągający - że nie możesz zawieść oczekiwań, że musisz stanąć na wysokości zadania.

Oczywiście, wszystko się może zdarzyć zawsze, ale są sytuacje, o których z góry wiadomo, że stwarzają szczególne zagrożenie. To są np. obozy, wakacje, zabawy. Tworzy się atmosfera nadzwyczajności, wszyscy są w tych nietypowych dla siebie rolach szczególnie ożywieni, podnieceni. Wtedy wszystko wydaje się być proste, możliwe, oczywiste. Każdy się czuje na prawach wyjątkowych, gdzie mu wszystko wolno, gdzie wszystko jest dozwolone. Jakby nie istniała przeszłość. Jakby nie istniała przyszłość. Jakby nie istniało normalne życie, do którego trzeba będzie za chwilę powrócić. Jest tylko chwila obecna, która trwa. Buchająca muzyka z gigantycznych kolumn. Półmrok czerwony, rozświetlany błyskami kręcącej się kuli. Szał tańca. I piękny jak Apollo chłopiec z plaży, którego można spotkać wieczorami w kawiarni "Czarny kot" w pobliżu mola. Który tak świetnie pływa jak tańczy. O którym fama niesie od jednego końca plaży na drugi koniec, że dziewczęta go uwielbiają i że on bez trudu je podrywa. No i stało się. Miłość trwała krótko. Potem on nie miał czasu. Ona nawet nie zdążyła się dowiedzieć, jak się nazywa i gdzie mieszka. Wystarczyło: Arek. Ale on sobie zanotował jej adres i nazwisko. I zgłosił się, gdy już trwało jej normalne życie wyznaczane zajęciami codziennymi. Nie zgłosił się po to, by wyznać swoją miłość. Był lekko pijany. Niepodobny do tamtego Arka. Ubrany byle jak, śmierdział papierosami i wódką. Opalenizna zeszła. I zażądał pieniędzy na wódkę. Jeżeli nie, to wie, do kogo pójść i wszystko powiedzieć. Po co opowiadać dalej. Tyle wystarczy.

Piszę to, bo każdy człowiek może znaleźć się w takiej sytuacji, w której nagle zaszumi mu w głowie, w której świat zaczyna się przestawiać do góry nogami. Również i ty. I wiedz o tym, że tak być może. I nie zdziw się, gdy ciebie też to ogarnie. I umiej zapanować nad sobą.

Jak się ratować w takich sytuacjach? Rzecz po prostu polega na tym, żebyś z sufitu zszedł na ziemię. Żebyś po chwili euforii, w którą wpadłeś, zaczął normalnie myśleć. Może - gdy zacznie ci świat wirować przed oczami i gwałtownie narastać będzie w tobie opętanie - nie będzie cię stać nawet na modlitwę. Wobec tego przynajmniej zadaj sobie pytanie: "Co powiem mamie, co powiem tacie. Co będzie, gdy się o tym wszystkim dowiedzą rodzice. Co bym zrobił, gdyby ktoś z moją siostrą tak postąpił, jak ja teraz chcę postąpić z tą dziewczyną. Co bym zrobiła z taką małpą, gdyby ona tak jak ja flirtowała z moim bratem". Po co krzywdzić ludzi. Po co ma przychodzić do ciebie jej matka z wyrzutem: skrzywdziłeś moją córkę. Dlaczegoś to zrobił. Po co ma przychodzić do ciebie jego matka i robić ci wyrzuty: skrzywdziłaś mojego syna. Potem nikomu nie wytłumaczysz, że to ona sama chciała, że ona sama temu winna, że ona przyszła do ciebie, a nie ty do niej przyszedłeś. Nic to nie pomoże. Ty jesteś odpowiedzialny. Tyś jest winien. Jedno niedobre spotkanie. Jedna głupio rozegrana noc może spowodować nieobliczalne skutki w twoim życiu i w życiu drugiego człowieka.








NIEŚMIAŁOŚĆ


Bo widzisz tu są tacy którzy się kochają

i muszą się spotkać aby się ominąć

bliscy i oddaleni jakby stali w lustrze

piszą do siebie listy gorące i zimne

rozchodzą się jak w śmiechu porzucone kwiaty by nie wiedzieć do końca czemu tak się stało

(Jan Twardowski)


- Ja nie mam żadnej dziewczyny, ja nie znam żadnej dziewczyny, ja nie chodzę z żadną dziewczyną.

Zdałem sobie sprawę ze zdumieniem, że w naszym dziwnym świecie zdarzają się i takie sytuacje. A on mówi mi dalej:

- Przyszedłem dlatego, że nie mam pewności, czy to wszystko jest w porządku. Bo ja mogę w końcu tak pozostać, ale czy ja nie jestem jakoś winien, czy jakiegoś błędu nie popełniłem?

Wypytuję go najpierw dokładnie: czy pracuje, od jak dawna i gdzie pracuje, skąd pochodzi.

Pracuje w naszym mieście, ale pochodzi nie stąd. Pracuje od dwóch lat. Zaczął zaraz po studiach.

A jak kontakty tam, w miejscu skąd pochodzi, z kolegami i koleżankami szkolnymi, jak się to wszystko układało, czy nigdy się z żadną dziewczyną nie przyjaźnił.

W końcu utworzyłem sobie jakąś wizję tego człowieka. Znalazłem klucz - na pozór zupełnie błahy: nieśmiałość.

- Były niejedne święta, był komers, a czy był pan raz kiedyś w życiu na zabawie?

Zupełnie naiwne pytanie. Okazało się, że nie był ani razu. Ale zrobił kurs tańca. A więc coś go jednak niepokoiło, że coś tam powinien robić z tym fantem, z tą swoją nieśmiałością. Oczywiście, że najlepiej się zapisać na taki kurs - wolał iść na kurs tańca niż na zabawę z kolegami i koleżankami z pracy.

Sprawa nieśmiałości to jest po pierwsze sprawa unikania ludzi. Najlepiej w czterech ścianach, w domu - uciec w książkę, w telewizor, w radio, w płyty. Wyjście za próg mieszkania to już jest problem. Tak jak każdy kontakt z ludźmi. Ludzie nieśmiali bronią się rozmaicie.

Byłem na imieninach u mojego przyjaciela. Przyszła młoda dziewczyna, pianistka. Zachowywała się tak, że powinienem się czuć przynajmniej lekko dotknięty. Bo w końcu ona ani moja przyjaciółka, ani moja krewna, a zachowywała się wobec wszystkich, delikatnie mówiąc, nonszalancko. Ale ja wiem, że jest piekielnie nieśmiała. Gdy idzie do fortepianu na jakimś występie, to zdaje się, że całą salę ma w nosie i z nikogo sobie nic nie robi. A ona przed koncertem nie śpi, a ona na to, żeby wyjść w ogóle do klawiatury, przełamuje się z największym wysiłkiem. Zresztą bardzo zdolna dziewczyna.

A więc z tym ostrożnie. Nieśmiałość to nie wtedy tylko, gdy ktoś tak się zachowuje, jakby stracił swoją głowę i chował ją pod pachą, jakby wczołgiwał się we wszystkie dziurki w stole, które kornik pozostawił. To nie tylko tacy, którzy mają oczy spuszczone, ręce drżące, bladość na licach albo czerwoność i bladość. To nie są jedyne objawy nieśmiałości, że ręce mu się pocą i w ogóle nie wie, co z nimi zrobić, widać jak wszystko mu przeszkadza - kołnierzyk mu przeszkadza, marynarka mu przeszkadza, najchętniej by się zdematerializował. Ale to są również ci, którzy na pozór wyglądają na zarozumiałe wieże z kości słoniowej, zimne, bezuczuciowe automaty - a pod tymi zewnętrznymi formami nonszalancji albo nawet arogancji kryje się przestraszony mały kret, który drży, aby się za chwilę nie rozsypać.

Unikanie ludzi to jest pierwsza podstawowa bariera, którą nieśmiały człowiek ma do przełamania. A przede wszystkim unikanie ludzi obcych, bo jeszcze między swoimi potrafi jakoś operować - obce środowisko jest dla niego barierą prawie nie do przejścia.

Druga zasada charakterystyczna dla nieśmiałych ludzi to - skryć się. Gdy już nie da się inaczej i trzeba wejść między ludzi, to należy skryć się. To tak jak żołnierze, gdy idą w pole, to sobie biorą takie rozmaite mundury, których kolory są przystosowane do terenu, a więc pomalowane w jakieś ciapki i kreski, tak jak samoloty maluje się na kolor nieba albo chmur - tak ubiór dziewczyny i chłopca nieśmiałego jest dostosowany do otoczenia, żeby go nie było widać, żeby nie rzucać się w oczy. Taka dziewczyna nie uczesze się modnie, chociażby o tym marzyła - "bo jak ja się tak uczeszę, to wszyscy się będą za mną oglądali, jeden za drugim", nie nałoży takiej spódnicy, o jakiej marzy, sukienki, bluzeczki - z tego samego powodu. Identyczna sprawa z chłopcami. Żeby tylko nie zdjąć ochronnych kolorów i nie wyjść na światło dzienne.

Trzecia zasada nieśmiałych to unikanie wydarzeń nietypowych, nadzwyczajnych, które postawią człowieka w sytuacji takiej, że nie będzie wiedział, jak się powinien zachować. Bo dopóki ma szablon, wszystko jest do zniesienia. Tak więc pierwszy raz wejść na uczelnię, to był horror, ale już trzeci, czwarty, piąty, ósmy dzień, to już jakoś szło, gdy już poznał tryby tej machiny, odkrył, jak się inni zachowują.

- A może byśmy do Bułgarii kiedyś pojechali?

- Do Bułgarii, do Bułgarii, no dobrze, ale tam w tej Bułgarii to co?

Okazuje się, że w Bułgarii na pewno wszystko będzie inaczej i w ogóle. A więc unikanie wydarzeń, rozmów, dyskusji, sytuacji nietypowych, nieschematycznych, o których nie ma pojęcia, jak się potoczą.

No i w tym wszystkim mieści się i ta ostatnia sprawa, do której zmierzamy: chłopiec - dziewczyna. Jeżeli się zbudzi w takim nieśmiałym człowieku jakieś - nieśmiałe oczywiście - uczucie sympatii, reakcja przebiega po linii tamtych schematów. Tylko to nie jest wykład, to nie jest seminarium ani pisanie referatu, to nie jest nawet egzamin - to gorsze do n-tej potęgi. Człowiek nieśmiały jest ciężko przestraszony tym nowym przeżyciem, które zaczyna go obejmować szeroką falą. Co to jest miłość, co z tym fantem zrobić, jak to się je? Na wszelki wypadek schować. Żeby u tego chłopca, o którym mówiłem, nie zaczęła się kluć jakaś sympatia - nawet gdyby nie szalona miłość - to jest niemożliwe. To by było nieczłowiecze. Gdy się ma te dwadzieścia ileś tam lat. Jeżeli on przeszedł tak równiutko te swoje lata, to dowód na to, że wszystko robił, podejmował najróżniejsze zabiegi, żeby nic w nim nie wybuchło, nie wyrosło kwiatem, nie wstrząsnęło jego ledwo tylko uporządkowanym życiem, bo co by on ze sobą zrobił, gdyby to przeżycie w nim rozkwitło, gdyby go to opanowało? Co on wtedy zrobi? Na pewno jakieś głupstwo. A poza tym będzie śmieszny itd. A gdy się okaże, że dziewczyna nie wyrazi zainteresowania nim, a może nawet go odrzuci z pogardą? Na wszelki wypadek do ziemi wbić się z powrotem i święty spokój - tak można dalej jeszcze trochę pożyć.

No dobrze, ale jeżeli już sobie tyle powiedzieliśmy - zapytasz mnie - co dalej? Jako terapię podałbym następujące generalne zalecenie: primo - nie wolno absolutnie do siebie podchodzić z nożem. Innymi słowy: jeśli rozpoznasz w sobie taki stan, to nie wolno ci postępować wobec siebie brutalnie, bo najwyżej sobie narobisz kompleksów, zrazisz się i popadniesz w taką nieśmiałość, że się nie wygrzebiesz. Trzeba bardzo mądrze i bardzo spokojnie spróbować robić drobniutkie kroczki do przodu. Drobniutkie. A więc nie od razu taaaką fryzurę, nie od razu taaakie kolory na spódnicy. Jeżeli na to, żeby wreszcie zwalczyć swoją nieśmiałość, rzucisz się dziewczynie rozpaczliwie na szyję, to nie zawsze jest pewne, że to się dobrze skończy - możesz dostać w twarz, a to załatwi cię dokładnie. A więc nie tak ostro. Spraw sobie na początek np. ładne oprawki okularów. Jak chcesz, zacznij od butów. A więc nie od razu na prywatkę, najpierw do kina, a na prywatkę jeszcze za jakiś czas.

Zwrot do ciebie, który nie jesteś nieśmiały: jak się spostrzeżesz, że twoja koleżanka, twój kolega jest taki, to mu pomóż. Niewybaczalnym okrucieństwem jest, jeżeli zgrana paka wypożyczy sobie taką dziewczynę albo takiego chłopca i go zniszczy. Może akurat ten człowiek zdecydował się podjąć walkę ze swoją nieśmiałością. A teraz, doświadczywszy takich udręk, powie sobie tylko: No proszę, a mówiłem, a było mi trzeba. To potwierdzi, że miał rację, że trzeba było siedzieć w chałupie, że trzeba było nigdzie nie wychodzić, a tak to tylko się naraził. To co zaszło, jest potwierdzeniem jego tezy o konieczności uciekania od społeczeństwa.

Przy normalnym chowaniu dzieci najlepszą terapią na wszelkie psychiczne zahamowania jest środowisko rodzinne. W rodzinie wszystko się tak wygładza jak te kamienie w rzece. Starsze dzieci z natury rzeczy pchają do przodu młodsze rodzeństwo, całkiem po prostu: "No to chodź, ty jeszcze jesteś taki trochę zielony, ale chodź" - i bierze się go to tu, to tam. Starsze rodzeństwo zastępuje rodziców w opiekuńczej trosce o młodszych, toruje im drogę w nurcie życia - na koncerty i do morza, na prywatkę i w góry, na narty i do dyskoteki - "chociaż jesteś jeszcze głupi, ale spróbuj, może się nauczysz", bierze go za rękę i prowadzi go grzecznie do teatru. I ten chcąc nie chcąc, podszczypywany, podkopywany, jakoś się do tego teatru udaje, no i uczy się tego nowego życia. Potem się uczy tańczyć "takiego bęcwała, boś ty duży a cielę i nic nie umiesz". "Poznamy cię z naszą koleżanką, będziesz miał z kim chodzić". I uczy się go tańczyć, i jakoś się to wszystko udaje. To jest normalny proces.

Taką funkcję wychowawcy może spełnić również wobec nieśmiałego chłopca dziewczyna, która go pokocha - wobec nieśmiałej dziewczyny chłopiec, który ją pokocha. Zobaczy w tym wciąż nastroszonym i nienaturalnym chłopcu to coś, co zabłyśnie przed jej oczami jak kamień najdroższy, zobaczy go choćby na moment w pełnym świetle i podejmie się odwalać warstwę po warstwie jego zahamowania, uprzedzenia, obawy, opory, i prowadzi go w życie jeszcze drżącego, na miękkich nogach, jeszcze bojącego się, że za następnym krokiem ziemia rozpadnie mu się pod nogami. Uczy go mówić to, co myśli, bronić swoich racji, uzasadniać, przytaczać argumenty. Uczy go jeździć na nartach, śmiać się ze swoich upadków, głośno, odważnie, uczy go wkładać kolorową koszulę, czesać się na taki sposób, jak ludzie się czeszą, uczy go upominać się o swoje prawa, nie dać się deptać i poniewierać. Jest jego nauczycielką, siłą i oparciem. Przed nią musi robić sprawozdania z kolejnych osiągnięć czy nawet jeszcze ucieczek, wymijań, zamilczeń.

Nie jest to łatwa droga. Wprost przeciwnie: ciernista i pełna pułapek. Przecież to nie chodzi o dziecko łatwe do kształtowania, ale o dorosłego, ukształtowanego już chłopca czy dziewczynę. Nabyte urazy, nagromadzone niechęci niełatwo ustępują. Przyzwyczajenia, nawyki, już wygodne i bezpieczne, nieprędko poddają się temu nowemu, którego się wymaga. Tylko kochająca dłoń jest w stanie z cierpliwością i wyrozumiałością, ale uparcie i stanowczo prowadzić przez wszystkie mielizny i rafy.

Nie jest to łatwa droga i nie zawsze wdzięczna. Może się zdarzyć przecież, że ten oswojony do życia człowiek skieruje swoją miłość akurat nie do swojego wybawiciela, ale do kogoś zupełnie innego.





TELEWIZOR


Najlepsze te małe kina

w rozterce i udręce,

z krzesłami wyściełanymi

pluszem czerwonym jak serce.


Kasjerka ma loki spadziste,

króluje w budce złocistej,

więc bierzesz bilet i wchodzisz

w ciemność, gdzie śpiewa film.


Jakże tu miło się wtulić,

deszcz, zawieruchę przeczekać

i nic, i nic nie mówić,

i trwać, i nie uciekać. (K. I. Gałczyński)


Telewizor jest jednym z przedmiotów tej ziemi, które w swojej naturze nie są ani dobre, ani złe. Obojętne. Ale tak jak inne przedmioty tej ziemi, musi być odpowiednio używany. Bo z telewizorem jest tak jak z kotletem. Jeżeli np. ktoś zje jeden kotlet, to może to mu - pod pewnymi warunkami, np. że nie jest niemowlakiem - wyjść na zdrowie. Ale jeżeli za jednym posiedzeniem zjadłby np. 25 kotletów, albo jeżeliby odżywiał się wyłącznie kotletami: kotlet na śniadanie, na obiad, na kolację, kotlet na drugie śniadanie i na podwieczorek, to może być z nim źle. Obraz jest chyba wystarczająco wyraźny. Może mnie spytasz, dlaczego po tym wszystkim, co dotąd napisałem na temat miłości, przechodzę nagle do telewizora. Bo on, wbrew pozorom, jest ściśle związany z tym, co dotąd napisałem. Nadużywanie telewizora jest mordercze dla psychiki człowieka. I to bez porównania gorsze niż kino. Owszem, byli kinomani, którzy często chodzili do kina. Ale jest to gatunek faktycznie na wymarciu. Ale gdyby nawet. Różnica jest zasadnicza. Taka, jak zasadniczo różni się kino od telewizji.

Kino z natury rzeczy ma swój klimat, swoją celebrację. Z natury rzeczy musi być ciemno, jeżeli chce się obraz zobaczyć. Przychodzi się na spektakl do mniejszej lub większej sali. Gromadzą się ludzie o podobnych zainteresowaniach - nastawieni na oglądanie tego właśnie filmu. Tworzy się specyficzna atmosfera, widz koncentruje się wyłącznie na oglądaniu tego, co na ekranie, jest wciągnięty w akcję. Mniej lub więcej, ale przeżywa to, co się dzieje. Ten, kto się decyduje przyjść do kina, wie, że musi poświęcić ze swojego czasu określony wycinek. Siedzi w kinie dwie godziny. Wychodzi z kina z tym, co przeżył.

W wypadku telewizji jest zupełnie inaczej. Telewizor rzadko ogląda się w pełnym mroku. Telewizor wszedł do mieszkania nie nawet jako przedmiot, nawet nie jako "coś", ale już raczej jako "ktoś". Jest obecny na zasadzie kogoś, kto podaje wiadomości najnowsze w dziennikach, informacje i komentarze. Odbiera się je rozmaicie - z mniejszym lub większym zainteresowaniem - ale prawie z osobistym stosunkiem do tego, kto je podaje. Oczywiście nikt w domu nie może sobie pozwolić na to, żeby codziennie oglądać wszystko, bo by mu życie stanęło na głowie. Choć może jestem tu przesadnym optymistą: przecież są i tacy. Ale w zasadzie odbywa się to tak, że telewizor jest otworzony, a naród korzysta z niego w miarę swoich możliwości, pomiędzy jednym a drugim przejściem przez pokój. Zainteresowanych informują ci, którzy są bardziej zorientowani, co się w tym czasie wydarzyło. W sumie jednak dawni kinomani to jest małe piwo. Ilość czasu, którą pochłania telewizor tym, nazwijmy ich: telemanom, jest obłędna.

Ci, którzy byli projektantami telewizji, zapowiadali, że przyniesie ona skok w płaszczyźnie wiedzy człowieka, że ilość informacji, których dostarczać będzie telewizja, umożliwi eksplozję postępu ludzkości. Może faktycznie na początku tak to wyglądało. Ale kilkadziesiąt lat, które mamy za sobą, wykazały, że mylili się ci, którzy tak sądzili. Są nawet i stwierdzenia, że telewizja - przynajmniej złe jej używanie, bo o tym przede wszystkim mówimy - wpływa na obniżenie inteligencji człowieka: człowiek nie ma czasu samodzielnie myśleć. Zresztą nieprzypadkowo. Programy są tak budowane, ażeby człowiek samodzielnie nie myślał: ma myśleć tak, jak tego chce telewizja. Telewizja za niego myśli, telewizja kształtuje jego myślenie. Telewizja manipuluje myśleniem człowieka. Tak więc człowiek nie staje się mądrzejszy. Najwyżej poinstruowany. Poinformowany co do takich spraw i w tym zakresie, w jakim tego chce telewizja.

Ale tu nawet czas nie jest najważniejszy ani to, że informacja jest pobieżna i jednostronna. Tragedia polega na destrukcji naszej psychiki w sensie zobojętnienia. Spróbuj mnie zrozumieć. Gdy kinoman szedł do kina, to on w końcu przeżywał - płakał na melodramatach, śmiał się na komediach, był wstrząśnięty na tragediach - na to chodził do kina. Telewizor przeżycia ograniczył do samego naskórka. To są obrazki, na które człowiek rzuca okiem pijąc herbatę, jedząc obiad czy kolację, robiąc na drutach, sprzątając stół czy zamiatając. Przesuwają się przed twoimi oczami straszne i mniej straszne sceny, wesołe, radosne, komiczne. On jej wyznaje swoją miłość i namiętnie całuje. Tuż zaraz dochodzi do napadu na dom przez bandytę i rabunku, za chwilę następuje straszliwa scena gwałtu. Od niej odrywa cię okrzyk mamy, żebyś skoczył do sklepu i przyniósł chleb albo już tam nie wiem co. Po twoim powrocie trwają pościgi na koniach. Idzie ostrzał artylerii, kowboje staczają pojedynki, trup pada gęsto. Mama poleca ci przygotować stół do kolacji, co czynisz z mniejszym czy większym oporem. Wracasz, a tam znowu kogoś wieszają na słupie za winy niepopełnione albo tancerz na linie wykonuje niebezpieczne spacery. To wszystko dzieje się pomiędzy zupą, drugim daniem a kompotem. Pomiędzy: "Uważaj, jak niesiesz". "Patrz, znowu dzisiaj masz brudne ręce". Co w tym wszystkim dla odbiorcy telewizyjnego najgroźniejsze, to ta sieczka, słoma ludzkich istnień, zdarzeń, tragedii, radości, szczęść, na które on patrzy z pozycji między krzesłem a kanapą. Ten kalejdoskop ludzkich losów z rozmaitych epok, z rozmaitych krajów, ludzi o rozmaitych odcieniach skóry, o rozmaitym wieku. Groźny jest wniosek, że i moje życie jest też takie nieważne, niewyliczone, nieoceniane. Jestem jedną z plew w tej młócce, jedną z drobin w tej sieczce, na które nikt nie patrzy, a jeżeli patrzy, to tak jak ja patrzę na inne drobiny. To jest groźne, że telewizja nie tylko znieczula na ludzkie nieszczęścia, radości, ale że stwarza wrażenie, że nic nie jest ważne, co dotyczy człowieka. I wtedy mimo woli nasuwa się wniosek: nie jest ważne, co ty robisz, co ty zrobisz, jak postąpisz.

Ale są i inne zagrożenia: to zła nauka życia. W telewizorze dzieje się dużo złych rzeczy. Są kradzieże, oszustwa, napady, rabunki, walki, brutalne bijatyki, morderstwa. I nigdy nie wiadomo, kiedy taki model może się widzowi - może się tobie - przydać. Kiedy go użyjesz, powtórzysz, będziesz naśladował.

Mógłby ktoś próbować bronić telewizji, mówiąc: Ale w historiach telewizyjnych przeważnie jest tak, że zbrodnia, kradzież, nieuczciwość jest karana, a nagradzane jest życie prawe. Tak. Tak przeważnie jest. Niemniej zanim dojdzie do takiego happy endu, najpierw musisz się napatrzeć na wiele nieprawości. A my jesteśmy istotami - jak to katechizm krótko, ale trafnie określa - skłonniejszymi do złego niż do dobrego. I te obrazy, które oglądasz, pamięć twoja bardzo dokładnie notuje. I istnieje niebezpieczeństwo, że dostarczy ci je, gdy w twoim życiu sytuacja okaże się podobna. I jeszcze punkt głębiej: każde zło, które popełnisz, powinno być dla ciebie wstrząsem - że na coś takiego było cię stać. Każde zło popełniane przez kogo bądź powinno być dla ciebie szokiem - że człowieka na coś podobnego było stać. A gdy w telewizji przewala się tyle zła, to z biegiem czasu tępiejesz. Już potrafisz spokojnie jeść zupę i patrzeć, jak tam kogoś mordują. I to jest zło telewizora większe, niż sobie chyba z tego zdajemy sprawę.

Podobnie gdy chodzi o miłość. W telewizorze często oglądać można łatwą miłość, łatwe dziewczyny. Są zdrady, gwałty, rozwody, nowe żony, nowi mężowie. Ja wiem, że przeważnie na koniec rozwiązłość, rozpusta, porzucanie swojego małżonka czy małżonki, dzieci jest ukarane, ale to, co po drodze zobaczysz, to zobaczysz. I tak twoja miłość, zanim jeszcze się narodzi, już jest zagrożona, narażona na zniekształcenia. Nanoszą się na twoją psychikę stereotypy złe, fałszywe, zakłamane, które w tobie będą trwać, będą cię drążyć. Będą obciążać, hamować spontaniczność, prawdziwość twojej miłości. Tak jak w tamtym wypadku tak i tu ostrzegam cię: nie rób z siebie śmietnika, do którego niefrasobliwie wrzucasz wszystko, co po drodze napotkasz, nie przebierając. Bo różnica pomiędzy tobą a śmietnikiem jest istotna. Kosz na śmieci można opróżnić, wywracając go do góry dnem. Swojej psychiki nie opróżnisz. Co raz wpadło - zostaje.

Jak się uratować przed niebezpieczeństwem telewizora. Nie ma rady. Nie wrócisz do epoki sprzed telewizora. Ale możesz nawet w tej epoce żyć rozsądnie. Nie siedź z głową w telewizorze. Nie pozwól, by szedł przed tobą non stop. Otwieraj go tylko wtedy, gdy uznasz, że to powinieneś zrobić.

































NURT MIŁOŚCI

Bądź zdrowa! (jak dziwnie brzmi dzwon!)

Bądź zdrowa! (lecą liście z drzewa...)

Bądź zdrowa! (miłość jest jak zgon...)

Bądź zdrowa! (wiatr złowrogi śpiewa...)

- Już nigdy -

Rwie serce Twój płacz!

- Wydarł się z piersi niespodzianie,

- Żegnam Cię - trzeba - i Ty Boże racz -

- Litości!... -

W konie!... Chryste Panie!... (Tadeusz Miciński)


Są rozmaite nurty w życiu człowieka. Wśród nich jednym z najważniejszych jest miłość - potrzeba kochania i bycia kochanym. Ten nurt jest tak ważny, że można powiedzieć: bez niego człowiek przestaje być sobą, przestaje być człowiekiem.

Miłość ma rozmaite formy wyrażania się. Dziecku, które się narodzi, najbardziej jest potrzebna fizyczna obecność matki. Pamiętam moje zdumienie i zachwyt w Japonii, gdy odkryłem, że w tym kraju XXI wieku nie ma wózków. Małe dzieci są po prostu przytroczone na plecach matek. Tego małe dziecko potrzebuje najbardziej: obecności fizycznej swojej matki. A my, Europejczycy, którzy się szczycimy ogromnymi osiągnięciami w życiu społecznym i jednostkowym człowieka, wynaleźliśmy chorobę sierocą. Dziecko w żłobku już nie płacze za matką, tylko kiwa się rytmicznie albo nawet tłucze główką o ścianę. Taka choroba pozostawia trwałe skutki w psychice dziecka. Dziecko potrzebuje, zwłaszcza w tym najpierwszym swoim okresie życia poczucia bezpieczeństwa, oparcia o matkę, która mu dała życie. Choć już od wczesnych lat, nawet takie małe dziecko, gdy rozpoczyna swoje pierwsze zwiedzanie świata, szuka miłości poza kręgiem rodziców. Raczkując po dywanie spotyka się główką w główkę z drugim takim samym bobasem jak ono i próbuje zawierać przyjaźnie, z mniejszym lub większym efektem.

Czasem sprawa się kończy wielkim płaczem, bo poszło o zabraną albo nieotrzymaną zabawkę, i dziecko znowu ląduje w ramionach matki, która jest wciąż ostoją wypróbowanej, pewnej miłości. I tej dziecko nie chce stracić za wszelką cenę.

Czekałem na odprawę biletową na dworcu lotniczym w Los Angeles. Nagle wybuchł krzyk dziecka. W drugim ogonku, do Lufthansy, stała kobieta z dzieckiem na ręku. Obok nie na posadzce znajdowało się dziecko - znajdowało się: leżało, skakało, rzucało się na ziemię i wrzeszczało. Matka, bo tak coraz bardziej rozpoznawałem sytuację, stała i przyglądała się temu wybuchowi histerii, płaczu, złości dość spokojnie. Najwidoczniej chciała je wziąć na przetrzymanie. Ale wciąż nie rozumiałem, w czym rzecz. Trwało to długo. Już sam ledwo wytrzymywałem ten wrzask. Nie tylko zresztą ja. Niepokój obserwowałem również u innych stojących. Wreszcie matka oddała trzymane dziecko w ręce drugiej kobiety, a sama wzięła w ramiona to ryczące. Uspokoiło się natychmiast. Jeszcze drgało spazmami płaczu. Jeszcze całe zasmarkane, spocone, mokre od łez i potu wyszlochiwało resztki żalu, ale już wczepione obiema rączkami w matkę uspokajało się. Tam był strach, że może matkę utracić. Zazdrość, że miłość, która się jemu należy, matka oddaje komu innemu. Teraz to wszystko mijało. Wracał spokój.

W miarę upływu lat trwają coraz intensywniejsze wyprawy w poszukiwaniu miłości. Jeszcze wraca z nich w objęcia matki, rozryczane, gdy ktoś odrzuci jego przyjaźń, gdy się zawiedzie na jakimś człowieku. Ale wszystkie te zawody i rozczarowania nie zahamują ciągu poszukiwania przyjaźni. I można patrzeć potem z podziwem, jak dwie takie podfruwajki chodzą ze sobą godzinami i rozmawiają. O czym te smarkate tyle potrafią mówić? - pytają zdumieni rodzice. A one po prostu nacieszyć się sobą nie mogą. Wpatrzone jedna w drugą, pełne podziwu, dogadują się, chcą być sobie podobne, chcą stanowić jedno. Wobec tego o wszystko trzeba się dopytać, wszystkiego trzeba się dowiedzieć, sprawdzić, uzgodnić, a więc i wzbogacić się tym, czego sama nie mam, a co ona ma w nadmiarze.

Potem przychodzi czas dorastania, szukania partnera na zawsze, na całe życie, na dobro i zło. Okres miłości i małżeństwa. Okres najpiękniejszy, najbogatszy. Czas zachwytu drugim człowiekiem, oddania mu się całym sobą, zjednoczenia się z nim i duszą, i ciałem. Budowania wspólnego domu. Z kolei pojawia się w domu owoc tej miłości małżeńskiej - dziecko. To jest nowa epoka miłości w życiu małżeństwa. Miłość do dziecka. Najpierw do tego małego, bezbronnego. Odkrywanie w tym nowym stworzeniu siebie. Podobieństwo w rysach, w odruchach, w sposobie trzymania głowy. Potem do tego, które zaczyna reagować, formułować pierwsze wyrazy, pierwsze zdania. Stwierdzanie z radością, jak ten mały człowiek przejmuje to, czego się uczy. Miłość do dziecka - przez wszystkie burze, które wybuchać będą na rodzinnym niebie w okresie jego usamodzielniania się. Gdy po raz pierwszy uwolni swą łapkę z ręki ojca i powie "ja sama". Gdy potem podejmie pierwszą ważną decyzję na miarę swoich pięciu czy ośmiu lat. Miłość do dziecka, odrzucana przez nie w okresie dojrzewania, a przecież trwająca nawet wtedy bardzo intensywnym, podziemnym nurtem. Miłość, która coraz bardziej przekształcać się będzie w przyjaźń - przyjaźń jedyną, gdzie pewność jej nienaruszalności nie da się porównać z żadną inną ludzką przyjaźnią.

Aż przyjdzie starość - okres, kiedy krzywa miłości zdaje się zapadać w nicość. Zanim nastąpi śmierć fizyczna, poprzedza ją śmierć duchowa - gdy umrze miłość. Okres, gdy człowiek stwierdza, że już nie jest w stanie kochać, gdy jego serce wypalone i puste może odczuwać tylko gorycz. Gdy człowiek już wie, że nikt go nie kocha, że nikt już nie patrzy na niego z miłością - wprost przeciwnie, z obojętnością, a nawet z litością, współczuciem czy wstrętem. Pobrużdżona twarz, przerzedzone włosy, stare zęby. Kiedy człowiek sam, patrząc w lustro, może najwyżej tylko współczuć sobie, że tak wygląda. Ale wtedy właśnie może się stać cud. Gdy nagle na kolana takiego starego człowieka wgramoli się wnuczka i patrząc szeroko otwartymi oczami w twarz swojego dziadzia powie z głębokim przejęciem: Jak ja ciebie kocham. A nawet córka kiedyś potwierdzi to z odcieniem zazdrości: Mój mały to chyba bardziej ciebie, mamo, kocha niż mnie. Miłość po południu, gdy zdawało się, że już wszystkie słońca bezpowrotnie pogasły. To można stwierdzić obserwując, jak wychodzą dziadek z wnuczkiem na spacer, trzymając się za rękę, jak trwa godzinami rozmowa na tematy zasadnicze: Dlaczego Pana Boga nie widać? Albo całkiem błahe: Jak to jest, że kwiatuszki mają rozmaite kolory? Miłość dziecka do swych dziadków. Miłość dziadków do swojego wnuczka.

Dotąd nie mówiliśmy o jeszcze jednym nurcie miłości w życiu człowieka: o miłości Boga. A On towarzyszy - powinien towarzyszyć - człowiekowi całe życie. Jest nurtem najbardziej zakrytym, ale zarazem i najgłębszym z wszystkich przeżyć ludzkich. Na samym początku to jest sprawa rodziców. Oni powinni ukazać dziecku Boga jako miłość. Najprostszą drogą są choćby wszystkie obrzędy wyrosłe w Kościele na tajemnicy narodzenia Jezusa, męki i zmartwychwstania. Uroczystości kościelne, domowe. Choćby drzewko, szopka, kolędy. I tak do świadomości dziecka bardziej niż argumenty rozumowe trafiają melodie, kolory, świętowania. W ten sposób rodzą się pierwsze jego odkrycia, że Bóg nas kocha, bo dał nam swojego Syna, który leży na sianku, nad Nim osioł i wół - wszystko to własnymi rękami dziecka z pomocą tatusia skonstruowane, powycinane, polepione, pomalowane. Że my Boga kochać możemy - choćby pociągając sznureczkiem kołysać Boże Dzieciątko leżące w żłobku w kościelnej szopce. Oczywiście to jeszcze ta miłość, która nic nie kosztuje, za którą nic nie trzeba płacić, miłość na wyrost, na uczucie tylko - gdy dziecko mówi przed położeniem się do łóżeczka: Boziu, pa. To dopiero z czasem dojdzie do konfrontacji zachcianek, ułatwień, przyjemności z tym, co powinienem, o co dopomina się sumienie, a co się nazywa przykazaniami Bożymi. Dopiero potem dziecko będzie dorastać do tego, że każda uczyniona drugiemu radość jest radością uczynioną Bogu samemu.

Z biegiem lat człowiek coraz wyraźniej rozumie, że Bóg Ojciec dał nam Jezusa Chrystusa, byśmy przez Niego mogli łatwiej żyć w miłości. A bywa ona taka jak Piotra, Jana, jak Magdaleny albo Marty, jak tłumów idących za Nauczycielem i Cudotwórcą, jak Nikodema czy Zacheusza. Bywa, że nasze wyznanie brzmi na kształt wyznania apostołów: Panie, cóż za to otrzymamy, że porzuciliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą? Bywa, że dopiero po latach stać nas na wyznanie Piotra: Do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa żywota wiecznego. Dopiero po latach przekonujemy się ostatecznie, że On dla nas jest Drogą, Prawdą i Życiem. Miłość do Jezusa, która w każdym życiu ludzkim ma swoją historię - swoje wzloty i swoje upadki, zachwyty i zobojętnienia, wierność za wszelką cenę i zdrady. Miłość do Chrystusa przez bunty, rozterki, rozczarowania i powroty. Zresztą nie jest tak bez powodu, bo jest to wybór trudnej drogi, życia nie dla pieniędzy ani przyjemności, nie dla zarobku w jakiejkolwiek formie, ale dla samego człowieka, dla jego potrzeb - z czystej miłości.

Może się zdarzyć, że ta miłość do Boga tak człowieka porwie, że wszystkie ludzkie miłości zbledną. Tak rodzą się powołania kapłańskie i zakonne. Tylko w ten sposób można zrozumieć ludzi, którzy się zamykają na całe życie w klasztorach klauzurowych, którzy idą na misje w odległych krajach, którzy podejmują pracę duszpasterską w kościołach parafialnych miast i wsi.

Miłość do Jezusa nas, ludzi dziś żyjących, którzy możemy Go spotkać w Eucharystii, w sakramentach, w Ewangelii, w nabożeństwach, dochodzi do głosu czasem w modlitwach, czasem na Mszach świętych. Czasem poprzez Ewangelię czytaną, słyszaną, ale równie często przez napotkaną dobroć ludzką, własny grzech, doznaną krzywdę. Ale powinna dojść do głosu zwłaszcza wtedy, gdy się ludzkie miłości posypią. Gdy dojdzie do zdrady ze strony bliskiego nam człowieka, do odejścia a przynajmniej zawodu, rozczarowania. Wtedy każdy z nas musi być na tyle dojrzały i wprawiony w miłość Boga, by zwrócić się do Niego i powiedzieć: Ty jesteś jedynym źródłem miłości, Miłością samą, Istotą najwierniejszą. W takim momencie muszą zaowocować wszystkie dotychczasowe modlitwy, uniesienia, żeby człowiek nie zażył trucizny albo nie wyskoczył przez okno, ale zjednoczył się z Jezusem zdradzonym przez Judasza, opuszczonym przez przyjaciół, którego w chwili próby zaparł się najwierniejszy Piotr. Z Jezusem upadającym pod krzyżem, sponiewieranym, wzgardzonym, wyśmianym, skazanym niesłusznie na śmierć.

Miłość Boga musi zabrzmieć pełnym dźwiękiem, gdy człowiek wchodzi w starość - gdy się zbliża ku śmierci. To ma być czas intensywnego przygotowania na spotkanie z Bogiem. Słyszy się niekiedy słowa mówione z nutą ironii, że ktoś dopiero na starość zaczął się modlić, chodzić do kościoła, stał się pobożny - a przecież tak to być powinno. Starość ma być dorastaniem do śmierci, do spotkania z Bogiem, do tej jedynej wielkiej miłości, która nas czeka po tamtej stronie drzwi życia.




NAJWIĘKSZA MIŁOŚĆ

Dusza moja nikomu wziąć się nie da w ręce;

Własna, swoja, niczyja, nie znana nikomu,

W zaświat boży swe serce poniesie dziewczęce,

Niby malin, wieczorem, pełny dzban do domu -

Dusza moja nikomu wziąć się nie da w ręce!

(Maryla Wolska)


Daleko odeszliśmy od właściwego pojmowania Boga.

Bo tak niestety bywa, i to wcale nierzadko, że Boga wciskamy w ozdobny kącik, gdzie Mu od święta i niedzieli świecimy świeczkę, gdzie Mu przynosimy kwiatuszki, ale wolimy, żeby nam w życiu nie przeszkadzał. A więc paciorek rano, paciorek wieczorem, Msza święta niedzielna i raz do roku około Wielkanocy spowiedź. Boga nie widzimy w nurcie codziennego naszego życia - ani w naszych obowiązkach domowych, ani w pracy zawodowej. Bóg nie ma wstępu w nasze osobiste sprawy. A tym bardziej nie ma Go w naszych najintymniejszych sprawach, jakimi są stosunki małżeńskie i to, co wiąże się ze współżyciem seksualnym - nie ma Go w tym wszystkim, co się wiąże z miłością. A przecież nie ma drugiej sytuacji życiowej, gdzie Bóg byłby tak blisko, jak wtedy, gdy kogoś kochamy. Przecież On jest miłością, wobec tego czym większa twoja miłość, czym bardziej prawdziwa, czym bardziej bezinteresowna, tym bardziej jesteś w Bogu samym, który - powtarzam to raz jeszcze - który jest miłością. A nie ma dwóch prawdziwych miłości.

Czy tego nie zauważyłeś, że gdy kogoś bardzo kochasz, to wtedy modlić się potrafisz gorąco, dla ludzi jesteś serdeczny, pracujesz szybko i intensywnie, stać cię na przebaczanie i poświęcanie się, na wielkoduszność i pogodę, nie czujesz się przygnieciony do ziemi nawet licznymi pracami, unosisz się, lecisz, ani cię nie przerażają trudności, ani cię nie denerwują jakieś złośliwości, nie masz za złe ludziom ich dokuczania, przechodzisz nad rzucanymi ci pod nogi kłodami.

Ale to nie wszystko, na co ci chciałem zwrócić uwagę, Bóg jest miłością. On jest w twojej miłości immanentny. Ale Bóg jest równocześnie Osobą. To tajemnica przekraczająca możliwości naszego pojmowania. Jeśli mi wolno porównać tę tajemnicę do czegoś bardziej konkretnego, to - zastrzegając się, że są to dwie rzeczywistości nieporównywalne - powiedziałbym, że z Panem Bogiem to tak jak ze światłem, które jest falą, ale które jest korpuskułą. Pan Bóg jest nie tylko immanentny, ale i transcendentny. Jest Osobą, jest Kimś, do kogo możesz mówić "Ty", Kimś, kto jest ci bliższy niż ty sam sobie. Kimś, kto jest twoim Ojcem, Bratem, do kogo możesz się ze wszystkim zwracać, kogo możesz o wszystko prosić, kogo powinieneś wielbić, kochać nade wszystko. I te dwa "aspekty" Boga są ze sobą ściśle powiązane. Im więcej przez twoją miłość jest w tobie Boga, tym łatwiej jest ci się do Niego modlić jako do Osoby, tym łatwiej ci Go kochać jako Osobę. I vice versa - im więcej Go kochasz jako Osobę, tym łatwiej ci o miłość w twoim życiu, tym więcej kochasz ludzi, świat, siebie.

Piszę o tym, bo musisz pilnować tych dwóch wymiarów rzeczywistości Bożej w twoim życiu. Bo bywa, że tu dochodzi do wypaczeń.

Został po niej na stole krótki list do rodziców: "Nie miejcie do mnie żalu, ale gdy on przestał mnie kochać i odszedł, moje życie straciło wszelki sens". Potem był skok z ósmego piętra. Ludzie mówili, że krzyczała lecąc. Po upadku jeszcze żyła. Ale była bez przytomności. Zmarła w drodze do szpitala.

Bywa, że gdy komuś zaszumi w głowie, gdy olśni go światło błyskawicy, gdy zacznie płonąć, bo znajdzie tego jedynego człowieka, na którego czekał całe życie, wtedy może ten człowiek stać się dla niego bogiem. I nie ma już nikogo i niczego. Nie ma żadnych hamulców ani autorytetów. Nie ma rozsądku, godności własnej, szacunku dla innych. Nie ma Chrystusa, Kościoła. Nie ma Ewangelii, przykazań Bożych. Nie ma Boga ani immanentnego, ani transcendentnego. Jest pogarda dla wszystkiego i dla wszystkich. Ważny jest tylko ten człowiek, któremu się służy, któremu się oddaje hołd, któremu się jest posłusznym na kształt niewolnika zamiatającego proch przed stopami pana, na kształt psa, który idzie za nogą pana, niezależnie dokąd on podąża. A wtedy już tylko o krok od katastrofy. Wtedy, gdy ten człowiek zginie czy umrze, nie pozostaje nic innego, jak samemu położyć się na stosie, na którym spali się ciało ukochanego. Wtedy, gdy ten człowiek zawiedzie albo odejdzie, nie pozostaje nic innego jak skok z mostu czy odkręcenie kurków gazu.

A przecież tak nie wolno. Człowiek, nawet najbardziej uwielbiany, jest tylko człowiekiem. Nie jest naszym panem - ani życia, ani śmierci, ani naszego losu. Dla przykładu: nie masz obowiązku zdradzać przed nim wszystkich swoich tajemnic, nawet gdyby o to prosił, nawet gdyby tego żądał. Są sprawy, które mogą być wiadome tylko tobie i Bogu. Nie wolno ci opowiadać np. o twojej przeszłości erotycznej. Od tego jest sakrament pokuty. A twój ukochany jest tylko człowiekiem. Gdybyś powiedział twojemu ukochanemu człowiekowi to, czego on bezprawnie żąda, skrzywdzisz go, możesz spowodować jego wcześniejsze czy późniejsze odejście. To tylko jeden drobny przykład, ale przecież - jak tysiąc innych przykładów, które można by tu natychmiast podać - jest wynikiem tego samego: fałszywie ustawionej najważniejszej sprawy, jaką jest Bóg. Bo brakło tego, co w taki prosty sposób nazwał Stary Testament, co Jezus Chrystus w swojej Ewangelii powtórzył: "Będziesz miłował Pana Boga swego z całego serca swego, ze wszystkich sił swoich. To jest pierwsze i najważniejsze przykazanie".

I dlatego jest tak bardzo wskazane, aby dużo się modlić, gdy zaszumi w głowie, gdy przyjdzie czas wielkiej miłości, wielkiego oczarowania drugim człowiekiem. Na to, by znaleźć równowagę. Żeby nie zrobić krzywdy ani ukochanemu człowiekowi, ani sobie.


Byłem na jego pogrzebie. Mówiono o nich jako o idealnym małżeństwie. Wychowali trójkę dzieci. Najmłodsze było jeszcze w domu, dwoje już pożenionych. Wzięty lekarz. Gdy odszedł z pracy w szpitalu na emeryturę, prowadził nadal prywatną praktykę. Ona pracowała z nim jako asystent. Zaczęło się u niego uporczywym kaszlem. Przyszło niespodziewane rozpoznanie: rak. Jak go kochała, można było się przekonać w czasie długiej choroby męża. Na cmentarzu, podczas gdy składali jej kondolencje, ktoś z osób najbliższych powiedział: "I tak zostałaś sama". Uśmiechnęła się przez łzy: "Przecież jestem z nim w Bogu. Zresztą chyba niezadługo znowu się z nim spotkam".





















MIŁOŚĆ MAŁŻEŃSKA


















ŚLUB


A kiedy będziesz moją żoną

umiłowaną, poślubioną,

wówczas się ogród nam otworzy

ogród świetlisty, pełen zorzy. (K. Przerwa-Tetmajer)


Gdy przekraczam bramę, widzę przed kościołem na dziedzińcu grupę gości weselnych, chociaż nie spostrzegam jeszcze młodych. Przed moim kościołem jest duży dziedziniec z trawnikiem, ze starymi lipami, z paroma gruszami. Od ruchu ulicznego odcina go wysoki mur. Jest jeszcze klomb z św. Józefem w centrum. O kwiaty wokół niego troszczą się siostry zakonne. Podchodzę. Witam się z ojcami i matkami młodych. Z wszystkimi innymi, wśród których jeszcze parę znajomych twarzy. Reszta - jak przypuszczam - to koledzy i koleżanki młodych, może dalsi krewni. Wszyscy uroczyście ubrani i uroczyście nastrojeni. Uśmiechnięci, ruchliwi. Wchodzę do zakrystii. Tak, młodzi już są, tu na mnie czekają. Skryli się przed witaniami, uściskami, uśmiechami, odpowiedziami. To sobie chcą zachować dla siebie. Są szczęśliwi i piękni. Ona w białej długiej sukni, z krótkim welonem spadającym na plecy, z delikatnym wianuszkiem utrzymującym zwieńczenie welonu na czubku głowy. On w czarnym ubraniu. Pod szyją na białej koszuli odcina się czernią wielka mucha. Skąd on na to przyszedł, zapytuję w głębi duszy. Jeszcze się pytają zatroskani:

- Bo my nie bardzo wiemy, jak się mamy tam zachować, co tam trzeba robić.

- Macie tylko powiedzieć "tak", i to dość wyraźnie i głośno. Reszta jest nieważna. Zresztą ja tam wciąż będę - odpowiadam żartobliwie, pragnąc ich choć trochę odprężyć.

Wyprawiam ich z zakrystii przez główne drzwi w momencie, gdy już widzę, że wszyscy prawie goście weszli do kościoła. Jeszcze ostrzegam, że mają iść powoli, dojść do klęczników i tam uklęknąć.

- Pomódlcie się za siebie i za wszystkich w kościele - dodaję na odchodne.

Żałuję, że nie ma u nas japońskiego zwyczaju, gdzie teść wprowadza do kościoła pannę młodą, a pana młodego teściowa, czy może na odwrót - zdążyłem zapomnieć. Ubieram się. Organista zaczyna grać. Wychodzę. Staję przy pulpicie.

