Pilch Jerzy Rozpacz z powodu utraty furmanki

Jerzy Pilch

Rozpacz z powodu utraty furmanki


Projekt okładki i stron tytułowych Elżbieta Totoń

Ksišżki Wydawnictwa Literackiego Sp. z o.o. oraz bezpłatny katalog można zamawiać:

ul. Długa 1, 31-147 Kraków

bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40

księgarnia internetowa: www.wl.net.pl

e-mail: ksiegarnia@wl.net.pl

tel./fax: (+48-12) 422 46 44

ISBN 83-08-03457-8


*


Spis treœci


Częœć Pierwsza - Europejczyk w prasłowiańskich gaciach

1. Teoria zwycięstwa

2. Tak jest ze wszystkim

3. Europejczyk w prasłowiańskich gaciach

4. Otóż tak

5. Ciche dni

6. Wszystko, czyli mało

7. Teoria słaboœci

8. Beznamiętny opis lokalu obwodowej komisji wyborczej

9. Magowie ciemnych spraw

10. Nie ma dymu bez teczki

11. Œwięto

12. Pechowiec

13. Bruderszaft

14. Człowiek z portretem Stalina

15. Powyborczy poranek

16. Idzie skaczšc

17. Włamanie do epoki historycznie zamkniętej


Częœć Druga - Jak chodzić

18. Codzienne rozmyœlania człowieka mówišcego po polsku

19. Jak chodzić

20. Jeden podpis

21. Jak jest?

22. Marna pociecha

23. Rozpacz z powodu utraty furmanki

24. Tuleja

25. Skarb ukryty w cichym kšciku

26. Ligowa młócka

27. Fiszki Mariana S.

28. Jak Kolumb odkrył Amerykę

29. Zbrodnia Piotra H.

30. Uszy Marty F. i kolana Heleny Z.


Częœć Trzecia - Kraina olbrzymów

31. Widok z mojego boksu

32. Nowela o pierwszym kosmonaucie

33. Młodzi z „bruLionu”

34. Przysyłaj choć puste koperty

35. Już prawie nic

36. Kraina olbrzymów

37. Pożegnalny list miłosny

38. Słownik zabobonów literackich

39. Teoria i praktyka powieœci kryminalnej

40. Czarny Kapturek

41. Nagonka

42. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity

43. Zrobiony na niebiesko

44. Kosiński

45. Kat

46. Literatura jako klęska


Aneks

CZYLI PIĘĆ PAMFLETÓW Z „NaGłOSU” MÓWIONEGO

47. Szał twórczy członka Rady Państwa

48. Ból rżnie serce na żywo

49. Porzućcie wszelkš nadzieję

50. Niczym nie przerywana równina

51. My oba to jedna osoba

*


Częœć Pierwsza - Europejczyk w prasłowiańskich gaciach


1. Teoria zwycięstwa

Dzieje naszego relatywizmu powszedniego rozpoczynajš się 31 sierpnia 1980 roku, kiedy to Mieczysław Jagielski, podpisujšcy Porozumienia gdańskie ze strony rzšdowej, oœwiadczył, że pragnie w całej ostroœci podtrzymać myœl, iż na tej sali nie ma przegranych ani wygranych. Czyli już wtedy pierwsze i fundamentalne zwycięstwo było w gruncie rzeczy remisem. Rychło jednak okazało się, że remis ten był w zasadzie porażkš; często gęsto zaczęły rozlegać się głosy eksponujšce najpierw niedoskonałoœć Porozumień gdańskich, potem zaœ ich zupełne fiasko. Czyli zwycięstwo było remisem, który okazał się porażkš. Analogiczna chybotliwoœć ocen miała miejsce i po stronie partyjno—rzšdowej: w zgodzie ze swymi tradycjami postanowiła ona przekuć klęskę w zwycięstwo i niebawem okazało się, że sierpniowa porażka była zwycięstwem sił reformatorskich, zwycięstwem wspólnym (a więc remisem), zaprzepaszczanym przez prowadzšcy do klęski brak opamiętania ze strony ekstremistów.

Stan wojenny, który był zwycięstwem komunistów, był w istocie ich klęskš. Rozgromienie Solidarnoœci było w istocie jej tryumfem. Wszyscy przegrani stanu wojennego

byli w istocie jego zwycięzcami. Wszystkie przegrane demonstracje stanu wojennego były w swej istocie demonstracjami zwycięskimi. Jednš z takich przegranych, czyli zwycięskich demonstracji opisuje Janusz Anderman (opowiadanie Jeszcze Polska z tomu Kraj œwiata). W tłumie pokonanych tryumfatorów stoi zagraniczna dziennikarka, która musi rozgryŸć ten kraj, myœli przelatujš jej przez głowę i nie może się na razie zdecydować na żadnš z nich. Klęska, która nie jest klęskš; zwycięstwo, które nie jest klęskš; klęska, która jest zwycięstwem; klęska, która będzie zwycięstwem; zwycięstwo, które będzie zwycięstwem. Należy przypuszczać, że zagraniczna dziennikarka — jeœli myœli wcišż przelatujš jej przez głowę — nadal nie może zdecydować się na żadnš z nich. Może zresztš nie zawiódł jej instynkt samozachowawczy i wybrała się tymczasem w bardziej jednoznaczne strony œwiata.

Stan wojenny został formalnie odwołany, ale w istocie trwał przez całe lata osiemdziesište. Nie było go i był jednoczeœnie. Po schwytaniu ostatnich przywódców podziemia, co było zwycięstwem władzy, natychmiast ogłoszono amnestię, która była œwiadectwem jej klęski. Wybuchły strajki, które w porównaniu ze zwycięskimi strajkami roku 1980 sprawiały klęskowe wrażenie. Wyglšdało to wszystko jak potwierdzenie tezy klasyka o farsowych powtórkach historii i istotnie strajki kończyły się przeważnie kapitulacjami strajkujšcych, ale kapitulacje te były elementami wielkiego zwycięstwa.

Rozpoczęły się obrady „okršgłego stołu”, który był zwycięstwem Solidarnoœci i klęskš komunistów, choć był też zarazem zwycięstwem œwiatłych reformatorów partyjnych

i zwycięstwem Solidarnoœci. Czyli był remisem, zwycięskim remisem, ale był też klęskš Solidarnoœci, która negocjujšc i bratajšc się z komunistami, poniosła porażkę. Zwycięscy uczestnicy obrad „okršgłego stołu”, którzy wymogli na komunistach zwycięskie dla siebie i klęskowe dla nich ustępstwa, ponieœli zarazem — siadajšc do stołu razem z komunistami (którzy w istocie byli górš) — dotkliwš porażkę. Niebawem miało się okazać, że zaszczytna rola negocjatora jest zarazem wstydliwš kartš w’życiorysie, że udział w obradach „okršgłego stołu” należy raczej zatajać, a szczycić się odmowš udziału w tych obradach, co wtedy było klęskš, a teraz jest sukcesem.

Efektem zwycięskiej klęski „okršgłego stołu” były zwycięskie wybory, które okazały się w najlepszym razie kiepskim remisem. Zwycięski w wyniku tych zwycięskich wyborów sejm był, przy masie zastrzeżeń, sejmem remisowym, przy czym jego remisowoœć budziła furie i resen-tymenty, jakie zwykły budzić najdotkliwsze klęski. Zwycięski premier okazał się premierem przegranym, ale o jego klęskowym rzšdzie mówi się teraz jako o rzšdzie wygranym, który wprawdzie poniósł klęskę, lecz może jeszcze wygra.

W wyborach prezydenckich zwyciężył Prezydent (który lubi wygrywać), ale prawdziwym zwycięzcš okazał się Stanisław T., którego zwycięstwo było klęskš wszystkich Polaków. Premier w wyborach prezydenckich poniósł porażkę, ale ponieważ startował jako premier — czyli jako zwycięzca — nie mógł odnieœć zwycięstwa.

Polacy już od dawna przestali pozdrawiać się znakiem zwycięstwa, od dawna sš już przecież zwycięzcami, a

znaku zwycięstwa używali tylko jako pokonani, którymi nie byli nigdy. Zresztš, jak mawiał ten, który przegrał wszystko, a który po latach być może wyjdzie nawet na remis: w polskim alfabecie nie ma takiej litery. Mylił się on i dlatego przegrał, co nie znaczy, że gdyby się nie mylił, toby wygrał.

Nadeszły ostatecznie wolne wybory, czyli wreszcie nadeszło ostateczne zwycięstwo. Zwycięstwo to, jak wiadomo, nikomu nie przyniosło zwycięstwa. Oczywiœcie temu, że partia, która wygrała te wybory, przegrywa teraz wszystko, nie dziwiš się nawet dzieci. W końcu było to zwycięstwo, które nie było zwycięstwem. Partia, która nie do końca wygrała — przegrywa. To równie oczywiste jak fakt, że ci, którzy zdecydowanie przegrali — wygrywajš.

Idzie w tym wszystkim przecież nie o zwycięstwo partykularne, idzie o zasadnicze zwycięstwo Polski. Polska wygrywa. Polacy przegrywajš. Znów wychodzi na remis. Remis, który nie jest zwycięstwem. Nie ma zwycięzców i nie ma pokonanych. Remis nie jest .klęskš. Klęska nie jest zwycięstwem. Zwycięstwo jest zwycięstwem. Klęska jest klęskš. Tak. Tak. Nie. Nie.

1991

2. Tak jest ze wszystkim

Za pierwszym razem zawsze wykazywali niezwykłš mšdroœć, przezornoœć i dalekosiężny rozum polityczny. Ich tryumf był wtedy doprawdy poruszajšcy, gardła tężały ze wzruszenia, padali sobie — jak przysłowiowi bracia — w ramiona, a gdy œpiewali swe pieœni, dygotały wszystkie możliwe mury, zwłaszcza zaœ dygotały mury oœciennych imperiów. Przywódcy tych imperiów, słyszšc œpiew, czuli się nieswojo, a prawdę mówišc, przenikał ich wręcz dreszcz strachu. Kto wie — szeptali do siebie — czy nie pora, by zakończyć ciemiężenie i wyzysk. Przywoływali tłumaczy i polecali tłumaczyć słowa pieœni, która dalej wprawiała w dygot sejsmografy. Tłumacze, którzy znali masę języków, ale w żadnym z nich nie mieli nic do powiedzenia, bełkotali coœ o pierwszej brygadzie, co przez tak liczne wieki nie rzuci ziemi, skšd jej matka Ukraina. Rozbawieni imperatorzy własnoręcznie łamali im żebra i wysyłali ich natychmiast na jeden z licznych kursów doskonalenia językowego; kursy te były zresztš chlubš imperium, nie tylko nie żšdano za nie opłat, ale wręcz ich uczestnikom przysługiwało prawo do korespondencji. Tłumacze w poœpiechu pakowali słowniki i ciepłš bieliznę, a

imperatorzy-ciemiężyciele kładli się spać niespokojni. Ileż to razy tak bywało: kładziesz się spać imperatorem-ciemiężycie-lem, a budzisz już nie taki.

Nazajutrz jednak wszystko było w porzšdku. Nie tylko nie œpiewali, ale robili to, co zawsze robiš za drugim razem: wykazywali niezwykłš głupotę, brak rozwagi i krótkowzrocznoœć politycznš. Gardła nie tężały ze wzruszenia, natomiast wnętrznoœci skręcały się ze wstydu. Œmiać się chciało.

Tak u nich jest i było ze wszystkim.

Walczyli z najeŸdŸcami i przyjmowali najeŸdŸców z otwartymi ramionami. Szczycili się tolerancjš i reformami i zaprzepaszczali reformy, i bywali nietolerancyjni. Pomagali Żydom i gromili Żydów. Potrafili w wielkim stylu pokonać zawodowców i haniebnie przegrywali z amatorami. Ich pisarze byli albo wieszczami, albo grafomanami, ich rękodzielnicy — wirtuozami albo partaczami, ich kobiety — œwiętymi albo grzesznicami. Cieszyli się zasłużonš sławš narodu pijaków, ale przecież bywały wielkie historyczne chwile, kiedy wybijali się na abstynencję. Œwiatowe agencje publikowały wówczas fotografię młodego robotnika o twarzy rozjaœnionej wewnętrznym œwiatłem, który wódkš wyborowš zrasza trawnik przed strajkujšcym przedsiębiorstwem. Ale rzecz jasna, gdy zwyciężyli, gdy przez dwa tygodnie wytrwali, natychmiast postanawiali tradycyjnie uczcić zwycięstwo i przez następnych kilka lat nie wiedzieli, co to trzeŸwoœć.

Najzgubniejszš ich cechš jest skłonnoœć do trwania w przeœwiadczeniu o własnej wyjštkowoœci. Istotnie, sš wyjštkowi: zawsze wtedy, gdy liczš na wzlot, następuje

i:

upadek, i na odwrót. Stšd ich fascynacja nieprzewidywal-noœciš jako atrybutem, stšd ich pocišg do nieprzewidywalnych przywódców, w czym jest zresztš pewna logika: w końcu nieprzewidywalny naród powinien mieć nieprzewidywalnego przywódcę. Im bardziej nieprzewidywalny, tym — w gruncie rzeczy — lepszy.

Stylistycznš zabawę w układanie rozmaitych przeciwieństw cišgnšć można bez końca. Jest to zresztš stara rozrywka polskich inżynierów dusz, z luboœciš układajšcych tabelę słodyczy i goryczy, mšdroœci i głupoty, wzlotu i upadku. Tymczasem œrednia tych przeciwieństw wiedzie w nieubłagany sposób do piekła przeciętnoœci, do wysłużonej metafory kurzego lotu. Lot ten polega na tym, że nie leci się, lecz krzywo i doœć szpetnie skacze. To wiemy wszyscy; jest zatem jakiœ wspólny rodzaj wiedzy, od której raz jeszcze można zaczynać.

1990


3. Europejczyk w prasłowiańskich gaciach

W cieniu imperium, z kurami, w gaciach prasłowiańskich, Naucz się lubić swój wstyd, bo zawsze będzie przy tobie, I nie odstšpi ciebie, choćbyœ zmienił kraj…

Czesław Miiosz

W 35. numerze tygodnika „Wprost” wywiad z Ludwikiem Stommš, profesorem antropologii kultury w Ecole Pratišue des Hautes Etudes we Francji, autorem œwieżo wydanej ksišżki o królach francuskich oraz felietonistš „Polityki”. Wywiad nosi tytuł Europejczyk i ozdobiony jest zdjęciem Stommy stojšcego na tle na wskroœ europejskich zabytków architektury i sztuki. Na fotografii nie ma nawet milimetra kwadratowego, na którym nie występowałyby na wskroœ europejskie zabytki architektury i sztuki. Podpis pod zdjęciem głosi: Ludwik Stomma w Sienie. Głównie wszakże kraszš rozmowę ujęte w ramki i wybite tłustym drukiem autocytaty. Cytaty te majš zachęcić czytelnika do lektury całego wywiadu, zapewne równie jak one (cytaty) bezkompromisowego, zdroworozsšdkowego i kontrowersyjnego. Cytat pierwszy: „Ludzie już nawet ksišżek o Katyniu nie kupujš! No, bo — ile można?” Cytat drugi: „Może zabrzmi to szokujšco, ale rozczulam się nad losem wyrzuconego na bruk ubeka”.

Oczywiœcie nie jestem ja aż tak szalony, by polemizować z wywiadem, z osobistymi sšdami autora, nie jestem nawet tak naiwny, by uœwiadamiać mu, iż sam fakt, że mo—

U

że (dziœ!) błyskotliwie dywagować na temat paranoi dzisiejszej i paranoi komunistycznej, dowodzi, iż paranoja paranoi nierówna. Każdy, kogo pytajš, ma prawo wygadywać rzeczy najdziwniejsze, skšdinšd też wiadomo, że obszary œwiata, na których prawo to bywa kwestionowane, malejš. Problem jednak w tym, że Stomma wcale nie wygaduje rzeczy dziwnych, osobliwych czy — wbrew własnym nadziejom — szokujšcych. Przeciwnie, wypowiada zbiór poglšdów typowych, często wygłaszanych i spotykanych, nader powszechnie — choć w rozmaitych wariantach — funkcjonujšcych. Znamy wszyscy te obezwładniajšce i dowodnie œwiadczšce o roztropnoœci narodu transparenty „Komuno, wróć!”, te z niebywałych skarbnic mšdroœci zaczerpnięte aforyzmy, że i za Stalina było lepiej, że jedna ideologia zastšpiła drugš ideologię, że Koœciół zajšł miejsce PZPR, że dawniej czerwoni, a teraz czarni, że nic się po prostu nie zmieniło.

Ludwik Stomma zapewne bezwiednie okazał się idealnym medium dla tego rodzaju — kršżšcych w powietrzu, w œwiadomoœci zbiorowej, w podœwiadomoœci mniej lub bardziej powszechnej — poglšdów. Wchłonšł je i, językowo oraz intelektualnie oszlifowane, z powrotem z siebie na lamach „Wprost” wypuœcił. Ponieważ jest to człowiek inteligentny i dobrze piszšcy — jest też o czym mówić. Zwolennicy wyliczonych szablonów powinni być radzi, że znalazły one tak szlachetnš tubę jak europejskie usta Ludwika Stommy.

Powtarzam raz jeszcze: nie polemizuję ze Stommš jako takim, z jego osobistymi upodobaniami i poglšdami, polemizuję z pewnymi obiegowymi opiniami, które — moim

zdaniem szczęœliwym trafem — znalazły trybuna w Stommie. Jeœli nawet w grę wchodzi nie œlepy traf, a œwiadomy zamiar, jeœli autor œwiadomie postanowił tršcić populistycznš strunę — problemu to nie zmienia. Bez względu na to, jak chętnych i licznych słuchaczy ma poglšd, iż oto przeżarliœmy się Katyniem, jest to poglšd fałszywy i w pewnym sensie kiczowaty. Kicz, jak wiadomo, bywa także — a może przede wszystkim — cechš rzeczywistoœci.

Jedna ideologia zastšpiła drugš ideologię, jedna wersja historii zastšpiła drugš wersję historii. Komuniœci dobierali swoje wzorce historyczne — Janka Krasickiego, Hankę Sawickš czy też wyzysk chłopa pańszczyŸnianego. „W tej chwili — powiada Stomma — obsesyjnie serwuje się Polakom co innego — generałów Maczka i Andersa, których szanuję i podziwiam, czy też Katyń. Zaręczam jednak, że za rok będzie się to tak samo traktowało jak wczeœniej Krasickich, Sawickie i chłopa pańszczyŸnianego”.

Zaręczam, że wštpię. Aby ta symetria choć w częœci zadziałała, musiałaby natychmiast ruszyć machina akademii ku czci, mów okolicznoœciowych, capstrzyków i wieców, musiałyby powstać w szkołach izby pamięci, zawisnšc portrety patronów, musiałyby w prasie zaczšć się pojawiać dęte artykuły, repertuar kin kolejny raz musiałby ulec zmianie, zmienić by się musiał program radia, telewizji, że nie wspomnę o takich detalach, jak nowe podręczniki do nauki historii, nowe spisy lektur czy tematy nowych wypracowań. A czas? Jak w cišgu roku stworzyć analogię dla dziesięcioleci? Nowe jakoœci, przywrócone wartoœci i przypomniane realnoœci same z siebie nie nasycš kraju do przesytu, zwłaszcza że „ludzie już nawet ksišżek o Katyniu nie

kupujš”. By ten przesyt nastšpił, ich dopływ musiałby być sterowany, ich dystrybucja musiałaby się cechować nieokiełznanym, bo totalitarnym, brakiem umiaru. Tymczasem na razie decyduje rynek. Po prostu istnieje także (prócz innych oczywistych okolicznoœci funkcjonowania zjawiska) handlowa koniunktura na Katyń. Być może kończy się ona, ale wštpić należy, by przedłużyły jej istnienie odpowiednie wytyczne, uchwały, dyrektywy czy centralnie wytyczone œcieżki szybkiego druku. Oczywiœcie scena, w której do prywatnego wydawcy przychodzš, powiedzmy, trzej zmęczeni życiem ubecy i cierpliwie mu tłumaczš, że jeœli nie wydrukuje dalszych dziesięciu tysięcy ksišżek o Katyniu, to najpierw, proszę pana, domiar, beknie pan zdrowo, a jak nie, to inaczej pogadamy, oczywiœcie, taka scena jest na wskroœ polskš scenš. Dbać jednak należy, by jej prawdopodobieństwo pozostało nikłe. Dbać o to powinni ludzie piszšcy, być może w jakiejœ mierze kształtujšcy opinię publicznš. Dbać o to powinien zatem także Stomma. Ludziom w obecnej sytuacji należy raczej objaœniać, jak majš postępować z wyrzuconym na bruk ubekiem, a nie rozczulać się nad jego (ubeka) losem. Przykład ten jasno dowodzi, jak zawodne bywa (tak wœród Polaków powszechne) myœlenie modelowe. Oto znów nastał nowy reżym, na nic nie baczšc, nieludzko zweryfikował on kadry MSW i szereg nie zweryfikowanych funkcjonariuszy nie ma co do garnka włożyć. Współczujš im i rozczulajš się nad ich losem humaniœci, być może nawet na owianych dyskrecjš zebraniach towarzyskich zawišzujš się pierwsze komitety obrony. Rzeczywista paranoja jest nie mniej paranoiczna, idzie ona jednak w odmiennym kierunku. Wyrzuceni na bruk

ubecy mianowicie na ogól radzš sobie. Sš to przeważnie ludzie zdecydowani, operatywni i przedsiębiorczy, znajdujš swe miejsce na bruku rozmaitych firm, spółek i fundacji.

Należy im pozwolić na tym bruku działać. Nie rozczulać się nad nimi, ale też nie domniemywać, że lada chwila w przypływie profesjonalnej nostalgii pocznš pałować udziałowców.

Ocalenie pamięci o Polsce Ludowej jest swoistym zadaniem intelektualnym tych, którzy wtedy œwiadomie oddychali, nawet jeœli było to oddychanie rozrzedzonym powietrzem. Nazwanie tamtej rozrzedzonej rzeczywistoœci, rozcieńczonej wolnoœci — ale i połowicznego zniewolenia —jest być może potrzebš pamięci, może imperatywem rozumu, a może tęsknym zewem biologii, by powrócić do pierwszych porywów, choć były one za Gomułki zaznawa-ne. Ale przecież definiowanie PRL, ocalanie pamięci o PRL nie może polegać na sugerowaniu, iż teraz mamy do czynienia z prostymi, choć negatywowymi, kontynuacjami tamtego œwiata.

„Dawniej — powiada Ludwik Stomma — wystawiałem głowę przez okno i patrzyłem na ulicę. Potem czytałem ŤTrybunę Luduť i jedno z drugim do siebie nie pasowało. Dziœ robię to samo — także nie pasuje”. Zachwyca mnie lektura tego fragmentu, bo przecież myœmy tak samo postępowali. Czytaliœmy „Trybunę Ludu” i przez okno spoglšdaliœmy na ulicę. Żeby jednak od razu jedno z drugim porównywać? To nawet naszemu pierwszemu sekretarzowi do głowy nie przychodziło…

1991


4. Otóż tak

W 50. numerze „Pulsu”, w niezawodnej rubryce „Dwa miesišce” (dawniej „Kwartał”) Zbigniew Mentzel odnotowuje: „Dwadzieœcia dwa miliony miesięcznie wydaje na goryli Jerzy Urban, redaktor naczelny dziennika cotygodniowego ŤNIEť, którego nakład osišgnšł już pół miliona egzemplarzy i stale wzrasta. (Przeglšd Tygodniowy) informuje, że wœród dziennikarzy krajowych i zagranicznych, tłumnie odwiedzajšcych redakcję pisma, dużym powodzeniem cieszy się przechowywana w archiwum teczka z napisem WYZWISKA. Trafiajš do niej wszelkie obelżywe anonimy i listy w rodzaju: ŤDziwię się bardzo, towarzyszu Urbanie, przecież jednš nogš jesteœ blisko grobu, a jeszcze nie zastanowiłeœ się nad swym bydlęcym żywotem. Jak staniesz po œmierci przed Bogiem i co mu powiesz? U nas w zakładzie mieliœmy też podobnego towarzysza. I wiesz, jak marnie skończył? Zmarł nagle w samochodzie, po œmierci był cały czarny i wyglšdał jak diabełť”.

Zapewne nie jest to jedyne znajdujšce się w archiwalnej teczce przyrównanie Jerzego Urbana do diabła, z pewnoœciš nie jest to też sugestia obelżywa najbardziej, wiadomo, że w polszczyŸnie okreœlenia: szatanie jeden, diable

wcielony, ty diabelskie nasienie, należš do obelg łagodnych, bywajš wręcz zwrotami pieszczotliwymi, którymi zwłaszcza znękane matki Polki darzš swe nazbyt żywotne pociechy. Każde zresztš polskie dziecko rozpoczyna edukację od nauki wiersza, w którym diabeł zostaje zrobiony w konia przez polskiego szlachcica, rzecz więc trzyma się kupy tym bardziej. Tradycyjny polski diabeł jest tworem wylinialym i nieprzesadnie rozgarniętym i stšd być może bierze się nadmierne spoufalenie narodu z pierwiastkami piekielnymi. Jak mówi przysłowie: Jeden Rokita nie czyni wiosny.

Jednakże w równaniu Urban - diabeł wyraŸniej chyba od folklorystycznej widoczna jest filozoficzna tradycja tej kulturowej realnoœci. Jerzy Urban otóż uiszcza comiesięcznš kwotę dwudziestu dwóch milionów w obawie przed nieistnieniem, w obawie przed naruszeniem, czy spostponowaniem swego istnienia. A starš formułę, że diabeł jest właœnie nieistnieniem, niebytem, negatywnoœciš, iż jest, jak powiada Kołakowski, „szczelinš nicoœci w œwiecie stworzenia”, znamy wszyscy. Czymże innym, jeœli nie manifestacjš czystej negatywnoœci, jest tytuł wydawanego przez byłego rzecznika pisma? Byłażby to prawda? Byłżeby Jerzy Urban prawdziwym wysłannikiem piekieł? Bylże-by nieprzyjemnš szczelinš nicoœci w œwiecie naszej rodzšcej się w niełatwych warunkach demokracji?

Sytuacja niestety komplikuje się w aspekcie właœnie społecznym. Diabelstwa Urbana nie da się ustalić wyłšcznie wysokoœciš pensji jego goryli. Gdyby tak było, wystarczyłoby generalne pytanie: Czy Urban istnieje? OdpowiedŸ byłaby oczywiœcie negatywna: Urban nie istnieje, ergo jest

nicoœciš, czyli domenš diabła, pozory zaœ, czyli cielesnš fasadę swego ziemskiego pobytu, funduje sobie, płacšc ciężki szmal wynajętym karatekom, którzy inkasujš banknoty, nie czujšc siarki. Wiadomo też, że jedynš prawdziwš broniš polemicznš przeciw wystšpieniom Jerzego Urbana było ich ignorowanie, milczenie, każdy bowiem, nawet najbardziej kšœliwy nań atak był w pewnym sensie daremny, nawet z najjadowitszych pocisków umiał on czynić substancję zasilajšcš jego niepewne — jak to zostało dowiedzione — istnienie. Półmilionowy nakład gazety jest jednak faktem, utrudniajšcym dalsze spekulacje na temat nicoœci.

Oczywiœcie, można by ułatwić sobie zadanie i powiedzieć, że oto Jerzy Urban żeruje na najniższych instynktach, że częœć narodu spragniona jest igrzysk i to igrzysk plugawych, że tygodnik „NIE” epatuje wulgarnoœciš stylu i ordynarnš agresjš politycznš, że sprzedaje się, bo naród kupuje na tych samych zasadach „Skandale”, „Detektywa”, „Kobrę” i parę innych, na wskroœ tandetnych piœmi-deł. Można dać takš diagnozę i nie byłoby to wielkim nadużyciem: bez wštpienia niebywale wysoki nakład „NIE” zawdzięcza swš wysokoœć istnieniu nieœmiertelnych niskich instynktów. Ale w końcu pismo „NIE” jest także pismem politycznym. Jak powiadajš niektórzy, jest pismem prawdziwie politycznym, Urban zaœ jaki jest, taki jest, ale jest prawdziwy.

Prawdziwoœć Urbana polegać miałaby na tym, że on, Urban, prawdziwy jest, bo niezmienny. Nie zmienił się, nie przefarbował, był komuchem i dalej jest komuchem, czego nie tai, jest sobš. Otóż nie jestem całkiem pewny, czy Jerzy Urban był rasowym, pełnokrwistym komuchem. Za bardzo

on puszy się swojš komuszoœciš, by stało za tym szczere oddanie idei. Zresztš wysłannik piekieł, nawet jeœli wcieli się w czerwonego, jest przede wszystkim dalej przebranym emisariuszem Złego. Tu, rzecz jasna, należałoby to i owo powiedzieć, czy raczej przypomnieć, na temat wielorakich zwišzków komunizmu z piekłem, ale nawet pobieżny rzut oka wymagałby cofnięcia się jeœli nie do Lucyfera, to przynajmniej do Włodzimierza Iljicza.

Jerzy Urban był przede wszystkim szydercš. Jako szyderca bywał też — w tak zwanych rozsšdnych granicach — antagonistš władzy ludowej. O fakcie tym przypominam bez nadmiernej satysfakcji, sam w końcu Urban te niewybaczalne potknięcia młodoœci czy wieku œredniego z powodzeniem naprawił, zostajšc w latach osiemdziesištych — jak to on powiada — rzecznikiem polityki Jaruzelskiego. Jest to okreœlenie eufemistyczne, stał się rzecznikiem całej upokarzajšcej bredni stanu wojennego, być może jego osobisty temperament, kšœliwoœć jego własnego głosu brzmiały w ówczesnych wystšpieniach donoœniej niż ledwo już przecież wtedy dyszšcy głos systemu. Stšd też zastrzeżenia co do szczeroœci jego utożsamień z upadłš formacjš. We wstępowaniu do upadajšcej partii nie o partyjnoœć przecież idzie, a o polityczny wybryk. Wizerunek czołowego propagatora przegranej sprawy, zapewne œwiadomego przegranej, tym więc agresywniejszego, przylgnšł do Urbana — tak jak przyrasta każda gęba — nieodwracalnie. Niezmiennoœć czy też stałoœć poglšdów jest więc w tym wypadku nieco wymuszona przez okolicznoœci.

Zasadnicza sprzecznoœć w programie (jeœli negatywnoœć jest programem) Jerzego Urbana polega obecnie na

tym, że z jednej strony szczyci się on swojš komunistycznš przeszłoœciš, z drugiej zaœ daje do zrozumienia, że teraŸniejszoœć jest prostš kontynuacjš dawnego komunistycznego bagna.

Jest on oczywiœcie zbyt inteligentny, by wikłać się w dialektyczny koszmar byłych towarzyszy, którzy bezbrzeżnie żałujšc utraconej władzy, szczycš się zarazem jej oddaniem, szczycšc się oddaniem władzy — bolejš zarazem, iż gestu tego społeczeństwo nie nagrodziło pozostawieniem im tej władzy. Urban rozstrzyga rzecz proœciej. Zmiana systemu jakby zupełnie nie nastšpiła, nastšpiły jedynie zmiany gabinetowe i obecne władze cechujš się wyłšcznie negatywnymi cechami władz minionych: arogancjš, pazernoœciš i uciskaniem ludu. Sprzecznoœć, polegajšcš na równoczesnym eksponowaniu zalet upadłego systemu i wad jego rzekomych kontynuacji, rozwišzuje Urban przez działania wybiórcze i najprostszš w œwiecie demagogię. Lubi na przykład porównywać Gierka i Wałęsę, wzdraga się natomiast przed mówieniem o ekipie, która w końcu była jego ekipš. Efekty tego rodzaju powierzchownych manipulacji równie sš powierzchowne.

Pismo „NIE”, owszem, ma licznych czytelników, liczba natomiast jego zwolenników, ludzi, którzy w rzeczywisty sposób utożsamialiby się z liniš Urbana, jest nikła. Redaktor naczelny czuje ten rozziew, stšd daremne pomysły ze znaczkami, z koszulkami z napisem NIE, ze wskrzeszaniem złudzeń rzeczywistego poparcia społecznego. Ilustrujšc tę sytuację charakterystycznš dla Urbana tematykš męsko-damskš, trzeba by „NIE” porównać do niewiasty wzbudzajšcej jednorazowe emocje. Przekartkować od cza-

ł-

su do czasu można, nawet z innymi kolegami (i co z tego, że jest ich pól miliona?), ale żeby od razu abonować i przejmować się losem? Ludzie na ogól rzadko przejmujš się tym, co czytajš. Ostatnio taki fenomen zaistniał ładnych parę lat temu, gdy w Polsce zaczšł działać drugi obieg. Lektura „NIE” bywa podobno w niektórych domach lekturš konspiracyjnš — ale z pewnš dozš ryzyka pozwolę sobie na stwierdzenie, że to nie to samo.

Ataki „NIE” na rzeczywistoœć nie majš rzeczywistego ciężaru gatunkowego, bo mówiš o pozorach rzeczywistoœci. Jerzy Urban, jakby zafascynowany swym ulubionym politykiem, uprawia czysty populizm po prostu. Anarchia, bałagan, gospodarka, korupcja, blokady, strajki, strajki przerastajšce swš liczebnoœciš strajki, które się odbywały za komuny. Tak. Ale też nie będziemy raz jeszcze przerabiać abecadła. Przecież tak przenikliwy diagnosta polityczny jak Jerzy Urban wie dobrze, że następnych parę pokoleń i kilkadziesišt ekip rzšdzšcych nie pozna smaku strajku politycznego. A już z pewnoœciš fala strajków, których uczestnicy, nucšc Międzynarodówkę, będš wpisywać na poczesnym miejscu listy strajkowych postulatów przywrócenie zakładowej POP, nie przetoczy się przez ten kraj co najmniej w cišgu najbliższego tysišclecia. Tak właœnie będzie. Otóż tak.

1991

5. Ciche dni

Różne rzeczy można na temat bezpoœrednich dialogów Przywódcy z narodem wygadywać: mogš budzić one mieszane uczucia (i budzš), mogš stawać się Ÿródłem zgryzot i konfuzji (i stajš się), mogš wzburzać ducha (i wzburzajš), mogš mšcić odruchy fizjologiczne (i mšcš). Prócz tych wszystkich (i licznych innych) możliwoœci (a może dzięki tym wszystkim możliwoœciom) jedno jest pewne: bezpoœrednie dialogi Zwierzchnika z narodem sš zawsze atrakcyjne literacko. Sceny spotkań Przewodniczšcego z ludem, któremu przewodniczy, sš naładowane estetycznym dynamitem. Literatura i sztuka nie pierwszy raz pokazujš wierzšcym w złudy politykom prawdziwš hierarchię rzeczy.

Scena, w której rozdrażniona niedogodnoœciami życia codziennego niewiasta w białym czepku ruga Prezydenta z góry na dół i z powrotem, nie mnie jednemu zaparła dech w piersiach. Było w tej scenie wszystko. Była tam mistrzowska aranżacja kostiumowa i scenograficzna. Z jednej strony nienagannie skrojony garnitur, zapach kosztownej wody kolońskiej i œnieżna biel koszuli. Z drugiej nie pierwszej œwieżoœci kitel, czepek ochronny i dokuczliwy opar nervosolu (rzecz działa się w fabryce lekarstw). Z jednej

strony dramatyczny napór, z drugiej desperacka obrona. Z jednej strony nieubłagana logika zdań rozwiniętych, wielokrotnie złożonych i spektakularnie puentowanych, z drugiej byle jakie barykady defensywnych partykuł. Co też pani… no, ładnie, ładnie… to pani… jakże to tak… no, to nie ma co… ale pani mšdrze powiedziała… szkoda… ale… ale…

Pozornie był to dialog, ale też ze względu na całkowite abstrahowanie partnerów od sensu, na zupełne ingorowa-nie argumentacji były to dwa monologi, dwie pieœni, w których nie tyle forma, co treœć była ważna. Rytm i melodia. Była to klasyczna rozmowa poddanego z władcš, w której wszakże wszystkie klasyczne szwy zostały rozprute, a treœci przenicowane. Poddany, miast złożyć pokłon i dziękczynienie, z matczynš surowoœciš przywołał do porzšdku Wodza Naczelnego. A więc karnawał, nie miejsce pracy, nie œwietlica zakładowa w Polfie, ale arena niecodziennych igrzysk. Była to zarazem rozmowa kobiety i mężczyzny po prostu, bo przecież wszelkie tak istotne i tak decydujšce role społeczne stawały się nieważne, ważne stawało się to, co pierwotne, i to, co elementarne. Ona mówiła do niego jak do chłopa, co znowu przepuœcił wypłatę, a On, widzšc, że nie ma na tę babę rady, bliski był tego, by trzasnšć drzwiami i ciche dni ogłosić. Ciche dni z narodem.

Przyglšdałem się tej scenie niemo i myœlałem o mężu odzianej w czepek pracownicy zakładów farmaceutycznych. Z pewnoœciš — myœlałem — jest to człowiek doœwiadczony przez życie, zapewne znajšcy jego (życia) nie zawsze słodki smak. Być może rad był on, że żona jest w pracy, być może postanowił dla relaksu jakšœ audycję

telewizyjnš obejrzeć. I uruchomił ten swój stareńki telewizor marki Belweder, o którym sšsiedzi złoœliwie mówili, że skoro tyle wytrwał, to teraz lada chwila kolorów nabierze. I czekał, aż odbiornik się rozgrzeje, a gdy to nastšpiło, rozległy się z ekranu dobrze mu znane werble. Czy aby temu biedakowi nic się wtedy nie stało? Czy miał na tyle siły, by wyjšć wtyczkę z kontaktu, by dalej nie słuchać i nie patrzeć, jak wyglšda demokracja, w jego wypadku bardzo bezpoœrednia? Był w końcu odbiorcš wyjštkowym. Dla nas, odbiorców proporcjonalnych i mieszanych, demokracja ta — powtórzę — ma nie lada jakie walory literackie, estetyczne, dramaturgiczne, artystyczne.

Nie politycy, nie żołnierze, nie ekonomiœci poprowadzš ten naród — mówił w przedœmiertnym wywiadzie Kantor. Poprowadzš go artyœci, poeci, malarze, geniusze sztuki. Tak było i tak będzie. Słuchało się tych proroctw ostatniego przedstawiciela wielkich awangard XX wieku tak, jak się słucha szlachetnych utopii: z irytacjš i bez wiary. A teraz okazuje się, że dramaturgia procesów politycznych, że fabuły losów politycznych, że estetyka faktów politycznych — to jedyne rzeczy niezbite, to jedyny grunt stały, to jedyna istniejšca Forma.

Czyżby więc rzeczywistoœć polska stawała się istotnie jakšœ rzeczywistoœciš šuasi-latynoskš i tak jak tamten trzeci-czwarty-pišty œwiat miała ofiarować prawdziwemu œwiatu wielkš literaturę magicznego realizmu, wielkie powieœci o dyktaturach, przewrotach, niepojętych cudach, o trzecim, czwartym i pištym wymiarze? Znaczna częœć elektoratu już raz wszakże zawierzyła peruwiańskim wtajemniczeniom. Czyżby więc istotnie lada chwila miał

przybyć ów geniusz œwiata przedstawionego, co pozbiera leżšce wszędzie tematy, a nas prawdziwie poprowadzi? On już przybył. W rozmaitych wcieleniach jest pomiędzy nami. Jedno z tych wcieleń przybrało postać odzianej w czepek pracownicy zakładów farmaceutycznych Polfa.

Jak mówi wieszcz: „największym prosty lud poetš”. Lud się przeaniela. Lud wygłasza strzeliste monologi. Lud przemawia do swego Naczelnika. Lud pisze doń listy. W tych monologach, głosach, epistołach, podaniach zawarte sš prawdziwe księgi narodu. Szanowny Panie Prezydencie! Zwracam się do Pana z uprzejmš sugestiš, by unikał Pan w swych wystšpieniach wyrażenia „ršczki, ršczki”, ponieważ pewnej częœci społeczeństwa wyrażenie to kojarzy się z okupantem. W wyœwietlanym swego czasu filmie tak właœnie — „Ršczki, ršczki, Kloss” — mówił do naszego agenta najeŸdŸca Brunner. Aktor grajšcy Brunnera grał wprawdzie w innym filmie, zatytułowanym Krzyżacy, króla Jagiełłę, ale to tylko komplikuje sprawę. Obaj zresztš wiemy, do czego doprowadził i jak po wiekach zaowocował krzyżacki ekspansjonizm. Œciskam i całuję noski. Twój Wojciech Żukowski.

Lud pisze. Lud przemawia. Lud wysyła listy do swych przywódców. Listy do Bieruta bywajš jeszcze jednym œwiadectwem rozpaczy. Mieczysław Rakowski listy do siebie wydawał w kolejnych tomach. Listy do Gierka publikowała prasa. List do Kiszczaka powielano tysišce razy. Na listach do Gomułki oparł Andrzejewski kompozycję Apelacji. Lud pisze. Lud jest poetš i sam siebie poprowadzi. Niebawem zresztš będzie miał więcej czasu na pisanie i zacznie pisać ze zdwojonym zapałem. Nastanš ciche dni, a jest to czas,

którego zasadš jest porozumiewanie się za pomocš kartek. W wielkiej ciszy nad krajem znów słychać będzie chrzęst piór. Gęsich.

1991


6. Wszystko, czyli mało

Wszystko o Stanie Tymińskim to z górš stustronicowy wywiad z Romanem Samselem, człowiekiem, który był „murzynem” Tymińskiego, który Tymińskiego sprowadził do Polski, który — jak powiadajš niektórzy — wręcz Tymińskiego wymyœlił.

Ewentualnoœć, iż widocznš — choć charakterystycznš — rolę w naszym życiu politycznym odegrała (odgrywa?) wymyœlona postać literacka, należy uznać za kolejne w gruncie rzeczy potwierdzenie naszych przewag i pierwszeństwa naszych reform. W innych krajach do polityki i władzy garnš się twórcy literatury, u nas sama literatura w swej niedookreœlonej i šuasi-bytowej substancji zgarnia częœć elektoratu.

Dzieje życia Stanš Tymińskiego opowiada Samsel z prostotš. Stan jako młody chłopiec wyjechał do Szwecji. Nie chciano mu poczštkowo dać paszportu, ale Stan paszport wyprosił. Poszedł do urzędu, powiedział, że nie ma już pienišżków, i zapłakał. Naczelnik, widzšc co się dzieje, widzšc jak temu młodemu człowiekowi, co mówię: młodemu człowiekowi, dziecku, dziecku jeszcze, naczelnik — widzšc jak temu dziecku w wielkim szlochu trzęsš się ramionka

i okularki mgłš zachodzš — sam się rozpłakał i z płaczem paszport wydal. Stan pojechał do Szwecji, ale i tam nie wiodło mu się najlepiej. Pracował u farmera przy uprawie róż. Farmer nie płacił, róże kłuły i w efekcie Stan osłabił sobie wzrok. Głodował, „zbierał wieczorami z pola zmarzniętš już brukiew, żeby cokolwiek włożyć do ust”. Trzeba przy tym pamiętać, że Szwecja to nie jest kraj w brukiew opływajšcy. Niebawem więc Stan całš brukiew zebrał i zrobił wówczas jedynš rzecz, którš myœlšcy człowiek robi w takiej sytuacji: udał się do konsulatu kanadyjskiego.

Kanadyjczycy z kolei — widzšc w drzwiach wynędzniałego studenta z Polski przeżuwajšcego ostatniš szwedzkš brukiew — zrobili to, co zawsze robiš w takich sytuacjach: dali Stanowi 315 dolarów na bilet do Kanady. Stan poleciał do Kanady i tam zajšł się naprawš starych i zepsutych radioodbiorników. Powszechnie wiadomo, że naprawianie starych i zepsutych radioodbiorników to jest w Kanadzie po prostu żyła złota. Kanadyjczycy sš bardzo przywišzani do swych starych i zepsutych radioodbiorników, nie wyrzucajš ich, nie kupujš nowych, z dziwnym natomiast i godnym lepszej sprawy uporem reperujš ulubione pioniery i szarotki. Stan znal się na tym, był kiedyœ zapalonym krótkofalowcem, nic też dziwnego, że już na lotnisku nie mógł się opędzić od niosšcej wraki lampowych odbiorników klienteli. Wkrótce Stan stanšł na nogi.

Mijały lata. Kanadyjski raj zaczšł Stanš mierzić swym czysto materialistycznym i wypranym z duchowoœci stosunkiem do życia. W poszukiwaniu duchowych aspektów Stan wyruszył do Peru. Zaznał tam indiańskich wtajemniczeń, założył telewizję kablowš oraz otworzył na brzegu

Amazonki restaurację, którš w jego imieniu prowadzi Rosjanka nazwiskiem Tierieszkowa.

Jeœli idzie o słynne wtajemniczenia, to Samsel nie opisuje wtajemniczeń Stanš, opisuje wtajemniczenia swoje, on bowiem (Samsel) również został wtajemniczony i poddany egzaminowi woli. Wtajemniczenie Samsela polegało na tym, że w towarzystwie Stanš oraz Indian pojechał on w głšb dżungli, do hacjendy Tymińskiego. Flaszkę mieli Indianie. Po przybyciu na miejsce Samsel wypił dwie miarki, w rezultacie czego miał następujšce objawy: najpierw poczuł ciepło w głowie, potem siedział okrakiem na ławce, potem ganiał po łšce, a na koniec wydawało mu się, że widzi swych warszawskich znajomych; mieli oni wszakże zamiast ludzkich twarzy œwińskie ryje. Stan podobnym wtajemniczeniom poddawał się szeœć razy i — jak mówi jego autor — tylko raz mu nie wyszło.

Osobnš częœć ksišżki stanowi rozdział zatytułowany Katharsis. Nie jest to rozmowa z Samselem, ale przez niego samego spisany opis jego (Samsela) ukrzyżowania. Celem odkupienia swej komunistycznej przeszłoœci, przynależnoœci do PZPR i „Trybuny Ludu” Samsel zgodził się, by Tymiński wraz z grupš przyjaciół ukrzyżował go. Trzeba powiedzieć, że w trakcie lektury tego fragmentu chyba jedynie ręce ukrzyżowanego Samsela nie opadajš.

„To nie wiedziałeœ, baranie, że była zabroniona wolna prasa. Nie wiedziałeœ, że generał Œwierczewski kazał rozstrzelać młodych żołnierzy […] za przynależnoœć do Armii Krajowej. To nie wiedziałeœ, cepie, że Breżniew wyrzucił Sołżenicyna z Rosji…” — szepcze do siebie autor leżšcy na prowizorycznym krzyżu i wygarnia samemu sobie

szczerš, choć bolesnš prawdę. Otóż Roman Samsel, autor

— jak dowiadujemy się z okładki — około 20 ksišżek (ich dokładna liczba jest, jak się okazuje, nieustalalna), powinien wiedzieć, że w tego typu — powiedzmy: ryzykownej

— literaturze obowišzuje zasada indywidualnej szczeroœci. By być choć œladowo wiarygodnym, autor, bohater czy też narrator winien przed pokutš mówić o swoich, a nie Breżniewa, winach.

Wœród rozlicznych wiadomoœci i sprostowań dotyczšcych Stanš Tymińskiego jedno, moim zdaniem, zasługuje na szczególniejszš uwagę. W pewnym miejscu wyraża mianowicie Roman Samsel przypuszczenie, iż Stanisław Tymiński wszystko, co miał, wydal na kampanię wyborczš. Drobny ten, niepewny i plotkarski szczegół mógłby może

— ujawniony wczeœniej — mieć znaczenie dla cechujšcego się bezkompromisowoœciš elektoratu Tymińskiego. A i teraz jest nie bez znaczenia.

Rozmowę z Romanem Samselem przeprowadziła Małgorzata Waloch. Sprostała zadaniu dzięki pomocy rodziny. Ksišżkę opracował Jacek Waloch, a o redakcję technicznš zadbał Eugeniusz Waloch. Czytelnik musi borykać się z tym kuriozum sam, musi też, jeœli pragnie zaznać wtajemniczenia, wydać dwadzieœcia tysięcy. Nie jest to dużo, ale nieraz jest to wszystko.

1991


7. Teoria słaboœci

Słabo człowiekowi, i jak ma być inaczej, skoro wkoło tyle słaboœci. Słabe ciało, słabe powietrze i słabe pienišdze. Słaba Polska i słaby œwiat. Słabe kierownictwo. Słabe nadzieje i słabo kreœlone. Słabi obywatele, słabe ksišżki, słaba służba zdrowia i słaba policja. Słaba kultura i słaba otucha w sponsorach. Nawet jeœli po latach uda się zbudować sprawny system kapitalistyczny, to i tak będzie on słabszy od już istniejšcych, ponieważ my z natury rzeczy jesteœmy słabsi.

Nawet nasz komunizm był słabszy od innych komunizmów, i dlatego jako pierwszy runšł. Kto wie, czy nasza radoœć z pierwszeństwa w tym rozpadzie nie jest nadmiernie przesadna, bo przecież w wyrażeniu „rozpad do wolnoœci” oprócz słodkiego słowa wolnoœć jest i gorzkie: rozpad. Jak mówi stare przysłowie: jaki kto miał komunizm, taki będzie miał kapitalizm. Nasz komunizm, jaki był, każdy widział, nigdy nie było mu dane zaznać choćby i przelotnej sprawnoœci, z jakš w innych krajach — owszem — sezonowo, funkcjonował. Dawniej niedogodnoœci życia trzeba było tłumaczyć niedogodnym systemem, teraz przychodzi odwoływać się do kategorii uniwersalniej szych i zarazem mniej w swej banalnoœci uchwytnych, do wad narodowych mianowicie.

Prezydent nasz wyznał niedawno, iż popełni! błšd, liczšc, że po pięknym zwycięstwie nad totalitaryzmem wszyscy zgodnie zabiorš się do budowy nowego, lepszego systemu. Piętnaœcie miesięcy w Belwederze to było jedno wielkie piekło — dodał Lech Wałęsa, i dziennikarz przygotowujšcy notatkę streszczajšcš gorycz władzy nie uronił infernalnego akcentu, tytułujšc całoœć Piekło prezydenta. Tym razem nie jest to sprzecznoœć logiczna, ale swoiœcie psychoanalityczna perypetia językowa, kiedy nadzieje na przeanielenie narodu formułuje się w piekielnym kontekœcie codziennoœci. Nie pierwszy raz nadzieja na anielskš metamorfozę Polaków pojawia się w dziejach, nie pierwszy też raz z fiaskiem tej nadziei łšczy się niejakie rozczarowanie kierownictwa.