Patrzę na zgromadzonych w kościele. Niewielka grupa ludzi. Ale wszyscy bardzo przejęci. Młodzi też wpatrzeni we mnie. Najwyraźniej dość niepewni, jak to wszystko będzie przebiegać. Zaczynam mówić:

- Bardzo się cieszę, że jesteśmy razem. Dziękuję, że zaprosiliście mnie na to wasze święto. Wielkie święto. Bo to tak jest, że jest to najważniejszy dzień waszego życia. Odejść z domu, w którym urodziliście się. Od waszych rodziców, którym zawdzięczacie życie, wychowanie, od waszych braci i sióstr, z którymi razem wzrastaliście. Odejść od stołu, przy którym tyle lat wspólnie spożywaliście posiłki i zacząć nowe życie z drugim człowiekiem. Jest to największa, najważniejsza decyzja waszego życia.

Od czasu do czasu patrzę na zgromadzonych. Młodzi przysłuchują się temu, co mówię, spokojni. Rodzice są wzruszeni. Mamy sięgają po chusteczki.

- Dorastaliście do tej decyzji, dorastaliście do tego dzisiejszego dnia powoli. Towarzyszyłem temu procesowi. Patrzyłem, jak zaczęliście chodzić ze sobą, jak rozwijała się wasza miłość aż dorośliście do tego, żeby sobie powiedzieć: tylko ty i nikt inny. Z tobą chcę zostać na zawsze. Dzisiaj macie to wyznać publicznie przed Kościołem. My zebraliśmy się tutaj, żeby wam towarzyszyć. Dziękuję, żeście mnie zaprosili, bym uczestniczył w waszej radości, bym w imieniu Kościoła przyjął wasze wyznanie. Ślub jest wkomponowany w Mszę świętą, która będzie odprawiana w waszej intencji. Teraz więc przeprośmy Boga, abyśmy mogli godnie uczestniczyć w tej najświętszej ofierze:

Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu...

Towarzyszą mi głosy z całego kościoła. Potem Kyrie. Modlitwa. Do czytania pierwszego proszę pannę młodą. Jest zaskoczona, ale opanowuje się, podchodzi do pulpitu. Pokazuję jej dokładnie, odkąd dokąd ma czytać. To przepiękny tekst "Pieśni nad pieśniami":


Ukochany mój!

Oto On! Oto nadchodzi!

Biegnie przez góry,

skacze po pagórkach.

Umiłowany mój podobny do gazeli,

do młodego jelenia.

Oto stoi za naszym murem,

patrzy przez okno,

zagląda przez kraty.

Miły mój odzywa się

i mówi do mnie:

"Powstań, przyjaciółko moja,

piękna moja, i pójdź!

Gołąbko moja, ukryta w zagłębieniach skały,

w szczelinach przepaści,

ukaż mi swą twarz,

daj mi usłyszeć swój głos!

Bo słodki jest głos twój

i twarz pełna wdzięku".

Mój miły należy do mnie, a ja do niego.

On mi powiedział:

Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu,

jak pieczęć na twoim ramieniu,

bo jak śmierć potężna jest miłość,

a zazdrość jej nieprzejednana jak otchłań,

żar jej to żar ognia,

płomień Pana.

Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości,

nie zatopią jej rzeki.


Czyta wzruszona. Czasami załamuje się jej głos. Ale stara się być opanowana. Kończy, odchodzi. Mówię jej:

- Bóg zapłać.

Teraz śpiewam Psalm międzylekcyjny. Refren śpiewa cały kościół. Do drugiego czytania proszę pana młodego. On już domyślał się, że taka będzie kolej rzeczy. Jest przygotowany, idzie pewnie. Wskazuję mu tekst do odczytania. To fragment z Pierwszego Listu świętego Pawła do Koryntian (1 Kor 13). Najpiękniejszy fragment listów Pawłowych:


Bracia: starajcie się o większe dary:

a ja wam wskażę drogę jeszcze doskonalszą.

Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,

a miłości bym nie miał,

stałbym się jak miedź brzęcząca

albo cymbał brzmiący.

Gdybym też miał dar prorokowania

i znał wszystkie tajemnice,

i posiadał wszelką wiedzę,

i wszelką możliwą wiarę, tak iżbym góry przenosił,

a miłości bym nie miał,

byłbym niczym.

I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją,

a ciało wystawił na spalenie,

lecz miłości bym nie miał,

nic bym nie zyskał.

Miłość cierpliwa jest,

łaskawa jest.

Miłość nie zazdrości,

nie szuka poklasku,

nie unosi się pychą;

nie dopuszcza się bezwstydu,

nie szuka swego,

nie unosi się gniewem,

nie pamięta złego;

nie cieszy się z niesprawiedliwości,

lecz współweseli się z prawdą.

Wszystko znosi,

wszystkiemu wierzy,

we wszystkim pokłada nadzieję,

wszystko przetrzyma.

Miłość nigdy nie ustaje.


Patrzę na pannę młodą, która wychylona do przodu słucha swojego chłopca. Tekst skończony. Znowu mówię:

- Bóg zapłać.

Śpiewam "Alleluja" i czytam Ewangelię. Wybrałem wesele w Kanie Galilejskiej. Nie znam lepszego tekstu na tę okoliczność. O młodej parze, która w Kanie Galilejskiej świętowała swoje wesele i która zaprosiła Jezusa. Zaczynam kazanie:

- Dzisiaj jest podobnie jak w Kanie. Jesteście młodą parą, która sprosiła na swoje święto swoich przyjaciół. Zaprosiła również i Jezusa. Nie przypadkiem. Jest waszym przyjacielem od początku waszego życia. Tak więc i na tej nowej drodze życia chcecie, aby był z wami. To jest istotą sakramentu małżeństwa. Jest to od strony człowieka decyzja, by żyć w małżeństwie tak jak Chrystus uczył, zgodnie z Jego Ewangelią. Bo tylko wtedy jest szansa, że uda wam się cud, który nazywa się małżeństwem. A nie zawsze się udaje. Tylu już takich było podobnych do was, którym się nie udało. Rozeszli się po roku czy po paru latach. Udać się może wtedy, jeżeli będziecie tak żyli jak Jezus, a Jego nauką jest dawać. Tak uczył, tak żył. Dawać. Uśmiechy, pomoc, dobre słowa, przebaczenie, wyrozumiałość, serdeczność. Dawać. Nie liczyć. Nie obliczać. Ile ja tobie, ile ty mnie. Odkąd zaczniecie liczyć - ile ja tobie dobrych słów a ile ty, ile razy mojej tobie pomocy, a ile razy twojej dla mnie - wtedy jest już koniec. A na to, żeby was było stać dawać w dobrym czasie, ale i w złym czasie, żebyście potrafili przetrzymać wszystkie kryzysy i trudności, na to jest niedzielna Msza święta, na to jest Komunia święta, na to jest codzienna modlitwa, która stawia nas wciąż przed Chrystusa, naszego Mistrza i Pana. Życzę wam w imieniu swoim i wszystkich zgromadzonych, żeby się wam udał ten cud, który się nazywa małżeństwo.

Idę przed środek ołtarza, wychodzę po schodach, zapraszam do siebie młodych. Biorę w rękę rytuał. Zwracam się do młodych z następującymi pytaniami:

- Wysłuchaliście słowa Bożego i przypomnieliście sobie znaczenie ludzkiej miłości i małżeństwa. W imieniu Kościoła pytam was, jakie są wasze postanowienia.

- Czy chcecie dobrowolnie i bez żadnego przymusu zawrzeć związek małżeński?

- Chcemy.

- Czy chcecie wytrwać w tym związku w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i złej doli, aż do końca życia?

- Chcemy.

- Czy chcecie z miłością przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, którym was Bóg obdarzy?

- Chcemy.

Śpiewam hymn: "O Stworzycielu, Duchu, przyjdź". Towarzyszy mi organista. Przechodzę do najważniejszej części sakramentu. Nachylam się nad klęczącymi narzeczonymi. Końcem stuły związuję im dłonie, które sobie podali. Trzymam swoją dłonią ich dłonie oplecione stułą i przepowiadam słowa przysięgi, które oni za mną powtarzają:

- Ja, Tomasz, biorę ciebie, Anno, za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny i wszyscy święci.

- Ja, Anna, biorę ciebie, Tomaszu, za męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny i wszyscy święci.

Odwijam stułę z ich rąk i już wyprostowany wypowiadam formułę:

- "Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela. Małżeństwo przez was zawarte ja powagą Kościoła katolickiego potwierdzam i błogosławię w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego".

I żegnam ich krzyżem świętym. Zwracam się do chłopca, który stoi z boku w białym ubranku, w białych rękawiczkach, trzyma tackę - na niej leżą obrączki. Teraz podchodzi do mnie całkiem blisko. Błogosławię obrączki:


Pobłogosław, Boże, te obrączki,

które poświęcamy w Twoim imieniu;

Spraw, aby ci, którzy będą je nosić,

dochowali sobie doskonałej wierności,

trwali w Twoim pokoju, pełnili Twoją wolę

i zawsze się miłowali.

Przez Chrystusa, Pana naszego.


Biorę mniejszą, podaję młodemu małżonkowi i mówię:

- Na znak zawartego małżeństwa nałóż swojej żonie obrączkę i powtarzaj za mną: Przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i wierności. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.

Potem z kolei podaję żonie obrączkę męża i proszę o to samo. Ceremonia skończona. Mówię młodemu mężowi, aby wziął swoją żonę i wraz z nią by zajęli miejsca na klęczniku. Powracam do Mszy świętej. Teraz następuje modlitwa powszechna przed składaniem darów. Zapraszam do pulpitu świadka. Sam czytam krótką modlitwę wstępną:

Módlmy się za nową rodzinę, która dzisiaj rozpoczęła swoje istnienie, i za wielką rodzinę ludzkości.

Z kolei świadkowi podsuwam wezwania do odczytania:

Módlmy się za nowych małżonków, aby kochając się wzajemnie, coraz więcej kochali Boga.

Módlmy się za rodziców i wychowawców, aby Pan Bóg wynagrodził ich trudy.

Módlmy się za młodzież, aby trafnie rozpoznała swoje powołanie.

Módlmy się za wszystkie rodziny na ziemi, aby żyły w miłości i pokoju.

Módlmy się za zmarłych z naszych rodzin, aby Pan Bóg przyjął ich do swojej chwały.

Módlmy się za Kościół święty, niepokalaną Oblubienicę Chrystusa, aby ogarnął wszystkich Jego wyznawców.

Na zakończenie modlę się wyznaczoną modlitwą:

Ojcze Niebieski, wejrzyj na Twoje dzieci, które przed Tobą zawierają związek małżeński, i spraw, aby przez swoją wierność i miłość były radością Kościoła świętego. Przez Chrystusa, Pana naszego.

Kościelny, wciągnięty w obrzędy ślubne przeze mnie, podchodzi do młodych, zaprasza. Wraz z nimi idzie do stoliczka. Wręcza panu młodemu kielich z komunikantami i hostią, zaś pannie młodej wino i wodę. Prowadzi ich do ołtarza, gdzie na nich czekam. Odbieram od nich dary ofiarne. Oni zajmują miejsca na klęczniku, ja powracam na środek ołtarza. Kontynuuję akt ofiarowania.

Msza święta biegnie jak zwyczajnie. Tylko prefację biorę o małżonkach, bo piękna i pełna treści:


Zaprawdę godne to i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne,

abyśmy zawsze i wszędzie Tobie składali dziękczynienie,

Panie, Ojcze Święty, wszechmogący wieczny Boże:

Przez naszego Pana, Jezusa Chrystusa.

Zawarłeś bowiem z Twoim ludem nowe przymierze,

aby odkupiony przez misterium śmierci

i zmartwychwstania Chrystusa,

w Nim otrzymał uczestnictwo w boskiej naturze

i stał się współdziedzicem Jego chwały w niebie.

Ty sprawiłeś, że związek małżeński mężczyzny i kobiety

stał się znakiem hojnej łaski Chrystusa

i jako sakrament wprowadza nas, ludzi,

w niewysłowione plany Twojej zbawczej miłości.

Dlatego z Aniołami i wszystkimi Świętymi

wysławiamy Ciebie, bez końca wołając...


Potem Przeistoczenie. Po "Ojcze nasz" modlę się tekstem, który jest wyznaczony w rytuale specjalnie na te właśnie okazje:


Módlmy się do Boga za tych zaślubionych,

którzy zawierając związek małżeński, zbliżają się do ołtarza,

aby (posileni Ciałem i Krwią Chrystusa)

złączyli się na zawsze we wzajemnej miłości.

Ojcze Święty,

Ty, stwarzając człowieka na swój obraz i podobieństwo,

powołałeś do istnienia mężczyznę i kobietę,

aby jako mąż i żona, złączeni w jedno ciałem i duszą,

spełniali w świecie swoje posłannictwo.

Dla objawienia planu swojej miłości

Chciałeś, Boże, we wzajemnej miłości małżonków

ukazać to przymierze, które sam zawarłeś z Twoim ludem.

Z Twojej woli sakramentalna wspólnota małżeńska

Twoich wiernych

ma objawić misterium zaślubin Chrystusa z Kościołem.

Dlatego prosimy Cię: wyciągnij swoją prawicę

nad sługami swymi, Anną i Tomaszem.

Spraw, Panie, aby żyjąc w tej sakramentalnej wspólnocie,

którą dziś zapoczątkowali,

obdarzali się wzajemnie miłością

i świadcząc w ten sposób, że jesteś

wśród nich obecny,

stanowili jedno serce i jedną duszę.

Udziel im też pomocy, Panie, aby dom,

który zakładają,

podtrzymywali wspólnym wysiłkiem,

a dzieci swoje, chowane w duchu Ewangelii,

przygotowywali do wspólnoty z Tobą w niebie.

Błogosław Twej służebnicy, Annie,

aby pełniąc zadania małżonki i matki,

czystą miłością ożywiała swój dom,

a zawsze życzliwa i dobra, była jego ozdobą.

Błogosław też swemu słudze, Tomaszowi,

niechaj dobrze wypełnia obowiązki wiernego męża i troskliwego ojca.

Ojcze Święty, spraw, aby ci,

którzy wobec Ciebie zawarli małżeństwo

(i pragną teraz przystąpić do Twego stołu),

radowali się w wieczności udziałem

w obiecanej im uczcie niebieskiej.

Przez Chrystusa, Pana naszego.


Przy Komunii świętej podaję młodym świętą Hostię a potem święty Kielich. Trochę są tym zaskoczeni, ale i tę niespodziankę przechodzą z radością. Msza święta dobiega końca. Śpiewam uroczyste błogosławieństwo:

- Bóg Ojciec Wszechmogący

niech was napełni swoją radością

i błogosławi wam i waszym dzieciom.

- Amen.

- Jednorodzony Syn Boży niech was wspomaga

w dniach pomyślności i w chwilach doświadczeń.

- Amen.

- Duch Święty niech zawsze udziela waszym sercom swojej miłości.

- Amen.

- Was wszystkich, tutaj zgromadzonych,

niech błogosławi Bóg wszechmogący:

Ojciec i Syn, i Duch Święty.

- Amen.


Jeszcze podchodzę do młodych z krzyżem do pocałowania. Jeszcze kropię ich głowy wodą święconą. Zanim odejdę od ołtarza, mówię młodym już całkiem prywatnie:

- Bardzo się cieszę, że doszło do tej chwili. Życzę wam, byście zawsze byli szczęśliwi. Tak jak dzisiaj. Dziękuję za wasze zaproszenie.

Odchodzę do zakrystii, rozbieram się z szat liturgicznych. Młodzi mnie tam przyłapują. Cali rozradowani:

- Ślicznie było. Dziękujemy. Ale ksiądz przyjdzie do nas choćby na chwilkę.

- Owszem, przyjdę. Ale nie czekajcie na mnie z rozpoczęciem. Zaczynajcie, a ja tam wpadnę.

Jadę pod wskazany adres dopiero po dwóch godzinach. Duża sala, wynajęta od jakiegoś przedsiębiorstwa, i tak pęka w szwach. Żadnym cudem nie potrafiłoby się tylu ludzi zmieścić w ich mieszkaniu. Stoły w podkowę. Krzesło czeka na mnie pomiędzy panną młodą a panem młodym. Witam się ogólnie z całą salą, zajmuję swoje miejsce, podaję rękę najbliżej siedzącym. Przede mną ląduje śledź w oliwie, barszcz z krokiecikiem. Muszę nadganiać, bo oni są już przy mięsie.

Gdy podają tort, proszę o głos:

- Jest taki polski zwyczaj, że na ważnych przyjęciach wygłaszane są przemówienia. Nie wiem, czy już ktoś dzisiaj zabierał głos, ale czuję się w obowiązku zwrócić się do państwa z paroma słowami. - Przy pierwszych moich słowach jeszcze trwał szum głosów, ale teraz panuje cisza. Wszyscy uważnie słuchają. - Nie chcę kierować tego przemówienia do młodych. Im powiedziałem w kościele wszystko, co miałem powiedzieć. Teraz chcę się zwrócić do rodziców. Chcę wam podziękować. Za wychowanie Ani i Tomka. Znam ich od dawna. Przyjaźnię się z nimi i cenię sobie bardzo tę ich przyjaźń, bo ich oboje uważam za uczciwych, prawych ludzi. To, że są tacy jak są, to po pierwsze łaska Boża, po drugie ich dobra wola, ale po trzecie to wasz trud. Dziękuję wam, że wychowaliście ich religijnie. To że oni, Ania i Tomasz, zdecydowali się na ślub kościelny, jest tego dowodem. Nie mówię o tym dlatego, bom tak powinien, z tego tytułu, że jestem księdzem. Ale to jest moje najgłębsze przekonanie, że ludziom religijnym łatwiej jest żyć. A więc dziękuję i za to, że tak religijnie wychowaliście swoje dzieci. I życzę wam, byście mieli z nich dalszą pociechę. Tracicie je, bo odchodzą z domu, aby założyć swój dom, ale życzę wam, abyście mieli poczucie, że to nie strata, lecz zysk: zyskujecie kolejne dziecko w swojej rodzinie. Dziecko, które do was będzie mówiło: mamo, tato. Życzę wam, abyście wkrótce zyskali i wnuki. A teraz wznoszę toast na waszą cześć i życzę wam długiego, zdrowego, szczęśliwego życia.

Śpiewam "Sto lat".

Wszyscy wstają. Śpiewają ze mną. Idę do rodziców, aby się stuknąć kieliszkami. Widzę teraz, jak są wzruszeni. Korzystam z lekkiego zamieszania. Żegnam się ogólnie z wszystkimi. Odprowadzają mnie młodzi do drzwi. Odchodzę w noc, zostawiając za sobą rozświetloną, huczącą salę.






MAŁŻEŃSTWO


Szukam kogoś, kogoś na stałe,

na długą drogę w dal.

Szukam kogoś na życie całe.


Przysięga małżeńska stanowi dla młodej pary próg psychologiczny. Przysięga kończy czas huśtawki, niepewności, niezdecydowania. Wszystkie zapewnienia miłości, wierności, jakie padały przed tym decydującym momentem, nie miały waloru nieodwoływalności. Jedna i druga strona liczyła się z tym, że może zaistnieć taka trudność, może wyniknąć taka sytuacja, która doprowadzi do rozejścia się. Dopiero przysięga w sakramencie małżeństwa złożona sobie przed Bogiem i przed Kościołem wnosi uspokojenie. To już nie żarty, nie gry, nie próby, to już nie jakakolwiek forma wabienia czy nacisku. Jedna i druga strona zdaje sobie sprawę, że to decyzja najpoważniejsza z poważnych - decyzja pozostania za sobą na zawsze.

Formuła przysięgi w Kościele katolickim jest dość oszczędna, krótka. W innych wyznaniach chrześcijańskich bywają dłuższe. Nie tylko "aż do śmierci" ale "na dobre i złe". Można by tu dopowiadać jeszcze dalej: "na zdrowie i na chorobę, na bogactwo i na biedę, na młodość i starość".

Małżeństwo wprowadza diametralną różnicę i pod tym względem, że jest to bycie ze sobą 24 godziny na dobę. "Chodzenie ze sobą" czy narzeczeństwo funkcjonuje na zasadzie doskoków. To jest spotykanie się na spacerze, na kawie, na filmie, na wycieczkach, na herbatach u rodziców jednej strony czy drugiej. Do tego przebywania razem obecni małżonkowie dorastali przez swoją miłość, na to czekali przez okres narzeczeństwa.

Ażeby to małżeńskie przebywanie razem zrozumieć, trzeba powrócić do stwierdzenia wymienianego już niejednokrotnie - że człowiek jest istotą społeczną. Teraz dopowiedzmy sprawę do końca: człowiek jest istotą społeczną nie tylko w tym sensie, że żyje w narodzie, że łączy się w najrozmaitsze grupy społeczne, stowarzyszenia, organizacje, związki. To wszystko prawda, ale pierwszym i podstawowym związkiem jest związek małżeński, a wszystkie inne formy zajmują w zestawieniu z nim dalekie miejsca. Rola tego związku jest istotna: daje on człowiekowi szansę, by mógł się w pełni rozwinąć. I może o tym nie mówi się wyraźnie.

Pamiętam taką dziewczynę. Nieatrakcyjna, niezbyt ładna, niezbyt zgrabna, przeciętnie zdolna, a przede wszystkim nie miała nic z uroku, nic z dziewczęcości, na domiar trochę sztuczna. Ale bardzo prawa, uczciwa, pracowita, kochająca dzieci. Pod tym względem idealny materiał na żonę i matkę. Ale jakoś nikt nią się nie zainteresował. Skończyła szkoły, jeszcze trwały jakieś kursy, ale już koledzy i koleżanki rozchodzili się, znikali, ona zostawała coraz bardziej sama - tym bardziej, że już od dawna bez ojca, tym bardziej, że nie z tego miasta. Patrzyłem ze smutkiem na jej osamotnienie. Aż nagle pojawił się obok niej chłopiec. Jej dawny kolega. Bardzo zdolny, inteligentny, spokojny, mądry. Dotąd zajęty swoją nauką, z kolei pracą, która go zupełnie pochłonęła. W którymś momencie spostrzegł się, że zapędził się w pracę zawodową, a zupełnie nie uporządkował sobie swojego życia osobistego. Rozglądając się napotkał właśnie Stenię. Doszło do małżeństwa. Chyba nawet dawałem im ślub. Patrzyłem potem - najpierw zaskoczony a potem już całkiem zdumiony - na tę dziewczynę, jaka nastąpiła w niej metamorfoza. Nie spodziewałem się, że człowiek może się tak zmienić. Co mnie najbardziej uderzyło, to że znikła całkowicie ta sztuczność, która mi w niej tak przeszkadzała. Jakoś wypiękniała, może bym się odważył użyć takiego nawet słowa: wydostojniała. Byłem u nich w domu. Urządziła go wspaniale - jeżeli tak można powiedzieć o skromnym M-4. Ale chyba można tak powiedzieć. Ile pomysłowości. Przebudowana łazienka. Proste mebelki i takie, których naprawdę potrzeba. A przy tym idealny porządek. A sam Julian? Mój Boże. Gdy patrzyłem na to jego nowe życie, przypomniało mi się zdanie wygłoszone przez kogoś z moich znajomych: Jeżeli chce się być prawdziwym naukowcem, trzeba zrezygnować z życia małżeńskiego czy rodzinnego. Patrząc na Juliana wiedziałem, że to nieprawda.

Przyłapuję się w tej chwili, że wymieniając Stenię i Juliana sugeruję tym samym, jakoby stanowili wyjątek. Nie. Tak się dzieje z każdym małżeństwem udanym. Może tylko wypadek Steni był dla mnie tak rzucający się w oczy przez jej metamorfozę, że natychmiast mi się skojarzyła, gdy zacząłem mówić na ten temat. Bo tak to właśnie już jest, że dopiero w blasku spojrzenia kochającego człowieka jesteśmy w stanie w pełni się zrealizować, urzeczywistnić.

Na to, żeby ten fakt zrozumieć, należy sobie uświadomić, że my nie zawsze żyjemy na sto procent. W normalnym życiu uruchamiamy tylko część naszych możliwości. Żaden człowiek nie wie, jakie w nim tkwią pokłady energii, jaka głębia mądrości, ile odwagi, samozaparcia, wyrzeczenia, ile w nim fantazji, pomysłowości, wyobraźni. To wszystko - wszystko co w nim dotąd nieodkryte - jest w stanie z siebie wyrwać w sposób jakby oczywisty, z lekkością, naturalnością, a nawet z radością, dopiero wtedy, gdy jest obok niego człowiek, który go kocha, który na niego liczy, który go podziwia, który wierzy w niego, ma do niego zaufanie, który spodziewa się po nim więcej niż wszystko, co mu dał dotąd. Wtedy gdy wie, że nie może zawieść tych oczekujących oczu, nie może się zbłaźnić, załamać się, upaść, zeszmacić.

Czasy okupacji, czasy stalinowskie pokazały, czym jest małżeństwo. Gdy zostały pozrywane przez wroga wszystkie inne więzy społeczne, organizacje, związki, gdy pozostała tylko rodzina. Wtedy właśnie najtrudniej było kawalerom i pannom, silni byli żonaci i kobiety zamężne. Nawet w czasie odosobnienia, gdy przebywali w więzieniu, bardzo często ostatnim argumentem pozwalającym im zachować godność człowieka i Polaka była miłość tego człowieka, który czekał w domu rodzinnym - "Jak ja popatrzę w oczy temu, kto na mnie liczy, kto na mnie czeka. Zdradzić, oddać się na służbę, stać się kapusiem? Skalać swoje - nasze - nazwisko".

Wspólne nazwisko jest symbolem tej jedności. Stary Testament mówi o pomocy, jaką dla mężczyzny jest małżonka. Zresztą funkcjonuje to i vice versa: dla kobiety taką pomocą jest mężczyzna. Opiera się na zasadzie: wszystko co ja mam, jest twoje, a co ty masz - jest moje. To nie znaczy, że do nas obojga już należy szafa i stół. Ale że twoja mądrość jest moją mądrością, tak jak moja mądrość jest twoją - i tak z odwagą, z wszystkim, co się nazywa wartościami duchowymi człowieka. Jestem wspomagany, zasilany, wzbogacany tym wszystkim, co ma mój partner. A partner mój ma nie tylko mniej czy więcej wrażliwości, roztropności, dobroci czy praktyczności. Ale ma je wszystkie inne. Ma po prostu zupełnie inną optykę widzenia świata: męską - bo jest mężczyzną, żeńską - bo jest kobietą. Jest innym gatunkiem człowieka, inaczej przeżywa swoje życie, ma inny sposób reagowania, myślenia. Te dwie inności psychofizyczne, jakimi są mężczyzna i kobieta, właśnie w związku małżeńskim osiągają pełnię. Stanowią jedną osobowość duchową. Już nie ma "ja" i nie ma "ty". Ale jest "my" - jest nasza małżeńska wspólnota. Oczywiście, właśnie dlatego, że są to dwie odmienności, stąd również i napięcia, starcia, zgrzyty, niezrozumienie, rozbieżności. Niemniej wszystkie one na bazie miłości małżeńskiej znajdują wyrównanie, zrozumienie, zaakceptowanie, a co najważniejsze - wzbogacają wspólnotę małżeńską.


























GOŚĆ Z INNEJ PLANETY


Dzisiaj, na wielkim morzu obłąkany,

Sto mil od brzegu i sto mil przed brzegiem.

Widziałem lotne w powietrzu bociany

Długim szeregiem.

Żem je znał kiedyś na polskim ugorze,

Smutno mi, Boże!

(Juliusz Słowacki)


Człowiek z zagranicy jest z rozmaitych względów traktowany przez nas na specjalnych prawach. Zwłaszcza z tej dobrej zagranicy. Myślę, że ten fakt. Oprócz szeregu innych powodów, ma uwarunkowania historyczne. Byliśmy narodem, który wszedł dość późno do rodziny europejskiej. Musieliśmy nadganiać. Sprowadzaliśmy nauczycieli, architektów, kupców i rzemieślników. Bywało, że przeżywaliśmy modę włoską, francuską, angielską czy niemiecką. Bywało, że językiem dworów był język francuski. Innymi słowy, ma to korzenie w naszej przeszłości, że cudzoziemcy nam imponowali i imponują. W naszym wypadku - gdy chodzi o sprawy związków między chłopcem a dziewczyną - może to mieć skutki fatalne, a nawet tragiczne.


Przyjechała do mojego miasta Francuzka na wakacyjny kurs językowy. Otoczył ją rój koleżanek i kolegów. Była ładna, zgrabna, wymawiała tak śmiesznie nasze zwyczajne słowa. Zachwycała się wszystkim, co było naszą - często surową - rzeczywistością, miała inne stroje niż nasze dziewczęta, inne sukienki, bluzki, spódniczki, buty, inne kosmetyki. Miała pieniądze. Była rozrywana. Zobaczyła przy jakiejś okazji Maćka. Maciek zobaczył ją. Zawirowało mu w głowie, że ten zagraniczny motyl zwrócił na niego uwagę, obdarował go uśmiechem, komplementem, swoim towarzystwem. Ożenił się z nią prawie natychmiast, jakby bojąc się, że ten motyl zniecierpliwiony oczekiwaniem, odleci. Wyjechał z nią do Francji. Dopiero tam się okazało, jak jest naprawdę. Dziewczyna nielubiana przez rodziców. Wyjechała na kurs języka wbrew ich woli, za własne, zarobione pieniądze. Rodzina nie przyjęła Maćka. Nie uznała go. Zamknęła mu drzwi przed nosem. Pozostali sami we dwójkę. Z wszystkimi trudnościami. Maciek z brakiem dobrej znajomości języka, z brakiem zajęcia. Teraz, po kilku latach, już dobrze. Maciek dzięki tytanicznej pracy doszedł do dużej znajomości języka - choć mówi wciąż "z akcentem". Ma posadę zgodną ze swoimi możliwościami i aspiracjami. Pracuje na stanowisku inżyniera. Jako specjalista szanowany i doceniany. Byłem tam u nich. Niestety, nie mają dzieci, choć bardzo tego chcieli. Mieszkają wygodnie, mają dwa samochody, stać ich już było na podróż dookoła świata. Maciek zarabia daleko więcej niż żona, ma swoje hobby. Tak jak potrzeba. Żona ma swoje aspiracje, które konsekwentnie realizuje. Ale żyją dalej w pustce. Nie zakorzenili się. Rodzina w dalszym ciągu jest negatywnie ustosunkowana do nich obojga. Nie mają nikogo bliskiego. Ot, sąsiedzi, koledzy i koleżanki w pracy, którym przy spotkaniu na ulicy mówi się bonjour. I tylko tyle. Najprościej byłoby wracać. Ale do kraju Maciek nie wróci. Francoise nie potrafiłaby tu żyć. Zostaną tam, wśród obcych ludzi. Żegnałem się z nim. Byliśmy we dwójkę na spacerze po ich spokojnym osiedlu.

Powiedział mi:

- Zazdroszczę ci.

- Czego?

- Tego, że wracasz do kraju. Dzisiaj rzuciłbym to wszystko i pojechał z tobą. Tylko Francoise mi żal.

Opowiedziałem ci historię najbardziej łagodną. Pastelowo namalowaną. Nie chcę jakoś sprawy wyostrzać. Mimo że mógłbym ci dostarczyć dziesiątki przykładów tragicznych, wstrząsających - tak piszę, bo mną wstrząsnęły. Nie tylko związanych z dziewczętami, które powychodziły za mąż za Murzynów, z których każdy twierdził, że jest synem miejscowego króla, Arabów - z których każdy twierdził, że jest synem właściciela kopalni ropy naftowej, ale również za tych prawie zza miedzy: za Francuzów, Anglików, Włochów. Bo co to znaczy zawrzeć związek małżeński z Algierczykiem czy Niemcem i w tamtym kraju żyć. To znaczy, że trzeba się stać Algierczykiem czy Niemcem. Trzeba ściągnąć swoją skórę i wciągnąć tamtą. Bo przecież narodzą się dzieci. One już będą dziećmi algierskimi czy niemieckimi. Ty nie możesz od nich odstawać. Musisz zaakceptować cały tamten świat i żyć tamtą kulturą, tamtymi zwyczajami, tamtą tradycją. A na to ci życia nie starczy, żebyś potrafił tego dokonać. A bywają zwyczaje trudne dla nas do przyjęcia, bywają prawie niemożliwe do przyjęcia. A po drugie - tamto środowisko mimo twojego starania i tak cię nie zaakceptuje. Zawsze będziesz dla nich obcym człowiekiem.

Nie wychodź za mąż za obcokrajowca. Nie żeń się z cudzoziemką. Różnice kulturowe w miarę upływu czasu coraz bardziej będą się wyostrzały - i mogą doprowadzić do katastrofy albo przynajmniej do życia w ustawicznych stresach, napięciach. Cudzoziemiec wzbudza zainteresowanie jak każda egzotyka. Do gamy wartości, które posiada, dochodzi to, że przyszedł z innego świata. A ten inny świat jest ciekawszy, intrygujący, pociągający. Potrafi przysłonić masę niedostatków charakterologicznych i intelektualnych. One wyjdą, ale za późno. Wtedy, gdy opadnie to, co się nazywa urokiem zagranicy.

Ale na tym zagadnieniu nie chcę kończyć. Jestem przeciwko wszelakim związkom małżeńskim z różnych sfer kulturowych nawet na terenie tego samego kraju. Gdy byłem mały, zawsze smutno mi było na końcu bajek. Bo zawsze kończyło się wszystko cudownym happy endem. Pomimo wszelakich przeszkód, które się piętrzyły po drodze, w końcu królewicz poślubiał pastereczkę, w której się zakochał, a uczeń szewca poślubiał księżniczkę w nagrodę za to, że zabił smoka. Potem była uczta wspaniała, gdzie lało się obficie wino, wnoszono wazy i półmiski pełne wspaniałych potraw i w tym miejscu był koniec. Mnie było to za mało, bo chciałem wiedzieć, co się działo dalej. Teraz już wiem - albo był rozwód w krótkim czasie, albo męczyli się wspólnie lata całe aż do upragnionej śmierci. Pastereczka nie tylko nie umiała się zachować ani jeść przy stole, nie tylko nie umiała się ubierać w obowiązujące na dworze książęcym stroje ani się w nich poruszać, ale co najważniejsze - nie potrafiła myśleć w kategoriach międzynarodowej polityki, podstawowych problemów narodu, na czele którego się znalazła. Nie wierzę w małżeństwa ludzi z rozmaitych sfer kulturowych i społecznych. Mówiąc przykładowo, nie wierzę w małżeństwo asystentki uniwersytetu z chłopcem po szkole zasadniczej zawodowej. Nie da się tego przeskoczyć. Z miesiąca na miesiąc, z roku na rok będzie coraz gorzej. Może to zabrzmi niedemokratycznie. Ale to tylko pierwsze wrażenie. Po głębszym zastanowieniu, myślę, że mi przyznasz rację. Nawet ostrożnie ze zbyt łatwo potraktowanym przeflancowaniem się z jednego regionu kraju w drugi. Tacy już jesteśmy i nic na to nie poradzimy. Gdy jeszcze łatwo dziecku, to dorosłemu człowiekowi łatwo już nie jest i w miarę upływu lat będzie coraz trudniej. To, co na początku sprawiało wrażenie bezproblemowe, z czasem zaostrza się coraz bardziej. Wszystko: również rodzina współmałżonka, z którą tym bardziej trudno o wspólny język. Owszem, mam siostrzeńca, który jest z mojego miasta, a ożenił się z góralką. Poznali się na Wydziale Prawa. Razem studiowali, razem zakończyli studia i są szczęśliwi w małżeństwie. On jest zakochany w swoich teściach góralach, ona jest zakochana w mojej siostrze i jest bardzo dobrze. Ale są oboje po studiach prawniczych. Ale pracują w tej samej kategorii zawodowej.

Nie wychodź za mąż, nie żeń się z człowiekiem innej religii. To jest element w życiu ludzkim bardziej znaczący, niż się to zdaje na początku. Ani nawet z człowiekiem innego wyznania chrześcijańskiego. Bo religia to nie tylko zespół prawd, ale zespół kulturowy, który kształtuje całą psychikę człowieka, a więc który nie łączy, ale dzieli. A gdy dzieci przyjdą na świat, wtedy jak je wychowywać? Choćby u moich przyjaciół ze stolicy, gdy on protestant, a ona katoliczka? Chłopcy do zboru - jeżeli mąż protestant - a dziewczynki do kościoła katolickiego - jeżeli ona jest katoliczką? Jak można rozłączać rodzeństwo. Jakim to wytłumaczyć, że tatuś idzie w niedzielę do zboru, a mama do kościoła. Uważam za rozsądne, że mama w rodzinie, z którą jestem w przyjaźni, ustąpiła i powiedziała: Niech Agnieszka chodzi razem z Robertem do zboru. Oczywiście, jak to w życiu bywa, nic nie jest zbyt proste i zdarzają się niespodzianki. Robert zaprzyjaźnił się w szkole z oazowcami. Uprosił rodziców, aby mógł pojechać na oazowe wakacje, zwariował na punkcie oaz - w dobrym tego słowa znaczeniu - i jest bardziej gorliwym katolikiem niż jego katoliccy koledzy. Ale przytaczam ten fakt tylko gwoli oddechu - jako wyjątek od reguły. Reguła jest inna: Jeżeli różnice religijne, a także wyznaniowe nawet w normalnym rytmie życia małżeńskiego i rodzinnego potrafią być prawie niewidoczne, to w okresach napięć natychmiast stanowią jeszcze jedną barykadę.

A przecież chcesz zbudować dom. Wobec tego staraj się unikać wszystkiego, co może dzielić cię z drugim człowiekiem, a znaleźć takiego, z którym wszystko cię łączy.
































KOT W WORKU


Myślałam

słowa twoje są

z aksamitu i ognia

a one były

z kolorowej bibuły

myślałam

oczy twoje

to płomienie

a to były

latarki

prowadzące w jedną noc

(Małgorzata Hillar)


"Ja właściwie go nie znałam. Spotkaliśmy się po raz pierwszy na ślubie mojej koleżanki. On od razu rzucił mi się w oczy. Był elegancko ubrany, wesoły, bawił całe towarzystwo, dowcipny. Spodobał mi się. I ja chyba mu się spodobałam. Dosiadł się do naszego stolika. Zaprosił mnie do tańca. Przetańczyłam właśnie z nim całe to wesele. Świetnie tańczył. Zauważyłam, że chyba lubi alkohol. Nie, nie był pijany. Ale lekko na rauszu. Może potem się bardziej napił. Znikł. Chyba położyli go spać. Zresztą ja nie byłam do samego końca. Wesele trwało do białego rana. Wyszłam wcześniej. Potem do mnie zadzwonił. Spytał, czy moglibyśmy razem pójść na disco. Zgodziłam się chętnie. Znowu było świetnie. Tak jak wtedy na weselu. Trochę się wygłupiał. Podobał się innym dziewczynom. Widziałam, że patrzą na niego. Nawet zagadują do niego. I on to widział, i żartował z nimi, i też je lekko prowokował. Potem następnym razem zaproponował mi kino. Też się zgodziłam. Też było przyjemnie. Odprowadził mnie. Spotykaliśmy się na kawie po pracy wiele razy. Zaprosił mnie do siebie. Ale ja wolałam, żeby on przyszedł do mnie. Zaczął przychodzić do domu. Rodzicom się spodobał. Chociaż od początku zaczęli się mnie wypytywać: co on robi, gdzie pracuje, z czego żyje, jaki jego zawód, jakie skończył szkoły. Z jakiego środowiska pochodzi. Jacy są jego koledzy. Jaki jest jego dom. Nie bardzo wiedziałam. Powiedziałam, żeby go sami spytali. >Ty powinnaś to wiedzieć<. Ale jakoś nie zdążyłam się tego wszystkiego dowiedzieć. Nigdy nie byłam w jego domu. Mówił mi, że mieszka w kawalerce z kumplem. Pobraliśmy się. Też było świetne wesele. Dużo tańczył ze mną, choć nie tylko ze mną. I zaczęło się życie wspólne. I dopiero się teraz przekonałam, że nie wiem, za kogo wyszłam za mąż. Nawet nie byłam zorientowana, gdzie pracuje. Często zmieniał pracę, to fakt. Ale poza tym nic nie chciał mi powiedzieć. Wciąż natrafiałam na jego tajemnice, w które mnie nie chciał wprowadzać. Poza tym kłamał na każdym kroku. Na końcu już nie wiedziałam, co jest prawda, a co kłamstwo. Już przed ślubem wiele nie podobało mi się, ale zaszłam w ciążę. Nie było wyjścia. A zresztą. Ja go kochałam. I kocham chyba do dziś. Po co się ze mną żenił? Sama tego nie wiem. Nie chciał mieć drugiego dziecka. Przychodził z pracy, kiedy chciał. Nawet się nie tłumacząc, gdzie był, dlaczego tak późno. Z czasem miał coraz mniej mi do powiedzenia. Brał gazetę, kładł się na kanapie i czytał. Ja milczałam albo płakałam, albo złościłam się. Potem znowu wychodził. Mówił, że do kumpli. Wracał późno w nocy. Śmierdział prawie zawsze papierosami i wódką. I tak dzień za dniem. Tłumaczyłam mu, prosiłam, przywoływałam do rozsądku. Nic nie pomagało. Skutek był przeciwny. Nie znałam nikogo z tych jego kumpli. Proponowałam, żeby ich przyprowadził do naszego domu. Nigdy tego nie zrobił. Nawet imieniny obchodził poza domem. Aż wreszcie donieśli mi ludzie, że widują go z inną kobietą. To się powtarzało. Cios był dla mnie straszny. Tego się nie spodziewałam. Myślałam, że zwariuję, że sobie życie odbiorę. Nie wiedziałam, co robić. Wreszcie zdobyłam się na odwagę. Spytałam go o to. Na początku, tak jak to on, wyśmiał mnie, wypierał się. Ale w końcu się przyznał. Okazało się, że to stara sprawa, jeszcze sprzed naszego ślubu. Odszedł. Wziął swoje rzeczy i odszedł. Nie wierzyłam. Myślałam, że wróci. Ale nie wrócił. Przecież ja go kochałam. I kocham. Został mi Andrzej. Nasze dziecko. Jest dla mnie wszystkim".

Słucham Barbary i zastanawiam się, gdzie był błąd. Był jakoś na samym początku. Zresztą to ona sama przyznała: nie wiem, za kogo wyszłam za mąż. I to było powodem tragedii.

Poznać drugiego człowieka. To nie wystarczy spotkać się na weselu i przetańczyć całą noc, pić kawę po kawiarniach, chodzić do kina, przyjąć go w mieszkaniu, gdy przyjdzie z oficjalną wizytą do rodziców albo na obiad niedzielny. Oczywiście, to jest już jakieś poznanie. Ale za bardzo jednostronne. Za bardzo wycinkowe. Z pewnością są ludzie, którzy potrafią swoją genialną intuicją "zobaczyć" natychmiast całego człowieka przy pierwszym już kontakcie. "Już wszystko o nim wiedzą". W którymś miejscu swojej książki Za rzekę w cień drzew Hemingway napisał: "Człowiek ma taką twarz, na jaką sobie zarobił". Tam jest dodane: "po czterdziestce", ale chyba również już na wiele lat wcześniej. Zresztą nie tylko twarz jest legitymacją człowieka. Jest cały szereg tego typu trafnych powiedzeń. "Pokaż mi, jak trzymasz filiżankę, a powiem ci, kim jesteś". "Pokaż mi, jakie masz pismo, a powiem ci, kim jesteś". "Pokaż mi, jak schodzisz po schodach. Powiedz mi, jakie książki czytasz". Ale nie każdy jest na tyle genialny, by przy pierwszym kontakcie był w stanie zgłębić osobowość drugiego człowieka. I powiedz sobie od razu, że nie należysz do grupy tych geniuszy. Do poznania drugiego człowieka musisz więc dochodzić stopniowo. Oczywiście, człowiek jest i pozostanie tajemnicą. Nawet sam dla siebie, a co dopiero dla jakiegoś obserwatora. Ale jakąś część prawdy musisz zdobyć o człowieku, z którym chcesz iść przez całe życie.

Uważam, że człowieka można najlepiej poznać w jego środowisku. Dlatego jednym z trafniejszych powiedzeń na temat sposobów poznania człowieka jest: "Pokaż mi, jak mieszkasz, a powiem ci, kim jesteś. Pokaż mi twój pokój, a powiem ci, kim jesteś". Co wisi na ścianie. Jak pokój jest wymalowany. Jakie meble. Jakie książki na półce. Jaki porządek. Bo przecież tak to jest, że człowiek organizuje sobie przestrzeń, którą ma do dyspozycji, na miarę swojej osoby. Pokój - jego mieszkanie - jest tworem, dziełem jego własnym, jest wyrazem jego osobowości. Jak z drugiej strony - mieszkanie kształtuje człowieka, tworzy go, oddziaływa na niego.

Z kolei równie ważne, a może nawet ważniejsze, jest powiedzenie: "Pokaż mi twoich kolegów, a powiem ci, kim jesteś". Jest ono prawdziwe na podobnej zasadzie jak to poprzednie. Człowiek sobie kształtuje przestrzeń życiową, jaką ma do dyspozycji. Spośród ludzi, którzy się przewijają przez jego życie, przy niektórych się zatrzymuje, nawiązuje bliższy kontakt, przyjaźni się z nimi. Zachodzi do ich domów, lubi przebywać w ich towarzystwie. Jest mu z nimi dobrze, jest mu u nich dobrze. Wszystko to się dzieje na zasadzie jakiegoś podobieństwa, powinowactwa duchowego. Wspólnych cech duchowych. Również zainteresowań. Ale przede wszystkim stosunku do życia, do świata. I dlatego też, jeżeli chcesz poznać jakiegoś nowego człowieka, ważne jest, żebyś poznał ludzi, którymi się otacza, z którymi się przyjaźni. Ludzie, z którymi człowiek się wiąże, są jakoś wyrazem jego osobowości, bo wybrał ich dlatego, że jest do nich podobny. Ale prawda jest również i odwrotna. Ludzie, którzy go otaczają, są przez niego jakoś ukształtowani. W nich odbija się on, jak się odbija ręka położona na glinie. Patrząc na nich możesz go zobaczyć. I jeszcze jedna prawda. Ludzie, z którymi on się przyjaźni, kształtują go, czynią go podobnym sobie. Według starego przysłowia: "Z jakim przestajesz - takim się stajesz".

Gdy tak myślę o Barbarze, która "właściwie nie znała" swojego przyszłego męża i zdecydowała się wyjść za niego za mąż, staje mi przed oczami Marek i Sarenka - tak ją nazywają, nawet nie pamiętam, jakie ma imię. Byli w tej samej klasie. Przeszli więc razem kilka lat szkolnych. Ale jeszcze się nic nie działo. Dopiero potem, na studiach, "dogadali się". Choć naprawdę poznali się w liceum. Bo gdy chodzi o możliwości poznania się, to nie ma nic lepszego jak szkoła. To przecież kilka godzin wspólnego przebywania razem. To nie tylko słuchanie wykładu. Ale również zabieranie głosu. Odpowiadanie na noty. Klasówki. Godziny w klasie, ale i przerwy, w czasie których tyle się dzieje. Pobyt w szkole, ale również kontakty pozaszkolne. Odwiedzanie się na co dzień, żeby pożyczyć książkę, żeby odpisać zapomniany temat, żeby powiedzieć, co było na lekcjach, gdy kolega zachorował. A do tego imieniny, urodziny, prywatki. A poza tym wycieczki parodniowe, obozy wakacyjne, gdzie czasem trudne warunki, prymitywne, gdzie trzeba pomóc dźwigać plecak, bo ktoś "spuchł", podzielić się jedzeniem, bo ktoś nic nie wziął na drogę, pożyczyć pieniędzy. Wtedy się dopiero okazuje, kto księżniczka, malowana lala, a kto równa dziewczyna. Kto urodzony w niedzielę, kto się miga, ma lewe ręce do roboty, kto tchórz, a kto potrafi podjąć decyzję, wziąć odpowiedzialność za całość. Dopiero w takim zwyczajnym, ale przecież trudnym życiu powstają przyjaźnie, tworzą się grupy. Dobierają się ludzie sobie bliscy.

Od tego ostatniego stwierdzenia: "Pokaż mi twoich kolegów, a powiem ci, kim jesteś" może być ważniejsze jeszcze tylko jedno: "Pokaż mi twoich rodziców, a powiem ci, kim jesteś". To jest sprawa dziedziczenia po pierwsze, a po drugie wychowania. Cechy rodziców są przynajmniej w jakiejś mierze dziedziczone przez dzieci. Dlatego tak często sprawdza się powiedzenie: "Chcesz zobaczyć, jaka będzie kiedyś twoja dziewczyna, to przyglądnij się jej matce". "Chcesz wiedzieć, jaki będzie twój chłopiec, to przyglądnij się jego ojcu". Po pierwsze, cechy dziedziczne, ale po drugie - to sprawa wychowania. Przecież ci ludzie: rodzice, oddziaływali, kształtowali tego człowieka w ciągu najważniejszych lat dla rozwoju osobowości. To nie może zostać obojętne. Trudne zadanie: poznać drugiego człowieka. Ale musisz się tego podjąć, jeśli chcesz z nim zostać na całe życie.

























PIJAŃSTWO


Raczej zawróć, raczej nadłóż parę staj,

Choćby ziąb cię spalił, wiatr oślepił –

Przed tą karczmą nie zatrzymuj sań:

Nie pij, moja miła, nie pij...

(Jerzy Liebert)


Nie wychodź za mąż za takiego, co pije. Nawet gdyby był najcudowniejszy na świecie. Nawet gdybyś miała zostać starą panną. Spośród wszystkich polskich tragedii małżeńskich najczęściej występuje ta. Mąż pijak. Taka jest nasza specyfika. To trzeba sobie powiedzieć, z tego trzeba sobie zdawać sprawę. Dlaczego do tego doszło, że staliśmy się narodem rozpitym, dużo by o tym mówić, ale faktycznie tak to już jest. Tu nie wystarczają statystyki, ile na głowę Polaka przypada rocznie alkoholu. Nie potrzeba się powoływać na to, jak Hitler starał się za pomocą swoich sposobów wepchnąć nas jeszcze głębiej w pijaństwo. Jak to od tamtych czasów parokrotnie podwyższyliśmy ilość wypijanego alkoholu, spełniając jego marzenia z naddatkiem. Wystarczy przejść się ulicami naszych miast i miasteczek, żeby zobaczyć, do czego doszliśmy. To nie jest prawda, że my nie umiemy pić. My pijemy po to, aby upić się szybko i gruntownie. To jest niepojęte dla człowieka Zachodu. Ci też piją i może nawet stoją wysoko w statystyce światowej, ale oni się nie upijają. Byłem w Rzymie przez parę lat. Chodziłem po mieście w dzień i w nocy i nie spotkałem pijanego człowieka. Oni inaczej piją. W innym celu. I nie można po prostu zestawiać ich z nami.

A więc nie wychodź za mąż za człowieka, który pije. Możesz zrobić dość ryzykowny eksperyment: zażądaj od niego, aby przestał pić. W imię najwyższej wartości, jaką powinnaś ty być dla niego - w imię miłości ku tobie. Jeżeli to spełni, jeżeli przestanie pić w sposób zdecydowany, bez żadnych nawrotów, to możesz ryzykować. Bo to świadczy, że nałóg nie poszedł tak daleko, że jeszcze go stać na to. Ale i tak nazywam to ryzykiem, ponieważ wisieć będzie nad nim i nad tobą niebezpieczeństwo nawrotu. Wszelkie tłumaczenie, że on przestanie pić wtedy dopiero, gdy się z tobą ożeni, oceń jednoznacznie - to znaczy, że musisz zrezygnować ze związku z nim. Bo takie tłumaczenie to tylko dowód, że on już nie potrafi nie pić, a to oznacza, że uczyni cię nieszczęśliwą, tak jak sam będzie coraz bardziej nieszczęśliwy.

Wiedz o tym, gdy spotkasz na swojej drodze człowieka, który pije. On będzie się upijał na śmierć. Będzie przychodził nocą, dobijał się do drzwi, zarzyga ci całe mieszkanie dziesiątki, setki razy. Jeżeli przyjdzie w bardziej przytomnym stanie, będzie ci robił awantury na cały dom, będzie cię przeklinał, przezywał, uderzy cię, zbije cię, będzie niszczył meble, tłukł naczynia. Będziesz wzywała na ratunek jego ojca czy brata. A potem już pogotowie, policję. Po awanturach zaśnie wreszcie pijanym, bydlęcym snem. Gdy się w nocy przebudzi - wciąż jeszcze śmierdzący wódką i wymiocinami - będzie chciał z tobą współżyć, a jeżeli odmówisz, dojdzie do kolejnych awantur, a może nawet rękoczynów. Rano, gdy powróci do stanu normalnego, może nawet będzie pokorny, przepraszający, będzie się tłumaczył, że zachowywał się tak nie wiedząc o tym. Może będzie obiecywał poprawę, mówiąc, że już nigdy nic podobnego się nie zdarzy. Ty będziesz razem z nim płakała nad jego i nad swoim losem, wierząc w to, co on mówi.

Ale to tylko na początku. Bo potem już się przekonasz, że to wszystko nieprawda. Że nieprawdą są te wszystkie przyrzeczenia i przysięgi, że nie upłynie więcej niż parę, kilka dni i wszystko powtórzy się na nowo. Nawet może się zgodzi, abyś ty odbierała za niego pensję, choć to są wypadki bardzo rzadkie i na krótki okres przeważnie.

Może go będziesz usiłowała ratować i będziesz chodziła po barach, restauracjach, knajpach, melinach, aby go znaleźć i zabrać stamtąd. Będziesz się narażała na śmiech, drwiny, lekceważące spojrzenia, obelżywe słowa. Wreszcie, gdy go znajdziesz, nie zawsze cię posłucha. Nie będzie chciał wracać do domu. Już podpity ubliży ci, wyśmieje, sponiewiera.

Może nawet tak będzie, że cię zawiadomią, żebyś sobie swojego męża zabrała, bo leży na chodniku nieprzytomny. Może będziesz szła z nim przez miasto, z najwyższym trudem utrzymując jego i siebie w jakiej takiej równowadze, starając się, żeby nie upaść.

Z biegiem czasu nie będzie lepiej, ale gorzej. Działanie alkoholu na psychikę pogłębi się. Coraz rzadziej będzie czuły, przepraszający, przyrzekający poprawę. Coraz bardziej będzie brutalny, ordynarny, chamski, niebezpieczny, groźny. Będzie wydawał swoje i twoje pieniądze. Będzie wynosił z domu rzeczy, by spieniężyć je na wódkę. Będzie okłamywał cię na każdym kroku.

Ale jeżeli sama sobie taki los wybrałaś, twoja rzecz. Tylko jeżeli będziesz chciała mieć z nim dzieci, to wtedy już co innego. Nawet jeżeli ci się uda, że urodzą się zdrowe, to będą uczestniczyły w tragedii twojego małżeństwa. To przeżyją gehennę, która zaciąży na ich psychice w sposób nieodwracalny. Bo tego, co się będzie działo w twoim domu, nie ukryjesz przed twymi dziećmi. A to wszystko, na co ty będziesz patrzyła, co dla ciebie będzie trudne do zniesienia, widziane oczami dziecka urasta do rozmiarów katastrofy. Dzieci twoje będą patrzeć na swojego ojca, którego będziesz wlokła po schodach do mieszkania, którego będzie zabierać policja. Będą patrzeć na ciebie bitą i poniewieraną przez ich ojca. Będą słyszeć z jego ust słowa, których ty sama nie jesteś w stanie słuchać. A może nawet będziesz musiała porywać swoje dzieci i uchodzić z mieszkania, gdy twój mąż wpadnie w pijacki szał, aby was wszystkich nie pozabijał albo nie uczynił kalekami.

Gdy już będziesz miała za sobą nieudane próby leczenia męża antabusem i innymi nowszymi środkami odwykowymi, wcześniej czy później dojdziesz do wniosku, że ponieważ nic się nie poprawia, a jest coraz gorzej, musisz wziąć rozwód i odejść z domu, żeby jako tako zabezpieczyć życie swoje i dzieci, żeby jakoś jeszcze ocalić ich psychikę przed ostatecznym zniszczeniem. A to jest następny rozdział w twojej drodze krzyżowej. Bo on niełatwo będzie się chciał od ciebie odczepić i będzie cię nachodził, szantażował po pijanemu i po trzeźwemu.

A więc nie wychodź za mąż za człowieka, który pije.

W zasadzie na tym powinienem skończyć, ale nie mogę. Muszę napisać jeszcze jedno ostrzeżenie: nie żeń się z dziewczyną, która pije. Doszliśmy do takiej sytuacji, że trzeba i to zdanie napisać. I nie myśl, że piszę to gwoli jakiejś równowagi albo z powodu mojej męskiej solidarności. Wystarczy wejść w środowisko kobiet. Już panie pociągają z butelki. Już nie chcą być - już nie są gorsze od mężczyzn. Już wychylą niejedną seryjkę. I znowu zaczynają zbliżać się do ideału męskiego made in Poland - piją po to, żeby się upić. Wystarczy przyglądnąć się, jak przebiegają wyjazdy autobusowe na weekendy, jak żyją ludzie w domach wczasowych. Już są kobiety, które piją codziennie, "do lustra". Codziennie "pół metra". Zresztą to nie spada z nieba. Wystarczy przejść się po domach studenckich dziewcząt. Boże, jeszcze wcześniej. Wystarczy pójść na parę prywatek młodzieży szkół średnich, a nawet ostatnich klas szkół podstawowych. A więc nie żeń się z dziewczyną, która pije wódkę, jeżeli chcesz mieć prawdziwą żonę, prawdziwą matkę dla swych dzieci, prawdziwy dom.





























ŻONA PIŁKARZA


Ale najbardziej ja lubię

Ciekawość, co z oczu ci tryska,

Gdy wracam jak zwykle, od pola,

Od lasu, od rzeki łożyska.


Gdy wracam z codziennej drogi,

Cały rozpłomieniony,

Pytasz się, cała w płomieniach,

Jakie przynoszę plony?


Strasznie to lubię, gdy czuję,

W dolę zapatrzony wzajemną,

Że w takich mi drogich godzinach

Najbardziej żyjesz ze mną.

(Jan Kasprowicz)


To był wywiad z żoną piłkarza.

- Czy pani chodzi na mecze, w których gra mąż?

- Nie.

- Czy może pani słucha meczów męża przez radio?

- Nie.

- W telewizji?

- Nie.

- Nie interesuje się pani piłką nożną?

- Nie znam się na sporcie i nie interesuje mnie piłka nożna.

- Nie rozmawia pani z mężem na te tematy?

- On wie, że się na tym nie znam. Nie rozmawiamy na temat piłki nożnej.

Słuchałem tego wywiadu najpierw ze zdziwieniem, potem coraz bardziej ogarniało mnie zdumienie, a wreszcie przerażenie. Jak to? Czyż to być może, żeby żonę nie obchodziło, co mąż robi. Czy ona nie wie, za kogo wyszła za mąż? Przecież ona wyszła nie za Jurka, Grzegorza czy Adama, ale ona wyszła za mąż za Jurka, Grzegorza czy Adama, który jest piłkarzem. Jego cała osobowość jest przesycona piłką nożną. To nie jest jakiś margines, ale to jest istotna treść jego życia. Piłką nożną przepojone jest u niego jedzenie, spanie, ubieranie się, każde sięgnięcie po gazetę, otworzenie radia, telewizora. Wszystko inne schodzi na margines - służy temu jednemu celowi. To, co w nim wrze, wszystkie jego ambicje, cały on ze swoją godnością, honorem jest skierowany ku temu jedynemu działaniu: piłka nożna. Piłką jest nasycone jego myślenie, jego uczucia. Ona go ukształtowała i kształtuje. On chce na te tematy rozmawiać. Chce, aby jego wykrzykniki podczas czytania gazety, przy oglądaniu telewizora ktoś rozumiał. Chce mieć partnera. Gdy wcześniej czy później zorientuje się, że w sprawie dla niego najważniejszej partnerem nigdy nie będzie jego żona, to musi znaleźć sobie kogoś innego. Będzie się wymykał z domu, by pogadać. Do klubu, do knajpy, do znajomych. Z nimi będzie patrzył w telewizor, będzie wiódł niekończące się rozmowy, spory, kłótnie. Będzie się zakładał, buntował, oburzał, zachwycał. Tam będzie żył pełnym swoim życiem. Dom z żoną będzie się stawał coraz bardziej nudny, obojętny, obcy.

Co to znaczy być małżeństwem. Mieć wszystko wspólne. Być zjednoczonym, złączonym, powiązanym tak jak ksiądz ich powiązał stułą, tak trzymając się za ręce, jak tyle razy wtedy, gdy jeszcze nie byli małżeństwem. Mówisz, że nigdy nie interesowałaś się tym, czym żyje twój mąż. To się zainteresuj. Że to cię nigdy nic a nic nie obchodziło. To niech cię to teraz zacznie obchodzić. Mówisz, że się nie znasz na tym. To się zapoznaj. Wszystko jest do zrobienia. Tylko nie myśl, że wyświadczasz łaskę mężowi. To jest conditio sine qua non. To jest po prostu warunek, bez którego nie ma prawdziwego życia wspólnego. To jest warunek, któremu gdy się nie poddasz, możesz po prostu stracić męża.

I vice versa. Jeżeli jest tak, że żona pracuje - interesuj się jej pracą. Nie zbywaj, nie lekceważ: "E, co wy tam macie za pracę". Po pierwsze to nieprawda, po drugie - tak nie wolno. A więc słuchaj, co w tej tam żoninej pracy. To nic nie szkodzi, że opowiada ci o swoich kolegach i koleżankach, o ich domowych sprawach, radościach i kłótniach. Wcale tego nie poczytuj za ujmę, że w krótkim czasie będziesz się orientował bezbłędnie we wszystkich Kasiach, Basiach, Ziutkach, Zosiach, Krysiach i Bożenkach. Jeżeli to jest świat twojej żony, to musi być to i twój świat. Jak jest lekarzem czy pielęgniarką, farmaceutką czy laborantką w szpitalu, niech ci opowiada o swoich chorych i o tym, co się w jej środowisku dzieje. Jeżeli jest nauczycielką czy wychowawczynią, asystentką czy pomocą techniczną, niech ci opowiada o tych, których uczy, o tym, czego ich uczy, o swoich drobnych odkryciach i wynalazkach pedagogicznych i dydaktycznych, które dla niej urastają do rangi kopernikańskiego odkrycia. Jeżeli pracuje w administracji, w księgowości, na poczcie, w banku, sklepie, niech ci mówi, co się wydarzyło na przestrzeni tych kilku godzin, kiedy nie byliście razem, co w niej narosło, co się przez nią przewaliło, co nagle stało się dla niej ważne albo co wszelką ważność straciło. A oczywiście, jeżeli nie pracuje zawodowo, tylko jest w domu i zajmuje się dziećmi, to niech ci opowiada, co się w czasie - wtedy gdy ty byłeś poza domem - wydarzyło. A więc o tym, jakie były telefony, kto przyszedł, jak zakupy, jakie kłopoty i radości, a co najważniejsze - jak było z dziećmi, jakie nowe słowo, ile kroczków, jak było z jedzeniem, czy drugi ząbek się zaczął wykluwać.

Być żoną, być mężem. To znaczy mieć wszystko wspólne. Nie ma już "ja" i "ty", ale jest wciąż "my". A mieć wszystko wspólne, to nie znaczy mieć wspólne mieszkanie, wspólną szafę, stół i stołki, łóżko. Ale mieć wspólne życie. Wszystko co twoje, jest moje. Wszystko co moje, jest twoje. Ale dosłownie, nie jakoś formalnie. Wszystko co twoje. Ja muszę żyć twoim życiem. Nie może być zakątka twojego życia, który byłby dla mnie obcy, niedostępny, a co więcej - przeze mnie odrzucony, wzgardzony. Jeżeli mam się cieszyć twoimi radościami, jeżeli mam się smucić twoimi smutkami, to również i tym, co je wywołuje. Nie ma to być jakoś udawane z pobłażliwością czy z lekceważeniem - "z miłości" czy "z litości", czy dla świętego spokoju. Ale to musi być jak najbardziej autentyczne zaangażowanie się w życie najbliższego człowieka. Czy on jest górnikiem czy architektem, mechanikiem czy nauczycielką, księgową czy pielęgniarką - kimkolwiek on jest.

Oczywiście. Można walczyć z zawodem żony. Można walczyć z zawodem męża. Można go obrzydzać, narzekać, wyśmiewać. Można przeszkadzać, wyszukiwać najrozmaitsze argumenty kontra. Można nawet zwyciężyć. Doprowadzić do tego, że się podda - zmieni zawód. Zrezygnuje z tego, co dotąd robił. Przekwalifikuje się. Być może, że taka operacja się uda. Być może, że on sam będzie z tego zadowolony. Ale to są wypadki rzadkie. Przeważnie jest inaczej. Przeważnie jest tak, że nawet gdy zmieni zawód, załamie się psychicznie. I nie ma się temu co dziwić. Bo zawód to nie tylko konkretna praca, ale to cała sfera zainteresowań intelektualnych, zaangażowania emocjonalnego. To również środowisko. To ludzie, z którymi on szedł przez życie. Jeżeli jeszcze na początku te przyjaźnie będą się utrzymywały, to z biegiem czasu wypłowieją. Utracą najważniejszy nurt, jakim była praca zawodowa. I może pozostać na całe życie żal. Poczucie wyrządzonej krzywdy.

Owszem, ustąpił, zgodził się odejść od swojej ukochanej piłki nożnej, z kopalni, z dziennikarstwa, ze szkoły. Zrobił to z miłości albo dla świętego spokoju, bo już dalej się żyć nie dawało. Ale z tym się nie jest w stanie pogodzić do śmierci.

Po co o tym teraz piszę do ciebie, który masz dopiero szesnaście lat? Właśnie. Żeby nie było za późno myśleć o tym, gdy będzie już po herbacie. Żebyś się dostatecznie wcześnie zgodziła nie tylko na to, że nazywa się Adam, Jerzy czy Paweł. Żebyś się zgodził na to, że ona będzie nauczycielką, pielęgniarką, lekarzem, dentystką, farmaceutką. Żebyś dostatecznie wcześnie pokochała przyszły zawód swojego partnera. Ale nie tylko.

Mówię ci po to, abyś już teraz tak postępowała. A więc słuchaj, gdy ci opowiada o swojej klasie, o kolegach i koleżankach, profesorach i profesorkach. Słuchaj o tym, co było w szkole, na lekcjach, na ćwiczeniach, co go specjalnie zafrapowało, uderzyło. Nie gaś go, żeby dał spokój, że to nudne. Odetniesz go od siebie. Odetniesz siebie od niego. Przestaniesz uczestniczyć w części jego życia, która jest dla niego ważna. To samo odnosi się do ciebie, gdy słuchasz, jak twoja dziewczyna opowiada, co się u niej w klasie, w szkole, w domu dzieje. Potem to będą problemy zawodowe.

Zresztą to sprawa nie tylko jego zawodu, ale i zainteresowań, pasji życiowych. Słuchaj więc, jak ci opowiada o nowoczesnych wynalazkach w dziedzinie produkcji samochodów, jak przynosi ci cały rozpromieniony najnowsze wiadomości z dziedziny pełnej automatyzacji produkcji samochodów - "wyobraź sobie, fabryka zatrudnia tylko ponad trzystu ludzi, reszta to roboty". Wyobrażaj więc sobie. "Zrozum, ten zwycięży, kto potrafi wprowadzić same roboty, bo one pracują nie 8 godzin, ale 24 godziny na dobę, bo nie mają wolnych sobót ani niedziel". A więc staraj się rozumieć. Staraj się rozumieć, dlaczego takie osiągi mają motocykle yamaha albo suzuki. Patrz, gdy ci pokazuje najnowsze artykuły na temat fotografiki, najnowszych osiągnięć w dziedzinie aparatów fotograficznych. Naucz się odróżniać firmy NIKKON od KONICA. Rozróżniaj czułość filmów. Wiedz już wreszcie, co to jest ASA, a co to jest DIN-a. Zacznij odróżniać wreszcie samochody nie po kolorach, ale po markach. Nie myl fiata z mercedesem. Nie pytaj się głupio czy samochody marki "rover" dlatego się tak nazywają, bo mają dwa albo trzy koła tylko. Słuchaj, gdy ci bez końca opowiada o wspinaniu się po górach, gdy tłumaczy ci skomplikowane zasady nawigacji. Boże, nie tylko słuchaj. Staraj się być autentycznym partnerem tych rozmów. Interesuj się rzeczywiście tym wszystkim co i on - co i ona. Miej swoje na te tematy zdanie. Oczywiście, najlepiej byłoby, gdybyś sama mogła brać udział w jego wyprawach na jachcie, gdybyś razem z nim zdobywała kolejne szczyty. Ale jeżeli nie możesz, to przynajmniej zlepiaj z nim razem modele samolotów albo kolekcjonuj z nim znaczki.



















...JEST CZAS NA MAŁŻEŃSTWO...


kto miłości nie znalazł już jej nie odnajdzie

a kto na nią wciąż czeka nikogo nie kocha

martwi się jak wdzięczność że pamięć za krótka

miłość dawno przybiegła i uklękła przy nas

spokojna bo szczęście porzuciła ciasne

spróbuj nie chcieć jej wcale

wtedy przyjdzie sama

(Jan Twardowski)


Wszyscy przyznawali, że Anna jest cudowną dziewczyną. Inteligentna, oczytana, otwarta na wszystkie sprawy. Można z nią rozmawiać na każdy temat, każdym problemem żywo się interesuje. Dużo czyta, kocha muzykę, przepada za teatrem, zna się na filmie, świetnie jeździ na nartach, dobrze pływa, lubi wycieczki w góry. To, że wytrzymała, twarda, że potrafi żyć w prymitywnych warunkach, to wszystko jeszcze było nie to. Ale że jest autentycznie dobra, że wysłuchuje ludzi nie z grzeczności, ale się rzeczywiście angażuje w ich sprawy, że pomaga, opiekuje się, ratuje, prowadzi ich. Jej mieszkanie wciąż było pełne znajomych, przyjaciół. Nie w sensie dworca kolejowego. Przychodzili do niej ludzie pojedynczo, we dwóch czy we trzech. Czasem w większej grupie, żeby pogadać, żeby podjąć jakieś wspólne działanie, żeby się poradzić czy wyżalić, pogadać gdy smutno, posiedzieć, gdy samotnie. O każdej porze dnia. Czasem długo w noc. Przychodziły dziewczęta, przychodzili chłopcy. Kochali ją wszyscy, którzy przychodzili i jeszcze kilkudziesięciu innych.

Gdyby tylko zechciała, mogła wyjść już sto razy za mąż. Ale ona wciąż "nie zachciewała". Wszystkich ich jakoś kochała i nie mogła się zdecydować, z którym powinna się pobrać. Jeżeli nawet któregoś z nich widziała jako swojego męża, to żal jej było tych kilkudziesięciu, których musiałaby zostawić. A oni wciąż przychodzili i zdawało się, że tak będzie bez końca, że będzie tak to trwało przez całą długą wieczność. Przychodzili i proponowali małżeństwo. Prosili, błagali. A ona nie mogła się zdecydować, naradzała się z koleżankami i ze swoimi przyjaciółkami. A pomiędzy chłopcami nieraz dochodziło do scen zazdrości. Biegły lata. Niektórzy z jej przyjaciół decydowali się na małżeństwo z innymi dziewczętami. Czasem szczęśliwe, czasem nieszczęśliwe. Wtedy znowu przychodzili, żeby poradzić się, wyżalić, poskarżyć. Niektórzy z nich decydowali się opuścić miasto w celu znalezienia innej pracy, w celu oderwania się od Anny, od tej sytuacji wyczekiwania bez końca i niepewności. Czasem były te wyjazdy szczęśliwe, czasem nieszczęśliwe, wobec tego znowu przyjeżdżali, żeby się uspokoić, żeby gorycz, która w nich się nagromadziła, ustąpiła pokojowi, który Anna dawała.

I tak mogłoby być do końca świata, tylko że Anna też jest człowiekiem i jej lata coraz szybciej zaczęły biegnąć. W pewnym momencie opamiętała się i stwierdziła, że przecież ona zawsze chciała założyć rodzinę i mieć gromadkę dzieci. Ale opamiętała się już za późno. Zaczęła się rozglądać wokół siebie i stwierdziła zaskoczona, że właściwie nie bardzo jest z kim zakładać rodzinę. Chłopcy albo się pożenili, albo poodjeżdżali w daleki świat. Pośród tych, którzy by wchodzili w rachubę, był jeden z dawnych żelaznych adoratorów, którego i ona zawsze bardzo lubiła. Teraz, gdy sobie zadała pytanie, kogo z tych pozostałych chciałaby mieć za męża, odpowiedziała sobie: Adam. Tylko że Adam jest od kilku lat we Francji. Wszystko to wyglądało jednak tym bardziej realnie, że jego mama od dawna Annę wytypowała na żonę swojego syna. Zwłaszcza w ostatnich latach. Nie przypadkiem, ponieważ Adam jakoś się zmienił. Coś się zaczęło z nim źle dziać. Z samotności czy z tęsknoty za krajem czy za Anną. Nie mógł nigdzie zagrzać miejsca. Nosiło go po świecie. Wobec tego Anna powinna nim się zająć, uratować go. Ale o tym ostatnim Anna miała się dopiero dowiedzieć z czasem. Na razie mama organizowała wyjazd do Francji. I tak się też stało. Doszło do spotkania po latach. Na początku było wszystko dobrze, prawie jak w bajce. A więc dobre hotele i dobre jedzenie, i dobre rozmowy. "Tyle lat". "Co ty, co ja przez te lata". Pokazywanie kraju i znajomych. Wycieczki. Dopiero po paru dniach okazało się, że właściwie nie wiadomo, jak z Adama miejscem pobytu, bo Adam tęskni za krajem, ale zdążył się przyzwyczaić do Zachodniej Europy. Że nie lubi jeździć pociągiem i pisać listów, że prześladuje go mnóstwo dolegliwości i z dawnego alpinisty zostało niewiele. Czy to ten Adam, czy to nie ten. Przecież kochała Adama, czy jednak mógł się człowiek aż tak zmienić. Ale oczywiście Anna to jest Anna, ona jest zdolna poświęcić się człowiekowi bez reszty, opiekować się nim, spróbować postawić go na nogi. Jest gotowa opuścić kraj i zamieszkać z Adamem we Francji. Albo też przyjąć go w Polsce. Ale najpierw on musi się zdecydować - Francja czy Polska.

Rozstrzygnięcie nie zapadło. Anna wróciła do kraju. Pisze w dalszym ciągu do niego listy. Niestety, on jest nadal niepiśmienny. Matka organizuje kolejne spotkanie, które miałoby być równoznaczne z zawarciem małżeństwa. Anna tłumaczy, że to za wcześnie. Co będzie dalej? Pożyjemy, zobaczymy.

Gdyby mnie spytali, co mają robić, chyba powiedziałbym: Niech się i pobiorą, ale najlepiej, jeżeli Adam zostanie we Francji, a Anna w kraju. Raz w roku na wakacje letnie niech Adam przyjeżdża do Anny, a na wakacje zimowe Anna do Adama. Na następny rok odwrotnie. Będą sobie chodzili w lecie nad brzegiem morza. W piękne dni, gdy woda będzie dostatecznie ciepła, będą mogli trochę popływać. W zimie zamieszkają gdzieś w górach, w jakimś wynajętym pokoju czy pensjonacie. Z tym, że z biegiem lat będą musieli uważać w lecie coraz bardziej, by im nie zaszkodziło ostre słońce, by im chłodna woda nie pogłębiła reumatyzmu. Jeszcze teraz mogą trochę pojeździć na nartach, ale w niedalekiej przyszłości trzeba im będzie ograniczyć się tylko do spacerów i do korzystania z kolejek górskich.

Piszę to ze smutkiem. Bo przecież Anna mogła być cudowną matką. A Adam, myślę, że byłby dobrym ojcem.

Jedno jest ważne w tym całym ludzkim opowiadaniu. Pięknie to formułuje Stary Testament: "Jest czas siania i czas zbierania, jest czas radości i czas płakania, jest czas budowania i czas burzenia". W tym miejscu można by dodać: jest czas zawierania małżeństwa i czas rodzenia dzieci, jest czas starokawalerstwa i staropanieństwa. Ten czas określa nie tylko biologia, ale i psychologia - rozwój osobowości człowieka. Innymi słowy, jest czas, kiedy człowiek jest przygotowany do zawarcia małżeństwa, do złączenia się z drugim człowiekiem, do stanowienia z nim jedno. Potem, gdy ten czas minie, jest już bardzo trudno. To już nie są partnerzy zdolni do założenia rodziny: do zbudowania wspólnego domu, ale to już tylko stary kawaler i stara panna. Już nie potrafią psychicznie stworzyć "my". Już są za starzy na to. To znaczy zbyt uformowani, zbyt skrystalizowani. Nawet gdyby bardzo chcieli, to już jest prawie niemożliwe. Czas dojrzałego kształtowania swoich osobowości przeżyli osobno, w różnych środowiskach. I jest to prawie niemożliwe, by się takie małżeństwo udało. Chociaż... czasem się dzieją cuda.

































OPĘTANI SPRAWĄ


Kocham cię w kapeluszu i w berecie.

W wielkim wietrze na szosie i na koncercie.

W bzach i w brzozach, i w malinach, i w klonach.

I gdy śpisz. I gdy pracujesz skupiona.

(K. I. Gałczyński)


Siedzę na fotelu w kuchni. Fotel to takie wielkie słowo określające "bądź co" skrzypiące, na którym siedzę. Dom - zajazd dla wszelkich bezdomnych, którzy w drodze dokądś nagle dzwonią o każdej porze dnia i nocy, gdy okazuje się, że nie mają gdzie głowy skłonić. Róża krząta się przy kredensie i gada bez przerwy do siebie, do mnie. Podejrzewam, że gadałaby nawet wtedy, gdyby mnie nie było, a że jestem, to tym lepiej dla niej i dla sprawy. Szuka czegoś, żeby mnie nakarmić, chociaż wcale nie jestem głodny. Ale jeżeli ona uważa, że "muszę być głodny", to niech tak będzie. Wcale nie bronię się, bo widzę, że chce mi sprawić jakąś radość. Narzeka na siebie i na Franciszka, że nic w domu nie ma do jedzenia, że wszystko już wyszło z okazji ostatniego najazdu większej partii gości. Telefon. Koleżanka gdzieś z północy znalazła się akuratnie w tym mieście i pyta, czy jest miejsce do spania. Róża odpowiada, że jest, ale niech posiedzi tam, gdzie siedzi, jeszcze godzinę, bo tu jest w tej chwili gość, ks. Maliński, i ona nie miałaby dla niej za dużo czasu, a chce teraz spokojnie chwilę pogadać. Właściwie nie pogaduje, tylko dalej monologuje, ale niech tak będzie. Braki w lodówce to tylko interwał w tym wszystkim, o czym mówi, a mówi to, czym żyje, co ją interesuje, co jej się nie podoba, co chce zmienić.

Pobrali się na zasadzie dwojga wariatów. Na zasadzie dwojga ludzi opętanych Sprawą. Dążących do reformy tego świata. Nie bardzo nawet mogę się połapać w tym, o co jej - o co im - chodzi. Ale to wiem dobrze, że nie podoba im się bardzo wiele. W obecnej sytuacji politycznej, ekonomicznej, kulturalnej ich środowiska, kraju, świata. Można powiedzieć, że są zbuntowani. Ale tym buntem najcudowniejszym, buntem przeciwko każdej głupocie, nonsensom, brakowi logiki. Buntem przeciwko "jakoś to będzie" - bierności, oportunizmowi. Buntem przeciwko wszelkiej krzywdzie czy to poszczególnych ludzi, czy jakiegoś narodu - niezależnie od tego, pod którym południkiem czy równoleżnikiem się znajduje. Chcą stworzyć nowy świat, gdzie byłaby sprawiedliwość. Gdzie panowałaby zawsze przyjaźń ludzka. Gdzie trwałby wciąż pokój, gdzie człowiek człowieka się nie boi, gdzie nikt się niczego nie boi. Gdzie człowiek nie jest jak zwierzę, które troszczy się tylko o to, by się najeść, wyspać. Wybierają się właśnie do teatru, bo coś tam naprawdę bardzo ważnego jest do zobaczenia, bo wreszcie ktoś się odważył - już nie pamiętam na co. Dzwoni do pracy do Franciszka, bo przecież już miał być w domu od godziny, dlaczego dotąd go nie ma. Okazuje się, że ktoś przyjechał z prowincji. Jeżeliby go nie załatwił, tamten musiałby do jutra zostać w mieście. A więc jeszcze chwilkę, już wraca. O teatrze pamięta. Ale jak się nie uda, to może jutro. Jutro niemożliwe, przecież zjeżdża się cała grupa tych ludzi z północy.

- Jak potraficie w takim kołowrocie żyć?

- To tylko na pozór tak groźnie wygląda. Na szczęście mamy osobne wejście do tej naszej kuchni i do tego pokoiku. Tak że tamten duży pokój oddajemy do dyspozycji gości.

Przychodzi Franciszek. Wychudł jeszcze chyba trochę, a może tylko mi się tak wydaje. Twarz intelektualisty, jak zawsze dobra, ale ubranie byle jakie, wygląda jak robotnik portowy. Mówi niewiele.

- Dlatego ja mówię za niego i za siebie - wyjaśnia Róża.

Patrzę na nich, słucham ich i jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Może tak trochę będzie w niebie. Spotkać takich ludzi jak oni, mieć takich przyjaciół. Patrzeć z bliska na nich, uczestniczyć choćby tylko trochę w ich życiu. Czy może być bardziej cudowne małżeństwo na świecie. Dosłownie cudowne. Dwoje ludzi, których łączy po pierwsze miłość do siebie, a po drugie - Sprawa. A właściwie nie ma po pierwsze i po drugie. Bo przecież i dlatego się kochają, że są oddani Sprawie. To zaangażowanie się w sprawy ludzi i świata czyni ich tak wspaniałymi, takimi godnymi miłości. Chcą przeżyć życie swoje małżeńskie, osobiste, w służbie wielkich idei. Idą razem ramię w ramię ożywieni tymi samymi twórczymi zamiarami. Chcą budować nowy, lepszy świat oboje razem. Chcą mieć dzieci - jak najwięcej, jak mówi Róża - i wychować je, ukształtować je według tych przekonań, które w sobie noszą.

Jakież to dalekie od jakiegoś uwijania sobie gniazdka, "w którym ma być nam dobrze". Jakież to dalekie od tego szczelnego zamykania drzwi za sobą, "żeby nam nikt nie zakłócił spokoju, nie zburzył naszego szczęścia". Ot, takie dwa wróbelki, wciąż dzióbkami złączone ze sobą, a tiu tiu tiu, a tiu tiu tiu - wpatrzeni w siebie i niewidzący poza sobą świata ani niechcący go widzieć. "A to katarek, to go zaraz wyleczymy, a to kichanie, a to kaszelek, to prędziutko ziółka i do łóżeczka pod cieplutką kołderkę. I natychmiast mleczko z miodkiem, i okładzik na czółko, temperaturkę zmierzymy". I ostrzeżenia, i nauki: "żeby moje skarby bardziej uważały na siebie, żeby się tak nie przepracowywały. Bo to tacy niedobrzy ludzie, którzy by tylko mojego Misiaczka wciąż starali się wykorzystywać, wciąż by chcieli, aby mój Misiaczek tylko dawał z siebie i dawał, a nic za to sami nie dają ani się nie umieją odwdzięczyć. Nie trzeba się tak przepracowywać. Nie trzeba się tak przemęczać. Trzeba brać przykład z innych ludzi, którzy są na wysokich stanowiskach, biorą wiele pieniążków i udają, że pracują. A ja muszę pilnować, żeby i dla mnie coś zostało. Gdyby nie to, że mój Misiaczek musi pieniążki do domu przynosić, to nigdy bym go do żadnej pracy nie puściła. Siedzielibyśmy w naszym domku, chodzilibyśmy na spacerek. Potem twoja Kicia zrobiłaby swojemu Misiaczkowi obiadek, potem byłaby mała drzemka, potem patrzylibyśmy w telewizor nasz kolorowy". I tak bez końca. Jeszcze tu podusia, jeszcze tam lampka z różowym abażurkiem, jeszcze ładny dywanik przed łóżkiem, jeszcze kolorowy obrazek na ścianę, jeden tu i jeden tu. Żeby mięciutko, żeby cieplutko, żeby tylko dla nas.

Jak długo tak można. Dobrze, jeszcze kominek, jeszcze dwie szable nad kominkiem, jeszcze wygodny fotel. Jeszcze ciepłe bambosze. I co dalej. Kto to wytrzyma. Przecież to nieludzkie. Jeżeli takie małżeństwo potrafi się ostać, to prawdziwy cud. Bo normalnie, wcześniej czy później, jedno albo drugie powie: Mam tego dość - i ucieknie z tego świata.

Dopiero patrząc na wymiary małżeństwa Róży widać, jak takie myślenie jest drobnomieszczańskie, małe, ciasne i niebezpieczne. Bo przecież można być naprawdę zjednoczonym tylko przez wielkie sprawy, tylko tam, gdzie jest wielki rozmach, szerokie perspektywy, wychylenie się do przodu w ciągłej twórczości, gdy się jest w drodze. Tylko wtedy jest się wielkim, tylko wtedy będzie się kochanym.

I w ten sposób powracamy do źródła miłości, jakim jest zachwyt, oczarowanie drugim człowiekiem. Tak to już jest, że kocha się człowieka dla jego wielkości. Bo miłość ma u swojego źródła zawsze podziw. Tym większy podziw, im większy czyn, im większa mądrość, im większe serce. Jeżeli z czasem okazuje się, że za wszystkimi pozorami kryła się odwaga. Jeżeli życie wykazuje, że wielkim słowom towarzyszy na co dzień pracowitość. Jeżeli w miarę upływu lat nie gaśnie, ale sprawdza się wielkość człowieka, to i miłość nie tylko trwa, ale rośnie. Bo choć piękność zewnętrzna przeminie, bo choć siły fizyczne osłabną, to na końcu okazuje się, że to, co się naprawdę liczy, to jest piękność duszy człowieka.

Już wychodzę od Róży i Franciszka. Chociażbym u nich został nie wiem jak długo. Nie chcę przeszkadzać, nie chcę ich zatrzymywać w biegu. Ale obiecuję sobie, że wrócę znowu, żeby choć na moment zagrzać się w cieple ich domu. Bo oni nie tylko innym umieją dać szczęście, innym służyć, o innych się troszczyć, innych szanować, ale i tacy są dla siebie nawzajem.




















DBAĆ O SIEBIE DLA NIEGO


Pyłem księżycowym być przy twoich stopach,

wiatrem przy twej wstążce, mlekiem w twoim kubku,

papierosem w ustach, ścieżką pośród chabrów,

ławką, gdzie spoczywasz, książką którą czytasz.

(K. I. Gałczyński)


Jestem w samochodzie, odwozi mnie młode małżeństwo. Dawałem im ślub przed paroma laty. Jest już dość późno. Ciemno. Trudny wyjazd z miasta. Za kierownicą Franciszek, który - jak Róża twierdzi - ma znakomitą zdolność orientacyjną w terenie, "trzyma mapę na kolanach, jedzie stówą po polnych drogach i zawsze trafi". Na pewno i tym razem nas dowiezie. Róża zajmuje miejsce na tylnym siedzeniu, ale to jej nie przeszkadza mówić bez przerwy.

- O czym ksiądz teraz pisze?

- Na temat miłości między chłopcem a dziewczyną.

- Niech ksiądz napisze i o tym, że musi istnieć także jakaś miłość własna. Tak u żony jak u męża. - Róża mówi to tak spontanicznie, jakby była przygotowana, jakby na taką okazję czekała od dawna.

- Co masz na myśli?

- Moja mama wciąż nam powtarzała, że powinniśmy kochać bliźniego i nie pamiętać o sobie. I ona też tak rzeczywiście żyła i żyje. A tymczasem musi to być inaczej. Ja muszę siebie kochać.

- Jak to rozumiesz?

- Muszę dbać o to, by być piękna, zgrabna, wysportowana. To gdy chodzi o ciało. A jeżeli chodzi o ducha: muszę być mądra, inteligentna, żywa, otwarta. Muszę się - to jest najważniejsze - muszę się wciąż rozwijać. Bo cóż to jest miłość. Bo co to znaczy, że ja go kocham. To znaczy również, że ja muszę się o to starać, aby on mnie mógł kochać, aby miał mnie za co kochać. Inaczej mówiąc, ja muszę go sobą ubogacać - moim pięknem: pięknem mojego ciała i mojej duszy. Choć nie chciałabym tak rozróżniać i dzielić siebie na ciało i na duszę. No, ale wszystko jedno. W każdym razie, jeżeli jestem cała jego, to on musi mieć ten dar jak najpiękniejszy.

- Masz w pełni rację. Ale ja myślę, że twoja mama dokładnie to robiła, o czym ty w tej chwili mówisz.

- Tak, ale żeby nie było nieporozumień, trzeba to bardzo a bardzo wyraźnie określać. Wiem z własnego doświadczenia, że łatwo jest popaść to w jedną, to w drugą skrajność.

Róża wciąż nachylona w kierunku mojego fotela i swojego męża, mówi nie głośno, ale dynamicznie - tak jaka ona już jest.

Wyjeżdżamy wreszcie na wolną przestrzeń autostrady, a ja mam przed oczami mamę Róży: wciąż bardzo młoda, smukła, z blond włosami gładko zaczesanymi, które spływają jej na ramiona. Dom wciąż pełen przyjaciół, którzy zawsze tu mieli przystań. I ona ich goszcząca. Przypominają mi się rozliczne wieczory spędzane w ich domu. Nie pamiętam żadnego wystawnego przyjęcia, tylko zwyczajne posiłki, jedzenie wyciągane z szafy albo z lodówki - przez mamę Róży, przez dzieci. I rozmowy, rozmowy, rozmowy, bo one przecież były najważniejsze. Róża wciąż mówi:

- Muszę dbać o siebie dla mojego ukochanego człowieka. Po to, żebym mu jak najwięcej przynosiła. Swoim pięknem, swoją mądrością. Ale trzeba uważać, bo bardzo łatwo popaść w zwyczajny egoizm. Na pozór to tylko jeden krok od tego, aby żądać tylko podziwu, uwielbienia, noszenia na rękach. A naprawdę to nie jest jeden krok, ale ogromna przepaść. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Boże, jak dobrze znam te primadonny, narzekające na to, że są niedoceniane przez mężów, że nie są traktowane z należną czcią, że wyświadczyły taką łaskę swojemu mężowi, decydując się go poślubić.

Słucham tego, co mówi Róża, i przypominają mi się natychmiast brzydkie, pretensjonalne kobiety, źle podmalowane, z papierosem w ręku lub bez papierosa, mówiące o swojej fatalnej decyzji.

Róża ciągnie dalej:

- Tylko zaznaczam: ja nie rozumiem słowa "kocham" w czasie przeszłym. Nie ma "kochałam". Jeżeli kocham, to już na zawsze. Owszem, można mówić "zakochałam się", "byłam taka zakochana". Ale "kocham" ma tylko czas teraźniejszy. To znaczy być nastawionym całkowicie na tego drugiego człowieka, z pragnieniem, żeby właśnie on mi choćby jedno słowo powiedział, że cieszy się, że ja ładnie wyglądam, że mu pomagam, że wnoszę coś w jego życie, że dzięki mnie uzyskuje nowy kąt widzenia, nową optykę. Bo chociażby cały świat leżał u moich nóg, to wszystko nic nie jest warte wobec jego słowa uznania i podziwu.

Przypomina mi się nagle podobnych parę zdań usłyszanych niedawno, nawet już wiem od kogo: od starej już kobiety. Mieszka samotnie w za dużym, pustym już domu ze swoim o wiele od siebie starszym mężem: "A on nigdy nie spytał się o moje zdanie na jakikolwiek temat". Słucham, co mówi Róża, a przez pamięć przelatują mi obrazy kobiet młodych i starych, zaniedbanych, nieporządnych, niechlujnych, nieuczesanych, grubych, za grubych, objadających się ciastkami, lodami, kobiet ubranych okropnie, chodzących okropnie i wciąż pełnych pretensji, że je mąż zaniedbuje, gorzej: że mąż nie pilnuje domu, gorzej: że mąż ją chyba zdradza, gorzej: że mąż ma kochankę. A ślubował. "A czy pani go naprawdę kocha?" Co to znaczy kochać. Słucham Róży, a przez głowę przelatują mi rozmaite obrazy mężczyzn młodych, starych, nieogolonych, w brudnych koszulach i pomiętych spodniach, śmierdzących papierosami z niemytych ust, wracających do domu w stanie nietrzeźwym; awanturnicy, krzykacze, którzy potrafią na swoją żonę podnieść rękę. Bo ona mnie nie kocha, nie dba o mnie, nie słucha mnie, zaniedbuje dom, unika mnie, nie chce ze mną współżyć, brzydzi się mnie. "A czy pan ją naprawdę kocha?" I myślę, że Róża ma rację, choć tak paradoksalnie sformułowała swoją tezę.

Co to znaczy miłość. To znaczy również: Dbać o siebie z miłości dla ukochanego człowieka. Dbać o siebie, troszczyć się o siebie, pielęgnować siebie, rozwijać, gimnastykować się, opalać się, kształcić się, rozwijać się z miłości dla męża, dla żony. Bez tego "z miłości dla" jesteśmy w czystej samotności. "On mnie nienawidzi, bo jestem za mądra. Faktycznie mam już sukcesy. Mam nazwisko. Jestem samodzielna". Dochodzą do mnie skądś te zdania. Dopiero po głosie rozpoznaję, kto to mówił. Dopiero głos przywodzi mi na pamięć piękną Ewę. Samodzielna, inteligentna, pewna siebie. "Ja na początku taka nie byłam. Ot, kopciuszek od mycia garnków. A nade mną istniał on. On gadał, gadał, gadał bez końca, a ja miałam go podziwiać z otwartą buzią. I wreszcie się obudziłam. Zabrałam się do roboty. I jestem, kim jestem". Stara panna przy starym kawalerze, który ją nazywa żoną. Może gdzieś na początku intencją pracy, którą podjęła, było to: z miłości do męża - "aby on mnie bardziej wreszcie - czy: naprawdę - pokochał". Może. Jeżeli tam na początku był choćby jakiś płomyk miłości. Ale on to odrzucił. On tego nie potrzebował. On tego nie chciał. Odebrał to jako zagrożenie dla siebie. - Ona ma mnie i tylko mnie podziwiać. To jej zadanie. - Chyba tak można by określić jego stanowisko. "On zawsze nienawidził tej mojej nauki, tak jak teraz nienawidzi tego stanowiska, które mam". On tańczy wokół niej jak ten indyk z rozpostartym ogonem, ale tylko dlatego, że potrzebuje podziwu, aby zadowolić swoją obłędną ambicję. Potrzebuje niewolnicy, która na klęczkach, ze złożonymi rękami podziwiałaby go.

I chyba Róża ma rację. Trzeba wyraźnie nazwać rzecz po imieniu. Bo jest jakieś niebezpieczeństwo w tym nastawieniu, aby troszczyć się o drugiego człowieka, służyć mu, wyczuwać jego potrzeby, wychodzić mu naprzeciw. I jeszcze chwila a staniemy się służącymi u swojego pana. Mieszkanie idealnie zadbane, wypucowane, wyglansowane, wymyte, wyszorowane, z lśniącymi podłogami, z trzepanymi, odkurzanymi wciąż dywanami, z oknami jak kryształ górski, uporządkowane, wymalowane, z punktualnym obiadkiem, z przemyślanymi posiłkami, z błyskawicznie zmywanymi naczyniami, z czyściutką, wymaglowaną, wykrochmaloną, wyprasowaną bielizną pościelową i osobistą. I twórca tego raju - zdarta żona, harująca od rana do nocy i w nocy, żeby zdążyć, żeby nastarczyć, żeby przygotować. Nie ma czasu dla siebie. Nie ma czasu na fryzjera, na krawcową, na spanie, na książkę, na teatr, na przyjaciół. Przywiązana do swojego kieratu, który sobie ustawiła. Zgodziła się na funkcję służącej, a nie partnerki w miłości. Może to nawet prostsze, może to nawet wymaga mniejszego wysiłku. Zresztą może być całkiem odwrotnie. To chłopiec stanie się służącym, a jego dziewczyna jego panią do wydawania poleceń. To on będzie zaharowany, zalatany, zagoniony do wszelkiej czarnej roboty. A ona będzie ta do wyższych stworzona rzeczy. Ale jak to niebezpieczne dla miłości. Bo wtedy on nie ma z kim pogadać, poradzić się, usłyszeć rozsądne zdanie. Z góry wiadomo, że u niej, u niego, nie ma co szukać inspiracji, pobudzenia, bo ona się zna jedynie na tym, jaką przyprawę dać do zupy, bo ona wie tylko, gdzie kupić smaczny chleb. A na to, żeby pogadać, zastanowić się, znaleźć duchowe wsparcie, trzeba iść do innych domów, do innych ludzi.























































POPĘD SEKSUALNY


Wiem teraz: to jest jasne jak słońce na niebie,

I musi skonać serce pod ciężką żałobą,

Bo nigdy cię nie wezmę na wieczność dla siebie,

Ty nigdy mną nie będziesz, a ja nigdy tobą.

(Jan Lechoń)


Popęd seksualny jest popędem najsilniejszym, najbardziej dynamicznym. Gdybyśmy odjęli go światu, stałby się świat szary, bezbarwny. Wszystkie kolory ziemi, całe bogactwo form - kwietne łąki, motyle, ptaki, zwierzęta tętnią tym wielkim rytmem. W wymiarze człowieka to już nie tylko popęd rozrodczy, dla przetrwania gatunku ludzkiego. Gdybyśmy go odjęli ludziom, staliby się szarą masą bezbarwną, apatyczną, nudną. On wyrywa człowieka z samotności, nieśmiałości, z jego zahamowań, kompleksów, z odosobnienia. On pcha człowieka ku innym ludziom, ku kontaktom z nimi, ku znalezieniu partnera odpowiadającego jego tęsknotom, pragnieniom, wymaganiom, wyobrażeniom. On zmusza do maksymalnej aktywizacji, do koncentracji, do dawania z siebie jak najwięcej pod każdym względem, by zdobyć drugiego człowieka, by zwrócić na siebie uwagę, by zainteresować go sobą, by być wartym pożądania, uznania, szacunku, podziwu, miłości.

Popęd seksualny nie jest osobną warstwą naszej osobowości. Jesteśmy całością, jednością. On znajduje się wszędzie, we wszystkich naszych przeżyciach, we wszystkich naszych działaniach i ich motywacjach. Przybiera najrozmaitsze formy. Czasem trudny do rozszyfrowania, do zidentyfikowania, bo już taki wysublimowany, taki uduchowiony, a przecież wciąż obecny. Jest i w serdeczności, przyjaźni, życzliwości, w najwyższych formach miłości bezinteresownej. Realizuje się w tym najwyższym pięknie ludzkich zachowań, w najdelikatniejszej czułości, miłosierdziu i przebaczaniu.

Możesz mi zarzucić, że za bardzo chwalę pociąg seksualny, że za bardzo podkreślam jest ważność. Fakt, że jesteśmy przyzwyczajeni oceniać go, jeśli nawet nie wprost jako coś złego - to przynajmniej podejrzanego, a już na pewno na dziesiątym miejscu. A ja naraz na wielkich dzwonach, na ukazywaniu jego wartości podstawowej w naszym życiu. Ale przecież jesteśmy takimi z woli Bożej. Tak nas stworzył Pan Bóg.