Człowiek na ogół przyglšda się tym dziecinnym mrzonkom z politowaniem, ostatnio zaœ z rosnšcš irytacjš. Człowiek bowiem orientuje się z wolna, że ma wyjštkowego pecha: przyszło mu żyć w czasach permanentnego budowania. Najpierw były to czasy budowania iluzji komunistycznej, teraz sš to czasy budowania realnoœci kapitalistycznej. Rzecz jasna, zdrowiej budować realnoœć niż iluzję, ale jak się przez cale życie buduje, to przecież przychodzi moment, kiedy budowanie samo w sobie — mierzi. Obyœ żył w ciekawych czasach, obyœ całe życie mieszkał na budowie. Przyszłe pokolenia, owszem, coœ będš z twojego trudu miały, ale ty — banana (wolnorynkowego).

Człowiek słabnie coraz bardziej i w coraz większš desperację wpada, bo i nigdzie w œwiecie nie znajduje

wystarczajšco krzepišcego punktu oparcia. Słaba Polska i slaby œwiat. Slaby Wschód i słaby Zachód. Na czele największego mocarstwa stoi przecież mšż tak słaby, że o własnych siłach nie potrafi na stołku wysiedzieć. Jak on wysiedzieć nie potrafi — człowiek się pyta — to jak on stać może? Znawcy przedmiotu tłumaczš człowiekowi, że amerykański prezydent słaby, bo za piłkš bez przerwy gania, wzwyż skacze, w amerykańskiego palanta całymi dniami jak oszalały gra. Istotnie, jest teraz moda w Stanach sport z kontynentalnš zajadłoœciš uprawiać, Amerykanie do tego stopnia trenujš, że masa ich na bieżniach i skoczniach z przesilenia ginie, a ich prezydent nie œmie inaczej wywiadu udzielić czy orędzia do narodu wygłosić, jak tylko w prze-poconej koszulce, zziajany jak pies, ledwo co do mety doleciawszy. Naszej sytuacji to wszakże nie zmienia, jest nam obojętne, jaki bakcyl mocarstwo osłabia, nawet jeœli jest to paradoksalny bakcyl krzepy fizycznej.

O dawnym imperium, naszym sšsiedzie i zaborcy, szkoda gadać. Wszyscy wiemy — było tak słabe, że się rozpadło, rozpadłszy się zaœ, osłabło do tego stopnia, że się z powrotem próbuje jednoczyć, tyle że zasady jednoczenia majš być teraz słabsze niż dawniej. Niemcy to samo, choć na odwrót: przez dziesięciolecia osłabione podziałem, sš obecnie — po zjednoczeniu — słabsze.

Słaboœć odwiecznych naszych sšsiadów smuci człowieka, ponieważ nie tylko stawia pod znakiem zapytania dobrosšsiedzkš pomoc, ale i wyklucza tradycyjne uzurpa-cje zaborcze. Zabory — myœli człowiek — okropne były, zaborcy człowieka wynaradawiali, germanizowali, rusyfikowali, ale przecież jeœli człowiek wewnętrznš tożsamoœć

zachował, to będšc pod zaborem, był i w Europie. Jechał człowiek do Wiednia, do Petersburga czy do Berlina i wszędzie był u siebie. Od dziecka się człowiek obcych języków uczył, a polszczyznę w zaciszu domowym kultywował. Czy to nie ciekawy zbieg okolicznoœci, że największa polska powieœć — pod zaborem napisana i pod zaborem się toczšca — równoczeœnie zupełnie od zaboru abstrahuje?

Straszne to były czasy naszej narodowej słaboœci, ale teraz nadeszły czasy tak powszechnej słaboœci, że i zaborcy nasi słabi. Czyli — myœli człowiek — nie ma już w pobliżu ani kraju, ani instytucji, ani osoby, co mocna by była. Czyżby istotnie demokracja nadchodziła wraz z całš swš zatrważajšcš monotoniš stylistycznš? Bije się człowiek z myœlami: wierzyć w jej przyjœcie czy nie wierzyć? I co ma robić pobity? Wierzy.

1992


8. Beznamiętny opis lokalu obwodowej komisji wyborczej

Jeœli tak się składa, że widok rozpoœcierajšcy się za twoim oknem przedstawia budynek szkoły podstawowej, która co pewien czas przeistacza się w wyposażony w konieczne akcesoria lokal obwodowej komisji wyborczej — to w gruncie rzeczy nie ma co narzekać. Bywajš oczywiœcie bardziej malownicze widoki, sš w Krakowie balkony, z których wcišż w pogodne dni widać Tatry, bywajš widoki z okna na Wawel, kopiec Koœciuszki, Lasek Wolski, na chybotliwe dachy, wieże i kopuły, bywajš widoki bardziej doniosłe — wybrani szczęœliwcy zza uchylonej firanki mogš codziennie oglšdać bramy koszar, mury więzienia Montelupich czy masywne œciany urzędu skarbowego, bywajš wysoce wydajne metaforycznie widoki na komisariaty, knajpy i place targowe. Ale bywajš też widoki nic nie znaczšce, składajšce się z przypadkowych kompozycji betonowych fragmentów, martwej wody, trawy i „domów o podkršżonych oknach”, widoki, które nie mogš być nawet „Ÿródłem kiepskiej melancholii”.

Jeœli zatem przypatrujesz się rzeczywistoœci okiem człowieka nieustannie rozważajšcego jej literackš przydatnoœć, musisz przyznać, iż wylosowanie spoœród setek moż-

możliwoœci widoku z okna na szkołę podstawowš, która w dodatku co pewien czas przeistacza się w lokal obwodowej komisji wyborczej —jest jakšœ szansš. Jak mówi klasyczna maksyma wielkich realistów: opisz swojš wioskę — opiszesz œwiat. Œwiadom swych ograniczeń, poprzestań na mniejszym: opisz widok z twojego okna — opiszesz lokal obwodowej komisji wyborczej.

Wbrew pozorom nie jest to łatwe. Już z górš ćwierć wieku temu, gdy byłeœ uczniem tej szkoły, napisanie wypracowania zatytułowanego: Opiszę widok z mojego okna, sprawiało ci kłopot z powodu nadmiernej zbieżnoœci perspektyw. Opisywałeœ widok ze swojego okna, widzšc przez nie okno klasy, za którym nazajutrz pan od polskiego będzie oceniał rzetelnoœć twojego spojrzenia. Ale zapewne nie należy przesadnie demonizować tego rodzaju perypetii. Podobnie opisywanie rytualnych przeistoczeń szkoły w siedzibę komisji wyborczej wydaje się zajęciem miałkim, jałowym, dziwnie infantylnym (istotnie przypomina pisanie wypracowania na Ÿle obmyœlony temat).

Zbliżanie się niedzieli wyborczej, wieszanie nad bramš szkoły transparentu, dekorowanie œcian sztandarami, wynoszenie ławek z wybranej klasy, wnoszenie stołów, przykrywanie ich zielonym suknem, symetryczne ustawianie biało-czerwonej urny i instalowanie ustronnego miejsca za kotarš (kłopotliwego przybytku demokracji ludowej przeznaczonego dla szaleńców i ekscentryków) — wszystkie te z pozoru formalne, a w istocie nasšczone peerelowskš esencjš rytuały nie dajš się nawet z dzisiejszej perspektywy zrekonstruować. Witanie pierwszego wyborcy wišzankš biało-czerwonych goŸdzików (szósta rano,

suwnicowy Marian S. w drodze z nocnej zmiany pragnie dopełnić obywatelskiego obowišzku), całodzienne meldunki z ogarniętego wyborczš goršczkš kraju, zespoły ludowe, jednostki wojskowe i górnicy głosujšcy w galowych mundurach, komisje kończšce pracę w rekordowym tempie, wyniki, z powodu niejasnych resztek przyzwoitoœci, nigdy nie osišgajšce pełnych stu procent aprobaty. Ani jedna kropla krwi, ani jedno drgnienie powieki nie ożywia tych nieruchomych, martwych, coraz mniej czytelnych scen.

Pod koniec — to prawda — u zmierzchu systemu było trochę ciekawiej, trochę dramatyczniej, widok z okna nabrał dynamiki, stał się bardziej uchwytny literacko. Prócz wszystkich niezbędnych rekwizytów pod szkolš pojawił się w wigilię kolejnej niedzieli wyborczej — gazik milicyjny. Przez teatralnš lornetkę usiłowałeœ rozpoznać dystynkcje i szczegóły uzbrojenia siedzšcych wewnštrz funkcjonariuszy. Samochód pojawił się w sobotę i czuwanie nad bezpieczeństwem lokalu wyborczego trwało aż do końca, do ostatniego zawstydzonego wyborcy, do ostatniego policzonego głosu. Przez całš noc wnętrze samochodu rozœwietlały płomyki zapałek. Palili papierosy. Palili właœciwie bez przerwy i goršczkowo, a więc jednak w tej absurdalnej papierowej służbie było miejsce na prawdziwy strach, paniczny bieg serca, œmiech przesadnie gorliwy.

Inna sprawa, że ta akurat szkoła stanowić mogła wymarzony cel ataku ekstremistów; jeœli ekstremiœci zapragnęliby wówczas opanować jakiœ lokal wyborczy, to doprawdy nie wiadomo, czy znaleŸliby w całym mieœcie bardziej sprzyjajšcy obiekt. Budynek otacza rozległy układ boisk i placów sportowych, okala go też zdumiewajšco bujny

ogród. Ogród jest dzieiem pana od przyrody, którego doskonale pamiętasz. W szaleńczym natchnieniu siał, sadził, plewił, grabił, pielęgnował, wszystkie klasy odbywały poglšdowe i praktyczne lekcje na wolnym powietrzu, każdy uczeń musiał posadzić swoje drzewko, każda klasa miała swojš grzšdkę. Pan od przyrody biegał nieustannie i krzyczał, pan od przyrody był oczywiœcie przetršcony przez łobuzów od historii, biegał pomiędzy chłopcami w chałatach i dziewczynkami w marynarskich kołnierzykach i krzyczał: „Wystarczyłby tu jeden Niemiec, żebyœcie robili, jeden Niemiec by na was wszystkich wystarczył”. Pamięć obozu odżywała w nim tak niespodziewanie i niewypowiedzianie œmiesznie. Ale ani on, ani nikt z nas nie mógł przypuszczać, że równie nieoczekiwane i œmieszne okażš się historyczne cišgi dalsze, że sadzone wówczas drzewa i krzewy po latach będš traktowane jako domniemane kryjówki ekstremistów. Dziœ już wszystko wiadomo, wzrok siedzšcych w milicyjnym gaziku funkcjonariuszy na próżno przebijał otaczajšce szkolę zaroœla, obyło się bez czołgania przez grzšdki, bez szturmowania lokali wyborczych, bez frontalnego natarcia idšcego przez działki, boiska i ogrody. System upadł sam z siebie, choć istotnie upadł za sprawš wyborów, podczas których ładu, porzšdku i ordynacji nie strzegły już milicyjne gaziki.

Dwa lata temu, idšc do tamtych — jak się jeszcze do niedawna mówiło: zwycięskich — wyborów, wpišłeœ w klapę znaczek Solidarnoœci. Nie byłeœ członkiem tej organizacji, ale kiedyœ, w roku 1980 albo 1981, ofiarowała ci ten znaczek pewna ekstremistka. Wpišłeœ go więc w klapę z powodów — powiedzmy — sentymentalnych. Pod szkołš

•ii

młodzi agitowali w słusznej sprawie, dzień był pogodny, lista krajowa jeszcze żywiła nadzieję i dobrze było mieć w klapie coœ tak jednoznacznego i w treœci, i w formie. Agitujšcš młodzież minšłeœ krokiem konspiratora znużonego bojami z komunš — byłeœ pewien, że patrzš na ciebie z przysłowiowš mieszaninš podziwu i zazdroœci.

Na dzisiejsze, pierwsze prawdziwe, wolne wybory oczywiœcie nie bierzesz znaczka, upominku od niegdysiejszej ekstremistki. Pod szkołš nikt wprawdzie nie agituje, nie ma tam ani zielonych, ani lewicy, ani narodowców, ani Unii, ani Centrum, ani Kongresu, ani Solidarnoœci, ale i tak znaczek wyglšdałby jakoœ zbyt jednoznacznie. Albo zbyt wieloznacznie. Zbyt ogólnie. Albo zbyt szczególnie. Tak czy inaczej, nie ma co brać ze sobš zwišzkowych bibelotów. Tym razem, nadajšc rysom wyraz zgorzkniałego działacza, chowasz znaczek do szuflady. Spoglšdasz jeszcze przez okno i dopiero teraz zauważasz, że otaczajšce szkołę klony i topole sš coraz wyższe i gęstsze. Czerwony transparent z białymi literami nad wejœciem jest jeszcze widoczny, ale w czasie następnych wyborów (chyba że zostanš rozpisane tej zimy), kto wie: może wyjrzysz przez okno i zobaczysz to, co (prócz pamięci o ekstremistkach) ma decydujšce znaczenie: nieomylnš w swej celowoœci kompozycję bzu, klonów i topoli.

1991

9. Magowie ciemnych spraw

Czekajšcy na spotkanie z mecenasem Olszewskim umilali sobie czas lekturš rozdawanych na miejscu list agentów. Uczynni porzšdkowi raz po raz donosili nowe egzemplarze, i doprawdy rzadko w dzisiejszych czasach spotyka się tak daleko idšcš chęć bezinteresownej pomocy i zwykłš ludzkš solidarnoœć. Proszę, proszę o jeszcze, wolała w stronę dystrybutorów prawdy znużona upałem dama w barwnych, falujšcych szatach, proszę o jeszcze, niech pan poda, odpowiada! jej zaœ szeroki, budzšcy poczucie stabilnoœci uœmiech i serdeczne zapewnienie, nie braknie, proszę się nie martwić, dla nikogo nie braknie.

Niestety, nie pierwszy raz składane w dziejach przyrzeczenie, iż wszystko odbywać się będzie wedle zasady: każdemu według potrzeb, kolejny raz okazało się złudš. Brakło. Na szczęœcie Jego nie brakło. Przybył zaledwie z pięciominutowym opóŸnieniem. Mecenas, Ten, który był Premierem, i Ten, który — zdaniem zgromadzonych — oby był Prezydentem, przybył z zaledwie pięciominutowym opóŸnieniem. I przybywszy, natychmiast złożył pierwsze oœwiadczenie polityczne. Przeprosił mianowicie za swe zaledwie pięciominutowe opóŸnienie. Rozległy się

13

mm


gromkie oklaski, bo przecież wszyscy wiedzieli, że nie

0 pięć minut tu idzie, a o czas, który gdy On powróci, będzie się nawet nie na minuty, ale na sekundy liczył. Oklaski skończyły się, ale zaraz gruchnęły ze zdwojonš silš, bo Ten, który był Premierem, i Ten, który oby był Prezydentem, wstał i powiedział, że dalej będzie mówił na siedzšco.

1 usiadł. I na siedzšco wyiuszczyi swój poglšd na bolesnš problematykę lustracyjnš.

Nie ma dla człowieka większej szansy, mówił Olszewski, niż rzucić nań fałszywe posšdzenie. Człowiek taki może się bowiem oczyœcić. A gdy się oczyœci, czysty jest, i nic mu już zarzucić nie można. Ja sam, powiedział, czynišc charakterystyczne dla swych wywodów pauzy, ja sam, powiedział, ja sam pragnšłbym, by rzucono na mnie fałszywe podejrzenie, miałbym wtedy szansę, by się oczyœcić. A przecież wiadomo, że oczyszczony czystszy jest od tego, któremu nie dano szansy oczyszczenia.

Jeœli byli na sali tacy, co żywili jeszcze jakieœ wštpliwoœci, zrozumieli wreszcie, łuska opadła im z oczu, przejrzeli, a ręce same złożyły się do oklasków. Było to proste nazwanie rzeczy po imieniu, przypomnienie spraw oczywistych, tyle że nie zawsze jasno uœwiadamianych. W końcu nawet dziecko wie, że złamana koœć w miejscu, w którym się zroœnie, mocniejsza jest niż przed złamaniem, racjonalnym i logicznym zatem sposobem wzmacniania koœci jest łamanie koœci.

Temperatura na sali podnosiła się z wolna i nic dziwnego, że ten i ów sięgał po listę agentów, kto nie miał, pożyczał od sšsiada. Jakkolwiek to brzmi, tak było naprawdę: w czasie spotkania z Janem Olszewskim w auli

krakowskiej WSP wachlowano się listami agentów i wynikły z tego wachlowania ruch powietrza przynosił zebranym ulgę.

Gdy przyszła pora pytań, do mikrofonu jako pierwsza przebiła się starowinka o kuli, a gdy przemówiła, szloch targnšł gardłami. Panie Premierze, powiedziała, bezwiednie zapewne parafrazujšc Jana Himilsbacha, Panie Premierze, dziękuję Panu, że Pana zobaczyłam, bo Pana nie widziałam. Dziękuję, Panie Premierze, że Pana zobaczyłam, powiedziała starowinka, i dziękuję, że Pan ładnie mówi, a my ładnie siedzimy. Rozległy się brawa długie i nie milknšce, a gdy umilkły, jeszcze cieplej zrobiło się w auli.

Nie wszystkie jednak głosy były głosami przyjaznymi. Oto jeden z mówców zaczšł z całš bezceremonialnoœciš wytykać byłemu premierowi błędy. Cisza jak makiem zasiał zapadła, a tamten łamišcym się głosem, zapewne własnej bezczelnoœci się dziwišc, wytykał premierowi, że Ten za rzadko przemawiał, za rzadko się pokazywał, za rzadko dawał narodowi na siebie popatrzeć i swych słów posłuchać. I mecenas Olszewski — choć nie mogło to być dlań łatwe — przyznał się do błędu. Głos œciszył, ale do błędu się przyznał.

Temperatura sięgnęła wszakże zenitu, gdy jeden z mówców zagroził odczytaniem przez siebie napisanego wiersza. Sala z miejsca się podzieliła i wybuchł spór o priorytety. Teraz nie czas na kulturę! wołali jedni, chleb drożeje! Niech czyta, domagali się drudzy, czytelnictwo kuleje! A może komuch?, zapytał ktoœ bystro i autor musiał streœcić przesłanie utworu, a gdy streœcił, ucichły spory i pozwolono mu przeczytać wiersz, który — ciekawa rzecz — podobał się wszystkim. Był to liryk mówišcy o tym, że

runšł stary œwiat, teraz budujemy nowy ład, byłoby wszakże dobrze, gdyby magowie ciemnych spraw nie budowali z nami. I tę myœl goršco i z aplauzem podchwycono, „magowie ciemnych spraw”, powtarzano znaczšco, magowie ciemnych spraw! Rokita! Rokita!, krzyczeli ci, co do poezji zbyt może dosłowny majš stosunek, i chyba jedynie siedzšcy za stołem prezydialnym Jan Polkowski i Jan Prokop uœmiechali się krzywiej i słabiej klaskali. Obaj oni kiedyœ sztukš ry-motwórczš się parali i teraz widok eksplodujšcego wenš i znajdujšcego rezonans czytelniczy kolegi po piórze zazdroœć ich budził, stare blizny rozdzierał. Ale nie było już czasu na rozpamiętywanie minionych wcieleń, na nic już nie było czasu, spotkanie nieubłaganie zbliżało się do końca.

Gdy po pamiętnej nocy, mówił Olszewski, rankiem wróciłem do domu, poczułem głód. Uœwiadomiłem sobie, że od 24 godzin nic nie jadłem. Sięgnšłem po to, co było, po chleb i po mleko, i poczułem smak chleba i mleka. I uœwiadomiłem sobie, że od pół roku, od czasu, kiedy objšłem kierownictwo rzšdu, nie czułem smaku tego, co jadłem.

Ale jaki naprawdę smak ma ta boska gorycz, co zastępuje wszystkie smaki, tego już Ten, który byt Premierem, i Ten, który oby był Prezydentem, nie powiedział. Czas spotkania minšł i opuœciwszy aulę, stronnicy Mecenasa ulicami stygnšcego miasta ruszyli ku domom. Rychło nawet dla najwprawniejszego oka stali się nieodróżnialni od sunšcych tymi samymi ulicami całych watah „magów ciemnych spraw”.

1992

10. Nie ma dymu bez teczki

Stopień upaprania komunizmem nie jest łatwy do ustalenia. Nie wiadomo, kto się bardziej zamoczył: liberalny sekretarz na szczeblu wojewódzkim czy szeregowy członek, ale za to beton. Kto gorszy: cyniczny karierowicz, co bez najmniejszych złudzeń i na wskroœ instrumentalnie traktował reżymowš maszynerię, czy ekstatycznie wierzšcy w jej skutecznoœć roztropek. Kto czystszy: ten, co zrozumiał w pięćdziesištym szóstym? w szeœćdziesištym ósmym? czy w stanie wojennym? Kogo łatwiej usprawiedliwić: przedwojennego komunistę czy powojennego maturzystę? Pytania, zgoła nieretoryczne, można mnożyć, i okazuje się, że prosty pomiar: kto ufajdany po kostki, kto po kolana, a kto po łeb i szyję, jest niewykonalny. Rozwišzanie — jak każda czynnoœć nie do wykonania — okazuje się oczywiste, w swej prostocie wręcz porażajšce. Skoro nie można rzeczy zmierzyć — można jej nie mierzyć. Z wyrażeniem: „stopień upaprania”, można się w końcu obejœć wielkodusznie, mniejszš lub żadnš uwagę należy zwracać na „stopień”, większš i zasadniczš na samo „upapranie”. Bo czy to wiadomo, jak było naprawdę? Może ten, co ledwo się zanurzył, zanurzyłby się — gdyby okolicznoœci

sprzyjały — dużo głębiej? Może ten, co przeszedł suchš stopš, chciał w gruncie rzeczy z całej duszy nurkować? A może ten, co wpadł po uszy, nie chciał, uległ jedynie namowom kolegów? Szczegóły, detale, okolicznoœci sš w gruncie rzeczy nieistotne, istotne, że tak czy inaczej wszyscy z molochem obcowali. Jedni mniej, drudzy więcej, ale obcowanie trwało.

Przyjęcie takich założeń ma, rzecz jasna, wymiar maksymalistyczny, ale nie od dziœ wiadomo, że temu narodowi, któremu nic nie wychodzi, należy stawiać maksymalne cele, kłaœć na jego barki najcięższe ciężary, bo lżejszych i tak nie uniesie. Trzeba doń mówić głoœniej i wyraŸniej, niż mówili Wieszcze i Prorocy, mocniej, niż przemawiały największe Autorytety. Apostoł Paweł mówił na przykład: Ten, co się łšczy z nierzšdnicš, staje się z niš jednym ciałem. Ten, co się łšczy z nierzšdnicš, staje się nierzšdnicš. Dziœ pora powiedzieć to silniej: Ten, na kogo spojrzy nierzšdnica, nie jest już czysty. Jeœli zdarzyło się tak, że spoczęło na tobie ubeckie oko — jesteœ pokalany. Jeœliœ choćby tylko przechodził w pobliżu Urzędu, zostałeœ na zawsze uwikłany w jego cień. A ci, z którymi Wielka Nierzšdnica Realnego Socjalizmu zechciała zamienić dwa słowa, których wezwała na ostrzegawczš rozmowę, którzy w jej kazamatach 48 godzin lub parę lat spędzili? Jakże oni, chcšc nie chcšc, zostali jej jadami zaimpregnowani?

Izolacja przecież, powiedzmy sobie jasno, nie była możliwa. Nie było realnej szansy na wewnętrznš emigrację, nawet ci, którzy sšdzili, że im się udaje, szlachetnym ulegali złudzeniom. Nawet ci, którzy reżymowej gazety nie wzięli do ręki, którzy nie splamili słuchu serwisem oficjalnych wiadomoœci, którzy na widok pochodu pierwszomajowego lub centralnych dożynek odwracali głowę, nawet oni skazani byli na zestaw nieuniknionych czynnoœci elementarnych. A jeœli się jadło za komuny bulki, to skšd wiadomo, że piekarz, który je lepił, nie współpracował? A nawet jeœli piekarz nie był TW-Bolek, to dyrektor piekarni? Szef departamentu bulek i rogali? Minister piekarnictwa? A kolektywnie kładzione chodniki, którymi się chodziło do ideologicznie neutralnej pracy? Obuwie kupowane w sektorze państwowym? Œciana wzniesiona przez murarskš trójkę? Zewszšd trwał szturm totalitarnych molekuł i nie ma takiego, któremu choć jedna nie usiadła na karku. Klepnšć w ten kark, żeby jš w pył zetrzeć — za mało. Trzeba klepnšć mocniej.

Jak się okazuje, łatwo udowodnić, że wszyscy, co komunizm przeżyli, zarazem z komunizmem współżyli. Ci zaœ, co z komunizmem walczyli, współżyli z nim — rzec można — specjalnie intensywnie, bo przecież walka prowadzi do nader bliskich kontaktów. Zapasy się skończyły, ale co robić z żyjšcymi zwycięzcami, którzy w dodatku pożyliby jeszcze? Po cóż ich lustrować, skoro wystarczy wcišgnšć powietrze, by poczuć, iż na zawsze przylgnšł do nich nieusuwalny zapach œmiertelnego wroga?

1992


11. Œwięto

Z okazji Œwięta Niepodległoœci gromada skinów spaliła na krakowskim Rynku flagę Wspólnot Europejskich. Policja nie interweniowała, i słusznie, w końcu nie został spalony żaden Europejczyk, został spalony jedynie jego symbol. Symbolizm zaœ, jak wiadomo, zawsze był w Polsce nisko szacowany.

Mniej więcej godzinę póŸniej na tym samym Rynku Antoni Macierewicz pytał zebranych, czy Polska jest naprawdę wolna.

— Nie jest! Nie jest! — odpowiadał mu na ogół damski, i w zwišzku z tym szczególnie pod względem niepodległoœciowym zdeterminowany, skowyt.

— A czy naprawdę odzyskaliœmy niepodległoœć? — cišgnšł Wielki Lustrator.

— Nie, nie odzyskaliœmy, nie odzyskaliœmy! Niepodległoœci nie odzyskaliœmy w żadnym wypadku — odpowiadały głosy.

Ponieważ zapadała ciemnoœć, zapalono pochodnie. Podpalona przez skinów flaga Europy dawno, rzecz jasna, zdšżyła zgasnšć i teraz blask pochodni oœwietlał także jej rozdeptany popiół. Policja dalej nie interweniowała, i

słusznie, ponieważ po pierwsze: stšpanie po popiołach flag europejskich nie jest karalne, po drugie zaœ, domaganie się niepodległoœci nie jest obecnie karalne tym bardziej. Domaganie się niepodległoœci było karalne w czasach, kiedy nie było niepodległoœci. Obecnie, kiedy ojczyzna jest niepodległa, domaganie się jej niepodległoœci jest dozwolone, a nawet wskazane. Rzec można, iż niepodległoœci nigdy dosyć, iż walka o dalsze odzyskiwanie niepodległoœci, a także walka o dalsze udoskonalanie odzyskanej niepodległoœci to rodzaj patriotycznego obowišzku.

Kilkudziesięcioosobowa demonstracja skinów, z których prawie każdy dzierżył w garœci polskš choršgiew, jeœliby spojrzeć na niš nieuprzedzonym (czyli w gruncie rzeczy nie wiadomo jakim) okiem, mogłaby sprawiać wrażenie samej esencji patriotyzmu. Niewštpliwie zewnętrzny wyglšd tego oddziału sugerował, iż oto zeszli się ludzie stawiajšcy sobie za cel wyłšcznie dalsze doskonalenie niepodległoœci. Także oœwietlony pochodniami i rozbrzmiewajšcy samymi słusznymi, bo antykomunistycznymi, sloganami wiec centroprawicy był przecież w wymowie swych zasadniczych przesłań — zacny. I jednym, i drugim szło o dobro nas wszystkich.

— Czy zatem my wszyscy chcemy, żeby jedni i drudzy obdarzyli nas tym dobrem?

— Nie, nie chcemy!

— Czy nasza niepodległoœć ma polegać na tym, że tupot kilkudziesięciu ciężko obutych stóp zwielokrotni się do dziesištków tysięcy?

— Nie, nie na tym ma polegać nasza niepodległoœć!

— Czy może ma ona polegać na tym, że korowody wyposażone na razie w kilkadziesišt pochodni rozrosnš się w tysięczne demonstracje rozœwietlone tysišcami pochodni?

— Nie, nie na tym, w żadnym wypadku nie na tym ma polegać nasza niepodległoœć — sami już ledwo własny skowyt słyszymy.

— A zatem, dlaczego nie interweniuje policja?

— Ponieważ nasza niepodległoœć polega na tym, że nie interweniuje policja.

Istotnie. Kiedy pomiędzy jednym a drugim, to znaczy pomiędzy spaleniem flagi Europy pod pomnikiem Mickiewicza a zapaleniem pochodni pod Ratuszem, kiedy pomiędzy tymi dwoma uroczystymi epizodami Œwięta Niepodległoœci pod Sukiennicami pojawił się człowiek w biało-czerwonym szaliku i farbš w aerozolu jšł zdobić szacownš œcianę zabytku klasy zero, stojšcy opodal policjant nie interweniował. Wiedział wszak, co czyni, bo przecież instrukcja jasno mówi, że najpierw trzeba ustalić, jaka jest wymowa hasła, a dopiero potem — w razie potrzeby — interweniować. Człowiek w szaliku zakończył swe rękodzieło i zniknšł w listopadowym mroku. Policjant zbliżył się do œciany i odczytał napis. Odetchnšł z ulgš. Tym razem doprawdy nie było potrzeby interwencji. Szybko schnšcy napis głosił: Bóg wybacza — Cracovia nigdy.

1992

12. Pechowiec

Wojciech Jaruzelski jest niewštpliwie postaciš pechowš, jest on — mówišc krócej i brutalniej — pechowcem. Pechowiec to, jak powszechnie wiadomo, człowiek, który rozmaite dotknięte przez siebie rzeczy — psuje. Jaruzelski najpierw popsuł komunizm. Popsuł go dokładnie tak, jak psujš pechowcy: nie wiedział, że psuje, myœlał, że naprawia, i naprawiał, reperował, reformował, udoskonalał, szalał nad każdš usterkš niczym zajadły majsterkowicz, stosował coraz radykalniejsze metody naprawy, stawał na straży naprawiania, sięgał w obronie naprawiania po broń i rzecz jasna — zespul. Zepsuł komunizm doszczętnie, łšcznie z jego — antykomunistycznš — opozycjš.

Mówi się na przykład ostatnio, że czołowy działacz opozycji antykomunistycznej Adam Michnik został przez Jaruzelskiego wręcz nie do poznania zepsuty. Nie idzie wszakże tylko o Michnika, idzie o całš opozycję, o całš rewolucję solidarnoœciowš, która została przez Jaruzelskiego zepsuta. Ogłaszajšc stan wojenny, Jaruzelski ostatecznie zepsuł — generalnie go remontujšc — komunizm, ale przecież w znacznym stopniu nadpsuł też rewolucję. Odmrożona i uruchomiona po dziesięciu latach, okazała się

częœciowo nieœwieża i konsekwencje tego sš dotkliwie odczuwalne. Jaruzelski zepsuł więc nie tylko przeszłoœć, ale i teraŸniejszoœć, a co za tym idzie — przyszłoœć.

Niedawno ukazała się jego ksišżka, w której udała mu się rzecz równie unikatowa: zepsuł w niej mianowicie i na zawsze unicestwił gatunek literacki. Wspomnienia Jaruzelskiego — zapowiadane jako bestseller, jako swoiste ukoronowanie wydawanej przez BGW serii wyznań, wspomnień i autobiografii polityków — okazały się gwoŸdziem do trumny i serii, i gatunku. Ksišżki tej, napisanej z zabójczš monotoniš dawnych referatów i równš im szczelnoœciš intelektualnš, nie sposób po prostu przeczytać. Nie jest to w żadnej mierze opinia tendencyjna, wiem, że najzagorzalsi wielbiciele generała nie byli w stanie strawić tego, przecież głównie dla nich przyrzšdzonego, smakołyku. Autorzy, którzy mieli zamiar napisać wspomnienia polityczne, po lekturze Jaruzelskiego popadli w marazm i impotencję twórczš, wydawcy jęli goršczkowo rozwišzywać umowy i wycofywać z planu ksišżki analogiczne, słowem, po wkroczeniu Jaruzelskiego w dziedzinę memuarystyki stało się z tš dziedzinš to samo, co z każdš dziedzinš, w którš on wkroczył — upadła ona.

Wieczna pechowoœć Jaruzelskiego oraz fakt, że jest to pechowoœć — powiedzmy — dobrze społecznie widoczna, budzi, rzecz jasna, liczne zaciekawienia, bywa przedmiotem dociekań i analiz. W 56. numerze „Pulsu” ukazała się ankieta zatytułowana Jaruzelski: Kim był? Kim jest? Kim będzie? O Jaruzelskim, jego chronicznej pechowoœci, żołnierskim rynsztunku intelektualnym oraz zgubnym wpływie na Adama Michnika mówiš m.in.: Tomasz Burek,

Marek Edelman, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Józef Szczepański. Kto wie, czy wielogłos ten nie wyczerpuje — a nawet paradoksalnie nie przekracza — wszystkiego, co można o Generale pomyœleć i napisać. Jego pechowoœć, polegajšca na tym, iż zda się on fascynować z wzajemnoœciš niektórych intelektualistów, mniej może została przez uczestników ankiety wyeksponowana, ale też sš to rzeczy dosyć znane. Wiadomo, iż Jaruzelskiego intelektualiœci, ludzie pióra i profesorowie fascynujš, iż odnosi się on do nich z nabożnš powagš, oni zaœ za tę rzadko za-znawanš powagę odpłacajš mu fascynacjš.

Wiesz, Adam — mówi Jaruzelski do Michnika — chciałbym przeczytać tyle ksišżek ile ty, chciałbym tyle przeczytać, bo przecież ksišżka to największy przyjaciel człowieka, ale nie ułożyło się, wojna, wojsko, żołnierka, nie było czasu na czytanie. Nie żałuj — mówi Adam — ja czytałem głównie w kryminale, w twoim kryminale, ale cóż poczšć, „takš przekłuto nas ojczyznš”, jak napisał Zbyszek, Wojtku. No wiesz — mówi Wojtek — tak się mówi, ale jednak kiedyœ mi przyszła taka myœl do głowy, że wiedza to jest jedyna rzecz, której nikt ci nie odbierze, możesz stracić wszystko, pienišdze, stanowisko, władzę, ale tego, czego się nauczyłeœ, coœ przeczytał, nikt ci nie odbierze. Adam, co o tym myœlisz?

I Adam, a raczej ADAM, ten ADAM, który tak się strasznie zmienił, który strasznie się zmienił, och, jak on się zmienił, Adam patrzy na generała œwietlistym spojrzeniem, łza się w jego oku zaczyna kręcić, i odwraca się od Generała, i zwraca się do wszystkich, i mówi: Odpieprzcie się od Generała. Odpieprzcie się.

Jaruzelski: Kim byl? Kim jest? Kim będzie? — zapytuje „Puls”, który decydujšc się na wydanie numeru monograficznego tej postaci, być może zaryzykował upadek. Otóż na pytanie „Kim będzie?” — kiedyœ po latach, gdy złagodnieje pamięć upokorzeń i hańby — da się odpowiedzieć: ów napuszony i zarazem jakby wiecznie speszony Generał nabierze łagodnego blasku komicznej postaci i znajdzie się w krainie burleski, gdzie jak wiadomo postać Nieszczęsnego Pechowca jest elementem kanonicznym. Niewykluczone, iż wówczas burleska jako dziedzina estetyki — upadnie.

1992

13. Bruderszaft

„Po wyjœciu Tadeusza Waldek i Piotr zaczęli mi tłumaczyć, jakš skomplikowanš grę prowadzi Bronek” — pisze w swej najnowszej ksišżce Jacek Gacek Kuroń, Spoko, czyli kwadratura koła).

My, zwyczajni ludzie, wielbimy Jacka i imponuje nam, że jesteœmy z Jackiem na ty. Jacek jest naszym posłem, naszym ministrem, pomoże nam, słabszym, przetrwać zimę, podaruje naszym dzieciom lato, podaruje słońce. Da zupy.

Kiedyœmy go oglšdali w telewizji, ale nie teraz, kiedy w naszym czwartym, czy raczej trzecim (bo trzeci się nie liczy), rzšdzie jest drugi raz naszym ministrem, nie teraz, dawniej, kiedy w naszym pierwszym rzšdzie był pierwszy raz naszym ministrem, kiedyœmy go wtedy oglšdali, my, biedota, zaciskaliœmy kciuki, bo Jacek był wtedy tak przejęty, że wydawało się, że zaraz mu się coœ zrobi. Nie bar-dzoœmy nawet słuchali, co mówi, patrzyliœmy tylko, czy pogotowia nie trzeba wołać, bo do tego stopnia naszš problematykę całym sobš wyrażał.

My, mizeria, nie byliœmy jeszcze wtedy z nim na ty, nasze zbliżenie z naszš władzš dopiero się zaczynało i choć panowała Serdecznoœć, o Poufałoœciach jeszcze wtedy nie

mogło być mowy. A zresztš nawet teraz, gdy Poufałoœć pomiędzy nami a naszš władzš rozgorzała na dobre, widać, że nie każdy przepada za nadmiernym tykaniem. Widzi to nawet Jacek, bo choć jest on ze wszystkimi na ty, choć, jak z ksišżki wynika, do wszystkich swoich kolegów z Rzšdu, Parlamentu i Belwederu zwraca się per Jarku, Waldku, Heńku, Leszku, Bronku, to nawet on, Jacek, do jednego pana Mazowieckiego zwraca się nie per Tadek, a per Tadeuszu. My, sól ziemi, czujemy, co to znaczy. My mamy swojš tysišcletniš intuicję i wiemy, co z tego, że do pana Mazowieckiego można się co najwyżej zwrócić per Tadeuszu, a w żadnym wypadku per Tadek, wynika. My, mšdroœć ludowa, powiemy wam to jak surowa, troskliwa i czujšca matka mówi do swych synów: wy wszyscy — Jarku, Bronku, Jacku, a nawet ty, Mietku — wy wszyscy jesteœcie OK. Wszyscy jesteœcie OK, ale wysoko jeden tylko Tadeusz zajdzie.

My, języczek u wagi, przeciwko temu właœnie kierunkowi: na czułoœć i na fraternizację, nic nie mamy. Nam się to podoba. Był oczywiœcie taki czas, kiedy wydawało nam się, że my z przedstawicielami naszych demokratycznie wyłonionych władz nie tylko nigdy nie będziemy na ty, ale że w ogóle nie wiadomo będzie, jak się do nich zwracać, jakich form używać, jak Ich nazywać, naszych Herosów, Aniołów Podziemnych, naszych Wolnych Ministrów Wolnoœć Ubezpieczajšcych. Ale rychło okazało się, że nasze obawy i nasza niepewnoœć biorš się z dawnych nawyków, że sš to relikty niedawnej przeszłoœci, kiedy rzšdzili nami widmowi towarzysze w nadludzko niezgrabnych garniturach. Na szczęœcie odeszli oni na œmietnik historii. I zaraz

potem Jacek w dżinsowym komplecie pojawii się na ekranach telewizorów, stopa życiowa zaczęła spadać, wszystko runęło i my, niziny, odetchnęliœmy z ulgš. Nie sen to był, ale jawa: rzšdzili nami ludzie.

Ludzie z krwi i koœci, wyposażeni, jak Pan Bóg przykazał, w liczne wady i w niejednš zaletę. Jacek przemawiał w tej telewizji i myœmy zaciskali kciuki, żeby przy tych ekstatycznych pogadankach krew go czasem nie zalała. Poœrednio zaœ nasze poparcie dla jego układu kršżenia podszyte było zdumieniem, iż w ogóle możliwy jest minister posiadajšcy układ kršżenia. Takie też były konsekwencje rewolucji: ludzie nie mogli się nadziwić, iż nastał rzšd normalnie zbudowany pod względem anatomicznym.

Czy jakiemuœ członkowi Biura Politycznego przyszłoby do głowy oznajmić z trybuny, że posiada — dajmy na to — trzustkę? Nie, nie przyszłoby mu do głowy, ponieważ czerwoni wstydzili się swych trzustek. A o trzustkach, które odmawiały im posłuszeństwa, tak jak o wszystkim, co odmawiało im posłuszeństwa, w ogóle nie mogło być mowy. A my? A my nie. Jacek w swej ksišżce z całš otwartoœciš mówi o trzustce, która nawaliła mu w Łańsku. My, bierna częœć społeczeństwa, oczywiœcie z nostalgiš wspominamy te czasy, kiedy zdrowie naszych ludzi szwankowało im na styropianie w stoczni albo na dechach na Rakowieckiej. Ale i ta dialektyka nie jest nam obca: po to się głowę nadstawiało w stoczni, żeby trzustka mogła nawalić w Łańsku. To sš zwyczajne dzieje. My, elektorat, wcale nie żartujemy. To także nam się podoba. Podoba nam się, że jesteœmy na ty z naszš władzš. Podoba nam się, że nasza władza ma najprawdziwszš w œwiecie trzustkę. Podoba

:;

nam się, że trzustka naszej władzy nawala jej w Łańsku. Podoba nam się, że nasza wiadza natychmiast opisuje kraksę swej trzustki w Łańsku.

W ogóle podoba nam się, że nasza władza na bieżšco prowadzi dzienniki, i podoba nam się, że prawie natychmiast je publikuje. Niekiedy lektura natychmiastowych wyznań naszej władzy budzi — tak jest — mieszane uczucia. Ale przecież nie znaczy to, że tęsknimy za zapieczętowanymi archiwami, z których po latach przyjdzie wydobywać wspomnienia naszej władzy. Nie, na razie nie tęsknimy. Choć nie ukrywamy nadziei: być może jest ktoœ w rzšdzie, kto teraz, w paŸdzierniku, pisze wspomnienia bez zamiaru publikowania ich w listopadzie.

My, smak dziejów, sycimy się człowieczeństwem naszej władzy, współczujemy i zarazem w osobliwy sposób radujemy się jej drobnymi dolegliwoœciami: bólem głowy, reumatyzmem, dreszczami, złym samopoczuciem. Ale prawdę powiedziawszy, pragnęlibyœmy na tym poprzestać. Nam, dołom, niezręcznie o tym mówić, ale wolelibyœmy, aby nasza władza już bardziej nie eskalowała swego człowieczeństwa. My wiemy, że ona jest człowiekiem, pokazała trzustkę, i to wystarczy. Ale pozostałych narzšdów niech już nie pokazuje i niech o nich nie opowiada. Niech się nie zwierza z niepewnej wštroby, kruchych nerek, płytkich płuc i szklanego serca. Niech nie mówi, że jš serce boli, jak podnosi ceny. My, ludzie proœci, wiemy, czym to pachnie, jak się nam nasza władza w swym ułomnym (innego nie ma) człowieczeństwie zacznie rozwijać. Otóż nieuchronnie zażšda ona niańczenia. Popatrzcie, dobrzy ludzie, jak nas w karku łupie, tak nas w karku łupie, że ani stać, ani leżeć.

Poniańczcie nas, dobrzy ludzie, zacznš wołać do nas nasi ministrowie. A my — dobrzy ludzie — nie jesteœmy niańkš. Owszem, przepiliœmy ten bruderszaft, ale przecież to nie znaczy, że będziemy się bez końca całować.

1992


14. Człowiek z portretem Stalina

Człowiek, który przechowuje portret Stalina. Człowiek, który do portretu Stalina odnosi się z wielkim nabożeństwem. Człowiek, który pamięta czasy stalinowskie, i im bardziej je pamięta, tym jest pewniejszy, iż były to czasy sielankowe. Człowiek, który pamięta swojš rozpacz po œmierci Stalina.

Od tego czasu — od czasu œmierci Stalina — minęło czterdzieœci lat i Stalin w cišgu tego niespełna półwiecza popadł w wielkš niesławę. Dla człowieka, który przechowuje portret Stalina, niewielkš pociechš jest fakt, że wszyscy następcy Stalina także popadli w niesławę. Chruszczow popadł w niesławę. Breżniew popadł w niesławę. Czernienko i Andropow, choć rzšdzili krótko, również popadli w niesławę. Gorbaczow przez cały czas tylko i wyłšcznie popada w niesławę, a o Jelcynie szkoda gadać. Dla człowieka przechowujšcego portret Stalina jest to niewielkš pociechš, ponieważ niesława niesławie nierówna. Niesława, jakš został okryty Stalin, jest nieporównywalna z innymi niesławami, jest niesławš niesłychanš, piekielnš i kontynentalnš. W pewnym sensie — myœli człowiek

przechowujšcy portret Stalina — niesława, jakš został okryty Generalissimus, godna jest jego wielkoœci.

Zdaniem człowieka przechowujšcego portret Stalina, pamięć i dzieło Wodza zostały splugawione. Wrogowie Józefa Wissarionowicza zwarli szeregi i całkiem bezkarnie rozmnożyli się po jego œmierci. Jeszcze jeden argument na korzyœć Stalina. Któż bowiem, jeœli nie On, przestrzegał przed wrogami? Któż bowiem, jeœli nie On, miażdżył wrogów? Któż bowiem, jeœli nie On, nakazywał nieustannš czujnoœć? Toteż człowiek przechowujšcy portret Stalina doskonale wie, iż żyje w osaczeniu. Oblegajš go wrogowie. Liczba sojuszników maleje. Wszystko się zgadza. Gdy zabrakło Stalina, spełniajš się najczarniejsze scenariusze historyczne. Komunizm upada, kapitalizm zwycięża.

Człowiek przechowujšcy portret Stalina wyjmuje portret Stalina z bakelitowej ramki. Na co dzień portret wodza, pieczołowicie umieszczony w bakelitowej ramce, stoi w dobrze widocznym miejscu na biało-czarnym telewizorze marki Rubin, dziœ wszakże trzeba konterfekt Wodza wyjšć z ramek, zabrać ze sobš i udać się na demonstrację z okazji okršgłej rocznicy œmierci. Człowiek obraca w palcach wyciętš z gazety fotografię i czuje się niczym bohater Wielkiej Wojny OjczyŸnianej, czuje się, jakby za chwilę miał uczestniczyć w szturmie na Pałac Zimowy, czuje się, jakby za chwilę miał ruszyć na zlot przodowników pracy. Człowiek przechowujšcy portret Stalina wkłada palto i idzie na miejsce zbiórki. Idzie na plac, który zawsze był placem Rewolucji, a który teraz nosi jakšœ carskš nazwę nie do przyjęcia. Pozostali uczestnicy demonstracji już sš

na miejscu. Ponad ich głowami wznosi się transparent z napisem: „Stalinie, wróć”.

Człowiek przechowujšcy portret Stalina staje w szeregu, wyjmuje fotografię i kieruje wyretuszowane oblicze Imperatora w stronę stojšcych opodal kamer telewizyjnych. Z okazji okršgłej rocznicy œmierci Józefa Stalina kamery telewizyjne przekazujš na cały œwiat scenę zbiorowš: kilkusetosobowy tłum stoi milczšco na oœnieżonym placu, co druga, a może co trzecia osoba dzierży fotografię Stalina i — ni to w obronnym, ni to w prowokacyjnym geœcie — wysuwa jš przed siebie. Twarze Stalina na wszystkich portretach sš jednakowe, i jest to w pewnym sensie oczywiste. Portrety Stalina różniły się jedynie wielkoœciš i detalami, na jednych pykał fajkę, na innych nie, na jednych był w mundurze, na innych w słynnej kurtce bez dystynkcji, trzymał w dłoni tom pism Lenina, pszeniczny kłos lub ogarnięty rewolucyjnym wrzeniem globus. Rekwizyty niekiedy ulegały zmianie, ale twarz Stalina miała ten sam wyraz: połšczenie ojcowskiej wyrozumiałoœci z imperialnš pewnoœciš swych racji.

Więc nic dziwnego w fakcie, iż twarz Stalina na wszystkich portretach przechowywanych przez ludzi, którzy przechowujš portrety Stalina, jest jednakowa, nic w tym dziwnego. Dziwne natomiast jest to, że twarze ludzi, którzy przechowujš portrety Stalina, również sš jednakowe. W każdym razie teraz, kiedy zeszli się, by wspólnie wołać „Stalinie, wróć”, ich twarze łšczy podobny grymas. Wbrew pozorom nie jest to grymas desperacji, zacietrzewienia czy też fanatycznego uniesienia. Człowiek przechowujšcy portret Stalina, gdy już znalazł się w gronie swych współbraci, gdy wyjšł zza pazuchy twardo w mroŸnym powietrzu szeleszczšcš fotografię, gdy skierował jš w stronę kamer telewizyjnych, poczuł nagle odprężenie. Nagle pojšł, iż nic mu nie grozi, jeszcze raz upewnił się, iż rozmiary panoszšcego się wokół chaosu sš niebywale. A więc teraz każdy, dosłownie każdy, może wyjœć na ulicę i robić, co mu się podoba, wznosić okrzyki, wypisywać na transparentach, co dusza zapragnie, i nie doœć, że nie zostanie ukarany, to jeszcze pokażš go w telewizji. A więc teraz — myœli człowiek z portretem Stalina — sš możliwe rzeczy, które za Stalina doprawdy były nie do pomyœlenia. Z wolna na pełne sceptycyzmu oblicze człowieka z portretem Stalina wypełza figlarny uœmiech; wszyscy demonstranci uœmiechajš się figlarnie, a nawet łobuzersko, grymas historiozoficznej filuternoœci upodabnia do siebie wszystkie twarze. Toż to przecież niezły numer, móc teraz, po czterdziestu latach, podsunšć œwiatu pod nos portret Stalina. Może œwiat się przerazi? Może się zgorszy lub oburzy? Może œwiat patrzšcy na nas okiem kamery zacznie żałować, że sam nie przechowuje portretów Stalina?