Popęd seksualny jest obecny od samego początku naszego życia. Ale jego znaczenie gwałtownie wzrasta w okresie młodości - rozwoju fizycznego i duchowego chłopca i dziewczyny. Wtedy to następuje czas rozglądania się za partnerem życia. Jest tak w przeżyciu "uderzenia piorunem": miłości od pierwszego wejrzenia; jak też jest w ewolucyjnym dorastaniu do miłości chłopca i dziewczyny, którzy znają się od dziecka, od szkoły podstawowej. Zwłaszcza wtedy ogromną rolę odgrywa wygląd zewnętrzny partnera - twarz, postać, sposób zachowania się, ruchy, chód, sposób ubierania się, czesania, mówienia, wyrażania się, ton głosu. Czas szukania swojego partnera na całe życie zakończony okresem narzeczeństwa, z pierścionkiem zaręczynowym, uwieńczony aktem małżeńskim, ślubowaniem sobie dozgonnej wierności, znajduje swoją formę najpełniejszą w tym, co się nazywa stosunkiem małżeńskim.

Nie jesteśmy duchami i dlatego nasza miłość nie kończy się na kształcie werbalnym. Słowo "współżycie" ma pełny ludzki - a nie duchowy i nie zwierzęcy - sens. Stosunek, współżycie małżeńskie jest po prostu wyrazem miłości małżeńskiej. I błędem jest, grzechem jest spychanie go za brzeg naszych ludzkich kontaktów, traktowanie go jako coś wstydliwego, poniżej godności ludzkiej, czemu poddajemy się tylko ze względu na naszą słabość, czemu ulegamy ze względu na nasze żądze zwierzęce, co jest konieczne na to, by posiadać dzieci. A tymczasem stosunek małżeński ma taki kształt, jaki kształt ma człowiek, istota fizyczno-duchowa, i musi posiadać wszystkie cechy dwoistości tej naszej natury. Musi być harmonijny, tak jak harmonijny musi być każdy człowiek.

A więc po pierwsze: Jest to akt miłości małżeńskiej - miłości w tym najgłębszym znaczeniu. Miłości, która powinna kierować postępowaniem małżonków w ciągu całego dnia, a tu, w akcie współżycia seksualnego, musi być przestrzegana w sposób szczególny. Jeżeli miłość, to troska, by dać szczęście ukochanemu człowiekowi, by mu było dobrze ze mną, a nie tylko mnie z nim. To nie ma być więc wyładowanie potencji seksualnej, nie dążenie, by mieć jak najwięcej przyjemności, nie wymaganie od partnera, by doprowadził mnie do orgazmu. A gdy tylko zdobędę to, na czym mi zależało, mogę spokojnie odwrócić się plecami i zasnąć. To nie akt zwierzęcy, ale ludzki, akt miłości. A więc musi w nim być wszystko, co tylko pod słowem miłość można sobie tutaj wyobrazić. Jeżeli tak, wtedy dziać się to nie może w pośpiechu, ale w atmosferze czułości i delikatności, wrażliwości na to, jak reaguje mój ukochany człowiek. Sprawdzianem, że wszystko przebiega tak, jak przebiegać powinno, jest radość, która w obojgu małżonkach powinna wzrastać.

Powiedzieliśmy, że stosunek małżeński to jest akt ludzki - dlatego też przez niego bardzo wiele dzieje się w człowieku. To jest jakiś dramat, który się rozwija, ma swoje apogeum i zakończenie, po którym partnerzy stają się innymi ludźmi - pogłębieni, rozradowani, utwierdzeni w swojej miłości.

I tak powinno być, zwłaszcza dla nas, chrześcijan, którzy wierzymy, że Bóg jest miłością. Przecież stosunek małżeński jest to realizowanie się jednego z kształtów miłości. Przecież ta miłość małżeńska doznaje szczególnego wyróżnienia przez formę sakramentu małżeństwa. Jakich jeszcze potrzeba nam argumentów, by ukazać świętość stosunku małżeńskiego.

Zabrzmi to może paradoksalnie, dla naszych zakłamanych uszu, ale w gruncie rzeczy tak powinno być, że każdy mąż i każda żona powinni się przed stosunkiem małżeńskim serdecznie pomodlić, żeby ten cudowny, a równocześnie bardzo ważny akt nie został przez żadne z nich w jakiś sposób popsuty, zniszczony, pogrzebany. Żeby był taki cudowny, taki piękny, taki Boży, jak tego Pan Bóg chce. Żeby go potraktować przynajmniej należycie.

My pod tym względem jesteśmy, wbrew pozorom, pruderyjni, zakompleksiali. Mimo że tak liberalni i swobodni, tak nieskrępowani, a nawet rozpasani, pozwalający sobie na wszystko, w gruncie rzeczy jesteśmy zafałszowani. Tak gdy chodzi o tak zwane świeckie podejście do tego zagadnienia, jak również i religijne: nasze chrześcijańskie odniesienie jest pełne starych nalotów manichejskich, pełne starych skrupułów jansenistycznych. Warto się tutaj odnieść do innych religii, choćby do religii Dalekiego Wschodu. Wtedy dopiero widzimy, jak ich podejście do współżycia małżeńskiego przewyższa o niebo to, co my Europejczycy na ten temat mówimy, piszemy, myślimy. Wtedy dopiero widzimy, jak jesteśmy pod tym względem prymitywni.

Ale i z tego należy sobie zdawać sprawę, że kultura życia seksualnego nie rozpoczyna się na początku stosunku małżeńskiego, lecz że musi obejmować całe życie małżonków. Małżonkowie powinni być świadomi, że muszą być dla siebie wciąż atrakcyjni pod względem seksualnym. Stosunek jest tylko uwieńczeniem tego, co rozwijać się powinno przez cały dzień. Żona, gdy była dziewczyną, mniej lub więcej odruchowo starała się podobać wszystkim mężczyznom - szukała wtedy tego jedynego. Mąż, będąc chłopcem, mniej lub więcej instynktownie starał się podobać wszystkim dziewczynom. Ten obowiązek trwa. Tylko że zmienił się obiekt. To już nie wszystkim mężczyznom ma się żona podobać, ale tylko temu jednemu jedynemu: swojemu mężowi. To nie wszystkim kobietom - jak było dotąd - mąż się ma podobać. Ale tej jednej wybranej: swojej żonie. Rozmawiam z kobietą. Widzę, że coś jej bardzo dolega. Dopytuję się, co się stało. "Mój mąż oświadczył mi wczoraj, że już nie może mieć ze mną stosunków małżeńskich". Mówi to do mnie zupełnie załamana. "A jak było dotąd?" "Rzadko, ale były". "Czy coś zaszło?" "Nie, nic. To chyba wiek. Jest ode mnie starszy. Chyba wiek". Patrzę nagle na nią jakimś wyostrzonym spojrzeniem, choć znam ją dobrze tyle lat. Papieros w ustach. Tyle razy prosił ją mąż: "Nie trzymaj papierosa w ustach. Nie pal tyle". Włosy chyba dawno niemyte. Nic z kobiecości, żadnego wdzięku, który mogłem stwierdzać na jej dawnych zdjęciach. Pochylona, rozczłapana. To nie tylko wiek.

A więc masz się podobać swojemu mężowi. Masz się podobać swojej żonie. Masz być pociągający. Oczywiście, to nie wyłącznie wygląd. To drobne czułości rozsiane po dniu - choćby pocałunek na dzień dobry, choćby pocałunek na dobranoc. Choćby pocałunek na wyjście do pracy, choćby pocałunek na przyjście z pracy. To mają być jakieś drobne dobre słowa - komplementy potwierdzające twoje zainteresowanie. Jakieś drobne prezenciki, kwiaty kupione bez powodu - nie tylko na dzień kobiet, dzień matki czy imieniny. A poza tym wszystko, co ci tylko fantazja inspirowana przez miłość przyniesie do głowy. Wtedy nie bój się o przyszłość - wcześniej umrzesz ty, niż umrze twoja miłość.




MIESIĄCE MIODOWE


Jakże do tego przywyknę,

Jakże z tym się oswoję,

Jak cię ogarnę, przeniknę,

Umiłowanie moje.


Jakie ci zerwę liście,

Jakiem osypię pąkowiem,

Co ci, jedyna, na przyjście

Twoje najdroższe odpowiem.


Jak ci się oddam cały,

Co z siebie całego powierzę,

W mym szczęściu, w mym lęku nieśmiały,

Dawno do ciebie należę.


I tylko przywyknąć nie umiem

I tylko jeszcze się boję,

Jak cię ogarnę, zrozumiem,

Umiłowanie moje.

(Kazimierz Wierzyński)


Pierwszy etap życia małżeńskiego to etap dogadywania się - "docierania się", żeby posłużyć się zwrotem z dziedziny mechaniki. Bo oczywiście każda ze stron jest inna, wnosi inny świat pojęciowy, wyobrażeniowy, uczuciowy, inne reakcje, inne przeżycia. I dobrze, że tak jest. Bo to stwarza możliwość bogactwa przeżyć i nowych doświadczeń. Początek współżycia seksualnego jeszcze pełen nieśmiałości, ciekawości, pełen znaków zapytania, prób i delikatnych sugestii. Jeszcze niepewności, by nie urazić, by nie być zbyt nachalnym, agresywnym, brutalnym - by nie byś zahamowanym, szczelnym, niereagującym, nieodpowiadającym na wezwanie. Jest to etap rozpoznawania: co ukochanemu człowiekowi może przynieść radość, a co jest dla niego przykre. I tak młodzi małżonkowie stopniowo wchodzą w nowy, tajemniczy świat własnych przeżyć seksualnych, przeżyć o niesłychanej intensywności, ogromnym bogactwie, a równocześnie przeżyć ukochanego człowieka. Świat tajemniczy, wciąż zaskakujący nowymi doznaniami, nigdy niepoznany do końca, o gamie barw, odcieni, natężeń i przejść, o której się im dotąd nigdy nie śniło. Ten świat dzień za dniem gwałtownie rozbudowuje ich człowieczeństwo, splata ich ze sobą więzami coraz głębszego zrozumienia się tak w sferze intelektualnej, jak doznaniowej, uczuciowej. Stają się naprawdę coraz bardziej - jak to formułuje Pismo Święte - "dwoje w jednym ciele".

W małżeństwo wchodzimy z całym doświadczeniem erotycznym, które nagromadziło się w nas od początku życia. Dopiero w małżeństwie w pełni procentuje to, co się nazywa życiem w czystości czy w skromności. Dopiero teraz procentuje dobre wychowanie seksualne. Młode małżeństwo bez uprzedzeń i bez kompleksów zaczyna współżycie małżeńskie w narastającej radości.

Tak jest w wypadku normalnym. Ale bywa inaczej. Bywa, że dorastanie seksualne przebiegało niewłaściwie i teraz ono rzutuje na to wszystko, co zaczyna się dziać pomiędzy dwojgiem młodych małżonków.

Jestem tego świadomy, że sprawy seksualne nie są ani jedyne, ani najważniejsze w małżeństwie. Ale po tym zastrzeżeniu mogę zaraz powiedzieć: lecz są bardzo ważne i jeżeli w tej dziedzinie jest źle, a przynajmniej nie układa się dobrze, małżeństwu grozi rozbicie. Oczywiście ten pierwszy okres docierania się służyć ma temu, by wyeliminować wszystkie opory, wykrzywienia i braki, ale niekiedy nie jest to możliwe, ale mogą one być tak głębokie, że nie sposób przez nie przejść.

Powód wypaczeń seksualnych można czasem łatwo odnaleźć w przeszłości człowieka, ale czasem aby go ustalić nie pomoże nawet psychoanaliza. To mógł być zły dom rodzinny, złe środowisko szkolne, złe uświadamianie seksualne otrzymane gdzieś pomiędzy ustępem a śmietnikiem przez kolegę, który musiał się zwierzyć, co mu inny kolega powiedział w sekrecie o tym, co dorośli robią, żeby mieć dzieci. Jakieś zdanie usłyszane na lekcji, które po innych spłynęło jak woda po kaczce, a na nim się zahaczyło. Świadome podniecanie się seksualne - lekturą, pornografią wszelakiego typu, filmami tylko dla dorosłych. Praktykowany onanizm. Tragiczne przeżycia własne, zetknięcie się z psychopatą seksualnym, gwałt albo jakaś brutalność seksualna. A bywa, że można by tego uniknąć, zapobiec, nie dopuścić, ale nikt wcześniej nie uświadomił, nie ostrzegł, nie pokierował, nie doradził - brakło rodziców, rodzeństwa, wychowawców. To wszystko drążyło psychikę, zbierało wokół siebie kolejne zasłyszane zdania, zobaczone obrazy, narastały złe przyzwyczajenia, nałogi - i utworzył się kompleks, uraz. Z tym obciążeniem wchodzi człowiek w małżeństwo. I przeważnie nie ma nikogo, do kogo mógłby się zwrócić ze swoimi problemami.

Bo niestety tak jakoś całe zagadnienie małżeństwa zostało ustawione, że prawie wszyscy wychowawcy z rodzicami i Kościołem włącznie zajmują się narzeczonymi do chwili, gdy oni wypowiedzą sakramentalne słowa przysięgi wierności. Od tego momentu uważają, że ich misja jest skończona i że mogą udać się na zasłużoną - ich zdaniem - ucztę weselną. Tymczasem problemy zaczynają się niekiedy właśnie teraz - ze względu na skrzywienia psychiczne, z którymi ci ludzie weszli w małżeństwo. Tych skrzywień jest wiele. Wymieńmy niektóre, najbardziej charakterystyczne.

Pierwszy wypadek to negacja wszystkiego, co łączy się z fizycznym współżyciem. Uważanie tego za sferę niegodną człowieka, której nie tylko należy się wstydzić, ale która wywołuje w nich obrzydzenie, wstręt, przestrach, ucieczkę. Wszelka próba zbliżenia, dotknięcia powoduje panikę. Sam akt płciowy jest szokiem, prawie że gwałtem. Dobrze, gdy tylko jedno z małżonków jest takie. Dobrze, gdy druga strona pełna miłości i współczucia podejmuje się akcji wychowawczej. Ale gdy nawet mimo takich usiłowań niewiele się zmienia, to sobie można łatwo wyobrazić zakończenie opowiadania - ten partner normalny rezygnuje i odchodzi, mówiąc: Nikt i nic mnie nie zmusi, żebym żył z wariatami.

Drugi typ to wstydliwość. Znowu powodem są zahamowania i kompleksy. Również w tym wypadku wszystkie akty seksualne są uważane za podejrzane. Można je znosić, ale samemu nie należy się w to angażować. Wszelkie uleganie podnieceniom seksualnym, a nawet wyrażanie radości jest upokarzające, niegodne człowieka, tego należy się wstydzić, a więc należy to ukrywać tak przed sobą, jak przed ukochanym człowiekiem.

Trzeci typ to pasywność. Pozycja mumii. Jest ten przypadek podobny do poprzedniego. Wtedy się uważa, że to druga strona powinna być aktywna, a pierwszej przystoi tylko przyjmowanie objawów miłości. Wypływa to trochę z lenistwa, wygodnictwa, trochę z pychy, a najwięcej z fałszywego wyobrażenia o małżeństwie. Położyć się nieruchomo na morskiej fali i niech fala mnie niesie. Czekam na przyjemne doznania.

Czwarty typ to brutalność. Brutalność może występować nie tylko po stronie mężczyzny, ale również po stronie kobiety. Schemat jest prosty. Wyładować jak najprędzej swoją potencję seksualną. Uzyskać jak najszybciej orgazm. Wtedy zaraz można się odwrócić do swojego ukochanego człowieka plecami, nie troszcząc się o niego, i zasnąć, albo zapalić papierosa, albo wyjść do kuchni, aby się napić kawy.

Piąty typ to podejście sportowe. Prawie z podręcznikiem "technik seksualnych". Główna ambicja - wykonanie programu.

Szósty typ: wyrafinowanie. Źródłem takiej postawy są przeważnie poradniki seksualne kładące najsilniejszy akcent na różnorodność, na "ars amandi". Stąd chęć, aby wszystko po kolei zrealizować, doświadczając przyjemności w jak najbogatszej skali.

Wszystkie wymienione przykłady - oprócz pierwszego, którego źródłem jest choroba - zawsze wypływają z postawy egoistycznej, nastawionej na otrzymanie maksimum przyjemności. Partnera traktuje się jako narzędzie do tego, by spełnił oczekiwania, nie troszcząc się zupełnie o to, co on przeżywa. W takim wypadku konieczne jest jakieś wychowywanie się małżonków nawzajem. Przede wszystkim swoim zachowaniem się trzeba nauczyć swojego ukochanego człowieka tej prawdy, że miłość ludzka nie może się ograniczać do przeżyć duchowych, ale musi znajdować swój wyraz w zewnętrznym zachowaniu, w działaniu miłosnym, w czułościach wobec swojego współmałżonka. - Stosunek małżeński musi się budować na zasadzie partnerstwa: ja - ty, a nie: ty dla mnie. To jest wyraz najczulszej miłości, a więc troska, by mojemu partnerowi było dobrze ze mną, by był szczęśliwy. A jeżeli z miłości wypływa kultura życia, tak i tutaj można mówić o kulturze seksualnej. I tę kulturę w pożyciu małżeńskim trzeba sobie wyrabiać zwłaszcza w tym pierwszym etapie współżycia, w czasie miesięcy miodowych, ale i w dalszym życiu - aż do śmierci.




TEŚCIOWIE


Ona czujnie patrzy

Pilnuje by nie zgasł płomień domowego ogniska

Kiedy trzeba miotłą odpędzi nocne ćmy

Ona oko i ucho domu

Sto na straży szlachetnych praw i obowiązków

Kroi pieluszki dla nienarodzonych

Jest wysłańcem praktycznego życia

.................................

Przeproście teściową

Starą kobietę, która wyciąga ręce

Aby się ogrzać przy ognisku domowym


Pokłońcie się do samej ziemi

Głupie konie rżące na dźwięk

Tego szacownego imienia

I powiedzcie ludzkim głosem

"Chodź matko do nas"

(Tadeusz Różewicz)


A gdy pojawi się na horyzoncie twojego życia ta jedna jedyna, a gdy zaczniesz myśleć o jakiejś dziewczynie w kategoriach małżeństwa, zajdź jak najprędzej do jej domu. Zobacz jej matkę. Spróbuj sobie postawić pytanie: "Czy będę w stanie powiedzieć do niej: mamo". Zobacz jej ojca. Z tym samym pytaniem: "Czy będę w stanie powiedzieć do niego: tato". Czy jest to taki dom, w którym będzie ci dobrze. Czy będzie mógł to być twój drugi dom.

Równocześnie bądź przygotowany na reakcje z drugiej strony. Oni sobie też usiłują odpowiedzieć na podobne pytanie: "Czy będziemy w stanie nazwać tego chłopca swoim synem". Nie zdziw się, że nie zawsze, nie od razu spotkasz się z entuzjazmem. Nie dziw się, że spotkasz się z ostrą krytyką, która może nawet do ciebie dojdzie: "Jak on chodzi, jak on się wyraża, jak on się zachowuje, jak on się ubiera". Nie oburzaj się, nie mów, że z teściową ty się nie żenisz ani nie masz zamiaru podbijać jej serca i że ci na niej nic a nic nie zależy.

Spróbuj to zrozumieć, że stanowisko krytyczne, a nawet nieprzyjazne rodziców twojej dziewczyny - czy rodziców twojego chłopca - płynie z głębszych źródeł: oni czują w tobie potencjalnego wroga. Zwłaszcza matka. Przecież swoje dziecko w sobie nosiła przez dziewięć miesięcy. Ona je wyniańczyła. To część jej samej, jej ciała, jej duszy. I teraz przychodzisz ty, obcy, barbarzyńca, żeby je porwać. Zdawaj sobie z tego sprawę i staraj się ich oswoić, i pozwól, żeby cię oswoili.

Pamiętasz rozmowę lisa z Małym Księciem w książce Saint-Exupery'ego. Oswoić to znaczy uczynić kogoś swoim. Dać się oswoić, to znaczy pozwolić, żebyś ty stał się jego. A więc staraj się wejść w ich świat. Słuchaj, jak mówią. Dostosuj się do ich zwyczajów, uszanuj ich obyczaje. Sam mów do nich. Mów o sobie, o swoim życiu, o swoich planach, zamiarach, o swoim domu, o tym, co myślisz. Nie unikaj kontaktów z nimi. Wypij z nimi herbatę, zjedz podwieczorek. Przyjdź na ich imieniny, urodziny. Niech to będzie coraz wyraźniejsze, że ty przychodzisz nie tylko do ich córki, ale i do nich.

Oni muszą się do tego przyzwyczaić, że zdobywają w tobie nowe dziecko. Oni muszą coraz bardziej ciebie uważać za swojego. I nie tylko formalnie, ale faktycznie. Ty musisz się stopniowo coraz bardziej stawać członkiem ich rodziny. Oni chcą małżeństwo swojego dziecka traktować nie tylko jako jego odejście z domu rodzinnego, ale jako poszerzenie rodziny. Rodzice, choć wiedzą, że jakoś tracą swoje dziecko, równocześnie wiedzą, że jakoś wzbogacają się przez nowe. Ale najpierw tracą. Pan Jezus powiedział: "Człowiek opuści ojca i matkę". I tak być musi ze strony chłopca i dziewczyny. To musi być odejście. To nie może być jedną nogą jeszcze w domu rodzinnym, a drugą nogą w nowym mieszkaniu. To ma być kategoryczne odejście z domu, wraz ze wszystkimi swoimi rzeczami, a nie część tu a część tam. Bo to, co zdawałoby się nieważne: materialne uwarunkowanie, ma swoje psychologiczne konsekwencje. A więc odejście fizyczne i psychiczne.

To nie może być wiszenie u klamki rodziców, na garnuszku rodziców. To nie może być psychiczne uzależnienie: że wciąż najbliższym człowiekiem jest matka i ojciec, i z nimi trwają bez przerwy, bez końca rozmowy i narady, a nie z człowiekiem, któremu przysięgało się wierność. Ale na to się muszą całkiem świadomie zdecydować również rodzice. Powinni pozwolić im siebie opuścić. Zostawić ich sobie. A więc nie nachodzić, nie nałazić, nie siedzieć im na głowie. Jak również nie zapraszać bez przerwy, nie zmuszać, by te ciągłe zaproszenia młodzi musieli przyjmować. Zostawić ich sobie, by mieli czas, by mieli możliwość budowania swojego "razem", swojego "my".

Ale z drugiej strony, jeżeli ci się zdaje, że z chwilą zawarcia małżeństwa odchodzisz z domu na zawsze, zrywasz wszelkie więzy rodzinne, zakładasz niezależne gniazdo, nie będziesz utrzymywał z nikim z rodziny żadnych kontaktów, że ich nie potrzebujesz ani nigdy potrzebował nie będziesz - to się mylisz. Nawet gdy wychodzisz ze swojego domu zbuntowany. Nawet gdy oceniasz swoich rodziców bardzo krytycznie. Nawet gdy ich uważasz za konserwatywnych, zacofanych, staroświeckich a przynajmniej przestarzałych, nierozumiejących współczesnego życia, współczesnych wymogów. Nawet wtedy wiedz, że wrócisz wcześniej, niż ci się zdaje. Bo tak to też być musi. Nie może być inaczej. Pamiętam Małgorzatę, która pełna buntu oświadczyła swojej matce: "Tylko pamiętaj, jak urodzę dziecko, to ty się go nigdy nie dotkniesz". Pamiętam, bo opowiedziała mi to właśnie jej matka, pełna przerażenia, skąd to takie oświadczenie. Pocieszałem ją jak mogłem, że tak to na pewno nie będzie: "Jeszcze cię sama poprosi, byś się zajęła jej dzieckiem". I tak się też stało. Wyniańczyła Małgorzacie całą trójkę jej chłopców.

A więc, przy faktycznym odejściu dzieci do nowego gniazda, powinien trwać kontakt z rodzicami, bo są oni potrzebni wciąż. Potrzebni są wtedy zwłaszcza, gdyby doszło do jakichś pomiędzy młodymi nieporozumień. Z tym trzeba się liczyć, na to trzeba być przygotowanym. Takie nieporozumienia nie mogą być jakimś totalnym zaskoczeniem. Dwoje młodych ludzi. Dwoje indywidualistów. Wychowanych w innych domach, w innych światach, w innych tradycjach - i nagle mają spędzać ze sobą 24 godziny na dobę. Jeszcze nie wiedzą, co to jest miłość - ta całkiem na co dzień - że to jest bezustanne dawanie swojego czasu, uśmiechu, usługi, cierpliwości, bez przeliczania ile za to dostanę, że to jest bezustanne przebaczanie bez wyliczania, ile razy mnie przebaczono. Tego się muszą nauczyć, ale póki co, wychodzą jakieś zadry, kolce, zahaczenia, nierówności.

I tu niejednokrotnie dochodzi do tragedii. Powodem bywają na pozór głupstwa, które zwielokrotnione przez dnie i miesiące narastają do problemów. "Bo ona jest flejtuch". "Bo on po pracy bierze gazetę i nic go nie obchodzi". I w którymś momencie przed dom rodziców zajeżdża taksówka, z niej gramoli się córka, wypakowuje poduszki, sukienki, buty i jeszcze tam parę książek z oświadczeniem: "Ja do tego brutala już nigdy nie wrócę". I teraz przychodzi czas na wielkoduszność rodziców. Bo należy córkę wsadzić z powrotem do taksówki i odesłać do męża. Ale bywa przeciwnie. Matka tuli do łona rozszlochane dziecko i mówi: "Twoja noga już tamtego progu nie przekroczy. Nie pozwolę, by katowano moją córkę. Masz tu u nas swoje miejsce". Ileż takich przykładów, kiedy rodzice nie zaakceptowali od początku swego zięcia. Zresztą bywa to jego winą, że o to wcale się nie starał. Nieporozumienia wybuchające między nim a córką stają się tylko potwierdzeniem ich opinii. Właściwie na rozpad tego małżeństwa czekali z dnia na dzień. Nic nie robili, by temu przeciwdziałać. Gdy do tego doszło, mieli pełną satysfakcję i czyste sumienie.

Przeważnie jest tak, że dziecko, które się rodzi, jest istotnym czynnikiem porządkującym wszystkie napięcia i ustawiającym je w sposób najbardziej naturalny. Tak gdy chodzi o życie młodych małżonków, jak również napięcia na linii: młodzi i ich rodzice. I bywa, że wtedy dzieją się cudowne rzeczy.

Nie zapomnę, gdy po raz pierwszy taki młody dziadek, czyli innymi słowy taki teść, powiedział mi: "Wstyd mi się przyznać, ale ja swoje wnuki chyba bardziej kocham niż swoje dzieci". Byłem tym zaskoczony, gdy usłyszałem takie oświadczenie po raz pierwszy, ale gdy usłyszałem po raz setny - od kolejnego, setnego dziadka, kolejnej, setnej babci - to teraz już wiem: to tak jest. To druga młodość tych ludzi, którzy teraz już na emeryturze albo jeszcze nie. Zdawało im się, że mają wszystko już za sobą, a teraz trzeba tylko spokojnie dożywać swych dni, i nagle wybuchła w nich nowa, nieoczekiwana miłość: miłość do swego wnuka, do wnuczki. Nagle odkryli, że przed nimi wyrósł nowy cel, nowe powołanie, najpiękniejsze, jakie człowiek może otrzymać - wychowanie małego człowieka.

Taki najbardziej ewidentny przykład, co wnuk może uczynić z babcią, miałem tuż obok, u moich przyjaciół. Była pani domu, która w gruncie rzeczy nigdy nie pracowała w swoim zawodzie, bo po stażu wyszła za mąż. Przyszły dzieci na świat - dwie córki i syn. Wobec tego została w domu. A potem, gdy dzieci wyrosły, "przeszła na emeryturę". Wyglądało to tak, że zawsze, ile razy tam przyszedłem, o każdej porze dnia była w szlafroku, bo miała migrenę. Ubierała się czasem wieczorem. Dokładnie rzecz biorąc, zawsze w soboty, bo szła do Piwnicy, a poza tym w te dnie, gdy szła do teatru albo na koncerty. Prawie nie zauważyła tego, że pierwsza córka wyszła za mąż. Aż przyszło pierwsze dziecko na świat. I wtedy zwariowała. Zajęła się nim. Ale jak. Boże. Wstawała o piątej rano i biegła do córki, tam siedziała do późna w noc przy obłędnej harówce - córka chorowała. Potem ona, która nie wyobrażała sobie, że można żyć bez miasta: bez Piwnicy, teatrów, kabaretów, koncertów, bez tych wszystkich ludzi, z którymi się spotykała, ona pojechała na wieś i siedziała tam bez przerwy pół roku, bo tego wymagało zdrowie dziecka. I już nigdy nie powróciła do tamtego dawnego życia, bo po prostu już nie znalazła na to czasu. Bo potem przyszło na świat jedno i drugie dziecko drugiej córki. Bo potem przyszły na świat dzieci syna. A ona jest najszczęśliwszą babcią pod słońcem. I chociaż lata lecą, to dla niej prawie że w przeciwnym kierunku. Zniknęły migreny, palpitacje serca.















WYJŚĆ Z DOMU


Właśnie ojciec kiwa na matkę.

że już wzeszła gwiazdka na niebie,

że czas dzielić się opłatkiem,

więc wszyscy podchodzą do siebie

i serca drżą uroczyście

jak na drzewie przy liściach liście.

Jest cicho. Choinka płonie.

(K. I. Gałczyński)


Powiedziała, że choć ja je nie znam, to ona mnie zna, bo chodzi na te nasze Msze święte niedzielne, że chciałaby porozmawiać. Umówiliśmy się na następny dzień po obiedzie.

Była na czas. Przyniosłem z góry herbatę, jakieś ciastka. Zauważyłem, że jest w ciąży.

- Ja chciałam porozmawiać, proszę księdza, o swoim dalszym życiu. Nie wiem, co mam robić. Jestem na granicy wytrzymałości nerwowej. Nie panuję nad sobą. Proszę mi wyraźnie powiedzieć, czy ja jestem winna, czy kto jest winien. Jak mam postępować dalej? Jesteśmy po ślubie od pół roku. Zaraz po ślubie zamieszkałam u jego matki. To są dwa pokoje, właściwie dwa pokoiki, i kuchnia. Nie mogę znieść sposobu postępowania tej kobiety wobec mnie. Wchodzi do pokoju bez pukania, i to pod byle pretekstem, np. żeby znaleźć jakąś swoją torebkę, którą rzekomo u nas zostawiła. Nie pozwoli nic ruszyć, nie zgadza się na żadną zmianę, która by mogła jakoś usprawnić nasze życie. Nie ma mowy o przesunięciu mebla, nie mówiąc już o jakimś obrazie czy dywanie. Czuję się jak nie u siebie. Ja tego zupełnie nie znoszę. Wciąż jestem pod jej wzrokiem - jak pod obstrzałem - kontroluje mnie na każdym kroku. A poza tym najwyraźniej buntuje mi męża przeciwko mnie. Rozpieszcza go w sposób niemożliwy - to jest jedynak. Dawniej zawsze podawała mu śniadanie do łóżka. On nic w domu nie zrobi, nie chce zrobić. Nie potrafi zrobić. A wiem, że potrafi, bo gdy jej nie było, gdyśmy byli razem sami albo gdyśmy wyjeżdżali w góry na wycieczkę, to wszystko zrobił, co trzeba było. Ale przy niej - nigdy. Przecież tak nie wytrzymam. A do tego nie mam żadnej perspektywy na mieszkanie - za pięć lat najwcześniej. Ja do tego czasu zwariuję. A gdy dziecko przyjdzie na świat? Ma kota, przedtem były dwa koty. Nie cierpię kotów. Nie chcę, żeby był kot. Dla dziecka to też niebezpieczne, bo koty mają robaki. Jemu wolno wszystko, jemu wolno wszędzie wejść, bardziej niż mnie na pewno.

Płakała, mówiła i płakała. Była rozżalona, rozgoryczona, zrzucała z siebie upokorzenia, rozczarowanie, beznadzieję.

Słuchałem tego zupełnie zgnębiony. Wreszcie powiedziałem:

- To niech się pani stamtąd wyprowadzi.

- Dokąd? Dokąd ja teraz pójdę? Do moich rodziców? Pewnie, tam jest lepiej niż u nich, ale ona nie puści go. Już napomykałam o tym mężowi. Odmówił. Odmówili właściwie.

- No to niech się pani wyprowadzi do osobnego mieszkania.

- To nie tak łatwo. To niełatwo znaleźć tutaj w mieście pokój. Ja się spodziewam dziecka. Kto mnie przyjmie?

Nagle wpadło mi do głowy pytanie:

- Wy pracujecie obydwoje w geologii. Nie moglibyście wyjechać? Wyjedźcie z miasta. Za 5 lat dostaniecie mieszkanie, to wrócicie. Może wam się uda przyspieszyć. Czy macie jakieś możliwości w tym względzie?

- Tak. Mamy. My teraz kopiemy w Beskidzie Śląskim. Mogłabym dla siebie tam znaleźć pracę. Nawet mi proponowano.

- Świetnie. Pani jest teraz w ciąży - ruch pani dobrze zrobi, dobrze pani zrobi chodzenie. Dostaniecie tam pokój?

- Oczywiście że tak. Należy nam się.

- Znakomicie. Niech pani tam zostanie jak najdłużej.

Opowiadam to zdarzenie, ale równocześnie nasuwa mi się mnóstwo takich spotkań, rozmów, przykładów. Najbardziej kochający rodzice po prostu nie są w stanie nie zranić, nie dotknąć, nie utrudnić, nie obrzydzić życia. Rodzice reagują wobec tego człowieka tak, jak wobec swojego dziecka, a to już nie jest to samo dziecko - to już są inne konwencje, to już są inne struktury, to już jest inna sytuacja i nie wolno posługiwać się tymi samymi schematami i mechanizmami, którymi posługiwali się dotąd. A oni nie potrafią inaczej i nie są w stanie, bo są z innej płaszczyzny, z innego wymiaru.

Idealne rozwiązanie? Mój Boże, trudno mówić, co jest idealnym rozwiązaniem. Ale znowu niechże przykładem będzie życie moich młodych przyjaciół. Inka i Grzegorz. Błogosławiłem ich ślub. Wynajęli - zresztą za duże pieniądze - pokój. Byłem u nich w cztery miesiące po ślubie. To, co wynajęli, to była nora. Harowali, by doprowadzić ten pokój do porządku. I doprowadzili. Cacko. Śliczne. Biedniutkie to, ale takie przyjemne, że życzyłbym każdemu młodemu małżeństwu mieć takie cztery ściany jak oni mają, z niszą na gaz i zlewozmywak, maleńką łazienką.

Może mi na koniec powiesz: jak z tego wynika, jest ksiądz nieprzejednanym wrogiem teściów. Wyobraź sobie, że wręcz przeciwnie. Nawet twierdzę, że wiek XX, a przynajmniej jego druga połowa, będzie kiedyś nazywany wiekiem energii atomowej, kontenerów, babci i dziadka. I nie jestem pewien, które z tych trzech odkryć jest ważniejsze. To ostatnie jest zresztą odkryciem z dwustronną korzyścią: korzyścią dla małżeństw i korzyścią dla babci i dziadków. Po pierwsze z korzyścią dla małżeństw: my już chyba nigdy, a przynajmniej nieprędko, wrócimy do modelu męża - jedynego żywiciela rodziny - i kobiety, którą charakteryzowano w Niemczech skrótem trzech k: Kinder, Küche, Kirche - dzieci, kuchnia, kościół. Kobieta pracuje zawodowo i chce pracować zawodowo. Nie tylko na to, żeby "dorobić". To jest potrzebne do jej rozwoju osobowego. Oczywiście, to musi być praca z długimi przerwami - gdy przyjdą dzieci. Oczywiście, powinna to być praca nie w pełnym wymiarze godzin. Ale jednak tak. I w tym układzie kobieta potrzebuje pomocy do pracy w domu. Służące są przeżytkiem. Zastępują je, częściowo przynajmniej, pralki, lodówki, automaty kuchenne. Gorzej z dziećmi. Co to są żłobki, dobrze wiemy. Ostateczna ostateczność. W tym poszukiwaniu pomocy łaskawy wzrok spoczął na teściach. Ale i odwrotnie: coraz surowiej przestrzega się przepisów dotyczących wieku emerytalnego. Nowe kadry rosną: trzeba przygotować dla nich miejsca pracy. Czasem coś się w tym układzie zatnie i trzeba korzystać z chęci tych, który pragną popracować jeszcze w swoim zawodzie, ale coraz bardziej rośnie liczba ludzi spacerujących nad brzegiem rzeki samotnie lub z pieskiem. Rośnie liczba tych, którzy rano zrywają się z łóżka automatyzmem wypracowanym tyloletnią praktyką, a potem plączą się po domu, czytają gazety poranne i sprzątają nawet to, co jest posprzątane, i marzą o dawnych, dobrych czasach, przeżywając ból rozstania z pracą. I w ich życiu może się jeszcze coś zdarzyć. Tym czymś, a raczej kimś, jest dziecko ich dzieci. Wnuk. Z pewnością spotykasz takie pary na drogach twoich wędrówek po mieście. Siwy albo mocno szpakowaty pan i mały berbeć, który wisi u jego ręki. Starsza pani, która pcha wózek z małym szkrabem. Trudno zdać sobie sprawę z wagi takiego wydarzenia w życiu człowieka w stanie emerytalnym: radość, że można jeszcze komuś się na coś przydać, i to nie w byle jakiej sprawie, ale najważniejszej: w kształtowaniu osobowości małego człowieka. Radość, że znowu jest się kochanym, że się znowu kocha, i to jak kocha. Niektórzy z nich twierdzą, że własnych dzieci tak nie kochali jak swoje wnuki.

Może obruszysz się: No, to ksiądz jest nielogiczny, bo teraz postuluje, aby teściowie przyszli do dzieci. Wyobraź sobie, że nie. Moja stara znajoma przeszła na emeryturę. Nauczycielka świetna, zdolna, znakomita - talent pedagogiczny rzadko spotykany. Poszła na emeryturę nawet po czasie, dopiero wtedy, kiedy lekarz powiedział, że trzeba iść. Synowa urodziła dziewczynkę. Zbiegły się te dwa fakty prawie jednocześnie. Pani Maria podjęła się opieki nad maleństwem. Nie chciało jej się dochodzić, bo mieszka prawie w centrum miasta, podczas kiedy oni na nowym osiedlu, na peryferiach. Wobec tego zamieszkała z nimi: dwa pokoje i kuchnia; większy pokój dla młodych, ona została z dzieckiem w małym. Dla niej to była mordęga noc i dzień. Sprzeciwiałem się. Poza tym widziałem, że coś się tam psuje. Zaczęliśmy na te tematy rozmawiać. Wtedy wyszło, ile jest drobiazgów, które mogą wszystko zepsuć. Po uporczywych moich prośbach, a raczej naleganiach, doszliśmy do takiej umowy, że ona pojawia się u nich w chwili, kiedy młodzi wychodzą do pracy. Jest przy dziecku do momentu, w którym otwierają się drzwi i przychodzi matka albo ojciec, czyli młodzi. Wtedy wychodzi, najwyżej jeszcze relacjonując, co się działo i co należy w najbliższych minutach czy w najbliższym czasie zrobić. I ma swoje życie. Swoją ścieżkę obok ich drogi. Stan prawie idealny. Mówię "prawie", bo nie obejdzie się bez rozmaitych zgrzytów i zderzeń, ale w zasadzie idealny, pozwalający normalnie żyć obu organizmom społecznym: tej nowej rodzinie i temu staremu człowiekowi - powiedzmy: starszej pani, która oddaje im do dyspozycji tyle godzin swojego życia, aby pomóc wychować dziecko - teraz już dzieci, bo jest i drugie.

DWA MODELE MAŁŻEŃSTWA


Obrączki

odtąd zaczną wyznaczać nasz los.

Będą przeszłość przyodziewać wciąż

jakby lekcję, którą trzeba wciąż pamiętać,

i przyszłość otwierać będą ciągle na nowo,

łącząc przeszłość z przyszłością.

A równocześnie na każdą chwilę,

jak dwa ostatnie ogniwa łańcucha,

nas mają niewidzialnym zespalać sposobem.

(Karol Wojtyła)


Ilość rozwodów rośnie. Bardzo często jako jedyne wyjaśnienie tego zjawiska podaje się fakty takie, jak np., że ślub był za szybki, decyzja zbyt pochopna, formy nacisku ze strony rodziny czy drugiego partnera, względy materialne, ukryte poważne choroby, które okazały się nie do zniesienia dla drugiej strony. Owszem, bywa i tak. Ale niezależnie od tego, ile by jeszcze innych powodów można wymienić, istnieje jeden, który ma zasadnicze znaczenie w tej sprawie, a który jest na ogół pomijany, bo w zasadzie w ogóle nieuświadamiany. Jest to hedonizm – stawianie na przyjemność. Sposób podejścia człowieka do całego swojego życia. W wypadku małżeństwa oznacza to przyjemność seksualną przede wszystkim. Chociaż nie tylko.

Co to jest hedonizm. Skąd się bierze. Jest to forma egoizmu. Człowiek sam siebie uważa za najwyższe dobro, któremu wszystko i wszyscy muszą się podporządkować. Sprawy seksualne takie nastawienie tylko wyostrzają do maksimum. Innymi słowy: małżeństwo może trwać dopóty, dopóki jest źródłem przyjemności. Oczywiście na początku zawieranego małżeństwa nie ma miejsca na zastrzeżenie tego typu: „Dotąd będziemy razem, dopóki cię będę kochał”. Bo wtedy wydaje się, że ta przyjemność trwać będzie wiecznie, życie stanie się niebem. Ale gdy intensywność przyjemności maleje, przyszłość małżeństwa staje pod znakiem zapytania. Czasem nawet już wkrótce po zawarciu małżeństwa zaczyna się rozglądanie za nowymi partnerami, którzy by dostarczyli tak samo intensywnej, albo nawet jeszcze bardziej intensywnej przyjemności, jak dostarczało małżeństwo u jego początków. Przymierzanie się, zastanawianie się nad swoimi możliwościami w startowaniu do interesującego obiektu, próbowanie, podrywanie, flirty, miłostki, wszystko w celu znalezienia przyjemności. Specjalnymi okresami takich polowań są wakacje, ferie, wyjazdy służbowe i niesłużbowe, nieobecności żony (męża), choroba żony (męża). Takie małżeństwo można by określić jako siedzenie na walizkach: „Bo co to można wiedzieć, miłość przychodzi i miłość odchodzi”. Jak odejdzie, trzeba wziąć walizki i pójść za następnym partnerem, który rokuje nadzieje na nowe przyjemności. Można je próbować przekształcić w obóz warowny, w którym żyje się wciąż w pełnej gotowości bojowej, wciąż pod bronią, w dopatrywaniu się wroga w każdym człowieku wchodzącym do tej warowni. A nie tylko wchodzącym – w każdym człowieku. Nie ma kolegów ani koleżanek, przyjaciół i przyjaciółek. Każdy jest rywalem, każdy niesie zagrożenie. Przed każdym należy się strzec. Podejrzliwość, zazdrość, nieufność potrafią wpędzić najodporniejszego w najgorsze kompleksy.

Jest taka piękna Eleonora. Odeszła od swego męża i związała się z Arturem – bardzo majętnym człowiekiem i świetnie ustawionym, mężem jej byłej przyjaciółki. To miał być ten jedyny i ostatni. On również nie mówił inaczej jak: „Moja piękna żona”. Bo i też była zjawiskowo piękna. I zdawało się, że faktycznie będą idealnym stadłem. Dotąd, dopóki Eleonora nie natknęła się na list od kobiety, którego mąż przez przeoczenie nie zdążył zniszczyć. List wskazywał ponad wszelką wątpliwość, jakie więzy łączą tych dwoje ludzi. Doszło do burzliwej rozmowy. Ale ona niewiele pomogła. I zaczęło się: śledzenie, podsłuchiwanie, telefony, rozmowy z sekretarkami, wypytywanie się kto, kiedy, gdzie, o której godzinie, w jakiej sprawie. To z kolei do szału doprowadziło męża, który protestował, bronił się, nie pozwalał, udowadniał, że to go kompromituje że tego nie może tolerować, że tak dalej być nie może. Aż wreszcie odszedł.

I tak to jest. Gdy się pojawi nowy, bardziej pociągający partner, pozostawia się poprzedniego i wiąże się z nim. Dla wyjaśnienia warto dodać: ten bardziej atrakcyjny partner, to przede wszystkim partner atrakcyjny ze względu na walory seksualne. Ale nie tylko. Ważne są również walory typu majątek, pieniądze, a także – co wbrew pozorom jest ważne tak dla mężczyzn, jak i dla kobiet – opiekuńczość, troska, umiejętność słuchania, umiejętność operowania komplementami, dbanie o zdrowie partnera, dogadzanie mu, cały ten komfort życiowy, za czym każdy człowiek mniej lub bardziej tęskni. Nieważne są dzieci i ich tragedia, nieważny jest człowiek, z którym był związany, „ważny jestem tylko ja, bo zakochałem się”.

Jestem w odwiedzinach w klinice psychiatrycznej, rozmawiam z chorą. Poznałem ją przed paru laty. Wtedy przyszła do mnie, by porozmawiać o tym, co ma dalej robić, bo mąż od niej odchodzi. Poznał jej koleżankę. „Nie mieliśmy dziecka. Może ono by uratowało nasze małżeństwo. On nigdy nie chciał, wykręcał się, mówił, że jeszcze nie, że wtedy, gdy się ustabilizujemy”.

Patrzę na nią siedzącą obok mnie. Co się z tą kobietą zrobiło. Rozlatane oczy, niespokojne ręce. Kiedyś rozmawiałem z jej mężem, rozmawiałem z jej byłą przyjaciółką. Nic nie pomogło. To już parę lat temu.

Wie ksiądz, on mnie chyba nigdy nie kochał. Bo czy mógłby mnie tak zostawić. Ale dlaczego się ze mną żenił. Niech mi ksiądz odpowie. Teraz mam więcej czasu, mogę się nad tym zastanawiać. Ale nie umiem sobie na te pytania odpowiedzieć. Jak ksiądz myśli, kochał mnie? To czemu ode mnie odszedł”.

Wiem dobrze, że cokolwiek bym odpowiedział, to i tak nie pomoże, nawet gdybym znalazł trafną odpowiedź. Odpowiadałem jej zresztą już na te pytania tyle razy.

Drugi sposób podejścia do małżeństwa to stabilność – wyrastająca z postawy altruistycznej, z odpowiedzialności za drugiego człowieka. Jest to traktowanie małżeństwa, rodziny jako nowej rzeczywistości, którą wraz z moim partnerem stworzyliśmy – nowej rzeczywistości „my”, która przerasta wartość mojego „ja”. Jest to stworzenie kręgu, w którym mają być rozgrywane odtąd wszystkie problemy. Po prostu nie ma innej wersji, ewentualności, mamy tylko tę jedną, która się nazywa nasz dom i w jego czterech ścianach mamy zbudować nowe życie: nasze wspólne życie, które będzie trwało tak długo, jak my: aż do samej śmierci. Ważnym efektem takiego ustawienia się jest wolność, otwartość na innych ludzi. Na przyjaciół męża, na przyjaciółki żony.

Nie boisz się o swojego męża, sprowadzając do domu swoje przyjaciółki i koleżanki? Nie. Nie boisz się o swoją żonę, sprowadzając swoich kolegów? Nie”.

Stabilność to synonim słowa: pokój. A to jest sprawa zupełnie istotna w atmosferze domu. Żeby nie było ciągłych niepewności, lęków, stresów, żeby nie było dopatrywania się w każdej szczelinie, pęknięciu - kłótni, sprzeczce, nieporozumieniu, ostrej wymianie słów, różnicy zdań, jakimś niezgraniu się – ostatecznej katastrofy, tragedii, rozejścia się.

Dla człowiek areligijnego dodatkowym – dodatkowym, ale nie byle jakim – argumentem jest fakt, że tak Bóg stworzył człowieka, że tak przez swojego Syna Jezusa Chrystusa pouczył nas o tym, czym jest małżeństwo i jakie być powinno.

W tym stabilnym modelu miłość jest pielęgnowana w sposób szczególny. Choćby dlatego, że nie jest w ogóle brana pod uwagę możliwość rozejścia się. Wobec tego nie wolno jej zniszczyć, bo jakby można było żyć razem, a bez miłości.

Przy takim podchodzeniu do małżeństwa jako instytucji stabilnej jest miejsce na realistyczną ocenę swojego partnera. Od samego początku, od pierwszego poznania się, od pierwszego brania pod uwagę, że to jest już właśnie ten, że to jest już właśnie ta. To jest przymierzanie się do wad partnera: czy potrafię je znosić, czy mnie nie przerosną. Bo każda miłość, choćby nie wiem jak szalona, ma chwile, kiedy schodzi na ziemię i stawia sobie właśnie takie pytania. Bo każda miłość, choćby nie wiem jak szalona, ma chwile realizmu i ocenia swoje możliwości w zestawieniu z trudnościami, które powstaną ze strony partnera. Bo każda miłość, choćby nie wiem jak szalona, ma chwile krytycznej oceny, szacowania swojego partnera i widzi go w prawdzie jego wad.

Taki sposób podejścia do małżeństwa stwarza możliwość zbudowania rodziny rozwojowej. Gdy się wie, że zostaniemy ze sobą na zawsze, można myśleć poważnie nie tylko o zagospodarowaniu mieszkania, ale o dzieciach, które mają gwarancję stabilności gniazda rodzinnego.

Ten model małżeństwa wynika z podejścia do życia jako zadania do spełnienia. Jest tu przede wszystkim właściwe potraktowanie tego przeżycia, które się nazywa miłość, a które nic innego nie znaczy jak staranie, by ukochanemu człowiekowi dawać szczęście, by mu było ze mną dobrze. Które nic innego nie znaczy jak trwanie w pozycji bycia mu pomocnym w każdej sytuacji, kiedy on tej pomocy z mojej strony może potrzebować. Jest tu poczucie odpowiedzialności za wszystko, co robię, i za ludzi, z którymi się wiążę. Ale oczywiście przede wszystkim jest to odpowiedzialność za drugiego człowieka, którego pokochałem i który mnie pokochał. Któremu ślubowałem wierność, który traktuje, potraktował poważnie to, co powiedziałem, moją przysięgę dozgonną, moje słowa miłości. I buduje na nich naszą przyszłość. Nie mogę go zawieść. Nie wolno mi zburzyć tego, co on zbudował sobie już, co zaplanował, tego, jak się ustawił do życia.

A jeżeli odejdzie.

Proszę księdza. Ja sobie tak życie budowałam. Dokładnie jak ksiądz to opowiedział. Tylko sobie nie zdawałam sprawy z tego, że mój mąż nie myślał tak samo jak ja. I odszedł. Co mam teraz zrobić. Prosić go pokornie na kolanach, żeby wrócił?”

Zmieszałem się. Sala nabita do ostatniego miejsca, wszystkie krzesła zajęte, reszta ludzi stoi gęsto, jeden przy drugim. I nagle ten głos kobiety z prawej mojej strony, już poza moimi plecami. Dziw, że się odważyła mówić, tak po prostu, o swoich osobistych sprawach przed taką masą ludzi. Spostrzegam, że sala zamarła, tak jak ja. Teraz wszyscy czekają na moją odpowiedź. Zaczynam powoli: „Proszę pani. Na pewno ta sprawa nadaje się na dłuższą rozmowę w cztery oczy, ale na razie powiem ogólnie”. Na sali cisza jak makiem siał. Każde moje słowo jest słyszalne dokładnie, choć mówię spokojnie. „Pani go kocha. Miłość pani wskaże środki do celu. Na pewno nie na kolanach. Na pewno nie pokornie. Pani go kocha, a miłość to nie myślenie, żeby mnie było dobrze, ale żeby jemu było dobrze. A tym jedynym dobrym miejscem dla niego jest pani”.








CZAS DOJRZAŁEJ MIŁOŚCI MAŁŻEŃSKIEJ


Aniele Boży, Stróżu mój,

do żony mojej steruj

na swej łódce z niebieskiego papieru

i powiedz jej, że kocham ją,

Aniele Stróżu mój.

(K. I. Gałczyski)


To jest najpiękniejszy okres w życiu małżeńskim. Już się zrozumieli, już się zgrali. Już jest im dobrze. To jest czas, gdy przychodzą dzieci na świat, gdy dom jest pełen spraw ludzkich, zawodowych, społecznych. Do takiego domu ciągną ludzie jak pszczoły do ula, bo czują tam ciepło, radość, bo jest ten dom źródłem nadziei, siły optymizmu. Dzień każdy wypełniony pracą, ruchem, hałasem kończy się zasłużoną nocą. To są godziny, na które oboje cały dzień czekają. Godziny wyłącznie dla nich, kiedy znowu powiedzą sobie słowa miłości. Zasłużyli oboje na tę noc swoją pracą dla wspólnego dobra, swoją pracą przy dzieciach, dla ludzi. Dorastali do tej nocy wzajemną życzliwością, posługą, serdecznością. Dorastali do niej drobnymi czułościami świadczonymi sobie w przelocie, choćby na sekundę przytuleniem, pocałunkiem jak muśnięcie motyla. Ta noc to jest ich święto, zapłata za miniony dzień, źródło siły na cały dzień następny, źródło radości, uśmiechów rozdawanych dzieciom, przyjaciołom, gościom. Potem są ranne rozejścia się, bo trzeba iść do pracy. Myślenie o sobie choćby na moment w kołowrocie spraw i w kalejdoskopie problemów. Jeszcze może jakiś telefon z zapytaniem, co w domu, czy wszystko tak, jak być powinno. Aby potem, gdy tylko wybije godzina zakończenia pracy, wracać jak najprędzej do domu, po drodze załatwiając najpotrzebniejsze sprawunki, po drodze kupując jakiś kwiatek dla swojej pani, jakiś drobiazg dla swojego pana.

Jeżeli aż tak jest dobrze, to mogłoby się zdawać, że nie ma co zatrzymywać się nad tym etapem. Nie, na tym odcinku kryje się zagrożenie na pozór nieznaczące, a przecież zupełnie podstawowe.

Pierwsze niebezpieczeństwo: że człowiek uzna stosunek małżeński za instytucję obowiązkową. Wtedy zapomina, że to ma być wyraz miłości. Miłości, która ma być obecna w ciągu całego konkretnego dnia. A jeżeli w ciągu dnia nie ma czasu dla siebie nawzajem, a jeżeli są nieuprzejmości, docinki nawet, niedelikatności, wykłócanie się i o drobiazgi, i o sprawy poważne, a jeżeli w ciągu dnia jest opryskliwość, arogancja, chamstwo, interesowność, awantury o śmieci niewynoszone, o bałagan w domu, o dzieci, o obiad, o wszystko, a jeżeli jest powrót do domu w stanie nietrzeźwym – jak potem można się dziwić, że partner nie godzi się na współżycie. A gdy odwołasz się do obowiązków małżeńskich, do przysięgi małżeńskiej, to z tego wynika, że nic nie rozumiesz.

Jeszcze większe zagrożenie, na pozór nieznaczące, a przecież zupełnie podstawowe, nazywa się przyzwyczajenie albo rutyna, a co za tym idzie – zobojętnienie i nuda. Być wciąż prostym, naturalnym, świeżym, spontanicznym, to kosztuje ogromnie dużo uwagi, energii i wysiłku. Tak już jest, że gdy raz nam się uda wpaść na coś ciekawego, to ten wynalazek powielamy, robimy z niego instytucję. Powielamy pocałunki, kwiaty, miłe słowa. Coraz bardziej mechanicznie, bez tamtego pierwszego zaplecza uczuciowego – aż odkrywamy nudę ziejącą z naszego postępowania.

A jesteśmy sami sobie winni – przez nasze lenistwo, pójście po linii najmniejszego wysiłku, tchórzostwo. To samo gdy chodzi o współżycie małżeńskie. Z przeżycia, które powinno być wciąż na nowo radością, czymś najbardziej spontanicznym, można zrobić instytucję, którą się zbywa na zasadzie przyzwyczajenia czy konieczności, wspominając dawne czasy, kiedy było inaczej, zazdroszcząc tym, którzy mają inaczej w życiu. A tymczasem każdy stosunek musi być czymś nowym, autentycznym wyrazem miłości. I o tym powinieneś pamiętać ty, i o tym wie również twój partner, który tęskni za tym okresem, kiedy było między wami dobrze, a gdy wciąż nie może się doczekać na powrót tych czasów, rosną pokusy. Aby znowu, choćby jeszcze raz, przeżyć prawdziwy, normalny stosunek. A jeszcze bardziej: aby być znowu traktowanym jak człowiek, „aby ktoś się zainteresował tym, co myślę na rozmaite tematy, co chcę, czego pragnę, za czym tęsknię. Nawet gdyby to, co mówię, było głupie. Ale niechby mnie posłuchał. Aby ktoś się mną zajął, gdy jest mi ciężko i źle, gdy ogarnia mnie smutek i jestem do niczego”. To przecież ty masz być takim człowiekiem, który słucha, który współczuje, który się troszczy jak o siebie. A jeżeli nie jesteś, to może się pojawić ktoś inny: taki, który przygarnie, zadba, zaopiekuje się. I twój towarzysz życiowy, z którym powinieneś stanowić jedno, zacznie swoje zwierzenia przed nim zamiast przed tobą, będzie słuchał jego pocieszeń i rad zamiast twoich. Wiesz, co to oznacza? To jest zdrada duchowa. Albo, jeśli nie chcesz tego słowa: odejście duchowe. Później zdrada fizyczna jest tylko dopełnieniem tego, co się wcześniej stało. Oczywiście, nie wolno było się dopuszczać ani pierwszego, ani drugiego, tylko ty nie mów, bo nie masz prawa, że to jest wyłącznie jego wina.

Nie chciej mnie zapewniać, że niepotrzebnie straszę, bo twój partner jest absolutnie wierny. Cieszę się. Ale ostrzegam: nie igraj z ogniem. Bo po pierwsze, powtarzam, są pokusy, a po drugie – narasta zagrożenie z zewnątrz. Wbrew pozorom podobają się mężczyznom nie tylko kobiety „wyzywające”, ale właśnie wierne towarzyszki życia, bardzo ustatkowane i uporządkowane, na tej najprostszej zasadzie, że każdy chciałby mieć taką oddaną sobie „Japonkę”. Wbrew pozorom podobają się kobietom nie tylko podrywacze, ale właśnie mężczyźni stateczni, ojcowie oddani, „solidne firmy”, dbające o dom jak o skarb największy: każda kobieta chciałaby mieć takiego męża i ojca swoich dzieci. Czasem za wszelką cenę. Ileż razy bywało tak, że taką żonę zabierał kolega koledze, że takiego męża zabierała koleżanka koleżance. Mam ci podać konkretne przykłady, na które patrzyłem? Osobnej książki by nie starczyło. Wobec tego uważaj, żeby twoje życie małżeńskie nie znudziło się tobie i twojemu partnerowi.

Może spytasz, co proponuję.

Jest taka książka Chestertona Żywy człowiek. Kiedyś, przed laty, wpadła mi w ręce. Przeglądałem i nie bardzo zrozumiałem, o co chodzi. Natrafiałem na jakieś dziwne opisy działań człowieka, który bez przerwy zaskakiwał swoją żonę najrozmaitszymi wcieleniami swojej osoby i najrozmaitszymi sytuacjami, w których się pojawiał. A więc wchodził do domu przez okno, przez dach, przebierał się w najrozmaitsze ubrania. Nie bardzo rozumiałem, w czym rzecz. Zabrałem się więc do czytania. I wtedy uchwyciłem jej główną ideę. Może nie całkiem przejrzystą w tym gąszczu akcji, ale przecież bardzo ważną dla życia człowieka. Chesterton stawia w tej książce tezę, że każdemu z nas grozi przyzwyczajenie. A to jest zagrożenie dla miłości małżeńskiej w jej najbardziej istotnym nurcie.

Może się spytasz, czy ja aby nie namawiam do naśladowania bohatera powieści Chestertona? Do tego, żeby wchodzić przez okno, nawet gdy to jest wysokie piętro, albo urządzać zajazd i porywać żonę. A więc wyobraź sobie: prawie że tak, tylko niekoniecznie w tej formie. Prawie że tak. A więc wybierzcie się na zabawę nie tylko raz na rok w Sylwestra. Ubierz się pięknie i niech twoja żona się wystroi. Niech sobie pójdzie do fryzjera i zrobi szałową fryzurę. Niech gorączkowo przeszuka szafę, żeby znaleźć jakiś odpowiedni ciuch, albo nawet niech wysili swoje umiejętności krawieckie i dokona jakiejś małej przeróbki w tym celu, aby jeszcze uatrakcyjnić swoją kreację. Niech się podmaluje tak, jak tylko będzie chciała. I może się okazać – i okaże się prawie na sto procent, gdy staniecie w przedpokoju do wyjścia – że wybuchniecie oboje śmiechem, tak się zobaczycie inni. „To jesteś ty, mój mąż?” „To jesteś ty, moja żona?” Jak nowi. Jakbyście się na nowo poznali. Ale to nie koniec na tym, to dopiero początek. Ta najważniejsza część będzie się dziać na przyjęciu. Wtedy gdy wpadniecie w wir kolegów i koleżanek, znajomych i nieznajomych, przyjaciół i przyjaciółek. Będziecie na siebie patrzeć gdzieś z daleka, gdzieś z końca, w tańcu i przy kawie. Przy stole i przy barze. I ze zdumieniem stwierdzisz: „Jeszcze jej takiej nie widziałem”. „Jeszcze go takiego nie widziałam”. Będziecie słuchać siebie – będą dolatywały do ciebie zdania twojej żony, będą dolatywały do ciebie zdania twojego męża – i ze zdumieniem stwierdzisz: „Jeszcze tego od niego nie słyszałam. – Jeszcze przy mnie nigdy nie mówiła na takie tematy”. „A zdawało mi się, że go znam na wylot. – A myślałem, że już wiem wszystko, co ona myśli”. Nie tylko na zabawę czy imieniny. Idźcie razem do teatru, do kina. To też jakieś święto, to też jakieś przeżycie. To też wasze odświeżenie. To znowu nowy świat, w który się na chwilę zanurzycie, w którym zobaczycie siebie i swoje sprawy na nowo. Wracając, będziecie mówić na temat tego, coście przeżyli, odnowieni, odświeżeni. Kup albo pożycz książkę ważną dla ciebie, ważną dla niego. Poczytaj ty, niech poczyta i twój ukochany człowiek. Niech ona zapadnie w was jak ziarno. Porozmawiajcie na tematy, które porusza. A właśnie: porozmawiajcie. Rozmowa – nie twój tylko monolog, ale rozmowa – to bardzo ważny nurt waszego życia. Wiedz o tym. Jedźcie razem na wczasy. Nie, nie osobno. Nie by: „odpocząć od siebie”. Odpoczywajcie razem i razem cieszcie się wodą, słońcem, górami. Razem wędrujcie, wypacajcie siódme poty w skwarze słonecznym, pchając się z plecakami pod górę. Palcie ogniska, śpijcie po schroniskach. I przekonacie się, że odkryjecie w sobie zupełnie nieznane płaszczyzny osobowości, które oczarują was na nowo, pomogą wam iść przez następne miesiące.

Może powiesz: miało być – i faktycznie było tak na początku – na temat stosunku małżeńskiego, a potem ksiądz przeszedł do zachęcania, by urozmaicać sobie normalne życie. Bo tak to jest, że przeżycia seksualne nie są jakąś odrębną dziedziną życia, odrębną od reszty. Wpływają – i to bardzo – na całego człowieka. O czym było mówione już parokrotnie przy rozmaitych okazjach.

I na odwrót: człowiek wzbogacając tę resztę, wzbogaca również swoje przeżycia seksualne. I jeżeli ta zasada obowiązuje zawsze, to w sposób szczególny jest ważna w tym drugim odcinku życia małżeńskiego: w czasie trwania dojrzałej miłości małżeńskiej.






















TRZECI WIEK W MAŁŻEŃSTWIE


Miłość to znaczy popatrzeć na siebie,

Tak jak się patrzy na obce nam rzeczy,

Bo jesteś tylko jedną z rzeczy wielu.

A kto tak patrzy, choć sam o tym nie wie,

Ze zmartwień różnych swoje serce leczy,

Ptak mu i drzewo mówią: przyjacielu.

Wtedy i siebie, i rzeczy chce użyć,

Żeby stanęły w wypełnienia łunie.

To nic, że czasem nie wie, czemu służyć:

Nie ten najlepiej służy, kto rozumie.

(Czesław Miłosz)


Trzeci okres to trzeci wiek. Czas pobalzakowski u kobiet i old boy u mężczyzn. Dzieci przeważnie już dorosłe i wywędrowały z domu. Małżonkowie zbliżają się do stanu emerytalnego albo już są na emeryturze. Jesień. Czas bladego słońca, brunatnych, brązowych, żółtych i czerwonych liści w parku pod nogami. Wycofanie się z dawnego ekspansywnego działania, zajęcie nowej pozycji życiowej, usuwanie się w cień, pozostawienie swego miejsca młodym, służenie im radą i współdziałanie z nimi. Czas odkrycia ogródków działkowych, odkrycie pielęgnowania kwiatków, plewienia – chociaż lekarz zakazuje się schylać – sadzenia, przycinania, cieszenia się każdą nową roślinką, udaną uprawą, dorodnymi pomidorami, truskawkami, „które nie są na żadnych nawozach sztucznych”. Czas spotykania się, nawiązywania zaniedbanych kontaktów, starych znajomości i przyjaźni, na które nie było dotąd czasu, a teraz czas jest. Może być jeszcze powrót do starych miłości – do łowienia ryb, porządkowania kolekcji znaczków, powrót do klubów sportowych, teraz w charakterze już tylko kibica. Czas dyżurów u dzieci – wtedy gdy one wychodzą do pracy – aby zaopiekować się wnukami. Czas robienia na drutach i szydełkiem czapeczek dla tychże wnucząt, rękawiczek, skarpetek, sweterków. Czas wyczyszczonych na glanc butów i wygodnego palta. Czas narzekania na świat, który się tak bardzo zmienił, na młodzież, która się zmieniła na gorsze, na ludzi, którzy nie rozumieją jak żyć, jak postępować – czas chwalenia młodzieży, która o wiele lepiej umie żyć niż dawne pokolenie. Czas słuchania radia, siedzenia przed telewizją, czytania książek i gazet. Czas chorób – sygnałów starości, nadchodzącej śmierci, zadumy, zamyśleń, wspomnień, albumów ze zdjęciami swoich dzieci i wnuków. Czas ziółek zaparzanych rano, w południe i wieczorem, kropelek na serce, pastylek na wątrobę, ciepłej bielizny na reumatyzm. Czas wyjazdów do sanatoriów na kuracje, kąpiele, wody, inhalacje. Czas odwiedzania w szpitalach swoich kolegów i koleżanek, ich pogrzebów, czytania klepsydr.

Trzeci wiek to okres będący – zdawałoby się – przedłużeniem poprzedniego, a przecież zupełnie inny. Co innego znaczą tu dawne słowa. Co innego znaczy „pomoc wzajemna”. Bo już nie tyle w działaniu, ile w samotności, smutku. Trzeci wiek. Gdy umierają coraz to inni przyjaciele, znajomi, koledzy i koleżanki – szkolni, biurowi, z zakładu pracy, gdy się robi wokół coraz bardziej pusto, samotnie, cicho. Dlatego właśnie teraz, jak nigdy dotąd, potrzeba dobrych słów, ciepłych, uśmiechniętych. Potrzeba jak nigdy dotąd komplementów, wyznań miłości, podziwu, podziękowań. Potrzeba jak nigdy dotąd pogłaskań, przytuleń, wspólnych spacerów, wspólnych odwiedzin, wspólnych wypraw. Gdy młodzi – dzieci – mają swoje sprawy i nie bardzo czas, by odwiedzić starych rodziców – „i tak dobrze, że przyjdą na imieniny, na urodziny, że zaproszą na święta”. Trzeci wiek. Wtedy słowo „małżeństwo” zdobywa nowy sens. Co innego znaczy miłość małżeńska. Bo już potrzeby seksualne niewielkie, już nie dawne czułości, nie tamte zachwyty. Ale bardziej szacunek i podziw, wzajemne zrozumienie. Pełne miłości patrzenie na ukochanego człowieka tak zmienionego przez lata. Na siwiznę, na zmarszczki, na zdarzającą się nieporadność, na lekkie drżenie rąk. Udawanie, że nie przeszkadza zapominanie kluczy, pieniędzy, okularów, adresów, numerów telefonów, mylenie dni tygodnia. Pełne współczucia pielęgnowanie ukochanego człowieka, który niedomaga, chodzenie na palcach, aby nie zbudzić, nie przeszkodzić, nie zdenerwować, zmiany spoconej bielizny, przygotowywanie lekarstw, zupek, kaszek, grysików, kompotów.

Obserwowałem niegdyś starego człowieka, który w szpitalu przychodził codziennie do swojej żony – starej jak on, beznadziejnie chorej, nieprzytomnej – siedział przy niej tak długo, jak tylko było można, reagował na każdy jej ruch, spełniał każdą potrzebę. Zagadałem. „Każdy dzień jej życia to łaska Boża dla niej i dla mnie. Może jeszcze powróci jej świadomość. Pozostała mi tylko ona na świecie. Nie mam więcej już nikogo”.

Śmierć jednego z małżonków często powoduje śmierć drugiego. „Już nie mam dla kogo żyć”. Pozostaje tylko chodzenie na cmentarz i pielęgnacja grobu. Czasem uratować potrafią dzieci, a właściwie wnuki, i udowodnią, że potrzebują, że tęsknią, że ktoś się nimi musi opiekować, bo przecież rodzice oboje pracują.

Ale nie zawsze ten trzeci wiek jest spokojną jesienią. Bywa inaczej. Powodem pierwszym – nieumiejętność starzenia się. Są kobiety i są mężczyźni, którzy nie chcą się pogodzić ze starością. Usiłują pokazać, że są młodzi, atrakcyjni, że ich stać na tyle samo co dawniej, że nic się w nich nie zmieniło. Nawet gdy siwizna i zmarszczki. Chętnie ubierają się w młodzieżowe ubiory, noszą – na ile tylko wytrzymują to ich włosy – modne, młodzieżowe fryzury, szukają – na ile tylko potrafią – towarzystwa młodych ludzi. Udowadniają to przed światem a i trochę przed sobą: sprawdzają się. Panie próbują romansów z młodszymi mężczyznami, panowie old boye podrywają dziewczęta. Nie tylko na wakacjach, na chwilę, ale dochodzi czasem do szaleńczych kroków – bywają szaleńcze rozwody i szaleńcze związki małżeńskie – ku zgorszeniu otoczenia, podśmiechiwaniu się kolegów i koleżanek, ku rozpaczy córek i synów, starszych już czasem niż nowa żona ojca.

Bywa i inny zły sposób starzenia się – wtedy, gdy się nie widzi siebie, a widzi się starość ogarniającą partnera. Wyśmiewanie się z nieudolności, nieporadności, właśnie z wszelkiego zapominania, słabości, dolegliwości a nawet boleści. Pogarda. Bo bywa tak, że małżonkowie nie starzeją się równocześnie. Bo bywa, że potrzeby seksualne nie gasną równocześnie, bywa, że gdy jedną stronę już nie interesują te przeżycia, druga strona jest wciąż jeszcze aktywna pod tym względem. I wtedy zwłaszcza potrzeba ogromnego taktu, delikatności, wyrozumienia, wczucia się w swojego partnera, wtedy zwłaszcza trzeba mu towarzyszyć. A może dochodzić do złośliwości, kpiny, dokuczania – „już jesteś do niczego”. Nie ma głębszej rany, większej krzywdy, upokorzenia niż taka lekceważąca ocena. I bywają mieszkania – grobowce rodzinne. Gdzie dwoje ludzi zapadających się już w śmierć żyje w nieprzyjaźni, w nienawiści, w ciągłym już milczeniu, a jeżeli wymieniają jakieś słowa, to tylko wtedy, gdy zmusza ich do tego konieczność, albo i to nie, a tylko wypisują, przekazują sobie na kartkach konieczne informacje, jakby bojąc się, że słowo wypowiedziane mogłoby być potraktowane jako akt ustępstwa, przyznania się do winy czy prośby o przebaczenie. I znowu sytuację uratować tu mogą – choć też to niełatwe – dzieci, a zwłaszcza wnuczęta. Mogą rozbić ten pozornie gruby mur, bo przecież utkany z mgły i z pajęczyn, mogą do takiego ponurego domu wprowadzić słońce radości.























WIERNOŚĆ


Choćbyś odszedł z miasta, będę czekać tu,

tak jak spadła gwiazda, będę czekać tu,

tysiąc długich nocy i sto długich dni.

(Piosenka z filmu Parasolki z Cherbourga)


Poznałem go później. Wtedy, gdy mówili o nim: najprzystojniejszy z mądrych pediatrów i najmądrzejszy z wszystkich przystojnych pediatrów. Jedynak. Od maleńkiego chorowity, wychuchany przez mamę i babcię, które nim zawładnęły tak, że niełatwo mu było nawet ruszyć palcem u nogi. A ona – Grażyna – fanatyczka spotkań, zabaw, ciągle wokół niej było mnóstwo ludzi, w wiecznym ruchu, hałasie. Zawsze na najwyższych obrotach, w podnieceniu. Bez przerwy coś się musiało dziać: wydarzenia, sprawy i przygody – wszystkie najważniejsze. Sam żywioł, energia, odwaga, radość życia. Fanatyczka gór. W lecie wspinaczki, oczywiście z linami, w zimie przejścia i na nartach, i na rakach. Ze Stefanem zetknęła się w liceum. On ją pokochał swoją pierwszą i ostatnią miłością. Chodzili ze sobą. Ona wciąż: „Wyobraź sobie...” – on wyobrażał sobie zapatrzony, zasłuchany. Wciąż były tam jakieś przejścia skrajnie trudne, fantastyczne widoki. Wciąż mnóstwo nazw – które on czasem, ku jej oburzeniu, mylił. Czy go kochała? Trudno powiedzieć. Na pewno miała w nim cierpliwego słuchacza, zaufanego powiernika. Ale wciąż traktowała go jakoś pobłażliwie. Gdzie to on, Stefan. Grażyna taterniczka, narciarka, wokół niej Bronisław taki, a Jerzy taki, a Janusz taki, a Andrzej taki – jej oczywiście przyjaciele – sami mistrzowie świata albo przynajmniej Polski, albo okręgu; poniżej nie schodziła. A Stefan zawsze miał coś z sercem. Wokół niej przyjaciele GOPR-owcy, a wiec przewodnicy, a wszyscy z jakimiś odznakami, osiągnięciami, tytułami, dyplomami. A Stefan miał jeszcze lęk przestrzeni, więc musiał chodzić ostrożnie, zwłaszcza na eksponowanych trasach. Aż wreszcie w tym wielkim rozmachu natrafiła na podobnego – jak się jej zdawało – wariata i bez namysłu wyszła za niego za mąż. Ale okazało się, że to był niewypał. Można było z takim człowiekiem iść na Sylwestra na zabawę, bo do tego nadawał się znakomicie, ale nie nadawał się do małżeństwa. Bo się okazało, że to jest pijak, i to nałogowy. Nagle zapadła wokół niej wielka cisza. Znikli przyjaciele. Została sama ze swoim nieszczęściem. To była jedna wielka gehenna, zwłaszcza gdy przyszła na świat córeczka. Wszystko skończyło się tragicznie: mąż zginął w wypadku po pijanemu. Wtedy, po pogrzebie, Stefan znalazł się przy niej. To już nie była tamta Grażyna; zgnębiona fizycznie i moralnie, przestraszona życiem, nie była w stanie się pozbierać. Teraz on mówił do niej, gdy zaszyta w kąt ze swoim dzieckiem, jak zaszczute zwierzę, już w nic ani w nikogo nie wierzyła. Zaufała jego słowom, że życie może być piękne. Pobrali się. Mieli troje dzieci. W tym czasie zaprzyjaźniłem się z nimi. A było to tak: Zobaczyłem kobietę niosącą na rękach rozkrzyczane dziecko i zapytałem:

- Co się stało?

- Marysia przycięła sobie ząbkami język. Języczek jej spuchł i ona tym przerażona, a przy tym jeszcze ją boli.

To była sobota. W następny dzień przyszli do mnie wszyscy do zakrystii po Mszy świętej, żeby mi pokazać zdrową już Marysię, Bożenę i Joasię. Jaś malutki został w domu. Tym razem na rękach niósł Marysię – już uśmiechniętą, choć trochę zawstydzoną – najprzystojniejszy z mądrych pediatrów, aby się przedstawić i zaprosić na wieczór na herbatę. O historii ich życia dowiedziałem się dopiero później. Grażyna już odtajała. Znowu w uśmiechach, pogodna, serdeczna, pełna zachwytów, ale i głębokiej mądrości, nabytej w tamtych przejściach. Wpatrzona w niego. On jak zawsze spokojny, cierpliwy, oczarowany swoją Grażyną.

Sprawa wierności to najpierw sprawa człowieka, który jest zdradzony. Innymi słowy: wierność to jest po pierwsze pozostawanie, trwanie przy człowieku, który odszedł, upadł, zdradził, który – mówiąc krótko – złamał słowo. Sens takiego trwania możemy dopiero wtedy zrozumieć, jeżeli postawimy pomiędzy wiernością a miłością znak równości. Wierność jest innym aspektem tej samej rzeczywistości, którą nazywamy miłością – aspektem, gdzie podkreślony jest element woli opartej o ocenę obiektywną. Właśnie tu nieraz usłyszysz zarzut: jeżeli tak, jeżeli miłość równa się wierności, to jak mogę być wierny człowiekowi, który odszedł; jak mogę kochać człowieka, który upadł. Właśnie: dopiero w takiej sytuacji ukazuje się wierność. Jeżeli ja kocham, jeżeli moja miłość to nie przelotne uczucie, to ona się tak łatwo nie rozsypie, nawet wtedy, gdy on w jakiś sposób zdradzi. Człowiek zdradzony wie dobrze, dlaczego kocha: wie, że ten, kogo on kocha, jaki był taki jest, mimo że się potknął, że z jakiegoś powodu odszedł.

Druga sprawa – gdy mówimy o wierności – to sprawa człowieka, który przestał być wierny, który zdradził, odszedł. Wtedy jest bardzo ważne, aby nie zapominać o tym, że jesteśmy ludźmi. Innymi słowy: nie zapominać, że ja, który odszedłem, jestem w stanie wrócić. Bo może się zdarzyć, że upadnę, odejdę, zdradzę drugiego człowieka, ale przecież ja wiem, kim on jest, ja wiem, że go nie pokochałem bez powodu. I fakt, że zdradziłem go, nie zmienia faktu wartości tego człowieka, którego kocham. Wobec tego, gdy wreszcie przyjdę po rozum do głowy, opanuję się, stwierdzę, że to była moja słabość, że to było moje potknięcie się. Wtedy wracam. Albo dokładniej: wracam i przepraszam.

Oczywiście zasady są jasne. Przykład podany na początku – prawie klasyczny, i to tym milszy, że graniczy z cudem. Ale przykładów negatywnych, źle rozegranych i kończących się głupio, jest o wiele więcej, jest przerażająco dużo.

Obydwoje plastycy. Pokochali się i stanowili parę znakomitą. Bardzo inteligentni. Ta sama dziedzina zainteresowań: grafika. Pracowali cudownie. I naraz pojawił się chłopak – cudzoziemiec, taki szczupły, czarny, bardzo inteligentny chłopak, przyjaciel męża, wszedł w ich życie. Razem z nimi pałętał się nad morzem, po Krakowie, Łodzi i Zakopanem. Ona zaczęła z tym obcym chłopcem chętnie przestawać, najpierw z żartów – ponieważ tamto zdawało się jej nienaruszalne – potem zainteresował ją na dobre, ona jego też coraz bardziej. Doszło do umawiań się, spotkań, wyjazdów poza Markiem. Powoli zaczęły te sprawy do niego dochodzić. Usiłowałem łatać: rozmowy z Beatą, tłumaczenie Markowi. Ale już Beata nie chciała się przyznać do winy. Zwalała winę na Marka – że ją zaniedbywał. Marek uniesiony „męską” ambicją nie chciał jej przebaczyć tego, że go tyle razy okłamała. I rozleciało się wszystko. Ty spytasz: to wyszła za mąż za tego zagraniczniaka? Nie.

Mówiłem dotąd o małżeństwach. Dlatego, że tu mi łatwiej precyzować pojęcia. Ale te same rygory i te same schematy obowiązują w układzie chłopiec – dziewczyna. Wobec tego przejdźmy do takich niemałżeńskich przykładów.

- Mam dziewczynę. Chodzę z nią już chyba rok. Poszliśmy na zabawę i naraz okazało się, że tam przyszło jakieś jej towarzystwo, mnie nieznane – jakichś dwóch chłopców, jakaś dziewczyna. Moja dziewczyna przetańczyła prawie całą zabawę z jednym z tych dwóch. Co ksiądz na to, przecież ja przyszedłem z nią na tę zabawę?

Mówię:

- Na pewno nietakt z jej strony, bo mogła z tamtym zatańczyć raz czy drugi, ale w końcu nie rób tragedii.

On mi na to:

- Proszę księdza, gdyby to był jedyny wypadek, to by mnie oczywiście nie zaniepokoiło, ale mój kolega mi kiedyś mówi: To ta twoja dziewczyna przestała z tobą chodzić? – Nie, co ci do głowy przyszło? Nic się nie zmieniło. – Bo ja widuję ją z kim innym teraz. Wobec tego ja do niej: Słuchaj, dowiedziałem się od kolegów, że ty się spotykasz z kim innym. – Ależ skąd, bzdura, nieprawda. Uwierzyłem. Ale za jakiś czas znowu taka sama gadka z innej strony, od innych kolegów. Wreszcie mi powiedziała: A zresztą, ślubu ze sobą jeszcze nie mamy.

Co o tym myśleć?

Sytuacja chłopca chodzącego z dziewczyną nie jest diametralnie różna od sytuacji w małżeństwie – tylko zależy od tego, na jakim etapie. Wierność na godzinę przed ślubem jest prawie identyczna jak w godzinę po ślubie. Możemy mówić o jakimś dochodzeniu do miłości i wierności – do świadomości małżeństwa. Na początku znajomości, kiedy to jeszcze nic nie wiadomo, swoboda w doborze innego partnera jest prawie nieograniczona. Na końcowych etapach obowiązuje wierność prawie taka jak wierność małżeńska. I z jednej, i z drugiej strony. W miarę upływu czasu, gdy coraz bardziej kochasz, coraz bardziej ograniczasz swoje sympatie – coraz bardziej skupiasz się na tym człowieku, którego określasz słowem „mój”. Jemu poświęcasz maksimum uwagi, czasu, troski, uczucia, myśli. Nie chcesz go „okradać” ze swojego uczucia. Nie chcesz, by ktoś zabierał choćby cząstkę miejsca w twoim sercu. To jest wierność, gdy dzień spokojny.

Aż naraz zainteresuje cię ktoś trzeci. Wtedy to ty powinieneś być zaniepokojony, to ty musisz być bardzo uważny – nie twój partner. To twoja uwaga musi się wyostrzyć. Nie pchaj rąk w ogień. Ani na złość, ani dla żartu, ani dla samej gry, ani dlatego, żeby popróbować siebie czy jego, ani dlatego, żeby pokazać swojemu otoczeniu, ile jesteś wart.

Bo przejdziesz do zwierzeń. Niepostrzeżenie powstanie w tobie rozdwojenie. Z czasem dominanta przesuwać się zacznie w kierunku tego nowego człowieka, zaczniesz pytać o rady, powierzać swoje sprawy, szukać oparcia, pociechy. Aż twój partner stanie się tobie obcy – i to jest gorsze niż zdrada fizyczna. Rozejście się formalne będzie tylko dopełnieniem tego stanu, który od dawna narastał. Aż odejdziesz od człowieka, którego kochałeś i który cię kochał naprawdę, a którego straciłeś przez swoją głupotę – przez to, że nie umiałeś być wierny w czasie próby.

























ZAZDROŚĆ


Spieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą

i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą

i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości

czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą

(Jan Twardowski)


Już miała odejść. Zaniepokoiły mnie te jej lakoniczne odpowiedzi: dziękuję, owszem, tak, wszystko w porządku, nie, nic. Zbyt długo ją znałem, żebym się tymi uprzejmościami miał nie zdenerwować. I wtedy, gdy się odwróciła do drzwi, wybuchnęła płaczem. Zwierzenia wstrząsające. Dowiadywałem się, jak ona systematycznie była przez swojego męża obrabowywana ze wszystkiego, co miała. Z przyjaciół, z przyjaciółek, nawet z własnego mieszkania, nawet wyrwana od matki, od kontaktów z nią, wywieziona do jego mieszkania, do jego domu, pod opiekę jego matki, zresztą kobiety obłędnie kochającej swego syna. Jak coraz bardziej stawała się rzeczą w jego rękach. Z początku zdawało się jej, że to tak być musi, że na tym polega życie małżeńskie, że to jest cena, którą musi płacić za posiadanie własnego domu, dziecka, jakiejś pozycji społecznej, jakiegoś statusu, który w ten sposób zyskuje. Nowy etap życia, na którym się trzeba wyrzec wszystkich tamtych pięknych spraw, którymi żyła. Ale wciąż nie mogła zobaczyć tego nowego piękna. To, czym żyła na co dzień, miało kształt jakiejś katorgi i nic poza tym. Tymczasem jego pretensje wobec niej stale zaostrzały się. Przeglądał jej listy. Dopytywał się o każdy szczegół, gdy wychodziła z domu. Najmniejsza nieścisłość urastała w jego oczach do rzędu przestępstwa. Za najdrobniejszą niezgodność w relacji spadały na nią przezwiska i obelgi. Chodził za nią, gdy szła na sprawunki. Szpiegował ją na każdym kroku. Ona już tego nie może znieść. Ale kocha go. Boleje nad tym ponad wyobrażenie. Tylko nie wytrzymuje w tej klatce. Albo zwariuje, albo zrobi jakieś głupstwo.

Zazdrość. A przecież trzeba być wolnym i traktować drugiego człowieka jako wolnego. Nieprzypadkowo. Przecież możesz zaufać temu, kogo kochasz. Nie daj się opętać podejrzeniom. Nie zamykaj się na wszystkie cztery spusty przed tymi, którzy by mogli zagrozić twojej miłości, nie trzymaj tego drugiego człowieka przy sobie, a jeszcze dokładniej: dla siebie, czyli nie uważaj swojego partnera za swoją wyłączną własność, za kogoś, komu już nic innego nie wolno, bo przecież przyrzekał miłość i wierność. A już nigdy się do tego nie odwołuj, nie szukaj w tym argumentu. Umiej rozgrywać takie sytuacje – umiej się z tym liczyć, bądź na to przygotowany.

A w praktyce?

Żona nie przestaje być kobietą, ani twoja dziewczyna, z którą chodzisz, nie przestaje być dziewczyną. Co to znaczy? To znaczy, że ona ma prawo utrzymywać dawne znajomości, jeszcze z czasu, gdy ciebie nie spotkała – co więcej, może jej się zdarzyć, że spotka ludzi, którzy ją zainteresują, z którymi się zaprzyjaźni. I z kolei mężczyzna jest w dalszym ciągu mężczyzną, chociaż jest mężem; twój chłopiec pozostaje w dalszym ciągu chłopcem, chociaż ty z nim już twardo chodzisz. Ma prawo znać kobiety, które znał poprzednio, jak również może się zdarzyć, że i on spotka kobiety, które go zainteresują. Dziwne by było, gdyby było inaczej. Powiedzmy mocniej: byłoby to nienormalne. Z tego zdawać sobie musi sprawę tak on, jak i ona. Musi się z tym liczyć i musi umieć to rozegrać. Powiedzmy generalnie: miłość nie może ani ciebie, ani twojego partnera ograniczać, ale powodować rozwój. To wypływa z istoty miłości. Otwieranie się na wszystko, co dobre, co piękne, co wspaniałe. Ukochanie tego piękna nie tylko w martwej przyrodzie, ale przede wszystkim w ludziach.

Powtarzam: on zostaje mężczyzną, chociaż jest twoim; ona zostaje kobietą, choć jest twoja. I musi mieć swój świat zachwyceń innymi ludźmi, podziwów, sympatii, przyjaźni, serdeczności. Tobie nie wolno tego świata – prawa do tego świata – zabierać. To jest jego ludzkie prawo, to jest jej ludzkie prawo. A gdybyś chciał się na to targnąć, to nie wywołasz nic innego jak pogardę, wstręt. Będzie miała do ciebie żal do końca życia, i to słusznie. A możesz nawet zniszczyć waszą miłość. Dlatego nie dziw się, nie miej pretensji, że chce być piękna. Nie mów, że ty tego nie potrzebujesz, nie wymagasz tego od niej. To wszystko dla ciebie. Ona w słowach podziwu, które usłyszy, w zachwycie i podziwie, który dostrzeże, umieszcza ciebie: „Niech ludzie widzą, jaką masz piękną żonę”. Przez ich zachwyt chce, by i twój zachwyt rósł. Nie dziw się, nie miej pretensji, że on chce być mądry, roztropny, silny, przystojny. Nie mów, że dla ciebie nie musi się o to starać. Zrozum. Przecież to dla ciebie. On chce, żebyś to ty była z niego dumna, chce, żebyś była żoną mądrego męża, którego ludzie szanują. To jest jego prawo, to jest jej prawo – bo są ludźmi. Źle by było, gdyby było inaczej. Ona się nie może bać twojej zazdrości, ona nie może być zmuszona ukrywać się ze swoimi znajomościami, uciekać z oczami, pilnować swoich sformułowań, kryć się ze swoimi odruchami – żeby się ciebie nie bała, żeby nie musiała cię okłamywać. Ty musisz taką atmosferę stworzyć. Jesteście i pozostajecie, i musicie pozostać wolnymi ludźmi. I trzymaj się, gdy ci opowiada o kimś jej bliskim, sympatycznym, żeby nie powstała w tobie jakaś pozycja obronna – „czuj duch, uważaj, nieprzyjaciel się zbliża, miejmy się na baczności”. Żebyś się nie mobilizował do tego, jak zrobić, by zniszczyć to, co się w niej rodzi, usunąć, zdeptać, wyśmiać, wykpić, zgwałcić ją do posłuszeństwa tobie, do wpatrywania się w ciebie – bo to jest nieludzkie. Ona ma prawo widzieć ludzi wokół siebie, oceniać ich i podziwiać, ona ma prawo mieć sympatie, ma prawo mieć przyjaciół. Choć jesteś dla niej jedyny, nie jesteś jeden na świecie piękny i mądry. A jeżeli ci się tak zdawało, toś po prostu żył w pomyłce.

Gdy to mówię, mam w pamięci sprawę, w której uczestniczyłem i w jakiś sposób w niej uczestniczę: sprawę moich przyjaciół, właśnie młodego, świetnego, kochającego się małżeństwa. Znam ich od lat – od czasów, gdy nie byli małżeństwem – i chyba znam dobrze. On otrzymał jako współpracownicę dziewczynę – Bożenkę. Inny typ fizyczny i psychiczny niż jego żona. Wysoka, atrakcyjna, kokieteryjna, lubiąca mieć wokół siebie ludzi. Zainteresowała go. Chodzi mi przede wszystkim o to, jak jego żona, Kasia, rozegrała tę rzecz. Na swój kobiecy instynkt, na swojego kobiecego nosa – nikt jej przecież nie uczył taktyki postępowania. Zorientowała się dość szybko w nowej sytuacji. Zresztą nietrudno było się zorientować, jeżeli mąż przyszedłszy z pracy opowiadał bez przerwy o tej dziewczynie. O jej poplątanym życiu, kłopotach nie do przebrnięcia. Nawiązała z nią kontakt. Usiłowała jej rzeczywiście pomóc. Zapraszała ją do siebie do domu, była dla niej bardzo miła; chciała, by ta nowa znajoma znalazła w jej domu jakieś oparcie, by miała sobie gdzie „nos przygrzać”, gdy było jej ciężko. Niemniej, to była próba dla ich małżeństwa. Tak się bałem, żeby Kasia nie zrobiła jakiegoś fałszywego kroku. Tym bardziej, że chwilami Jerzy angażował się przesadnie. Były sytuacje, gdy zdawało się jej, że nie wytrzyma. Tym bardziej, że Bożena nieświadomie czy podświadomie zaczęła ją przed Jerzym krytykować. Tym bardziej, że przychodziły przyjaciółki, donosząc, co się dzieje i ostrzegając ją przed tym, co się może stać. I radziły, aby nie darowała, aby zareagowała. Tym bardziej, że Jerzy jakoś instynktownie spodziewał się, że zostanie zaatakowany przez Kasię, i uwrażliwił się na sprawę Bożenki. Rozmawiałem z Jerzym. Zdziwił się:

- Ależ nic podobnego.

- Zastanów się.

- Nie mam się co zastanawiać. Owszem, lubię ją. Jest inteligentna. Jest z nią o czym porozmawiać. Nie wolno mi?

- Wolno ci.

- Przecież jestem wolnym człowiekiem.

- Tylko w pewnym sensie jesteś wolnym człowiekiem.

- A w jakim nie jestem?

- Jesteś żonaty, to znaczy jesteś związany z Kasią. Jesteście razem. Nie jesteście osobno. Wszystko jej jest twoje, wszystko twoje jest jej. Również przyjaźnie.

- Jak to, nie wolno mi się przyjaźnić z kim chcę?

- W zasadzie powinniście się razem przyjaźnić z tym kimś trzecim. Chociaż znowu słowo „przyjaźń” traktowałbym z wielką ostrożnością w wypadku dziewczyn.

- Nie wolno mi się przyjaźnić z innymi dziewczynami?

- Jest jedna wielka przyjaźń: Kasia. I ona jest niezestawialna, nieporównywalna z żadną inną. Wszystkie inne muszą być z tą pierwszą jakoś związane, akceptowane.

- Ale przecież Kasia nie ma nic przeciwko Bożenie.

- Jak tak, to dobrze. Tylko pod tym warunkiem.

To był ten najbardziej gorący czas. Teraz już dobrze. Powiem – bardzo dobrze. I chyba Jerzy będzie do końca życia wdzięczny Kasi za tę wielkoduszność.

Może powiesz: czy można aż tak ryzykować? Czy to nie jest igranie z ogniem? Czy to nie mogło spowodować katastrofy?

To złe słowo „ryzyko”. Jedyne słowo właściwe tutaj to: zaufanie. Przecież kochasz. Nawet mimo wszystkich nietaktów ze strony twego ukochanego. Przecież wiesz, komu zawierzyłaś. A jeżeli nawet odejdzie, to wtedy nie myśl, że gdybyś robiła awantury: stała na straży waszego małżeństwa z wałkiem w ręce, że wtedy uratowałabyś więcej. Najwyżej sama przeszłabyś na pozycje nieludzkie: niegodne ciebie i jego – niegodne człowieka. Pozostań zawsze wolnym człowiekiem i tę wolność zagwarantuj swojemu partnerowi.

A na koniec do ciebie, który patrzysz na parę kochających się: nie zazdrość nikomu szczęścia. To już tak jest, że ogień przyciąga. Przyciąga zwłaszcza tych, co chcą sobie „nos przygrzać”. Chcesz przyjść? Proszę. Ciesz się, że komuś się taki cud mógł zdarzyć. Potrzeba ci ciepła i jasności, to bierz od nich, żeby ci łatwiej było żyć. Ale strzeż się, by ci nie przyszła pokusa to szczęście naruszyć. Niech ci się nie zdaje, że ty również, a nawet bardziej, zasługujesz na miłość. Nie buduj szczęścia swojego na cudzym nieszczęściu.





















DLA MĘŻCZYZNY NAJWAŻNIEJSZA JEST

PRACA ZAWODOWA, DLA KOBIETY – DOM


Czyż ja żonę kocham? Nie kocham jej, ale... nie wiem,

jak to powiedzieć... Bez ciebie albo kiedy między nami

zdarzy się nieporozumienie, wydaje mi się, że przepadłem

i że nic nie potrafię. No, czy na przykład własny palec

kocham? Nie kocham go, ale spróbuj go odciąć!...

(Lew Tołstoj)


Wychodziłem właśnie z teatru, szedłem w zbitym tłumie rozmawiającym o widzianej przed chwilą sztuce, który stopniowo coraz bardziej się rozrzedzał, rozpływał w ulice. Przede mną mała grupa młodzieży. Najwyraźniej wycieczka. Zacząłem ją wyprzedzać. Nagle ktoś mijający mnie powiedział:

- Dobry wieczór księdzu.

Odpowiedziałem odruchowo:

- Dobry wieczór.

Spostrzegłem tylko, że to jakaś kobieta. Nie poznałem kto. Było mroczno. Oderwała się od swojej grupy, przystanęła. Przeprosiłem swoje towarzystwo.

- Chciałabym się z księdzem spotkać, mam kłopoty osobiste. Czy to jest możliwe? Jestem przejazdem. Przyjechałam tu z grupą mojej młodzieży. Będę do jutra, do wieczora.

Powiedziałem:

- Świetnie, proszę przyjść. Najlepiej koło południa.

Na drugi dzień przyszła. W świetle dnia bez trudu dopatrzyłem się w jej twarzy tamtej dziewczyny, z czasów, kiedy byłem wikarym w jej parafii: ta sama nerwowa twarz, może teraz jeszcze bardziej wyostrzone rysy. Nie znałem jej zresztą wtedy zbyt dobrze. Może rozmawiałem raz czy dwa razy.

Najpierw jakieś takie ogólne wypytywanie: a więc po studiach wróciła do swojego miasteczka, uczy w szkole, a więc dwoje dzieci, a więc mąż – świetny chłopak, asystent na uniwersytecie, ale zrezygnował, teraz pracuje w tej samej szkole co ona.

- No, właśnie o nim chciałam mówić. Przecież my się tak bardzo kochamy – prawie że wybuchnęła. – On mnie kocha tak samo jak dawniej i ja jego kocham tak samo jak dawniej, ale jest coraz gorzej między nami, coraz częstsze starcia, nieporozumienia, coraz częściej płaczę. Właściwie wciąż płaczę.

Usiłowałem dopatrzeć się w tej dość chaotycznej relacji przeszkody, która stanęła pomiędzy nimi, która utrudnia im życie.

- Bo jak trzeba naprawić kontakt, o tych sprawach w ogóle nie mam pojęcia, to muszę prosić sąsiada zza ściany. Mąż na to nigdy nie ma czasu. On w ogóle na nic nie ma czasu. Gdy go proszę o przybicie gwoździa, bo półka leci, to muszę prosić o to całymi tygodniami. I najczęściej bez skutku. W ogóle, to jego nie ma nigdy w domu. Jemy obiady w stołówce szkolnej, ale wieczorem chciałabym, żeby siadł z nami przy stole, żebyśmy mieli trochę tego domu. Nie tylko dla mnie przecież, ale potrzebują go dzieci. On w ogóle nie potrafi jednej roboty robić. Zawsze musi robić trzy roboty naraz. Jedną ręką je, drugą zawiązuje but, a jak skończy, to już wkłada kapelusz, owija szalik i wychodzi. Wpada po to, żeby mi powiedzieć, że późno wróci, albo nie mówi tego wcale i wraca późno w nocy.

- No ale co on robi? Dokąd wychodzi? Koledzy, karty, wódka, jakaś kobieta?

- Nie. Nic, tylko szkoła. Zrobił z młodzieżą już tysiąc rzeczy: splantowali boisko, założyli ogród, zagospodarowali pracownię. I angażuje się w tę szkołę całym sobą. A chyba go kiedyś wyrzucą: mówi prawdę w oczy dyrektorowi i nauczycielom. W momencie, kiedy wszyscy są zadowoleni i widzą same sukcesy, on rozbija atmosferę stwierdzeniem, że tu i tam jest źle, więc: „nie okłamujmy się” – to jego ciągłe powiedzenie. On jest tak zapatrzony w szkołę i w swoją robotę, że nie widzi poza nią w ogóle domu.