Ale œwiat patrzy na portrety Stalina z obojętnoœciš. Czterdzieœci lat temu skonał najbardziej krwawy dyktator w dziejach œwiata, lecz ze œmierci tej bynajmniej nie wynika, by miała zarazem definitywnie wymrzeć generacja krwawych dyktatorów. Œwiat zdaje sobie z tego sprawę i obojętnie patrzy na fotografię Stalina, ponieważ wie, że pojawienie się jego następcy jest tylko kwestiš czasu. A także kwestiš miejsca. Może kolejny tyran już sika w pampersy, może uczy się czytać, a może jest już po maturze? Może bawi się grš komputerowš, a może strzela

z łuku? „Stalinie, wróć!” — wołajš zebrani na placu Gogola (dawniej Rewolucji), i œwiat obojętnie przysłuchuje się temu wołaniu, ponieważ wie, iż prędzej czy póŸniej wypełni się ono.

Œwiat także nie ma najmniejszej ochoty pytać ludzi przechowujšcych portrety Stalina, dlaczego przechowujš portrety Stalina. Œwiat wie, iż gdy zapytać ludzi pragnšcych powrotu Stalina, czy dlatego pragnš powrotu Stalina, że był krwiożerczym tyranem, odpowiedzš oni, iż nie dlatego, ale dlatego, że Stalin był dobrym człowiekiem. Być może otaczali go Ÿli ludzie i fałszywi doradcy, ale on sam był dobry, a nawet bardzo dobry. To zdumiewajšce złudzenie wyżłobiło głębokš koleinę w tamtej œwiadomoœci. Œwiat wie, iż gdyby zapytać człowieka tęsknišcego za czasami stalinowskimi, czy jego tęsknota jest tożsama z tęsknotš za łagrami, głodem i zabijaniem, zaprzeczy on. Jak było za Stalina, tak było — odpowie człowiek przechowujšcy portret Stalina — ale przynajmniej porzšdek jaki taki byl. Jest to nieœmiertelna odpowiedŸ ludzi, dla których wolnoœć jest w gruncie rzeczy zbyteczna, ale w końcu kto powiedział, że wolnoœć jest konieczna? W życiu codziennym wolnoœć jest tak niezauważalna, że nieraz nie trzeba jej wcale.

Œwiat spoglšda na portrety Stalina z obojętnoœciš. Może obojętnoœć ta jest mniejsza w tej częœci œwiata, która przed czterdziestu łaty była wzdłuż i wszerz wylepiona portretami Stalina, była nimi nafaszerowana, dławiła się pod ogromnymi płachtami Jego podobizn. Czesi, Polacy czy Bułgarzy przyglšdajš się portretom Stalina z nieco większš emocjš. „Stalinie, wróć!” — wołajš na ekranie telewizyjnym czciciele porzšdku, i Czesi, Polacy czy Węgrzy

dochodzš do wniosku, że jak jest, tak jest, ale u nich dziœ nikt nie zawoła: wróć, Bierucie, Gomułko, wróć, Żiwkowie, Husa-ku, nikt nie przechowuje portretu Ochaba, Gierka, Novot-nego, Kadara. Niebawem nikt o nich nie będzie pamiętał, już teraz nikt nie pamięta żadnych dotyczšcych ich rocznic, więc skoro jest im dana łaska niepamięci, nie było za nich aż tak Ÿle. Jak zresztš za nich było, tak było, ale porzšdek jaki taki był.

1993

15. Powyborczy poranek

Powyborczy poranek był mglisty, ale rzeœki. Ja, wyborca, obudziłem się z czystym sumieniem, wzišłem bowiem poprzedniego dnia udział w głosowaniu, w zwišzku z czym nikt mi nie mógł powiedzieć, że nie mogę mieć pretensji do ludzi, którzy teraz będš rzšdzić Polskš. Mogłem mieć do nich pretensje, ponieważ wzišłem udział w wyborach, natomiast do mnie nikt nie mógł mieć pretensji, że mam pretensje, nie wzišwszy udziału, bo wzišłem udział.

Obudziwszy się, wykonałem tak jak każdego ranka stały zestaw ćwiczeń gimnastycznych składajšcych się z dziesięciu pompek, dziesięciu przysiadów oraz dziesięciu głębokich wdechów i wydechów. Następnie przeszedłem z sypialni do kuchni i celem rozpoczęcia przygotowań do œniadania otwarłem szarkę, w której przechowuję pieczywo. Niestety pieczywa nie było. Niepoważna myœl, iż jest to wynik fatalnej polityki prowadzonej przez Unię Demokratycznš, jedynie bagatelnie przemknęła mi przez głowę. Unia nie jest wszystkiemu winna, raz jeszcze wyperswadowałem sobie nękajšce mnie od pewnego czasu natręctwo myœlowe. Ja, wyborca, czułem jednak, że natręctwo to

Gs

perswaduję sam sobie z nadmiernš gorliwoœciš, ergo być może sam siebie okłamuję.

Co robić? — zapytałem więc retorycznie i na głodno. Wyjmij pan zeszyt w kratkę i rysuj — usłyszałem nagle znajomy głos. Dlaczego w kratkę? — zapytałem odruchowo, ale natychmiast uœwiadomiłem sobie małostkowoœć tego pytania.

W mieszkaniu panowała œmiertelna powyborcza cisza, ja zaœ wydobyłem z szuflady zeszyt w kratkę i jšłem rysować. Rysowałem, rozwiewałem swe wštpliwoœci i szukałem winnego. Jeœli jeden przegra, a drugi wygra, to zwycięstwo jest zasługš zwycięzcy, a przegrana winš przegranego. Ale wina przegranego jest przyczynš zwycięstwa zwycięzcy, czyli w zwycięstwie zwycięzcy jest zasługa przegranego. Jakby przegrany nie przegrał, toby zwyciężył, w zwišzku z czym nie ponosiłby winy jako przegrany za zwycięstwo zwycięzcy. Zwyciężyli komuniœci, a Unia przegrała, więc Unia jest winna, że zwyciężyli komuniœci. Ale w końcu Unia tak bardzo nie przegrała, bo jednak weszła, przegrała prawica, bo nie weszła, więc prawica winna, że wygrali komuniœci. Choć temu, że prawica przegrała, winna Unia, więc jak Unia jest winna przegranej prawicy, to zwycięstwo lewicy też jest winš Unii. Jedno jest w każdym razie pewne: zwyciężyli komuniœci — choć i to nie jest pewne, bo komuniœci, którzy zwyciężyli, mówiš, że nie sš komunistami. Oni mówiš, że sš reformatorami, co bardzo niepokoi reformatorów.

Odwróciłem kartkę i rysowałem sobie dalej, bo czułem, że rysowanie dobrze mi robi na skołatane nerwy. W wyborach zwyciężyli komuniœci, co — zdaniem

komunistów — nie oznacza, że zwyciężył komunizm. Oznacza to — ich zdaniem — że zwyciężyły reformy. Reformatorzy, którzy przegrali, sš zaniepokojeni, że przegrały reformy, bo — ich zdaniem — reformy przegrały. Ale przegrały tylko ich reformy, bo inne reformy wygrały — tak w każdym razie twierdzi Unia, ale nie ta Unia, która wygrała, tylko ta Unia, która przegrała, choć w końcu obie Unie wygrały, bo obie weszły. Tyle że dla jednej Unii samo wejœcie to nie było zwycięstwo, to była w zasadzie przegrana, samo wejœcie było zwycięstwem drugiej Unii, która wygrała, bo weszła. Przegrali ci, co nie weszli, choć niektórzy z nich mówiš, że choć nie weszli, to wygrali, bo samo to, że sš, jest ich zwycięstwem, choć ich w parlamencie nie ma. Unia — ta, która przegrała — jest zdaniem tych, którzy nie weszli, winna temu, że oni nie weszli, choć to, że nie weszli, nie oznacza, że przegrali. Poza tym ci, którzy przegrali, mówiš, że przegrali, bo ordynacja była fatalna, a to, że ordynacja była fatalna, to jest wina Unii. Okazuje się, że nowa, lepsza ordynacja była gorsza od złej, starej ordynacji, która była lepsza. Tamta ordynacja była fatalna z winy Unii, a ta lepsza nowa jest gorsza, w czym zasługa, czyli wina, Unii. Ale nie tylko lepsza nowa ordynacja była gorsza z powodu Unii, także większa, czyli lepsza niż poprzednio, frekwencja była gorsza z powodu Unii, bo wyborcy, którzy w poprzednich wyborach nie byli wyborcami, ponieważ nie głosowali, teraz postanowili zostać wyborcami ze złoœci na Unię. Gdyby wiec nie Unia, to frekwencja byłaby lepsza, bo gorsza, czyli mniejsza. Okazuje się bowiem, że nie każdy wyborca, który wzišł udział w wyborach, może mieć pretensje do ludzi, którzy teraz będš rzšdzić, ponieważ ludzie, na których

on głosował, nie tylko nie będš rzšdzić, ale w ogóle ich nie ma, bo nie zostali wybrani, ponieważ nie weszli, czyli przegrali z powodu złej nowej i lepszej ordynacji, czyli z powodu Unii. Oczywiœcie ci wyborcy, którzy głosowali na tych, którzy nie weszli, sš sami sobie winni, ponieważ mogli głosować nie na tych, którzy nie wejdš, lecz na tych, którzy wejdš, ale przecież oni chcieli, żeby weszli ci, którzy nie weszli. Choć w końcu temu akurat Unia nie jest winna, bo przecież Unia im nie mówiła, żeby głosowali na tych, co nie wejdš. Unia im mówiła, żeby głosowali na Unię.

No tak, ale jakby Unia im mówiła, żeby nie głosowali na Unię, tylko jakby im mówiła, żeby głosowali na tych, co nie weszli, to przecież nic by się nie zmieniło, bo i tak by była winna, więc już lepiej, że mówiła, jak mówiła, bo i tak mówiła lepiej, niż mówił na przykład Zanussi, bo on mówił, żeby w ogóle głosować, ale w ogóle nie mówił, na kogo.

— A Zanussi wszedł?

— Nie wszedł.

— Czyli przegrał?

— Przegrał.

— Znaczy się, Zanussi winien.

1993


16. Idzie skaczšc

Naród nasz jest jak alpinista: po zdobyciu szczytu zlazi na dól po to, by kolejny raz leŸć na tę samš górę, tyle że za każdym razem w trudniejszych warunkach: w zimie, nie po œcieżce, bez tlenu. Obecnie, po obaleniu komunizmu, naród nasz jest gotów do jego częœciowej odbudowy tylko po to, by móc go raz jeszcze obalić.

Komunizm w Polsce upadł między innymi dlatego, że wœród licznych obietnic, które składał, nie złożył obietnicy własnej samozagłady. Gdyby komuniœci, roztaczajšc wizję wiecznotrwałych budów komunizmu, dawali też ludziom ludzkš szansę roztrwonienia wszystkiego — kto wie, jak potoczyłyby się dzieje. „A gdy wreszcie ostatnia murarska trójka położy ostatniš cegłę, gdy na ostatnim piętrze ostatniego pałacu kultury zalopoce czerwona flaga, gdy zapanuje powszechna kolektywizacja, wtedy, towarzysze, puœcimy to wszystko z dymem i zrównamy z ziemiš. Tak, towarzysze, żeby nawet jedna trawka nie wyrosła”. Gdyby tak właœnie kończyły się referaty biura politycznego, kto wie, czy entuzjazm w budowaniu nowego domu miałby wyłšcznie potiom-kinowski charakter. W każdym razie długie, nie milknšce, przeradzajšce się w burzliwš owację oklaski byłyby szczere.

Naród nasz, rzecz jasna, wybrał lewicę nie po to, by jš mieć, naród nasz wybrał lewicę po to, by jš obalić, co w pewnym sensie wychodzi na jedno: obalanie jest pewnš formš posiadania, i na odwrót.

3

Najbardziej frapujšce jest to, że przebieg ostatnich wydarzeń można objaœnić za pomocš tzw. peerelowskiej logiki dziejów. Otóż — jak wiadomo — wyznawcy, teoretycy i zawiadowcy dawnego systemu twierdzili, że jest on reformowalny, jego zaœ przeciwnicy utrzymywali, że owszem, nie jest. Ponieważ zaœ finał sporu był taki, iż obalenie dawnego ustroju zostało dokonane m.in. przez próbę jego reformowania, zdawać by się mogło, że ostatecznš jego nierefor-mowalnoœć udowodniono raz na zawsze. Tymczasem wynikajšce z ostatnich wyborów kłopotliwe peerelowskie cišgi dalsze pozwalajš na wznowienie tezy, iż Peerel był jednak reformowalny. Otóż Peerel zreformował się w ten sposób, że upadł. Upadek Peerelu jako jego najwyższe stadium rozwojowe byłby niesłychanie zabawny, gdyby nie to, że po upadku Peerel wznowił obecnie częœciowo swe istnienie. Domniemanie, że Peerel wznowił swe istnienie, nie jest oparte na żadnej systemowej spekulacji, jest ono oparte na zwyczajnej obserwacji tzw. materiału ludzkiego.

Kiedy człowiek uzyskuje absolutnš pewnoœć, że to, z czym ma do czynienia, nie jest Peerelem? Czy brak cenzury daje absolutnš pewnoœć, że to, z czym ma się do

czynienia, nie jest Peerelem? Nie, brak cenzury nie daje takiej pewnoœci, ponieważ można sobie wyobrazić Peerel bez cenzury. Czy wolny rynek daje absolutnš pewnoœć, że to, z czym ma się do czynienia, nie jest Peerelem? Nie, wolny rynek nie daje takiej pewnoœci, ponieważ można sobie wyobrazić Peerel wolnorynkowy. Czy brak represji politycznych daje absolutnš pewnoœć, że to, z czym się ma do czynienia, nie jest Peerelem? Nie, ponieważ można sobie wyobrazić Peerel bez represji politycznych. Czy brak ludzi zwišzanych z peerelowskš władzš daje absolutnš pewnoœć, że to, z czym się ma do czynienia, nie jest Peerelem? Tak.

4

To jest najsmutniejsze, najdramatyczniejsze i najweselsze. Jest to też w końcu najbardziej budujšce: nie polityka, nie gospodarka i nawet nie wolnoœć jest Ÿródłem pewnoœci. ródłem pewnoœci jest człowiek. Może być cenzura, bieda i niewola, byle Cimoszewicza nie było. Doprawdy, przed heroicznym zadaniem stoi zwycięski obóz. Ktoœ może zapytać: Jak to, żeby Cimoszewicza nie było, skoro go wybrano? Jeszcze raz zatem tłumaczę: wybrano go nie po to, żeby był. Wybrano go, żeby obalić. Wybrano go, żeby go nie było.

5

Zwycięstwo Solidarnoœci w systemie totalitarnym, który mienił się systemem lewicowym, było obaleniem tego systemu. Zwycięstwo lewicy w wolnym państwie powinno być tym, czym bywa zwycięstwo lewicy w wolnym pań-

]

stwie, powinno być zwycięstwem lewicy. Tyle że z powodu alpinistycznego poœpiechu dziejów obecna prawdziwa lewica jest dawnš fałszywš lewicš, w zwišzku z czym jej prawdziwoœć może budzić niejakie wštpliwoœci. Być może jest tak, że istotnie Peerel był reformowalny, i obecnie w wyniku sekwencji jego powikłanych reform stało się to, co było celem Peerelu, doszło mianowicie obecnie do władzy młodzieżowe — reformatorskie i postępowe — skrzydło PZPR. Refomatorzy ci majš także w swym reformatorskim dorobku poparcie dane stanowi wojennemu, z czego jasno wynika, że jeszcze jeden z bezpowrotnie, zdawać by się mogło, skompromitowanych paradoksów dziejowych zostaje wznowiony. Okazuje się bowiem, że aby teraz objšć władzę, trzeba było kiedyœ poprzeć stan wojenny, czyli wybrać mniejsze zło. Obecnie ci, którzy kiedyœ wybrali mniejsze zło, będš budować w Polsce duże dobro, czyli kapitalizm. Komuniœci, trzeba przyznać, zawsze stawiali przed sobš duże zadania.

Jeszcze całkiem niedawno wydawało nam się, że nieszczęsny Peerel zatonšł w otchłani jak Atlantyda. A on nie jak Atlantyda, on jak Himalaje stoi przed nami. Stoi przed nami, błyszczy w słońcu i wzywa do kolejnych wspinaczek. Ale jak tu się wspinać, skoro myœmy już wszystkie rodzaje wspinaczek odbyli. Wspinaliœmy się już bez asekuracji, bez sprzętu i bez przewodnika. Wspinaliœmy się o wszystkich porach roku, w grudniu, w marcu i w sierpniu. Wspinaliœmy się w dzień, wspinaliœmy się nocš. Wychodzi na to, że

trzeba tu będzie zmienić nie zasady dyscypliny, ale samš dyscyplinę. Trzeba będzie na przykład wspinaczkę zastšpić skokami. Nie wspinać się, ale dla urozmaicenia skakać przez masyw. Ci, którzy kiedyœ przeskoczyli mur, będš teraz musieli przeskoczyć górę.

1993


17. Włamanie do epoki historycznie zamkniętej

O wydarzeniu tym poinformowała opinię publicznš rzeczniczka bielskiej policji, nadkomisarz Barbara Kocurek. Mianowicie 24 marca br. w ustrońskiej willi byłego I Sekretarza Edwarda Gierka ujęto włamywacza. Zażywał on rannej kšpieli, popijajšc koniak, zaciekawionym zaœ funkcjonariuszom oœwiadczył, iż celem jego przedsięwzięcia było spędzenie atrakcyjnej nocy w pieleszach byłej, ale jakże dobrze w swej okazałoœci zapamiętanej, władzy.

Nadkomisarz Barbara Kocurek nie podała wprawdzie personaliów sprawcy, ale podała jego wiek. Jak się okazuje, człowiek, który włamał się do willi Edwarda Gierka, Urodził się na poczštku rzšdów Gomułki. Dzieciństwo upłynęło mu pod rzšdami Gomułki i zapewne nie pamięta towarzysza Wiesława zbyt dobrze. To znaczy, coœ niecoœ pamięta, ale sš to rzeczy szare i bezbarwne jak cała tamta epoka. Gomułka nie był zresztš człowiekiem, jeœli można tak powiedzieć, inspirujšcym towarzysko. Palił tanie papierosy. które dla oszczędnoœci łamał na połówki, alkoholu używał intensywnie, ale rzadko, nie przepadał za polowaniami w towarzystwie towarzyszy radzieckich i przez całe swe przywódcze życie zajmował dwupokojowe mieszkanie,

toteż zabawić się a la Wiesław to nie jest najciekawszy pomysł. Należy przypuszczać, że człowiekowi, który włamał się do willi Gierka, nawet nie przyszło do głowy, że mógłby się w równie zabawowym celu włamać do M-2 należšcego niegdyœ do Władysława Gomułki. Nie przyszło mu też do głowy, by włamać się do jakichœ siedzib Kani, Jaruzelskiego czy Rakowskiego.

Być może nie przyszło mu to do głowy, ponieważ byłoby to po prostu trudniejsze operacyjnie, ale być może wybór willi Gierka był w pewnym sensie wyborem pokoleniowym. W przeœwiadczeniu, iż zabawić się można wyłšcznie w willi Gierka, tkwi jakby podstawowy prawzór tamtej epoki, która sprawiała wrażenie jednej wielkiej fety bez pokrycia. Dla człowieka, dla którego dekada Gierka była kresem dzieciństwa i poczštkiem młodoœci — a trzydziestopięcioletni włamywacz wręcz nazbyt symetrycznie pasuje do tego wzoru — otóż dla człowieka, dla którego dekada ta była okresem intensywnego rozwoju czy też okresem rozmaitych inicjacji, ten skšdinšd kłopotliwy fakt pozostanie po prostu faktem: czasy Gierka pozostanš dlań okresem intensywnego rozwoju.

Serce, jak powszechnie wiadomo, nie sługa i nie ma rady na to, że być może w niektórych przypadkach zaznawało ono pierwszych porywów na przykład za panowania Edwarda Gierka. Pamiętam zresztš, że panowanie to jeden z ówczesnych młodych (przeżywajšcych okres intensywnego rozwoju) prozaików okreœlił jako panowanie Króla Słońce. Była w tym wyrażeniu obecna ironia, rzecz jasna. Ale nie sšdzę, żeby człowiek, który włamał się do willi Gierka, czytał młodš prozę. Choć oczywiœcie nie twierdzę

TH

zarazem, że nie czytał on niczego, więcej, jestem pewien, iż właœnie w czasie nocy spędzonej w willi I Sekretarza musiał on to i owo przeczytać, po to przecież między innymi tam się zakradł, po to, by mianowicie zaznajomić się i z bibliotekš I Sekretarza. A także, by zażyć kšpieli w wannie I Sekretarza. Być może po to, by przed lustrem, w którym przeglšdał się I Sekretarz, przymierzyć garnitur I Sekretarza, by zasišœć w fotelu, w którym on zasiadał. Bi-zantyjskoœć tamtej władzy jeszcze raz potwierdziła swe moce: poufałoœć bywa przyjemna jedynie w odniesieniu do rzeczy niedostępnych.

A może nieproszonemu goœciowi nie szło o poufałoœć, ale o tryumf historii? Może włamał się do willi po to, by kršżšc po wyłożonych mozaikami salonach, szeptać tryumfalnie: Przeminęła twoja władza, przeminęły twe dobra, milczy twój aparat rzšdowy, ale ja, zwykły człowiek, nie milczę, bo ja nie przeminę? Może tak, ale najpewniej nie.

Najpewniej żal mu było, że siedziba, w której na kilka godzin suwerennie zapanował, zepchnięta już jest na margines wydarzeń. Najpewniej żal mu było, że jego skok, polegajšcy na trywialnym sforsowaniu skobla w drzwiach wejœciowych, nie ma w sobie patosu omijania straży przybocznych, unikania alarmów i mylenia służby. Najpewniej żal mu było, że telefon rzšdowy milczy jak zaklęty, mógłby przecież gdzieœ zadzwonić i wydać jakieœ polecenie. Najpewniej żal mu było, że jednak apartamenty nie sš przyjemniejsze, że sš od dawna nie wietrzone i tyle w nich kurzu.

Słowem, absurdalny zamiar — jak podała nadkomisarz Barbara Kocurek — mieszkańca województwa wałbrzyskiego, by wcielić się przelotnie w postać I Sekreta-

:

rza, powiódł się mieszkańcowi województwa wałbrzyskiego w całej rozcišgłoœci. Œwiętujšc przelotnš zamianę rolami, czuł on to samo, co czuł były Pierwszy: czuł smutek, gorycz i dotkliwoœć przemijania.

On sam zaœ, były Król Słońce, gdy w towarzystwie funkcjonariuszy przystšpił do przywracania porzšdku na swym maleńkim terytorium — co odczuł? Czy odczuł ulgę? Bo w końcu mógł przypuszczać, że czeka nań jakiœ Krwawy Mœciciel, że ktoœ przybył, by nie wiadomo jak wyrównać rachunki krzywd, rozczarowań i zawiedzionych nadziei. W pewnym sensie Edwarda Gierka spotkało jeszcze jedno rozczarowanie. Nie mœciciel to był, ale wielbiciel. Do złudzenia przypominał tamte czasy. Opity nie swoim koniakiem, goły jak œwięty turecki, stal pod dawno wystygłym prysznicem.

PS Na wszelki wypadek pragnę dodać, że nie idzie mi o gloryfikowanie chuligańskiego czy wręcz przestępczego wybryku. Nie sposób wszakże nie zauważyć, iż człowiek, który ryzykuje utratę wolnoœci w zamian za to, by przez parę godzin rozkoszować się podomkš I Sekretarza, by zdrzemnšć się na jego jaœku, by spryskać się jego dezodorantem, godzien jest uwagi. Co z kolei nie znaczy, iż należy mu się przesadna wdzięcznoœć za to, że nikogo przy okazji nie zabił, na przykład.

1993


*


Częœć Druga - Jak chodzić

18. Codzienne rozmyœlania człowieka mówišcego po polsku

Człowiek mówišcy po polsku budzi się i myœli: Co też ja powiem dzisiaj? Jakich ja słów użyję? Czy użyję tych stów co zawsze, czy też może wypowiem jakieœ nowe, rzadkie słowo, którego dotšd nigdy nie wypowiadałem? A może wręcz, oprócz tych zdań co zwykle, wypowiem jakieœ nowe zdanie, dotšd nie wypowiedziane? Co ja dzisiaj powiem? — myœli użytkownik języka polskiego. Dzień dobry, powiem na pewno. Dzień dobry. Dzień dobry. Do widzenia, powiem. Proszę, powiem. Najmocniej przepraszani, powiem. Dobrze, powiem. Chleb, powiem. Masło, powiem. Herbata, powiem. Nie słodzę, powiem. Tak, powiem. Nie, powiem. Szkoda gadać, powiem.

Zaraz, zaraz — myœli człowiek mówišcy po polsku — a właœciwie dlaczego ja miałbym dzisiaj Tak powiedzieć, co ja bym chciał przez to Tak powiedzieć? Co ja miałbym dzisiaj poprzeć? I zastanawia się, i brew marszczy, i oczy mruży, i z boku na bok się obraca. Niech to jasny piorun!, krzyczy, niechaj wiosenny grom uderzy!, woła, jak mogłem zapomnieć, i w czoło się stuka, przecież ja wolnoœć poprę, i w zwišzku z tym Tak powiem. Tak. Tak. Tak. Trzy razy Tak albo i więcej razy Tak powiem.

Co jeszcze powiem? — myœli użytkownik języka polskiego po chwili przerwy spowodowanej doznaniem ulgi. Jakich ja stów dziœ, nim zmierzch zapadnie, użyję? Co powiem? Zupa, powiem. Drugie danie, powiem. Pięćdziesištka, powiem. Bez lodu, powiem. Do pierwszego, powiem. Pożycz, powiem. Po wypłacie, powiem. Nie bój się, powiem.

Człowieka mówišcego po polsku (gdy akurat ta częœć przypuszczalnego słownictwa na myœl mu przychodzi) złoœć zarazem zaczyna ogarniać. Zły jestem, szepcze do siebie, zły jestem i czuję, że jak tak dalej pójdzie, to ja dzisiaj większej liczby niż zwykle słów wulgarnych użyję. A przecież i tu niczego nowego nie wymyœlę, te same, nijakie obscena przejdš przeze mnie jak powietrze. Nijakie, powtarza człowiek mówišcy po polsku, nijaki, nijaka, nijako, tego właœnie nijakiego epitetu użyję najczęœciej. Nijaka pogoda, nijakie powietrze, nijakie słońce. Nijaki obiad, nijaka proza, nijaka poezja. Nijakie zarobki, nijaka demokracja, nijaka Europa.

Co jeszcze powiem, bo przecież coœ jeszcze powiedzieć muszę? Coœ jeszcze trzeba powiedzieć — do wieczora daleko. Użytkownik języka polskiego chciałby jeszcze coœ powiedzieć, ale słów mu brakuje. Nie bój się, powiem — myœli — ale tym razem nie bój się powiem do samego siebie. Nie bój się, bo i twój strach jest — jak wszystko — nijaki. A może by tak — myœli człowiek mówišcy po polsku — przeciwstawić się nijakoœci. Może by tak przeciwstawić się strachowi i szarzyŸnie i istotnie powiedzieć coœ niespotykanie oryginalnego. Może wznieœć jakiœ okrzyk, może przytoczyć jakiœ zapomniany cytat, może sięgnšć do skarbnicy przysłów?


Niech ci ziemia lekkš będzie — człowiek mówišcy po polsku przypomina sobie stare porzekadła. — Gdyby kózka nie skakała. Bez pracy nie ma kołaczy. Czyœ pustyniš czy też puszczš, to za kaucjš cię wypuszczš. Lance do boju, szable, w dłoń.

Czego jeszcze uczyłem się na pamięć — myœli użytkownik polszczyzny — jakie znałem wiersze? Młodoœci, ty nad poziomy? Litwo, ojczyzno? Szlachetne zdrowie? Zima miejska? Zima wasza, wiosna nasza? Chcemy Lecha, nie Wojciecha? Szła dzieweczka do laseczka? Szumiš wody starej Prosny, co rwie brzegi każdej wiosny. Niektóre z tych haseł uległy dezaktualizacji — myœli człowiek mówišcy po polsku i smakuje słowo dezaktualizacja — niektóre uległy dezaktualizacji, niektóre zaœ przeciwnie, zaktualizowały się. Boże! — myœli człowiek, na razie bez œwiadomoœci, że wzywa Pana Boga nadaremno. Boże, czy jak ja mówię po polsku dezaktualizacja i aktualizacja, to ja mówię po polsku? Czy ja przypadkiem nie przekraczam norm i nie zaczynam mówić jakimœ barbarzyńskim narzeczem? Bóg, rzecz jasna, milczy, pełen wyrozumiałoœci dla kabotyńskich popisów retorycznych człowieka mówišcego po polsku, i ten zwraca się do profesjonalnego znawcy polszczyzny Jana Miodka. Ale i tu spotyka go zawód. W srebrnej łunie bijšcej z ekranu profesor Jan Miodek tłumaczy, czym różni się businessman od businesswoman. Człowiek patrzy przez chwilę w osłupieniu i gasi telewizor.

Może Ÿle robię, gaszšc telewizor — myœli — może usłyszałbym zaraz jakiœ komunikat, nowš wiadomoœć, ciekawie pod względem językowym ułożonš reklamę, żegnaj, próchnico, albo pełen goršcej treœci komentarz na dobranoc.

Właœnie: Dobranoc. Dobranoc, powiem wieczorem. Dobrze. Dobranoc. Może przyœni mi się rzecz, która jeszcze mi się nie œniła? Może przyœni mi się prywatyzacja? Może jutro usłyszę lub powiem coœ niesłychanego?


1992


19. Jak chodzić

Niewštpliwie poradnictwo jest dziedzinš rozwijajšcš się. Jak zawišzać szalik? Jak zaparzyć herbatę? Jak zdobyć męża? Jak schudnšć w cišgu pięciu dni, jedzšc więcej niż zwykle? Jak założyć firmę? Jak pisać listy? Jak poprawiać ra-mišczko? Jak pożyczać pienišdze? Jak pić? Jak jeœć? Jak trzeŸwieć?

Rynek zasypany jest tego typu tytułami. Czy weŸmiesz do ręki cienkš broszurę, czy opasły traktat, czy też barwny album — zewszšd runš na ciebie zestawy pytań i odpowiedzi dotyczšce trudnej sztuki życia.

Jak unikać seksu? Jak usunšć łupież? Jak zdradzać żonę? Jak stracić przyjaciół? Jak wypastować buty? Jak uprać koszulę? Jak zapinać marynarkę?

Poradnictwo stało się obecnie w Polsce swoistym fundamentem życia intelektualnego, udzielanie porad stało się dobrze płatnym i cieszšcym się powszechnym prestiżem zajęciem, wszelkiej maœci poradniki stały się osobnym gatunkiem literackim.

Normalny człowiek przypatruje się tej ekspansji poradnictwa jak zwykle z osłupieniem. Miotajš nim sprzecznoœci. Z jednej strony intelektualna finezja daje znać o sobie,

z drugiej strony kretynizm. Czy ja jestem aż tak głupi? — myœli normalny człowiek, kartkujšc podręcznik zatytułowany/a& zakładać, nosić i zdejmować beret? — Czy ja jestem aż tak głupi, czy też oni sš aż tak mšdrzy? (Oni — ponieważ praca opisujšca sztukę korzystania z beretu jest pracš zbiorowš). A może jedno i drugie? — myœli człowiek. Może ja jestem po swojemu głupi, a oni po swojemu mšdrzy? Ja wiem swoje, a oni swoje? Ja wiem, że beret się kładzie na głowę, a oni potrafiš o tej czynnoœci całymi godzinami mówić? Opisywać układ fałd, kšt pochylenia an-tenki, debatować nad barwš podszewki? W końcu herbatę też można parzyć tak, jak ja jš parzę, można mianowicie wsypywać łyżeczkę herbaty do szklanki, zalewać tak przygotowany materiał wyjœciowy wrzštkiem, następnie cukrować i pić. Ale można to podobno także robić całymi godzinami w specjalnych naczyniach, dozujšc herbatę, gotujšc wodę, ale nie w trywialnym celu ugotowania wody, lecz w celu doprowadzenia jej wrzenia do odpowiedniej fazy wrzenia, i tak dalej… Może tak samo jest z beretem? Może można po prostu nosić, a może można go nosić tak, by jego noszenie było obrzędem?

Czy wszystko musi być obrzędem? Chyba tak. W dojrzałym kapitalizmie wszystko musi być obrzędem. Dojrzali kapitaliœci jedzš, pijš oraz noszš berety w taki sposób, że bez odpowiednich poradników ani rusz.

A więc zalewajšca nas fala poradnictwa dowodzi, iż wkraczamy w dojrzały kapitalizm? A więc teraz będziemy wszystkie czynnoœci, nawet najprostsze, wykonywali w ich pełnej krasie i w całej głębi wszystkich ich sensów? — cieszy

się i upewnia normalny człowiek i poprawia beret na głowie, by jego ukształtowanie uczynić bardziej dojrzałym.

Przypominajš mu się wszyscy dojrzali kapitaliœci, których w życiu widział, i uœwiadamia sobie, że ich sprężysty krok, gdy przemierzali pole golfowe albo kroczyli z drinkiem w garœci wzdłuż ogrodowego basenu, istotnie miał w sobie coœ, co dowodziło, iż musieli oni uprzednio zaznajomić się z odpowiednimi poradnikami. Jak przemierzać pole golfowe? Jak z drinkiem w garœci kroczyć wzdłuż ogrodowego basenu?

Bardzo dobrze — myœli normalny człowiek — ale jeœli idzie o literaturę, to nie całkiem bardzo dobrze. Bo przecież poradnik jako wszechstronny i ekspansywny gatunek literacki degeneruje literaturę. Dawniej, gdy człowiek chciał wiedzieć, jak żyć — sięgał po powieœć. I starał się postępować na wzór swych ulubionych bohaterów literackich. Jadł to, co oni. Kochał lub wyobrażał sobie, że kocha jak oni. Był dzielny jak oni. Walczył z wrogiem jak oni. Stroił się jak pani Bovary, jeŸdził na koniu jak Kmicic, był czuły jak Anna Karenina, miał problemy wewnętrzne jak Stawrogin. A teraz całe to przykładami promieniujšce działanie literatury zastšpione zostało przez poszczególne poradniki. Zamiast czuć się osaczonym, jak Józef K., i czerpać z tego dogłębnš satysfakcję, człowiek kupuje poradnik zatytułowany Jak się czuć osaczonym?, i po ptakach. Zamiast wyobrażać sobie, niczym bohater Marcela Prousta, iż smakujšc magdalenkę, przywołuje smak dzieciństwa, człowiek kupuje poradnik Jak za pomocš ciastek ewokować przeszłoœć?, i fertig.

Degradacja literatury i jej wielorakich oddziaływań ma tu niewštpliwie miejsce — myœli normalny człowiek i zaraz sam ze sobš polemizuje: — Ale przecież literatura nieraz nie dawała koniecznej dawki informacji. Człowiek nieraz kartkował ksišżkę, szukał tych miejsc, w których wreszcie powinno być wszystko co i jak powiedziane — i nie było. Ogólnie tylko tak jakoœ to było sformułowane, a ty, człowieku, kombinuj. W literaturze występujš, niestety — myœli człowiek — miejsca niedookreœlone, i w tym sensie poradniki górujš na przykład nad powieœciami, bo w nich wszystko co i jak jest dokumentnie okreœlone. A poza tym zawsze można sobie wyobrazić do tego stopnia utalentowanego autora poradników, iż napisze on swój poradnik tak, jakby to powieœć była. Iż uczyni on z poradnika dzieło sztuki. Może taka jest — œwietlana i szlachetna — przyszłoœć tego gatunku?

Normalny człowiek jest już całkiem spokojny i siada w fotelu z gazetš w garœci. Wie, że należy to uczynić tak, by zasugerować œwiatu, iż na wylot zna poradnik Jak zajmować miejsce w fotelu i jak w nim czytać gazetę? Normalny człowiek celebruje zatem nieco siadanie w fotelu i rozkładanie gazety, i przychodzi mu do głowy gorzka myœl, że to, co robi, nie jest jednak całkiem normalne. Ale jakże ja mam być normalny — kolejny raz ripostuje sam sobie — jakże ja mam być normalny, skoro ja żadnego poradnika pt. Jak być normalnym? nie znam?

1992

20. Jeden podpis

Spoœród konfliktów, jakimi obecnie jest rozdzierana Polska, spoœród sporów, jakie tu i teraz toczš się w naszym kraju, niewštpliwie najciekawszy jest spór pomiędzy słupskim filatelistš Janem Mindikiem a byłš miss œwiata Anetš Kręglickš. Otóż, jak doniosła prasa, słupski filatelista Jan Mindik zwrócił się do Anety Kręglickiej z proœbš o autograf. Ponieważ proœba jego została rozpatrzona negatywnie, słupski filatelista Jan Mindik skierował sprawę do prokuratora. Postawa taka musi budzić uznanie i respekt. Słupski filatelista mógł przecież wpierw sięgnšć do œrodków pozaprawnych. Celem uzyskania autografu Miss Œwiata słupski filatelista Jan Mindik mógł ogłosić strajk okupacyjny albo rotacyjny. Mógł na znak protestu bezterminowo zawiesić zbieranie znaczków i podpisów. Mógł ogłosić głodówkę. Słupski filatelista mógł również — celem wywarcia presji — wyprowadzić pozostałych filatelistów na ulicę. Mogli oni wszyscy udać się pod siedzibę Miss i wznosić tam wrogie okrzyki. Na szczególne uznanie zasługuje fakt, że słupski filatelista nie zorganizował akcji publicznego palenia kukły Anety Kręglickiej. Jeœli sam ulepił sobie w domu maleńkš laleczkę z wosku i szepczšc coœ do siebie, kłuje jš

szpilkami, jest to jego prywatna sprawa, której — i to musi również budzić uznanie — nie nadaje on rozgłosu. Słupski filatelista Jan Mindik nie rozpoczšł wreszcie akcji zbierania podpisów pod petycjš, kwestionujšcš kwalifikacje Kręglickiej do pełnienia przez niš funkcji byłej miss œwiata. Nie zażšdał ujawnienia zawartoœci jej teczki. Nie podał numeru jej akt. Słupski filatelista nie posunšł się do tego, by sugerować, iż zna pseudonim Kręglickiej. Nie zawišzał wreszcie Ruchu na rzecz Ujawnienia Prawdziwej Przeszłoœci Anety K. Człowiek ten również nigdy nie domagał się ogłoszenia referendum, które miałoby rozstrzygnšć, czy Miss ma się na jego okolicznoœciowej kopercie podpisać, czy nie. Ochrona Anety Kręglickiej nigdy nie ujęła słupskiego filatelisty w bezpoœredniej jej bliskoœci ze scyzorykiem w garœci. W zwišzku z tym słupski filatelista nigdy nie oœwiadczył, iż przybył w pobliże Anety Kręglickiej zaopatrzony w scyzoryk, ponieważ tak mu nakazało sumienie filatelisty. Wraz z innymi kolekcjonerami słupskimi zbieracz nie zagroził — celem uzyskania podpisu Miss — blokadš dróg w całym kraju. Nie ruszył ze swymi klasera-mi do stolicy. Nie uczynił z nich usypiska pod wiadomym ogrodzeniem. Nie zażšdał ogłoszenia przedterminowych wyborów nowej najpiękniejszej. Nikomu nie przedstawił żadnej listy postulatów. Nie domagał się przyjazdu przedstawicieli rzšdu do jego domu w Słupsku.

Słupski kolekcjoner wybrał drogę prawa. Skromny słupski filatelista dał nam wszystkim przykład, jak zwyciężać mamy. A zwyciężać mamy prawem, prawem i jeszcze raz prawem. Oczywiœcie, ktoœ może powiedzieć: Jemu było łatwiej. Zwykły słupski filatelista Jan Mindik nie jest bowiem w gruncie rzeczy prawdziwie „zwykłym” filatelistš. Jest filatelistš niezwykłym i nie byle jakim, jest tęgim zbieraczem, jest w pewnym sensie królem kolekcjonerów. Prasa, informujšca o odwoływaniu się do litery prawa zrozpaczonego hobbisty, tak charakteryzuje jego sylwetkę: „Mindik zbiera autografy na okolicznoœciowych kopertach. Ma podpisy m.in. Lecha Wałęsy i prymasa Józefa Glempa. Jeszcze nikt mu nie odmówił”. To prawda: Jemu było łatwiej. Ale trzeba też powiedzieć: Jemu byłoby łatwiej. Komuœ, kto posiada podpis Prezydenta (a przecież wiemy, że Prezydent nie wszystko podpisuje), komuœ, komu nikt jeszcze nie odmówił, komuœ cieszšcemu się w œwiecie filatelistów tak powszechnym mirem, łatwo byłoby pozyskać sojuszników, zawišzać konspirację, zlekceważyć, a może nawet — kto wie — i obalić istniejšcy porzšdek. Na tym większy szacunek zasługuje postawa słupskiego filatelisty, który znajšc swš moc, sam się powœcišgnšł i wybrał skromnš drogę procesu karnego. Jan Mindik pokazał wszystkim, iż pojmuje rzecz dla niejednego trudnš do pojęcia, pokazał mianowicie, iż pojmuje, że w tym kraju prawo musi być prawem dla wszystkich, nawet dla najniepoœled-niejszych filatelistów.

Mindik pokazał drogę wszystkim, zwłaszcza zaœ pokazał drogę młodym, poczštkujšcym, nieœmiałym nieraz zbieraczom. Egzekwujcie swe prawa! Powiększajcie swe kolekcje! Mnóżcie swe znaczki, etykietki, naklejki, puszki, podpisy! — zakrzyknšł do poczštkujšcych Jan Mindik. Czyńcie to bez umiaru, ale w majestacie prawa! Niechaj aparat œcigania oraz sšdownictwo pomaga wam w uzyskiwaniu kolejnych eksponatów! Niechaj ci, którzy

sprzeciwiajš się waszemu œwiętemu prawu do zbierania czego dusza zapragnie, ponoszš tego prawne konsekwencje! Tak zapewne wolno odczytać przesianie wynikajšce z konfliktu Mindik-Kręglicka.

Wypada też przy tej okazji wyrazić zdziwienie, iż pomimo oczywistoœci sprawy — œlimaczy się ona. W listopadzie minionego roku Jan Mindik wygra! sprawę w gdańskim Sšdzie Rejonowym, ale w ubiegłym tygodniu ten sam sšd uchylił poprzedni wyrok i oddalił powództwo. Oczywiœcie, że cała afera obfitować musi w szereg niuansów i odcieni, ale niewštpliwie jej podstawowym niuansem i podstawowym odcieniem jest okolicznoœć, iż Mindik na podpis Kręglickiej — nim zdecydował się wstšpić na drogę sšdowš — czekał dwa lata! Ludzie! Wmyœlcie się w tę sytuację: człowiek przez dwa lata dzień w dzień siedzi w oknie i wypatruje listonosza, czy aby ten nie niesie mu autografu w pachnšcej kopercie. Czy taki człowiek nie jest usprawiedliwiony, popadajšc w desperację? Czy taki człowiek nie czyni słusznie, oddajšc się pod opiekę prawa?

Jak słychać, kolekcjoner ma zamiar odwołać się wkrótce do Sšdu Wojewódzkiego. Należy mieć nadzieję, iż powiedziawszy A, słupski filatelista odważy się także powiedzieć B, i nie tylko nie przyjmie w obecnej fazie pozornie polubownego — a w istocie kapitulanckiego — autografu Anety Kręglickiej, ale wręcz doprowadzi do jej skazania. Nikt zdrowo myœlšcy nie może bowiem mieć cienia wštpliwoœci co do wyroku. Ktoœ, kto ma Prezydenta i innych dostojników, może mieć też Kręglickš, i fertig. Być może sš jakieœ łagodzšce, przemawiajšce i na jej korzyœć okolicznoœci. Zapewne sš to okolicznoœci natury emocjo-44

nalnej. Bo istotnie, młodoœci i urody szkoda, ale wszak sprawiedliwoœć musi znaczyć sprawiedliwoœć. Za bagatelizowanie œwiętych praw prostego hobbisty przyjdzie posiedzieć parę lat za kratkami. Janowi Mindikowi jeszcze nikt nie odmówił.

1993


21. Jak jest?

Kwartalnik literacki „Kresy” zaprasza do udziału w ankiecie ogłoszonej w 12. numerze kwartalnika „Kresy”. Niestety, nie mogę wzišć udziału w ankiecie, ponieważ nie znam i nie posiadam 12. numeru kwartalnika, w zwišzku z czym nie wiem, o co chodziło w ankiecie. Krótko, owszem, miałem w ręku 12. numer „Kresów”, ale tak się niefortunnie — a może fortunnie — złożyło, że w tej właœnie chwili, kiedy zabierałem się do kartkowania numeru, pojawił się w redakcji „Tygodnika” dr Marian S. i — konfiskujšc szereg znajdujšcych się na wierzchu druków — skonfiskował również 12. numer „Kresów”.

Pozostało mi więc niejasne wrażenie wysokiego poziomu pisma i domysły na temat ankiety. Zdšżyłem na przykład przejrzeć wczeœniejszy, 11. numer „Kresów” i nabrałem przekonania, iż pismo jest redagowane sensownie, a zatem i ankieta ogłoszona w 12. numerze winna być sensowna. Sensowna, a zatem w nikłym stopniu kuriozalna. Co też mogło być w ankiecie ogłoszonej w 12. numerze kwartalnika „Kresy”? Zapewne było tam pytanie o przełom. Tak, z pewnoœciš było pytanie o to, czy w ostatnich latach nastšpił w literaturze jakiœ przełom. Jeœli tak, to jaki,

a jeœli nie, to dlaczego. Z pewnoœciš było też pytanie o nazwiska, o nowe nazwiska. Czy w ostatnich latach pojawiły się w literaturze jakieœ nowe nazwiska? Nie pominięto, jak sšdzę, kwestii „czarnej dziury lat osiemdziesištych”. Czy lata osiemdziesište były czarnš dziurš, czy niš nie były? Czy jacyœ pisarze zostali pominięci niesłusznie? Czy inni zostali wywyższeni równie niesłusznie? Co po nas zostanie? Kto oprócz Miłosza? Słowem, z nikłš dozš ryzyka wysunšć można przypuszczenie, iż ankieta „Kresów” jest jednš z typowych ankiet, jakie obecnie pojawiajš się wszędzie.

Obecny sezon jest sezonem ankiet, leje się na nas ulewa ankiet, tłucze nasze mózgi grad ankiet, niebawem skończy się to wszystko jednym wielkim kataklizmem ankiet. Końcem œwiata ankiet. Kto się dobrze zapowiada? Kto się Ÿle zapowiada? Kto się dobrze sprzedaje? Kto jest najpopularniejszy? Kto jest otoczony powszechnym nimbem społecznej wrogoœci? Kto by wygrał wybory, gdyby się one teraz odbyły? Wszędzie i na każdym kroku listy bestsellerów, sondaże popularnoœci, spisy konfidentów, kobiety roku, ludzie stulecia, Europejczycy roku, Azjaci tygodnia, same — rzec można — przeboje.

Zawsze głosiłem, że wobec np. chaosu, jaki panuje w amorficznej dziedzinie literatury, dobrze byłoby pisarzy od pierwszego do ostatniego ponumerować. Niechby ludzie raz na zawsze wiedzieli. W wielu miejscach i przy rozmaitych stolikach głosiłem ten umiarkowany w swym komizmie dowcip, ale gdy w ostatnich miesišcach jšł się on w rozmaitych koszmarnych typologiach jakby urzeczywistniać, ogarnšł mnie niepokój. Nasze życie umysłowe nie

jest jeszcze na tyle ustabilizowane, by zaczynać od zabaw. Zdanie powyższe jest oczywiœcie typowym przykładem naiwnego normatywizmu, bo przecież niejedna prawdziwa rewolucja zaczęła się od zabawy, i w ogóle zabawy sš dobre na poczštek, bo sš łatwe i przyjemne. Na to nie ma rady. Ale jest faktem, że znaczna częœć zasadniczych sporów, jakie majš teraz miejsce, spora częœć koniecznego życia intelektualnego i politycznego przybiera postać karlich tabelek. Te wszystkie rachityczne typowania, ułomne listy rankingowe, wyniki ankiet zgromadzone przez ankieterów zastępujš rzetelne myœlenie myœleniem plebiscytowym. A myœlenie plebiscytowe nie jest dobre na wszystko. Prawdę powiedziawszy, prawie nigdy nie jest dobre.

Skšd poza tym ci nieszczęœni ankieterzy biorš tak zdumiewajšce wyniki swych ankiet? Przecież oni, żeby to wszystko wymyœlić, muszš mieć co najmniej dwunastogo-dzinny dzień pracy. Przecież te ankiety całkowicie mijajš się ze œwiatem. Przecież jestem absolutnie pewien, że gdybym teraz przeprowadził prywatny — choć reprezentatywny — sondaż społeczny, gdybym teraz, idšc ulicš Fran-cesca Nullo do przystanku tramwajowego, napotkał biednš staruszkę, wyróżniajšcego się skórzanym garniturem właœciciela firmy, emerytowanego profesora uniwersytetu z kosztownš bułkš w siatce, wsiadajšcš do srebrnej toyoty pięknoœć spowitš w chmurę dobrych kosmetyków, ucznia szkoły podstawowej z włosami na żelu, gdybym ich wszystkich spotkał i zapytał: Jak jest?, a mógłbym jeszcze zadać to pytanie dozorczyni pod blokiem, panu Władziowi z kiosku spożywczego i właœcicielowi supersamu na rogu, gdybym ich wszystkich: Jak jest?, zapytał, wszyscy jak jeden

mšż — i pan Władzio, i profesor, i uczeń, i właœciciel, i pięknoœć — odpowiedzieliby mi: Panie, jest do dupy.

Społeczeństwo nasze bowiem potrafi się znaleŸć, niby podzielone, ale jak przyjdzie co do czego, umie dawać dowody jednomyœlnoœci. I niech żaden ankieter nie œni, że kiedyœ jakiejœ prawdy dojdzie. Bo nie dojdzie.

1993

22. Marna pociecha

Co roku subtelnoœć i wiedza egzaminatorów narażone zostajš na kolosalny szwank. Subtelnoœć i wiedza egzaminatorów narażone sš na szwank permanentnie, ale raz do roku, w czasie egzaminów wstępnych, narażenie to jest wprost okropne. Wrota wyższych uczelni szturmujš hordy małoletnich barbarzyńców, którzy nie doœć, że nic nie umiejš, to jeszcze kłamiš.

— Kto napisał Lalkę!

— Żeromski.

Sami państwo widzicie.