Słuchałem, składając z tych poszczególnych detali całość zagadnienia. Już chyba wiedziałem, o co chodzi. Jeszcze wybuchała jakimiś relacjami, stwierdzeniami, jeszcze dorzucała do dotychczasowych nowe uwagi, szczegóły wskazujące na to, że przecież ona ma rację, że nie powinienem się dziwić, że jest taka nieopanowana, rozdygotana i nerwowo zupełnie wykończona, żyjąc w takich warunkach. Powiedziałem bardzo delikatnie, żeby nie spowodować jakiejś gwałtownej reakcji:

- Proszę pani...

- Niech mi ksiądz nie mówi „proszę pani”, przecież ja jestem wciąż tą samą Olgą, którą byłam dawniej.

- No więc dobrze: Olga, przecież tak nie wolno ci robić. Zaakceptuj go takiego, jaki jest. Jeżeli będziesz w dalszym ciągu tak się zachowywała, to możesz doprowadzić do katastrofy. Nie wiem do jakiej, ale do jakiejś. Tak ci nie wolno dalej postępować.

- Ale przecież... – przerwała mi.

- Pozwól, ja wiem, co chcesz powiedzieć. Zaraz powiesz, że on powinien być chociaż trochę w domu i powinien chociaż trochę czasu poświęcić tobie i dzieciom.

- Tak, tak, właśnie o to chodzi. On musi i powinien. To jest jego święty obowiązek. Jest mężem i ojcem – dorzuciła.

- Ja ci znowu przerwę – powiedziałem. – Widzisz, zrozum: ty jesteś kimś zupełnie innym niż on i nie potrafisz go w pełni nigdy zrozumieć, i nie żądam, ażebyś potrafiła. Ja tylko chcę, żebyś godziła się na to, że on jest inny i nie będzie nigdy taki, jaki byś ty chciała, żeby był. Nie przykrawaj go do siebie, bo nie potrafisz, a na pewno zniszczysz waszą miłość. On jest mężczyzną. Dla każdego mężczyzny rzeczą najważniejszą jest jego praca zawodowa i on w tej pracy zawodowej powinien znaleźć pełną satysfakcję. I chyba twojemu mężowi udało się to jak rzadko komu. Nie przeszkadzaj mu w tym. To tylko świadczy o tym, że jest zupełnie normalny. Źle by było, gdyby było przeciwnie.

- Ale on jest moim mężem i ojcem naszych dzieci – powtórzyła.

- Zgoda. Może jest w tym wszystkim przesada, co on robi. Może on w tym wszystkim przeholował, ale to jest w tym stylu i w tym typie męskim, w jakim być powinno. Zostaw go i ciesz się tym. Rozmawiaj z nim o tej jego pracy, nie chciej, żeby on się interesował tylko tym, co w domu: że tam nowy katarek u dziecka, że tam gwóźdź, że tam półka: nie skarż się tylko, ale chciej, żeby on zaczął ci mówić, żeby on się zwierzał przed tobą z wszystkich swoich kłopotów, trosk, trudów, żeby on w tobie znalazł poplecznika, oparcie w tych wszystkich starciach, jego zdaniem najwłaściwszych, prawdziwych i uczciwych, jakie prowadzi z zespołem nauczycielskim czy nie wiem tam z kim. On nie powinien być samotny. On powinien czuć, że go rozumiesz, że ty jesteś wciąż z nim i w tobie ma pełną podporę. Musicie być razem – kończyłem.

Podjęła:

- A ja? Ja też pracuję zawodowo.

- Dziewczyno, przecież ty jesteś też nauczycielką i pracujesz razem z nim, w tej samej szkole – wykrzyknąłem, łapiąc się na tym, że zupełnie zapomniałem, o czym mi mówiła przed chwilą. – Czy może być bardziej idealna dla ciebie sytuacja! Ale nawet gdyby on był bokserem a ty nie interesowałabyś się dotąd nigdy tym sportem, to odkąd stałabyś się żoną boksera, musiałabyś zacząć interesować się tą dyscypliną sportu. A to wszystko na to, byś mogła być z nim razem – by on nie był tam bez ciebie. Mimo że ty jesteś kobietą, to znaczy: mimo że dla ciebie sprawą centralną jest dom. I dobrze, że tak jest, że dom jest sprawą centralną. To tylko świadczy o tym, że jesteś normalną kobietą. A czy ty dbasz o siebie? – spytałem nieoczekiwanie.

Poruszyła się niespokojnie na krześle. Zatrzepotała powiekami. Chyba się zarumieniła.

- W jakim sensie? – spytała niepewnie.

- Włosy, sukienka, bluzki, spódnice, buty, pończochy.

Poprawiła odruchowo włosy.

- Ja jestem w drodze, to może faktycznie... trochę...

- Nie, mnie nie chodzi o teraz, tylko o tam, o zawsze.

- On na to nie zwraca uwagi.

- Nie znam go, ale jeżeli jest normalny, to na pewno zwraca uwagę i ty też musisz zwracać na to uwagę.

Podałem dość krańcowy wypadek, a więc wcale nie idealny. Na to, żeby było dobrze, potrzeba, żeby ten chłopiec zobaczył poza szkołą swój dom, poza uczniami swoje dzieci, poza gronem nauczycielskim swoją żonę. Żeby poczuł się ojcem i mężem, a nie tylko nauczycielem. Ale to jest możliwe dopiero przez akceptację jego pracy, włączenie się w krąg jego zainteresowań.

Może powiesz, że to zbytnie uproszczenie tak dzielić ludzi na dwie kategorie, na dwa zakresy zainteresowań. Masz rację, to jest zbytnie uproszczenie, ale uproszczenie, które pozwala wiele rzeczy zrozumieć.

Chłopiec i dziewczyna, potem mąż i żona, muszą mieć specjalne cnoty, które są potrzebne na to, ażeby pomiędzy dwojgiem ludzi trwał eros i coraz bardziej się pogłębiał. Wynikają one ze specyfiki kobiecości i męskości. Sprowadzę je do jednego słowa: dla kobiety – piękno, dla mężczyzny siła. Znowu proszę: wybacz uproszczenie.

Miłość musi twojego chłopca rozwijać. On ma się stawać przy tobie i przez ciebie coraz bardziej mocny: odpowiedzialny, podejmujący decyzje, niepoddający się nastrojom. On jest głową, on jest intelektem, on jest odpowiedzialnością, on dba o wszystko. Ufny, cierpliwy, wytrwały. Ale, aby tak było, ty musisz mieć do niego zaufanie. On musi wiedzieć, że ty na nim polegasz. Musi wciąż o tym wiedzieć, że ty chcesz brać od niego siłę, optymizm, pogodę. I dlatego nie wolno ci go zeszmacić. Ani w swoich oczach, ani w jego oczach, ani w oczach jego i twoich kolegów i koleżanek. Mówił mi to – ze swym smutnym uśmiechem – jako dobry żart, ale ja wiedziałem, że to nie żart: „Podzieliliśmy się z żoną zakresami decyzji. Ona decyduje w sprawach drobnych, a ja w ważnych. Dzięki tej umowie wszystko jest jasne. Z tym, że już jesteśmy małżeństwem ponad 20 lat i nie było dotąd spraw ważnych”. Wiedz o tym. Gdy przestaniesz go potrzebować: jako mocnego, mądrego, odpowiedzialnego – gdy on stwierdzi, że dla ciebie nie istnieje jako oparcie, autorytet, to oznacza koniec miłości.

A chłopiec? Chłopiec w dziewczynie musi widzieć piękno: subtelność, harmonię, delikatność, spokój, wrażliwość. Dziewczyna wciąż musi wiedzieć o tym, że ty ją wciąż chcesz mieć piękną. Ona musi chcieć być dla ciebie wciąż piękna. Wiedz o tym. A więc nie tylko „wewnętrznie” ciesz się jej pięknem, ale powiedz jej to: nie ma dla niej większej radości jak usłyszeć od ciebie – którego kocha – że jest piękna: że ładnie chodzi, że jej do twarzy w tym nowym sweterku. Powiedzmy wyraźnie: jeżeli dziewczyna przestanie chcieć być dla chłopca piękna, to jest równoznaczne z zanikiem erosu. Miłość się skończyła.

Po tym generalnym ustawieniu sprawy przejdźmy do uzupełnień. W każdym z nas jest „cień płci przeciwnej”, który może być bardzo nikły, a może być bardzo silny. W związku z tym i te „przeciwne” cechy mogą odgrywać albo niewielką rolę, albo bardzo ważną. Stąd też sprawa pracy zawodowej jest ważna nie tylko dla mężczyzny, a stwierdzenie, że twój chłopiec jest przystojny, na pewno będzie mu miłe.

Nie gwałć wolności twojej dziewczyny, gdy chce skończyć studia, nie żądaj od niej, by się ograniczyła do pracy w domu. Nie wyśmiewaj jej zainteresowań zawodowych. Podejmuj z nią dyskusje na każdy temat. Pomagaj jej, na ile cię stać, gdy usiłuje dalej kształcić się.

A ty nie śmiej się z niego, gdy wróci od fryzjera z modnie zaczesaną fryzurą, gdy stoi przed lustrem i poprawia krawat.

Bo cechą miłości jest szacunek dla drugiego człowieka, a przeciwieństwem jej jest pogarda.























MAŁŻEŃSTWO MIESZANE


Poucz nas, że pod słońcem Twoim

Nie masz Greczyna ani Żyda”.

(Julian Tuwim)


Najpierw przyszła starsza pani. Powiedziała, że ma wielką prośbę: jej młodzi przyjaciele z prowincji chcą ze mną porozmawiać na różne tematy. Ustaliliśmy termin. Dodała wyjaśniająco, że chodzi o kogoś stojącego, powiedzmy, trochę na zewnątrz Kościoła. Wpisałem datę do kalendarzyka i uznałem sprawę na razie za zakończoną.

Oznaczonego dnia zjawili się punktualnie. Przyszła ta sama starsza pani i powiedziała:

- Już są.

- Dobrze, już schodzę na dół.

Zszedłem za chwilkę. Para młodych ludzi zaczyna mi wyjaśniać, że chcą wziąć ślub tutaj, w naszym kościele.

- Świetnie, kościół piękny.

Ale istnieje pewna trudność, mianowicie ksiądz z tamtej parafii, do której przynależą, mówi o potrzebie spowiedzi, nawet dwukrotnej, dał im nawet jakieś karteczki, które mają zresztą przy sobie, gdzie musi się wpisać ksiądz z nazwiskiem i datą, poświadczając, że u tej spowiedzi byli. Oni zrozumieli to w ten sposób, że bez spowiedzi nie może być sakramentu małżeństwa, a trudność jest właśnie ze strony panny młodej.

- Jaka? – pytam.

- To może najlepiej, jak ona to sama wyjaśni – wreszcie starsza pani oddała głos młodej.

Otóż okazało się, że ta młoda dziewczyna jest niewierząca, przynajmniej za taką się uważa, nie chodzi już do kościoła od wielu lat, kontakt z Kościołem się przerwał. Wobec tego, czy uznam ją za nadającą się do spowiedzi, ażeby mogła dopełnić formalności? W tym miejscu trochę się wewnętrznie oburzyłem i powiedziałem:

- Chwileczkę, ja nie bardzo rozumiem. Pani jest niewierząca i pani chce iść do spowiedzi?

Odpowiedziała:

- No dobrze, ale ja chcę zawrzeć ślub w kościele, ponieważ mój narzeczony jest wierzący i praktykujący i cała rodzina z jego strony, i z mojej strony, i trudno by było sobie wyobrazić inaczej.

Powiedziałem:

- Nie, to jest jakieś nieporozumienie. Albo pani źle zrozumiała księdza, albo ksiądz się źle wyraził. Proszę pani, jeżeli przyszły mąż jest wierzący i chce, ażeby ślub był katolicki, to nie jest koniecznością, żeby pani była chrześcijanką czy w ogóle wierzącą. Wystarczy jak jedna strona jest wierząca do tego, aby ślub był ważny. Druga strona nie musi.

Zobaczyłem w jej oczach jakieś prawie szczęście, uśmiechnęła się. Jeszcze nie bardzo wierzyła, czy dobrze zrozumiała.

- Jak to, a tam ksiądz chciał, żebym przyniosła jakąś karteczkę, i to ma być spowiedź dwa razy.

- Widocznie pani sprawy nie wyjaśniła, widocznie pani nie powiedziała tego, że pani jest człowiekiem niewierzącym. Jeżeliby ksiądz panią dobrze zrozumiał, jeżeliby pani dobrze wyjaśniła, o co państwu chodzi, to odpowiedź by pani usłyszała taką samą jak i ode mnie. Powtarzam: jeżeli pan jest wierzący i praktykujący i chce zawrzeć ślub kościelny, zawiera go przed księdzem, w kościele, przy ołtarzu, z panią która jest niewierząca – dla niego to jest sakrament, a dla pani ceremonia, podczas której pani ślubuje wierność mężowi.

- No dobrze, ale to jest przysięga kościelna.

- Nie, proszę pani, w żadnych sformułowaniach, które pani wypowie, nie będzie ani słowa „Bóg”, ani słowa „Jezus Chrystus”, ani „życie wieczne” czy cokolwiek, co by było niezgodne z pani przekonaniem. Przecież pani nie może na sobie dopuszczać się gwałtu, ani mąż tego nie chce od pani, ani tym bardziej Kościół. W końcu bądźmy poważni. Słowa przysięgi wyglądają mniej więcej w ten sposób, że „ślubuję ci miłość, wiarę, uczciwość małżeńską i to, że cię nie opuszczę aż do śmierci” – i na tym pani skończy. A tylko mąż powie tę samą przysięgę: „ślubuję ci miłość, wiarę i uczciwość małżeńską, i to, że cię nie opuszczę aż do śmierci” – dodając na końcu to, czego pani nie doda: „Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Świętej Jedyny i wszyscy święci”. Koniec. Zgoda? Jeżeli to oczywiście pani nie przeszkadza być na klęczniku, wyjść po stopniach ołtarza i tam jeszcze raz uklęknąć. Zresztą klękać pani też nie musi. Może pani stać. Przyszły mąż wtedy też będzie stał. Aha, jeszcze pani będzie miała ręce związane stułą. Nawet jeżeli pani ten symbol nic nie mówi, nawet w tym wypadku, może pani na to się zgodzić. Proszę traktować to jako mniej lub bardziej dziwną ceremonię, w której pani uczestniczy, aby zrobić przyjemność mężowi. Czy pani ma jeszcze jakieś pytania?

- Nie, to chyba by było wszystko.

- Wobec tego może jeszcze raz powtórzę: sytuacja wygląda w ten sposób, że do tego, aby ślub kościelny był ważny, wystarcza, że jedna strona jest chrześcijańska i uważa ten obrzęd religijny za sakrament, i dla niej jest sakramentem, a dla drugiej strony jest ceremonią, podczas której składa przysięgę – przed sobą samym oczywiście, przed swoim sumieniem – wierności mężowi do śmierci. Zgoda?

- Zgoda!

- Wystarczy?

- Wystarczy!

- Wobec tego, jak z tego wynika, pani nie przystępuje do spowiedzi, bo to nie jest potrzebne, a jeżeli pan sobie tego życzy, to bardzo proszę.

On mówi:

- Przyjechałem z tym nastawieniem, że chciałbym przystąpić do spowiedzi świętej. Jeżeli ksiądz ma chwilę czasu, to bardzo o to proszę, bo do ślubu brakuje nam już tylko parę dni.

- Świetnie. Już idę do kościoła. Mój konfesjonał po prawej stronie. Tam będę za parę minut.

Tak się też stało. Wszedłem do kościoła i wtedy, kiedy spowiadałem tego chłopca, patrzyłem, jak jego narzeczona chodziła po kościele i oglądała – cudowny zresztą – nasz kościół, prześliczną architekturę. Chodziła po kościele tak jak ktoś obcy, turysta, ciekawy tego wszystkiego, co ktoś zbudował, naniósł, namalował. Życzyłem jej i życzyłem w duchu jemu, ażeby to małżeństwo było dobre, żeby byli szczęśliwi, bo i w tym układzie ludzie mogą być szczęśliwi, jeżeli tylko o to się starają.



TRÓJKĄT


Czyż nie możemy przewiązać naszej rany swą miłością

tak, iż może przyjść dzień, kiedy jej blizny nie będzie już

widać?

(Rabindranath Tagore)


Wkroczyłem w chwili, gdy zdawało się, że wszystko już jest skończone. Poczułem się jak wśród wariatów, choć osoby zainteresowane rozumowały logicznie.

Juliusz obrażony w ambicjach wiernego męża, dobrego ojca, przystojnego mężczyzny, przewyższającego o niebo swojego konkurenta – niespodziewanego rywala – walorami, które cechują prawdziwego mężczyznę: młodzieżowym wyglądem, brawurową jazdą na nartach, ryzykanckim prowadzeniem samochodu, a poza tym – a właściwie przede wszystkim – tym faktem, że jest dziennikarzem. Tamten nie miał nic z tego, był za to intelektualistą, co dla Julka stanowiło przedmiot drwin.

Ewa chciała iść za Grzegorzem choćby na koniec świata, zerwać wszystkie więzy, jakie były do zerwania, opuścić dom, jeżeliby tak trzeba było – wziąć ze sobą dzieci, oprócz tego nic więcej. Bo ona się w Grzegorzu zakochała na zawsze i bez pamięci. Przypomniała sobie, że Juliusz ją zaniedbuje, że ją chyba też kiedyś zdradził.

Przyszła kolej na Grzegorza. Tak, jest zakochany. Tak, chce związać się z Ewą na zawsze. No tak, tylko pewną trudność stanowią dzieci. Lepiej, żeby zostały przy Julku, choć Ewa nie bardzo tego chce. Kolejna trudność to mieszkanie. Najlepiej byłoby zostać w mieszkaniu Ewy, ale nie wiadomo, czy się na to Julek zgodzi.

- Czy rozmawiał pan z Juliuszem?

- Nie.

- A ma pan zamiar z nim rozmawiać?

- Po co, niech to załatwi Ewa.

Do tego wszystkiego dwójka dzieci opętana strachem, które czuły, że otacza je jakaś tragedia, przerastająca ich możliwości pojmowania.

Juliusz oświadczył, że nie będzie rozmawiał z Ewą. To ona jest winna. Niech robi, co chce. Z Grzegorzem też nie będzie rozmawiał, bo to by mu uwłaczało. Ewa oświadczyła, że Julkowi powiedziała o swojej decyzji i to wystarcza. Grzegorz oświadczył, że czeka na decyzję Ewy.

Nie, to nie. Próbuję ja sam za nich wszystkich porozmawiać. Swojego czasu taką misję spełniał Kissinger, latając pomiędzy Tel Avivem a Kairem i paroma innymi stolicami arabskimi i niearabskimi.

I okazało się, co się okazuje prawie zawsze przy takich tragediach. Wina była nie tylko po jednej stronie. Nie tylko Ewa była winna. Winny też był Juliusz. W ciągłych rozjazdach pomiędzy Warszawą a Poznaniem. Weekendy tydzień w tydzień na nartach w Zakopanem. Praktycznie nieobecny w domu i domem się coraz mniej interesujący. Ewę kochał, ale już tylko na zasadzie mebla w pokoju, który powinien bez słowa spełniać swoją rolę. Znikły dawne wspólne szaleńcze wyprawy, wspólne w dosłownym tego słowa znaczeniu, kiedy to malutkiego, paromiesięcznego Mateusza brali razem nawet pod namiot na całe wakacje. Ani się spostrzegł, jak z partnera przemienił się w drobnomieszczańskiego pana domu. Ustawił ją sobie – jak w dziewiętnastowiecznych zwyczajach – na straży ogniska rodzinnego. A on – król – stworzony do wyższych rzeczy, bujał w jakichś tam swoich obłokach. Ewa z trudem wiążąca koniec z końcem, miotająca się pomiędzy domem a swoją pracą zawodową, natknęła się w końcu na kogoś, kto ją zrozumiał, współczuł i starał się uzupełnić braki w sferze uczuciowej. Wina Ewy, że na to poszła. Ale wina Julka, że tę sytuację stworzył. „Przecież ona wie, że ja ją kocham”. „Co to znaczy wie. Gdzie twoja dawna czułość. Gdzie twoje dawne razem. Razem we wszystkim” – tłumaczyłem mu.

Ale osobna sprawa to rola Grzegorza. Tłumaczył mi: „Zobaczyłem, że jest nieszczęśliwa i chciałem jej pomóc”. zaczęło się od długich rozmów. I to jeszcze nie była tragedia, choć dużej miary nietakt, bo jak można przed trzecią osobą wywlekać sprawy jak najbardziej intymne – małżeńskie i rodzinne. Ale nawet gdyby. Grzegorza jedyną misją do spełnienia powinno być ratowanie, uzdrowienie tego, co było chore: służyć dobrą radą Ewie, a nawet wybrać się do Julka i z nim pogadać. Ale nie jak złodziej proponować Ewie rozwód z Juliuszem i małżeństwo ze sobą. Przecież jeszcze małżeństwo trwało. Nie musi się być nawet wielkim psychologiem, by wiedzieć, że nawet w dobrym małżeństwie może dojść do zachwiań czy nawet załamań, ale przecież to nie oznacza końca. Zawsze jest do czego nawiązać. Przecież była tam wielka miłość i okresy wielkich uniesień. To są ci sami ludzie, którzy się sobą cieszyli, którzy żyli w tej radości, pracując, tworząc, budując rodzinę tyle lat. A po drugie – nie trzeba być teologiem, żeby wiedzieć, że jesteśmy ludźmi i mamy swoje słabości, złe skłonności, że jesteśmy egoistami, że wciąż nam grozi interesowność, wygodnictwo, które chce rozszerzyć swój stan posiadania na całą naszą osobowość, na całe nasze życie. Ale że ludźmi jesteśmy, to też jesteśmy w stanie zapanować nad sobą, zdobyć się na sprawiedliwą ocenę swojego postępowania, na przeproszenie, na poświęcenie, na podjęcie odpowiedzialnych kroków – odpowiedzialnych za losy ludzi z nami związanych. Nie trzeba być filozofem i pedagogiem, żeby wiedzieć, że wolność to nie samowola, że wolność człowieka jest zawsze ograniczona przynajmniej drugim człowiekiem, który z nami idzie, który też chce żyć.

Jeżeli udało mi się uratować ich małżeństwo, to cała zasługa w tym samego Grzegorza – jeżeli słowo „zasługa” jest tu stosowne – który po prostu przeląkł się tego szczęścia, jakie dość nieoczekiwanie miało spaść na niego. Jak zaczęliśmy obliczać, co to znaczy związać się z kobietą z dwojgiem dużych już dzieci, znaleźć mieszkanie i utrzymać rodzinę, zgodził się ze mną, że to przekracza jego możliwości – możliwości jego pensji i pensji Ewy. Mówię to prawie cynicznie, a na pewno ze smutkiem, że nie zadecydowały w tym względzie żadne argumenty wyższego lotu, ale że trzeba się było odwoływać do argumentów całkiem przyziemnych.

Piszę ci o tym, bo chciałbym, żebyś raz na zawsze ustawił sobie tę sprawę. Niezależnie od tego, ile będziesz miał lat, jak długo będziesz funkcjonował, kobieta zamężna niech będzie dla ciebie tabu: poza obszarem zainteresowań. Chociażby nie wiem jak była dla ciebie pociągająca, atrakcyjna. Chociażby nie wiem jak bardzo potrzebowała twojej męskiej pomocnej ręki i obrony przed tamtym okropnym człowiekiem, który nazywa siebie jej mężem i ojcem jej dzieci. Ona jest poza konkursem. Nie istnieje.

Niezależnie od tego, ile będziesz miała lat. Jak długo będziesz funkcjonowała, niech mężczyzna żonaty nie wchodzi w rachubę, niech będzie dla ciebie sprawą zamkniętą. Chociaż nie wiem jak bardzo byłby nieszczęśliwy i potrzebujący kobiecej czułości, ratunku, pociechy. Chociaż nie wiem jak bardzo by cię zapewniał, że uratować go możesz tylko ty, że ty jesteś tą jego wymarzoną, a tamta była nieporozumieniem, pomyłką.

Na koniec powiem jeszcze tylko tyle – może to z mojej strony przesada, może brak wyobraźni, ale trudno mi pojąć ludzi, którzy rozbijają cudze małżeństwa – ludzi, którzy kradną żony, które kradną mężów. To tak, jakby ktoś zalecał się do zakonnicy, chciał wyrwać ją z zakonu i ożenić się z nią. To tak, jakby któraś chciała zdobyć księdza i wyjść za niego za mąż. Człowiek związany węzłem małżeńskim to taka sama świętość, której się bezcześcić nie godzi.

Może przesadzam, ale dla mnie rozbijanie małżeństwa jest to jakieś świętokradztwo, czyn zasługujący na najwyższe potępienie. Bo jest to krzywda najwyższego wymiaru. Jeżeli zawsze rozbijanie małżeństwa jest zbrodnią, to w wypadku gdy są tam dzieci, wtedy zbrodnia jest już potworna.

Wczoraj byłem na imieninach Ewy. Zastałem przy stole ludzi zaprzyjaźnionych z ich domem. A więc tak przyjaciół Juliusza i Ewy, jak przyjaciół Mateusza i Klary. Dzieci dawno nie widziałem. Chyba pół roku. Tak powyrastały. Rozmawialiśmy o bieżących pilnych sprawach. Umówiliśmy się na pozałatwianie jeszcze tam czegoś, „ale nie teraz, przy takim zamieszaniu; zdzwonimy się”. Na odchodnym spytałem Ewę tak mimochodem:

- Co z Grzegorzem?

- Z jakim Grzegorzem?

- No z tamtym.

- Ach, rozumiem. Nie wiem nic o nim. Od tamtego czasu znikł mi z oczu.


























MIŁOŚĆ RODZINNA



















BYĆ KOBIETĄ


Ach, płoną drwa na kominach i sanie suną w puch,

kot przeciągając się mruczy, wzdyma się w giętki łuk.

Ty jesteś w rzece i w każdym ruchu odbity twój uśmiech.

Obudź się śniegiem, polaną, zmień się w danieli róg,

pod wieczór będziesz ciałem i w moim ciele uśniesz,

a rano znów się obudzę, miną znużeni ludzie,

znajdą na mojej piersi uśpiony biały głóg.

(Krzysztof K. Baczyński)


Gdy już wszystko powiemy na temat równouprawnienia kobiet, gdy zawarujemy kobietom równe prawa we wszystkich dziedzinach, gdy zrównamy kobiety w sposób ostateczny z mężczyznami – żeby mogły zajmować wszystkie stanowiska, żeby mogły wykonywać wszystkie prace i zawody na równi z mężczyznami – gdy już nie stwierdzimy żadnej różnicy między kobietą a mężczyzną, musimy się jednak wszyscy zgodzić, że to nie mężczyzna, a kobieta rodzi dzieci. Wobec tego musi je odchować i w związku z tym wyłącza się ją z pracy zawodowej. Otrzymuje urlop płatny, potem bezpłatny, przez jakiś czas z prawem powrotu na to samo miejsce pracy. I w ten sposób nagle zostaje zachwiana teza o równości kobiety z mężczyzną. Właśnie przez ten fakt, który się nazywa: dziecko. Bo powinna je karmić własną piersią, gdyż okazało się po wielu próbach i wielu latach wymyślania najnowocześniejszych pełnowitaminowych odżywek, że ten pokarm jest dla dziecka najlepszy, najzdrowszy, niezastąpiony. Bo trzeba, by dziecko wychowywała matka przynajmniej w jego pierwszych miesiącach i pierwszych latach, gdyż okazało się, że żłobki – nawet te najbardziej nowoczesne, higieniczne, przestronne i przeszklone, obsługiwane przez wyspecjalizowane pielęgniarki – są niczym w porównaniu ze stałą obecnością matki. Powróciła zasada Indianek, Japonek, Murzynek, które niezależnie od tego, dokąd idą i co robią, mają ze sobą dziecko, najlepiej po prostu przytroczone na plecach. Okazało się, że wszystkie zabiegi psychologów, pielęgniarek i wychowawczyń są niczym w porównaniu z kontaktem, jaki nawiązuje z dzieckiem matka. Okazało się, że jej obecność jest potrzebna dziecku bardziej niż powietrze i woda. Dziecko stanowi element konstytutywny dla całej rzeczywistości kobiety. Bo już teraz bardzo dobrze wiemy na przykład, że od zdrowia matki zależy zdrowie jej przyszłego dziecka, chociaż to dziecko jeszcze daleko na horyzoncie. Wiemy nawet takie detale, że kobieta, choć jeszcze jej daleko do dziecka, nie powinna nadużywać alkoholu ani palić papierosów, a już w żadnym wypadku nie czynić tego w czasie ciąży, że powinna unikać stresów, nerwowego życia – zawsze, zwłaszcza w okresie ciąży.

Dziecko wyznacza kobiecie jej pozycję w społeczeństwie. Ona jest wychowawczynią nowego świata, młodego świata, przyszłego świata. Ona kształtuje psychikę przyszłej ludzkości, nowych pokoleń. Jaka jest kobieta dzisiaj, będzie ludzkość jutro. Kobieta jest odpowiedzialna za przyszłość ludzkości. Od jej inwencji zależy kształtowanie domowego zwyczaju. Od jej osobowości zależy atmosfera, która panuje w domu. Od jej ciepła zależy, czy wszystkim w domu będzie dobrze – czy narodzi się coś, co nazywa się domem. Jest wciąż dzieciom potrzebna. Nawet gdy już dzieci będą umiały mówić, chodzić, pisać, rachować. Nawet gdy już będą się broniły, by im nie mówić „dzieci”, to przecież będą jej wciąż potrzebowały. Stąd też matka nigdy już nie będzie wolnym człowiekiem czy wolną kobietą. Wciąż już będzie, do swojej śmierci, odpowiedzialna za swoje dzieci, choć już z domu odejdą i założą własne domy.

Wciąż będzie wracała do nich, do ich życia, do ich „dawaniasobierady”. Wciąż będzie miała gotowe ręce, by pomagać, nawet gdy zajdzie tylko cień potrzeby.

Pisząc to, myślę przede wszystkich o kobietach pracujących zawodowo, które są żonami i matkami.

Przychodzi mi na pamięć Marta, matka dziecka. Mąż architekt, ona najpierw asystentka, potem docentka. Lata dziecinne spędziła na wschodzie, potem rodzice z bratem w Katowicach, ona w Krakowie. Małe mieszkanko w nowym budownictwie uzyskane prawie cudem. Wnet po ślubie przyszedł Maciek na świat. Mały, bo duży Maciek to ojciec. Szczęście pełne. Miało być jeszcze parę dzieci. Duży Maciek wyjeżdża za granicę na parę miesięcy, żeby dorobić. Tam umiera. Głupia sprawa: wyrostek robaczkowy nierozpoznany. Marta zostaje sama. Z wszystkim – z dzieckiem, z domem, z rozpaczą, z żalem nieutulonym po stracie cudownego wprost męża, z pracą zawodową, która potrzebna teraz nie tylko z powodu umiłowania przedmiotu, ale jako jedyne źródło utrzymania. Są jeszcze na szczęście dobrzy ludzie. Jest pani Józefa, samotna kobieta, która przychodziła jakoś „od zawsze” na sprzątanie raz w tygodniu, czasem dwa. W nowej sytuacji zgadza się przychodzić codziennie w godzinach przedpołudniowych, kiedy pani Marta ma zajęcia ze studentami.

Patrzyłem na to życie lata całe. Podzieliła sobie życie na pracę zawodową i dom. I starała się sprostać uczciwie tym dwom powołaniom. Jako pedagog świetna. Teraz już profesor. Doszła do tego stanowiska dzięki solidnej pracy. Starała się wywiązywać ze swoich obowiązków bez żadnej taryfy ulgowej, do której mogłaby się odwoływać w oparciu o swoją trudną sytuację bytową. Ceniona przez kolegów i koleżanki po fachu nie tylko za swoją koleżeńskość, ale właśnie za zaangażowanie w to wszystko, co dotyczy uczelni. Ma kontakty międzynarodowe. I sprawdziła się na międzynarodowych spotkaniach.

Druga połowa życia – ta lepsza połowa, jak zwykła mówić – to dom. Gdybym chciał wskazać na najbardziej charakterystyczny rys postępowania Marty, to było nim chyba staranie, aby powracać jak najszybciej do domu. „Żeby Maciek nie był sam”. „Żeby, jak wróci ze szkoły, nie zastawał pustego domu”. „Żeby nie kładł się sam do łóżka”. „Żeby Maćkowi przygotować śniadanie zanim wyjdzie do szkoły”. „Żeby z Maćkiem razem zjeść obiad”. „Żeby z Maćkiem zjeść razem kolację”.

Może jako drugą cechę charakterystyczną wymieniłbym dobór środowiska dla Maćka. Była świadoma tego, jaką luką w życiu Maćka jest brak ojca. Miała na tyle pokory, by zdawać sobie sprawę, że ona sama nie potrafi w pełni tego braku uzupełnić. Zawsze rozglądała się pilnie pomiędzy swoimi przyjaciółmi i znajomymi, którzy mieli dzieci w podobnym wieku jak Maciek. Szukała dzieci naprawdę dobrze wychowanych. Starała się wprowadzać Maćka w te rodziny. Wyjeżdżała wspólnie z nimi na wycieczki, na ferie, na wakacje. Zachodziła do nich z okazji świat i imienin. Dawała mu szanse kontaktu z nimi. Szanse na nawiązywanie koleżeńskich stosunków. Potem, gdy Maciek był większy, a marzył o łodziach, wynalazła księdza wioślarza, który w czasie wakacji letnich brał młodzież na parę tygodni i pływał z nią po jeziorach mazurskich.

Teraz już Maciek kończy architekturę. Gdybym chciał w skrócie powiedzieć, co o nim myślę, to chyba tylko to, że życzyłbym wielu matkom, by miały takiego świetnego syna. A Marta. Jak zwykle między uczelnią a domem – w sposób dosłowny i przenośny – wciąż zaangażowana we wszystko, co się dzieje tu i tu. Mogę powiedzieć tyle, że życzyłbym wielu dzieciom, by miały taką matkę jak ona, i wielu uczelniom, by miały tak żyjących jej sprawami profesorów.

Najnowsze jej staranie to mieszkanie dla Maćka. Bo Maciek chodzi ze swoją dziewczyną na poważnie. Mają zamiar się wkrótce pobrać.

A już tak całkiem na marginesie: Marta pozostała prawdziwą kobietą. Trudne życie, jakie ma za sobą, nie przemieniło jej w kapitana tonącego statku ani w szefa straży pożarnej, ani w kaprala, sierżanta czy generała, ani nawet w kierownika przedszkola, szkoły, internatu, ani w profesora. Pozostała kobietą. Martwią ją zmarszczki na twarzy i kłopoty z zębami. Lubi się ładnie ubierać. W każde święta zawsze przygotowuje wieczór dla swoich przyjaciół i przyjaciół Maćka. Choć nie ma specjalnego talentu kucharskiego, to przecież zawsze chce swoich gości zaskoczyć czymś nowym. A co najważniejsze, choć to już tyle lat, pozostał jej wdzięk dziewczęcy, co jest tak ważne u kobiety.















MIEĆ DZIECKO


Matka Gracchów? Rzymska matrona?

Propagandowe” nazwisko?

Nie, to tylko dobroć wcielona,

Zwykłe matczysko.

(M. Pawlikowska-Jasnorzewska)


Mam przed oczami parę moich młodych przyjaciół, studentów, potem – od niedawna – już asystentów. On i ona – jakby się w korcu maku mógł ktoś spotkać, tak oni się spotkali. Dwoje matematyków. Jajogłowi. Myślący i formułujący zdania ze ścisłością komputera. Pokochali się. Choć to trudno mi było sobie pomieścić w głowie, że tacy mogą kochać. Podejrzewałem z cicha, że rozmawiają o tych swoich najważniejszych sprawach wzorami matematycznymi. Bo chyba tak było im najłatwiej. Dawałem im potem ślub. Było nawet przyjęcie weselne. Trochę na mój gust dziwne. Może mi się zdawało, ale przebiegało ono w pośpiechu. Miałem wrażenie, że spieszą się do swoich pracowni. Nie myślałem, że będą mieć dziecko. Jeżeli, to chyba urodzą komputer. Ale nie, urodziła się śliczna dziewczynka – Matylda, nawet z zadartym nosem. A potem patrzyłem ze zdumieniem na matkę – na to, jaka się w niej dokonała transformacja. To był już prawie nie ten sam człowiek. Owszem, tak jak dawniej zawsze wyciszona, małomówna, ale co w niej teraz było najbardziej uderzające, to promienność, ciepło, gdy nosiła swe dziecko na rękach, gdy patrzyła na nie, jak leżąc w wózeczku bawi się swoimi rączkami. Ojciec długi czas zachowywał dystans do tego, co się wydarzyło w jego domu. Patrzył z boku na tę okruszynę, która była nazywana jego dzieckiem. Osobisty stosunek nawiązał z nim chyba odtąd, odkąd nawiązał z nim kontakt – gdy na sygnał z jego strony otrzymał odpowiedź, gdy coraz częściej dziecko kierowało ku niemu sygnały uśmiechów, popiskiwań, machania rączką, domagając się odpowiedzi.

Dziecko. Dziecko chciane, oczekiwane, upragnione to w historii miłości nowa epoka. Dziecko jako owoc kwiatu, który się nazywa miłością małżeńską, jako wynik najgłębszego zjednoczenia, które dokonuje się w akcie współżycia małżeńskiego. Dziecko jako wspólna „własność”. Choć z natury rzeczy inaczej rozwija się miłość matki do swojego dziecka, inaczej miłość ojca. Dziewięć miesięcy ciąży od momentu, gdy kobieta uświadomi sobie, że poczęło się w niej nowe życie, to okres przekraczający możliwości jakiegokolwiek opisu. To, co rozgrywa się w tym okresie pomiędzy matką a dzieckiem, którego tętno, którego ruchy coraz wyraźniej czuje, wykracza poza możliwości rozumienia tych, co tego nie doświadczyli, a więc i ojca. Czasem tylko uczuciem radości wiedziona żona bierze dłoń męża, przykłada do swojego łona, mówiąc: „Czujesz, jak kopie, czujesz?” Ale mąż nie jest w stanie nigdy w pełni zrozumieć przeżyć żony. Nawet może być zazdrosny o tę miłość, którą obdarza żona dziecko, a która – jak on uważa - cała się jemu należy. Dopiero gdy je zobaczy, gdy zaczyna – jeszcze wciąż ze zdziwieniem – odkrywać w nim własne podobieństwo – a to układ brwi, kształt nosa, zarys brody, odgięcie uszu – może dopiero wtedy nazwie je naprawdę swoim dzieckiem. Gdy znajdzie w nim ten sam co u żony owal twarzy, sposób trzymania głowy, nazwie je naprawdę „naszym dzieckiem”. Potrzebne to, bo czas największego trudu jeszcze przed nimi. To jest czas biegunek, przeziębień, wysypek, uczuleń, zatruć. Czas częstej zmiany pieluszek, czas płaczu – nieustannego płaczu, a więc i nieustannego – w dzień i w nocy – noszenia na rękach tej małej łkającej okruszyny, by przynieść mu ulgę, by przestało płakać, by choć trochę odpoczęło, utuliło się, zasnęło. W tym okresie dla obserwatorów stojących z zewnątrz tego dramatu trud rodziców jest gigantyczny, ponadludzki. Dla samych rodziców tak naturalny i tak sam przez się zrozumiały, że uważają, iż nie ma się czemu dziwić. Bywa, że dla małżeństwa, które złączyło się jakoś w biegu, w jakimś początkowym, „zielonym” stadium, to jest dopiero pierwsza prawdziwa – a więc bezinteresowna – miłość, której wobec siebie wzajemnie nie zdążyli doświadczyć.

Mieć własne dziecko. Ale to nie to samo co mieć szafę czy samochód. To relacje międzyludzkie i tu słowo „mieć” jest niedobre, a przynajmniej co innego znaczy niż w wypadku rzeczy. I będzie coraz bardziej co innego znaczyło w miarę upływu miesięcy i lat. Od momentu, gdy ta twoja własność przylepiona ufnie, czasem nawet kurczowo wczepiona, wysunie swoją łapkę z twojej dłoni i oświadczy z całą stanowczością: „Ja siama”. I trzeba puścić jej rękę, a ubezpieczać wciąż, żeby sobie nie zrobiła krzywdy, żeby nie zawędrowała do rozpalonego pieca, do otwartego balkonu, do schodów. Na tym polega wychowanie: na dorastaniu do wolności, do samodzielności, do odpowiedzialności. Praktycznie nazywa się to popuszczaniem sznurka, zwalnianiem wodzy, aż dojdzie kiedyś do ich odrzucenia. Ale może się zdarzyć, że jakaś matka nie zgodzi się na to nigdy. Kierowana małpią miłością, będzie chciała dziecko zachować dla siebie wyłącznie, na zawsze. I gdy w życiu jej syna pojawi się inna kobieta, będzie starała się wszelkimi sposobami nie dopuścić do małżeństwa, a nawet gdy do niego dojdzie, doprowadzi do rozbicia. Ściągnie dziecko do siebie, powołując się na obowiązki wdzięczności syna wobec siebie, zapłaty za wszystkie miesiące jego niemowlęctwa, za wszystkie jego choroby, w których go pielęgnowała. Będzie symulowała własną chorobę, niedołężność, by go zatrzymać przy sobie. Dopiero co przeżyłem podobną historię: matka ściągnęła do siebie swoją córkę wraz z dzieckiem, odrywając ją od męża. I to tak przemyślnymi metodami, że córka uwierzyła w krzywdę, którą wyrządza jej mąż, w to, że go nigdy nie kochała i że bez niego jeszcze lepiej wychowa swoje dziecko. Są ojcowie, którzy nie chcą się pogodzić z tym, że ich dziecko to nie ich własność podporządkowana ich woli i całe wychowanie sprowadzają do tresury. I jeżeli się to nie udaje, uważają, że dziecko jest złe.

Ale może być przeciwnie. Może nie być żadnego sznurka. Może nie być żadnej więzi, żadnego zainteresowania się rodziców swoim dzieckiem. A jeżeli nawet nie żadnego, to minimalne, ograniczone do spraw najbardziej elementarnych: żeby miało co jeść i było jako tako ubrane. Rodzice mają swoje sprawy, swoje dorosłe problemy i zainteresowania, swoje kariery naukowe czy swoje dorabianie się, swoje wczasy czy urlopy, swój samochód i swoje kontakty towarzyskie. Wśród tych wszystkich dorosłych spraw plącze się dziecko ze swoimi pytaniami, zmartwieniami, na które otrzymuje jednakową odpowiedź: „Nie przeszkadzaj”. „Widzisz, że tatuś (mamusia) pracuje (rozmawia, czyta gazetę, książkę, słucha radia, patrzy w telewizor, gra w karty, urządza przyjęcie)”. A tymczasem jedno z praw człowieka brzmi: Każdy człowiek musi codziennie otrzymać pewną ilość pogłaskań. Najwięcej dziecko, mało człowiek dorosły, więcej człowiek stary. Bez pogłaskań człowiek nie potrafi żyć. I jeżeli bez pogłaskań trudno jest żyć człowiekowi dorosłemu, to dziecko nie może się normalnie rozwinąć i braki w tej dziedzinie pozostawiają nieodwracalne skutki w psychice dziecka. Co to są pogłaskania? To po pierwsze zwrócenie na dziecko uwagi, zainteresowanie się nim – co robi, co mówi, o co pyta, to życzliwość, serdeczność, ciepło, to pochwalenie, uznanie, podziw albo nawet nagana, upomnienie.

Innymi słowy – powtarzając raz jeszcze – rodzice muszą w stosunku do dziecka znaleźć drogę wypośrodkowaną, którą im podyktuje ich serce i rozum – pomiędzy czułością i surowością, by wychować swoje dziecko na samodzielnego człowieka.

Po drugie – mieć dziecko, to wychowywać je do życia. I wobec tego, jeżeli możesz dać mu jakiś dar największy, to daj mu braciszka czy siostrzyczkę. Ileż to razy słyszałem od jedynaków: Mój największy żal do rodziców to ten, że nie mam rodzeństwa. Najczęstsze wytłumaczenie ze strony rodziców: „Chcemy naszemu dziecku dać wszystko, czego potrzebuje. Nie stać by nas było na to wobec dwojga dzieci”. A prawda brzmi wciąż tak samo: największy dar, jaki rodzice mogą dać swojemu dziecku, nazywa się braciszek albo siostrzyczka. Żyjąc samotnie z najbardziej nawet kochającymi rodzicami, staje się starym malutkim, zostaje mu zabrany najpiękniejszy okres życia, który się nazywa dzieciństwem. Jeżeli tylko to możliwe, dzieci powinny się rodzić w krótkim odstępie czasu.

Boże, nikogo nie namawiam do dziewięciorga dzieci. Chociaż... Jechałem akuratnie samochodem, gdzieś tam po Rzymie, i brat zakonny, Władysław, który wóz prowadził, powiedział: „Nas w domu było dziewięcioro”. Wyrwało mi się: „Jak sobie wasza matka potrafiła poradzić z taką gromadą?” „Mam nie miała dużo roboty. Trzecie dziecko miało za obowiązek wychowywać pierwsze, i tak szło”.

Mimo to nie namawiam nikogo do dziewięciorga, chociaż... do trójki na pewno. Nas w domu było czworo. Brat umarł, została nas trójka i żal nam, że nas nie ma więcej. Niemniej, lansuję plan minimum: jeżeli rodzice chcą dać dziecku jakiś dar największy, to niech mu dadzą braciszka albo siostrzyczkę.

Siedzę w zaprzyjaźnionym domu, popijając herbatę i rozmawiając o jakichś ważnych sprawach. Na środku pokoju na dywanie bawi się dwójka rodzeństwa. Od czasu do czasu wybucha jakaś awantura, czasem kończy się rykiem starszego czy młodszego i skargą na kolanach mamy: „Mamo, bo Piotluś zablał mi zabawkę”. Potem próba mediacji i powrót do dalszej zabawy. Ale niechby mama ukarała za surowo Piotrusia, to będzie zaraz drugi ryk: w obronie „Piotlusia”. Cóż pomogą wykłady, jak dziecko powinno się zachować. Nie ma innej, lepszej szkoły życia niż życie samo. I to się dzieje na oczach i przy współpracy rodziców.

- A cóż tam tak cicho? – pytam w innym domu.

- Bawią się w szkołę. Starszy właśnie wrócił ze szkoły i ma lekcję z Andrzejkiem.

- Przecież Andrzejek ma dopiero dwa latka.

- Tak, ale bardzo lubi te lekcje. Starszy prowadzi dziennik, pisze w nim noty. Mogą tak godzinami.

To jest najlepsza nauka życia – kontrolowana przez rodziców.

Drugi bardzo ważny czynnik w rozwoju dziecka, twórczy albo destrukcyjny – bardzo, ale to bardzo często przez rodziców niedoceniany i w związku z tym pozostawiony samemu sobie – to koledzy i koleżanki. W hierarchii ważności zajmują drugie miejsce po rodzeństwie. Oczywiście, koleżanki i koledzy to w dużej mierze czysty zbieg okoliczności. Decyduje o tym sam fakt, że dziecko mieszka w tym, a nie innym bloku, że chodzi do tej właśnie szkoły i tej klasy. Ale na dobrą sprawę i w tych tak zwanych losowych przypadkach też istnieje jakieś „pole gry”. Poza tym istnieje duże pole działania, z którego rodzice często nie korzystają. A trzeba rozglądać się pilnie, szukać rodzin, szukać dzieci w tych rodzinach, które by były dobrymi partnerami dla mojego dziecka. Zaznajomić się z takimi domami. Planować wspólne wakacje, ferie. Zapraszać te dzieci, tych rodziców do swojego domu z okazji rodzinnych uroczystości. Oczywiście nie na siłę. Oczywiście jako propozycję, która może będzie przez dziecko odrzucona albo która może zostanie przyjęta. Dzieci już starsze można zainteresować wakacjami, obozami organizowanymi pod opieką księży. Takich i tym podobnych możliwości jest wiele, a trud włożony w ich wynalezienie opłaca się zawsze.






USUNIĘCIE CIĄŻY


Słońce wschodzi, głaszcze powietrze.

Dziecko się rodzi. Szumi deszcz.

Kwiat otwiera oczy w ogrodzie.

Zorza wieże złotem okleja.

Ptak ptaka strofuje w gnieździe.

Gwiazda dzień dobry mówi gwieździe.

Dziecko się rodzi,

Dziecko się rodzi,

Nasze dziecko się rodzi.

Nadzieja.

(K. I. Gałczyński)


- Proszę księdza, ja się spodziewam dziecka.

W pierwszej chwili nie zorientowałem się, o co jej chodzi. Na wszelki wypadek pytam się:

- Kiedyś ty wyszła za mąż?

A ona mówi:

- Nie wyszłam.

Ach, tak. Dla ratowania się, żeby złapać oddech, powiedziałem żartobliwie:

- No to się żeń.

Na to ona:

- No cóż, kiedy on już żonaty.

- Mamie mówiłaś?

- Nie.

- Ojcu mówiłaś?

- Też nie i nigdy nie powiem.

Niedobrze – pomyślałem. Zapadło milczenie. Ciężko mi było zabrać się do tej rozmowy. Nie było wyjścia. Ponieważ przyszła do mnie, to znaczy, ja mam inicjatywę.

- Na którym roku jesteś?

- No, ja będę kończyć.

Wobec tego proponuję:

- Zrób sobie przerwę pod koniec ciąży i znikaj ze świata na odludzie. Są takie domy prowadzone na przykład przez diecezje. Wyjedziesz sobie na wieś, pobędziesz parę miesięcy – jak długo zresztą będziesz chciała – urodzisz dziecko, podchowasz je i wrócisz z nim razem.

- Mowy nie ma. Jakby się ojciec dowiedział albo matka, to by z rozpaczy umarli. Oni mają o mnie jak najlepsze wyobrażenie. Wykluczone.

Myślę: no, to już gorzej.

- Co proponujesz?

- Chcę usunąć ciążę.

- Ty wiesz, jakie może być moje zdanie na ten temat – powiedziałem. – Nie dlatego, że jestem księdzem, tylko po prostu to jest moje przekonanie: tego nie wolno robić. Rusz głową, proszę. Każda rzecz ma kilka możliwości, nie ma tylko jednego rozwiązania na świecie.

Zapadło milczenie. Po chwili ona zaczęła opowiadać.

- Wie ksiądz, ja mam nawet takiego chłopca, który kocha się we mnie wieki, no, lata całe, proponował mi małżeństwo x razy, ale ja go nie widzę jako swego męża. Na ten temat rozmawiałam już z koleżankami. Nawet mi radziły: wrób go w to dziecko. Prześpij się z nim i niech myśli, że to jego. Ale ja tym się brzydzę. W żadnym wypadku tego nie zrobię. Mowy nie ma.

- Kochasz go? – spytałem.

- Czy ja wiem. Lubię go.

- Miły, niemiły?

- Tak, no miły, znam go lata całe, tylko, powtarzam, ja go nie widziałam jako męża, ale teraz mi się zdaje, że może być mężem. W końcu dlaczego nie.

- Pomyśl. Jeżeli to widzisz, że ewentualnie on by mógł być mężem – tylko bez naciągania – idź do niego, postaw sprawę jasno, jak jest, wyłóż karty na stół i niech się decyduje: tak czy nie. Ale to, na mój gust, nie jest najlepsza z możliwości. Uważam, żeś powinna porozmawiać z rodzicami i powiedzieć im po prostu, co się stało.

Niestety, w maju wyjeżdżałem za granicę. To wszystko działo się w przededniu mojego wyjazdu. Dałem jej jeszcze adres, gdzie może się zgłosić, aby urodzić dziecko. Po jakimś czasie wróciłem. Przyszła. Najpierw taka rozmowa o pogodzie. Ona nie chciała przystępować do sprawy, ja się też nie spieszyłem. Czułem, że jest niedobrze. Wreszcie nie wytrzymałem.

- Co z tobą?

- Usunęłam ciążę.

Przyznam się, że się tego nie spodziewałem. Najbardziej liczyłem na to, że powie jednak wszystko swoim rodzicom. Zapadła cisza. Nic mi nie przychodziło do głowy. Czekałem aż zacznie opowiadać.

- Zrobiłam tak, jak księdzu mówiłam, powiedziałam temu niby we mnie zakochanemu wszystko, jak jest. Powiedział, że się namyśli, że zadzwoni. Ale nie zadzwonił. Odczekałam, no i poszłam do szpitala. Poszłam do lekarza, którego od lat zresztą znam, pierwszym odruchem poszłam do swojego człowieka, no i już jest po wszystkim. Temperatura mi jeszcze skacze, źle się czuję, pocę się, nachodzą mnie takie skoki ciśnienia czy co. Ale co najgorsze, wie ksiądz, ja już chyba nigdy dziecka nie będę miała. Jak leżałam na sali, przychodził do mnie ten lekarz, mój znajomy. Kilkakrotnie mnie pytał: „Czy pani naprawdę chce usunąć dziecko”, a ja jak idiotka powtarzałam: „Tak”. A jak mi on powiedział po tym wszystkim, że ja już dziecka chyba nigdy nie będę miała, to myślałam, że sobie życie odbiorę. On mnie przepraszał, ale powiedział, że tego nie można przewidzieć z góry, bo dopiero okazuje się w czasie operacji.

Zaczęła płakać. Po chwili się uspokoiła.

- Z drugiej strony, tak sobie pomyślałam, że właściwie po co usuwałam ciążę. Gdybym dziecko urodziła, to by mi się nawet dobrze zbiegło z początkiem mojej pracy zawodowej, i miałabym dziecko. Przecież ja tak obłędnie lubię dzieci.

Zamilkła. Milczałem i ja. Zaczęła mówić dalej:

- Ja właściwie głównie zdecydowałam się na ten zabieg dlatego, że nie chciałam, żeby ojciec i matka się o tym wszystkim dowiedzieli. Zdawało mi się, że dla nich to byłby cios absolutny, a teraz widzę, że nie ma szans na to, żeby oni się o tym nie dowiedzieli. Najwyżej nie powiedzą mi tego, że do nich ta wiadomość doszła. Nie ma sposobu na to, żeby jakaś pielęgniarka, jakiś lekarz tego ojcu nie powiedzieli. I co jest właściwie lepsze, czy gdyby oni się dowiedzieli, że ja mam dziecko, czy to, gdy oni się dowiedzą, że ja usunęłam dziecko. A poza tym, ja w ogóle na dzieci już nie mogę patrzeć, bo mi się wszystko od razu przypomina.

Jeżeli mówię na ten temat, to nie tylko dlatego, że mną wstrząsnął ten wypadek – przecież chodziło o dziewczynę, którą znam. Ta sprawa wygląda tragicznie nie tylko w wypadku indywidualnego życia, ale także w wymiarze powszechnym. I ponieważ to jest sprawa, która dotyczy całej ludzkości z jednej strony, a z drugiej strony stoi przed każdym z nas, każdy z nas musi się jakoś do niej ustawić, jakoś ją ocenić – jakoś to w ogóle zobaczyć.

W naszym ustawodawstwie cywilnym przerywanie ciąży jest dozwolone, i to wtedy, kiedy przemawiają za tym argumenty typu: zdrowie – ja oczywiście upraszczam – względnie argumenty typu ekonomicznego.

Jaki jest stosunek Kościoła do sprawy przerywania ciąży?

Kościół traktuje taki czyn jako grzech bardzo ciężki.

Na początku trzeba powtórzyć oczywiste stwierdzenie, że nie można patrzeć na Kościół jako na jakąś hierarchię, która dowolnie wydaje nakazy i zakazy. Że Kościół to jesteśmy my wszyscy wierzący w Chrystusa: my, którzy otrzymaliśmy od Boga objawienie poprzez Jego Syna, Jezusa Chrystusa. Że wszystkie szczegółowe wskazania wyrastają z głównych zasad naszej wiary, że w grupie prawd objawionych jedną z centralnych jest szacunek dla życia – to, co jest zawarte w przykazaniu – podanym ludziom jeszcze przez Mojżesza: „Nie zabijaj”. Z tego przykazania, z przekonania o bezwzględnej wartości życia wyrosło stanowisko Kościoła odnośnie do usuwania ciąży – kategoryczne: nie. Jeżeli Kościół stoi na takim stanowisku, to dlatego, że zarodek od samego początku, od chwili poczęcia, jest już człowiekiem. Mówię o tym, ponieważ pojawiały się rozmaite opinie pod tym względem, chociażby – że do trzech miesięcy ciążę można usunąć. Tymczasem wystarczy popatrzeć na parotygodniowy zarodek, żeby stwierdzić nawet gołym okiem, że to już jest człowiek. Po co się okłamywać? Podważając to stanowisko Kościoła, można doprowadzić rzecz do absurdu: jeżeli wolno usunąć ciążę, to dlaczego karze się matkę, która zabija dziecko po urodzeniu, dlaczego ją się nazywa zwyrodnialcem albo nieludzką matką. No bo jakaż, na dobrą sprawę, różnica pomiędzy nimi.



BYĆ MATKĄ


Ona mi pierwsza pokazała księżyc

i pierwszy śnieg na świerkach

i pierwszy deszcz.

Byłem wtedy malutki jak muszelka

a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne.

(K. I. Gałczyński)


Był wieczór, przyszedłem zaproszony na kolację – tak jak zawsze jestem zaproszony, gdy tylko przyjadę. Brygida siedziała przy oknie, robiąc znowu coś na drutach, za nią okno z ciemnym ogrodem. Światło z pokoju oświetlało tylko najbliższe krzewy, kawałek łąki.

- No to powiedz, czym ty w końcu chcesz być. Co byś chciała w życiu robić.

- Chcę wyjść za mąż, mieć dzieci.

- Nie chcesz żadnego zawodu się uczyć?

- Po co? Na to, żeby moje dzieci latały z kluczem na szyi. Ja jestem szczęśliwa, że miałam takie dzieciństwo, że gdy wracałam do domu, zawsze zastawałam mamę albo tatę. Że dom nie był pusty. Miałam do kogo usta otworzyć. Ktoś mnie się pytał, jak było w szkole, czy byłam pytana, czy nie. Jak się zachowywałam, czy znowu nie wyleciałam z klasy. Miałam się przed kim poskarżyć, wyżalić, wypłakać. Miałam dom.

Mówiła jak zwykle, wyszarpując z siebie poszczególne zdania, poszczególne słowa. Porywcza, prawie wściekła, charakterna od samego początku, od pierwszych lat, kiedy ją poznałem, zawsze taka sama. Ale teraz słuchałem tego, co mówiła Brygida, zdumiony. To mówi to półdiablę, z którym od samego początku było tyle kłopotu. Arogancka, uparta, uparcie dążąca do tego, by postawić na swoim, nieposłuszna, odszczekująca to mamie, to tacie, mająca ustawiczne trudności w szkole. Z nauką, bo się jej nie za bardzo chciało uczyć, a za zdolna też nie była, z nauczycielami, którzy bez końca skarżyli się, że nieposłuszna, krnąbrna, przeszkadzająca. Ileż narozmawiałem się na temat Brygidy z rodzicami. Ile trosk im przysparzała na każdym etapie swojego życia. Jakich środków imali się, żeby jej pomóc, żeby zobaczyła siebie i swoje postępowanie w prawdzie. I wszystko zdawało się na próżno. I wszystko zdawało się chybione. Chodziła jak ten przysłowiowy kot swoimi drogami. A jeszcze w dodatku była dzikim kotem, broniącym wszystkimi pazurami prawa do tego, by być wolna, by nikt się nie wtrącał do jej życia. Zdawała się nie widzieć, nie słuchać cokolwiek kto mówił, zafascynowana tym, co sama wymyśliła, co sama stwierdziła, co sama wynalazła. Zachodziliśmy w głowę – co z tego kiedyś wyrośnie. Tym bardziej, że choć przecież nie najpiękniejsza, to wciąż otoczona przez chłopców, wciąż wprowadzająca do domu nowego ważnego kolegę. Wreszcie teraz od pewnego czasu wciąż w towarzystwie swojego Piotra, dziwnego obszarpańca – ku zdumieniu wszystkich znajomych.

- Robię ten kurs na wszelki wypadek. A niech się co z Piotrem stanie. Będę mogła iść do pracy, żeby zarobić na dzieci i na męża. Ale jak wszystko pójdzie normalnie, jestem w domu. Nie mogę patrzeć na moje koleżanki, które zdążyły wyjść za mąż i mają dziecko, a nawet dwoje, i pracują. Po urlopie macierzyńskim wróciły do pracy. Wynajęły dziewczynę, która im bawi dziecko. I ta ich praca to nie żadna praca naukowa albo inna ważna. Tylko normalna: żeby mieć pieniądze. To ja się pytam: Po co one wychodziły za mąż. Po co mają dzieci. Ja nigdy bym nie pozwoliła na to, żeby ktoś moje dziecko wychowywał. Zresztą one oddają połowę swojej pensji, albo nawet więcej, żeby opłacić tę dziewczynę do swojego dziecka. Czy potem mają prawo mówić, że to jest ich dziecko.

Spoglądam na Helenę kątem oka. Siedzi napięta do ostateczności. Patrzy na córkę, prawie nie dowierzając swoim oczom. A Brygida zaperzona jak kwoka, z lekko przybladła twarzą, szarpie się dalej:

- Przecież już dobrze jest wszystkim wiadomo, że najważniejsze lata to te pierwsze pięć. I te idiotki to słyszały w szkole tak jak i ja. W ciągu pierwszych pięciu lat kształtuje się osobowość dziecka w sposób najbardziej trwały. Ono jest wtedy najbardziej plastyczne. To ja je muszę kształtować, a nie jakaś obca dziewucha za pieniądze. To ja mam być wciąż w jego oczach. Ja mam się do niego uśmiechać, do niego przemawiać, jemu śpiewać. Moimi rękami mam je przewijać. Mam je nosić. Przecież już te kretynki dowiedziały się o tym, że dziecko powinno być stale z rodzicami. Nawet w klasie na ostatnim roku wisiało takie wielkie zdjęcie Indianki w kapeluszu przy jakiejś robocie, z dzieckiem na plecach. Ja sobie powiesiłam w domu Japonkę z dzieckiem na plecach – zdjęcie, które tata kiedyś przywiózł.

Spoglądam na Gustawa. Siedzi rozparty na fotelu, z odchyloną głową do tyłu, uśmiecha się trochę ironicznie, trochę nieśmiało, jak zawsze wtedy, gdy jest całkowicie zaskoczony albo speszony.

- A one siedzą w biurze, przybijają pieczątki albo sprzedają w sklepie czy rysują projekty, a ich dziecko kto inny niańczy. Już nie mówię, jak te dziewuchy traktują ich dzieci. Siedzi taka krowa przed telewizorem głośno włączonym, a w drugim pokoju dziecko płacze. Ale nawet gdyby była najlepsza. Nie chcę. Nie mówię już o żłobkach. To jest zbrodnia. Zrywać dziecko rano, ubierać, targać do wózka, biegiem do żłobka, żeby zdążyć na czas do pracy. Pogoda nie pogoda, deszcz nie deszcz, zima czy wiosna. Tam przez osiem godzin jak kurczęta w wylęgarni. Rozpłakane, tęskniące za matką. Nie, zbrodnia.

Potem była kolacja. Brygida poszła spać na górę, no bo jutro trzeba wstać o wpół do szóstej, żeby zdążyć do pracy i na ten kurs. Jeszcze wtedy jakoś nie odważyłem się wrócić do tego, co przed chwilą przeżyłem. Dopiero w ciemności, gdy szli ze mną do samochodu i gdy potem mnie odwozili, zacząłem mówić:

- Gdy usłyszałem to, co Brygida mówiła, to zdumiałem się. Ona? Takie oświadczenia. Takie stwierdzenia.

- Tak, my też. Przynajmniej ja. Muszę powiedzieć, że nie pamiętam, byśmy jej wprost kiedyś na te tematy tak mówili. Zdawało nam się, że i tak nic do niej nie dociera z tego, co do niej mówimy. Zawsze była kontra. Zawsze stawiała się sztorcem. To pierwszy raz przy tobie usłyszeliśmy to, co dzisiaj.

Potem już byłem sam w moim pokoju. Umyłem się. Położyłem do łóżka. Było już późno. Powinienem był zasnąć. Ale nie mogłem. Tak byłem wstrząśnięty. Wciąż przed oczami miałem szarpiącą się Brygidę. Białą głowę Heleny, przedwcześnie posiwiałą. Onieśmielonego Gustawa. I myślałem sobie, że ci moi starzy przyjaciele mieli na pewno wiele w życiu pięknych dni, ale ten wieczór był jednym z najpiękniejszych, a może najpiękniejszy. Że chyba nigdy nie spodziewali się, że usłyszą z ust swojego najtrudniejszego dziecka zdania, które były potwierdzeniem ich życia, największą za to ich życie nagrodą.

Właściwie nie mam nic więcej do powiedzenia w tej sprawie, którą dostatecznie wyraźnie sprecyzowała Brygida z perkatym nosem, bladą twarzą i włosami blond spadającymi jej zawsze na oczy. Ale gdybyś chciała jakiegoś podsumowania tego problemu z mojej strony, to proszę bardzo. Gdy wychodzisz za mąż, to wiedz, czego chcesz. Będziesz żoną, ale będziesz i matką. A matką być to znaczy nie tylko urodzić, ale i wychować. A wychować dziecko to znaczy być z nim razem. Przynajmniej przez te najważniejsze pierwsze lata. Później, gdy już będziesz musiała iść do pracy, to idź. Choć najlepiej, gdyby to było pół etatu. Choć najlepiej, gdybyście się mogli tak wymieniać z mężem, aby twoje dzieci, wracając ze szkoły, nie zastawały pustego domu. A po drugie: Nie wiem, jakie będziesz miała dzieci. Ale gdy zdarzy ci się mieć taką rogatą Brygidę, która będzie całe swoje życie szczenięce na „nie” – i nie tylko szczenięce – żebyś się nie denerwowała, a tym bardziej nie wpadała w desperację, żebyś nie myślała, że twoje starania są na darmo, że ta dobra atmosfera, którą starałaś się utrzymywać w domu, nie ma żadnego oddziaływania na tę twoją rogatą kozę. Nieprawda, jej „odbije”, nawet sama nie będzie wiedziała kiedy. Powróci wcześniej czy później jak do raju utraconego - do domu swego dzieciństwa.















TWÓJ RODOWÓD


Kochasz ty dom, rodzinny dom,

Co wpośród burz w zwątpienia dnie,

Gdy w duszę ci uderzy grom,

Wspomnieniem swym ocala cię?


O jeśli kochasz, jeśli chcesz

Żyć pod tym dachem, chleb jeść zbóż,

Sercem ojczystych progów strzeż,

Serce w ojczystych ścianach złóż!...

(Maria Konopnicka)


W jakąś niedzielę chrzciłem obywatela, który się nazywał Sarmata. Dziecku daliśmy na imię Tomasz. Jak twierdzili chrzestni, będzie miało dobry głos, bo ryczało jak potrzeba. Potem poszedłem do nich na takie małe przyjęcie i w pewnym momencie, ściślej biorąc po wędlinie i przy koniaku, wstał najstarszy z rodu Sarmatów i zaczął przemawiać. Jak się okazało, tenże nowo ochrzczony Tomasz jest jedynym potomkiem męskim w rodzinie. U innych Sarmatów albo były córki, albo nie było w ogóle dzieci. Na tym pan skończył, ponieważ był trochę nie w kondycji. Zastąpiła go żona. Wzięła rulon, taki w jaki się wkłada rysunki techniczne, rozwinęła i zaczęła czytać. To były odpisy metrykalne i szczegóły kronikarskie, zresztą wszystko dokładnie, z podaniem źródeł, z cytatami. Z dokumentów wynikało, że Sarmata nazywał się kiedyś Sarmański. Za powstanie, chyba pod Mierosławskim, rząd pruski zabrał mu majątek i skazał na wygnanie jego i całą rodzinę. Otrzymali obywatelstwo w zaborze austriackim, osiedlili się na Podhalu i żeby zatrzeć ślad przed władzami pruskimi, które miały swoje drogi dokuczania ludziom niewygodnym, zamieszkałym nawet poza terenami państwa pruskiego, zmienił nazwisko na Sarmata. Ten dokument został przekazany na moich oczach ojcu Tomasza i matce, ażeby oni to przechowywali na wieczną rzeczy pamiątkę.

Przyznam się, że słuchałem tego wszystkiego z kwadratowymi oczami, zupełnie zachwycony. Bo przecież tak bardzo odzwyczailiśmy się od traktowania poważnie spraw rodziny – rodu. My, Polacy, mamy tu ogromne braki. Po pierwsze, brak świadomej potrzeby pielęgnowania swojej przeszłości czy historii, a po drugie – faktyczne braki rzeczowe. Historia naszych rodów to tak jak porwany film. Film z klatkami pustymi, zatartymi. Luki, luki. Wiesz, gdzie twój pradziad mieszkał? Jeżeli tak, to masz szczęście. Bo na ogół my, Polacy, mamy poszarpane korzenie. U nas wciąż gdzieś się kończyło i gdzieś się nieoczekiwanie zaczynało. Z pamiątek prawie nic. I nie ma się co temu dziwić, przy tych wszystkich zaborach, powstaniach, wojnach i okupacjach, gdy tyle razy przetaczał się przez nasz kraj walec wojny, niszcząc, demolując, paląc wszystko, co ponad ziemię wystawało – ludzi, domy. Jeszcze chwila, a przestaniemy wiedzieć, kim jesteśmy. Do czego zmierzam?

Chciałbym, żebyś mnie dobrze zrozumiał. Sprawa, o której chcę mówić, wciąż jest jeszcze tak skompromitowana, że nie dość zastrzeżeń. Ale w końcu czas najwyższy, żeby ją jakoś uczciwie postawić. Zacznijmy od stwierdzeń elementarnych. My nie urodziliśmy się na kupie piachu. My nie jesteśmy bez rodowodu. Różnimy się tym od zwierząt, że gdy pies urodzi się, to za parę tygodni matka już go nie poznaje jako swoje dziecko, a przynajmniej się nim nie interesuje. Zniszczyć naród, to zniszczyć jego historię. Jeżeli to obowiązuje w wypadku narodu, to w pewnym sensie również w wypadku jednostki. Przeszłość to przede wszystkim wydarzenia wielkie, świadczące o wysokiej randze moralnej i umysłowej danego człowieka. Jeżeli dawny król mianował chłopa szlachcicem, to to nie było głupie. To było jakieś naznaczenie czy nazwanie, zatrzymanie czy zapamiętanie tego wielkiego czynu, żeby nie utonął w nawale wydarzeń, które przyniosą następne lata. Pewnie, za często dochodziło do wypaczeń i wynaturzeń. Gdy znikała istota rzeczy, cel instytucji, a pozostawały elementy wtórne, atrapa. Tytuły dla tytułów, godności dla godności – do uzyskiwania w oparciu o nie stanowisk, pozycji w społeczeństwie. Ale na przykład Głowacki, którego Kościuszko mianował szlachcicem. Bo to był ktoś. Jego syn – jeżeli go sobie jakoś wyobrazimy – jego wnuk mieli się na czym oprzeć, na czym dalej budować. Mieli go wciąż jakoś w swojej pamięci albo powiedzmy lepiej – w swoim sercu: „że mój dziad”, „że ja pochodzę od takiego człowieka”. A to jakoś zobowiązuje – „żeby się ciebie twoi przodkowie nie musieli wstydzić”.

Oczywiście, szlachta to instytucja przestarzała. Ale to jest właśnie ta sprawa. To wszystko jest walką o człowieczeństwo każdej jednostki, całego społeczeństwa, żeby wyzwalać w człowieku wartości, jakie w nim tkwią.

Spytałem seniora przy uroczystości chrztu:

- Proszę pana, jeżeli wasz dziad, który za powstanie wielkopolskie został ukarany odebraniem majątku i banicją, jeżeli wasz dziad nazywał się Sarmański, dlaczegoście po rozbiorach nie wrócili do własnego rodowego nazwiska, tylko zostaliście przy – Sarmata?

A on mówi tak:

- Proszę księdza, myśmy nawet zrobili takie posiedzenie rodowe i takeśmy się namyślali, czy wrócić do nazwiska rodowego. Ale doszliśmy do przekonania, że nasz ród z nazwiskiem Sarmatów nie splamił się żadną infamią w stronach, gdzie mieszkał – nawet tego słowa użył „infamią” – a przeciwnie, jest znany jako zacny i uczciwy, i wobec tego zostaliśmy przy tym nazwisku.

Żona najstarszego członka rodu Sarmatów powiedziała, zwracając się do matki Tomasza, którego chrzciłem:

- To jest rodowód twojego męża, a tu my twój rodowód wypisaliśmy.

I pokazała drugi rulon. Pokrywała powagę uśmiechem, namaszczenie dowcipem. Ja sam się trochę uśmiechnąłem: no tak. Ale czułem intencje tych ludzi.

Ta sprawa jest ważna w sposób szczególny dla ciebie, który spotykasz się ze swoją dziewczyną – dla ciebie, która myślisz poważnie o swoim chłopcu. I to jest faktem. Chodzi mi o to, byś był tego świadomy i wziął tę sprawę w swe ręce.

Dziś, kiedy płynie przez cały świat fala antyinstytucjonalizmu, obserwujemy ludzi, dla których nie jest ważne nic z tego, co było, co im ktoś przekazał albo chce przekazać; odżegnują się od instytucji, od wszelkich form stałych, traktując je jako ograniczenie, zubożenie, hamowanie postępu, rozwoju inicjatywy; ważna jest tylko: wolność, wolność, wolność.

Może i ty się zetknąłeś ze zdaniem: „Nic mnie nie obchodzi, tylko moja dziewczyna. Nic mnie nie obchodzi, tylko mój chłopiec. Nie obchodzi mnie, jaka będzie teściowa – odetniemy się, już nawet mamy zaklepane mieszkanie prawie na końcu świata, odcinamy telefon – jak będzie – w ogóle nie wpuszczamy matki, ojca. My budujemy szczęście we dwoje”. To ci powiem – bzdura absolutna. Powtarzam: Pamiętaj, jeśli chcesz wiedzieć, jaki jest twój chłopiec, twoja dziewczyna – co w nich siedzi – spróbuj poznać matkę, ojca, również brata, siostrę. Nawet dalszą rodzinę.

I znowu jeszcze jedno stwierdzenie: jak chcesz poznać, kto jest kto, to ci nie wystarczy poznać go osobiście, tylko zobacz dom. Dotąd nie wiesz, kto jest kto, dopóki nie poznasz jego domu. To nie chodzi o to, czy mają sztućce ze srebra czy metalowe. Zajdź nie tylko do jej domu, zajdź – jeżeli to tylko możliwe – do domu rodzinnego matki i ojca. A przynajmniej pytaj o dziadków, wujków, ciocie, kuzynów i kuzynki. Chcesz wiedzieć, na co się decydujesz, poznaj, w jaką rodzinę wchodzisz. Czy ci ten klimat odpowiada. Człowiek, z którym chcesz się złączyć na zawsze, niesie w sobie swój dom, swoją matkę i swojego ojca, swoich dziadków, całą przeszłość, niesie w sobie i nie uciekniesz przed tym. – Może za dużo żądam, za dużo wysiłku? – Jak wolisz. Chodzi mi o to, żebyś nie szedł w ciemno. Chodzi mi o to, byś już wcześniej wiedział, co w nim siedzi. Bo to, co teraz zobaczysz – pełen radości albo przerażenia, zachwytu albo wstrętu – w jego ojcu czy matce, wszystko wyjdzie wcześniej czy później, zabrzmi całkiem wyraźnym tonem w waszym współżyciu małżeńskim.

Sprawa rodu, to jest właśnie to, co w tej chwili tłumaczę na sprawę: chłopiec – dziewczyna. Jeszcze raz mówię: ty masz za sobą swój ród, a równocześnie wchodzisz w inny ród. Ty masz swoją otoczkę, tak jak twój partner ma swoją. W twoim domu będzie się tworzyła jakaś nowa forma tej mikrokultury, która wyrośnie z połączenia tych dwóch tradycji. Dzieci twoje będą brać wartości – ale i wady – które ty wniosłeś i twój współmałżonek w wasz dom. To będzie jakaś synteza waszych wartości i waszych wad.









ŻYCIE DOMOWE


Ile razem dróg przebytych?

Ile ścieżek przedeptanych?

Ile deszczów, ile śniegów

wiszących nad latarniami?


Ile w trudzie nieustannym

wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń?

Ile chlebów rozkrajanych?

Pocałunków? Schodów? Książek?

(K. I. Gałczyński)


U nas w domu nie było wspólnych posiłków. Jeszcze na początku, gdy Bożena pracowała zawodowo i wychodziliśmy do pracy mniej więcej razem, wtedy jedliśmy wspólne śniadanie. Zresztą, jak to śniadanie, w pośpiechu, żeby się nie spóźnić do biura. Ale potem, jak przyszło dziecko na świat, już nawet śniadań nie było. Robiłem sobie sam. Bożena spała. Początkowo, gdy zaczęła urlop macierzyński, gotowała obiady. Ale bardzo krótko. Potem zdecydowała, abym chodził do stołówki, bo ona ma dziecko i nie ma czasu na to, aby ugotować obiad. Z pracy przychodzę dość późno. Potem jeszcze przeważnie muszę wyjść, żeby coś załatwić. Poza tym robię intensywny kurs języka angielskiego. Kolacji jakoś nigdy nie było wspólnej. Każdy dla siebie coś brał z lodówki, zjadł czytając gazetę, książkę albo patrząc w telewizor”. – Tyle Janek.

Nie muszę dodawać, że to małżeństwo się rozpadło. Właściwie nie wiadomo dlaczego. Nie pojawił się nikt obcy. Nie było żadnej zdrady. Na pozór nie było żadnych obiektywnych powodów. On nie pił, nie palił, nie miał złych kolegów. Owszem, ona się awanturowała, że chodzi na lekcje angielskiego, że robi prawo jazdy, że interesuje się bez końca fotografiką, że słucha płyt ze swojego ulubionego zestawu stereofonicznego. Któregoś dnia wzięła dziecko i poszła z powrotem do matki. Gdy zdumiony i przerażony tym faktem zastanawiałem się, co było powodem tej tragedii, jedyną odpowiedzią było – w tym domu nie było wspólnego życia. Oczywiście, winna była matka Bożeny, winien był i Janek, winna była przede wszystkim Bożena. Bo nie potrafiła zbudować domowego życia.

Dom ma swoją liturgię i mieć ją musi, bo taki jest człowiek, i tej liturgii potrzebuje tak co dzień, jak na wielkie święta. Trzeba tworzyć instytucje stałe – powszednie i świąteczne. A do takich instytucji stałych, które budują i wiążą dzień, należą wspólne posiłki. One muszą mieć swój ceremoniał – z nakrywaniem do stołu, z obrusem, z kwiatkiem, może nawet ze świeczką. Posiłek tonie napychanie się jedzeniem, aby móc pracować, ale to obrzęd, przez który jednoczymy się w braterskiej miłości. To, co spożywamy, to są owoce naszej pracy. Dzięki naszej pracy mogliśmy produkty żywnościowe zakupić i przygotować je do spożycia. Dzięki naszej pracy, którą podejmujemy z miłości do ludzi, jako nasze największe przykazanie życiowe, ale przede wszystkim z miłości do człowieka, z którym związaliśmy się na całe życie i teraz dzielimy się z nim owocem naszych rąk, budując i na ten sposób wspólne „my”.

Piszę o tym nie dlatego, że to wszystko wymyśliłem. Odkąd człowiek pojawił się na ziemi, tak zawsze traktował posiłki. Jemu może było łatwiej tak widzieć, bo faktycznie to, czym się dzielił z współsiedzącymi przy stole, było w dosłownym tego słowa znaczeniu dziełem jego rąk: bo był zbieraczem, myśliwym albo rolnikiem. Dla nas ta droga jest dłuższa, ale trzeba ją odnaleźć.

I dlatego w twoim domu muszą być codzienne wspólne posiłki. Jeżeli nawet tak się złoży, że śniadania nie mogą być wspólne, że obiady nie mogą być wspólne ze względu na pracę zawodową, która daleko, która się rozmaicie wam rozpoczyna i rozmaicie kończy, to niech to będzie tylko jeden, ten wieczorny posiłek, ale tym bardziej uroczysty. Och, nie mów mi, że tyś sobie to tak planował, ale dopiero wtedy, gdy się pojawi dziecko, dzieci. Że to będzie dla nich potrzebne, ale dla nas dwojga tylko? Że przecież to nie ma sensu. Nieprawda. Nie ma większej pomyłki. To nie dopiero twoim dzieciom będzie potrzebne, ale już tobie, i to jak najbardziej, może bardziej niż twoim dzieciom. Bo ty wszedłeś do pustych ścian i musisz w nich zbudować swoje własne życie. A więc minimum jeden wspólny posiłek wieczorny. Bez pośpiechu, z rozmową.

Każdy dzień musi mieć swoją strukturę, którą wyniosłeś z domu, którą przyniosła twoja żona ze swojego domu, aż po – może – pocałunek w czoło przed zaśnięciem albo znaczek krzyża uczyniony palcem.

Tak jak każdy dzień musi mieć swoją strukturę, tak musi być i z sobotą, i niedzielą. To czas, który powinien być poświęcony domowi i życiu rodzinnemu w szczególniejszy sposób. Może to będzie sobotnie sprzątanie. Może to będzie również teatr albo koncert, albo kino. Może to będą odwiedziny rodziców, wyjazd w góry na narty w zimie albo piesze wycieczki w lecie. A gdy w domu niedziela, powinna być zaakcentowana przez wspólne posiłki i to specjalnie uroczyste, ze specjalnymi dodatkami. A to może jakieś specjalne ciasto, a to jakiś specjalny budyń, a to jakiś specjalny kompot.

Również swoją specyficzną strukturę powinien posiadać twój rok. A więc nie zapomnij o świętym Mikołaju. Och, boję się, że się znowu oburzysz: „Niech ksiądz nie będzie śmieszny. Dla kogo ma być ten święty Mikołaj? Dla nas, starych koni? Gdy będą dzieci, na pewno nie zapomnimy o tym zwyczaju, ale nie teraz”. A wiec znowu to samo. Święty Mikołaj jest dla was również! Bo przecież to nic innego jak sprawienie radości, drobnej bardzo radości, ukochanej osobie. W tym celu każda okazja jest dobra. Nawet święty Mikołaj. Nie wiem, może miałeś w domu rodzinnym taki zwyczaj, że na początku Adwentu wieszało się – jak żyrandol – wieniec z jedliny w kształcie koła, w nim cztery adwentowe świece. Może miałeś w domu taki zwyczaj, że na świętą Barbarę przynosiło się do domu parę gałązek wiśni i wkładało się do flakonu, żeby zakwitły na Boże Narodzenie. Może chodziło się z życzeniami i drobnymi prezentami w dzień przed wigilią. A na pewno w sposób szczególny świętowało się u ciebie dzień wigilijny. Na pewno był stół z białym obrusem, pod który kładło się siano. Na środku stołu na obrusie opłatki, może nawet smarowane miodem – jak to na wschodzie Polski czyniono. Na pewno na początku wigilii była modlitwa, a nawet czytanie z Ewangelii fragmentu o narodzeniu Jezusa. Potem były charakterystyczne potrawy – może zupa grzybowa, barszcz z uszkami, kluski z makiem, może łazanki, pierożki z kapustą, groch z kapustą, na pewno karp, może nawet po żydowsku, gotowany z masą cebuli, z rodzynkami, migdałami, podawany na zimno – zwyczaj ze wschodniej Polski. Albo tylko karp w galarecie lub karp smażony. Na koniec na pewno kompot ze śliwek albo i z jabłek, a już całkiem na ostatku może, zgodnie ze wschodnimi polskimi zwyczajami, kutia.

Jak to? I ksiądz sobie wyobraża, żeby dla nas dwojga tyle jedzenia, tyle pracy w to włożonej?” Tak, dokładnie tak. Ale pocieszę cię. Jeszcze będzie przy stole jedno puste krzesło dla Pana Jezusa. Zajmie je może kolega albo koleżanka, którzy akuratnie nie dojechali do domu albo którzy w ogóle nie mają już domu i żyją samotnie. A po drugie: nie martw się. Wsadzicie to, co zostanie, do lodówki i będziecie przez następne parę dni karmić się tymi wspaniałościami, jakie zgromadziliście.

A jeszcze wcześniej nie zapomnij o choince. Znowu boję się, że wrzaśniesz: „PO co nam choinka! To wszystko będzie, gdy dzieci przyjdą na świat. Dla nich oczywiście”. Nie tylko dla nich. Teraz, dla was. Wy tego potrzebujecie, tak jak tego będą potrzebować wasze dzieci.

Może przed Wielkanocą siało się u was rzeżuchę. Myślę, że na Wielkanoc piekło się u ciebie w domu baby i babki lukrowane albo polewane czekoladą, ozdabiane albo przynajmniej posypywane cukrem, malowało się jajka albo gotowało je w liściach cebuli. Na pewno w Wielką Sobotę szło się święcić potrawy do kościoła. Utrzymaj te zwyczaje również w twoim domu, który zacząłeś budować. To wszystko walnie przyczyni się do tego, byś ten dom prawdziwie mógł zbudować.

I jeszcze nie zapomnij o swoich imieninach i urodzinach oraz o imieninach i urodzinach twojej ukochanej żony. Niech cię Pan Bóg broni, żebyś miał naśladować jakieś nieludzkie zwyczaje wywodzące się nie wiem skąd, żeby w te uroczyste dni wyjeżdżać, uciekać przed gośćmi. Świętuj je wraz z przyjaciółmi. Niech twój dom zapełni się ludźmi tobie bliskimi. To jest potrzebne tak tobie, tak im, jak również twojej młodej żonie, twojemu młodemu mężowi. To jest okazja znakomita do tego, by twój partner poznał lepiej twoje środowisko. By tych, których może tylko z twoich opowiadań zna, teraz zobaczył na własne oczy. By poznał lepiej inny świat, w którym również żyjesz. Ja wiem, wasze mieszkanie jest za małe, aby takie przyjęcia robić. Po pierwsze, to nie musi być przyjęcie w sensie ciepłej kolacji przy stole. To może być koktajl, zimny bufet. To mogą być kanapki podawane, roznoszone na tacy. A może tylko słodkie. Powiesz, że nie ma tyle krzeseł. To nie jest powiedziane, że wszyscy muszą siedzieć. Wprost przeciwnie: wszystko na stojąco i trochę dobrej muzyki do tego. A że ktoś skrytykuje. Skrytykować można nawet ucztę u Lukullusa. Tym to już naprawdę się nie martw.

Podobnie i ty – chodź na imieniny, na urodziny, na rozmaite uroczystości organizowane przez twoich kolegów i koleżanki. Nie mów, że to niepotrzebna strata czasu. Oczywiście, nie siedź bez końca. Nie mów, że to oznacza wydatki na prezenty. To nie kupuj drogich prezentów. To ma być coś między praktycznością a dowcipem. Ale w żadnym wypadku nie drogie.

I tak dalej, i tak dalej. Jak meblujesz nowe mieszkanie meblami, tak – co stokroć ważniejsze – urządzaj swoje życie rodzinne instytucjami rodzinnymi.

I to już wszystko, co ci chciałem na ten temat powiedzieć. Może posypałem zbyt wielu szczegółami, ale myślę, żeś się nie zgubił i uchwyciłeś ideę przewodnią tego rozdziału.





















WYCHOWANIE SEKSUALNE


Uczę się ciebie, człowieku

Powoli się uczę, powoli

Od tego uczenia trudnego

Raduje się serce i boli.

(Jerzy Liebert)


W gruncie rzeczy wychowanie seksualne dzieci i młodzieży nie istnieje, a jeżeli istnieje, ciąży na nim błąd, który ma za źródło chyba ascezę koszarową. Wychowuje się w czystości – dla czystości, w skromności – dla skromności albo jeszcze dla zdrowia, albo najwyżej jeszcze „dla Pana Boga”, ale nie dla przyszłego małżeństwa. W ten sposób wychowanie seksualne jest na tyle postawione na głowie, że w którymś momencie dziecko zadaje pytanie: Jeżeli to wszystko jest dozwolone w małżeństwie, to dlaczego to wszystko jest grzechem teraz, przed małżeństwem? Jaka jest różnica?

A tymczasem, jeżeli nawet wychowawcy nie powiedzą tego wprost, na horyzoncie ich pracy powinny znajdować się sprawy przyszłego małżeństwa ich wychowanków. Przede wszystkim wychowawcy, a z czasem dzieci i młodzież, powinni sobie z tego zdawać sprawę, że wchodzi się w małżeństwo z tym balastem, który się nagromadziło w ciągu życia, a on może być tak wielki, że współżycie stanie się niemożliwe albo przynajmniej bardzo utrudnione. Trzeba, ażeby wychowawcy powiedzieli młodzieży wyraźnie, że człowiek jest takim mechanizmem, który łatwo popsuć. Ale różnica między człowiekiem a mechanizmem polega na tym, że w mechanizmie można wymienić zepsutą część, a w człowieku nie, że mechanizm można naprawić, a człowieka z trudem, a nawet jeżeli, to tak czy tak przeżycia i doświadczenia nagromadzone w dzieciństwie i młodości pozostają w nim na stałe. Nie da się ich wymazać gumką ani wyskrobać żyletką. I dlatego gdy się rozlatuje małżeństwo, to wina w pierwszym rzędzie spoczywa na rodzicach i wychowawcach tych młodych ludzi.

Tymczasem przeważnie bywa tak, że wychowawcy ani tego pierwszego, ani tego drugiego, ani bardzo wielu innych prawd nie mówią, z tego prostego powodu, że sami tego nie wiedzą – nikt ich porządnie nie wychował, nikt ich też porządnie nie wykształcił.

Dlatego ty, gdy będziesz miał dzieci, zbytnio nie licz na wychowawców. Zabierz się sam do wychowywania seksualnego swoich dzieci. Bo patrz tylko, jak ta sprawa wygląda praktycznie wokół ciebie.

Uświadomienie seksualne dzieci otrzymują przez „świńskie” rozmowy prowadzone gdzieś pod murem, w których jeden szczeniak „uświadamia” drugiego szczeniaka, co „starsi” robią, a dzieciom o tym nie mówią. Przez oglądane w ustępach gryzmoły. Przez obrazki z czasopism pornograficznych, zdjęcia przemycane w czasie szkolnych lekcji pod ławką, pod stołem, pod bluzką, pokazywane z rozgorączkowaniem, oglądane w kącie, w ukryciu, z wypiekami na twarzy, z czerwonymi uszami. Przez filmy dla dorosłych, na które wślizgują się do sal kinowych dzięki tolerancji, „dobroci” (czytaj: obojętności albo dbaniu o kasę kina) bileterek. Przez filmy oglądane w telewizorze dzięki „dobroci” i tolerancji rodziców, którzy „dla świętego spokoju” ustępują. A już całkiem praktyczne wykształcenie seksualne zawdzięczają dzieci wakacjom szkolnym – swoim paniom wychowawczyniom opalającym się na leżakach w pełnym słońcu, podczas gdy one bawią się, w co mogą i w co im się zechce, a ponieważ natura ludzka skłonniejsza jest do złego niż do dobrego, nietrudno się domyślić, w jakim kierunku idą nieraz takie zabawy. Zawdzięczają tym samym paniom wychowawczyniom – śpiącym snem głębokim po całodziennym opalaniu, nie zwracającym oczywiście uwagi na to, co się dzieje w sypialniach chłopców i dziewcząt, które wkrótce po zgaszeniu światła przestają być chłopców i dziewcząt, a stają się koedukacyjne. Zawdzięczają skomplikowanej grze zwanej flirtem miłosnym, który krąży w czasie nudnych szkolnych lekcji po klasie. Jest to tekst, który zadziwiłby nawet marynarzy, słynnych z bogatego słownictwa dotyczącego tego tematu. Gdyby te zeszyciki wpadły w ręce pana nauczyciela, pani nauczycielki albo rodziców (w domu dzieci też to piszą), to oni musieliby stwierdzić, że spotykają się ze słowami w dużej mierze zupełnie nieznanymi. A te znane, które tam by wyczytali, powinny im odebrać sen przez następnych parę nocy. Ale na ogół obywa się bez tych tragicznych sensacji, ponieważ teksty te nie trafiają do „nieodpowiednich” rąk, a kursują tylko między swoimi. Młodzież – już nie dzieci – „zawdzięcza” swoje doświadczenia seksualne panom profesorom i paniom profesorkom, które prowadzą kilkudniowe wycieczki krajoznawcze z noclegami w schroniskach i hotelach, gdzie opieka nauczycielska ogranicza się do nadsłuchiwania, czy nie lecą szyby albo czy ktoś nie wywala drzwi, a jeżeli nie, to można spokojnie dalej grać w brydża i pić wódkę, bo młodzież jakoś sobie radzi. A pomysłowość dziewcząt i chłopców w takiej sytuacji jest przeważnie jednokierunkowa i prowadzi do niedwuznacznych zabaw podsycanych nierzadko alkoholem. Niemała w tym zasługa prywatek urządzanych z okazji imienin, urodzin, albo bez okazji, gdy rodzice wychodzą z domu, „aby dzieci nie czuły się skrępowane, aby się czuły swobodne, aby nie myślały, że je kontrolujemy, aby nie uważały, że nie mamy do nich zaufania...”, aby tam jeszcze nie wiem co, najważniejsze, że wychodzą z domu i zostawiają dzieci same. Jakby nie zdawali sobie sprawy, że jeżeli nawet mogą liczyć na swoje własne dzieci, to przecież nie wszystkie ich koleżanki i koledzy są tacy, a ci nieodpowiedzialni zechcą może przeistoczyć prywatkę w orgię pijacką i rozpustną. Niemała w tym zasługa i pustych domów, do których młodzież i dzieci przychodzą po lekcjach i w których mogą robić, co chcą, wraz z kolegami i koleżankami, bo rodzice wracają dopiero wieczorem. A do tego trzeba jeszcze wliczyć doświadczenia, których dostarczają buszujące w stadach płotek rekiny: pederaści, lesbijki wyszukujące swoje obiekty.

A więc zanim zdecydujesz się wysłać swoje dziecko na takie szkolne wakacje – choć przyznam, że jest to dla mnie jakaś ostateczność – poznaj panie, które te wakacje będą prowadziły, które się będą twoim dzieckiem opiekowały. A więc jeżeli zezwalać będziesz twojemu dziecku na taką wycieczkę, przejdź się najpierw do wychowawcy klasowego i dowiedz się, jak to wszystko w detalach będzie zorganizowane. A przede wszystkim, czy będzie dostateczna opieka. Spytaj, czy może potrzeba, aby ktoś z komitetu rodzicielskiego – ktoś, kto umie z młodzieżą się dogadywać – towarzyszył tej wyprawie. A gdy chodzi o prywatkę, to najlepiej byłoby, gdybyś mógł urządzić ją u siebie w domu. To nie znaczy, że miałbyś towarzyszyć tańczącym cały czas. Ale po prostu nie odchodź z domu. Dowiedz się również, do kogo ono wychodzi. I tu się okaże, jak słusznym było twoje staranie, by mieć kontakt z rodzicami kolegów twoich dzieci.

Powiedziałem: zabierz się sam do wychowania seksualnego swojego dziecka. Zacznijmy od zwrotu „uświadomienie seksualne”. Na ogół kojarzy się ono – w najlepszym razie – z opowiadaniem o pręcikach i pyłku kwiatów – tak czy owak ze sprawami technicznymi czy fizjologicznymi płci. A tymczasem w tym uświadomieniu ma być bardzo dużo o miłości, o małżeństwie, o miłości małżeńskiej i rodzinie. Owszem, również i o sprawach fizjologicznych, ale główny akcent ma spoczywać właśnie tam. To po pierwsze, a po drugie – tak samo ważne drugie jak pierwsze: rozmowy na tematy seksualne muszą towarzyszyć permanentnie wychowaniu dziecka, a potem dorastającego chłopca i dziewczyny. To nie ma być jakaś rozmowa jednorazowa, ale ten temat ma stanowić stały punkt w rozmowach dziecka z rodzicami. Ono musi się do tego tematu przyzwyczaić, musi o tym wiedzieć, że z wszystkich ludzi na świecie w sposób najbardziej uczciwy, prosty, właśnie rodzice mogą je informować na ten temat. Dziecko tak prowadzone przez swoich rodziców, nawet gdy zetknie się z tym, co w skrócie określić można słowem: pornografia, zepsucie czy wynaturzenie seksualne, nie przelęknie się. Już wie lepiej: tak jak to mama i tata powiedzieli. Już nikt i nic mu nie zaimponuje swoją „wiedzą”.

I jeszcze jedno bardzo ważne. Rodzice powinni uprzedzać uświadomienie seksualne, które ciśnie się na ich dziecko z pokątnych, złych źródeł, demolując jego psychikę w sposób nieodwracalny, jak również powinni uprzedzić uświadomienie seksualne, które od czasu do czasu przeprowadza szkoła. Bo ona nie jest w stanie wypełnić tego zadania właściwie. Z tego prostego powodu, że nie wchodzi w zapotrzebowanie poszczególnego dziecka, tylko dokonuje tej akcji w sposób masowy: w wymiarze klasy. A klasa to zbiór indywiduów, z których każde jest na innym etapie rozwojowym. To, co jednemu jest już doskonale znane, dla drugiego dziecka będzie uderzeniem, po którym się nie pozbiera. Wobec tego szkoła może co najwyżej podsumować swoim autorytetem to, o czym już dziecko wie od rodziców. Mówi doświadczony pedagog: „Ja widzę, co się z dziećmi dzieje w klasie po takich pogadankach uświadamiających z dziedziny seksuologii. Dzieci są w większości zupełnie nieprzytomne, niezdolne do uczestniczenia w dalszych lekcjach. Zupełnie zszokowane”.

A więc rodzice powinni przeprowadzać stopniowe uświadomienie seksualne swojego dziecka. Dlatego rodzice – bo rodzice mają wyczucie, jakie są potrzeby ich dzieci. Podkreślam to, bo mi się przypomina pewien młody „nowoczesny” tata, który przy pierwszej okazji za jednym zamachem uświadomił bardzo dokładnie swoje czteroletnie dziecko. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Za parę dni przyszli sąsiedzi z córeczką w tym samym wieku. Gdy rodzice rozmawiali sobie o swoich sprawach, dzieci bawiły się w drugim pokoju. Ale ponieważ było w nim za cicho, zaglądnęli rodzice, co tam się dzieje. A tam oboje dzieci bawiły się w stosunek małżeński.

A więc z czuciem, stopniowo, z ręką na pulsie, w stałym kontakcie z dzieckiem, w szczerych rozmowach na wszystkie tematy, również i na „te” tematy. Które z biegiem lat wcale nie zanikają, ale wprost przeciwnie, wciąż narastają, niepokoją, domagają się w pełni uzasadnionej odpowiedzi. Trzeba mieć rękę na pulsie, bo wśród młodzieży łatwo o mody: psychozy, które ogarniają głowy jak pożar, niszcząc wszystko, co zdawało się być trwałym, niepodważalnym dorobkiem.

Jednym ze stałych punktów „programu” rozwoju seksualnego młodzieży jest kompleks dziewiczy – dziewiczy w wydaniu „dziewczyna” i dziewiczy w wydaniu „chłopiec”. Kompleks, bo dziewice są wyśmiewane przy każdej okazji przez tych, którzy – które – mają „to” już za sobą. Przez tych chłopców – przez te dziewczęta, które mogą się poszczycić, ile stosunków mają na swoim koncie. Oni i one poniewczasie ciężko żałują, że do tego doszło, ale teraz zgrywają się na doświadczonych. I zazdroszczą tym, którzy – które się ostały na placu boju. Tytułem równania w dół chcą wszystkich – wszystkie – doprowadzić do tego stanu, w którym się oni sami – one same – znajdują. Rodzice powinni być dobrze zorientowani w tym, o czym seksuologia współczesna obszernie się rozpisuje – jakie ma znaczenie pierwszy stosunek płciowy. Że zostaje on wpisany w człowieka prawie jak model, że każdy następny będzie z nim porównywany. Że będzie obciążał późniejsze współżycie małżeńskie. I to młodzieży należy uświadomić. Bo nikt im tego nie powie. I decydują się na ten pierwszy stosunek czasem z byle kim, czasem byle tylko mieć „to” już za sobą, czasem pod wpływem pierwszego wrażenia, pod wpływem zamroczenia alkoholem, by nabrać odwagi w podjęciu tego kroku.