Jak powszechnie wiadomo, harmonię pracy wyższych uczelni, zwłaszcza zaœ harmonię procesu naukowo-dydaktycznego, zakłócajš studenci. O ile jednak z obecnoœciš studentów w murach uczelni można się jakoœ w cišgu roku pogodzić, o tyle doroczna koniecznoœć przyjęcia nowych studentów jest dla pracowników wyższych uczelni koszmarem nie do zniesienia. Uœwiadamia im ona, iż z odejœciem najstarszego rocznika nic się nie kończy, ponieważ na jego miejsce pojawia się nowy rocznik, który nie doœć, że nic nie umie, to jeszcze kłamie.

Rocznik w tym roku zdajšcy na studia szczególnie nic nie umiał i specjalnie kłamał. Szczególnie nic nie umiał i specjalnie kłamał z języka polskiego. Tak przynajmniej wynika z relacji egzaminatorów. Jerzy Sosnowski w „Gazecie Wyborczej” (nr 167) i Marian Stalš na lamach „Tygodnika Powszechnego” (nr 30) dali gorzkie i dramatyczne œwiadectwa wydarzeń, które nastšpiły w czasie egzaminów wstępnych.

Chociaż już starożytni narzekali na młodzież i chociaż już w epoce kamienia łupanego z polskim było kulawo, skłonny jestem wierzyć, że w tym roku istotnie poziom był niższy i z polskim było wyjštkowo kulawo. W końcu w tym roku zdawał na studia rocznik, który œrednie wykształcenie zdobywał już w nowej Polsce. Cztery ostatnie lata szkoły œredniej to były zarazem cztery pierwsze lata „naszej rodzšcej się demokracji”, cztery lata programowego zachwiania, cztery lata przeistaczajšcej się w œlamazarny sposób materii nauczania, czas pierzchajšcych dat, znikajšcych nazwisk, czas mechanicznego — a więc niewiarygodnego — pojawiania się nowych dat i nowych nazwisk. Jest rzeczš zrozumiałš, że upadek komunizmu odbił się na polskim, a nie na przykład na biologii. Jest to zrozumiałe, a także w jakiejœ mierze pocieszajšce. W końcu jest pewnš pociechš fakt, że na przykład na układ rozrodczy królika upadek komunizmu wpłynšł w minimalnym stopniu.

Jeœli więc wszystkie grzechy, niedostatki i braki nauczania czasu przełomu wzišł na siebie ofiarnie nieszczęsny polski, to może generalna diagnoza nie jest aż tak czarna. Może poziom innych przedmiotów był mniej haniebny? Może z językami obcymi nie jest już tak Ÿle — jak

bywało? Może większa jest samodzielnoœć, niezależnoœć, œwiadomoœć celu w życiu? Bo prawdę powiedziawszy, niewiedzš, głupotš i przypadkowymi przejęzyczeniami można zachłystywać się bez końca. Można jednej odpowiedzi niedorozwiniętego kretyna nadawać uogólniajšce moce i ogłaszać apokaliptyczne wizje, iż zdobyli już œrednie, a teraz starajš się o wyższe wykształcenie ludzie, którzy uważajš, iż Gierek był prymasem, i nie wiedzš, co się stało z Polskš w 1945 roku. „Nikt — konstatuje z goryczš Jerzy Sosnowski — nie zdobył się na sformułowanie o radzieckiej okupacji”. A jakby się zdobył, to — przepraszam najmocniej — dostałby pištkę czy tylko czwórkę dodać za brak precyzji? Na pytanie: co szczególnie szwankowało? Marian Stalš odpowiada: Wszystko! Jak to wszystko? Ubrani też byli niewłaœciwie? Czego właœciwie nie umieli? „Dzisiaj nic — mówi Stalš. — Miałem wrażenie, że gdybym spytał o ŤbruLionť, nikt by na to pytanie nie odpowiedział i byłby nim zdumiony”. Okazuje się, że teraz, aby dostać się na uniwersytet, trzeba zdać z „bruLionu”. Zestaw pytań jest taki: Odrodzenie, Oœwiecenie, Romantyzm, „bruLion”. W gruncie rzeczy nic dziwnego, że idzie jak po grudzie i wyniki sš mierne. Dawniej — wspomina Stała młodoœć — dawniej to byli kandydaci, mówili o drugim obiegu, o prozie latynoskiej i o Stachurze, dawniej tak, dzisiaj nie. Nie należy się dziwić tegorocznym kandydatom, że nie mówiš o drugim obiegu, ponieważ nie ma już drugiego obiegu. Jest również rzeczš chwalebnš, że skończyła się moda na Stachurę oraz że grafomani z Ameryki Południowej sš obecnie mniej popularni niż dawniej. Sš to zjawiska, z których raczej należy się cieszyć, a nie boleć nad nimi.

Jerzy Sosnowski z kolei boleje nad zanikiem czegoœ, co można by nazwać „œwiadomoœciš kulturowej kolejnoœci rzeczy”: „Jeœli młodzi ludzie, zapytani o czytywane regularnie czasopisma, wymieniajš jednym tchem: ŤWprostť i ŤNie z tej ziemiť albo ŤOdręť i ŤPlayboyať, to wyglšda na to, że przemawia przez nich całkowita nieœwiadomoœć różnicy pomiędzy charakterem tych tytułów. Podobnie pytanie o dwudziestowiecznego pisarza anglojęzycznego częstokroć owocowało zestawieniem typu: Agata Christie i William Golding albo Sylwia Plath i Robert Ludlum. Oczywiœcie w sięganiu po Ludluma czy “Playboya” nie ma nic złego. A jednak jeszcze niedawno funkcjonowała konwencja ustalajšca zakres tego, czym wypada chwalić się na egzaminie. Dziœ ta granica jakby się zatarła”. Otóż konwencja ta funkcjonowała w nikłym stopniu, ponieważ tego, czym nie wypadało się chwalić na egzaminie, zwyczajnie nie było. Nie było „Playboya” ani Ludluma, a Agata Christie czy Sylwia Plath istniały w œladowych iloœciach. Tu może zresztš jest pies pogrzebany.

Nie uległ zmianie nudny program nauczania, a jeœli uległ rozsypce, to nie znaczy, że stał się interesujšcy. Pojawiły się natomiast w cišgu ostatnich lat ciekawe i barwne rzeczy alternatywne, dobra literatura rozrywkowa, kryminalna, science fiction, pisma z obrazkami, o całej pożałowania godnej kulturze audiowizualnej nie mówišc. W ascetycznych czasach komunizmu lektury szkolne, zawsze będšce przecież na straconych pozycjach, miały przynajmniej nikłš konkurencję rozrywkowš. Teraz majš konkurencję licznš, efektownš i istotnie nieraz wstydliwš. Toteż uczeń nie tylko nie uczy się, ale i kłamie.

— Co pan czyta! ostatnio dla przyjemnoœci?

— Konrada Wallenroda.

— A może coœ jeszcze?

— Jeszcze czytałem Kasprowicza cykl sonetów Z chałupy.

— Dziękujemy panu.

Okazuje się, że dla polskiego jedyna nadzieja w ludziach, którzy nie muszš zdawać polskiego. „Po dniach egzaminu — wyznaje Marian Stalš — pocieszam się myœlš o ludziach, którzy nie odczuwajš potrzeby studiowania polonistyki, czasem tego żałuję, a czasem mówię sobie, że to może i dobrze. Bo ich naprawdę interesuje literatura i łatwo się do niej nie zniechęcš. Jest w nich trochę szaleństwa pozytywnie rozumianego. Czasem tacy szaleńcy zjawiajš się na polonistyce, wtedy jest z nimi sporo kłopotu. Ale za to wszystko czytajš z nowej poezji albo nowej prozy. Tak się pocieszam po dniach egzaminu”.

Nie będę ukrywał, od dwudziestu lat perswaduję doktorowi Stali tę właœnie prostš myœl: Jest w czym wybierać, tylko trzeba się rozejrzeć.

1993

23. Rozpacz z powodu utraty furmanki

Mówienie o sprawach oczywistych wymaga od mówišcego dokonania swoistej autoamputacji duchowej. Trzeba mianowicie odrzucić precz poczucie wstydu i zażenowania. Obyczaj dokonywania rozmaitych samookaleczeń celem sprawniejszego poruszania się w zawiłym labiryncie spraw polskich może się stać zresztš koniecznoœciš. Jak napisała w „Gazecie Wyborczej” Ewa Milewicz: w Polsce, żeby opanować pewne sprawy umysłowo, trzeba stracić pamięć. Żeby pewne sprawy przypomnieć, trzeba stracić wstyd.

Z całym zatem bezwstydem umysłowym pragnę poruszyć kwestię rzekomo ogarniajšcej nasz kraj aury klęski, upadku i rozpaczy. A œciœlej, wizerunku owej klęski, widocznego podobno zwłaszcza z dalszej odległoœci. Okazuje się, że to, co widać, zwłaszcza z daleka, nie zawsze istnieje. Sławomir Mrożek w liœcie do Herlinga-Grudzińskiego (cytuję za „Politykš”, która cytuje za „Kulturš”) formułuje następujšce zdania: „Polacy zachowujš się tak, jakby ostatnio spotkała ich kolejna, też niesłychana katastrofa. Tak się przyzwyczaili do roli ofiary, że nie mogš zagrać innej. Narzekajš ponad miarę. Tymczasem nie jest w Polsce aż tak Ÿle, jak to wynika z ich opowiadań”. Oczywiœcie, że nie jest

aż tak Ÿle. Zle jest wszakże, gdy kolportuje się wizję œwiadomoœci narodu ze szczętem skretyniałego. Adam Zagajewski (z kolei na łamach „Tygodnika Powszechnego”) mówi o Polakach „zajętych rozpaczš z powodu odzyskanego œmietnika”.

Przytaczam tylko dwie nader wyraziste opinie, ale przecież z diagnoz tego typu dałoby się całš czarnš księgę narodowej ciemnoty ułożyć. I cudzoziemcom, i emigrantom, i wreszcie samym sobie Polacy — wedle tej wykładni — kolejny raz jawiš się jako zbiór niedojdów, nieudaczników i beks. Spotkała ich wielka frajda dziejowa, odzyskali niepodległoœć, została dana im szansa, a oni zachowujš się tak, jakby co najmniej kolejny raz Tatarzy na nich napadli. Jest to — jak się okazuje — naród, który zawsze, w każdej, nawet sprzyjajšcej, sytuacji historycznej będzie w złym humorze. Otóż owszem, Polacy sš w złym humorze, jednak nie z powodu plagi, która na nich spadła, a z powodu œwiadomoœci wagi zadań, które ich czekajš. Z pieœniš na ustach budowali nie tak dawno pewien ład społeczny i jeœli fiasko tamtej budowy nauczyło ich czegokolwiek, to z pewnoœciš jednego: Niczego nie należy budować z pieœniš na ustach. Nawet dla tych, którzy od poczštku byli przekonani o fiasku tamtej konstrukcji, wiara w upadek komunizmu była przecież nieustannym ćwiczeniem się w sceptycyzmie. Polacy sš w złym humorze nie dlatego, że odzyskali ojczyznę. Polacy bowiem nie tyle odzyskali ojczyznę, ile otrzymali nowy system. I nie tyle nawet otrzymali nowy, ile przede wszystkim na razie utracili dawny.

Sformułowana u progu przemian jedna z nieœmiertelnych metafor Naszego Przywódcy mówiła o koniecznoœci

przesiadania się z roweru do samochodu. Jak każda z metafor Naszego Przywódcy, metafora ta w swej zasadniczej celnoœci pozbawiona była niezbędnej precyzji. Myœmy nie jechali rowerem, myœmy jechali furmankš. Cišgnęła nas bezwolna, ale w pewnym sensie w swej bezwolnoœci bezpieczna, kobyla historii.

Polacy sš w złym humorze, ponieważ sš w sytuacji woŸnicy, który musi nauczyć się jeŸdzić samochodem. Jeżdżenie samochodem to jest wielka przyjemnoœć, ale przecież jazda furmankš miała także pewne plusy. Można było na przykład cały pracowity dzionek spędzić w gospodzie, o zmierzchu wtoczyć się na pachnšcš sianem furkę, położyć się na niej, pełnym błogoœci spojrzeniem ogarniać wygwieżdżone niebo, a posłuszna kobyła jechała gdzie trzeba. Tego rodzaju przyjemnoœci minęły bezpowrotnie.

Polacy sš w złym humorze, ponieważ być może sš leniwym narodem i trochę im żal tego rodzaju utraconych wygód. Ale przecież nie sš kupš szaleńców zrozpaczonych z powodu odebrania im furmanek. Jeœli idzie o auto, to majš za sobš kilka jazd zaledwie, i trudno się dziwić, że nie sš w euforii, bo przecież pierwsze jazdy to gehenna.

Polacy sš w złym humorze, ale niechże ci, co ich bato-żš, nie czyniš z nich stada histeryków, bo po cóż psuć im humor.

1993

24. Tuleja

Przed z górš stu laty grupa zasłużonych krakowian postanowiła naszykować tzw. kapsułę przyszłoœci. W specjalnie sporzšdzonej ołowianej tulei umieszczono zestaw starannie dobranych przedmiotów oraz dokumenty zawierajšce przesłanie dla przyszłych pokoleń. Tuleję włożono następnie do metalowej kuli, a tę z kolei umocowano na dachu Sukiennic. Kula wraz z tulejš stanowiły wspomnianš kapsułę. Miała ona być otwarta po stuleciach.

Jakoœ na wiosnę tego roku kapsuła zaczęła przeciekać. W œrodku musiała zbierać się woda, która potem spływała na dół. Na œcianie czynił się coraz szpetniejszy zaciek, a właœciciel stoiska z szachami skarżył się, że leje mu się na figury. Historycy gromadzili się wokół tulei kilkakrotnie, ale w bezpoœredniš z niš stycznoœć nie wchodzili. WAGA pomieszczonego wewnštrz przesłania porażała ich swš WAGĽ.

Gdy w końcu grupa œmiałków spróbowała pojemnik otworzyć, okazało się, że żadnš miarš otworzyć się go nie da. Dziewiętnastowieczni majstrowie znali już, jak się okazuje, „polskie normy” i umieli sporzšdzić rzeczy gdzie indziej nie do sporzšdzenia. Potrafili na przykład zbudować naczynie, które jest nieszczelne i którego zarazem nie da się otworzyć. Zatrważajšca ta konstrukcja okazała się sama w sobie wyzwaniem dla przyszłych pokoleń.

Na dach Sukiennic wezwano monterów. Wykwalifikowana brygada specjalistów wyposażona w sprzęt najnowszej generacji, kierowana przez doœwiadczonego sapera Mariana S., przystšpiła do działań. Pierwsza próba skończyła się fiaskiem. Kapsuła nie rozwarła swych zeszłowiecznych czeluœci, choć przeciekała dalej. Po krótkiej przerwie wznowiono akcję, tym razem oprócz lasera użyto też kombinerek. Przekleństwa, jakie teraz pod adresem przodków kierowali próbujšcy dotrzeć do ich przesłania przedstawiciele współczesnych pokoleń, były krótsze, treœciwsze i — nie sposób tego nie powiedzieć — skuteczniejsze. W snopach iskier, w huku młotów pneumatycznych i w nieludzkim blasku palników acetylenowych tuleja ukazała swš zawartoœć. W œrodku było trochę drobnych i kartka z nazwiskami.

2

Jak powszechnie wiadomo, największš wagę historycznš majš przedmioty codziennego użytku. Archeologa, gdy wykopie historyczny widelec, ogarnia na ogół silne podniecenie. Podniecenie to jest większe, niż gdyby mu było dane wykopać na przykład berło. Z pewnoœciš jest większe, ponieważ bereł czy innych insygniów na ogół się nie wykopuje. One sš przechowywane, one w pewnym sensie od poczštku sš naznaczone archeologiš, od poczštku znajdujš się w muzeach. Natomiast za widelcem, nożem, talerzem, spinkš do włosów kryje się coœ, co nigdy się nie

znajdowało w muzealnej gablocie, kryje się mianowicie czyjeœ życie nie do powtórzenia.

Gdybyœmy mieli teraz sporzšdzić jakšœ paczkę dla przyszłych pokoleń, gdybyœmy mieli w tej paczce umieœcić jakieœ przedmioty, które najwięcej mówiš o naszym życiu nie do powtórzenia, co byœmy do tej paczki włożyli? Zalecanš przez towarzystwo stomatologiczne pastę do zębów? Pudełko tic-taców? Żeton telefoniczny? Długopis bic? Puszkę piwa? Dyskietkę? Menu z pizzerii? Zapalniczkę? Zegarek? Klucze? Sto tysięcy złotych? Kostium kšpielowy? Legginsy? Znaczek z napisem? Zapewne w ostatniej chwili zdjęłaby nas obawa, że potomnych, gdy uda im się wreszcie otworzyć przeznaczony dla nich kontener zawierajšcy esencję naszego dawno minionego życia, pusty œmiech ogarnie; zdjęłaby nas na wskroœ dziejowa obawa, że nie wypada przeznaczać na ofiarę Historii rzeczy błahych, i po namyœle włożylibyœmy do tulei rzeczy poważniejsze, a w istocie bardzo przez to błahe. Spis radnych. Medal ku czci i srebrnš monetę.

Człowiek, gdy sposobi się do historycznego wyglšdu, przestaje być człowiekiem współczesnym, ergo wypada z historii. Zapieczętowane dla dziejów kapsuły mniej mówiš o dziejach niż na wieki pogršżony w historycznym mułe grzebień. Gdybym teraz otrzymał niepowtarzalnš szansę: napisać na kartce zdanie, które zostanie po stuleciach przeczytane, to jakie bym napisał zdanie? Napisałbym rzecz jasna: Jest rok 1993, czwarty rok wolnoœci,

napisałbym to zdanie, choć dla potrzeb historii powinienem napisać: Jest wtorek i brzuch mnie boli.

Gdyby bowiem było mi dane znaleŸć kartkę sprzed stuleci, wolałbym znaleŸć kartkę, na której mowa o bólu brzucha niż o zwycięskiej bitwie. A już zupełnym ideałem byłoby znalezienie kartki, na której jakiœ niedysponowany przodek zanotowałby następujšce przesłanie: Trzeci raz idę na stronę przecinek brzuch mnie boli przecinek jutro bitwa pod Grunwaldem kropka. Ból brzucha sprzed stuleci jest bowiem takim samym Ÿródłem dziejowej tożsamoœci jak zwycięska bitwa. Przedmioty znalezione w szczerym polu równie istotne jak zardzewiałe w nieszczelnej tulei medale. Tuleja jest wszędzie. I wszędzie przemaka.

1993


25. Skarb ukryty w cichym kšciku

Gdzieœ w Krakowie, w miejscu tajemnym i dobrze wybranym, znajduje się pomnik Stalina. Miejsce jest dobrze wybrane, ponieważ pomnik, nie zauważony przez nikogo, tkwi w nim od roku 1956. Nie jest on żadnš kieszonkowš statuetkš, nie jest też wprawdzie gigantyczny, ale wystarczajšco nadnaturalnej wielkoœci, by normalny człowiek nie miał przy nim szans. Do ukrycia pomnika potrzeba było co najmniej kilku osób, potrzebny był sprzęt i niezbędny jakiœ pojazd, choćby ciężki i mocny (jak większoœć stalinowskich konstrukcji) wóz drabiniasty.

W pierwszej chwili i w pierwszym odruchu ludzie, którzy postanowili ukryć Stalina, postanowili go ukryć w jakimœ krakowskim mieszkaniu, ale zamiar spalił na panewce: Stalin nie mieœcił się w drzwiach. Z podobnych powodów nie dało się go ulokować w żadnym pomieszczeniu gospodarczym; zresztš myœl, że Wódz mógłby spoczšć — choćby i na krótko — w jakiejœ stajni, stodole czy szopie, nie była miła jego opiekunom. Nie trzeba też dodawać, że w roku 1956 w Krakowie (pomimo jego zacofania) stajnie i stodoły nie były już zbyt liczne. Możliwoœć zatopienia Stalina w Wiœle odpadała, nadchodziła zima, nie wiadomo

jak mroŸna, trzeba było brać pod uwagę prostš ewentualnoœć, że woda zamarznie, a skoro zamarznie, to zamarznie wszędzie, także w zakamarkach betonowego płaszcza, w dotykajšcej powierzchni kamiennej fajce, zamarznie pod niewzruszonymi powiekami. Zamarzajšca woda zwiększa swš objętoœć i wiadomo, co się wtedy dzieje. Ci, którzy szukali dla Stalina schronienia, wyposażeni już byli w gorzkš wiedzę, iż prawa fizyki nawet w kieszeni Generalissimusa nie ulegajš zmianie. Krótko mówišc, możliwoœć przezimowania Stalina w Wiœle odpadła, także ze względu na ryzyko, że z nastaniem wiosennych roztopów Stalin wraz z krš spłynie do morza. A przecież szło o to, by wiosnš Stalina wydobyć z ukrycia i postawić na swoim — a może i na jeszcze lepszym — miejscu.

Ukrywajšcy Stalina pragnęli go ukryć na krótko, na kilka miesięcy. Możliwoœć, że pragnęli go ukryć dla przyszłych pokoleń, że pragnęli uczynić zeń wykopalisko, jest nikła. Nie, oni pragnęli go ukryć bezpiecznie, ale przejœciowo. Byli pewni, że już niedługo w tym samym składzie, z tymi samymi narzędziami i tym samym wozem drabiniastym przyjadš na miejsce, odkopiš Józefa Wissarionowicza (odkopiš, bo w końcu stanęło na tym, że najpewniej będzie Batiuszkę czasowo zakopać), oczyszczš i już nie skrycie, ale tryumfalnie i przy wtórze marszowej muzyki powiodš go z powrotem na postument.

Tymczasem mijały lata, a nawet dziesięciolecia, i możliwoœć ponownego wydobycia pomnika na œwiatło dzienne zdawała się nie przybliżać, a z każdym dniem i rokiem oddalać. Pełnym blaskiem swej potencjalnoœci zalœniła dopiero teraz. Dopiero teraz pojawili się ludzie (sš nimi


redaktorzy krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”) gotowi do eksploatacji Józefa Stalina. Rzecz jasna, obecne ekshumowanie pomnika nie ma służyć celom kultowym, ma służyć celom merkantylnym. „Niebawem spróbujemy pomnik odnaleŸć i wykopać. Figurę zamierzamy sprzedać na aukcji — deklarujš redaktorzy ŤGazety w Krakowieť (nr 96) — a uzyskane pienišdze przeznaczyć na cel charytatywny”.

Oczywiœcie cala ta epopeja pomników i symboli demontowanych, likwidowanych, wtršcanych w niebyt i zarazem z niebytu wydobywanych i paradoksalnie ocalanych, wszystkie te perypetie domagajš się osobnego namysłu i opisu. Przyjdzie na to niewštpliwie czas. W tej chwili jest akurat tyle czasu, by rozważyć jedynie aspekt ekonomiczny. Przedsięwzięcie gospodarcze polegajšce na wykopaniu z ziemi pomnika Józefa Stalina jest wszakże nader dla naszych czasów wymownš, a nawet symbolicznš akcjš. Przede wszystkim zawarte jest w nim oczywiste przeœwiadczenie, iż nasze młode kapitalistyczne społeczeństwo składa się zasadniczo z dwu klas. Z klasy zamożnych głupków, zwanych umownie sponsorami, oraz z klasy rozumnych gołodupców, którzy względem sponsorów pełniš rolę intelektualnych suflerów. Głupawi sponsorzy dysponujš wprawdzie funduszami, ale nie wiedzš, na co je przeznaczyć. Niewiedza ta jest Ÿródłem ich cierpień. Należy im zatem ulżyć w cierpieniu i wskazać miejsca, w których mogliby się wyzbyć nadmiaru gotówki. Można im również oferować jakieœ absurdalne gadżety, po których nabyciu za bajońskš sumę owi nieszczęœnicy doznaliby choć chwilowej ulgi.

Pomysł, aby Stalina wykopać i wystawić na sprzedaż, zakłada, że znajdzie się jakiœ jeleń, który tego wykopanego Stalina kupi. A wydobyty z podziemi Stalin nie będzie przecież tani. Musi on kosztować przynajmniej tyle, żeby pokryły się koszty jego szukania, wydobywania i renowacji. Ponieważ dokładnie nie wiadomo, gdzie Stalin jest zakopany, koszta będš niemałe. Trzeba będzie przekopać Błonia, pogrzebać trochę nad Rudawš i poryć w Lasku Wolskim. Jedni mówiš, że Stalin leży na polach pod Kobierzynem, inni, że na Woli Duchackiej. Wszędzie tam i w paru innych jeszcze miejscach trzeba będzie wszczšć wiercenia. Sponsor, który zechce mieć figurę w ogrodzie (w mieszkaniu — przypominam — nie mieœci się ona), będzie musiał za to wszystko zapłacić, i to zapłacić z nadwyżkš, bo przecież pozostajš jeszcze cele charytatywne, na które będzie jednak wypadało dać ze sto tysięcy złotych.

1993


26. Ligowa młócka

Idšc na decydujšcy o tytule Mistrza Polski mecz Wisła Kraków-Legia Warszawa, nuciłem sobie prastarš Pieœń o podrzynaniu gardeł. Ciemne i lekkie chmury czerwcowe wisiały nad Krakowem, raz po raz przechodził raptowny deszcz, od czasu do czasu słońce pojedynczym, jakby gnanym trwogš snopem trupio białego œwiatła omiatało zamarłš w oczekiwaniu ziemię. Przyroda dawała znać, że wie, co jest grane. Żółtawa aura mordu unosiła się nad Błoniami. Sytuacja przed meczem była taka, że Legia, aby zdobyć tytuł, musiała wygrać, gdyby przegrała, zostałaby zabita. Wiœle zwycięstwo nie dawało niczego, œciœlej rzecz bioršc: nie dawało jej niczego poza życiem. Wisła bowiem w razie przegranej zostałaby zabita za sprzedanie meczu Legii.

Jak wiadomo, w końcowej fazie rozgrywek piłkarskich zwyczajne zwycięstwo drużyny tego dnia lepszej na boisku w ogóle nie jest brane pod uwagę. Wygrać może tylko drużyna lepiej przekupiona. O ile jednak dawniej przekupywało się przeciwnika, żeby przegrał, o tyle obecnie rozpowszechniony jest również zwyczaj przekupywania swoich, żeby zrobili tę łaskę i wygrali. Mechanizmu produkujšcego

napięcie sportowe czynnoœci te nie osłabiajš — przeciwnie — wzmacniajš go. Nie wiadomo bowiem, czy przekupiona przez swoich swoja drużyna nie została skuteczniej przekupiona przez obcych. Nadaje to zawodom antyczny posmak, na murawie toczš zażarty bój spoceni ziemianie, ale o ich prawdziwych losach decydujš — spokojnie obserwujšcy wszystko z trybuny honorowej Olimpu — bogowie sponsorzy. Bycie sponsorem nie jest wszakże gwarancjš nieœmiertelnoœci. Sponsor, którego nie stać na dużo, może zostać po meczu zabity przez kibiców, którzy, rzecz jasna, również mogš, a nawet powinni wyzabijać się między sobš. W danym wypadku kibiców Legii mogli zabić kibice Wisły, kibiców Wisły zaœ kibice Legii. Ja, jako kibic Cracovii, również mogłem zostać zabity, ponieważ chodziły słuchy, że na mecz rozgrywany pomiędzy Legiš Warszawa a Wisłš Kraków majš również — celem zabicia kibiców Cracovii — przybyć kibice Pogoni Szczecin.

Jako człowiek strachliwy, postanowiłem posłużyć się metodš ketmanu i na kilka dni przed zawodami opanowałem pamięciowo rolę kibica Jagiellonii Białystok. W Krakowie z całš surowoœciš przestrzega się niepisanego prawa, które mówi, że kibiców Jagiellonii nie należy zabijać. Rolę swš znałem dobrze, ale jednak bramy stadionu przekroczyłem z duszš na ramieniu. Na szczęœcie rewizja osobista wypadła pomyœlnie, toteż pełen nadziei przebijałem się w kierunku trybun przez kordony uzbrojonych funkcjonariuszy, stojšce w szyku wozy pancerne oraz rozwœcieczone sfory psów policyjnych.

Obecnie zajęcie miejsca nawet na nie wypełnionym po brzegi, nawet na pustawym stadionie nie jest rzeczš

łatwš. Znalezienie się w pobliżu sektora zajmowanego przez sympatyków jednej lub drugiej drużyny grozi, rzecz jasna, œmierciš i nikt przy zdrowych zmysłach nie pcha się w te okolice. Ale i znalazłszy się w jakimœ pozornie neutralnym miejscu, nie możesz, drogi widzu, być niczego pewien. Zawsze możesz znaleŸć się na trasie przemarszu uciekajšcej bšdŸ atakujšcej watahy, która wdepcze cię w ziemię. Rzucona nagle przez zrozpaczonego sympatyka sportu kostka bruku może roztrzaskać ci czaszkę. Zerwany z uwięzi wilczur policyjny może ci wypruć flaki. Strzał rozpaczy oddany przez osaczonego funkcjonariusza może ci przeszyć serce. Jeœli zaœ, nie daj Boże, przechodzšcy obok pijany osiłek czytał Zniewolony umysł i na pierwszy rzut oka rozpozna w tobie praktyka ketmanu, możesz być pewien: skręci ci kark. Należy zatem szukać miejsca na peryferiach areny, wœród starszych panów z parasolami, w kępach wysokiej trawy zarastajšcej z wolna stadion. Starsi panowie być może również rozpoznajš w tobie praktyka ketmanu, ale nie obawiaj się, nie uczyniš ci krzywdy — oni również uprawiajš ketman.

Po zdobyciu przez Legię pierwszej bramki, co nastšpiło w siódmej minucie, wœród zebranych na stadionie widzów zakiełkowało przeœwiadczenie, że sponsor Legii jest mocniejszy. W miarę zdobywania przez zespół warszawski kolejnych goli przeœwiadczenie to rosło, umacniało się, w końcu zaœ, po zdobyciu przez Legię koniecznej iloœci goli, stało się pewnoœciš. Widzowie, żywišc tę właœnie pewnoœć, narzucili widowisku osobliwš perspektywę odbiorczš, która powoduje, iż doznania estetyczne i sportowe, jakie czerpie widz z obserwowanego widowiska, ulegajš

niejakiemu zamšceniu. Estetyka meczu sprzedanego różni się nieco od estetyki meczu jako takiego. Na przykład pytanie, kto strzeli bramkę, ustępuje miejsca pytaniu, kto ile wzišł. Dech zapierajš nie widowiskowe akcje, a widowiskowe symulacje. Roœnie podziw dla piłkarzy, którzy muszš z żelaznš precyzjš nie trafić. Nie jest to łatwe, tyle razy przecież nie trafiali, chcšc trafić, że teraz zły traf może sprawić, że trafiš. A ten nie przekupiony oferma, nie wtajemniczony nieudacznik: niechże się mu jak œlepej kurze ziarno zdarzy piłka w dogodnej pozycji i niech on ku najwyższemu zdumieniu wszystkich — kolegów, przeciwników, sędziów i kibiców — niechże on umieœci piłkę w siatce… Przecież wszystko wtedy runie, przecież sport wtedy za sprawš nieudanego przypadku odzyska sens, przecież taka sytuacja może być Ÿródłem nie wiadomo jakich emocji.

Ale na meczu Legia-Wisła nic takiego nie nastšpiło. Przebieg wydarzeń był — jeœli można tak powiedzieć — racjonalny. Kibice Wisły w asyœcie policyjnych brygad opuszczali stadion, nucšc pieœń sugerujšcš w swym przesianiu słownym, iż trener i menedżer ich klubu hołdujš nietypowym upodobaniom seksualnym. Kibice Legii jeszcze długo po końcowym gwizdku nie opuszczali swego sektora. Œpiewali i zagrzewali się do boju. Wiedzieli, że po drodze na dworzec przyjdzie im stoczyć niejednš potyczkę, w której mogš zostać zabici. Deszcz znów zaczynał padać i stepowa architektura stadionu Wisły zdawała się topnieć i ciemnieć. Mężczyzna w białym płaszczu klęczał w niewielkim zagonie żyta, ni stšd, ni zowšd wyrosłego pomiędzy ławkami, bił pijackie pokłony i krzyczał: Co za poniżenie dla

Krakowa, co za poniżenie. Spojrzał na mnie nieoczekiwanie przytomnie i po chwili znów pogršżył się w rytuale swej rozpaczy.

Wracałem do domu z ulgš, jakš niesie możliwoœć dalszego uczestnictwa w procesie zwanym życiem. Zapamiętany krótki błysk bystrego spojrzenia mężczyzny w białym płaszczu nie dawał mi jednak spokoju. Dopiero nazajutrz zrozumiałem, że było to zwyczajne spojrzenie kibica, który sprawdza, czy za chwilę nie zostanie zabity.

1993


27. Fiszki Mariana S.

Tego roku wyrafinowany eseista i koneser ludowych kulinariów Marian S. z wyjštkowš wprost niechęciš przyjšł do wiadomoœci nadchodzšcy koniec wakacji. Szeœciotygodnio-wy urlop spędzał, jak zwykle, na plaży w Dębkach. Widok morza uspokajał go, a codzienne odnawianie œcian masywnego grajdołu sprzyjało refleksjom na temat własnej tożsamoœci. Œciany grajdołu, choć ruchome i składajšce się ze zmiennych piaszczystych konstelacji, zdawały się wyraŸnie wyznaczać granice pomiędzy Marianem S. a œwiatem.

— Muszę niestety wyznać, iż tutaj właœnie — szeptał do siebie Marian S. — tutaj właœnie, po pas w piachu, w cieniu słomkowego kapelusza, z powieœciš Ludluma w garœci, czuję się o wiele pewniej niż w moim gabinecie, wœród kruchych fortyfikacji tysięcy mych fiszek.

Marian S. czynił to daleko idšce wyznanie i lękliwie wychylał się z grajdołu. Czujnie rozglšdał się wokół, badał, czy aby nieopatrznie samobójczego szeptu jakimœ cudem nie słyszy jego znana z surowoœci opiekun naukowa. Ale była to, jak zwykle w przypadku Mariana S., zbyteczna ostrożnoœć. Jego znana z surowoœci opiekun naukowa znajdowała się o setki kilometrów od plaży w Dębkach i nawet

jej do głowy nie przychodziło, że Marian S., zamiast wreszcie zabrać się do roboty, wyleguje się w słońcu i marzy, iż jest równie biegły w zadawaniu miażdżšcych ciosów karate jak bohaterowie Ludluma.

Omiatajšcy okolicę sponad œcian grajdołu wzrok Mariana S. uspokajał się z wolna, nikt nie słyszał jego szeptu, jedynie morze szemrało monotonnie. Marianowi S. wydało się nagle, iż słyszy w wiekuistym szmerze fali morskiej złowróżbne słowo: fiszka. Targnšł nim dreszcz złego przeczucia, a najbliższa przyszłoœć miała pokazać, iż katastrofalna intuicja nie była niestety pomyłkš.

Natychmiast po powrocie z wakacji przystšpił do radykalnego porzšdkowania zasobów swych fiszek. Wbrew pozorom nie było to łatwe zajęcie. Fiszki, choć ułożone metodycznie, zajmowały bez mała całš powierzchnię wie-lopokojowego mieszkania, zbudowane z nich idealnie symetryczne prostopadłoœciany przypominały z lotu ptaka architekturę miniaturowego osiedla mieszkaniowego. Marian S. spoglšdał na dachy wzniesionych przez siebie schludnych białych domków (Wdomku mego ciała i w zamku mej duszy — tak brzmi tytuł jednego z jego fundamentalnych esejów) i czul, że musi przystšpić do burzenia, nim szloch œciœnie mu gardło. Zgarniał całe naręcza (całe dzielnice) fiszek, wychodził z nimi na korytarz i wyrzucał je wprost do zsypu. Zsuwały się w ciemnš, cuchnšcš czeluœć z prawdziwie piekielnym łoskotem. Pracował tak nieprzerwanie aż do szesnastej pięćdziesišt pięć. O tej godzinie, a œciœlej mówišc, kiłka minut wczeœniej, umył ręce, zaparzył herbatę i zasiadł w fotelu, aby obejrzeć Pokolenia. Nie zdšżył nawet zamieszać cukru, na ekranie nie pojawiła

się nawet czołówka serialu, gdy zabrzmiał natarczywy dzwonek.

Marian S., który nie zawsze i nie każdemu otwierał, tym razem postanowił skapitulować. Ktoœ w końcu mógł mnie widzieć w czasie wielokrotnych wędrówek do zsypu

— błyskawicznie zanalizował sytuację — ktoœ mógł mnie widzieć, a zatem ukrywanie się dzisiaj nie ma sensu. Poukrywam się jutro — dodał w myœli pocieszajšcš konkluzję

— i przekręcił klucz w zamku. Za drzwiami stal sšsiad z drugiego piętra. Spoglšdał surowo na Mariana S., a w garœci œciskał plik wyrzuconych fiszek.

— To pańskie? — zapytał.

— Owszem, moje — odparł Marian S.

— Skoro pańskie, to skšd się wzięło na naszym piętrze?

— Sš to fiszki, które wykorzystałem przy pisaniu poprzednich rozpraw.

—Jakich rozpraw? — zapytał czujnie sšsiad.

— O Tetmajerze i Kasprowiczu.

— Jak o Tetmajerze, to skšd się to wzięło na naszym piętrze?

— Wykorzystałem te materiały i właœnie je wyrzucam.

—Jak można wyrzucać coœ, co się podpisało — powiedział stojšcy w drzwiach człowiek, a Marian S. w błysku nagiego przeczucia pomyœlał, że zdanie to będzie długo przezeń pamiętanym aforyzmem.

Wyjšł z ršk sšsiada kilka wymiętych fiszek i uœwiadomił sobie, iż istotnie miał machinalny zwyczaj podpisywania, przynajmniej niektórych.

— Wie pan, co się dzieje na naszym piętrze? Zsyp zatkany, upal, robactwo, a pan na to wszystko — za przeproszeniem — Tetmajera kładziesz.

Marian S. milczał, a tamten spojrzał ponad jego ramieniem w głšb mieszkania wcišż zasianego stosami fi-szek, rozeœmiał się i krzyknšł tryumfalnie:

— Pal pan, pal pan lepiej te archiwa — i dalej serdecznie się œmiejšc, zbiegł ze schodów.

— Przepraszam — wyszepta! wyrafinowany eseista i koneser ludowych kulinariów Marian S.

Zamknšł drzwi, otarł pot z czoła i przypomniały mu się podstawowe ustalenia na temat własnej tożsamoœci, do jakich doszedł na plaży w Dębkach. Jeœli podpisane przeze mnie fiszki wyznaczajš granice mojej tożsamoœci, to w gruncie rzeczy powinienem je cały czas nosić przy sobie — powiedział prawie na głos i wyobraził sobie samego siebie w palcie i garniturze, których każda kieszeń wypchana byłaby fiszkami. Dobry obraz i można by go jakiemuœ sprawnemu pióru powierzyć, dobra scena, gdyby nie to, iż istnieje już bohater literacki noszšcy całš bibliotekę przy sobie, pomyœlał z tkliwš erudycjš Marian S. i zasiadł w fotelu, by dopić herbatę. Spojrzał też w ekran telewizora: Pokolenia właœnie się kończyły. Nie zmartwiło go to jednak, Marian S. od poczštku przeczuwał, że Jason żyje.

1992


28. Jak Kolumb odkrył Amerykę

Trwajšca obecnie w Ameryce nagonka na Kolumba ma swe Ÿródła w nieznajomoœci historii. Amerykanie nie sš pewni, w jaki mianowicie sposób zostali odkryci, i niepewnoœć ta jest Ÿródłem ich stresów i agresji. W niektórych indiańskich kręgach szermuje się wręcz hasłem dekoiumbizacji Ameryki i trwajš proceduralne spory, jak tę dekolumbiza-cję przeprowadzić. Czy opublikować listy zwolenników Kolumba, czy też opublikować jedynie to, co zawierajš archiwa? Umiarkowani przeciwnicy dekoiumbizacji twierdzš, że należy zachować ostrożnoœć, ponieważ bywały przypadki, że obywatele podpisywali dokumenty, z których wynikało, że Kolumb odkrył Amerykę, ale nie szli na dalszš współpracę. Obecnie ujawnienie ich nazwisk wyrzšdzałoby im krzywdę. Radykalni przeciwnicy rozliczeń twierdzš, że za rewanżystowskš ideš dekoiumbizacji Ameryki stojš polityczni frustraci, którzy nie zdšżyli na swój pocišg.

Nie wchodzšc w tej chwili głębiej w wewnętrzne spory suwerennego państwa, warto przypomnieć podstawowe wersje odkrywania Ameryki przez Kolumba. Trwajšce wcišż spory historyków dotyczš szeœciu ostatecznych wariantów, szeœciu sposobów odkrywania Nowego Œwiata,

i 25

przy czym, jak wynika z papierów, każdy z nich jest historycznie równie prawdopodobny. Co oznacza, że wszystkie sš po jednych pienišdzach.

Wersja pierwsza powiada, iż Kolumb odkrył Amerykę, ponieważ takie zadanie postawiło przed nim kierownictwo. Kierownictwo wezwało Kolumba i oœwiadczyło mu: Słuchajcie, Kolumb, jak może zauważyliœcie, notujemy obecnie przejœciowe trudnoœci na rynku wewnętrznym. W zwišzku z tym potrzebny nam jest spektakularny sukces zewnętrzny, który odpowiednio się nagłoœni. Na naradzie padła propozycja, że dobrze by było odkryć Amerykę. W trwajšcym obecnie wyœcigu musimy być pierwsi i wy, Kolumb, nam w tym pomożecie. Kierownictwo postanowiło wam powierzyć tę zaszczytnš misję. Pobierzcie z magazynu co trzeba i płyńcie. Zameldujcie się po powrocie. Jak odkryjecie Amerykę — możecie być pewni — kierownictwo o was nie zapomni.

I Kolumb popłynšł odkryć Amerykę, i odkrył Amerykę, i po powrocie oœwiadczył, iż właœnie odkrył Amerykę. Tyœ, chłopie, chyba Amerykę odkrył — powiedzieli na to zazdroœni koledzy i jęli Kolumbowi małodusznie życie obrzydzać. Kierownictwo tymczasem zdšżyło się zmienić i z obiecanek cacanek tyle właœnie zostało: obiecanki cacanki. Kolumb zaœ, gdy próbował swoich zasług dochodzić, zawsze słyszał: Aleœ, człowieku, Amerykę odkrył. Gdy glos podnosił, radzono mu, by na skołatane nerwy jajo sobie postawił. W końcu widzšc, że nie da rady, wycofał się. Umarł w nędzy i złoœci.

Wersja druga, najbardziej rozpowszechniona, znana jest pod nazwš „Droga do Indii”. Zgodnie z tš wersjš Kolumb dat wiarę szeroko wówczas kolportowanej przez pewne kręgi tezie, iż Ziemia jest okršgła jak pomarańcza. Spojrzał na pomarańczę i wyszło mu, że jak popłynie na Zachód, to dopłynie na Wschód. I popłynšł. Trafił po drodze na Amerykę, ale jako typowy doktryner nie przyjšł tego do wiadomoœci. Uważał, że jest w Indiach. Do miejscowych Amerykanów zwracał się per „senior Indianin”, co stało się powodem skandali dyplomatycznych. Po powrocie nadal upierał się, że był w Indiach, nie w Ameryce. Przekonywano go, molestowano, naciskano, nic nie pomagało. Do końca życia utrzymywał, że owszem, trochę jeŸdził po œwiecie, ale w Ameryce nigdy nie był. W ten sposób odkrywca Ameryki został jedynym w dziejach facetem, który był w Stanach i zarazem wszystkim dookoła opowiadał, że nigdy w Stanach nie był. Nie trzeba dodawać, że normalny człowiek postępuje odwrotnie.

Wersja trzecia jest zarazem polemikš z lansowanym przez dekolumbizatorow poglšdem, jakoby po odkryciu Ameryki Kolumb nie uzyskał miejscowej akceptacji społecznej. Było dokładnie odwrotnie — powiada ten wariant dziejów. Gdy mianowicie Kolumb odkrył Amerykę, na brzegu witały go licznie zgromadzone masy indiańskie, którym od dawna dawał się we znaki brak wodza.

Entuzjazm nie do opisania ogarnšł Indian, gdy Kolumb wysiadł z szalupy i w sensie dosłownym stanšł na amerykańskim gruncie. Masy zaniosły Kolumba na rękach w pobliże ogniska. Przedstawiciele miejscowego

marionetkowego kierownictwa zaczęli wygłaszać mowy powitalne, w których wyrażali nadzieję, że Kolumb znajdzie z nimi wspólny język. Ale Kolumb nie zwracał na nich uwagi, podszedł do otaczajšcych ognisko rzesz i, tak jak stal, wygłosi! swš słynnš mowę zaczynajšcš się od słów „Jestem Indianinem”. I uzyskał poparcie wynoszšce równo dziewięćdziesišt dziewięć koma dziewięć dziesištych.

Wersja czwarta nosi nazwę „Zaplombowany szkuner” i jest negatywem wersji poprzedniej. Powiada ona, że Kolumb w zaplombowanej ładowni szkunera, finansowanego przez imperialistyczny wywiad, został dowieziony do Ameryki i tam wysadzony na plaży. Nie miał wsparcia społecznego, ale wykorzystujšc kryzys ekonomiczny, zaczšł żyjšcych blisko natury Indian — jednego po drugim — kolumbizować. I powiodło mu się.

Wersja pišta budzi najwięcej oporów. Według niej Kolumb przybył do Ameryki nie tyle sam z siebie, ile na zaproszenie. Częœć Indian, widzšc, jak ich ówczesne kierownictwo dryfuje w złym kierunku, zdecydowała się mianowicie wezwać Kolumba celem udzielenia Ameryce bratniej pomocy. Nazwiska pięciu Indian, którzy wystosowali do Kolumba list zwracajšcy się z proœbš o ich odkrycie, nie sš na razie znane, choć podobno kopia wraz z podpisami znajduje się w archiwach. Kolumb w każdym razie flaszkę z morza wyłowił, list przeczytał i pomocy udzielił. Za wersjš tš przemawia fakt, iż œwiadectwa historyczne mówiš o sprzeciwie częœci społeczeństwa indiańskiego wobec jego odkrywania. Indianie dla utrudnienia orientacji

przestawiali drogowskazy, Indianki zaœ dezorientowały żeglarzy Kolumba za poœrednictwem opalenizny.

Wersja szósta i ostatnia jest zarazem najbardziej enigmatyczna. Amerykanie ponoć byli œwiadomi, iż lada chwila odkryje ich Kolumb. Œwiadomi nieuchronnoœci tego faktu postanowili robotę Kolumba wykonać własnymi rękami. Wybrali mianowicie mniejsze zlo i odkryli się sami.

Jak było naprawdę, któż może wiedzieć. Jedno wszakże wydaje się pewne: po odkryciu Ameryki przez Kolumba nie wszyscy Indianie stanęli po jego stronie.

1992


29. Zbrodnia Piotra H.

Jak informuje „Gazeta Bielska”, wiosnš tego roku „do jednej z księgarń w Kętach wszedł miody mężczyzna. Stanšł przy ladzie z ksišżkami i zaczšł się przyglšdać wyłożonym egzemplarzom. Nagle jednym ruchem ręki zgarnšł kilkanaœcie ksišżek z serii Harlešuin leżšcych na samym brzegu lady i wybiegł ze sklepu. Ksišżki warte były 345 tysięcy złotych. Kradzież widziała właœcicielka księgarni, która krzykiem zaalarmowała przechodniów. Amatora ŤOgrodów miłoœciť zatrzymano kilka metrów od sklepu i oddano do dyspozycji policji. Teraz za chwilę słaboœci Piotr H. odpowiadał będzie przed sšdem. Za kradzież dokonanš na oczach właœcicielki księgarni, kwalifikowanš w kodeksie karnym jako szczególnie zuchwała, grozi złodziejowi kara od roku do dziesięciu lat pozbawienia wolnoœci”.

Pierwsze z szeregu nasuwajšcych się tu pytań brzmi: Dlaczego Piotr H. dokonał szczególnie zuchwałej kradzieży w księgarni? Dlaczego dokonał zaboru akurat ksišżek z serii Harlešuin? Brakowało mu na flaszkę? Nękało go pragnienie i wybrał celem jego zaspokojenia okrężnš drogę kradzieży, ucieczki, upłynnienia kradzionego towaru,

uzyskiwania gotówki, nabywania upragnionej flaszki itd., itd., aż do jej finalnego spożycia?

Ten dalekosiężny i misterny plan zbrodni, jak się okazuje nie tylko zuchwały, ale być może też z premedytacjš przygotowany, nie bardzo wszakże trzyma się kupy. Kęty to nie jest duże miasto. Czynić sobie nadzieję, iż uda się tam wraz ze zrabowanym towarem zmylić pogoń, przepaœć w labiryncie ulic, zatopić się w œródmiejskim tłumie, to jest, prawdę powiedziawszy, absurd. W Kętach, jeœli już uda się coœ z księgarni wynieœć, trzeba to ukrywać, przekazywać paserom, ładować do bagażnika również w pobliżu księgarni, ponieważ jest to miejscowoœć, w której nawet z najdalszego miejsca jest blisko do księgarni. I istotnie Piotr H. został ujęty w pobliżu księgarni, a nawet, można powiedzieć, wręcz pod księgarniš.

Jeœli w zaparkowanym w pobliżu samochodzie czekali na Piotra H. jego wspólnicy, bo plan całej szajki był taki, że Piotr H. dokonuje napadu, wskakuje z towarem do auta i jadš wszyscy do Andrychowa, by tam spokojnie podzielić się łupem, to i taka koncepcja nie wytrzymuje krytyki. Piotr H. zgarnšł harlešuinów za 354 tysišce, czyli (jeœli wspólników było tylko dwóch, a tego nie wiemy, ponieważ wspólnicy Piotra H. nie zostali ujęci) wychodzi po stówie na głowę (po pięć harlešuinów na twarz), a może mniej jeszcze, bo przecież sprzedawać trzeba taniej, zatem w całoœci to się zupełnie nie kalkuluje, bo przecież sama benzyna prawie tyle wyniesie.

Może więc Piotr H. dokonał zuchwałej kradzieży nie w celu osišgnięcia korzyœci materialnych, ale w jakichœ innych celach? W celach szlachetnych i bezinteresownych?

Może miał narzeczonš, która zawsze, gdy przeczytała har-lešuina, była dlań łaskawsza i on, zdesperowany, postanowił ofiarować jej naraz piętnaœcie egzemplarzy, żeby choć przez dwa tygodnie nie było tej wyczerpujšcej wojny nerwów. Może Piotr H. zabrał ksišżki z księgarni w takim celu, w jakim zwykle zabiera się ksišżki z księgarni — może ten człowiek chciał poczytać sobie? Jeœli tak, to w pewnym sensie jego zamiar się powiódł, zakładajšc bowiem, że sšd nie będzie dlań nazbyt surowy i nie wymierzy mu najwyższego w tym paragrafie wymiaru kary, zakładajšc, że Piotr H. posiedzi np. osiem, a może tylko pięć lat w więzieniu, zdšży przecież zapewne przez ten czas przeczytać o wiele więcej harlešuinów, niż zamierzał.

Harlešuiny wychodzš co miesišc, przeto przy pięcioletnim wyroku i przy założeniu, że Piotr H. będzie czytał tylko nowoœci, może on przeczytać aż 60 harlešuinów, a może i więcej, bo być może w więziennej bibliotece będš też harlešuiny wydane wczeœniej, może będš tam harlešuiny wydane, zanim została popełniona zbrodnia?

Jak było naprawdę? A może po prostu Piotr H. czekał na autobus, miał jeszcze chwilę czasu i postanowił z nudów wstšpić do księgarni? Wstšpił tam, podszedł do lady i jšł oglšdać ksišżki. Wzišł do ręki ksišżkę pod tytułem Mężczyzna nie w jej typie. „Nora miała pecha — czytał Piotr H. na okładce — zawsze zakochiwała się w nieodpowiednim mężczyŸnie. Po kolejnym zawodzie postanowiła nigdy więcej się nie angażować. Kiedy jednak została potršcona przez samochód, a następnie otoczona opiekš przez Marka, zgodziła się spędzić okres rekonwalescencji na jego farmie. I tak doskonale wiedziała, że zostanš jedynie

przyjaciółmi, choćby dlatego, że Mark był mężczyznš zdecydowanie nie w jej typie”.

Piotr H. otworzył ksišżkę na ostatniej stronie, bo od dziecka nie miał zdrowia, żeby z lekturami mordować się do końca. Nora poczuła, jak nareszcie ogarnia jš prawdziwy spokój, i bardzo dobrze, pomyœlał Piotr H. i zajrzał na poczštek. Droga Czytelniczko — przeczytał i lekko się spłoszył, nerwowo odwrócił kartkę, ale tam nie było poczštku historii Nory, lecz streszczenie ksišżki pt. Trzy brzdšce i tatuœ. „Jim Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie planował, że zostanie przybranym tatusiem trójki małych brzdšców. Jednak dziesięcioletnia Ellie wiedziała, że ona i jej rodzeństwo, Billie i Artur, mogš na nim polegać…”

Piotr H. zamknšł ksišżkę i bardzo ostrożnie, jakby był to przedmiot z kruchego szkła, odłożył na miejsce. Rozejrzał się, czy ksišżka Trzy brzdšce i tatuœ’ leży gdzieœ na ladzie, ale nie zauważył tego tytułu, wzišł następnš. Mroczna spuœcizna. „Rebel osierocona w wieku pięciu lat — było napisane na okładce — wychowała się w domu państwa Jamesów. Po latach, już dorosła, opuszcza Australię i jedzie do Devenport w Anglii, gdzie jej matka przebywała wraz z innymi sierotami wojennymi przed deportacjš do Australii. Witajš młody lord…”

Piotr H. kartkuje ksišżkę i akurat trafia na opis zewnętrzny postaci młodego lorda. Włosy miał kruczoczarne, gęste i prosto ostrzyżone rękš mistrza, tak że uwydatniały siłę, inteligencję, no i rasowoœć jego twarzy. Szerokie czoło harmonizowało z silnie zarysowanš szczękš. Uderzały oczy, ciemne i głęboko osadzone, a ich wyrazistoœć

podkreœlały jeszcze krzaczaste, czarne brwi. Usta miały doskonały wykrój… Piotr H. kartkuje dalej i trafia na stronę, na której wydrukowane jest streszczenie kolejnej ksišżki, która ma się niebawem ukazać. Trzy brzdšce i tatuœ. „Jim Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie planował, że zostanie przybranym tatusiem trójki małych brzdšców. Jednak dziesięcioletnia Ellie wiedziała…”

Piotr H. odkłada ksišżkę, bo czuje, że kręci mu się w głowie, jego wzrok przeœlizguje się po tytułach. Mężczyzna nie w jej typie, Zbuntowana żona, Zaufaj mi, Mroczna spuœcizna, Kawaler na sprzedaż, Czuły i obcy, Zwycięzca bierze wszystko, U ciebie czy u mnie. Piotr H. odruchowo, jakby chciał się zasłonić, bierze do ręki kolejnš ksišżkę, otwiera, ale tam znów na pierwszej stronie wielkie litery krzyczš doń DROGA CZYTELNICZKO, odwraca kartkę, czuje, że zaraz będzie musiał stšd wybiec. Zaufaj mi. Ke-vin panicznie bal się wizyty u dentystki. Doktor Julia Ben-nett okazała się jednak uroczš kobietš i szybko przestała go traktować jak pacjenta. Nora miała pecha. Po siedmiu latach małżeństwa Clara i Boyd przeżywali głęboki kryzys. Trzy brzdšce i tatuœ. Jim Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie planował, że zostanie przybranym tatusiem trójki małych brzdšców. Boyd, chcę, żebyœ wiedział, że nigdy nie zdradziłam cię z Luckiem…

Piotr H. ocknšł się na ulicy. Trzymali go ludzie. W rękach miał całš kupę ksišżek. Jedna z nich była otwarta i pierwsze idšce od góry zdanie brzmiało: „Jim Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie planował, że zostanie przybranym tatusiem trójki małych brzdšców”. Piotr H. z ulgš poczuł, że ktoœ wreszcie zdejmuje

zeń niesłychany ciężar tych ksišżek, które nieopatrznie zaczšł przeglšdać. Taki bowiem jest prawdziwy przebieg wydarzeń: Chłop wszedł do księgarni, zaczšł przeglšdać harlešuiny i zgłupiał. Taka jest prawda, Droga Czytelniczko.

1993


30. Uszy Marty F. i kolana Heleny Z.

W „Gazecie Wyborczej” opublikowana została rozmowa kilku krytyków bilansujšcych dorobek artystyczny roku 1993. Czytelnik, który zapoznał się z tym pożytecznym materiałem, mógł dowiedzieć się wielu interesujšcych rzeczy. Okazuje się na przykład, iż w prozie, jeœli idzie o mijajšcy rok, wielkim wydarzeniem było pojawienie się nowego francuskiego autora nazwiskiem Marcel Proust. Jeœli nawet nie dla wszystkich pojawienie się tego debiutu było ważne, to było ono ważne dla studentów Marty Fik, a to, co jest ważne dla studentów Marty Fik, jest ważne dla nas wszystkich, ponieważ w pewnym sensie — zważywszy zasługi — my wszyscy mamy pełne prawo (i czynimy to z dumš) nazywać siebie studentami Marty Fik.

„Dla moich studentów — powiada w rozmowie Marta Fik — wydarzeniem było wydanie Prousta. Oni tego Prousta po raz pierwszy mogli kupić sobie za nieduże pienišdze, i nagle odkryli, że istnieje jakaœ nowa nierealistyczna proza”. Czytelnik dowiaduje się przy okazji, iż Proust nie jest realistš, iż uprawia nowš prozę, domniemywać więc należy, iż jest to autor trudny i hermetyczny. Jak dalej potoczš się losy tej nowej literackiej gwiazdy, trudno w tej

chwili wyrokować. Zważywszy silnš konkurencję — może Proustowi nie być łatwo.

Że konkurencja jest silna, wynika jasno z ogromnej iloœci nowych nazwisk, które w bilansie roku 1993 wymieniajš na lamach „Gazety Wyborczej” nie tajšcy swej erudycji znawcy. Kilka z tych nazwisk warto już dziœ zapamiętać, ponieważ z pewnoœciš usłyszymy o nich w przyszłoœci. Z pewnoœciš usłyszymy jeszcze o młodej Angielce Agacie Christie, o pisarzu nazwiskiem Singer (niestety, krytycy nie wymieniajš imienia), o Flannery 0’Connor, Whartonie, o niemieckim autorze Martinie Heideggerze, którego ksišżka Bycie i czas szła w ubiegłym roku jak woda. Bez żadnych zaœ wštpliwoœci trwałe miejsce w literaturze zdobył — już teraz dostrzeżony przez polskich krytyków — Rosjanin Nabokov. Bez mała wszyscy zgromadzeni w redakcji „Gazety Wyborczej” wymieniajš to nazwisko z aplauzem. Andrzej Werner: „Dla mnie wielkim odkryciem jest Nabokov”. Marta Fik: „Dla mnie też Nabokov”. Michał Cichy: „Na tle Nabokova”, Tadeusz Nyczek: „Nabokov”, Marta Fik: „Nabokov”, Michał Cichy: „Na szczęœcie mamy na pocieszenie Nabokova”.

Bodaj jedynym krytykiem, który w sporze nie stawia na Nabokova, jest Helena Zaworska, ale też nie jest to przypadkowe, Helena Zaworska bowiem specjalnš troskš otacza twórczoœć ojczystš i słusznie przypomina zachwyconym zagranicš kolegom, iż my, Polacy, nie jesteœmy gorsi i również możemy pochwalić się nowymi autorami. Z prawdziwie bezkompromisowš odwagš krytyka, który nie boi się stawiać na rzeczy zupełnie nowe, Zaworska stawia na nieopierzonego jeszcze, choć wszechstronnego,

polskiego artystę Józefa Czapskiego. „Moim objawieniem roku jest Józef Czapski” — powiada, nie liczšc się z poznawczym popłochem, jaki tego rodzaju œciœle subiektywne deklaracje zwykle budzš. Przyznać trzeba, że i pozostali krytycy nie lekceważš polskich autorów. Oprócz Mariana Zdziechowskiego, którego nowa ksišżka była jednym z wydarzeń minionego roku, padajš tu także — przecież nie zawsze znane szerszej publicznoœci, a być może również godne zapamiętania — nazwiska takie, jak Jan Lechoń, Monika Żeromska, Anna Iwaszkiewicz, Zbigniew Raszewski czy Bohdan Korzeniewski. Wszyscy wymienieni autorzy czymœ istotnym w minionym roku błysnęli.

Nie uszła też uwagi krytyków fala debiutów poetyckich, jaka v roku 1993 pojawiła się w literaturze polskiej. Choć tutaj sytuacja jest mniej wyrazista i dziœ nawet tak przenikliwym arbitrom jak zgromadzeni w redakcji „GW” dyskutanci trudno byłoby jednoznacznie rozstrzygnšć, co w przyszłoœci wyroœnie z Wisławy Szymborskiej, Tadeusza Różewicza czy Zbigniewa Herberta. W każdym razie autorzy ci zostali już zauważeni.

Nie wszystko oczywiœcie w minionym roku było dobre. Krytycy szczególnie napiętnowali dwa negatywne zjawiska mijajšcego sezonu: twórczoœć Stanisława Barańczaka oraz Józefa Tischnera. Obaj ci twórcy porazili dusze arbitrów swš nadmiernoœciš. Szczerze powiedziawszy — me tylko dusze, ale i ciała. Rzecz jest tym przykrzejsza, że dotyczy kobiet. Barańczak, krótko mówišc, zadał gwałt uszom Marty Fik, Józef Tischner zaœ poraził kolana Heleny Zaworskiej. Oddajmy głos poszkodowanym. Marta Fik: „Mam go po uszy, nastšpił przesyt Barańczakiem”. Helena

Zaworska: „Mam takš postać, przed którš klęczę na obu kolanach. Ale on ma już tyle nagród, że zaczynam go nie znosić. Tischner. Uwielbiam ksišżki Tischnera, ale już po prostu nie mogę ich czytać z powodu brzęku medali, którymi go obwieszono”. No cóż. Ksišdz Józef Tischner z powodu swej nadmiernej popularnoœci utracił w Helenie Zaworskiej wielbicielkę. Potwierdza się stara prawda: nadmierna popularnoœć ma swoje dobre strony.

1994


*


Częœć Trzecia - Kraina olbrzymów

31. Widok z mojego boksu

Bronkowi Mamoniowi

Niekiedy miewam nieodpartš ochotę, by opisać naszš redakcję, redakcję „Tygodnika Powszechnego”. Ochota ta wzmaga się i staje się ochotš nieposkromionš, gdy widzę stojšcego w drzwiach redakcji goœcia-interesanta, którego zwykły przypadek lub nie cierpišce zwłoki sprawy sprowadziły na Wiœlnš, a na którego z żelaznš konsekwencjš nikt nie zwraca uwagi. Goœć stoi sobie w progu, obraca czapkę w rękach, mija kwadrans albo pięć kwadransów, mija w każdym razie wystarczajšco dużo czasu, by przyjrzeć się „Tygodnikowi” z punktu widzenia stojšcego w progu nieœmiałego przechodnia.

Goœciu Miły, nie sšdŸ przypadkiem, że znalazłeœ się wewnštrz klasycznej sytuacji, nie wycišgaj zbyt pochopnych wniosków, wedle których redakcja miałaby być do tego stopnia zajęta swš wewnętrznš problematykš, iż to, co przychodzi z zewnštrz, jest dla niej dokuczliwe, a nawet zbyteczne; tak, Drogi Goœciu, nie myœl w żadnym wypadku, to jest myœl zbyt głębinna, czyli zbyt powierzchowna, sam zresztš widzisz, że nikt się Tobš nie zajmuje, bo — zwyczajnie — nikt nie ma warunków.

Kasia, Terenia i Strzałka siedzš przy biurku, pojmujesz, iż nie jest to łatwe, trzy osoby przy jednym biurku, a do tego dzwoni telefon. Ale nawet telefonu nie da się tu spokojnie odebrać, widzisz, że ręka wycišgnięta w kierunku słuchawki zamiera w przestrzeni, zmrożona potwornym rykiem: Kasiu! Jak Wolka, to mnie nie ma!!! To, Drogi Interesancie, krzyczš Dzicy ze swojej Kanciapy. Oni również, mimo najlepszych chęci, nie sš w stanie się Tobš zajšć, co może lepiej, bo mogłoby Cię nieco spłoszyć ich dobitne narzecze. Zapewniam Cię, Drogi Goœciu, że pytanie: Czego Pan sobie życzy?, sformułowane w narzeczu Dzikich, mogłoby mieć nieco kłopotliwe brzmienie. Kasiu, jak Wolka, to mnie nie ma, jak Kapusta, to jestem! — ryczy wychylony ze swej Kanciapy kędzierzawy Dziki o pałajšcym spojrzeniu.

Kasia sięga po słuchawkę, redakcja cichnie na chwilę i zaraz słychać nie tak wyrazisty jak bas Dzikich, ale również donoœny sopran Kasi: Adam! Chicago! I z głębi, z labiryntów naszych szokujšcych boksów, po których, Drogi Goœciu, zaraz cię oprowadzę, z głębi tych tajemnych zakamarków wyłania się wysoka postać Adama, zwanego Prezesem lub Misiem, który podnosi słuchawkę i który stęsknionym ojczyzny rodakom za oceanem zaczyna z wielkš swadš opowiadać, jaka jest u nas pogoda. Patrzę przez okno, widzę, że chmury gromadzš się nad miastem, co do złudzenia przypomina mi naszš scenę politycznš — mówi Prezes, który zawsze lubił literaturę klasycznš. Niekiedy Prezes zaczyna mówić po angielsku, bo Prezes z oszałamiajšcš wirtuozeriš mówi po angielsku, więc jeœli tak się składa, Drogi Goœciu, że mówisz po angielsku, to please


wait a moment, a najlepiej przyjdŸ later. Widzisz, że teraz doprawdy nie jest sposobny moment.

Drzwi za Twoimi plecami się otwierajš i wchodzi Szef Działu Niemieckiego z grupš kilkuset goœci z Niemiec. Niemcy idš gęsiego przez naszš redakcję, trwa to wystarczajšco długo, by nasunšł się na myœl przemarsz Wielkiej Armii, idš w kierunku gabinetu Szefa, w którym na cotygodniowych zebraniach dokonujemy pozytywnej oceny numeru, nasi goœcie zamykajš się tam z Pięciakiem i zapada złowróżbna i długotrwała cisza. Nie ma kto, Czcigodny Petencie, zajšć się Tobš. Mały jak pchełka redaktor Strzałka patrzy wprawdzie w Twoim kierunku, ale on co najwyżej chce Cię zapytać, która godzina, jemu bardzo się czas dłuży. Dopiero wpół do pierwszej — mówi zrozpaczony Strzałka — idę do domu położyć się na godzinkę, i idzie, bo mieszka niedaleko. Jeœli masz papierosy, Drogi Goœciu, radzę je wyjšć, być może wtedy sekretarz redakcji zatrzyma się przy Tobie na sekundę, ale tylko na sekundę, bo właœnie się zjawił nasz recenzent teatralny, który wpadł na bardzo krótko, gna go bowiem przed siebie przemożna chęć rozwišzania odwiecznego paradoksu eleaty, Głowacki pragnie przemknšć przez wszystkie lokale i być w nich zarazem.

Nasi parlamentarzyœci, Tajemniczy Przybyszu, sš bardzo zajęci, zamknęli się zresztš teraz za szklanymi drzwiami, co można tłumaczyć i sprawami wagi państwowej, i niepokojšcš bliskoœciš Kanciapy Dzikich. Pani Janeczka jest na urlopie, ksišdz Boniecki w Rzymie, a gdyby nawet byli, i tak, Drogi Goœciu, byliby zajęci, te dwie osoby toczyły bowiem przez większoœć czasu zażarty spór, osobliwš

polemikę, dla postronnych raczej niepojętš. Jest wpół do pierwszej, pan Mieczysław Pszon wychodzi na obiad i nie ma żadnej siły — Drogi Goœciu — która mogłaby to zmienić. Redaktor Fiałkowski, nieco speszony, w dziwnym poœpiechu wychodzi na kawę w towarzystwie przystojnej i — nie ma co ukrywać — zamężnej kobiety, sam pojmujesz Nieoczekiwany Kliencie, że nie jest to moment, w którym można go nagabywać o cokolwiek. Do Szefa i tak Cię nie dopuœcimy, bo w spojrzeniu Jerzego Turowicza, gdy się nam przyglšda, jest już doœć udręki. Najmłodszy w redakcji Michałek jest zajęty porzšdkowaniem swego życia osobistego, Andrzej Romanowski zaœ czuwa, by nie popaœć w nadmiernš partyjnoœć, co jest równie trudne. Redaktor w okularach, który przywitał się z Tobš serdecznie, to kierownik działu religijnego, Januszek; on istotnie wielkš wagę przywišzuje do form i nieraz jeszcze się z Tobš przywita, o wylewnym pożegnaniu nie mówišc.

Ten duży i gruby, który siedzi po przeciwnej stronie Kasi, również się Tobš nie zajmie, bo to ja jestem i nie na swoim miejscu siedzę. Powinienem siedzieć w swoim boksie, ale tam właœnie usiedzieć nie mogę. Pomiędzy piecem a œciankš działowš jest mianowicie w moim boksie szpara, przez którš ja, chcšc nie chcšc, sšsiedni boks widzę. Dotychczas zajmował tam miejsce ksišdz Bardecki, to było dobre. Widok tego wyprostowanego jak strzała, dŸwigajšcego ósmy krzyżyk kapłana na każdego chyba działać musi kojšco. Nieraz wydaje mi się, że gdyby przyszła zawierucha, apokalipsa, gdyby sprzysięgły się żywioły, wyprowadziłby nas na bezpieczne miejsce nie kto inny, a Andrzej Bardecki. Może to bluŸnierstwo, ale gdy patrzę na niego przez tę

szparę w boksie, gdy patrzę na niego, jak z dziwnym uœmiechem przeglšda gazety, odnoszę wrażenie, że Jego nie tylko Pan Bóg lubi. Do niego musi mieć słaboœć cale niebiańskie podziemie, muszš Go lubić jakieœ dawno zdegradowane pogańskie bóstwa i dobre duszki. On musi mieć z tym œwiatem rozległe, dobre i poufne kontakty, gdyby tak byio trzeba, drapieżne zwierzęta do stóp by mu się łasiły. Więc widok księdza Bardeckiego w sšsiednim boksie dobrze robi na skołatane nerwy, rzecz jednak w tym, że ostatnio do boksu tego wkroczył Dział Marketingu. Powiem od razu, że widok na Dział Marketingu, pomimo że Marketing obcišł ostatnio włosy, co nie było ze strony Marketingu do końca przemyœlanš decyzjš, więc powiem ci, Drogi Goœciu, że widok na Dział Marketingu to nie jest kiepski widok, tyle że jest on biegunowo różny i raczej rozpraszajšcy niż skłaniajšcy do kontemplacji. A już jak Dział Marketingu zacznie się w zamyœleniu przecišgać, to nie ja jeden wolę poszukać tchnšcego większš stabilizacjš miejsca.

Również Korekta, Drogi Goœciu, nie zajmie się Tobš, w Korekcie przyszło ostatnio na œwiat dziecko, co samo w sobie jest absorbujšce, a to akurat dziecko jest niesłychanie wprost żarłoczne, co nie wymaga dalszych komentarzy. Jedyna więc, Pechowy Przybyszu, twa nadzieja w Kierowniku Działu Kultury. Poznasz go po rozwianej fryzurze i nonszalanckiej garderobie. Poznasz go, a gdy on ciebie pozna — nie protestuj. Zaprowadzi Cię do swego boksu, omówi z Tobš twoje wiersze, których nie piszesz, a nawet, ku Twemu zdumieniu, zwróci Ci teksty, których wprawdzie nie napisałeœ, ale których my na razie nie będziemy drukować.

Nie protestuj, a nawet raduj się, Goœciu. Sam równo cztery lata temu stanšłem w progu „Tygodnika”. Nikt mnie, rzecz jasna, nie zauważał, póki nie spoczęło na mnie bosko roztargnione oko Kierownika Działu Kultury. I to, prawdę powiedziawszy, jest główny powód, dla którego piszę ten felieton, trochę jubileuszowy i trochę do użytku wewnętrznego. SišdŸ, Znużony Goœciu. Czytaj, Tomku, stukaj w klawisze, Tereniu. A ty sobie zapal, Piotrusiu.

1993

32. Nowela o pierwszym kosmonaucie

Jak się okazuje, lot Gagarina trzeba unieważnić nie z powodu zażycia przezeń nadmiernej dawki œrodków dopingujšcych, ale dlatego, że lot ów w ogóle się nie odbył. Unieważnianie nie istniejšcego to zresztš jeden z podstawowych elementów pierestrojki, banalnie paradoksalny i oczywisty, w końcu to, co nigdy nie istniało, bywało niesłychanie ważne w idšcym w rozsypkę systemie. W każdym razie pogłoski o całkowitej nieobecnoœci Gagarina w przestrzeni kosmicznej jęły się ostatnio mnożyć i nasilać, a ich swoistym ukoronowaniem jest ksišżka węgierskiego autora Istvana Nemere Gagarin „kosmiczne kłamstwo”? W sierpniu rzecz ukazała się na Węgrzech, od kilku tygodni dostępny jest przekład polski (Wydawnictwo „Kleks” w Bielsku). Szybkoœć istotnie kosmiczna.

Przyznać jednak muszę, że o wiele bardziej sensacyjna i od wydawniczo-translatorskiego tempa i od niektórych tez autora wydała mi się umieszczona na okładce informacja, jakoby był on (autor) twórcš 90 (!) powieœci. Ponieważ, jak wynika z tekstu, liczy on (autor) z górš czterdzieœci wiosen, łatwo obliczyć, iż nawet gdyby rozpoczšł działalnoœć powieœciopisarskš, będšc rocznym oseskiem, i tak musiałby

kropić dwie powieœci rocznie, a to nawet dla dziecka jest sporo. SnadŸ sš jednak na œwiecie ludzie pracowici.

Ksišżka o Gagarinie w licznych swoich przesłaniach i zawartoœciach ociera się zresztš o powieœciowš fikcję, powieœciowe sš też Ÿródła i motywacje jej powstania. Otóż autor, słyszšc pewnego kwietniowego dnia 1961 roku wiadomoœć o locie człowieka w kosmos, nie dał tej wiadomoœci wiary. Z biegiem lat rozbudzony wtedy sceptycyzm nie malał, przeciwnie, wzmagał się. Pracowity Madziar skrzętnie gromadził wszelkie poszlaki potwierdzajšce jego wštpliwoœci, w końcu zgromadził ich tyle, iż starczyło na niewielkš ksišżeczkę.

Trzeba od razu powiedzieć, iż wszystkie sugestie i dowody zgromadzone w dziełku majš charakter poszlakowy i — po prostu — tendencyjny. Nie twierdzę, że Gagarin z całš pewnoœciš był w kosmosie i że węgierski prozaik łże i lży niepodważalne zdobycze ZSRR. Przeciwnie, teza, że wszystko to była parodia, a nie wyprawa kosmiczna, podoba mi się i dziwnie mnie podnieca, twierdzę jednak, że by tę tezę przekonywajšco udowodnić, trzeba dysponować czymœ więcej niż starymi rocznikami sowieckich i węgierskich dzienników. Trzeba spróbować dotrzeć do pewniejszych dokumentów niż oficjalnie wydana w Moskwie autobiografia Gagarina, trzeba wręcz pojechać do ZSRR, odbyć rozmowy z naocznymi œwiadkami, dotknšć materialnych Ÿródeł. Nemere próbuje się bez spełnienia takich właœnie nader wstępnych i koniecznych warunków obyć. Toteż nie na faktach bazuje, ale na domniemaniach i hipostazach. Toteż — powtarzam — ksišżka bardziej jakšœ powieœć fantastyczno-psychologiczno-politycznš przypomina niż

literaturę faktu. Choć z drugiej strony brakuje autorowi i wyobraŸni, i odwagi, by stworzyć klasycznš science political fiction.

Jednš z okolicznoœci podejrzanych i poœrednio dowodzšcych maskarady był, zdaniem Nemerego, przebieg pierwszej po wylšdowaniu konferencji prasowej Gagarina. „Najbardziej zdumiewajšcy moment konferencji prasowej nastšpi! wtedy, gdy Gagarin jeszcze nie otworzy! ust. Poproszono go do mikrofonu, by opowiedział o swoim locie. I wtedy on… wyjš! z kieszeni kartkę, i przeczytał, co widział w kosmosie”. Jeœli przykładać do tej sceny kategorie zwyczajne, racjonalne i zdroworozsšdkowe, to istotnie jest ona zdumiewajšca. Jeœli jednak pamiętać o należnym jej macierzystym kontekœcie sowieckiego sposobu, stylu działania i myœlenia, nie ma tu nic dziwnego. Przecież jest rzeczš oczywistš, iż bez względu na przebieg lotu każda wypowiedŸ pierwszego kosmonauty była na długo przed startem napisana i wystylizowana przez cały sztab fachowców, lektorów i instruktorów najwyższego szczebla. Bez względu na to, co widział, i na to, czego nie widział, Gagarin po powrocie albo też po rzekomym powrocie — musiał mówić to, co trzeba. Sytuacja i waga wydarzenia były zbyt wielkie, by można było zwykłemu oficerowi pozwolić na osobiste wynurzenia. A niechby mu się w nieważkoœcio-wym zamroczeniu wydało, że widzi czy słyszy — dajmy na to — chóry anielskie i niechby po powrocie w obecnoœci burżuazyjnych dziennikarzy palnšł coœ takiego… Nie bšdŸmy dziećmi, poziom techniczny wyprawy mógł szwankować, mogło jej w tym sensie w ogóle nie być, ale jej aranżacja ideologiczna, jej oficjalny wystrój były bez wštpienia

zapięte na ostatni guzik. W tym też sensie, nawet jeœli lot Gagarina się odbył i nawet jeœli przebiegał idealnie, musiały istnieć różnice i sprzecznoœci pomiędzy jego rzeczywistš a oficjalnš, doktrynalnie przyozdobionš i uszminkowanš wersjš. Rzecz przecież dzieje się w Imperium ogarniętym epidemiš Tajnoœci. Wszystko w Imperium było tajne, a przygotowania do lotu były supertajne. Sam lot też był tajny i historia jego propagandowego nagłoœnienia była zarazem historiš jego odtajnienia. Pewne rzeczy można było ujawnić, inne musiały pozostać tajne. Nieustanny spór pomiędzy jawnoœciš i tajnoœciš, pomiędzy propagandš a sekretem musiał wieœć niekiedy do zamętu. Nemere zdaje się tej elementarnej reguły nie pojmować.

W pierwszej telefonicznej rozmowie z Gagarinem Nikita Chruszczow zapytał kosmonautę o sytuację rodzinnš, czy jest żonaty i jak się miewajš rodzice. Węgierski dema-skator nadziwić się temu nie może; twierdzi, iż gdyby to było naprawdę, pierwszy sekretarz od dawna wiedziałby wszystko o kimœ, kogo wytypowano do lotu. Prosta scena: Nikita Siergiejewicz gawędzi z Gagarinem, zadaje mu kurtuazyjne pytania, leniwie przy tym kartkujšc dobrze mu znanš teczkę, w której zgromadzono dane o wszystkich możliwych pokoleniach i odgałęzieniach rodziny Gagarinów, nie przychodzi do głowy dociekliwemu, choć zarazem i zdumiewajšco prostolinijnemu detektywowi.

Również fakt, iż datę lotu rzekomo mylnie i przedwczeœnie podano, nie ma specjalnego znaczenia. W kraju, gdzie data zakończenia II wojny œwiatowej została nieco — rzec można — zmodyfikowana, doprawdy nie

przywišzywano — wiemy o tym wszyscy — nadmiernej wagi do kalendarzowej precyzji.

Jeœli pomimo braku przekonujšcych dowodów —a ów brak może być w końcu chwilowy, może się to ws2ystko jednak potwierdzi — przyjšć wersję Istvana Nemerego, to z grubsza rzecz bioršc, przebieg wydarzeń byiby następujšcy: Na krótko przed rzekomym lotem Gagarina został wystrzelony w przestrzeń kosmicznš pierwszy prawdziwy kosmonauta radziecki. Najprawdopodobniej był to miody Iljuszyn (syn starego Iljuszyna). Lot w zasadzie przebiegał pomyœlnie, Iljuszyn okršżył Ziemię, w końcowej fazie coœ się jednak stało, awaria albo przypadkowa zupełnie perypetia udaremniła tryumf. Iljuszyn, jeœli nawet ocalił życie, z pewnoœciš nie był w stanie czytać z kartki na ewentualnej konferencji prasowej. Ponieważ nie było możliwoœci natychmiastowego powtórzenia lotu i ponieważ było wiadomo, iż lada dzień ruszš Amerykanie, zdecydowano się na inscenizację.

Tropišc pęknięcia, niedostatki i lapsusy tej inscenizacji, Nemere nie próbuje jej do końca zrozumieć. Tropi bezlitoœnie, zapominajšc o koniecznoœci zachowania współczujšcej postawy dla opisywanego œwiata, zapomina o obowišzku zrozumienia tego œwiata, obowišzku aktualnym nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy reguły rzšdzšce tym œwiatem sš trudne i do pojęcia, i do przyjęcia. Może nie należało w tym wypadku dociekać prawdziwego lub domniemanego przebiegu wydarzeń? Może należało próbować pojšć prawdę psychologicznš, ów nieracjonalnie racjonalny imperatyw podpowiadajšcy twórcom lotu, iż majš prawo do fałszerstwa?

Bo przecież gdyby fabułę powieœci o pierwszym kosmonaucie wyostrzyć, rzecz mogłaby wyglšdać tak (a może tak właœnie wyglšdała?): Lot się udał. Młody Iljuszyn wysiada z „Wostoka”, idzie na konferencję prasowš, sprawdza kartkę w kieszeni, zdejmuje pilotkę i raptem bęc, potknšł się czy też poœlizgnšł, doœć, że leży, doœć, że wyrżnšł czaszkš w krawężnik, doœć, że od 1917 roku nie zdarzył się w tym kraju tak daleko idšcy pech historyczny. Bo jakże to tak? Za sprawš psiej kupy — bo na niej to potknšł się pierwszy kosmonauta — poczštek Ery Kosmicznej miałby się oddalić na nie wiadomo kiedy osišgalnš odległoœć? Jakże to tak? Za sprawš niedbałej sprzštaczki pierwszeństwo miałoby przypaœć Amerykanom? Rozpacz wszystkich tych, którzy brali udział w pracach przygotowawczych, nawet tych, którzy jedynie sporzšdzali opisy Ziemi widzianej z kosmosu, musiała być wielka i kosmiczna. Była tak wielka i kosmiczna, iż moim zdaniem usprawiedliwiała wszczęcie gigantycznego fałszerstwa. Motywacje do wszczęcia tego fałszerstwa musiały być tak wielkie i kosmiczne, że istotnie na drodze do rzeczywistego tryumfu myœli radzieckiej stanšć musiał mały i nikczemny drobiazg. Wiszšcym w powietrzu morałem — Nie wystarczy polecieć albo nie polecieć w kosmos; trzeba jeszcze pozamiatać kosmodrom — nikt się wtedy nie mógł zadowolić. Trzeba to rozumieć.

A poza tym, jeœli istotnie Jurij Gagarin przez następnych kilka lat (zginšł w 1968) wytrwał w roli fałszywego kosmonauty, był on zaiste człowiekiem niezwykłym. Znoszenie ciężaru kolejno dopinanych do munduru orderów i medali musiało być zajęciem wymagajšcym nie mniejszego heroizmu niż wytrwanie w kosmosie 89 czy też 108 minut. Bo i w tym względzie istniejš sprzecznoœci. Bioršc pod uwagę ewentualnoœć, iż lotu nie było wcale, sprzecznoœci te znaczenie majš nikle.

1991


33. Młodzi z „bruLionu”

Maluœ, maluœ, maluœ Witold Gombrowicz

Złożyli niedawno wizytę w naszej redakcji redaktorzy pisma młodzieżowego „bruLion”. Paru ich było, natychmiast po wejœciu wszyscy małe, białe tomiki z wierszami z kieszeni jęli wycišgać, z prostotš je rozdawali i widać było, że na żadne formy wdzięcznoœci nie czekajš, że dajš, bo dajš, więc my, starzy, nie bardzo wiedzieliœmy, co czynić, żeby młodych nie urazić i przesadnym dziękowaniem się nie zbłaŸnić.

— Prosimy, prosimy na pokoje, panowie widzš, remont u nas — pokrzykiwaliœmy i popatrywaliœmy po sobie speszeni nieco, bo ciekawi byliœmy, co tych młodych do nas sprowadza, coœ ich wszak ważnego sprowadzać musiało, myœl, że o tomiki idzie, że chodzi o to, by małe, białe tomiki zrecenzować, przyszła nam do głowy, bo oczywiœcie radzibysmy tomiki młodych recenzowali, ale tu musiało o co innego chodzić, tu o jakšœ sprawę bezkompromisowš iœć musiało, i rzeczywiœcie szło, bo gdyœmy siedli, młodzi z chlebaków z kolei magnetofony i mikrofony jęli wyjmować i z młodzieńczš bezkompromisowoœciš do ust nam przykładać. Co my, redaktorzy „Tygodnika”, o „bruLionie” sšdzimy, pytali, bo Jubileusz „bruLionu”, bo „bruLion”

L56

i w radiu, i w telewizji niebawem zasišdzie i wszystkie œrodowiska się wypowiadajš, więc i my mamy możnoœć na temat „brulionu” się wypowiedzieć.

— No, pismo żywe, młode, butne, wszystkie wady i zalety młodoœci majšce — odpowiadamy radzi, że o nic gorszego nie pytajš.

— Ale konkrety, konkrety — pyta jeden nšjporzšdniej ubrany i przyjaŸnie mikrofonem po szczęce tryka.

— No, żywe, dobrze redagowane, butne, młode, œwieże, ciekawe, wady, zalety młodoœci, w młodoœci przyszłoœć — jeden przez drugiego się przekrzykujemy, bo jednak —-czujemy — coœ zaczyna w powietrzu wisieć.

I faktycznie, tamci snadŸ cierpliwoœć tracš, jeden po-pluwać zaczyna, drugi słowo okropne wypowiada (ale na szczęœcie remont pełnš parš idzie i nie słychać), a trzeci sam do mikrofonu jadowicie cedzi:

— A Skandal-Prowokacja-Profanacja-Żydzi-Bataille-

-Obraza Boska-Celine…

— Coœ tam było — powiada nasz kierownik działu poetyckiego — coœ pamiętam, ale przecież my dobre, nie złe rzeczy pamiętamy, ja sam — powiada kierownik i rękę na sercu kładzie — nie Wybryk, ale raczej klasykę w pamięci przechowuję. Na przykład numer — mówi z tryumfalnš ulgš w glosie — numer o Brodskim œwietny.

W nich jakby piorun strzelił, œwietny-œwietny, mnš w ustach to słowo niczym przekleństwo najobrzydliwsze i jeden do drugiego, przeniknięty ohydš i pogardš, zjadliwie pokrzykuje: œwietny-œwietny!

Nasz sekretarz redakcji, co z tyłu stał, półgłosem powiada, że chwalenie ich, choćby i szczere, zgubę nam przy-

!5~

niesie, że oni nie pochwały i aprobaty, ale przygany i chłosty oczekujš i że zaraz prowokować zacznš. I —jak zawsze — miał nasz sekretarz rację, długoœmy nie czekali, a tu ich Szef, pięknie w koński ogon uczesany, na przód się wysuwa i mówi:

— A w Warszawie powiadajš, że wy tu, jak tylko na okładkę „brulionu” spojrzycie, spowiadać się musicie.

Cisza się zrobiła, ale na chwilę tylko, bo filar nasz niezawodny, Rzecznik i Prezes (choć już rzecznikiem ani prezesem nie jest, ale dla nas jest i będzie zawsze), jak zwykle skrajnie rozumnie i wyrozumiale przemawiać poczšł.

— Chłopcy — powiada Prezes — rozumiem was. Wy młodzi jesteœcie i dla was œwiat jest piękny i pełen harmonii. Jak to powiada poeta, murarz domy buduje, krawiec szyje ubrania i wy, młodzi, macie prawo tak sšdzić, wy sšdzicie, że u nas nieustanne modlitwy i pacierze trwajš, że w „Gazecie Wyborczej” komisja co rano sprawdza gotowoœć urny i goŸdzikiem wita pierwszego glosujšcego, że w, dajmy na to, „Tygodniku Solidarnoœć” redaktorzy raz po raz choršgwie rozwijajš, za ręce się biorš i stare pieœni nucš, i dobrze chłopcy, że tak sšdzicie, bo pięknie by było, gdyby tak było. Ale — tu Prezes głos wzmocnił — œwiat jest skomplikowany i wy przecież już trochę o tym uczyliœcie się, już to i owo musieliœcie przecież przerabiać. Ja wiem, że od nauki wiele spraw odcišga, ja wiem, że wy w piłeczkę się bawicie, i doskonale, bawcie się w piłeczkę, ja wiem i nie ma co tego ukrywać, że wy już i dziewczętami zaczynacie się interesować, i dobrze, interesujcie się, zwracajcie uwagę, jak sš inne, ale i na naukę, na naukę

czas być musi — zakończy! Prezes z mocš, a nam aż się klaskać zachciało, tak dobrze powiedział.

Ale ich Szef za swój ogon koński się chwyci! i w jakimœ zatraceniu potrzšsać nim zaczšł, jakby nie ogonem, a zabobonem jakimœ groził, a inny, co obok stal, litanię jakšœ plugawš poczšł mówić, aurobindoprabhupada-aurobin-doprabhupada, jak w szale krzyczał i siarczyœcie, i piekielnie się zrobiło, i istotnie było jasne, że nie odstšpiš, póki się ich nie zadowoli, a nie zadowoli się ich, póki się im jakiej przykroœci nie powie.

— Mnie — mówię — w jednym numerze nie podobał się tekst niejakiego Celine’a — choć cicho mówiłem, natychmiast, jak tylko słowa „nie podobał się” usłyszeli, przyjaŸnie zamilkli — nie podobało mi się tłumaczenie — mówię, choć głos mi się trochę łamie, bo trochę wstyd powiedzieć, ale przecież mówię — nie podobało mi się tłumaczenie, bo tłumacz za mojš żonš wœciekle gania… A poza tym — już teraz œmiało i wyraziœcie dodaję — Profesor Błoński, Profesor Błoński o tych sprawach pisał.

Dopieroż ci się zgiełk i rumor podniósł. Dopieroż wiwatować i chlebaczki pod sufit ciskać poczęli.

— Błoński nasz! — krzyczeli. — On z nami! Profesor nasz! My z Nim! Błoński nasz! Nasz! Nasz ci On!

Stropili nas tš, jak widać było, nieskrywanš i szczerš euforiš. Nie udawali, nie blefowali, coœ prawdziwego za tym kryć się musiało i my w desperacji na drzwi do gabinetu Naczelnego wiodšce zaczęliœmy pozierać, bo przecież w tej niepewnej chwili tylko Naczelny mógł rzecz sprawdzić, tylko On mógł do Profesora zadzwonić i zapytać: Jasiu, czyjżeœ Ty? Ale œmiałoœci i refleksu nam brakło,

a zresztš i oni szli już hurmš ku wyjœciu, piłeczkš się bawili, a piłeczkę mieli nie gumowš, ale prawdziwš węgierskš futbolówkę, najnowszy też numer „bruLionu” na wierzch wyjęli i w rozmaitych miejscach wydrukowane tam paskudne słowa czytali i œmiali się, œmiały się, łobuzy, apokaliptycznym œmiechem, moc w nich snadŸ była wielka, bo nie tylko przeciw nam, ale i przeciw œwiatu się œmiali, i ze œmiechem wyszli.

A nam małe, białe tomiki z wierszami pełnymi młodzieńczych uniesień zostały. A i w tym numerze „bruLionu”, co z niego czytali i co go na biurku Pani Janeczki zostawili, coœ się znalazło. Jak się z tego numeru wszystkie brzydkie słowa wycięło, to ciekawy tekst autora — wprawdzie niemłodego, bo Gustawa Flauberta — do czytania został.

1991


34. Przysyłaj choć puste koperty

Rezonans, jaki wywoła List Zbigniewa Herberta do Stanisława Barańczaka (opublikowany w „Gazecie Wyborczej” nr 203), będzie zapewne rezonansem znacznym, z czego należy się cieszyć, zjawisk i głosów wywołujšcych w kulturze rezonans jakikolwiek jest mało, wielcy pisarze (których jest mało) rzadko zabierajš głos w sprawach historycznych czy estetycznych, jeszcze rzadziej czyniš to z tak bezceremonialnš precyzjš jak Herbert. Z drugiej strony List budzić może i mniej jednoznaczne uczucia, jest bowiem w pewnym sensie kolejnym głosem w dyskusji o nim samym, o samym Autorze, która to dyskusja jest dyskusjš dziwnš, a ponowny w niej udział Herberta czyni jš jeszcze dziwniejszš. Lepsza wprawdzie dyskusja dziwna niż żadna, choć niekiedy niektórym przedsięwzięciom polemicznym nadziwić się doprawdy trudno.

Herbert, jak wiadomo, socrealistš nie był, liczni natomiast jego koledzy pisarze socrealistami, owszem, byli. W głoœnej, opublikowanej w Hańbie domowej, rozmowie z Jackiem Trznadlem Poeta tę prawdę od dawna dobrze znanš przypomniał i — co gorsza — wiarygodnie, choć boleœnie (co zawsze idzie w parze) rozwinšł i uzasadnił.

Rychło okazało się, że przypominanie faktów niepodważalnych — zwłaszcza gdy czyni to ktoœ w niepodważalnoœci zanurzony — budzi szalonš chęć podważania. Nie będšc socrealistš, nie powinien — okazuje się — mówić, że nie był socrealistš, jeœli już z jakichœ powodów musiał to uczynić, winien uczynić to nie wprost, przemilczeć, wyrazić jakoœ subtelniej, na przykład, że chciał, ale mu nie wychodziło, nie, że nie był, ale że raczej był w pewnym sensie, a w ogóle lepiej by było, gdyby tę pozornie niepodważalnš prawdę skorygował, gdyby tekst wywiadu z Trznadlem porzšdnie zaadiustował, autoryzował, gdyby w skupieniu raz i drugi przesłuchał taœmę, wygładził stylistycznie, poprawił literówki i skromnie wyznał, iż po prostu był socrealistš. W końcu wyrażenia „był” i „nie był” jedynie literówkami się różniš.

Nie będšc socrealistš, nie powinien był też Herbert — zdaniem jego polemistów — w żadnym wypadku rejestrować faktu, że inni socrealistami byli. Socrealizm był po prostu wewnętrznš sprawš socrealistów — i istotnie trudno takiemu stanowisku odmówić racji, każdy, kto próbował się do tych okopów i warowni zbliżyć najniewmniejszš choćby drogš, drogš lektury, ten wie, że radosny chichot, z jakim przystępuje się do lektury jakiejkolwiek powieœci socrealistycznej, kończy się w najlepszym razie na dziesištej stronie, kolo dwudziestej zaœ męki sš już tak nie do zniesienia, że jedynym wyjœciem jest zupełna i całkowita rejterada.

Herbert, rejestrujšc obecnoœć socrealistów, popełnił w dodatku wykroczenie podwójne: nie tylko zarejestrował to, czego rejestrować nie powinien, ale w dodatku

zarejestrowawszy — trudno, stało się — nie docenił. Nie zachował się jak kolega pisarz, a przecież o kolegach pisarzach mówił, sam uprawia literaturę, więc powinien wiedzieć, jak trudne konwencje literackie oni wybrali, jak niewdzięczny literacko materiał próbowali dršżyć, jak dramatycznš nieraz sprawš było borykanie się choćby z samš tylko wielkoprzemysłowš tematykš. Herbert w gruncie rzeczy nie zachowuje się jak człowiek pióra, abstrahuje bowiem od literatury i przenosi rzecz na trywialne płaszczyzny życia codziennego, a przecież — powiedzmy brutalnie i po męsku — ten trud był trudem niemałym, napisanie czegoœ, czego nawet przeczytać nie sposób, musiało być trudem niemałym, i za ten trud to i owo — nie bšdŸmy dziećmi — sprawiedliwie się należało. Takie po prostu jest życie i trochę wstyd o tym mówić, bo jednak literatura — dla zdrowej większoœci ludzi pióra — to nadal zbiór wartoœci niewymiernych.

Herbert utrzymujšcy, iż sam nie był socrealistš, i — co gorsza — trzymajšcy się z uporem maniaka kuriozalnej tezy, iż jacyœ socrealiœci w ogóle istnieli, znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Z opresji — a prawdę mówišc z klęski zupełnej — wybawił go Zdzisław Łapiński, dowodzšc, iż nieprawdš jest, jakoby nie był, ponieważ, owszem, był socrealistš, może nie pełnokrwistym, może nie z prawdziwego zdarzenia, ale iloœciowe niedostatki dorobku — zdaniem badacza — w zupełnoœci rekompensował fakt ówczesnego bratania się Poety z Bolesławem Piaseckim.

Gdy już wydawało się, że napięcie zelżało, że sytuacja się normalizuje, że na antysocrealistyczne wybryki Herberta spojrzeć można łaskawszym okiem — wystšpił na

łamach „Pulsu” Zbigniew Mentzel i czarno na białym, posługujšc się cytatami i bezlitosnymi argumentami, niezbicie udowodnił, iż owe trzy socrealistyczne wiersze (bo trzy wykrył Łapiński) nie sš bynajmniej socrealistyczne, że można je na socrealistycznš modłę interpretować, że niestety kolosalnie różniš się od typowych produktów epoki. Słowem, wszystko — raz jeszcze — runęło.

Nastšpiły kolejne wypowiedzi, zabrał wreszcie glos

— piszšc List do Stanisława Barańczaka — Zbigniew Herbert. Zabrał głos — jak należy domyœlać się z osobliwego rytmu i kompozycji tego tekstu — z niejakim zdumieniem i irytacjš, być może zabrał głos z zamiarem definitywnego zamknięcia sprawy, dopowiedzenia niejasnoœci, rozstrzygnięcia tego, co niepewne. Rezultaty jednak — jak mówię

— mogš być odwrotne, mogš rozlec się następne liczne komentarze, egzegezy i polemiki, przedziwny spór o oczywistoœci i pewniki trwać może kto wie jak długo. Bo przecież — że pozwolę sobie na zmianę tonu na bardziej fundamentalny — rzecz nie w tym, czy Herbert był socrealistš. Nie był. Ludzie! Nie był! Gdzież mu się równać z klasykami konwencji, jak porównywać trzy opatrzone maskujšcš aranżacjš politycznš wiersze z tęgimi produktami prozy produkcyjnej. Rzecz natomiast w wartoœciach bezwzględnych. Trzy lekko socrealistyczne wiersze Herberta sš po prostu ciekawsze od całego dorobku epoki.

Jan Błoński napisał niedawno, że nic nie pozostało, nic nie da się z tamtego czasu, ani linijki, ocalić. A może właœnie tych kilkanaœcie linijek Herberta dałoby się ocalić? A więc paradoksalnie nie był, ale był, bo był najlepszy? Być może widoczna tu przewrotnoœć nie jest aż tak przewrot—

ki

na. Zbigniew Herbert należy bowiem do tych pisarzy, których każdy tekst, każda wypowiedŸ, każdy epizod biograficzny ma osobliwe dalekosiężne znaczenia. Kiedy pisze do Barańczaka: „W czasach stalinowskiej nocy sam Wódz (Piasecki) zaprosił mnie do Grand Hotelu w Sopocie…”, to przecież iloœć nagromadzonych w tej frazie realnoœci kulturowych musi działać inspirujšco. Kto z kronikarzy nocy stalinowskiej ma w zapasie takš scenę: Sopot, Grand Hotel, Piasecki, Herbert…, a jeœli wyobrazić sobie i trzeciego —- kto wie, czy nie najaktywniejszego — uczestnika rozmowy, Johna Walkera?

Tak, to ma znaczenie, tak, to jest nie tylko kwestia smaku. Ma znaczenie cały dziwny — bo dziwnymi rzeczami inspirowany — List Zbigniewa Herberta, miałby znaczenie, nawet gdyby — choć zabrzmi to nieoczekiwanie patetycznie — koperta Przezeń adresowana była zupełnie pusta.

1990


35. Już prawie nic

Lektura listów Andrzejewskiego i Iwaszkiewicza, wydanych właœnie nakładem Czytelnika, jest lekturš nader nostalgicznš. Kilkadziesišt listów, sto pięćdziesišt stron druku, a przecież całe epoki kryjš się pod nieraz bardzo zdawkowymi tekstami. Nie pisywali obszernych epistoł, nie analizowali wydarzeń, przełomów, nie pisali prawie w ogóle o polityce, z rzadka — na dobrš sprawę — pisywali o literaturze. Ale właœnie zdawkowoœć, przypadkowe niekiedy powody ożywiajšce tę korespondencję, fakt, że przez dziesięciolecia płynęła wšskš strugš — dajš zdumiewajšcy efekt literacki, kiedy streszcza się czas rozległy. Wojna wybuchła, wojna się skończyła, pisaliœmy ksišżki, urodziły się dzieci, pomarli przyjaciele, urodziły się wnuki, zmieniła się władza, mroŸna zima, upalne lato, stronami deszcze, stronami pogoda, ksišżka skończona albo nie skończona, smak jabłka, i tyle, i już nas nie ma. Byli obaj œwiadomi, czym jest przemijanie, jak druzgoczšce bywajš igraszki czasu: „Drogi Jerzy! — pisał osiemdziesięciopięcioletni Iwaszkiewicz — W tych dniach stuknie Ci siódmy krzyżyk. Coœ podobnego. Naœladujšc Nałkowskš powiem, żem się wszystkiego spodziewał, ale nie tego, że Ty będziesz stary”.

Dla obu wszakże spoœród wszystkich odmian czasu czas teraŸniejszy był najistotniejszy. Obaj byli pisarzami, którym potrzebny był natychmiastowy poklask, uznanie czytelników, uznanie krytyków. I uznanie władzy. Czyż trzeba to przypominać? Nieoczekiwanie okazuje się, że re-torycznoœć tego pytania ulega, już uległa, korozji. Bo kogóż niebawem będš obchodzić, kogóż już obchodzš socrealistyczne wybryki Andrzejewskiego, jego odwilżowe rozterki, kogo będš ciekawić gierkowskie uniesienia Iwaszkiewicza? „Gierek i Papież na dwóch równoległych tronach, coœ jak zjazd w GnieŸnie” — napisze Iwaszkiewicz w 1978 roku, ale przecież rok wczeœniej wydał Mapę pogody i ten tom zostanie w literaturze, a nie œwiadectwa jego — istotnie zdumiewajšcej — blokady intelektualnej zwišzanej z postaciš pierwszego sekretarza.

Czas teraŸniejszy domaga się, jak wiadomo, najsowit-szych danin i haraczy i obaj pisarze w rozmaitych chwilach życia tego rodzaju płatnoœci uiszczali. Andrzejewskiego wieloletnie oczekiwanie na wydanie Miazgi wytršciło — delikatnie mówišc — z pisarskich i życiowych równowag. Wytršciło go chyba bardziej niż stalinowskie epizody. Był pisarzem o wiele bardziej sezonowym od Iwaszkiewicza, oddech jego ksišżek był o wiele krótszy, Miazga, być może arcydzieło lat szeœćdziesištych, dwadzieœcia lat póŸniej była martwa martwotš równš martwocie Popiołu i diamentu.

Iwaszkiewicz z kolei — zawsze nierówny, ale zawsze miewajšcy w swej nierównoœci wielkie literackie rezultaty — nigdy nie był w gruncie rzeczy doceniany jak trzeba. Był Klasykiem, Prezesem, Panem na Stawisku, Ewentualnym Noblistš, Posłem, Marszałkiem Seniorem, a zarazem

towarzyszył mu niezrozumiały, czy może nader zrozumiały, obyczaj ignorowania jego prawdziwej wielkoœci. Szczególnie bolesne musiało to być dla niego pod koniec życia — pisał przecież wtedy rzeczy niezwykłe. Szczególnie żenujšce stało się to po jego œmierci, w latach osiemdziesištych i teraz, kiedy to rozliczne rzesze wzbogacone zostały o niezbędnš orientację w sprawach zasadniczych. Iwaszkiewicz był po prostu kimœ i nadmierna poufałoœć czy też na przykład układanie na podstawie jego życia utworów scenicznych, w których mruga się okiem i daje do zrozumienia, że w temacie hierarchii peerelowskich oraz osobowoœci artysty coœ się wie, jest zwyczajnie żałosne.

Najosobliwszym paradoksem listów Andrzejewskiego i Iwaszkiewicza jest być może fakt, że nie pozostawiajš one uczucia niedosytu. Jest w tej szczupłej ksišżeczce opisanych tyle, ile trzeba, powojennych przygód ludzi myœlšcych, tyle, ile trzeba, anegdot, kontrowersji, sporów i smacznych szczegółów. Iwaszkiewicz wypada ciekawiej, ponieważ starszy od Andrzejewskiego o piętnaœcie lat, był też zawsze odeń doroœlejszy.

Kiedyœ, kiedyœ mogło się wydawać, że gdy na przykład w latach dziewięćdziesištych zostanš otwarte archiwa pisarzy współczesnych, czegóż tam nie będzie. Zwierzenia o politycznych rozterkach, boje z cenzurš, PRL od podszewki, bezlitosne wizerunki kolejnych ekip, niezwykle detale. Może zresztš takie, a nawet gorsze jeszcze rzeczy ujrzš œwiatło dzienne, może zostały w jakichœ listach, dziennikach zapisane. Najpewniej jednak nie. Archiwa minionego czasu — i te masywnie opieczętowane, i te ukryte w prywatnych biurkach — okazujš się puste. Była to

rzeczywistoœć paradoksalnie nie skłaniajšca do tajnych zapisków. Albo więc w œwiadomoœci jej najbliższych œwiadków miała trwać wiecznie, albo jej tymczasowoœć nie była godna uwagi.

1992


36. Kraina olbrzymów

Rzadko się zdarza tak przyjemny pretekst do reanimowania rytualnych rozważań o polskoœci, jak wydany nakładem NOW-ej Wybór Zofii Williama Styrana.

Jak powszechnie wiadomo, jest to powieœć „głoœna”, „skandalizujšca” i „kontrowersyjna”. Jedni widzš w niej wielkie dzieło sztuki literackiej, drudzy odsšdzajš jš od wszelkich wartoœci. By nie mnożyć pozornych antytez, powiedzieć trzeba od razu, że rację majš ci pierwsi. Wybór Zofii jest to literatura wielka. Wielka literatura zawsze budzi kontrowersje i nie byłoby o czym mówić, gdyby nie fakt, że mowa o nas. Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy ksišżki zgadzajš się, choć w różnej skali, iż jeœli chodzi o nas, Styron nie sprostał. Ukrzywdził nas, uproœcił nasz wizerunek, strywializowal i nie pojšł naszych zawiłoœci. Nawet zupełni entuzjaœci przyznajš, iż w imię artyzmu trzeba autorowi pewne nas dotyczšce niedopatrzenia wybaczyć.

Sprawa stara jak Gall Anonim. Od zawsze wiadomo, że jeœli jakiœ cudzoziemiec poruszy sprawę polskš — uproœci on jš, zwulgaryzuje i wypaczy. My, Polacy, nie jesteœmy przez œwiat rozumiani. Œwiat nas nie pojmuje, jest wobec

naszych problemów bezradny, abstrahuje od naszej specyfiki. Œwiat nas nie rozumie tak dalece i tak wielorako, że nie rozumie nas i wtedy, kiedy mu mówimy, że nas rozumie. Œwiat myœli na przykład, że kiedy my mu mówimy, że on nas nie rozumie, znaczy to, że tylko i wyłšcznie my sami samych siebie rozumiemy. A przecież my sami samych siebie też nie rozumiemy. I tu właœnie pogrzebany jest pies polskiego hermetyzmu. Ponieważ Polacy porażeni sš tajemniczoœciš swego kraju, majš nie opracowanš podstawowš problematykę i nie wyjaœnione dzieje, sš na permanentnym głodzie definitywnych rozstrzygnięć, jasnych rozwišzań i pełnych odpowiedzi. Na obcych spoglšdajš z nadziejš, przy czym jest to nadzieja boleœnie od stuleci zawodzona, niezwykle bowiem trudno zainteresowanym Polskš cudzoziemcom sprostać naszemu maksymalizmowi. Ledwo jakiœ nie-Polak zaciekawi się, dajmy na to, zawiłoœciš naszych dziejów, natychmiast nasi na niego z mordš, że ma on nie zaciekawiać się zawiłoœciš, ale jš rozwikływać, czego i tak nie potrafi, bo przecież nie-Polak.

Domaganie się od amerykańskiego powieœciopisarza pełnego obiektywizmu w sprawach polskich jest wszakże domaganiem się rzeczy obiektywnie w Polsce nie istniejšcej. Nie jest bowiem tak, że literatura polska dysponuje utworami mówišcymi całš prawdę o Polsce, holokauœcie, antysemityzmie i drugiej wojnie œwiatowej. Przeciwnie, jak na razie literatura polska dysponuje wyłšcznie szeregiem utworów, które większoœć tych zagadnień upraszczajš, wulgaryzujš i fałszujš. W pretensjach do Styrona nie idzie zatem o to, by dorównał on naszej œwiadomoœci, idzie o to, by jš rozjaœnił i wytłumaczył, by nam dał, czego sami

nie mamy, by nam dał, jak mówi piosenka, „czego inne nie dały”. W wiecznych pretensjach Polaków do œwiata zakamuflowana jest w gruncie rzeczy proœba o intelektualne wsparcie. Redukcja zadłużenia, spłaty i korzystne kredyty, owszem, ale prawdę powiedziawszy, dobrze by było, gdyby daleki, oziębły i ospały w namyœle nad nami œwiat zadbał i o nadbudowę. Wizja zachodnich intelektualistów opracowujšcych naszš problematykę, tamtejszych powieœciopisa-rzy piszšcych w naszym imieniu gruntownie realistyczne powieœci jest równie nęcšca co — mimo wszystko — tandetna. W jej tle majaczy poza tym dokuczliwy intelektualnie wizerunek bratnich ekspertów, a wiadomo, że nic tak nie męczy jak fałszywe tropy myœlowe.

William Styron zapewne nie napisał swej powieœci, by wesprzeć Polaków duchowo. Być może nawet sięgnšł po temat polski powodowany niskimi pobudkami ludzkiej ciekawoœci.

Jest to oczywiœcie gest sam w sobie obraŸliwy, nikomu, kto pragnie być fundamentem, nie będzie odpowiadać rola ornamentu. Być może na obronę (albo ku całkowitemu pognębieniu) Styrana da się powiedzieć, iż to, co w jego ksišżce miało być ornamentem, rozrosło się, zachwiało proporcjš całoœci, stało się, jeœli nie podstawš, to niezwykle ważnym elementem konstrukcji.

Nad polskim tematem Styron pochylił się zwabiony jego tajemniczoœciš, zawiłoœciš i patologiš. Jest to pisarz takich właœnie tematów, pilny i uważny czytelnik Faulkne-ra i Dostojewskiego; równolegle z Wyborem Zofii ukazał się Dotyk ciemnoœci, kronika jego — jakże zresztš kontynentalnej — depresji i zarazem autobiograficzne wyznanie,

wiele mówišce o „pogršżonych w mroku” korzeniach jego twórczoœci.

Tematy mroczne niosš zawsze pewien ładunek artystycznego ryzyka, ale zadanie pisarskie, jakie podjšł Sty-ron w Wyborze Zofii, było — nie tylko na polskie oko — wręcz samobójcze. Bo przecież jeœli Amerykanin pisze

0 pięknej Polce, córce przedwojennego antysemity, więŸniarce obozu koncentracyjnego, mieszkajšcej tuż po wojnie w Ameryce i przeżywajšcej tam dramatyczny romans z Żydem wariatem, to jest mniej więcej tak, jakby polski pisarz wprowadził na karty swej powieœci postać pięknej Chinki, córki chińskiego uczonego o silnie antypolskim nastawieniu, która po burzliwych przygodach, spustoszona moralnie przez rewolucję kulturalnš, przedostaje się cudem do Warszawy i tu zakochuje się bez pamięci w dotkniętym schizofreniš przedstawicielu partyjnego betonu. Otóż wykonać taki temat, by stal się on wielkš powieœciš, a nie surrealistycznš humoreskš, to zadanie gigantyczne nawet dla poważnego pisarza.

Zapewne jest tak w literaturze, że powieœciopisarze poważni obracajš się w kręgu tematów poważnych, a literaccy hochsztaplerzy epatujš rzeczami ryzykownymi i podejrzanymi. Najwięksi natomiast potrafiš — jak Styron — sprostać każdemu literackiemu ryzyku. Ryzyku biologicznoœci i eschatologii, kiczu i fabuły, nikczemnoœci i patosu.

I ryzyku zanurzania się w nie swoje obszary kulturowe. Pisarzowi temu w gruncie rzeczy należy się uznanie i za to, za co jakby niepodważalnie jest atakowany, mianowicie za gruntowne i wbrew pozorom skuteczne przeoranie się przez dzieje i realia polskie, za solidne umocowanie swej

fantasmagorycznej powieœci w realistycznym tle. Tu i ówdzie nie obywa się bez spekulacji, tu i ówdzie spojenia szwankujš, ale przecież inaczej być nie może. Nieskończona iloœć tematów będzie się zawsze w dziejach kultury kłębić w nieskończonej iloœci ujęć.

Dzieła takie jak Wybór Zofii zawsze też budzić będš kontrowersje krytyczne; opierajšc się na ich recepcji, da się zapewne kiedyœ spisać „Księgę sposobów nierozumie-nia literatury”. Uwikłany na przykład w problem, czy aby Styron sugeruje, że wszystkie bojowniczki Armii Krajowej były lesbijkami (nie były, nie sugeruje), recenzent „Gazety Wyborczej” miażdży amerykańskiego pisarza obosiecznym, niestety, zdaniem: „Myœlę, że tylko przez zapomnienie Styron nie dał informacji o zaludniajšcych szeregi Armii Krajowej rzeszach narodowców, mormonów, Pigmejów i trollów”. Myœlenie okazuje się mocnš stronš recenzenta. Styron istotnie nie dal tej informacji „przez zapomnienie”. Starał się mianowicie zapomnieć o potocznej amerykańskiej œwiadomoœci, według której nie tylko Armia Krajowa (każdy Amerykanin wie, o co idzie), ale i cala Polska nader często bywa krainš Pigmejów i trollów. Być może udało mu się swš powieœciš ten krzywdzšcy obraz Polski tu i ówdzie skorygować. Nie wszędzie i nie w całoœci, bo jednak nie zauważył, że opisuje krainę olbrzymów, których nikt nie pojmie i którym nikt nie sprosta.

1992


37. Pożegnalny list miłosny

My, czytelnicy prozy Pana Tadeusza Konwickiego, piszemy ten pożegnalny list miłosny, by nakreœlić smętny koniec naszych czytelniczych uczuć, a także by wspomnieć czasy, kiedy były one — nasze uczucia — bardziej płomienne. Kochaliœmy go jak brata, powiada poeta. Jeœli idzie o Pana Konwickiego, to my, jego czytelnicy, kochaliœmy go jak brata, ojca, matkę i córkę, żonę i kochankę razem wziętych. Słowo „czytelnicy” też tu mało mówi, bo my jesteœmy, czy też niestety byliœmy, jego adoratorami, miłoœnikami, fanami, wyznawcami. Tak jest, bywali wœród nas tacy, którzy w przedœmiertnej godzinie błagali, by im włożyć do trumny Kalendarz i klepsydrę, bywali tacy, którzy całe strony ryli na pamięć, i jedynym językiem, jakim z czasem umieli, czy też mogli, się posługiwać, były wsiškłe w ich krwiobieg cytaty z powieœci. Były wœród nas małżeństwa, które chciały, a nie mogły się rozejœć, nie mogły, bo przy podziale biblioteki każde chciało zachować Konwickiego w całoœci, i w końcu zostawali ci nieszczęœnicy razem nie dlatego, żeby być ze sobš, ale żeby ukochanego pisarza nie porzucać. Ach! czym może być miłoœć do literatury, czym

i”;;

może być adoracja autora, do jakich wzlotów i do jakich upadków może ten nałóg doprowadzić!

W Zorzach wieczornych, swej najnowszej ksišżce, która jest powodem niniejszej epistoły, Autor opisuje postać zdesperowanego czytelnika, co domaga się odeń œciœlejszych danych w przepisie na antyłupieżowš miksturę nieœciœle zreferowanš w Malej Apokalipsie. Piękny przykład i pięknie pokazujšcy budujšce działanie literatury pięknej. Ale przecież znamy i takich, co podane w tamtej powieœci receptury nie tylko na łupież, ale i na zaparcie stosowali, choć żadna z tych dolegliwoœci ich nie nękała. Przecież i tacy do naszego bractwa należeli, co za jeden kłaczek z sierœci kota Iwana gotowi byli każdš zbrodnię popełnić. I ci, co ile razy przyszło im stać w kolejce, w dziwny błogostan zapadali, bo roiło im się, że zstšpili na ziemię ze stron Kompleksu polskiego. To my wydzwanialiœmy do niego, by tylko usłyszeć ten dziwny, niski i chrypliwy glos, i zaraz, przerażeni jego bliskoœciš, co wydawała nam się bliskoœciš jakiejœ nie z tego œwiata osoby, odkładaliœmy słuchawkę.

To my do tego stopnia jego wileńskoœciš i litewsko-œciš byliœmy zafascynowani, że ze szczególnš czułoœciš spoglšdaliœmy na tamte krainy; choć z innych stron pochodzšcy, nieraz za sprawš tej magicznej prozy czuliœmy się na wskroœ Litwinami. Ci z nas, w których żyłach nawet kropla krwi litewskiej nie płynęła, ni stšd, ni zowšd podnosili wzrok znad kart Konwickiego i czuli w sobie prawdziwie wileńskie uniesienia. Gorzej nawet bywało — myœmy nie tylko litewskich kresów, myœmy w swym szaleństwie i stalinowskich ekscesów naszemu Mistrzowi zazdroœcili. Myœmy razem z nim, choć niektórzy z nas w pieluchy wtedy

sikali, przełom paŸdziernikowy przeżywali, myœmy razem z nim legitymację partyjnš oddawali, myœmy razem z nim do podziemia zstępowali.

Jeœli jakiœ cień wštpliwoœci w naszych duszach się pojawiał, tłumiliœmy go natychmiast i z fanatycznš gorliwoœciš okłamywaliœmy samych siebie. Gdy w trakcie lektury na przykład Nowego Œwiatu i okolic jakiœ epizod nieoczekiwanym banałem nas poraził, to Mistrz! to Mistrz! — krzyczeliœmy — œwiadomie banału używa, celowo po banał sięga, bana! w swej litewskiej chytroœci banałem zwalcza, banalnoœć totalitaryzmu banałem anegdoty razi.

Gdy Bohiń niektórym z nas zbyt mało drapieżnš się wydała, z miejsca drudzy ich rozterki wyższš œwiadomoœciš Autora tłumaczyli. To œwiadomy zabieg literacki — mówili — ucieczka w czas sielski, niepowtarzalna atmosfera dworkowego romansu, jakże Mistrz zresztš i w tym czysto, zdawać by się mogło, rzemieœlniczym produkcie jest wierny sobie, zwróćcie uwagę, jak tu wszyscy niczym w Kompleksie polskim chodzš za sobš gęsiego, w poszukiwaniu cudzego życia, w poszukiwaniu utraconego czasu. I wierzyliœmy, dawaliœmy się efektownym formułom przekonywać.

W dyskusjach nad Rzekš podziemnš czy też Wschodami i zachodami księżyca raczej nie braliœmy udziału, bo przysłowiowy czerw wštpliwoœci zżarł nas już jednak od œrodka i nie chcieliœmy go karmić jakimœ nieopatrznym sšdem. Wiedzieliœmy, że nasza rzecz czekać, w ubóstwieniu Autora byliœmy już cokolwiek zdegenerowani. Już nie Jego miłoœnikami, ale sługami i lokajami się staliœmy, a zadanie lokajstwa w dniach niemocy Pana jest proste: zachowywać się cicho i czekać, aż Pan moc odzyska, aż z dobrze znanej

kanapy znów się — zamiast cieniutkiego popiskiwania — ryk lwa rozlegnie.

Imperia tymczasem runęły, zmieniły się mapy, niedługo zapewne na Stadionie Œlšskim albo — jeszcze lepiej — na Stadionie Wojska Polskiego mecz piłkarski Polska-Litwa się odbędzie. Co jak co, ale wulkaniczna rzeczywistoœć naszego skłonnego do nie byle jakich erupcji pisarza, byliœmy pewni, zasili. I zobaczyliœmy w księgarni okładkę jego nowej ksišżki, i nabyliœmy jš, rzecz jasna, z nostalgiš wspominajšc czasy, kiedy tylko dla nas, wybranych, był z trudem osišgalny, i otwarliœmy jeszcze na ulicy i przeczytaliœmy zdanie: „Poœrodku Europy uœpione w letargu totalitaryzmu narody jeden po drugim odzyskujš niepodległoœć”. No nic — myœlimy — może to cytat, może polemika z jakimœ artykułem w gazecie, może Mistrz z publicystycznš swadš warsztat poszerza. Wczeœniej trzeba zajrzeć, coœ wczeœniej na ten temat musi być powiedziane. I pokartkowaliœmy na poczštku, i znów nam w oko następujšcy cytat wpada: „A za oknami wielki sezon nowoœci. Walš się stare porzšdki, sięgajš po wolnoœć kraje, o których myœleliœmy, że dawno umarły. Coœ się stało — jak powiadajš ludzie”. Już wiemy, że lepiej dalszych zawartoœci dzieła nie sprawdzać, już wiemy, że lepiej dalej milczeć i czekać. Ale jak długo jeszcze? Jakże to tak: „za oknem wielki sezon nowoœci”. To już przecież mistrz Pana Konwickiego, Pan Gombrowicz, napisał, jak niezręcznie mu było wielkš historię referować: „Tam za Lasem, za Gumnem trwoga i skaranie boże i jakby się na co zanosiło”. Drugš wojnę œwiatowš miał Pan Gombrowicz na myœli i skutecznie rzecz wyraził, bo co innego powiedzieć: za Gumnem się zanosi, a co innego: za oknem nowe idzie.

.;/•

I co jeszcze w Zorzach wieczornych nasz Arbiter nam mówi? Że Australia wysoko pod względem technologicznym stoi? Że w Japonii Japonki żyjš i schludny i przyjemny dla oka wyglšd majš? Człowiek oczy przeciera i po dawne argumenty chce sięgać, że banał banałem, że Mistrz teraz jakby do nas widokówki z dalekich krain przysyła, człowiek sięga po te argumenty — i gest sięgania w połowie przerywa. Portret Tyrmanda dziwaczny, zbudowany z butelki wina, pudełka zapałek i parówki z bułkš, i niczego w tym portrecie poza butelkš wina, bulkš i parówkš nie ma. Wywody o ekshibicjonizmie własnym i cudzym, owszem, jak najbardziej na miejscu. Ale przecież jest to kategoria, która nie tylko opisom kopulacji może towarzyszyć, jeœli ktoœ kolejny raz opisuje, jak to ze smakiem moœci sobie miejsce na kanapie, to przecież i ten opis układania się do pracy (bo Pan Konwicki na leżšco pisze) stać się może bezwstydnie ekshibicjoni-styczny. My oczywiœcie dalej jesteœmy gotowi przyjœć, wzišć na bary ten tapczan i Pana Konwickiego na nim niczym na postumencie po Polsce i œwiecie nosić. Ale niechże przedtem Pan Konwicki po staremu zaryczy, niech da głos albo przynajmniej zamiauczy jak kot Iwan. Kot Iwan, owszem, był postaciš literackš. W Zorzach wieczornych sportretowana jest cała rodzina pisarza. I czegóż my się dowiadujemy? Że zięć chirurg? Serdeczne gratulacje, też radzi jesteœmy. Jest też w powieœci smaczny kšsek „klasycznego Konwickiego”, proza enigmatyczna, zmysłowa, nostalgiczna i nastrojowa — słowem taka, jakš nasz autor zawsze o każdej porze dnia i nocy potrafi z palcem w oku wykonać. Dobre i to na osłodę.

Może zresztš zbyteczne sš nasze rozpacze, zdziwienia. Zdesperowani tym, co się dzieje — bo przecież każdy


z nas ma w zanadrzu jakšœ dramatycznš albo lirycznš historię o zdobywaniu albo o czytaniu ksišżki Pana Konwickiego, o życzliwej księgarce, co wyniosła z zaplecza ostatni egzemplarz Kalendarza i klepsydry, albo o oczach œlepnš-cych nad ranem po całonocnej lekturze licho odbitej na powielaczu Małej Apokalipsy, więc zdesperowani, że po takiej przeszłoœci taka przyszłoœć, kiedy może człowiek będzie się zastanawiał, czy w ogóle kupować następnš ksišżkę autora — zdesperowani więc do cna, postanowiliœmy jeszcze na wszelki wypadek zapytać Kogo Poważnego i Znajšcego się na Rzeczy, jak to jest. I spotkaliœmy pewnego dnia Kolegę Pana Konwickiego, też Pisarza Poważnego, również swych wyznawców majšcego, choć chyba nie tak licznych i nie tak barwnych jak my, konwicczycy. I zapytaliœmy Go, jak to jest, że Pan Konwicki pisze coraz gorzej. A pan Szczepański pyknšł z fajki i powiedział: „Ja mu się nie dziwię”. Więc i my może niepotrzebnie się dziwimy, bo się nie ma czemu dziwić?

1992


38. Słownik zabobonów literackich

Wstęp

Ogłaszamy fragmenty rzeczy nie skończonej, a nawet — szczerze mówišc — ledwo poczętej, ogłaszamy je jednak, gnani desperackš obawš, iż ktoœ nas wyprzedzi. Atrakcyjna formuła zabobonów filozoficznych, zaproponowana przez Józefa Marię Bocheńskiego w Stu zabobonach, aż się prosi, by na niej pożerować, by z niej zaczerpnšć, by jš rozrzedzić. Zapewne lada chwila na ogarniętym najdzikszš swawolš rynku pojawiš się pasożytujšce na Bocheńskim słowniki zabobonów ekonomicznych, medycznych, prawnych, miłosnych, samochodowych, słowniki zabobonów kosmetycznych, sportowych, kulinarnych czy pijackich. Już słychać apokaliptyczny łoskot komputerów, na których zostanš napisane słowniki zabobonów politycznych, teologicznych, towarzyskich, historycznych, zabobonów podróżniczych, œniadaniowych i fizjologicznych.

„Mój słownik pokazuje — powiada Bocheński — że w naszym œwiecie panuje tyle zabobonów — i jakich zabobonów”. Należy się obawiać, że gdy indeksy zabobonów zostanš rozpisane według specjalizacji, ich liczba niepomiernie wzroœnie. Małe i specjalistyczne zabobony zapewne

tak szczelnie wypełniajš materię życia, iż samo ich nazywanie jest naznaczone zabobonnym lękiem.

Zabobon rynkowego pierwszeństwa, któremu się poddajemy, ogłaszajšc pierwsze hasła Słownika zabobonów literackich, funkcjonuje głównie w odniesieniu do rzeczy wtórnych i drugorzędnych. Wartoœci istotne i dzieła prawdziwe nie sš falsyfikowane przez rynkowe opóŸnienia. Ale też nie ukrywamy, że idzie o pierwszeństwo w wyœcigu zapożyczeń, a nawet nie pierwszeństwo, o to, by z gnajšcego dziœ przez Polskę peletonu pasożytów intelektualnych nie wypaœć.

Literatura jest obszarem wyjštkowo wręcz naznaczonym guœlarskimi praktykami i teoriami. Należy tu wyróżnić zabobony teoretycznoliterackie, krytycznoliterackie, historycznoliterackie oraz zabobony zwišzane z praktykš pisarskš. Osobne podziały idš wzdłuż rodzajów i gatunków, gdzie trzeba mówić o zabobonach poetyckich, powieœciowych czy teatralnych. Porzšdki te wielokrotnie krzyżujš się z sobš. Historyczne i zarazem sezonowe trwanie literatury jest jednoczeœnie Ÿródłem nieprzebranej wręcz iloœci literackich guseł. Na ogłoszonš niedawno przez „Gazetę Wyborczš” ankietę zatytułowanš: „Co zostało z literatury PRL-u”, można na przykład odpowiedzieć i tak: prócz niemałej iloœci dzieł, które przetrwały i przetrwajš, z literatury PRL-u została też niemała iloœć przesšdów, opacznych nawyków i zabobonnych sposobów istnienia. Toteż rozliczne z wyszczególnionych w Słowniku zabobonów literackich sš w istocie peerelowskimi zabobonami literackimi. Lub o ewidentnie peerelowskiej proweniencji.

Zabobon grobowego milczenia towarzyszšcego pisaniu

Z samego wstępu wynika istnienie pierwszego zabobonu literackiego, czy raczej zabobonu pisarskiego, który powiada, iż nie należy ogłaszać fragmentów rzeczy niegoto-wej. W radykalniejszej wersji zabobon ten głosi: pisarz w trakcie pisania w ogóle nie powinien ujawniać faktu, że pisze. Nie powinien tego czynić, ponieważ ogłaszajšc fragmenty czy też informujšc czytelników o istnieniu rzeczy nie dokończonej, może rzecz zapeszyć i jej — właœnie — nie dokończyć.

Z żalem wypada stwierdzić, iż zabobonu tego z uporem godnym lepszej sprawy przestrzegały i przestrzegajš całe rzesze autorów. W wyniku ich zabobonnej gorliwoœci literatura obfituje w cały szereg dzieł, których istnienie trafniej było zapeszyć. W każdym wypadku nienapisanie i niedokończenie kiepskiej ksišżki jest znaczniejszym osišgnięciem literackim niż jej napisanie. Uprawianie kultu grobowego milczenia, jakie winno towarzyszyć powstajšcemu dziełu, jest najzwyklejszym kamuflowaniem intelektualnego lenistwa. Niechęć do opublikowania czy choćby zreferowania niegotowych fragmentów jest tożsama z obawš, iż fragmenty te wydobyte na œwiatło dzienne wypadnš blado i licho, ergo trzeba będzie je raz jeszcze przepisać. A jakże tu przepisywać, skoro się nie chce przepisywać.

Jeœli pisarstwo jest nieustannš szamotaninš pomiędzy pewnoœciš a niepewnoœciš, to niechęć do poddania się wczesnemu osšdowi publicznemu dowodzi, że autor wybrał pewnoœć własnej nieomylnoœci.

Otaczanie pisania nieprzenikalnym dla Ziemian nimbem milczenia szczególnie ekstatycznie uprawiajš niektórzy polscy poeci. Nikt, rzecz jasna, nie żšda publikowania liryków w odcinkach (choć w zasadzie i to jest zabobon), ale też nader często jakakolwiek próba skomunikowania się z Poetami naszymi Œw. w sprawach ich Wierszy œw. jest nie tyle daremna, co daremna i œwiętokradcza zarazem. W skrajnych wypadkach pisanie wierszy staje się do tego stopnia wewnętrznš sprawš autora, iż o jakimkolwiek uzewnętrznianiu mowy być nie może. Ponieważ literatura jest jednak sztukš uzewnętrzniania, zabobon grobowego milczenia prowadzi jš niekiedy tam właœnie — do grobu.

Zabobon opacznie pojmowanej solidarnoœci koleżeńskiej

Zabobon ten powiada, iż pisarz nie powinien zabierać głosu na temat innych pisarzy, zwłaszcza jakby chciał co złego powiedzieć, a ponieważ przeważnie chce co złego powiedzieć — powinien milczeć.

Zabobon ten jest klasycznym przykładem antyintelek-tualnego nastawienia literatury polskiej. Pisarz może koledze pisarzowi œwinię podkładać, może marzyć: dobrze by było, gdyby tamten łyżkš zupy wiekuiœcie się zachłysnšł, gdyby ani linijki więcej nie napisał; pisarz może łaknšć, by krytycy suchej nitki na koledze nie zostawili, by pies z kulawš nogš nawet jednej przezeń napisanej litery nie przeczytał, pisarz o drugim pisarzu może myœleć to, co ten drugi myœli o nim, pisarz może — posługujšc się takimi real-noœciami jak majštek kolegi, samochód kolegi, żona kolegi

— kolegę do zguby doprowadzić; może to i tysišc innych rzeczy może, ale na mocy zabobonu nie może negatywnego zdania o koledze pisemnie sformułować. Ten podszyty pozornš szlachetnoœciš zabobon jest w istocie Ÿródłem fobii, nienawiœci, urazów i resentymentów, z jakich słynie œrodowisko literackie. Pisanie o sobie nawzajem choćby i najjadowitszych pamfletów byłoby obyczajem intelektualnie œmielszym i moralnie zdrowszym od cowieczomego zaklinania: żebyœ na wiór wysechł — grafomanie.

Zabobon pisarskiego przyrodoznawstwa

W gruncie rzeczy nie o zabobon tu idzie, a o najszczerszš prawdę, tak zabobonnie przenicowanš, że nie tyle nawet jej samej (prawdy), ile zmšconych jej proporcji nie sposób opisać. Prawda zaœ jest taka, że pisarz, owszem, może znać się na przyrodzie. Musi natomiast znać się na człowieku.

Autor, który chce wykonać utwór literacki opiewajšcy, dajmy na to, Filona, co czeka pod „umówionym jaworem”, winien w swej pracy umiejętnie rozłożyć akcenty. Najdoskonalszy efekt artystyczny osišgamy wtedy, gdy Filon okazuje się na zapisywanych przez nas kartach postaciš pełnokrwistš, a i jawor dysponuje odpowiednim listowiem. Oczywistoœć tej sytuacji nie jest tak oczywista, czy też nie była tak oczywista w czasach, gdy postawa towarzysza Filona mogła budzić i budziła uzasadniony niepokój.

Cenzura w PRL, poza sporadycznymi wypadkami (kontrowersyjny ptaszek Birkut), nie ingerowała w przyrodę. Czuwała natomiast nad Filonem. Pod czujnym okiem

cenzora umówiony jawor rozrasta! się, jego kopulasta korona nabierała majestatu, jego gładka kora była coraz gładsza, jego liœcie klapowe, z wierzchu ciemnozielone, a pod spodem sinawe, stawały się coraz bardziej klapowe, z wierzchu coraz bardziej ciemnozielone, a pod spodem coraz bardziej sine. Filon pod ogromniejšcym jaworem malał, przestawał myœleć, nawet problem zwiększania wydajnoœci coraz mniej mu doskwierał, krew w jego żyłach z wolna zaczęła ustępować miejsca celulozie i z czasem stał się papierowš kukłš opartš o przeraŸliwie istniejšce, huczšce sokami drzewo. Wiara, że rękojmiš pisarskiego kunsztu jest umiejętnoœć referowania cech drzewostanu, to przykład klasycznego peerelowskiego zabobonu literackiego.

Zabobon ignorowania recenzji i recenzentów

Zabobon ten ma Ÿródło w przepastnym rozziewie, który w piœmiennictwie polskim istnieje pomiędzy literaturš a krytykš. O przyczynach tego rozziewu można by mówić w nieskończonoœć, niejeden zabobon intelektualny tu właœnie posiada swe mroczne Ÿródła.

Abstrahujšc w tej chwili od przyczyn, zreferujmy rezultaty tego stanu rzeczy. Rezultaty sš zaœ takie, iż pisarz, każdy pisarz, w zamian za wzmiankę o sobie samym, w zamian za najnędzniejszš recenzję, w zamian za samo wymienienie nazwiska, jest gotów na wszystko, na wzlot i na upadek, na ekstazę i na rozpacz, gotów jest batożyć, ale i gotów obsypywać złotem. Przesadne te i silnie infantylne reakcje biorš się z zabobonnego zakazu jakichkolwiek reakcji. Pisarz nie œmie, wiedziony zabobonnym zakazem,

m

reagować na krytykę, nie œmie dawać do zrozumienia, że czytał, że słyszał coœ na swój temat, nie œmie ujawnić, że jakakolwiek forma jego publicznego istnienia może mieć dlań jakiekolwiek znaczenie. Mniej odporni nerwowo nie wytrzymujš niekiedy szczelnoœci zabobonu i bywamy wtedy œwiadkami wystšpień budzšcych mieszane uczucia.

Likwidacja czy choćby udrożnienie zabobonu ignorowania recenzji podziałałyby ozdrowieńczo. W końcu nie ma absolutnie żadnego racjonalnego (sš jedynie zabobonne) uzasadnienia nakaz, by pisarz wobec recenzenta zachowywał pełne powœcišgliwoœci milczenie. Przeciwnie, z punktu widzenia dynamiki życia literackiego byłoby rzeczš wskazanš, by recenzenci byli przez autorów miażdżeni polemicznymi odpowiedziami, by autorzy tłumaczyli swym eg-zegetom ich lapsusy, by w razie potrzeby œcigali ich prawnie. W końcu nawet pochlebnym recenzentom zawsze można wytknšć niedostatek pochlebstw.

Zabobon nabierania dystansu epickiego

Nie ma najmniejszego powodu, dla którego natychmiastowy oglšd rzeczywistoœci miałby być uboższy od oglšdania jej z dystansu. Każdy z tych sposobów widzenia ma swe wady i zalety. Referować ich relacje to tak, jakby porównywać Tołstoja z Borowskim.

Zabobon bagatelizowania konwencji realistycznej

Bagatelizowania i zarazem demonizowania. Wszyscy wielbimy Witkacego, Mrożka, Gombrowicza. I wszyscy zarazem,

zapytani, jaka jest największa polska powieœć, odpowiemy, rzecz jasna, że jest to Lalka Bolesława Prusa. Nad życiem literackim Peerelu unosił się wiekuisty postulat realizmu. Monstrualny cień Wielkiej Powieœci Realistycznej, im bardziej nierealny, tym bardziej rozdmuchiwany. I buszujšcy w tym cieniu eksperymentatorzy, nudni jak flaki z olejem rewolucyjni wizjonerzy. Inna sprawa, że od chybionego eksperymentu literackiego jedna rzecz jest tylko nudniejsza: chybiony brak tego eksperymentu, czyli rachityczne i mizerne ucieleœnienie konwencji realistycznej. Realizm jest konwencjš wyłšcznie dla wybrańców.

1992


39. Teoria i praktyka powieœci kryminalnej

Każdy czytelnik obcujšcy serio z literaturš obcował też przynajmniej parę razy z literaturš kryminalnš. Sš podobno na œwiecie czytelnicy (i to czytelnicy na poziomie), którzy nigdy w życiu nie przeczytali ani jednej powieœci kryminalnej, ale na ogól nie sš to ludzie lubiani przez towarzystwo. Oczywiœcie, nadmierne obcowanie z tym gatunkiem literackim, tak jak każda nadmiernoœć, budzić może sprzeciw i zdumienie.

Mnie na przykład zdumiewa iloœć powieœci kryminalnych pochłanianych przez redaktora „Tygodnika Powszechnego”, Tomasza F. Redaktor ów — o czym może nie wszyscy czytelnicy wiedzš — prowadzi w naszym piœmie wykwintnš pod względem stylu i intelektu rubrykę zatytułowanš Wœród ksišżek. Doskonałoœć tej rubryki, precyzja i trafnoœć sšdów, a przede wszystkim zatrważajšca umiejętnoœć wyłuskania z produkcji piœmienniczej Rzeczy Naprawdę Ważnych wprawiały mnie zawsze w pomieszany z irytacjš zawistny podziw. Przez pewien czas żywiłem zwykłš ludzkš nadzieję, że Lektor — tak bowiem redaktor Tomasz E podpisuje swš rubrykę — omawianych przez siebie ksišżek nie czyta, a tylko kartkuje po wierzchu.

Niestety, najgorsze przeczucia sprawdziły się, redaktor Tomasz F. — okazało się — czyta. I gdy zdawać się mogło: sytuacja jest istotnie bez wyjœcia, gdy zdawać się mogło: pętla doskonałoœci lada chwila zostanie zadzierzgnięta na amen — przyszło ocalenie. Redaktor Tomasz E, owszem — okazało się — czyta, ale z prawdziwym zapałem wyłšcznie kryminały. Rubryka „Wœród ksišżek” jest jedynie wykwintnym płaszczykiem utkanym z duchowych emanacji, jakie w subtelnym odbiorcy budzš arcydzieła, pod tym płaszczykiem zaœ kryjš się zgoła inne, zabójcze i krwawe instynkty czytelnicze. Czyż muszę dodawać, że centralne miejsce w ogromnej i starannie pod względem jakoœci dobranej bibliotece redaktora Tomasza F. zajmuje liczšca kilkaset egzemplarzy sekwencja powieœci kryminalnych? Nie muszę tej informacji dodawać. Znane skšdinšd wyrażenie „Lektor Jekyll i redaktor Hyde” nasuwa się samo.

Opowiedziana powyżej historia podwójnej osobowoœci czytelniczej redaktora Tomasza F jest radykalnš ilustracjš poczštkowej tezy, iż literatura kryminalna dociera wszędzie. Każdy obcujšcy z literaturš czytelnik obcować też musiał z jakimœ kryminałem.

W stopniu o wiele intensywniejszym mechanizm tego obcowania dotyczy praktyków literatury. Każdy piszšcy, jeœli nie napisał, to przynajmniej parę razy w życiu myœlał o napisaniu powieœci kryminalnej. Dotyczy to uprawiajšcych wszystkie istniejšce i nie istniejšce, literackie i nieli-terackie gatunki.

O czym marzš poeci liryczni? Marzš oni o napisaniu powieœci kryminalnej. Powieœć napisana przez poetów lirycznych cechowałaby się sprawnoœciš rzemiosła, obecno-


œciš subtelnych aluzji literackich, wydana pod pseudonimem, nie przyniosłaby im osobistego rozgłosu, ale przyniosłaby pienišdze, dzięki którym poeci liryczni mogliby w spokoju pisać wiersze liryczne, których jakoœć — dzięki spokojowi, w jakim powstały — byłaby wysoka i które w zwišzku z tym przyniosłyby poetom lirycznym osobisty rozgłos. O czym marzš wyrafinowani eseiœci? Marzš oni o napisaniu powieœci kryminalnej. Powieœć kryminalna napisana przez wyrafinowanych eseistów cechowałaby się sprawnoœciš rzemiosła, obecnoœciš subtelnych aluzji literackich, wydana pod pseudonimem, nie przyniosłaby im osobistego rozgłosu, ale przyniosłaby im pienišdze, dzięki którym wyrafinowani eseiœci mogliby w spokoju pisać wyrafinowane eseje, których jakoœć — dzięki spokojowi, w jakim powstały

— byłaby wysoka i które w zwišzku z tym przyniosłyby wyrafinowanym eseistom osobisty rozgłos. O czym marzš awangardowi prozaicy? Marzš oni o napisaniu powieœci kryminalnej. Powieœć kryminalna napisana przez awangardowych prozaików cechowałaby się i tak dalej. O czym marzš historycy literatury? O tym samym, z tym może jedynie zastrzeżeniem, że historycy literatury pragnš, by napisana przez nich powieœć była z ducha Umberta Eco. Dalej wszystko jest tak samo. O tym samym, o napisaniu powieœci kryminalnej, która spełni rolę wehikułu przenoszšcego ich w krainę dramaturgii, marzš dramaturgowie. Za poœrednictwem napisanej przez siebie powieœci kryminalnej recenzenci pragnš stać się krytykami literackimi, publicyœci publicystami, klasycy klasykami. Doszło do tego, że debiutanci

— zamiast debiutować — kombinujš, jak by tu przed debiutem napisać powieœć kryminalnš, która umożliwi im debiut.

Na tego rodzaju œrednio paradoksalnych konstatacjach mógłbym właœciwie zakończyć, bo przecież nie trzeba dodawać, jak kończy się tak prostolinijne, tak instrumentalne traktowanie wysoce trudnego, bo w oczywisty sposób sprawdzalnego gatunku literackiego, jakim jest powieœć kryminalna. Mógłbym na tym skończyć, gdyby nie wydana niedawno przez wydawnictwo Verba powieœć Michała Szczepańskiego Girl-guide. Utwór ten mianowicie jest powieœciš kryminalnš (raczej sensacyjnš) i jest debiutem autora. Proszę mi wybaczyć, ale kilka następnych zdań, które muszę wygłosić, może być niezrozumiałych.

Jest to rzecz niezmiernie sprawnie napisana. Czyta się przyjemnie. Akcja toczy się tu i teraz, w Warszawie i w górach. Występujš górale, muzycy rockowi i agenci wywiadu. Z jednej strony jest to wręcz pastisz klasycznej powieœci sensacyjnej, z drugiej bardzo dobrze zrobiony wizerunek polskiej rzeczywistoœci. Głównemu bohaterowi, gdy przemyka przez targowisko pod Pałacem Kultury, nie oferujš kałasznikowa przybysze ze Wschodu, ale rodzima góralka sweter z šuasi-wełny. Ten drobny epizod œwiadczy wymownie o takcie literackim autora, obraz teraŸniejszej Polski umie on sporzšdzić bez publicystycznych natręctw. Postać głównego bohatera może chwilami irytować na wskroœ męskš doskonałoœciš — jest to typ muskularnego osiłka o duszy czułego artysty, który jak trzeba drew narš-bie, jak trzeba szyfr komputerowy złamie, ałe konstrukcja takiej właœnie postaci to pewnie haracz złożony wymogom gatunku. Jak wiadomo, złożonš rzeczywistoœć kryminalno—sensacyjnš byli w stanie rozstrzygnšć jedynie wybitnie prawi, sprawni i z głowš na karku faceci. Girl-guide jest

zresztš tak gatunkowo czysta, że mógiby to być tzw. gotowy scenariusz filmowy, i trochę też jak scenariusz to się czyta. Słowem: wybryk literacki polegajšcy na interesujšcym debiucie, wyrażonym w dodatku w tak instrumentalnie na ogół traktowanym gatunku literackim jak powieœć sensacyjno-kryminalna.

Ciekawe, jakie sš prawdziwe zamiary literackie Michała Szczepańskiego, i ciekawe, jak zniesie on spełnienie jednego z mitycznych pragnień wszystkich piszšcych, ciekawe, jak mianowicie zniesie on fakt, że napisał powieœć, która powinna mu przynieœć rozgłos i pienišdze? Nie będzie mu łatwo. Będzie mu, prawdę mówišc, trudniej, ponieważ jest także przy okazji synem swojego ojca. Nie widzę powodu, by zatajać ten dramatyczny fakt z biografii debiutujšcego pisarza. Michał Szczepański jest mianowicie synem Jana Józefa Szczepańskiego.

Jak wiadomo, być dzieckiem pisarza to jest nieszczęœcie. Być dzieckiem wybitnego pisarza to jest wielkie nieszczęœcie. Być dzieckiem wybitnego pisarza i samemu próbować pisać to jest bardzo, bardzo wielkie nieszczęœcie. Być dzieckiem wybitnego pisarza i samemu pisać do rzeczy to jest tak wielkie nieszczęœcie i tak trudna sytuacja, że podołać jej mało kto potrafi. W zwišzku z czym życzę wszystkiego najlepszego na ten rok i na dalsze czasy.

1992

40. Czarny Kapturek

Boże, jak długo można być sexy? — pytaia w desperacji i zapewne serio, nie przypuszczajšc nawet, że trwać to będzie zawsze. Trzydzieœci lat po œmierci jest tak, jak gdyby jej seksapil miał jš nie tylko przeżyć, ale wręcz trwać wiecznie. Echo ostatniego zdania Procesu nie rozlega się tu przypadkowo. Zycie i mit Marilyn Monroe bywały opisywane w wysoce (niekiedy zbyt wysoce) kafkowskich kategoriach. Co charakterystyczne — zasadš większoœci objaœnień jej fenomenu jest redukcja. Nie była w gruncie rzeczy żadnš aktorkš, mówiono, żadnš piosenkarkš, nic nie umiała, nie miała domu, nie znała rodziców, rodziców przybranych było tylu, że prawdziwie przybranych właœciwie nie było, nie była na dobrš sprawę nawet kobietš, bo przecież była kobietš-dzieckiem, liczne i przelotne — że użyję mało precyzyjnego terminu — flirty tego dziecka wzmagały jedynie poczucie osaczajšcej pustki, z duszš i życiem wewnętrznym też było rozmaicie, było tak, jakby jej zewnętrzna skończonoœć unieważniała jakiekolwiek wnętrze, choć i jej zewnętrznoœć bywała kwestionowana: życzliwe koleżanki z pracy nieraz pytały przyjaŸnie, czy aby na pewno w całoœci jest oryginalna. Nie nosiła własnego nazwiska, na

potrzeby reklamy konstruowano jej fikcyjne życiorysy, nie należała do siebie ani do nikogo, jej fotografie zdawały się wieœć (i wiodły) o wiele intensywniejszy od niej samej żywot. Była więc według krańcowych odczytań fotografiš, przedmiotem, kukłš, co nie umie mówić. Dumb-Blonde. Blondota-Niemota.

Tytuł albumiku wydanego nakładem Wydawnictwa JET — Marilyn Monroe… własnymi słowami — intencjonalnie albo przypadkowo eksponuje osobliwoœć faktu, że w ogóle mówiła własnymi słowami. Symbole, jak wiadomo, przemawiajš za poœrednictwem swych symbolicznych przesłań, a tu proszę — symbol seksu, który prócz tego litery umie składać. Zredukowana do samej biologii, znalazła się w kłopotliwej, choć bajkowej sytuacji zwierzęcia, które mówi.

Mówiš, że zwierzę, które mówi, nie musi mówić rzeczy intelektualnie doniosłych, bo i tak sam fakt mówienia nadaje temu, co powie, dalekosiężne sensy. Każda uwaga, na wskroœ nawet potoczna i dosłowna (o Chruszczowie w zwišzku z jego brodawkami: „Kto chciałby być komunistš z takim prezydentem”), nabierała natychmiast znamion ponadczasowego aforyzmu, każde zdanie, słowo, a nawet głoska (o terapeutycznej mocy masażu: „Stajesz się ta-a-a-k zrelaksowana”) były z racji samej osobliwoœci ich istnienia natychmiast reprodukowane, nagłaœniane, absolutyzowane i, rzecz jasna, zniekształcane. Rozstrzygać dziœ autentycznoœć tego, co już w chwili narodzin nie musiało być autentyczne, to zajęcie daremne i prawdę powiedziawszy jałowe.

Pewne jest, że nie wszystko jest pewne. Bo o ile dotyczšce Arthura Millera zdanie: „Myœlę, że Arthur

potajemnie lubi durne blondyny” — wyglšda nie tylko na stuprocentowy autentyk, ale i na dotykajšcš pewnej prawdy diagnozę, o tyle na przykład opis pewnego traumatycznego wspomnienia z dzieciństwa jest trochę za dobry. Z oczywistš skwapliwoœciš felietonisty przepisuję odpowiedni fragment: „Gdy byłam w pištej klasie, szkoła wybrała mnie do udziału w Mszy Wielkanocnej w Hollywood Bowl. Wszystkim nam dano czarne peleryny. Pod nimi nosiłyœmy białe tuniki. Msza, naprawdę imponujšca, zaczynała się przed œwitem, a wszystkie dzieci ustawione były w kształt krzyża. Dokładnie w chwili wschodu słońca, na sygnał mieliœmy zdjšć peleryny, co zmieniało czarny krzyż w biały. Ale ja tak zagapiłam się w niebo, że przeoczyłam sygnał. Byłam jedynym dzieckiem, które zapomniało zdjšć czarnš pelerynę. Byłam jedynym czarnym punktem na białym krzyżu”. Bardzo piękna i jakże obfita w doniosłe sensy scena. Zbyt obfita. Historia Kopciuszka, który już od maleńkoœci był jedynym Czarnym Kapturkiem poœród ustawionych w kształt krzyża bieluœkich dzieci, jest nieco zbyt po holly-woodzku wyglansowana. Choć — przypomnę — kicz jest również, a może przede wszystkim, cechš rzeczywistoœci. Bo dalsza częœć wspomnień jest już o szczebel wiarygodniej sza, choć przecież dalej sš to wspomnienia „z tezš”.

„Potrzeba zwracania na siebie uwagi odegrała, jak sšdzę, pewnš rolę w problemach, jakie miałam co niedziela w koœciele. (…) Desperacko chciałam powstać, całkiem naga, tak aby Bóg i wszyscy inni mogli mnie widzieć. Musiałam zaciskać zęby i siadać na dłoniach, aby powstrzymać się od obnażenia. Czasami bywało to tak silne, że musiałam modlić się żarliwie i błagać Boga, aby dal mi siłę do

pozostania w ubraniu”. Wówczas Bóg wysłuchał proœby dziecka i dał mu siłę pozostania w ubraniu, póŸniej wszakże, gdy dorosło, najwyraŸniej pozbawił je owej siły. Monroe wyskakiwała z fatałaszków z wœciekle psychoanalitycznš zajadłoœciš — jeszcze jeden argument redukujšcy jej rzeczywiste istnienie: niekiedy sprawiała wrażenie cytatu z podręcznika psychoanalizy. Jedynym autorem, jakiego oprócz Millera czytała, był Freud: „Czytałam trochę Freuda. Myœlę, że był na dobrej drodze”. Niestety, to też układa się w nadto symetrycznš całoœć. Zwłaszcza że Freuda podsunšł jej zapewne Arthur Miller, którego freudowskie cišgoty do Dumb-Blonde ona — sama Dumb-Blonde — odgadła bez czytania Freuda.

Nagi jest prawdziwy, ale ubrany jest więcej wart od nagiego — powiada Kołakowski, przywołany nie ni stšd, nie ni zowšd, ale z Epistemologii strip-tease’u. Kto nagi rozmawia! z ubranym, ten wie na pewno: w rozmowie z ubranym nagi nie może mieć racji. Ale przecież — zostawiajšc na boku albo rozwijajšc psychoanalityczne wštki — trzeba powiedzieć, że Marilyn Monroe nie pozostawała w ubraniu po to, by mieć rację. Rozbierała się po to, by przemówić, naga w rozmowie z ubranym œwiatem, tryumfowała jako polemistka. Realnoœć kulturowa, która zarazem jest samš naturš i w życiu codziennym ma w dodatku bagatelny stosunek do bielizny, musi swymi działaniami doprowadzić do zamętu poznawczego. Do chaosu, do zatracenia, do kafkowskich odczytań.

Jedynym człowiekiem, który być może mógł nad rozpętanymi żywiołami zapanować, był jej mšż — piłkarz Joe di Maggio. Natura i kultura, jak się zdaje w zgodnych i

harmonijnych proporcjach, umoœciły się w jego osobowoœci. Był to mężczyzna, który lubił z puszkš piwa w garœci usišœć w fotelu i popatrzeć na telewizor. Do Marilyn, która poprawiała makijaż przed pójœciem na zdjęcia próbne, zwykł mawiać: „Będę cię utrzymywał. Show business to nie jest zajęcie dla dziewczyny takiej jak ty”. Gdyby posłuchała roztropnego baseballisty, mogłaby dzisiaj, oglšdajšc w telewizji jakiœ film z wielkš hollywoodzkš gwiazdš, popijać herbatę. A nie jest to byle co — wbrew pozorom. Nie byłoby wprawdzie wówczas Marilyn Monroe. Ale przecież jej — i tak — nie było.

1992

41. Nagonka

W Polsce trwa obecnie nagonka na jednego z najwybitniejszych pisarzy polskich — Łysiaka. O tym, iż Łysiak jest jednym z najwybitniejszych pisarzy polskich, można dowiedzieć się z wywiadu z Łysiakiem, który opublikowała „Gazeta Polska”. Z tego samego Ÿródła pochodzš informacje o nagonce na Łysiaka.

„Od kilku miesięcy nie było prawie tygodnia — powiada w wywiadzie Łysiak — żebym nie oberwał w którymœ z mediów. Myœlę, że potrwa to jeszcze długo”. Istotnie. Wystarczy wzišć do ręki jakškolwiek gazetę, by zorientować się, że nie ma tam ani słowa o Łysiaku. Łysiak jest w każdej gazecie i na każdej stronie przemilczany. Nagonka ta powtarza się w każdym numerze każdego dziennika, tygodnika i miesięcznika. Nie nagonka, a prawdziwa obława na Łysiaka trwa w radiu i telewizji. W Łysiaka wymierzone sš wszystkie audycje muzyczne i sportowe. Łysiaka nie przypadkiem nie ma w Randce w ciemno i nie œlepym trafem nie zwycięża on w Kole fortuny. O Łysiaku z premedytacjš nie mówi się w Wiadomoœciach, a prognoza pogody jest zawsze nie dla niego. Spikerki specjalnie robiš miny przeœladujšce Łysiaka, a reklamy blokujš przeznaczony dla Łysiaka czas antenowy.

„Za komunizmu — powiada we wzmiankowanym wywiadzie Łysiak — mnie i mojš twórczoœć flekował w identyczny sposób firmowy organ partii bolszewickiej ŤNowe Drogiť. Wtedy obrywałem od sekretarza KC Andrzeja Werblana, teraz od Michnika”. I to się zgadza. „Nowe Drogi” flekowały Łysiaka w ten sposób, że był na ich lamach raczej nieobecny, w podobny sposób karci obecnie Łysiaka „Gazeta Wyborcza”. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego tak się działo? Dlaczego Polska była, jest i zapewne, zgodnie z jego nadziejami, będzie wymierzona przeciw Łysiakowi? Dlatego, że Polskš rzšdzili i rzšdzš, i zapewne będš rzšdzić komuniœci, a Łysiak jest wymierzony przeciw komunistom, i to bardzo. Łysiak zawsze był w opozycji antykomunistycznej. Był w niej w ten sposób, że nie publikował w prasie podziemnej, nie wydawał w podziemnych wydawnictwach, nie podpisywał protestów, nie brał udziału w demonstracjach i głodówkach. Nie siedział. Wykonywanie bowiem wszystkich powyższych czynnoœci było œwiadectwem nie sprzeciwu i oporu, a uległoœci i serwilizmu. W komunistycznych kazamatach przebywali nie opozycjoniœci, a kolaboranci.

„Rutynowš metodš — powiada Łysiak — stosowanš przez czerwone służby w celu uwiarygodnienia szpicli w gronie dysydentów i opozycjonistów było cišgłe represjonowanie i wsadzanie takiego szpicla do więzienia na jakiœ czas. (…) Tak tworzono antykomunistycznych bohaterów”. A więc — według Łysiaka — im kto dłużej siedział w komunistycznym więzieniu, tym był większym komunistš. Najbardziej oddanych sobie ludzi komuniœci zsyłali do łagrów, głodzili, torturowali, a w końcu, by ich całkowicie

w oczach opozycji uwiarygodnić, rozstrzeliwali. Prawdziwi, nie zwerbowani przez komunistów opozycjoniœci trzymali się od komunistów z daleka. Celem wiarygodnego zmylenia komunistów opozycjoniœci ci wydawali ksišżki w państwowych wydawnictwach, występowali w telewizji, podróżowali po œwiecie, słowem, byli opozycjonistami całš gębš. Łysiak, który znajdował się w czołówce opozycji tego typu, boleje obecnie nad zamšceniem historycznego ładu. „Być może zdziwię pana — mówi — ale lepiej czułem się, żyjšc w komunizmie. Wtedy sytuacja była czysta jak kryształ: po jednej stronie barykady czerwona bestia, po drugiej ty”. Dzisiaj niby dalej jest tak samo, bo przecież po jednej stronie barykady dalej jest czerwona bestia, a po drugiej dalej Łysiak. Ale widocznie nie jest tak samo. Widocznie rzšdzšcy obecnie Polskš komuniœci, którzy wyszli z komunistycznych więzień, sš dla Łysiaka gorsi od dawnych komunistów. Czyżby dlatego byli oni dla Łysiaka gorsi, że nie wydajš „Nowych Dróg”, w zwišzku z czym „Nowe Drogi” sš obecnie jedynym pismem, które Łysiaka nie flekuje? To jest istotnie bardzo niewygodna perypetia. Trwa nagonka w prasie, media przeœcigajš się w represjonowaniu Łysiaka, a jedne „Nowe Drogi” nie biorš w tym udziału. Nie tylko nie biorš udziału. Nie tylko nie publikujš niczego o Łysiaku. Nie tylko nie biczuje Łysiaka na lamach „Nowych Dróg” Andrzej Werblan. Pismo to w ogóle — snadŸ nie chcšc brać udziału w nagonce — przestało wychodzić. Jest to bardzo dziwna i — trzeba tak powiedzieć — delikatna sprawa.

1993

42. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity

Gdy Salman Rushdie zostanie zabity, œwiat zasadniczo nie ulegnie zmianie. Œwiat — prawdę powiedziawszy — zupełnie się nie zmieni. Rozlegnš się, rzecz jasna, glosy oburzenia, sprzeciwu, rozpaczy, podpisane zostanš apele, odbędš się żałobne demonstracje, ale wszystko to przeminie tak, jak przemija każda sezonowa sensacja. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity, ludzkoœć być może na mgnienie oka wstrzyma oddech w poczuciu najprawdziwszej grozy, ale raczej nie, i w ogóle nie majš sensu tego rodzaju uogólnienia, bo przecież wiadomo, że gdy gardło Rushdiego zostanie wreszcie poderżnięte, częœć ludzkoœci dozna satysfakcji.

Być może pogrzeb Rushdiego będš transmitować liczne stacje telewizyjne, być może nad jego trumnš czy też urnš z jego prochami przemówiš wielkie autorytety, być może w ostatniej drodze będš towarzyszyć pisarzowi niezliczone tłumy. Ale być może będzie też całkiem inaczej, ucišżliwe za życia towarzystwo Rushdiego być może i po jego egzekucji nadal wydawać się będzie ucišżliwe, i pogrzeb będzie miał cichy. Jak zresztš będzie, on już wie najlepiej. Teraz, na oczach całego œwiata i zarazem nieustannie schodzšc œwiatu z oczu, teraz, w nieustannej ucieczce,

musi przecież liczyć się z tym, że ostrze, przed którym ucieka, wreszcie go dosięgnie. Ten czterdziestoparoletni mężczyzna, narrator z zawodu, z pewnoœciš już ułożył scenariusz swego pochówku. Z pewnoœciš już podjšł decyzję, jak desperacki uczynić z niego pożytek. Być może złożył już w sejfie maszynopis swej mowy poœmiertnej, spisał listę uczestników i wyznaczył miejsce. Choć nie da się też wykluczyć, że jest mu to zupełnie obojętne i pozostawi ten kłopot œwiatu, a precyzyjniej mówišc — najbliższej rodzinie.

Oczywiœcie istnieje też możliwoœć, że gdy Salman Rushdie zostanie zabity, coœ się jednak stanie. Być może będzie to nawet coœ bardzo wielkiego, być może na przykład wybuchnie wielka wojna. Ale szczerze mówišc, raczej nie wybuchnie, bo przecież wojny nikt nie pragnie, wszyscy pragnš żyć w pokoju, więc gdy Salman Rushdie zostanie zabity, nie wybuchnie wojna, a nawet nie jest pewne, czy zostanš ogłoszone jakieœ gospodarcze sankcje.

Z pewnoœciš jednak mord na nim dokonany zaowocuje intelektualnie. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity, niechybnie powstanie niejeden gorzki i przejmujšcy esej, niejedna bolesna diagnoza tyczšca spraw zasadniczych zostanie ogłoszona drukiem. Kto wie nawet, czy owocem œmierci Rushdiego nie będzie jakiœ nieœmiertelny poemat albo utwór prozš, na którym przyszłe pokolenia uczyć się będš, jak należy miłować nieprzyjaciół swoich.

Œmierć pisarza będzie też miała niemałe skutki finansowe, bo przecież na zamkniętej biografii Rushdiego niejeden autor i wydawca zarobiš krocie, a o prawo wydania dziejów jego daremnej ucieczki przed fatwš ubiegać się

będš najpotężniejsze domy wydawnicze. Prawdę powiedziawszy, już teraz niejeden człowiek pióra z zazdroœciš myœli o całej tej historii — zazdroœć jest częstym zjawiskiem w kręgach literackich — bo przecież takš sławę zdobyć i zarazem taki temat mieć do dyspozycji, to jest niemała rzecz, to jest szansa na arcydzieło, to jest nadzieja na Nobla.

Gdy więc Salman Rushdie zostanie zabity, uniknie także zawiœci, uršgań i szyderstw, których przecież by mu nie szczędzono, gdyby sprawa w jakiœ sposób została rozstrzygnięta polubownie. Gdyby bowiem Salman Rushdie nie zosta! zabity, któż by mu wybaczył, że może żyć dalej? Jak by on sam się czul, znajdujšc w codziennej poczcie listy pełne pogróżek i obelg, wieczne wypominki, że wszystko, co posiada — spokój, sławę, bogactwo — ma do zawdzięczenia nie sobie samemu, a jedynie kilkunastu chybotliwym literom, którymi kiedyœ ugodził Proroka?

1993

43. Zrobiony na niebiesko

Bardzo lubię Krzysztofa Kieœlowskiego. Podoba mi się jego sposób mówienia, jego posępna rzeczowoœć, jego pełen dystansu stosunek do œwiata. Lubię słuchać zwłaszcza tych wypowiedzi reżysera, w których mówi on o swej niechęci do robienia filmów, o tym, że nie jest szczęœliwy, bo niby dlaczego miałby być szczęœliwy, lubię słuchać Kieœlowskiego, kiedy mówi on, że wolałby, zamiast pracować, spać albo oglšdać mecze w telewizji. Lubię patrzeć, jak Krzysztof Kieœlowski robi to, czego nikt poza nim już publicznie nie robi, lubię mianowicie patrzeć, jak Kieœlowski pali papierosy. Lubię też, a nawet wręcz uwielbiam, patrzeć, jak Krzysztof Kieœlowski z rękami w kieszeniach wchodzi na rzęsiœcie oœwietlone podium, by z ršk jakiejœ olœniewajšcej gwiazdy odebrać jakšœ istotnš nagrodę europejskš. W ogóle lubię Kieœlowskiego, lubię go do tego stopnia, że lubię też, gdy twórca ów za pomocš swego ostatniego filmu pt. Niebieski robi mnie w tršbę.

Robienie w tršbę widzów — i to robienie w sposób tak szatańsko perfekcyjny, by robieni w tršbę widzowie odczuwali przyjemnoœć — po raz pierwszy zastosował Kieœlowski w głoœnym Dekalogu. Podpięcie każdej z dziesięciu

opowiadanych historyjek pod jedno z Bożych przykazań było zabiegiem wręcz genialnym w swej mechanicznoœci. Z jednej bowiem strony opatrywało każdš nowelkę tezš, i to tezš nie byle jakš, bo wypisanš swego czasu ognistym palcem Bożym na kamiennych tablicach, z drugiej zaœ strony pozwalało na całkowitš dowolnoœć w manipulowaniu substancjš filmu, bo przecież w ostatecznym rachunku i tak porzšdkowało tę substancję wiszšce nad filmem przykazanie. Widz, oprócz podstawowego zadania, jakim jest oglšdanie filmu, otrzymał też dodatkowe zadanie intelektualne. Musiał mianowicie nieustannie kombinować, jaki jest zwišzek oglšdanego filmu z dotyczšcym go punktem dekalogu. Im ten zwišzek był luŸniejszy, tym praca intelektualna widza musiała być większa, co per saldo przynosiło dalekosiężne efekty.

Zrobiony w tršbę, pogršżony w jałowym trudzie interpretacyjnym, w sumie zawstydzony własnš głupotš, widz szedł w zaparte i wszem i wobec głosił na przykład, iż lepka historyjka o urzędniku pocztowym, który podglšda przez lunetę przystojnš damę o cokolwiek powierzchownej koncepcji życia, to jest Wielki Współczesny Utwór o Miłoœci. Dlaczego? Przecież nie z tego powodu, że w sšsiedztwie tego utworu zainstalowane zostało szóste przykazanie. Zapewne także nie z tego powodu, że w samym centrum utworu zainstalowana została luneta, przez którš widać było Szapołowskš z bliska.

Podobna historia z Niebieskim. Widz idzie na ten film i wie, że prócz elementarnej czynnoœci oglšdania filmu wykonywać też będzie musiał dodatkowe zadanie intelektualne polegajšce na nieustannym deszyfrowaniu wpisanego

w strukturę utworu hasła: wolnoœć. Niebieski jest bowiem filmem o wolnoœci. Niebieskie jak samo niebo albo niebieskie jak policyjny mundur widmo wolnoœci unosi się nad filmem Kieœlowskiego i w sposób oczywisty szkodzi temu filmowi. Mšci odbiór, zmusza do natychmiastowego stosowania felietonowych paradoksów o wolnoœci czystej, która jest czystym zniewoleniem itd. Można doprawdy bez wysiłku wysnuć kilkanaœcie mniej lub bardziej głębinnych odczytań tego utworu, i za każdym razem doprowadzš one do doœć jednobrzmišcego wniosku, iż wolnoœć w stanie czystym to jest mózgowa utopia.

Nie chciałbym rzeczy do reszty trywializować, ale jeœli zaczyna się opowiadać jakšœ historię od granicznej sceny œmiertelnego wypadku, w którym ginš najbliżsi głównej bohaterki, to wbrew pozorom opowiadanie dalszego cišgu nie jest rzeczš specjalnie trudnš. Wiem, że brzmi to okropnie, ale wycięcie w pień rodziny, i to na samym poczštku, to jest — prawdę powiedziawszy — trochę za prosta i za krótka droga do wolnoœci. Potem zawsze się okazuje, że dalszych warunków porzšdkujšcych, czyli ograniczajšcych pozornie wolne życie, nie brakuje. Za drzwiami słychać mysie piski, istniejš kopie rzeczy dawno, zdawać by się mogło, przepadłych, pojawiajš się nowi œwiadkowie zdarzeń.

Kieœlowski robi mnie w tršbę w ten sposób, że zmusza mnie do takiego czytania jego obrazu, w jaki on chce, przy czym nie należy mieć pewnoœci, że proponowany przez reżysera sposób czytania nie jest rodzajem diabelskiego figla. Kieœlowski pokazuje mi niebieskš wodę w basenie i każe odpowiedzieć, jaki jest człowiek po zanurzeniu go w niebieskiej wodzie. Niebieski — mówię, i słyszę

diaboliczny chichot. Mokry — mówię, i słyszę jeszcze donioœlejszy œmiech, więc myœlę, że może tu idzie o to, że człowiek może czuć się wolny w niebieskiej wodzie, pod warunkiem że umie pływać w przezroczystej, ale nie mówię tego na glos, bo boję się, że zostanę do reszty wyœmiany.

Oczywiœcie wszystko tu jest przepiękne, piękna aktorka, pięknie swojš rolę odgrywa, pięknie sfotografowane orgie niebieskich œwiateł, piękna muzyka i pięknie w zakończeniu apostoł Paweł przytoczony, tyle że nie mogę się oprzeć wrażeniu, że cale to nagromadzenie piękna zostało z dziwnie mechanicznš skrupulatnoœciš uczynione. Zupełnie tak, jakby w najwyższym stopniu znudzony Kinem i zarazem majšcy to Kino w małym palcu Twórca mówił (z rękami w kieszeniach i papierosem w ustach): Tym razem nie na szaro, tym razem na niebiesko was robię. I tak to zrobię, że będziecie, kulturo europejska, szczęœliwi. I istotnie, zrobiony na niebiesko, ale i szczęœliwy, kino opuœciłem. Dlaczego? Przecież nie z powodu zainstalowanego w pobliżu hasła: wolnoœć.

1993


44. Kosiński

Jego ksišżki tłumaczono na liczne języki i wydawano w ogromnych nakładach. Nagradzano je prestiżowymi nagrodami i kręcono według nich filmy. Przed kilku laty zaczęły ukazywać się w Polsce, co musiało mieć dla niego szczególne znaczenie. Jeœli istnieje wymierny i widzialny sukces literacki, to z pewnoœciš był on udziałem Jerzego Kosińskiego. Równoczeœnie nigdy nie słyszałem, by ktoœ mówił o nim jako o bliskim sobie pisarzu. Czy w ogóle był ktoœ, kto identyfikował się z tym dziełem, kto odnajdywał na jego kartach œlady samego siebie, czy ktoœ z tš dziwnš i trudnš do opisania emocjš naprawdę czekał na jego nowš powieœć?

Była to literatura lodowata, szydercza i okrutna. Zapewne da się o nim powiedzieć, że — jak każdy zwiedzajšcy mroczne podziemia ludzkoœci — był moralistš. Zapewne da się niejednš ważnš prawdę w prozie Kosińskiego wyczytać, poddać interpretacji czy analizie. Ale przecież podstawowe doœwiadczenie czytelnicze było doznaniem sztucznoœci, kalkulacji, nieludzkiego w gruncie rzeczy chłodu. Główny bohater Wystarczy być jest nieczłowieczym zgoła tworem, pustkš w ludzkiej skórze. Może w tych

odstręczajšcych atrybutach tkwiła siła jego pisarstwa. Ale może była to konsekwencja faktu, że Jerzy Kosiński nie tyle był pisarzem, ile był człowiekiem, który œwiadomie podjšł decyzję, że będzie pisarzem.

Nie należał do skazanych na literaturę. Wybrał literaturę spoœród rozmaitych kunsztów i umiejętnoœci. Wybrał też język, w którym tę literaturę uprawiał. Œwiadectw podobnie arbitralnych wyborów jest w jego prozie sporo, stšd operowanie skończonymi pomysłami, czytelnymi chwytami, znanymi konceptami. Stšd też towarzyszšca mu skandalizujšca aura autora œwiadomych zapożyczeń, najmujšcego — jak głosi plotka — literackich najemników. Nawet jeœli to nieprawda, w logice twórczoœci Kosińskiego, opierajšcej się na sporzšdzeniu pokupnego towaru literackiego, wszystkie te domniemania jakoœ się mieszczš.

Wiele się mówi o bogactwie jego zainteresowań, o doskonałoœci, jakš osišgał w rozmaitych dziedzinach. Zapewne, gdyby wybrał inaczej, byłby socjologiem, sportowcem, dziennikarzem, aktorem, kto wie, politykiem. I zapewne w każdej z tych dziedzin osišgnšłby widzialny, wymierny i spektakularny sukces.

Poznałem go przy okazji rozmowy telewizyjnej. Był człowiekiem o wiele ciekawszym niż literatura, którš tworzył. Jest to rzadki i, prawdę mówišc, kłopotliwy przypadek. Zwykle pisarze tracš przy bliższym poznaniu. Wyrafinowany eseista okazuje się drętwym nudziarzem, subtelny liryk ucišżliwym grubasem, a autor przezabawnych humoresek nienawistnym odludkiem. Kosiński zdawał się eksplodować duchowymi ładunkami. Ekipę telewizyjnš wprowadził w osłupienie, wygłaszajšc zaimprowizowany wykład

na temat walorów samochodu marki Polonez. Stal nad otwartš maskš i przemawiał, a oni słuchali niemo. Było tak, jakby w każdej chwili czuł potrzebę demonstrowania własnej wszechstronnoœci. Wiadomo jednak, że wszechstronnoœć bywa nieraz podszyta wielkim dramatyzmem, że zbyt wielu umiejętnoœciom często towarzyszy pustka. A doœwiadczanie pustki musiało być dla niego nie do zniesienia. Musiał Ÿle znosić te wszystkie stany œrednie i nijakie, bez których przecież żyć nie sposób.

Któryż to już raz intensywne życie skończyło się tak jak życie Jerzego Kosińskiego. Bo można by pomyœleć, że umarł tak, jakby chciał mdłe ciało poddać jeszcze jednemu, tym razem ostatecznemu testowi.

1991

45. Kat

Dlaczego opowiadanie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego Zeszyt Williama Mouldinga, emeryta, opublikowane w 544. i 545. numerze „Kultury”, jest arcydziełem? Może decyduje o tym temat: historia życia kata, człowieka na co dzień obcujšcego ze sprawami zasadniczymi, zarazem zabijajšcego i strzegšcego sprawiedliwoœci, „œcinajšcego na mocy specjalnego dekretu Niebios?” Temat taki rzecz jasna więcej niesie niebezpieczeństw niż literackich atrakcji; prawdę powiedziawszy, niesie same niebezpieczeństwa.

Atrakcyjna literackoœć sytuacji granicznych — a życie kata jest nieustannym przebywaniem w sytuacji granicznej — jest pozorna. Fałszywy stukot koturnów literatury może rozlec się w każdej chwili, najdrobniejszy nawet fałszywy gest literacki staje się przerażajšco widzialny i może zburzyć wszystko. Toteż Herling tak buduje utwór, by był on wolny od jakiejkolwiek literackoœci, Zeszyt Williama Mouldinga, emeryta można czytać jak reportaż. Być może wszystko jest tu prawdš, być może nic nie jest zmyœleniem, być może prawdziwe sš tu sytuacje, imiona, nazwiska, dlaczegóż by podróż do Londynu nie mogła się wydarzyć, dlaczegóż autor, narrator, Gustaw Herling-Grudziński, nie

miałby na pokštnej, lecz rzeczywistej aukcji nabyć rzeczywistego pamiętnika pisanego przez Dicka Mulbery, dlaczego Dick Mulbery nie miałby być Mister Chief Hangman of England, głównym katem Anglii przeniesionym na emeryturę w roku 1956? Z całš pewnoœciš nic tu nie jest literackš fikcjš, wszystko do najmniejszego detalu jest życiowš prawdš, prawdziwa jest nawet inicjalna litera imienia starzejšcej się przyjaciółki tego, który opowiada.

Równoczeœnie Zeszyt Williama Mouldinga, emeryta jest tekstem na wskroœ literackim, wypełnionym klasycznie literackimi „chwytami z generalnš sytuacjš znalezionego rękopisu” łšcznie. Atmosfera aukcji, na której zostanie nabyty tajemniczy kuferek, jest atmosferš dickensowskš. Żywcem wyjęty z rycin sławnego ilustratora powieœci Dickensa jest też licytacyjny mistrz ceremonii — niski, ruchliwy, wcišż podrygujšcy i podskakujšcy na podium. Nad całoœciš tekstu unosi się duch Skryby Bartleby, w zakończeniu zaœ duch ten zostaje przywołany bezpoœrednio. Tak. Takie ułożenie œwiata przedstawionego, by sprawiał on zarazem wrażenie werystycznego opisu rzeczywistoœci i literatury czystej, może tłumaczyć arcydzielnoœć tekstu Herlinga. Nie tłumaczy zarazem wszystkiego. Na pytanie: dlaczego Zeszyt Williama Mouldinga, emeryta jest arcydziełem, przyjdzie jeszcze niejednemu odpowiedzieć.

W ubiegły czwartek Henryk M., siedmiokrotny morderca z Piotrkowa, został skazany na karę œmierci. Pięćdziesięcioletni mężczyzna, dobry mšż i ojciec trojga dzieci, zabijał,


jak powiedział prokurator, choć nie musiał zabijać. Kiedy się musi zabijać? Henryk M. pozornie zabijał w celach rabunkowych. Ale pozornie, bo jego rabunki były koœlawe i bezsensowne. Wchodził do sklepu, zabijał ekspedientkę i zabierał jej siatkę, w której był chleb, masło i pusta portmonetka. Pozostawia! pienišdze w kasie, nie rabował towaru, nie próbował straszyć czy choćby tylko ranić napadniętych ludzi. Zabijał ich strzałem w głowę. Zabierał z sobš byle co. Włamywał się do domu, zastawał œpišcych gospodarzy, przykładał im pistolet (samopał) do głowy i zabijał. Jakim dziwnym zwierzęciem jest człowiek — jak zapisał w swym zeszycie William Moulding. Henryk M. zabił siedem osób.

— Zycie się dla pana nie liczy? — zapytali go dziennikarze „Gazety Wyborczej”.

— Nic się nie liczy — odparł skazaniec.

3

Ponieważ w Polsce nie wykonuje się wyroków œmierci, Henryk M. będzie żył dalej. Będzie żył dalej swym niepojętym życiem, które — choć teraz spędzane w odosobnieniu — nie będzie się tak bardzo różnić od jego dotychczasowego życia na wolnoœci. Ach, oczywiœcie, Henryk M. nie będzie już zabijał, ale zabijanie nie było aż tak ważnš sprawš w jego życiu. Zabijał, wydawał — na utrzymanie rodziny — wyjęte z kieszeni zabitych pienišdze i przestawał o tym myœleć. Oddychał, trawił, zasypiał, budził się. Teraz będzie tak samo. Będzie oddychał, trawił, budził się i zasypiał. Będzie żył. Z czasem zapomni o zabitej siódemce,

wszyscy w jego pamięci „zbijš się w czarnš masę, w czarny głaz…”

Nic się nie liczy. Emerytowany kat wycina z gazety artykuł pod tym tytułem. Nic się nie liczy — mówi morderca. Kat myœli o swojej dawnej pracy, która teraz straciła sens, nawet zdaniem morderców. Czy chce pan żyć? Wolałbym nie. „— Co chciałby pan zjeœć dziœ na obiad? — Wolę nie jeœć dzisiaj obiadu — rzekł Bartleby, odwracajšc się”.

1993


46. Literatura jako klęska

Niektórzy powiadajš, że nie ma czegoœ takiego jak literatura, że pojęcie to, jeœli je opisywać w kategoriach zbiorczych czy masowych, traci sens, że owszem, jest jeden, drugi, co najwyżej trzeci pisarz, jedna, druga, co najwyżej trzecia ksišżka, i fertig. Literatura jest zbiorem arcydzieł, o reszcie szkoda gadać — był tego zdania na przykład Gombrowicz. Owszem, był tego zdania, trwał przy tej heroicznej opinii i miał zarazem silnš skłonnoœć do literatury nikczemnej. Zycie (literatura), jak wiadomo, składa się ze sprzecznoœci. Sprzecznoœci zaœ niestety majš to do siebie, że nie sš ani w życiu, ani w literaturze rozłożone równomiernie. Jakże by to pięknie było, gdyby każdemu upadkowi towarzyszył wzlot, każdej podłoœci dobry uczynek, każdemu niespełnieniu spełnienie. Jakże pięknie i jakże potwornie by to wyglšdało, gdyby każdš klęskę natychmiast dyskontowało zwycięstwo, gdyby każdš karę osładzała natychmiastowa nagroda, gdyby każdy literacki bełkot był neutralizowany literackim arcydziełem. Na szczęœcie zabójczo symetryczny układ jest w tym względzie silnie zamšcony. Upadki bywajš liczne, a wzloty pojedyncze, spełnienia rzadkie, a niespełnienia częste, arcydzieła sporadyczne, a gnioty masowe.

iif

HHBBMBHB

Literatura jest w swej masie wielkim, ciemnym gniotem, zakalcem, kadłubem bez głowy, korowodem karłów, tłumem nieszczęœników, daremnš nadziejš, wrzaskiem i wœciekłoœciš. Jeden, drugi, co najwyżej trzeci wiarygodny utwór, jeden, drugi, co najwyżej trzeci rozwidniony blaskiem myœli horyzont, jeden, drugi, co najwyżej trzeci pisarz. Tak, tylko to się liczy. Glob spowity w ciemnoœć nie ma znaczenia, jedynie wšski jak plaża, œwiatły margines ma znaczenie. Ciemnoœć wszakże staje się coraz ciemniejsza. Literatura jest ciemnoœć.

Słychać krok fałszywych szamanów, idš eksperymentatorzy, nowatorzy i zacni gawędziarze, idš poetki piszšce wiersze białe i idš poetki rymujšce, idš autorzy kilkudziesięciu tomów, o których nikt nigdy nie słyszał, i idš debiutanci, o których nikt nigdy nie słyszał, idš chłopcy z „Twórczoœci” i idš chłopcy z „bruLionu”, straszny płacz słychać, to płaczš rodzice, idš ci, którzy postanowili wreszcie wymierzyć sprawiedliwoœć widzialnemu œwiatu, œwiat o nich dotšd nie wiedział, teraz będzie wiedział, teraz ich zauważy, nie sposób wszakże nie zauważyć oprawcy, idš więc literaccy oprawcy, idzie maleńki dekomunizator literatury, on sam jest maleńki niczym Tomcio Paluch, ale jego de-komunizujšcy zapał jest wielki niczym Rewolucja, idzie wielki propagator nowej literatury, propagator nowej literatury propaguje jš tak intensywnie, iż sam z wolna przeistacza się w postać literackš, przeistacza się w postać literackš pochodzšcš z kart literatury, którš propaguje, idzie klęska.

Klęska jest zasadš literatury, jest jej alfš i omegš, jest jej niezbywalnym atrybutem. Każdy sukces jest w literaturze podszyty klęskš. Jak jest to sukces widzialny, to jest podszyty niewidzialnš klęskš, jak jest to sukces poœmiertny, to jest podszyty życiowš klęskš, jak jest to sukces życiowy, to jest podszyty rychłym zapomnieniem. Wyjštki się zdarzajš, ale przestańmy wreszcie mówić o wyjštkach. Ktoœ, kto na stare lata zostaje klasykiem, niewštpliwie musiał klęskowo debiutować, a o wspaniałych debiutach, co zostały zgaszone póŸniejszymi klęskami można by bez końca. A dzieła wybitne — nie docenione i nie zauważone? Czyż ich byt nie jest klęskowym bytem, zwłaszcza jeœli ich wybitnoœć nie jest oczywista, lecz za to klęskowoœć absolutnie pewna? Œwietne kariery nagle załamane, posuchy twórcze, zabójcze emigracje, małżeństwa wysoce dla twórczoœci szkodliwe, nieszczęœliwe żony pechowych literatów, ich neurotyczne kochanki i dzieci zawstydzone. Iluż ich było — ciemnych mężów literatury, umierajšcych w zapomnieniu, głodujšcych całe życie, cale życie marzšcych o tym, by klęska odeszła wreszcie, a ona nie chciała odejœć, w najlepszym razie odchodziła zbyt póŸno.

Tak również od czasu do czasu trzeba spojrzeć na literaturę, spojrzeć na niš jak na dzieje bełkotu i głodu, historię zapomnienia, spis oszczerstw, obłędnych polemik, nieporozumień, kronikę powszechnego szaleństwa. Bo przecież i ci, co zaznali sukcesu, musieli zaznać i jego klęski, klęski sukcesu, klęski schematycznych komentarzy, klęski trafnych odczytań krytycznych, klęski lektur szkolnych, klęski szuflady, w której niczym w trumnie bywali na wieki umieszczani. Klęski zatrzaskujšcej się nad Nimi twardej okładki Ich Dzieł Zebranych. Literatura jest ciemnoœć.

PS Niedawno w dzienniku telewizyjnym uwagę mojš zwróciła informacja, iż ukazało się właœnie nakładem „brulionu” kilkanaœcie debiutów literackich. Oczywiœcie nazwisk debiutujšcych pisarzy nie podano — imię ich „brulion”. Kilku z nich wszakże pojawiło się na ekranie. Najpierw poeta (skšdinšd zdolny) zdjšł czapkę i zarzęził do mikrofonu, potem pojawił się drugi, też zdolny, który wyraŸnie zdšżył przed rozmowš w ostatniej chwili, ponieważ — jak go znam — wczeœniej ganiał po studiu w poszukiwaniu tematu do kolejnego utworu literackiego, ale przecież zdšżył, najpierw stanšł tyłem, a potem, jak trzeba, przodem, na końcu zaœ pojawił się trzeci, trochę mniej zdolny, ale też zdolny. Pojawił się i spalił swojš ksišżkę. Spalił jš, żeby inni —jak oœwiadczył — nie musieli tego robić.

Rozumiem, że bez pychy nie da się uprawiać literatury, ale czynienie sobie nadziei na męczeństwo literackie wydaje mi się jednak w tym wypadku zbyt daleko idšcš nadziejš. Owszem, z pewnš dozš ryzyka można wysunšć tezę, iż nikt nie będzie niektórych wydanych przez „brulion” tomików czytał. Ale też bez ryzyka błędu można powiedzieć, iż z całš pewnoœciš nikt ich nie będzie palił. Jak mawiał pewien cenzor za Peerelu: Można drukować, tam nic nie ma.

1993


*


ANEKS

CZYLI PIĘĆ PAMFLETÓW z „NaGłosu” mówionego

Autor pragnie poinformować Czytelników, iż podczas przygotowywania tekstów „NaGłOsu” mówionego nieobce mu były tak podstawowe chwyty, jak: tendencyjny dobór materiału, preparowanie fragmentów, wyrywanie cytatów z macierzystego kontekstu, ogólnie zła wola oraz szereg innych pomniejszych ekscesów krytycznoliterackich. Ponadto, ponieważ teksty te — zrazu nie przeznaczone do druku — odtworzone zostały z taœm magnetofonowych przez Sztab Wolontariuszek, nie sposób też obecnie ustalić ich pierwotnego kształtu interpunkcyjno-formalnego.


47. Szał twórczy członka Rady Państwa

Przygoda z Bibichanum Józefa Ozgi-Michalskiego wcišż leży w księgarniach. Jest to widomy sygnał, iż nasze życie duchowo-ekonomiczne powraca do nie tak znów dawnych czasów beztroskiej rozrzutnoœci, kiedy Ferdydurke kupowało się w przecenie, Auto da fe w kiosku Ruchu, a Poezje Mandelsztama w antykwariacie.

Obojętnoœć publicznoœci i krytyki można tu tłumaczyć na setki sposobów, poczynajšc od niepozornej szaty poligraficznej dzieła, a kończšc na jego otchłannej, hermetycznej, niemożliwej do ogarnięcia nawet po kilkukrotnej lekturze zawartoœci. TeraŸniejsze milczenie o niczym w gruncie rzeczy nie œwiadczy, zapowiada jedynie tym dobitniej przyszłš liczbę egzegez, analiz i interpretacji, którymi niechybnie księga Ozgi-Michalskiego obroœnie.

Czym jest Przygoda z Bibichanum? „Poematem, klechdš, baœniš, eksperymentem artystycznym w służbie wspólnej sprawy”, jak sugeruje we wstępie sam autor? Oczywiœcie, że tak, ale jest także traktatem o sztuce i poezji, dialogiem filozoficznym, ekstatycznym hymnem


Józef Ozga-Michalski, Przygoda z Bibichanum, KAW, Warszawa 1983.


miłosnym, okrutnš satyrš politycznš i historiozoficznš rozprawš. Jest każdym z tych gatunków i zarazem wszystkie te gatunki (i zapewne dziesištki innych, nierozpoznawalnych na pierwszy rzut oka) zawiera w sobie, tworzšc — tak jak każda wielka księga ludzkoœci — nowš jakoœć niepowtarzalnš i jednorazowš, bo wynikajšcš z wewnętrznych koniecznoœci. „W tej opowieœci — powiada autor — starałem się pokazać jednoczesnš historię ludzi, nie jednego narodu od drugiego wyodrębnionš, ale wspólnš, nie idšcš gęsiego, lecz unoszšcš się w powietrzu kluczem. […] Dlatego dopuœciłem do tej sprawy i osadziłem na scenie obrotowej duszę człowieka, która jest naszš przestrzeniš myœlowš, dostępnš na każdej szerokoœci globu, i napełniłem jš treœciš języka rozproszonego w nas wszystkich, którzy żyjemy, i starałem się, aby ogarnęła œwiat, jaki był i który nadchodzi”. I dopuszczona do sprawy przez Ozgę-Michalskiego, osadzona na scenie obrotowej, wypełniona językiem rozproszonym dusza ogarnia œwiat i jego dzieje. Rejestruje palšce problemy współczesnoœci, ale bywa także u mitycznych Ÿródeł, w biblijnym sadzie, w którym „krowy dawały mleko, a historia jak wielka sernica zostawiała po sobie pożywny twaróg”.

W tych zamierzchłych czasach panował zresztš solenny, gromadzki porzšdek, wspominany przez weterana ruchu ludowego z nieskrywanym sentymentem. „Słońce było wtedy prezesem zielonej pełni stogów rozstawionych w polu, a księżyc jego zastępcš”. Człowiek bynajmniej nie pogršżał się (mamy tu do czynienia z ciekawš waloryzacjš mitu) w kontemplacji rajskiej szczęœliwoœci, ale w całej pełni zdawał się pojmować postulat przekształcania

przyrody i „kładł na łopatki byki i łosie”. Co budzi szczególne uznanie, to fakt, że już tam, u samych poczštków, Józef Ozga-Michalski był żarliwym humanistš i pomimo takich czy innych knowań i podziałów, akceptował rzeczywistoœć w całej jej złożonoœci:

W jednej chwili pojšłem doskonałoœć œwiata tak bardzo podobnego do jednego jabłka, które jest z zapylenia biblijnego taty, ojca ziemskiej jabłoni, rodem z Ałma Aty.

Jeœli pokusić by się o przedsięwzięcie prawie niewykonalne, o próbę uporzšdkowania (pobieżnego oczywiœcie i niesłychanie ogólnikowego) przetaczajšcych się przez karty Przygody z Bibichanum czasów, przestrzeni i postaci, mogłoby to wyglšdać następujšco: Akcja podstawowa (o ile termin ten ma tu w ogóle sens) utworu toczy się w Samar-kandzie. Do tego starożytnego, rówieœnego Atenom i Babilonowi grodu, przybywa bohater-narrator. Jest on, rzecz jasna, poetš. W wędrówkach po mieœcie towarzyszy mu przypadkowo napotkany starzec — jak się okazuje, również poeta. Wiodš oni nie kończšce się dysputy dotyczšce sztuki poetyckiej i toczš — jak by powiedział Tadeusz Holuj — walkę na dzieła o wizję œwiata. Wkrótce docierajš do grobu Tamerlana, œwištyni jego żony Bibichanum i szczštków obserwatorium astronomicznego legendarnego astronoma Uług-Bega. Tutaj okazuje się, iż starzec-przewodnik, który przez cały czas „prowadził wyraziœcie, krewko, pod niezwykle wysokim napięciem ciekawoœci, jakby udzielała się nam zapalczywoœć mocy przerobowych odkrywajšcych żywotnš historię”, dysponuje także, oprócz mocy

przerobowych, mocami nadprzyrodzonymi, potrafi przeistaczać swš postać oraz przywoływać zza czasów, z zaœwiatów i zza mórz postaci historyczne, mityczne oraz Zbigniewa Brzezińskiego.

Na zawołanie przybywa więc Bibichanum, astronom Uiug-Beg (wraz z nim Kopernik, Galileusz, Tycho Brahe i Kepler), a także, przybrawszy postać ryby, doradca poprzedniej ekipy waszyngtońskiej. Obserwatorium i œwištynia stajš się czymœ w rodzaju mitycznej bazy wypadowej, do której zgłaszajš się wezwane postaci i z której wszechmogšcy narrator — snadŸ udzieliły mu się czarodziejskie własnoœci dawnych mieszkańców Samarkandy — rusza na wędrówki po stuleciach i obszarach. Nie omija przy tym żadnego rejonu œwiata, gdy zaœ zdawać by się mogło, iż na skutek poœpiechu oraz kosmicznej perspektywy któryœ ze znaczšcych punktów globu zostanie ominięty, wędrujšca œwiadomoœć strofuje samš siebie:

Podróżniku, na chwilę przystań, pozdrów szczyt wolny Afganistan.

Docierajšc wszędzie, bohater-narrator-podmiot liryczny Ozgi-Michalskiego zwraca wszakże najbaczniejszš uwagę na bolesny problem niemiecki:

W czeladnej izbie arsenału, gdzie chór prusackich jegrów œpi, słychać sekretny tętent cwału, wojenny cymbał Straussa grzmi.

(Do jakiego stopnia sprawa ta leży autorowi na sercu, niech œwiadczy fakt, iż nawet w trakcie dyskusji

astronomów jeden z nich, Kepler, ni stšd, ni zowšd wygłasza złowróżbnš apostrofę: „Uważajcie na lisa rudego, na Józefa Franciszka Straussa”).

Jest także Ozga-Michalski œwiadkiem wyboru Papieża-Polaka, przy czym spoœród wszystkich obecnych na kartach Przygody z Bibichanum odmian języka do opisu tego faktu wybiera język sobie najbliższy, język ludu: „Byliœmy œwiadkami usadowienia się nowego papieża na tronie i słychać było chrzęst tego tronu, jakby wišzki grochowin pod siedzeniem woŸnicy”. Co ciekawe, wrażenia słuchowe, o których tu mowa, docierajš do œwiadomoœci autora przez narzšd wzroku. Uroczystoœci intronizacyjne sš bowiem jednym z nielicznych wydarzeń, w których nie uczestniczy on bezpoœrednio, lecz z samarkandzkiego obserwatorium œledzi je przez lunetę, „która jak jednorożec bodzie plac Piotrowej Bazyliki”.

Podstawowym czasem (czasem czasów) utworu jest natomiast — o ile i ten termin ma tu sens — czas narodzin wiosny, „błogosławiony czas strzyżenia owiec. Tam, gdzie zostaniesz ostrzyżony, nie będziesz się pocił” — powiada jedna z postaci do narratora zatracajšcego się niekiedy we własnej wszechwiedzy. Pamiętać jednak należy, iż stabilnoœć tych najbardziej nawet fundamentalnych kategorii jest wysoce metaforyczna. Jeœli w całej konstrukcji istnieje jakaœ stała, to jest niš najpewniej ruch i powszechna zmiennoœć. Cały œwiat, czy raczej — należałoby powiedzieć — cały wszechœwiat przedstawiony znajduje się jakby w stanie wrzenia. Wszystkie postaci z niesłychanš łatwoœciš przenikajš z czasu do czasu („Starzec zajšł pozycję w czasie nieutraconym i zademonstrował swoje emocje”), przeistaczajš się z tożsamoœci w tożsamoœć. Bibichanum, postać zresztš — jak podaje praca „Turysta polski w Zwišzku Radzieckim” — nie potwierdzona historycznie, jest bšdŸ ponętnš dziewczynš, bšdŸ wiekowš staruchš, bšdŸ sobš, bšdŸ własnš matkš. Starzec-poeta — przewodnik z poczštkowych fragmentów utworu — w dalszych okazuje się jej ojcem, w zakończeniu zaœ także teœciem autora. Metamorfozy te prowadzš z kolei do piętrowych powikłań rodzinno—historycznych. Oto gdy dochodzi wreszcie do symbolicznego małżeństwa z chwilami cokolwiek starożytnš, chwilami zaœ całkiem apetycznš narzeczonš i dzięki Józefowi Ozdze-Michalskiemu oraz rewolucji paŸdziernikowej „historia Jagiellonów zeszwagrza się z Tamerlanami”, cena, którš przychodzi za tak znaczne sukcesy państwowe zapłacić, okazuje się wysoka i kłopotliwa. Choć bohater jest uniwersalnš kreacjš duchowš, nieustanna skłonnoœć żony do przeistaczania się w teœciowš i na odwrót wyraŸnie go stresuje. W tych nie byle jakich tarapatach Ozdze-Michalskiemu przychodzi w sukurs rzemiosło literackie. Wieloletnie doœwiadczenie w uprawianiu sztuki poetyckiej wydatnie pomaga w rozróżnianiu wcieleń ukochanej osoby. Gdy mówi o żonie, budzi się w nim biblijny retor, który mógłby być autorem Pieœni nad pieœniami. „Uda miała jak dwa promienie poranka, tryskajšce zdrowiem i siłš”. Gdy natomiast opiewa teœciowš, jest typowym chłopskim imażynistš: „wyglšdała jak Cołobus, małpa z rodziny koczkodanów, ubarwiona na czarno, z białymi kosmykami włosów (…). Była więc jak gęgawa, przodek rozwiniętej gęsi (…). Jej szaro-brunatne upierzenie i pomarańczowe nogi dowodziły, że pochodzi z gatunku dzikich…”

Miłoœci pomiędzy Bibichanum a bohaterem poœwięcone sš i najpiękniejsze, i najdonioœlejsze stronice poematu. Uczucie to, choć rodzi się od pierwszego wejrzenia („ujrzałem w jej twarzy chęć dopełnienia analogii”) i niesie w sobie głębokie przesłania kulturowe, napotyka od poczštku liczne i kłopotliwe przeszkody. „Chcesz ze mnš być? Muszę tego pragnšć, bo wszystkie siły złożyły się na to, że będziemy połšczeni. Dobrze, ale niech ten starzec wyjdzie, jest zbyt żywotny”. Niekiedy sama oblubienica poddaje ukochanego próbie wiernoœci, umykajšc przed nim i nieustannie — niczym Tetyda w ramionach Peleusa — zmieniajšc swš postać. „Starucha biegła przede mnš, ja za niš na tyle szybko, że dopadłem babę (…) i zerwałem pieczęć. Nie obraziła się na mnie, złożyła tylko krótkie oœwiadczenie:

Uciekałam z dziewictwem, ale mnie dopadli, przycisnęli do muru, cnotę wzięli diabli.

Jak widać, metamorfozy dotyczš tu także języka, przepoczwarzajšca się nieustannie Bibichanum potrafi w razie potrzeby zanucić Ozdze-Michalskiemu swojskš, œwiętokrzyskš przyœpiewkę. Ale też właœnie język jest w utworze przedmiotem szczególnej uwagi, gigantycznym zamiarem autorskim jest odnowienie polszczyzny, odmrożenie — mówišc językiem utworu — mózgów i strun głosowych. Zasadnicze zbliżenie pary kochanków jest także zbliżeniem w rzeczywistoœci językowej, odrzucenie konwencji moralnych, obyczajowych czy kulturowych jest tu zarazem odrzuceniem konwencji języka i gramatyki, rozbieranie do snu jest pozbywaniem się zbędnych

fatałaszków składni i fleksji. „Teraz zdjęła z siebie katorżnicze klamry gramatyki, staniki składni i wołaczem poufałym zwróciła się ku mnie: Nagš, otrzyj mnie teraz trzeŸwymi oczami”. Partner tych perwersyjnych karesów staje zresztš na wysokoœci zadania, jako pierwszy zdjšł co trzeba i przemawia językiem do imentu wyzwolonym: „To mi dopiero umarlanka, umšdrowiona, uperlona, uzgrzebniona amforowo oraz napełniona winem, które bšdŸ co bšdŸ jest też wtryskowym składnikiem języka”.

Zgoda na nowy język jest zarazem zgodš na podporzšdkowanie się żywiołowi kobiecoœci. „Zdobyłem Bibichanum — powiada Józef Ozga-Michalski — a ona obdarzyła mnie żeńskš œwiadomoœciš historycznš”. Ma to doniosłe konsekwencje artystyczne, nastšpiš teraz całe partie tekstu nasycone nieokiełznanš metaforykš kobieco-macie-rzyńskš. Spoœród rozlicznych „porodów fraz muzycznych”, „chwil milczenia wypełnionych nabrzmiałoœciš” oraz „macic rodnych uprawianej ziemi” szczególnie przykuwa uwagę obraz drzewa akacji w cišży:

To dlatego żołnierz na głowę nie hełm wgłębia, lecz księżyc, a kwitnšce drzewo akacjowe zaszło w cišżę i młodzi język.

Obdarzony żeńskš œwiadomoœciš, bohater przywołuje postaci kobiet-polityków, heroin, które „przeciwstawiały się biernoœci natury, (…) rozszerzajšc stan posiadania władzy z jednopłciowego na dwupłciowy”. Zwraca przy tym uwagę fakt, iż nawet po dokonaniu umysłowej zmiany płci Józef Ozga-Michalski nie traci orientacji w aktualnie

obowišzujšcych pryncypiach. „Niedaleko stšd pani Indira Gan-dhi i cejlońska pani Bandaranaike; w przeszłoœci Kleopatra, Dziewica Orleańska i królowa Bona. Można by jeszcze — dodaje z sarkazmem — wymienić paniš Margaret Thatcher, ale jest ona uważana przez swoich partnerów za kobyłę trojańskš Stanów Zjednoczonych w Europie Zachodniej”.

Oprócz fragmentów impregnowanych pierwiastkiem żeńskim pojawiajš się też w Przygodzie z Bibichanum cale fragmenty nasycone innymi żywiołami. Na przykład żywiołem wody. Szczególnie jest to widoczne w przejmujšcych obrazach zimnowojennej polityki USA. Punktem wyjœcia jest tu przysłowiowa „wielka woda”. Zbigniew Brzeziński jest przeistoczonym w rybę człowiekiem zza wielkiej wody, jest białš rybš w czarne cętki, o skórze brzezinowej, pozostała zaœ ludnoœć Ameryki to rybi, zimnokrwisty naród beztrosko baraszkujšcy wœród pływajšcych zegarowych rakiet z pozytywkš. Wszystkie owe Dorsze, Plamiaki i Kar-mazyny Józef Ozga-Michałski ostrzega przed stojšcym nad przeręblš rybakiem w walonkach, co uznać jednak należy za doœć niezręczny obraz wyposażenia floty radzieckiej.

Metoda poetyki żywiołów — choć, jak widać, niesłychanie pobudzajšca i prowadzšca do ciekawych wniosków — nie jest, rzecz jasna, jedynš rozœwietlajšcš mroki i labirynty ksišżki metodš. Sposobów czytania Przygody z Bibichanum może być nieskończenie wiele. Można jš na przykład także czytać (a końcowy napis: Samarkanda — Warszawa / Kwiecień 1979-Luty 1980, zda się tryb ten sugerować i potwierdzać) jako osobliwš relację z podróży do Zwišzku Radzieckiego. Byłaby to już druga niezwykła podróż Józefa Ozgi-Michalskiego do tego kraju. Niezwykła

podróż, taki właœnie tytuł noszš wydane w roku 1953 wrażenia z pobytu w ZSRR, kiedy to autor wraz z grupš chłopów polskich zwiedzał radzieckie kołchozy. Pragnę przy tym z góry uprzedzić niestrudzonych zbieraczy moralnej pornografii, którzy kierujšc się datš wydania oraz informacjš o zawartoœci dziełka, spodziewajš się znaleŸć tam atrakcyjne okazy, iż spotka ich rozczarowanie. Jeœli coœ niezwykłego zwraca uwagę w Niezwykłej podróży, to sš to wštki i motywy dowodzšce wiernoœci sobie, myœlowej i artystycznej niezależnoœci autora. Na kartach tego wczesnego utworu pojawiajš się postaci i tematy, które teraz, w pracy wieńczšcej dorobek, znajdujš swe bezpoœrednie kontynuacje i udoskonalone, pełne wcielenia. Prototypem postaci star-ca-przewodnika żyjšcego poza ziemskim czasem jest z pewnoœciš KuŸma Michajłowicz, starzec, który już wtedy, w latach pięćdziesištych, dzięki uchwale kołchoŸników wstšpił w mit. KuŸma Michajłowicz był człowiekiem sędziwym i zachodziła obawa, iż może nie doczekać komunizmu. W kołchozie wizytowanym przez Ozgę-Michalskiego podjęto więc wybiegajšcš w przyszłoœć uchwałę, aby zasłużony staruszek korzystał z owoców pracy według potrzeb. KuŸma Michajłowicz dostosowuje się do nowego ładu z łatwoœciš przeskakujšcego z epoki do epoki starca z kart Przygody z Bibichanum. Pracował, ile potrafił, a z kooperatywy brał, co mu potrzeba. Nie był łapczywy.

Pojawiajš się też w Niezwykłej podróży tak charakterystyczne dla Przygody z Bibichanum obsesje architektoniczne. Œwištynia żony Tamerlana czy samarkandzkie obserwatorium astronomiczne sš przecież dla Ozgi-Michalskie-go œwiętymi miejscami, sednem rzeczy i œwiata. Tylko

233

tutaj — jak by powiedział teolog — duch wylatuje z piersi, a ciało do woli może nasycić się wspaniałš strawš kultury. Tu bardziej niż gdziekolwiek indziej wyczuwalny jest puls historii, skupione sš najwrażliwsze i najczulsze zakończenia nerwów, tu œwiat ujawnia się jako całoœć. W Niezwykłej podróży budowlš równie monumentalnš jest muzeum podarków ofiarowanych Józefowi Stalinowi w siedemdziesištš rocznicę urodzin. Tam właœnie, spoglšdajšc na wzorzysty dywan utkany przez osiemnaœcie tysięcy kobiet, różę wyobrażajšcš rozkwitajšcš Bułgarię, fajkę z drzewa, pod którym odpoczywał Kim Ir Sen, wyroby przemysłu Czechosłowacji oraz ciepłe, wełniane pończochy i rękawice utkane dla Stalina przez kobiety estońskie, tam właœnie, w owej kunstkamerze, której oszczędny opis do dziœ nie stracił siły wyrazu, Józef Ozga-Michalski po raz pierwszy doœwiadczał olbrzymich myœli i bratał się z całym œwiatem. „Jesteœmy w jedynym na kuli ziemskiej gmachu, gdzie narody odnalazły wspólny język i na czele ze swoim ukochanym wodzem zmierzajš nieustępliwie ku nowej epoce”.

Najboleœniejszy dla komentatora jest fakt, iż majšc — skromny w końcu — zamiar poruszania spraw najbardziej podstawowych, nie jest w stanie nie tylko ich pobieżnie scharakteryzować, ale nawet wymienić. Nie wspomniałem o licznych w utworze aluzjach literackich, parafrazach i cytatach. Nie poruszyłem sprawy tradycji, a przecież wystarczy przytoczyć choćby jeden passus: „Podeszła do mnie i zwaliła z moich oczu ciężkie powieki”, by zorientować się, iż po wielkich romantykach nikt tak nie pisał. Jest też Przygoda z Bibichanum istnš kopalniš aforyzmów, sentencji i złotych myœli, które — przytaczam dosłownie

m

i’-.—.-:.–””:’-.’-. ‘ ”;: ””’,’•. .”””-,,’. :- ‘ ‘ ‘.”:’ ‘ ‘ ‘ : ‘. :

pierwszy z brzegu: „Nie ma sprzecznoœci pomiędzy zielonš choršgwiš Mahometa a reformš rolnš bez odszkodowania” — wieœć będš żywot samodzielny i na trwale wejdš do skarbnicy.

Nie będę także ukrywał: nie wszystko w arcypoema-cie Józefa Ozgi-Michalskiego rozumiem.

ródŸ chłopców na braterstwo

i siostry siostrzane,

duże i oryginalne, młode, a już starsze,

aby były jak syjamskie

i jak w Polsce gdańskie.

Mimo wielorakiej lektury i intensywnej pracy myœlowej nie wiem, co znaczš i z jakich wywodzš się mitologii owe siostry duże i oryginalne. Również poniższy fragment zda się wymykać aktualnym (zapewne nie tylko moim) możliwoœciom poznawczym:

Wy żyjecie w celibacie jednorodnej partii kraju, poœlubieni faktom swoim (…). Sprężynowa powieœć Lenina z Kremla bije w serca wasze tak jak majster zaplanował, tak jak wojska poszły w pole, kiedy Stalin diabła musztrował. I tak warczy w Aparacie głos, co przepowiada chwilę…

Co znaczy sprężynowa powieœć Lenina? Jaki głos? Jaki aparat? Jaka partia? I jeœli poœlubieni, to dlaczego w celi—

235


bacie? Oto tylko garœć pytań stojšcych przed dzisiejszymi i przyszłymi egzegetami.

Wytwarzanie poezji — powiada Józef Ozga-Michalski — jest pracš wszystkich zmysłów i całego ciała. Istotnie. Powstanie rzeczy takiej jak Przygoda z Bibichanum było możliwe jedynie dzięki niebywałemu wysiłkowi całego organizmu.

1984


48. Ból rżnie serce na żywo

Wydani po raz pierwszy w 1961 roku Spiskowcy Władysława Machejka to historia miłosnych perypetii młodego komunisty Wiktora i jego szkolnej koleżanki Wandy — fanatyczki religijnej oraz córki endeka. Jak zwykle w tego rodzaju zwišzkach, urazy ideologiczne i różnice społeczne permanentnie utrudniajš bohaterom harmonijne pożycie. Nie sposób zapomnieć przejmujšcej sceny, kiedy to Wanda wyszeptuje w upojeniu cokolwiek retoryczne pytanie: „A gdzież się taki mężczyzna uchował?” Jej partner zaœ, snadŸ ugodzony w słabiznę klasowš, krzyczy z nienawiœciš: „Na wsi!” On też — przypomnę —jest głównym bohaterem ksišżki, jej narratorem, dramaty jego œwiadomoœci sš dramatami pierwszoplanowymi. „Nie obeszło się bez zbliżenia z dziewczynami — wyznaje w pewnym momencie. — Ma się rozumieć, z góry zakładałem ostrożnoœć i wiernoœć zasadzie niekrzywdzenia mej klasy”. W wyznaniu tym ukryty jest jeden z zasadniczych paradoksów powieœci. Choć bohater, obcujšc z Wandš, nie krzywdzi swej klasy, popada wszakże we wszelkie tarapaty, jakie niesie


Władysław Machejek, Spiskowcy, wyd. IV, WL, Kraków 1984.


krzywdzenie klasy obcej, czyli mówišc wprost: walka klasowa. Szczególnie uwrażliwieni na ten rodzaj problematyki czytelnicy być może pamiętajš, iż Wiktor ma zwyczaj obdarzania swej partnerki stekami piętrowych wyzwisk (np. ty księża naganiaczko, burżujko galandzka po endeckim psie, suczko burżuazyjna). Nieustannie brzmiš mu też w uszach — nawet w najbardziej newralgicznych sytuacjach — słowa instruktora KZMP: „Uważajcie, prowokacja podsuwa towarzyszom kobiety, żeby was rozkonspirowac”. Agresja połšczona z ostrożnoœciš ma tu oczywiste funkcje obronne. Wiktor usiłuje zagłuszyć w sobie erotyczny pocišg do wroga klasowego. Jednakże, odganiajšc demona seksu, tłumi zarazem w sobie ducha walki. Nie jest niestety w stanie „krzywdzić” córki endeka wyłšcznie z pobudek klasowych. Jego dramat potęguje fakt, iż czuje on w dodatku dwuznaczny popęd do chłopów, robotników rolnych i szewców. „Cóż za przyjemnoœć trzeć się brzuchem o brzuch w tańcu czy tam gdzieœ indziej […] cóż za porównanie z naszymi w tym czasie agitrozmowami z chłopami, robotnikami rolnymi i szewcami” — deklaruje z ekshibicjonistycznš szczeroœciš. Na uwikłania cielesne nakłada się problematyka spirytystyczna. Bohater, choć członek KPP, boi się duchów, a zarazem jego wyobrażenia dotyczšce zaœwiatów nie wykraczajš poza granice materializmu dialektycznego. „W zanadrzu nosiłem gumoołów celem ewentualnej obrony przed duchami. Wychynie duch z krzaków, zadławi, ale przedtem pozna rękę — mojš, komunisty”.

To niebywałe spiętrzenie wielorakiej problematyki prowadzi niekiedy do pomieszania pojęć. Wiktor w pewnym momencie zaczyna zadawać pytania, których nie po-

;:::

winien zadawać w żadnym wypadku, nawet przed wojnš. Co było czym? — pyta na przykład, majšc na myœli legalizm i podziemie.

Zapewne potrzeba odpowiedzi na to i choćby częœć pozostałych postawionych w utworze pytań zadecydowała, iż obecne (czwarte) wydanie ksišżki w sposób zasadniczy różni się od poprzednich. Jak głosi skrzydełko obwoluty, autor nie tylko uzupełnił pierwotny tekst, lecz przede wszystkim dopisał nowš częœć. Istotnie zmiany w tekœcie sš tak fundamentalne i zasadnicze, iż pozwalajš uznać wznowionych parę tygodni temu Spiskowców za zgoła nowy utwór Władysława Machejka.

Zmiana najbardziej rzucajšca się w oczy — choć oczywiœcie nie najistotniejsza — polega na opatrzeniu tekstu pierwotnego przypisami. Wychodzšc ze słusznego założenia, iż akcja powieœci (rok 1938) toczy się ładnych parę lat przed pojawieniem się na ziemiach polskich pierwszych form państwowoœci, Władysław Machejek postanowił za pomocš przypisów objaœnić znaczenie niektórych, dziœ zupełnie zapomnianych i wręcz niezrozumiałych ówczesnych realnoœci, takich jak np: sanacja, OZON, Defensywa czy Linia Maginota. Nie jest co prawda autor konsekwentny i pozostawia bez objaœnień obecne na kartach ksišżki pojęcia takie jak Darwin, Sedan, Mason, Freud, fluid antysemicki czy raj sowiecki, ale przecież pamiętać trzeba, iż nie sš Spiskowcy traktatem naukowym, lecz dziełem literatury pięknej. Rozmaite rzeczy można Machejkowi zarzucać, nie sposób jednak zarzucić mu braku uporzšdkowania naddane-go. Zresztš autor rekompensuje niekiedy braki podstawowe, umieszczajšc niektóre przypisy tam, gdzie czytelnik

m

zgoła ich nie oczekuje. Na przykład przypis objaœniajšcy ostatnie słowo w zdaniu: „Muszę się przyjrzeć od wnętrza tym uœpionym szelom”, brzmi następujšco: „Jakub Szela — przywódca chłopów galicyjskich pod zaborem austriackim, który sprawił krwawe porachunki z dworami i dziedzicami w 1848. Za niewolenie chłopów i inne krzywdy”. W przypisie do słowa Dziadek rzuca autor nowe spojrzenie na poglšdy sentymentalistów. Brzmi on następujšco: „Dziadek — tak sentymentaliœci nazywali Józefa Piłsudskiego”.

Zmiany w samym tekœcie majš charakter różnorodny; muszę przyznać, że nie zawsze nadšżam za ich sensem. Rozumiem na przykład, z jakich powodów autor po pierwszym — posługujšc się jego terminologiš — wyrzšdzeniu krzywdy córce wroga klasowego dopisuje zdanie: „Odetchnšłem, nie poddałem się burżuazji”. Nie rozumiem jednak, dlaczego zdanie: „Wanda przy sposobnoœci uciekła na Zachód”, pozbawione zostało w nowej redakcji surowej bezkompromisowoœci oryginału, kiedy to brzmiało: „Wanda przed falš Armii Czerwonej uciekła na Zachód”. Przykład kolejny: W roku 1961 Władysław Machejek napisał: „Ja jednak twierdzę, że zaszła pomyłka”. To samo zdanie w roku 1984 brzmi: „Ja jednak twierdzę, że Komintern popełnił pomyłkę”, przy czym na domiar wszystkiego słowo Komintern opatrzone jest przypisem („Komintern — skrót nazwy Międzynarodówki komunistycznej z siedzibš w Moskwie”), który — bez względu na konteksty i intencje — ma wymowę szyderczš.

Cisnš się na usta pytania: Dlaczego Władysław Machejek szydzi z Międzynarodówki? Dlaczego eksponuje jej dawno przez historię wyjaœnione błędy? Dlaczego usiłuje

zataić udział Armii Czerwonej w wyzwalaniu ziem pilskich? Dlaczego wreszcie słowo władza, które w 1961 roku (a więc w pištym roku rzšdów Władysława Gomułki) ot>y. wało się w jego tekœcie bez cudzysłowu, teraz, w roku 1984, ujęte jest w cudzysłów? Dlaczego — krótko mów}šC — obecne wydanie Spiskowców, miast spodziewanych rozstrzygnięć powikłanej problematyki, przynosi jej dalsze komplikacje?

Poszukujšc odpowiedzi wyłšcznie na gruncie zagadnień artystycznych, wysunšć by można hipotezę, iż tym> co osłabia ideologicznš czujnoœć Machejka, sš być może jego wzmożone cišgoty naturalistyczne. Jak się wydaje, zttyt wiele uwagi poœwięcił autor korygowaniu scen erotycznych, przy czym niektóre efekty owych korekt — poprzez ich nieokiełznany naturalizm właœnie — budzš, delikatnie mówišc, mieszane uczucia. Oczywiœcie zdarzajš się Machejkowi nader szczęœliwe rozwišzania, kiedy to dosłowne jednym dyskretnym maŸnięciem pędzla ukonkretnia i zai-a-zem dynamizuje obraz: „Mężczyzna samiec niczym i\ie różni się od koguta. Z kury na kurę”. I nowa, gruntownie przestylizowana wersja tego aforyzmu: „Mężczyzna samiec niczym nie różni się od koguta. Skacze z kury na kurę”. Dokonane po latach dookreœlenia niektórych scen, owszem, bywajš subtelne, o pewnych nawet — doœć wprawdzie elementarnych — walorach poetyckich. Na przykład do elegijnie brzmišcej refleksji: „Nikt nas nie nauczył miłoœci”, dołšczył pisarz frywolny człon drugi i całoœć brzini teraz: „Nikt nas nie nauczył miłoœci, jak przypasować nasze wspaniałoœci”. Ale niestety owe szczęœliwe fragmenty okupione bywajš żenujšco płaskimi, naturalistycznymi, by

Ul

WBSm

nie rzec wulgarnymi rozwišzaniami: „W nieprzytomnych snach […] nachodziłem cieple ciała dziewczęce, z których wiejscy chłopcy zdzierali jedwabne fatałaszki. Nie wytrzymywałem”. Prawie ćwierć wieku póŸniej epicki zmysł Władysława Machejka dostrzega na ekranie pamięci nieco więcej szczegółów: „W nieprzytomnych snach nachodziłem ciepłe ciała dziewczęce, z których wiejscy chłopcy zdzierali majtki. Lub walili się wprost, gdyż biedne nie miały nic pod sukienkš jak stare baby. Nie wytrzymywałem”. Istotnie, wytrzymać trudno, choć znaleŸć można w utworze fragmenty zupełnie nie do wytrzymania, i to nawet nie ze względu na ich lepkš drastycznoœć, ale enigmatyczny, wymykajšcy się wszelkiemu poznaniu sens. Najbardziej szokujšca korekta dotyczy z pewnoœciš epizodu, w którym autor mówi o trudnoœciach, jakie sprawiała mu nauka przedmiotów œcisłych. Wersja pierwotna: „Z fizykš, a jeszcze bardziej z geometriš siłowałem się jak człowiek z dębem, którego chciałbym wyrwać gołymi rękami”. Wersja nowa: „Z fizykš, a jeszcze bardziej z geometriš siłowałem się jak człowiek z dęciem”. Można jedynie wyrazić zadowolenie, iż autorowi opadł poziom weny i zaprzestał. Groza ogarnia na myœl, że mógłby w tym miejscu rozwinšć wštek wyrywania czegokolwiek gołymi rękami.

Najbardziej jednak kłopotliwš partiš ksišżki jest jej w całoœci dopisany wštek współczesny. Nadaje on Spiskowcom charakter swoiœcie polifoniczny i w tym też sensie — obecnoœci w jednym tekœcie kolejnych faz warsztatu pisarskiego — jest to utwór nader interesujšcy. Niczym pokłady geologiczne, nakładajš się tu na siebie kolejne etapy stylistycznego kunsztu autora. Na w miarę komunikatywnš

warstwę Machejka œredniego nakłada się warstwa Machejka œredniego skorygowana Machejkiem dojrzałym, na samym zaœ wierzchu leży warstwa Machejka w pełni ukształtowanego, cechujšca się, jak powszechnie wiadomo, całkowitym hermetyzmem. W ostatniej częœci ksišżki operuje autor charakterystycznymi wielkimi strukturami tekstowymi, które opisać można jedynie za pomocš negatywnych parametrów. Sš mianowicie: niezrozumiałe, niepodzielne oraz niestreszczalne. Zbliża się w ten sposób Władysław Machejek do idealnego modelu tekstu doskonale integralnego, którego nie tylko nie sposób zrozumieć czy streœcić, nie sposób także zacytować. Cytaty, jeœli w ogóle majš tu sens, obejmować muszš znaczne partie tekstu, a i tak — pozbawione poczštku i końca — zawsze sprawiać będš wrażenie wyrwanych z kontekstu. „Andre zabezpieczył swojš małżonkę przed wszelkimi niespodziankami klimatycznymi, lokujšc firmę w zacisznym, niedużym mieœcie w Lombardii, wœród gaików oliwkowych i winnic. Ale tu właœnie chronili się straceńcy po Duce — Mussolinim. Bohaterowie papy i Wandy w brudnych czarnych koszulach żebrali na ulicach. Ta atmosfera słała się pod jej stopami niby rozbite szkło, a szkliwo raniło jej serce. Albion staczał się w œlady Niniwy i Tyru, natomiast na południu Rzymian — a takich Mussolini pragnšł zrobić z makaroniarzy — deprawowały pršdy liberalne. BšdŸże więc przystaniš, Kanado pachnšca żywicš i dębami, w tym punkcie, gdzie Andre mógł najskrzętniej rozwijać swe interesy…” itd., itd.

Ukryty pod nie kończšcymi się sekwencjami tego rodzaju zdań porzšdek fabularny jest mniej więcej taki: Po latach Wiktor wyjeżdża wraz z grupš dziennikarzy polskich

do Paryża. Jeœli dobrze rozumiem sformułowanie, iż prezydent Giscard d’Estaing i Edward Gierek pijš z dzióbka, to dzieje się to w okresie tzw. zacieœnienia stosunków polsko—francuskich. Wiktor nie daje się jednak zwieœć pozorom i natychmiast po przyjeŸdzie wygarnia Francuzom gorzkš prawdę o ich pozornej pomocy udzielonej Polsce w 1939 roku. Skonfundowani gospodarze oferujš całej delegacji luksusowy hotel i obfite posiłki. Po spożyciu pierwszego z nich (wódka, koniak i wino) bohater, odziany w bluzę od piżamy, wychodzi na korytarz w poszukiwaniu toalety. Spotyka tam Murzyna i ze strachu zapomina o celu wyprawy. „W wielkim przerażeniu zastygło parcie” — powiada Machejek, jak zawsze z dużš swobodš operujšcy obrazami dołu cielesno-materialnego. Lęk przed Murzynem jest tak wielki, iż Wiktor wpada w szok i zaczyna mówić mowš wišzanš. „Z czeluœci wyłoniło się coraz wyraŸniejsze chło-pisko, jakby zawiadomione o możliwoœciach żeru wilczysko”. Pojawia się dryblas z włosami jak karakuł i prowadzi zziębniętego i rymujšcego Wiktora do pokoju. Tam oczekuje, odziana również wyłšcznie w górnš częœć garderoby, Wanda. Bohater powraca do rzeczywistoœci, orientuje się nawet, iż piżama, którš rzuca w niego Wanda, jest chyba — sšdzšc po szerokich spodniach — wietnamska. Rozrywa się potworny brzuch czasu i bezpowrotnie utracona — zdawać by się mogło — przeszłoœć powraca. Niestety odżywajš również dawne urazy klasowe. Wanda nie tylko bawi się Wiktorem, „jak szczypawica żołędzia”, nie tylko sama penetruje siebie i podaje jak na talerzu, ale hołduje także dawnym endeckim nawykom: „chciała nie po chłopsku, nie chciała być snopkiem zrzuconym z fury na ziemię do

jednorazowego użytku, lecz caloistnieniem we wszystkich szczegółach”. W tej sytuacji Wiktor zwraca się o przyjacielskš pomoc do członków hotelowej orkiestry. Muzycy nie odmawiajš. „Skrzypkowie przeszli do ciała Wandy i pocišgali smyczkami. A przy tym basiœci piłowali jak kanadyjscy drwale w lesie”. Mimo to sukces jest połowiczny. Wanda zgadza się wprawdzie na wspólny wyjazd do Moskwy, lecz nie zaprzestaje ustawicznego wtršcania francuskich słówek, które dezorientujš starego KPP-owca. „Encore, encore, Wiktorze” — pojękuje uparcie.

Niestety, nie wiadomo, co to znaczy. Ta częœć powieœci pozbawiona jest przypisów.

1985


49. Porzućcie wszelkš nadzieję

W prawie wszystkich wierszach Janusza Przymanowskiego zawartych w tomiku Nieœlubny bukiet dominuje ton skargi, żalu i bezsilnej niemożnoœci. Ten tom erotyków jest w gruncie rzeczy wielkš erotycznš skargš, czymœ w rodzaju pożegnalnej pieœni miłosnej. „Porzućcie wszelkš nadzieję / chłopcy roczników dwudziestych” — powiada autor do swych rówieœników, przypominajšc im równie patetycznie co bezceremonialnie, iż przeminšł już — jak powiada pismo — czas obłapiania. Nadzieja, którš Przymanowski nakazuje sobie i pozostałym Kolumbom porzucić, jest nadziejš erotycznš.

Dalej następuje analiza i szczegółowy — choć przewrotny i paradoksalny — opis własnej w tym względzie nieprzydatnoœci. Z pozornie męskš szczeroœciš mówi autor o swym „zardzewiałym kręgosłupie”, „siwych włosach” i „mordzie w bruzdach”, choć przecież te akurat „przypadłoœci”: szlachetna siwizna i naznaczone doœwiadczeniem oblicze, znacznie częœciej bywajš (także erotycznymi)


Janusz Przymanowski, Nieœlubny bukiet, KAW, Lublin 1984, nakład 15 000 egz


walorami. Również okreœlenie „zardzewiały kręgosłup” budzi raczej pozytywne (metaliczno-charakterologiczne: człowiek o żelaznych zasadach) asocjacje. O swej figurze powiada autor Studzianek, iż jest „gorsza niż u dżinsowego szparaga / kandydata na norrmalne (przez dwa Ťrť) prze-spanko”. W tej linijce także daje znać o sobie męska kokieteria i skłonnoœć do mnożenia poetyckich znaczeń. Po pierwsze, rzekoma marnoœć własnej postury porównana jest tu z posturš nie tyle nawet marnš, ile wręcz nie istniejšcš i nade wszystko obrzydliwš (szparag z dżinsu). Po drugie, płyciŸnie doznań przeciwstawia tu autor głębię uczuć, dajšc do zrozumienia, iż nie id&e mu o jednorazowe zbliżenie, lecz ma do zaoferowania prawdziwš miłoœć, a w przyszłoœci być może i małżeństwo. Po trzecie wreszcie, jest rzeczš powszechnie znanš, iż sylwetka Janusza Przymanowskiego jest sylwetkš ponętnš. Jeœli zaœ umieœcić jš w oprawie trybuny sejmowej, budzi nie tylko seksualne, lecz wręcz panseksualne emocje, rozgrzewajšc kobiety, mężczyzn, dzieci i starców. „Czy można pokochać człowieka, który zabijał?” — pyta Przymanowski z równie dwuznacznš, bo przydajšcš mu z kolei zniewalajšcego uroku rewolwerowca, retorykš, w innym zaœ liryku z powœcišgliwoœciš humanisty uœciœla liczbę zdobycznych skalpów: „Trzech zaršbałem saperkš, siedmiu zabiłem kulš”.

Na dobrš sprawę kokieteria autora kończy się dopiero wówczas, gdy dochodzi on do imponderabiliów. Szczerze boleje na przykład nad swojš — jak powiada — „podejrzanš”, „dziecinno-siermiężnš” sławš, która zamiast wzmagać, minimalizuje jego szanse erotyczne. Istotnie. Odnalezienie wœród wielbicieli serialu Czterej pancerni i pies

osoby w wieku poborowym, odpowiedniej w dodatku pici wydaje się przedsięwzięciem nierealnym, i to w skali całego Układu Warszawskiego. Szanse sš — cytujšc autora — „niewielkie (…), bliskie zera, choć może nie zerowe”. Również gdy mowa o œwiatopoglšdzie, nie pozwala sobie Przymanowski nawet na cień dwuznacznoœci, z całš bezkompromisowoœciš porównuje wówczas siebie do cegły. „Czy można pokochać cegłę?” — pyta i pytanie to wolne jest już od retoryki jakiejkolwiek. Co więcej, ów sugerujšcy intelektualnš wiernoœć samemu sobie obraz człowieka—cegły spotęgowany zostaje w następnej strofie, kiedy to autor uskarża się, iż musi „na biodrach kołysać blachę / pomiętš w zderzeniach z głazami / okresów wypaczeń”. Motyw blachy pojawia się również w cytowanym już wierszu pt. Samemu sobie:

To już kopa tych imienin,

żytnia mać!

No i cóż by mi w prezencie mogli dać? (…)

Drętwš mówkę z wysokich ust?

Jeszcze jednš blachę na biust?

Wyrażenie „blacha na biust”, uzyskane tu poprzez poetyckie zwaloryzowanie obu członów tradycyjnej formuły: „medal na pierœ”, również niesie w sobie podobny zespół asocjacji — jeœli można tak powiedzieć — pancerno-seksu-alnych. Ten właœnie sens uchwycił ilustrator tomu Szymon Kobyliński. Rysunek dołšczony do tekstu przedstawia pradawnego woja w zbroi, ujętego w całoœci przez dłoń kobiecš.

Z blachy, cegły, głazów (nie mówišc o żelaznym kręgosłupie) składa się więc podmiot liryczny

Przymanowskiego, nic też dziwnego, iż kwestia istnienia i lokalizacji jego obszarów erogennych bywa w niektórych lirykach kwestiš otwartš. Dodatkowo komplikuje sytuację pewna drobna, lecz nader kłopotliwa przypadłoœć. Mianowicie jego podstawowy organ artykulacyjny — język — ma znacznie odbiegajšcš od przeciętnej ciepłotę i autor zmuszony jest do nieustannego wygłaszania uspokajajšcych apostrof:

Nie płosz się, dzika,

ten chłód to nie ostrze noża,

lecz koniuszek języka.

Pomimo tak niesprzyjajšcych okolicznoœci i warunków obiektywnych Janusz Przymanowski, pułkownik w stanie spoczynku, nie rezygnuje i od czasu do czasu udaje mu się czymœ nawet błysnšć.

Zamiast słońcem

co sztandar wschodu niesie na zachód

błysnę pędem bambusa.

Miłoœć, którš autor oferuje, choć prawdziwa i szczera, jest jednak miłoœciš niełatwš. Jest to surowe uczucie starego frontowca, który poezji uczył się w okopach, pierwszych porywów zaœ zaznawał, rozwijajšc tyralierę. Jego zaklęcia miłosne miewajš niekiedy szokujšcš formę wojskowych rozkazów (Uderzaj! Rewiduj! Przyginaj! Daj sito!), jego porównania zbudowane bywajš z niedostępnych cywilom rekwizytów („Trzymam Cię jak granat odbezpieczony”), jeœli zaœ ugina się pod naporem tradycji i daje wizerunek pary miłosnej, czyni to za pomocš typowo żołnierskich œrodków wyrazu:

Oboje z glin niepodatnych hartowani cholernie ciasno spasowani.

W refleksyjnych partiach tomu często wraca autor do swego bogatego życia. Choć znacznš jego częœć wypełniła żołnierka, imał się także innych zajęć. Na przykład w wierszu pt. Włos na korze wspomina ciężkš — urozmaiconš jedynie wykręcaniem fujarek z trzcin — pracę drwala.

Mordowałem siekierš brzozy (…) Szczerbiłem maczetę na piniach (…) Wykręcałem fujarki z trzcin.

W wierszu pt. Doniewidzenia z niemałym sentymentem wspomina swš przeszłoœć dżokeja. Pomimo nietypowych warunków fizycznych (zbyt pokaŸny wzrost) odnosił w tej dziedzinie Przymanowski sukcesy. Pozostały mu zresztš z tamtych czasów spore umiejętnoœci, po których i dziœ łacno poznać mistrza.

Jeszcze, gdy zrzucę czaprak i uprzęże, umiem, dosiadłszy klaczy smukłonogiej, gnać jš na oklep, nie baczšc na drogę, (…) kitę w galopie poty wygłaskujšc, aż zwilgotniejš rozedrgane kłęby i zarży.

Niektóre z tych wspomnień fantastyczniej š i wówczas kolejne etapy życia Janusza Przymanowskiego stajš się wcieleniami obfitujšcymi w symboliczne czy też magiczne znaczenia. W tym samym wierszu przeistacza się on

w „zielony dršg”. „Jeszcze na jarmarku/ z dala mnie widać wœród dršgów zielonych” — powiada, w wierszu zaœ BšdŸ chlebem, wodš, powietrzem mówi o sobie „ja-rękawica”. Niekiedy też pojawiajš się wcielenia negatywne, przy czym niebyty Przymanowskiego, pomimo kłopotliwych zwišzków z idealizmem, majš zawsze głęboko humanitarny charakter. W utworze pt. Berlin przed północš autor stanowczo zaprzecza własnej boskoœci: „Nic z Boga we mnie”, w wierszu zaœ pt. Wolę się dopalić daje upust swemu jakże ludzkiemu żalowi, iż nigdy nie był rozprutym misiem:

Nie byłem Twym pierwszym misiem którego rozprułaœ, żeby zobaczyć dlaczego

mruczy.

Często także przybiera autor postać psa. Liczne obsesje kynologiczne dajš znać o sobie czy to przy specjalnego rodzaju metaforyzacjach: „tak u mnie biało / oszczeniły się dzikie œliwy”, czy to w delirycznych zgoła decyzjach podmiotu lirycznego: „pójdę na wódkę z psami”, czy też wprost, tak jak ma to miejsce w Piosence o kondycji soba-czej, gdzie autor z uporem godnym lepszej sprawy dowodzi, iż po prostu jest psem i co więcej, usiłuje ten ewidentny absurd wmówić swemu wiernemu bassetowi. Często pomykajšcy przez karty tomiku duch niezapomnianego Szarika przybiera niekiedy szczególnie finezyjne formy obecnoœci, zwłaszcza gdy niektóre — pozornie czysto ludzkie — reakcje opisane zostajš za pomocš wyraŸnie nacechowanego semantycznie czasownika „chłeptać”.

tš wodš

nad wszystko jak dzisiaj tobš

pragnšłem napełnić gardło

i chłeptać chciwie,

lecz pomału.

Nie zawsze przestrzega jednak pisarz tak sformułowanej zasady wstrzemięŸliwoœci (chciwie, lecz pomału), niekiedy przyspiesza, i wówczas ponosić musi wszelkie konsekwencje. Wszechobecna w ksišżeczce erotyka znów daje znać o sobie, objawiajšc tym razem swe mroczne oblicze. W niektórych wierszach Janusz Przymanowski zaznaje losu króla Midasa życia erotycznego: wszystko, czegokolwiek dotknie, wysyła erotyczne sygnały. Pragnie on oczywiœcie uciec, znaleŸć chwilę zapomnienia, choćby w ulubionym brydżu, ale tu dosięga go przekleństwo wie-kuiœcie spełnionego kaprysu. W dodatku klštwa ma piętrowš strukturę. Erotyczna symbolika, którš jest naznaczona trzymana w dłoni talia kart, to zarazem symbolika erotycznego wyczerpania i kresu:

karty jak karty

król od użycia wytarty

przestał być chutny,

zas

damy oddały kolory, za waletowe amory.

Zatracony w erotycznym szaleństwie, autor nie tylko nie jest w stanie grać w karty, nie jest też w stanie wyko-

:

nać najprostszej czynnoœci. „Chciałbym sprawdzić czy bojler nagrzał wodę / ale nie mam odwagi zapytać” — wyznaje w konfesyjnym liryku, brutalnie zatytułowanym Nie mogę. Zauważmy, w jak głębokich kręgach niemożnoœci się znajdujemy: podmiot nie ma odwagi zapytać (!), czy bojler nagrzał wodę, o bezpoœrednim sprawdzeniu stanu bojlera (a więc o elementarnej fazie aktywnoœci) nie ma tu w ogóle mowy.

Degradacja erotyczna ma także konsekwencje intelektualne, niezłomny do tej pory œwiatopoglšd zostaje nadwerężony i nawet na — z pozoru nieugiętych — krawędziach cegły pojawiajš się niepokojšce rysy irracjonalizmu. Zastraszony i przygnębiony erotycznym totalizmem, zaczyna Janusz Przymanowski uprawiać kult zabobonu. Przy czym również i ta, intelektualna, klęska ma podwojonš strukturę. Kult zabobonu jest tu w dodatku kultem zabobonu przypadkowego i byle jakiego. „Wróżę z byle czego” — oœwiadcza Przymanowski, i istotnie ofiarš jego guœlarskich manipulacji pada nawet obiekt tak zdumiewajšcy jak „murzyn z brodš”. „Przebiega murzyn z brodš — na gorsze, czy na lepsze?” — pyta nieœwiadom własnej degrengolady pułkownik.

Także na gruncie czysto poetyckim, językowym nie zawsze udaje się autorowi wyjœć cało z erotycznego osaczenia. Chcšc na przykład dać lakoniczny obraz własnej œwiadomoœci, z której erotyczny huragan wymiótł resztki myœli, stosuje nader niefortunnš formułę: „wchodzę do wnętrza z niepokrytš głowš”.

Strona formalna tomiku pozostawia wiele do życzenia. Generalnym zarzutem, który należy autorowi postawić,

jest zarzut eklektyzmu. Przymanowski nie jest konsekwentny w doborze œrodków wyrazu, nie próbuje nawet uporzšdkować panujšcego w tym względzie na kartach Nieœlubnego bukietu rozgardiaszu. W efekcie czytelnik wikłać się musi w całych seriach artystycznych przeciwieństw. Sielskie i komunikatywne motywy (np. obraz oceanu pioršcego sine portki w misce nieba) zakłócajš katastroficzne wizje („kłos przejrzałego żyta celujšcy w pogodne niebo […] zadniš nogš poległego / konia”) i hermetyczne, postawangardowe metafory („szoty powiek”, „bilon zamroczeń”, „papilarne robactwo spojrzeń”). Nowoczesne efekty foniczne: „Renifer nie orze północnej zorzy porożem”, zagłuszone zostajš przez wyraziste wzorce klasyczne:

Przez te pieprzone zmiany czasu (…) nie słyszałem nawet hałasu.

Higieniczne obrazy z życia społeczeństw naszego obozu, które: „suszš własne ręczniki wręczone przez rewolucję”, przytłoczone zostajš scenami o charakterze gar-gantuiczno-womitalnym („wiatr haftuje pajęczymi nitkami”). Motywów tego rodzaju jest w tomiku zdecydowanie więcej: „Smutny jestem — boleje autor w jednym z liryków — jak wiersz, / który miał być pamištkš, lecz ktoœ przeczytał i kartkę zwrócił”.

Lektura całego tomiku Przymanowskiego jest wprawdzie zajęciem jeszcze smutniejszym, ale za to — niczym przysłowiowy grzybek — zwraca się on (tomik) sam.

1986


50. Niczym nie przerywana równina

Jak powszechnie wiadomo, temat dzieła w żadnej mierze nie warunkuje skali trudnoœci pisarskich. Jednakowe kłopoty sprawiać może sięganie wyżyn, jak i schylanie się ku nizinom, pławienie się w biologii, jak i lewitowanie w eschatologii; w trudnej sytuacji byli zarówno ci, którzy opisywali wydarzenia z ostatnich stron gazet, jak i ci, którzy opowiadali o paktowaniu człowieka z szatanem. Tym, którzy sięgali w dokonanš przeszłoœć, nie było łatwiej od tych, którzy wybiegali w niezbadanš przyszłoœć. Mimo to niełatwo przychodzi zrezygnować ze zdania, iż istniejš jednak tematy trudne i trudniejsze.

Nie sposób nie odnieœć wrażenia, iż na przykład Jan Dobraczyński — który w swej ostatniej ksišżce postanowił opisać œwiat po totalnej, acz połowicznej zagładzie, przybycie do tego œwiata Papieża, jego wyprawę-pielgrzymkę do jedynego ocalałego tam miejsca, jakim okazuje się Jasna Góra — znalazł się w sytuacji szczególnie trudnej. Aczkolwiek autor NajeŸdŸców jest niewštpliwie pisarzem


Jan Dobraczyński, Œwiat popiołów, PAX, Warszawa 1986, nakład 50 000 + 350 egz.


niezwykle doœwiadczonym, musi budzić niepokój tak liczne nagromadzenie w jednym utworze trudnych, wręcz karkołomnych wštków, bo przecież jest czymœ takim opisywanie rezultatów III wojny œwiatowej, bo przecież jest czymœ takim pisanie o Papieżu. (Trzeba bezstronnie przyznać, iż w tym względzie pisarz nie ułatwia sobie zadania, opisywany przezeń Ojciec Œwięty nazywa się Jan Paweł V i pochodzi z Polski).

Pomysł, iż jedynym ocalałym z zagłady miejscem jest Jasna Góra, choć szlachetny i piękny, wydaje się również

— zapewne właœnie dzięki owej szlachetnoœci i pięknoœci

— pomysłem szalenie trudnym do udŸwignięcia przez literaturę, w pewnym sensie przerastajšcym możliwoœci literatury. A przecież nie brak w utworze i innych równie kłopotliwych scen i wštków. ZnaleŸć tam można np. scenę rozmowy Ojca Œwiętego z szatanem, rozważania o problemie sztucznych poronień i cały szereg innych, na ogół przepojonych goryczš rozważań.

Tym niemniej — że powtórzę raz jeszcze — nie temat sam w sobie, lecz wypełniajšca go materia rozstrzyga o randze i jakoœci utworu. Materia wypełniajšca powieœć Dobraczyńskiego budzi przede wszystkim zdumienie i zmusza do stawiania pytań doœć podstawowych, bo dotyczšcych elementarnych zasad funkcjonowania œwiata przedstawionego.

W wyniku katastrofy (ktoœ — jak powiada autor — nacisnšł czerwony guziczek) przestała istnieć półkula północna, œciœlej mówišc, przestały tam istnieć wszelkie formy życia. Europa, Ameryka i Azja zamieniły się w pokryte popiołem, „szare, monotonne, niczym nie przerywane

iv:

równiny”. Po czterdziestu jednakże latach, gdy ustało szkodliwe dla zdrowia promieniowanie, jeden z penetrujšcych tamte tereny murzyńskich patroli (przetrwanie i zdecydowana dominacja rasy czarnej stanowi istotny komponent katastroficznej diagnozy Dobraczyńskiego) natrafił na gromadę żyjšcych ludzi. Ówczesny Papież (tymczasowa Stolica Apostolska znajduje się teraz w Ameryce Południowej) Jan Paweł V, który jako jedyny zda się wiedzieć, w jak szczególnym miejscu ludzie ci mogli ocaleć, postanawia do nich dotrzeć. W towarzystwie tylko dwu księży i dwu dziennikarzy przybywa samolotem do najdalej na północ wysuniętej bazy. Sprawujšcy pieczę nad tamtejszym terytorium Generał przydziela mu w charakterze asysty-ochrony dwu Murzynów. Po kilkudniowej, pełnej morderczego trudu i œmiertelnych niebezpieczeństw pieszej wędrówce szóstka ludzi (w trakcie wyprawy ginie jeden z dziennikarzy) dociera do Jasnej Góry. Niebawem w œlad za nimi przybywajš żołnierze oraz przylatuje helikopterem sprawujšcy pieczę Generał.

Oczywiœcie zdaję sobie sprawę, iż Œwiat popiołów nie jest w żadnej mierze utworem realistycznym, zdaję sobie sprawę, iż dziełko to pragnie w głównej mierze cechować się atrybutami takimi, jak: symbolicznoœć, wizyjnoœć, metafory cznoœć czy fantastycznoœć. Żaden jednak z tych skšdinšd podniosłych atrybutów (nawet jeœli został wykorzystany w radykalnej postaci) nie uzasadnia zwyczajnego braku logiki. Doprawdy trudno nie zapytać, dlaczego żołnierze penetrujš niebezpieczny teren pieszo, skoro mogš to — przynajmniej w fazie wstępnej — uczynić za pomocš helikopterów? Dlaczego Papież — dysponujšc zaledwie

dwoma busolami — torować musi drogę wyposażonym w przyzwoity sprzęt oddziałom wojska? Dlaczego nikt nie ma nawet przybliżonego pojęcia, jak wyglšdała ta częœć œwiata przed wymyœlonym przez Jana Dobraczyńskiego kataklizmem?

Rozumiem (także i to rozumiem), iż idzie tu o wyeksponowanie wszelkich możliwych aspektów symbolicznych pieszej wędrówki-pielgrzymki, rozumiem, iż ta właœnie pielgrzymka, odbywajšca się w 2030 roku, zawiera (raczej: powinna zawierać) w sobie wszelkie możliwe własne pra-obrazy, rozumiem też, iż w innej jeszcze płaszczyŸnie idzie tu o przedstawienie sytuacji nader szczególnej i wyjštkowej. Elementarna strategia pisarska powinna jednak w takim razie polegać na ustawicznym eksponowaniu wyjštkowoœci czy metaforycznoœci wydarzeń, pisarz powinien nieustannie i wszelkimi dostępnymi œrodkami asekurować ryzykownš sytuację. Tymczasem Jan Dobraczyński nie tylko tego nie czyni, ale czyni coœ zgoła przeciwnego.

Opisywana, tak specjalna przecież, pielgrzymka papieska nie tylko zatraca pod jego piórem cechy jednorazo-woœci i wyjštkowoœci, ale przeistacza się w zdumiewajšcy schemat. Opisuje jš mianowicie autor właœnie wznowionych Listów Nikodema według znanego z ksišżek przygodowych stereotypu: przywódca i buntujšca się załoga. Bo to, że w czasie wyprawy zaczyna brakować prowiantu, kończy się woda i zawodzi sprzęt, uznać można za — mało wprawdzie uzasadniony, ale powiedzmy, że wpływajšcy na dramaturgię utworu — ornament. Okazuje się jednak, że także ludzie cechujš się głębokim brakiem zrozumienia dla celu i sensu przedsięwzięcia.

Na dobrš sprawę spoœród wszystkich towarzyszšcych Papieżowi osób jedynie księża zachowujš się przyzwoicie. Dziennikarze sarkajš, narzekajš na liche zaopatrzenie i ciężkš robotę, ich zaœ materialistyczno-biologiczny stosunek do życia zaznacza autor za pomocš tak gminnych wyrażeń, jak: do cholery, forsa, nawalić, przygruchać czy też — z cudzoziemska brzmišcego — carramba! Nie lepiej, a prawdę mówišc, o wiele gorzej, spisujš się Murzyni, oddelegowani przez Generała do pomocy i ochrony Ojca Œwiętego. Murzyni owi (Jim i Leanda) ulegajš zabobonnym lękom, zwracajš się do Papieża per Bwana Kubwa (zupełnie jak Kali do Stasia Tarkowskiego) oraz, oczywiœcie, błyskajš białkami (na stronie: „W mroku błysnęły białka Murzyna”). W gruncie rzeczy należy żałować, iż w charakterystyce tej autor zatrzymał się w połowie drogi i nie nasycił ich języka typowymi dla Murzynów formami bezokolicznikowymi. „Zbierały, Bwana, o, to — końcem buta wskazał kępę zielska. — Kiedy nas zobaczyły, bardzo się przestraszyły i zaczęły uciekać. Wołaliœmy za nimi, ale one uciekały”. Fragmencik ten zabrzmiałby jeszcze bardziej przekonywajšco, gdyby autor posłużył się oryginalnš murzyńskš fleksjš: „Zbierać, Bwana, o, to — końcem buta wskazał kępę zielska. — Kiedy nas zobaczyć, bardzo się przestraszyć i uciekać. My wołać za nimi