Kolejnym takim tematem – moda, tematem – psychoza, który pojawia się wśród młodzieży, jest „odkrycie”, że stosunki seksualne potrzebne są „dla zdrowia”. Albo – na tej samej zasadzie: że samogwałt potrzebny jest „dla zdrowia”. I o tym rodzice powinni sobie porozmawiać kiedyś ze swoim dzieckiem. Trzeba mu wyjaśnić, że to jest po prostu nieprawda. Organizm sam sobie radzi. To są polucje nocne – gdy chodzi o chłopców. A przy tej okazji warto by poruszyć sprawę higieny psychicznej od tej właśnie strony. Bo to jest umiejętność decydująca niejednokrotnie o całej przyszłości. Przede wszystkim małżeńskiej, ale i zawodowej, o możliwościach prawidłowego rozwoju intelektualnego, o dalszym wykształceniu. Jakże to często bywa, że chłopiec czy dziewczyna napakuje sobie głowę „takimi sprawami”. Nie zdając sobie sprawy, jak to jest destrukcyjne dla psychiki, każdą „taką” szmatławą gazetę łapie do ręki, w ilustrowanych tygodnikach szuka „takich” zdjęć, w książkach wynajduje tylko „takie” fragmenty, w rozmowach nie schodzi z „takich” tematów, w filmach ważne są tylko „takie” sekwencje. Ale skutki dają o sobie znać: kuleje nauka, brak uwagi na lekcjach, niemożność skupienia się na temacie opracowywanego zadania. Musisz swojemu dziecku tłumaczyć wielekroć, na rozmaitych etapach jego dorastania, żeby nie robiło ze swojej głowy kosza na śmieci, żeby uważało, co bierze do rąk: jakie teksty, jakie ilustracje, żeby umiało sobie dobierać towarzystwo również pod tym względem. A to wszystko na to, aby wyrosło na normalnego człowieka – aby weszło kiedyś w małżeństwo jako normalny człowiek.













ROZWÓD


Jest mi dzisiaj źle bardzo, jest mi bardzo smutno,

Myśli mam zwiędłe, chore, jak kwiaty na grobie,

Za oknem wisi niebo niby szare płótno.

Nie mogę cię dziś kochać i myśleć o tobie.

(Jan Lechoń)


Pamiętam, jak wstrząsnął mną wypadek, który miał miejsce w sąsiednim osiedlu. Dziewczyna wyskoczyła przez okno. Zabiła się na miejscu. Zostawiła kartkę: „Jeżeli się rozchodzą rodzice, nie mam po co dłużej żyć”.

Wolność to nie samowola. To liczenie się ze sobą, z tym, co oznacza się w skrócie słowem: godność człowieka, to liczenie się z tym, co nazywa się odpowiedzialnością za drugiego człowieka. A tym drugim człowiekiem jest w wypadku rodziny nie tylko mąż, żona, ale dziecko.

Gdy chcemy mówić o dziecku w relacji ojciec – matka, należy zaznaczyć wyjątkowość tego stosunku, nieporównywalnego z wszystkimi stosunkami międzyludzkimi. Dziecko jest własnością wspólną rodziców. Słowo „własność” jest tutaj słowem stosownym. Bo tak to jest w odczuciu samego dziecka. Ono po prostu uważa, że należy zarówno do ojca, jak i do matki – do nich dwojga. Jak również, w takiej samej mierze, że matka i ojciec – oni oboje – należą do niego. To nie jest jakieś stanowisko intelektualne – na to dziecka jeszcze nie stać – ale jest to przekonanie instynktowne. Stąd też, jak wszyscy dobrze wiedzą, jak potwierdza to psychologia, dziecko – zwłaszcza w najpierwszym okresie swego życia – powinno być otoczone ze strony rodziców atmosferą czułości. A czułość i ciepło to nie mają być „dobranocki” w telewizji, taśmy z bajkami puszczane na magnetofonie ani nawet pocałunki, dobre słowa, głaskania po główce, ale atmosfera miłości, w której dziecko ma dorastać. Tę atmosferę stworzyć może tylko miłość wzajemna rodziców do siebie, szacunek matki dla ojca i ojca dla matki, ich radość i szczęście płynące z wzajemnego obcowania ze sobą. A jeżeli tak, to dla psychiki dziecka tym bardziej niebezpieczne, tym bardziej tragiczne są wszelakie zachwiania tego układu. Już spory, kłótnie, nieporozumienia, gniewania się, „ciche dni” są dla dziecka nie do zniesienia. W znacznie większym stopniu wszelkie złośliwości, dokuczania, obelgi, przezwiska. Dziecko reaguje na takie sytuacje paniką. Przewraca się mu jego normalny świat. Nie rozumie takiego postępowania. Nie jest w stanie ogarnąć myślą tego, że tych dwoje, którzy są i być powinni jedno, nagle są sobie obcy, a nawet wrodzy, nieprzyjaźni.

Wszyscy dobrze o tym wiedzą – to również potwierdza psychologia – że należy dziecko chronić przed przeżyciami, które mogą odbić się niekorzystnie na jego psychice, uchronić się je powinno od wszelkich wstrząsów, bo te przeżycia odciskają się na trwałe w psychice dziecka, bo potrafią zaważyć na całym dalszym życiu, bo mogą doprowadzić do wypaczenia człowieka. A bywa, że rodzice zachowują się w obecności dziecka bezceremonialnie, nie licząc się ze słowami, ani nawet z czynami. Jakby ich to zupełnie nie obchodziło, że dziecko to wszystko słyszy, na to wszystko patrzy.

Totalną katastrofą jest rozejście się rodziców. Tu nikt nic dziecku nie wytłumaczy ani wytłumaczyć nie może. Nie jest w stanie przekonać go „na żaden rozum” ani ojciec, ani matka, ani babcia, ani ciocia, bo tu kategorie rozumowe nie odgrywają prawie żadnej roli. Pozostaje tylko bezbrzeżne przerażenie. Jest to dosłownie tak, jakby ktoś dziecko żywcem na poły rozrywał. Najbardziej dotkliwa tragedia, daleko gorsza niż śmierć ojca czy matki.

To bardzo charakterystyczne, że przeważnie małżonkowie sprawy swojego rozejścia załatwiają i rozpatrują między sobą. Że rozchodzą się dlatego, iż chcą być szczęśliwi. W tym rozumowaniu, w tych rozmowach czy kłótniach, szczęście dziecka nie wchodzi w obszar myślowy, nie pojawia się w dyskusji.

Dzieci rodziców rozwiedzionych. Dzieci z rozdartym sercem już na początku swojej drogi życiowej. Dzieci uderzone w najczulsze pokłady swojej osobowości. Takie łatwe słowo „rozwód”. A tymczasem trzeba opowiedzieć najpierw o całej otoczce tej małżeńskiej tragedii, w której dziecko uczestniczy – o już wspomnianych sprzeczkach, kłótniach, znieważaniach, o złośliwościach, docinkach, ironii, drwinie, wyśmiewaniu się, poniżaniu, o tej całej pogardzie, nienawiści, w której dziecko jest coraz bardziej zanurzane. Trzeba opowiedzieć o sąsiadkach, znajomych, przyjaciołach domu, przed którymi naprzemian to jedno, to drugie z rodziców wywleka sprawy najintymniejsze. Gdyby tylko na tym był koniec. Dziecko jeszcze usiłuje się za wszelką cenę utrzymać na powierzchni. Szuka odpowiedzi na pytanie: Kto jest wobec tego ten niedobry – mama czy tata. Kto jest wobec tego ten dobry – mama czy tata. Ale i to ratowanie się jest złudne. A gdy jeszcze dziecko zaczyna być włączane w spór, gdy każde z rodziców zaczyna przeciągać je na swoją stronę. Jeżeli zaczyna się wywlekać już przed samym dzieckiem rzeczy prawdziwe i nieprawdziwe na to, żeby zdyskredytować drugą stronę, na to, żeby ewentualnie przed sądem, przed ludźmi mogło naświetlić odpowiednio sprawę. A gdy zaczyna się cała akcja przekupywania – od łakoci poczynając, a kończąc na ulgach, ustępstwach, przymykaniach oczu na lenistwo, bałaganiarstwo, niepunktualność, na aroganckie zachowanie się. A gdy dziecko to wszystko rozszyfruje – a rozszyfruje wcześniej, niż się tego ktokolwiek spodziewa – a gdy samo zacznie grać i zgodzi się na to, że w jego łaski wkupywać się będzie raz matka, raz ojciec – to jest tylko drobny sygnał, jaka destrukcja dokonała się w duszy tego dziecka.

Potem ojciec odchodzi ze swojego domu. Ten akt jest poprzedzony rozdziałem majątku. Na oczach zrozpaczonego dziecka dokonuje się wyszarpywanie sobie z rąk telewizora, obrazków, książek. Wypominanie sobie, co kto wniósł do wspólnego gospodarstwa, co zostało zakupione z pieniędzy zarobionych w czasie trwania małżeństwa.

Kolejny etap zaczyna się, gdy do domu wchodzi nowy pan, któremu należy mówić „ojcze” – tego sobie życzy mama – albo przynajmniej „wujku”, choć dziecko wie, że to następne kłamstwo, bo ten pan ani nie jest ojcem, ani wujkiem. Potem dziecko widzi, jak mama tuli się do tego pana, całuje go – tak jak to robiła wobec ojca. Mówi do niego „kochanie”, mizdrzy się, śmieje zalotnie. Dziecko się wstydzi za mamę i za siebie. Za siebie – że ma taką mamę. Potem dziecko czuje się coraz bardziej obce w tym domu, gdzie coraz więcej tego nowego człowieka, jego rzeczy w łazience i w szafie, jego spraw, jego obecności w rozmowach z mamą, w jej nim zaabsorbowaniu. W jej staraniu, by były spełniane wszystkie jego polecenia, życzenia, pragnienia. Dziecko czuje się zbyteczne, niepotrzebne w domu. Coraz mniej tu miejsca dla niego, coraz bardziej wszystko tu obce, a nawet nieprzyjazne. Coraz częściej stwierdza, że uśmiechy, czułości należą do tamtego człowieka, a dla niego zostają słowa ostre, upominania, nakazy. Tamtemu mama przygotowuje, pierze, układa, ściele, sprząta, gotuje, piecze, a dla swojego dziecka wciąż już nie ma czasu, wciąż tylko „zrób sobie sam”, „nie mam na to głowy”, „nie mam czasu”, „jestem zajęta”. I nawet gdyby tak nie było, i nawet gdyby tak tylko było w części, dziecko rozdygotane, rozdrażnione, przewrażliwione bierze każdy szczegół na swoją niekorzyść, odnotowuje skrupulatnie, co otrzymuje ono, a co otrzymuje ten obcy pan. Wszystko potwierdza tezę, że straciło już mamę.

Równocześnie trwają dnie odwiedzin – wyznaczone dni tygodnia, ustalone polubownie albo przez sąd, kiedy tata ma prawo przyjść do domu i odwiedzić swoje dziecko, wziąć je na spacer, do kina, do teatru, na wycieczkę. Tu widzi dziecko szanse swojego ratunku – ratunku swojego dzieciństwa, przynależności do swoich rodziców. Tym bardziej, że ojciec jest – przynajmniej na początku – za każdym razem taki odświętny i miły jak tylko czasem bywał w tamtych dobrych latach. Ale na prośby dziecka: „Tatusiu, zabierz mnie stąd, weź mnie do siebie” – okazuje się, że tatuś już nie jest sam, że jest jakaś pani, która zajęła miejsce przy tatusiu. Z biegiem miesięcy i lat ojciec ma coraz mniej czasu; w którymś momencie oświadcza: „Urodził ci się nowy braciszek” albo „nowa siostrzyczka”. I teraz dziecko wie, że to była kolejna złuda, że nie ma już ani matki, ani ojca.

Po co ci o tym piszę. Bo sam patrzyłem na to wszystko w bardzo wielu wydaniach. Bo spotykałem się z takimi rozpadającymi się domami. Rozpadającymi się czasem naprawdę bez powodu. Spotykałem się z takimi małżeństwami, które już małżeństwami nie były. Spotykałem się z takimi dziećmi i widziałem, co się z nimi dzieje, jak się zmienia ich psychika – od tragedii graniczącej z szaleństwem przez otępienie i wyłączanie się ze świata, aż po cynizm, przewrotność.

Po co ci o tym piszę, przecież masz dopiero szesnaście lat? Właśnie dlatego, że jest jeszcze czas, by o tym wszystkim na spokojnie pomówić. Żeby ci przypomnieć to, na co ty sam już w twoim życiu może się natknąłeś – na co może już sam patrzyłeś. Piszę ci o tym również po to, aby ci uświadomić, że od ciebie zależy, byś sam nie przeżył tragedii rozwodu, byś sam nie doprowadził do tragedii twoich dzieci.



MAŁŻEŃSTWO BEZ DZIECKA


Widzisz, ten świat jest wciąż niedoskonały:

jednym ciągle zbyt groźny, innym wciąż zbyt mały –

ale wiedz: ciemne drogi,

troski, trudy i trwogi –

że dzieci, zawsze dzieci w nim opromieniały.

(K. I. Gałczyński)


A ty będziesz wciąż jeszcze przystojnym mężczyzną. A ty będziesz wciąż jeszcze piękną kobietą. Wysportowani oboje. Z godzinami tenisa w rozkładzie tygodniowym. Z wyjazdami zagranicznymi na urlopy. Będziecie je zresztą pieczołowicie przygotowywali, z wyszukiwaniem wszystkich piękności po drodze. Potem pozostaną wam zestawy przeźroczy, które będziecie chcieli pokazywać wszystkim znajomym. Będziecie mieli coraz piękniejsze mieszkanie, gdzie każdy detal będzie miał swoje miejsce, coraz droższe obrazy będą zmieniały się na ścianach.

- A co z dziećmi?

- No, jakoś nie mamy.

Po co się zresztą pytam, jeżeli wiem dobrze, jak było i jak jest.

Nie żeby nie chcieli. Ale najpierw po ślubie nie było mieszkania. Niby było, ale nie na stałe. Właściwie mogliby w nim pozostać, ale czekali na swoje w spółdzielni, a to się odwlekało. A nawet jak je otrzymali, to oddali siostrze Józka, ponieważ ta nie miała aktualnie gdzie mieszkać, a oni wyjeżdżali za granicę. Z tą zagranicą i dalszymi studiami to był osobny rozdział ich życia, o którym nie teraz. Potem nie mogli się zdecydować, w którym mieście pozostać. Bo Małgosia chciała wracać do swojego miasta rodzinnego, a Józek chciał zostać, a nawet jechać dalej w świat, bo – jak twierdził – miał usposobienie międzynarodowe.

Na początku oboje zdecydowali, że „wobec tego, że się nie układa, to z dzieckiem jeszcze trochę poczekają”. Potem już ona chciała mieć dziecko. I to coraz gwałtowniej. On upierał się, że nie: „najpierw muszę mieć swój dom”. Wciąż uważał, że to marzenie stoi tuż przed nim. Byle tylko jeszcze parę problemów rozwiązać, podjąć parę decyzji i już będzie można zacząć normalne życie. Ale się za chwilę okazywało, że z tymi problemami i decyzjami nie ma końca. A poza tym życie przynosiło wciąż nowe problemy. Na dziecko wciąż nie było w jego życiu miejsca. W końcu on się zgodził. A właściwie ustąpił. Bo stwierdzał, że choć jeszcze nie wszystko w ich życiu jest już tak ułożone, jak on chciał, ale faktycznie dłużej czekać byłoby też niedobrze, bo lata lecą. I wtedy się okazało, że nie mogą mieć dzieci. Najpierw wizyty u lekarza – osobno on, osobno ona. Niby wszystko w porządku. Ona powinna zajść w ciążę, a nie zachodziła. Wobec tego kolejne wizyty u specjalistów. Wszyscy oni wyrażali na końcu nieodmiennie ubolewanie: „Szkoda, że państwo wcześniej nie zdecydowali się na dziecko”.

On wciąż jest jeszcze przystojnym mężczyzną, ona wciąż jest jeszcze piękną kobietą, choć z jakimś grymasem goryczy na twarzy, coraz wyraźniejszym z biegiem lat.

To już tak jest, że dziecko jest czymś najbardziej naturalnym, spontanicznym. Oczywiście. Można to naturalne dążenie – jak każde ludzkie odruchy – eliminować, tłumić, wygaszać. Ale to ma swoje skutki nieuniknione. Z czasem człowiek zaczyna w sobie wyrabiać jakieś przyzwyczajenia, odruchy, zwyczaje, upodobania, zainteresowania zastępcze. Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że coraz bardziej dochodzić będzie do głosu egoizm, wygoda, rozgaszczanie się w życiu. To już nie małżeństwo, ale dwoje starych kawalerów, z czasem coraz starszych, coraz starszych.

Bo dziecko jest symbolem miłości. To jest symbol tego, co się w miłości nazywa wspólne, to jest wyraz pragnienia, aby być razem, aby nie było „ja” i „ty”, ale „my”, aby się zjednoczyć. Dziecko z biegiem czasu staje się coraz silniejszym węzłem małżeńskim. Wspólnym celem, wspólną troską. Miłość do dziecka rozbudowuje i przekształca miłość małżonków. Małżonkowie zmieniają się w rodziców. Żona w matkę. Mąż w ojca. Tworzą się nie tylko nowe relacje między ojcem i dzieckiem, matką i dzieckiem, ale te relacje zmieniają stosunek żony do męża, męża do żony. Oni są świadomi, że już nie tylko są odpowiedzialni za siebie, ale i za tego nowego człowieka, który się im narodził.

Gdyby można w skrócie określić tę nową rzeczywistość, jaką tworzy dziecko w życiu małżeńskim, to trzeba by użyć słowa: nadzieja. Człowiek sam, czy nawet dwoje ludzi złączonych miłością, z natury rzeczy z biegiem czasu pogrąża się coraz bardziej w śmierć. Dziecko jak gdyby przekreśla ten stan zagrożenia: trwamy w nim. Będziemy trwali przez nie tu na ziemi w dalszym ciągu, mimo że nasze ciała rozpadną się w proch. Będziemy trwali nie tylko czysto biologicznie. Ale i duchowo. Przecież wszystko to, czym żyjemy, czym żyliśmy, wszystko to, co było dla nas ważne, najważniejsze w życiu, sens życia, sens każdego dnia, aż po przekonania polityczne, aż po zamiłowania sportowe zapisujemy i przekazujemy w materiale najtrwalszym, jakim jest ludzka psychika. To, co przez wychowanie zdołaliśmy przekazać dziecku, będzie nadal trwało. Innym aspektem tej nadziei jest fakt, że przez dzieci rodzice zaczynają drugie życie. To nie jest żadna przesada. Stwierdzenie, że rodzice uczestniczą w życiu dziecka, należy brać w całej najgłębszej warstwie znaczeniowej. Również na tych najpierwszych etapach rozwoju. Ale zwłaszcza potem, gdy dochodzi do pierwszych słów, do pierwszych zdań. Zwłaszcza gdy zawiązuje się rozmowa, padają pytania, rozbudzają się zainteresowania. Zwłaszcza wtedy można mówić o tym uczestnictwie w pełnym sensie, o tym drugim życiu rodziców. Oni żyją z dzieckiem, oni żyją życiem swojego dziecka. Jego radościami i smutkami, tragediami, olśnieniami i odkryciami. Wtedy, gdy zdawało się im, że są ludźmi dorosłymi, o ostatecznie ukształtowanym widzeniu świata, że już zdołali sobie ustalić kryteria oceny ludzi, nagle przez swoje dziecko jeszcze raz muszą przejść drogę, którą niedawno szli, i okazuje się, ile tam jeszcze potrzeba korektur, poprawek, zmian, a nawet zupełnie nowych cięć. Ile potrzeba nowych przemyśleń czy nawet studiów i prostych informacji. Dziecko jest niejednokrotnie egzaminatorem, który nie zadowala się jakimś zdaniem na odczepne, z którym trzeba sprawę dogadać do końca. A wszystko w poczuciu wciąż pogłębiającego się pokrewieństwa, powinowactwa z tym małym człowiekiem – już nie tylko fizycznego, ale właśnie duchowego.

I nie jest to jedynie przypadek. Dziecko należy do kondycji człowieka. Dziecko wyznacza strukturę przyszłościową człowieka i ludzkości, która przez dziecko jest wciąż młoda, która przez dziecko niesie w sobie mądrość poprzednich pokoleń.

I dlatego takie nienormalne są małżeństwa bez dziecka.

Jaka na to rada. Jeżeli tylko kogoś stać na to, taką radą jest wziąć dziecko na wychowanie. Mam takich przyjaciół tuż obok, w sąsiedztwie. Oboje świetni fachowcy, z rękami pełnymi roboty. Z domem pełnym kotów przybłędów i psów przybłędów. Ale bez dzieci. I pewnego dnia pojawiło się w ich domu dziecko. Chłopiec paroletni. Kocię, jeszcze zalęknione, przestraszone i niepewne. Wzięli go z domu dziecka. Patrzyłem na niego, jak jaśnieje z miesiąca na miesiąc. Jak znajduje swoje miejsce w tym swoim – obcym świecie, jak zaczyna wchodzić w rytm codziennych obowiązków, w tamtejsze zwyczaje, w znajomych i przyjaciół, którzy tam bywali. Jak coraz bardziej ten dziki kot, patrzący na ten swój – nie swój dom z niedowierzaniem, stawał się kotem domowym. Jak pozbywał się agresji, nieufności i strachu. Jak nabierał miękkości i łagodności, spokoju i normalności. A po drugie – co tak samo jest ważne – patrzyłem, jak tych dwoje ludzi coraz głębiej uczestniczyło w jego życiu. Może było im o tyle łatwiej, że Wacek, choć łeb miał już łysy, posiadał ogromnie dużo pogody. A poza tym – co wbrew pozorom jest tutaj ważne – kochał psy i koty. Potem w szkole okazało się, że niespecjalnie zdolny Jacek miał trudności tak z przedmiotami ścisłymi, jak humanistycznymi. Początkowo zdawało mi się, że nie poradzi sobie. Rozmawialiśmy na ten temat z Wackiem i Elżbietą wiele razy: czy go ciągnąć wyżej. Konkluzja zawsze była ta sama: trzeba spróbować. Wobec tego trzeba było z Jackiem siedzieć po parę godzin dziennie. I to znowu była domena Wacka, który oprócz tego, że jest pogodny, okazało się, że jest bardzo cierpliwy. Zwłaszcza dla Jacka, którego pokochał jak swoje dziecko. Teraz już dobrze. Jacek wyszedł na prostą. Zbliża się do matury. Zrobił prawo jazdy i wyręcza rodziców. Majsterkowanie to jego specjalność.

A oni niby ci sami, a nie ci sami. Jak bym to najprościej określił? Chyba: weszła w ich dom nadzieja. Niedawno znajomy doniósł Elżbiecie, że w szkole ktoś zaczepił Jacka, mówiąc: „Przecież to nie twoi rodzice”. Odpalił starym polskim porzekadłem: „Nie ci rodzice, co urodzą, ale ci, co wychowają”.






GDY JEDNO JEST NIEWIERZĄCE


Dzieci na Wielkanoc są inne niż zazwyczaj,

w dzieciach na Wielkanoc jest moc tajemnicza,

dzieci na Wielkanoc

wstają bardzo rano

i pytają: - Dlaczego dzwony tak głośno krzyczą?

(K. I. Gałczyński)


Przyszli obydwoje z jakąś bardzo ważną sprawą. To było widać po ich skupieniu. Rozebrali się z kożuchów. Powiedzieli, że dawno nie widzieliśmy się.

- Czy to jedyny powód, dla którego przyszliście?

Pili herbatę, jakby nic ważniejszego nie mieli do zrobienia, ze spuszczonymi oczyma. Zaczął on:

- Wie ksiądz, jest taka delikatna sprawa, chodzi o to po prostu, że nasza Moniczka rośnie, już ma dwa latka i powstaje pytanie, co będzie dalej? Już się klują jej pierwsze pytania.

Jeszcze nie wiedziałem, o co chodzi. Słuchałem w milczeniu.

- Przecież choinka, przychodzi Boże Narodzenie, jakąś szopeczkę trzeba będzie zrobić – może razem z nią.

Podjąłem po wariacku, jak się potem okazało:

- Najlepiej. Oczywiście. Zróbcie tak. Tak trzeba. Teraz jest Adwent. Trzeba co wieczór. Pamiętam, tak było u nas cudownie, wyciągało się co wieczór bańki, zabawki – były złożone w pudłach z roku poprzedniego – i zaczynało się je naprawiać. Bo okazywało się, że pajacowi się buzia zbiła, trzeba było nową wydmuszkę, pogniótł się łańcuch, oderwał się dziób ptaszkowi. To wszystko trzeba było lepić, malować, a już nowe pomysły wciąż się rodziły, gdzieś tam zasłyszane, gdzieś tam zobaczone w tamtym roku przy śpiewaniu kolęd u sąsiadów. A gdy Boże Narodzenie było tuż tuż, całkiem blisko, to malowaliśmy orzechy na złoto taką pozłótką śmieszną, która się kleiła potem do palców i trudno było to nawet zmyć, zresztą nie bardzo chcieliśmy to zmyć, bośmy chcieli być trochę złoci. A już całkiem na końcu odbywało się wiązanie jabłkom nitek, żeby je przymocować do drzewka.

Wreszcie się opamiętałem. Wyhamowałem swoje gadulstwo i zakończyłem, na mój gust, mniej więcej zgrabnie:

- Oczywiście, róbcie tak z dzieckiem.

Spostrzegłem, że trafiłem jak kulą w płot. Skutek był żaden. Żadnych jakichś uśmiechów radości czy zadowolenia, że ja im poddaję te myśli. Było wprost przeciwnie – jakieś większe zażenowanie i nieśmiałość. Pomyślałem: Och, tu coś jest niedobrze. Tylko wciąż nie wiedziałem, co jest. Podjęli oni:

- Tak, właśnie o to chodzi. Nasza Moniczka jest już coraz większa i... No, bo szopka i drzewko to jeszcze nie zmartwienie. Tak, szopka... Bo można nawet kupić takie wycinanki, nakleić na dyktę albo na tekturę, można to samemu zrobić.

Przerwali. Zapanowała znowu cisza. Wyrwałem się jak Filip z konopi:

- Pamiętam, robiliśmy taką szopkę w domu. Czworo nas było. Strzecha była z prawdziwej słomy. Wyprosiliśmy ją od kobiety noszącej ser i jajka. Na to jeszcze trochę waty. Figurki pasterzy były powycinane z dykty. Jeszcze trochę mchu, żeby owieczki mogły się gdzie kłaść.

Spostrzegłem, że żadnej reakcji nie ma. Zaryzykowałem pytanie wprost:

- No dobrze, a więc co z tą Moniczką? – spytałem.

- No właśnie. Nie wiem, czy ja księdzu wspominałem o tym, że moja żona jest niewierząca.

Nie, nie wiedziałem, nie pamiętałem, czyżby to w ogóle do mnie nie dotarło.

- Tak, ona skończyła z tymi sprawami zaraz po maturze.

- Czy tak? – spytałem, wciąż zaszokowany tą wiadomością.

- Tak – przytaknęła.

- Po prostu wyrobiła sobie inny pogląd na świat, przestała praktykować. No i wie ksiądz, teraz przychodzi sprawa wychowania dziecka. Przecież Moniczka rośnie. Takie wydarzenia jak święta Bożego Narodzenia czy każde inne święta. Ale niezależnie od tego trzeba wszystko jakoś to ustalić. Żona powiedziała, że wcale nie ma zamiaru wbrew swoim przekonaniom mówić cokolwiek dziecku na temat wiary, więc to będzie teraz moja sprawa. Ale dziecko zadaje pytania, stawia problemy, żąda odpowiedzi i nie wybiera czy matka, czy ojciec. Co my mamy teraz zrobić.

- Tak, rozumiem – powoli przychodziłem do siebie. – Sytuacja nie jest łatwa i na pewno nie wolno pani postępować niezgodnie z sumieniem, ale z drugiej strony trzeba mieć dostateczną ilość taktu i wyczucia, ażeby nie zrobić krzywdy dziecku. Sprawa po prostu jakiejś kultury współżycia, wzajemnego zrozumienia i będzie wszystko dobrze.

- Ale – przerwał – no dobrze, co będzie jednak, gdy Moniczka spyta żonę o te rzeczy?

- Proszę się nie martwić. Każda sprawa ludzka jest do załatwienia, jak jest tylko trochę dobrej woli. A więc po prostu – pan obejmie wychowanie religijne dziecka. Pan będzie się z Moniczką modlił rano i wieczór.

- Już tak robię – przerwał mi.

- No właśnie – mówiłem dalej – pan będzie chodził z dzieckiem do kościoła i pan będzie odprowadzał je na katechizację. W końcu odprowadzania na katechizację i żona może się podjąć, to jeszcze nie jest coś wbrew swoim zasadom. No i pan będzie mówił dziecku swojemu o Bożym Narodzeniu i o Adwencie, gdy pan będzie wycinał te zabawki, i pan będzie chodził na święcenie pokarmów przed Wielką Niedzielą, pan zadba o to, żeby było sianko pod obrusem. Zresztą, powiedzmy sobie i to, że to są tradycje już tak polskie i narodowe, że i dla pani nie będzie trudnością w nich uczestniczyć. Sprawa odbioru, sprawa podejścia do tego...

- No a z pytaniami, jakie dziecko będzie zadawało? – przerwał mi znowu.

- Tu trzeba sprawę postawić bardzo wyraźnie, trzeba po prostu powiedzieć dziecku: a z takimi pytaniami to zwracaj się do tatusia, bo tatuś jest specjalistą od tych spraw. I wtedy będzie dobrze.

Kończyli pić herbatę.

- No to już pójdziemy chyba. Na nas czas i nie chcemy zabierać czasu księdzu.

Pomagałem im ubierać kożuchy. Pozapinali się, odprowadziłem ich do drzwi i tak patrzyłem jak schodzili – teraz bardziej razem niż przedtem, gdy tu wchodzili, pełni niepokoju i troski o swojego małego człowieka, którego mają wychować.

WYCHOWANIE DZIECI


I jeszcze jedno cierpkie słówko jegomości

podrzucę na odchodnym, z sympatii, z miłości:

że gdy dzieciom, mój panie,

zechcesz kropnąć kazanie,

zaczynaj od kazania do własnych słabości.

(K. I. Gałczyński)


Zasada: muszę dbać o siebie z miłości ku drugiemu człowiekowi, muszę przynosić mu sobą jak najwięcej dobra przez moje piękno fizyczne i duchowe, przez moją mądrość, ogólną kulturę, przez mój uśmiech, pogodę – nie kończy się na relacji: chłopiec – dziewczyna, mąż – żona. Dotyczy każdej miłości, każdej przyjaźni, każdej znajomości, każdego kontaktu międzyludzkiego. Obowiązuje również w relacji: rodzice – dzieci. Może nawet należy dodać: obowiązuje ona w tej relacji w sposób szczególny.

Gdy były małe, wtedy były małe. Ale gdy były większe, prosiłem:

- Wciągaj Małgosię do kuchni. Niech zacznie ci pomagać. Wyślij Bartka na zakupy. I niech zrobi przynajmniej porządek wokół siebie.

- Ach, oni nie mają czasu, ty wiesz, jak oni w szkole ciężko pracują. Cały dzień mają zajęty. Przed południem w szkole. Po południu w domu jeszcze tyle do odrabiania.

- No, ale pomyśl. Oni pójdą w świat tacy, jak ich teraz ukształtujesz, i gdy znajdą partnera, będą chcieli zachować ten sam model, jaki wynieśli z domu: żeby ten drugi był służącym.

- Ach, nie mów tak. Życie ich nauczy.

- Ale życie nie będzie dopiero kiedyś. Ono już jest teraz. Już teraz powinno ich uczyć. A poza tym, ty musisz mieć czas na swój rozwój intelektualny. Ty masz być matką. A więc tą mądrzejszą, zorientowaną w tendencjach, które panują, otwartą na to, co się dzieje w świecie, oczytaną. Musisz być przygotowana na rozmowy z nimi, a nawet wciągająca ich w rozmowy ze sobą na ważne tematy życiowe związane z ich rozwojem.

- Ach, wiesz, dzisiejsza szkoła to inna niż nasza. Oni tam im teraz o wszystkim mówią. Nie potrzebują rodziców. Rodzice są im na to potrzebni, by dali wikt i opierunek, dach nad głową.

- Nieprawda. Żadna szkoła nie zastąpi rodziców. Nie wolno ci zejść do pozycji służącej, bo to nie jest to, czego twoje dzieci najbardziej potrzebują.

- Ach, czego one jeszcze mogą potrzebować. Wszystko mają.

- Nie jest tak. Potrzebują matki, potrzebują ojca – rodziców, którzy byliby dla nich niepodważalnym autorytetem moralnym, wzorem życia, najlepszymi przyjaciółmi. Zwłaszcza wtedy, gdy im się życie posypie.

- Młodzi są, dadzą sobie radę bez nas.

Byłem przerażony tą rezygnacją. I nie tyle tym, że to nieprawda, ale właśnie tym przekonaniem matki o swojej niepotrzebności.

- "Wie ksiądz, ja nie rozumiem rodziców moich dzieci – mówi długoletnia nauczycielka. – Moja mama z całą naszą trójką niedziela w niedzielę wędrowała po mieście i po okolicy. Ja znam nasze miasto z tych właśnie młodych lat. Całej historii Polski uczyłam się z ust mojej mamy. Moje dzieci w szkole nie znają miasta. Nikt im o nim nie mówi. Z moją mamą i ojcem zwędrowaliśmy Beskidy, Podkarpacie, Tatry. Pieszo. W czasie wakacji. Moje dzieci szkolne tego zupełnie nie znają. Lektury szkolne znałam daleko wcześniej niż dowiedziałam się, że są zadane. Sienkiewicza, Prusa, Orzeszkową czytaliśmy z mamą. Ona w ogóle nauczyła nas czytać książki. Moje dzieci szkolne nie mają kultury książki. Rodzice nie czytają. Dzieci wobec tego też nie czytają. Wystarcza telewizor. Ja zaczęłam chodzić do teatru z rodzicami. Najpierw do takiego teatru dla dzieci, a potem przyszedł czas na teatr prawdziwy. Podobnie było z koncertami. Moje dzieci idą do teatru wtedy, gdy szkoła idzie. Moje dzieci idą do muzeum wtedy, gdy szkoła idzie. A myśmy chodzili do muzeów z naszymi rodzicami, a zwłaszcza z mamą, bo tatuś był bardziej zajęty i nie zawsze nam towarzyszył. Ale też, w miarę możliwości. W moim domu do wszystkich tych imprez najlepiej służyła niedziela. Dokładnie mówiąc, sobota i niedziela. Sobota jakoś w naszej tradycji domowej już należała do niedzieli, a przynajmniej stanowiła jej preludium. Podobnie było z prasą. To rodzice nauczyli nas czytać tygodniki, miesięczniki. Sami dla siebie kupowali i również kupowali dla nas. I znowu związane one były jakoś z sobotą i niedzielą.

Ale pamiętam po dziś dzień prawie sakramentalne zdanie: „Jak mamy iść do teatru, to musimy się pospieszyć i na jutro przygotować obiad. Jak mamy iść jutro na wycieczkę, to musimy się zabrać do roboty i posprzątać mieszkanie. Jak jutro mamy iść na dłuższy spacer... itd., itd. To tkwiło w naszej świadomości dziecięcej, że tak jak tamta sprawa jest nasza wspólna, tak i ta jest nasza wspólna. Przez myśl nam nie przeszło, że to rodzice mają się pospieszyć i przygotować obiad czy porobić zakupy, czy posprzątać. Zresztą podział pracy był wyznaczony wcześniej. Każde z nas wiedziało, co do niego należy. Owszem, zmienialiśmy się, owszem, były i sprzeczki, kto co ma robić, ale nikt z nas nie miał wątpliwości, że to nasza również sprawa, a nie tylko rodziców. A nawet muszę powiedzieć, że w miarę upływu lat pracę w domu traktowaliśmy jako naszą sprawę, a nie rodziców. Mycie garnczków, podłoga, piwnica, zakupy codzienne, wynoszenie śmieci, a potem i pranie swojej bielizny, czyszczenie obuwia itd., itd.

Równocześnie muszę zaznaczyć, że mimo iż lata biegły, mama była wciąż «na przedzie», nie mówiąc o ojcu, który był niedościgłym wzorem. Wyszli zwycięsko również i w tym najtrudniejszym okresie chłopców i dziewcząt: buntu, odrzucania wszelkich autorytetów, negacji wszelkich tradycji. Jakby się wtedy wycofali. Nie szukali zaczepki, nie prowokowali. Trochę czekali aż nam przejdzie, aż nam rozum wróci na swoje miejsce. Nie narzucali się ze swoimi radami. Choć nie przestali wymagać porządnej pracy w szkole”.

Dlaczego ci o tym wszystkim piszę, choć masz dopiero naście lat i wszystko wskazuje na to, że jak na razie nieprędko będziesz się zajmował wychowywaniem swoich dzieci. Tak, ale trzeba, żebyś to już teraz sobie przemyślał. Zgodnie z zasadą: Czego się Jaś nie nauczy, Jan tym bardziej.

Dlaczego ci to piszę teraz. Żebyś tę zasadę stosował już dzisiaj. Wobec wszystkich, których szczególnie kochasz, zwłaszcza wobec swoich rodziców. Sprawdź sobie układ, czy jest prawidłowy. Czy przypadkiem nie doszło do tego – przy niewątpliwej i wybitnej twojej współpracy – że oni są ci od zarabiania pieniążków, a reszta do ciebie należy. Że oni są ci od sprzątania, zamiatania, mycia, malowania, wystawania w ogonkach, starania się, żeby niczego nie brakowało na obiad, śniadanie i kolację, żebyś ty miał co na grzbiet włożyć, a reszta do ciebie należy. Jeżeli tak to już jest, to spróbuj odkręcić sprawę i ustawić ją tak, jak być powinno. Może mnie spytasz, jak ja to rozumiem. Ano tak to rozumiem, jak już tu powyżej napisałem, że ci, którzy kochają, nie mają być służącymi, ale partnerami, co się wykłada w tym konkretnym wypadku, że twoi rodzice nie mają być dla ciebie twoimi służącymi, ale partnerami. Może się spytasz, jak ja sobie to wyobrażam. Ano, po pierwsze, żebyś przejął na siebie część obowiązków domowych. Mówisz, że się zdziwią? Niech się zdziwią. Nie pierwsza to niespodzianka, jaka ich ma od ciebie spotkać. Spytasz: A cóż to jeszcze za niespodzianka ma być? Zacznij z nimi rozmawiać. Rozmawiać? A o czym? O sobie. O sobie? Tak, o sobie. O twoim życiu, o twoich kolegach, koleżankach, o szkole. Jak było. Po prostu jak było w szkole w ciągu dnia. Jakie książki cię interesują, jakie płyty, jakie przeboje, jakie filmy. I to nie raz, od święta. Ale codziennie. Może przy kolacji. Nie musi to być wcale długo. Ale codziennie. Wiesz po co? – Po pierwsze, to im się od ciebie należy, a po drugie, to jest nauka wychowywania twoich przyszłych dzieci. Bo w tej chwili mi jeszcze nie wierzysz, ale spróbuj mi uwierzyć, że jak dobrze pójdzie, to i ty będziesz miał dzieci i nie tylko takie całkiem malutkie, urocze bobasy, ale również takie dzieci duże jak ty teraz.

















WYCHOWANIE DO ŻYCIA


Idzie przez moje serce

stary ojciec

Nie oszczędzał w życiu

nie składał

ziarnka do ziarnka

nie kupił sobie domku

ani złotego zegarka

jakoś nie zebrała się miarka

(Tadeusz Różewicz)


Gdy wyszedłem od Róży i Franciszka, tych dwojga zwariowanych szaleńców, którzy chcą świat zmienić na lepszy – Boże, to nie to słowo: na wspaniały, na rozumny, na sprawiedliwy, na ludzki - od Róży i Franciszka, którzy chcą mieć dziesięcioro dzieci i wychować je na takich nowych ludzi: Czy da się tak życie przeżyć – myślałem sobie, gdy zostałem sam. Czy oni z czasem nie przemienią się również w zwyczajnych drobnomieszczan. I też będą zbierali bibeloty, będą się powoływali na to, z jak dobrej rodziny pochodzą. Jakich mieli i może jeszcze wciąż mają wspaniałych znajomych, z jakimi nazwiskami ludzie u nich w domu kolację jedli. Czy im nie wygaśnie zapał do sprawy, a nie zwrócą się wyłącznie ku sobie samym, w zwyczajny egoizm. I wtedy przypomniałem sobie zmarłych już przed laty przyjaciół, lekarzy, na których grobie niedawno byłem i ze zdziwieniem zobaczyłem świeże kwiaty, choć w Rabce już nikt z tej rodziny nie mieszka. Gdy zapytałem o to znajomego, na którego się tam natknąłem, odpowiedział:

- O, to wciąż tak jest. Ludzie o nich dobrze pamiętają i jak długo żyć będą, nie zapomną, co Malewscy dla nich uczynili.

Nie zapomnę moich starych przyjaciół lekarzy. Starych, bo długo ich znałem. Starych w stosunku do mnie, bo gdy ich poznałem, to były pierwsze lata mojego kapłaństwa, podczas gdy oni oboje mieli już dobrze ponad sześćdziesiąt lat. Oddali swoje życie służbie chorym ludziom. Iluż ludzi znalazło u nich ratunek. Jakiż oni mieli sposób podejścia do człowieka chorego. Jak traktowali każdego, kto się do nich o poradę, o pomoc, o ratunek zgłaszał – niezależnie od tego, czy to byli prości górale, czy zaprzyjaźnieni intelektualiści, którzy do nich ściągali ze wszystkich stron Polski jak pszczoły do ula. I to do końca. Nawet wtedy, gdy już byli starzy. Przy tym ich dom był miejscem spotkań niekiedy naprawdę najwyższej klasy ludzi. Kogóż ja tam nie poznałem. Któż tam nie bywał. Choćby profesor Romer, który wciąż tam siedział – jeden z największych kartografów, jakich polska ziemia wydała, choćby profesor Dąbrowski – wielki psycholog, choćby Piotr Skrzynecki z krakowskiej „Piwnicy pod Baranami”. „Przy okazji” wychowali swoich troje dzieci. Oczywiście, to nie było przy okazji. Bo kochali swoje dzieci tak, jak mało którzy rodzice.

Ale co w tym wypadku najważniejsze: oni się wciąż kochali. To widzieć mogłem wciąż, na co dzień. Ile szacunku wzajemnego, ile wzajemnej czułości. Ile troski w najmniejszej chorobie czy dolegliwości, ile wychodzenia sobie naprzeciw. Zwłaszcza wtedy, gdy doszło do śmiertelnej choroby: on umarł pierwszy.

W takim życiu załatwiony jest problem wychowania dzieci.

Bo co to znaczy w końcu wychować dziecko. Wymusztrować je, żeby myło zęby i zmieniało bieliznę, mówiło grzecznie „dzień dobry” i unikało brzydkich wyrazów? Wiedziało, w której ręce trzyma się nóż, a w której widelec, a do tego jeszcze umiało się nimi posługiwać? Ażeby nie biegało szybko po schodach, nie kopało piłki na ulicy, nie wrzeszczało na korytarzu i jeszcze nie wiem ile tych „nie”. A nauczyć je, że powinno punktualnie iść do szkoły i punktualnie wracać ze szkoły, że powinno przed obiadem umyć ręce, że powinno odrobić porządnie lekcje, że powinno przed spaniem umyć się, że powinno – nie wiem, jeszcze ile tych „powinno” należałoby wymienić. I nie myśl, że chcę zakwestionować wszystkie te i wiele innych „nie wolno” i „powinno”. Na pewno to są słuszne wymogi, jakie dziecku się stawia. Ale nade wszystko musi być postawiona zasada fundamentalna. A brzmi ona – wychowywać dziecko to znaczy prowadzić je do pełni człowieczeństwa. A człowieczeństwo to znaczy właśnie życie w służbie najwyższych ludzkich wartości – dobra, prawdy, wolności, sprawiedliwości, pokoju; to znaczy wychować dziecko do służby człowiekowi, do służby społeczeństwu. A tu nic lepiej nie może posłużyć jak przykład własny. Tu nie pomogą żadne kazania na ten temat, nie wiem jak wzniosłe, przez ciebie wygłaszane. Ani nie pomogą wszystkie uwagi serwowane dzieciom przy rozmaitych okazjach. Naprawdę liczy się tylko przykład życia, tylko on jest brany pod uwagę.

Gdy już jesteśmy przy lekarzach – mam takiego przyjaciela, Staszka. Ma czworo dzieci. Lekarz znakomity. Duża wiedza, trafne diagnozy, mądre kierowanie chorym człowiekiem. Pacjentom w swoim szpitalu poświęca się z absolutnym zaangażowaniem. Zresztą ta jego fachowość to też nie sprawa przypadkowa. Oprócz inteligencji, zaangażowania się w sprawę chorego, dużo czyta. W każdym tygodniu kilka godzin spędza w bibliotece na czytaniu literatury zagranicznej dotyczącej jego specjalności (krajową czyta w domu). W pracy lekarskiej konsekwentnie bezinteresowny. Wygląda to choćby w ten sposób, że nie bierze pieniędzy za żadną poradę ani opiekę lekarską. Uważa, że skoro jest na pensji szpitala, nie prowadzi prywatnej praktyki, nie powinien brać żadnych dodatkowych pieniędzy od ludzi chorych. I to nie tylko od tych, którzy go odnajdują w jego własnym mieszkaniu, ale również i tych, których leczy w szpitalu. Żadnych od nich pieniędzy i żadnych prezentów w jakiejkolwiek postaci. Potrafił takim podejściem do chorych zarazić ludzi, którymi kieruje. Stworzył oddział pod każdym względem unikalny, chyba w skali kraju. W domu zawsze skromnie, nawet biednie. Dzieci w miarę jak doroślały, coraz lepiej rozumiały swój dom. Rozumiały, dlaczego ojca tak długo w ciągu dnia nie ma w domu. Rozumiały jego pracę, jego założenia. Zaangażowanie się w służbę ludziom chorym. O tym mówiła im matka, również lekarz, która wzięła urlop na czas, gdy dzieci były małe. Matka, której stosunek do pracy pokrywał się całkowicie z tym, co na ten temat uważał Staszek. Staszek – franciszkański duch. Jest jakoś „w drodze”. Nie zwraca uwagi na ubranie, na wygody domowe. Poznałem go na tym etapie, kiedy takie życie było dla niego już stylem. Kiedy mu było w tym dobrze, jak w starym, podniszczonym ubraniu, które już jest własne, a nie ma nic z obcości ubrania nowego. Nie wiem, kiedy i jak potrafił się tego nauczyć. Zakochany w Tatrach. Najchętniej żyłby w Zakopanem, gdyby nie to, że dzieci musiały iść na studia. W wolnych chwilach i podczas wakacji co roku wędruje z dziećmi i z żoną przez swój górski świat.

Też nie było mu łatwo. Pokusy szły od strony pacjentów, lekarzy, dzieci, których potrzeby w miarę lat rosły i rosły apetyty na wszystko atrakcyjne, co było udziałem ich kolegów i koleżanek, a na co ich nie było stać. Ale nie ustępował. Teraz mu już łatwiej. Trójka skończyła studia i pracuje. Chłopiec się ożenił i odszedł z domu. Tyle lat jestem z nimi. Mało co się zmieniło w ich mieszkaniu. Boję się powiedzieć: nic, bo mógłby mi ktoś nie uwierzyć.

Udało mu się zrealizować swoje życie na zasadzie: więcej być, a nie więcej mieć. I chyba to przekazał dzieciom. A to wcale nie takie łatwe. Właśnie przez te najprostsze potrzeby – że potrzebny nocniczek, jeszcze chwilka, a okaże się, że są bardziej wygodne, bardziej kolorowe, z większym czy mniejszym uszkiem, z namalowanym kwiatkiem czy gwiazdeczką. Rzeczy wciągają, rzeczy mają swój urok i swoją użyteczność, praktyczność, potrzebność. I wciąż zapewniają, że umożliwią lepsze życie, bogatsze życie, większe życie – byle tylko je zdobyć. I tu jest to największe kłamstwo. Człowiek obrasta ubraniami, butami, aparatami, meblami, obrazami i gdy zdaje mu się, że jeszcze chwila, a już będzie miał wszystko, co mieć powinien, aby żyć, a tu wciąż pojawia się kolejny przedmiot do zakupu, który musi być koniecznie zakupiony, bo inaczej nie będzie można prawdziwie egzystować. I na gromadzeniu, skupowaniu, zdobywaniu rzeczy schodzi całe życie. Bo zdobywanie rzeczy tak absorbuje, zajmuje czas i energię, że na to wyczekiwane życie braknie sił i czasu. Nie więcej mieć, ale więcej być – to jest wielka mądrość życiowa Ewangelii, na którą stać tylko niewielu ludzi i którą to mądrość przekazać można tylko życiem swoim.

I chyba to Staszek umie. Umie żyć jak człowiek, a więc służyć ludziom. I nie tylko tak realizuje swoje życie, ale przy okazji tym zaraził swoje dzieci. Podobnie jak tym zarażał i zaraża wciąż dotąd ludzi, z którymi się styka – ludzi, którzy mają to szczęście, że spotkali go na drodze swojego życia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron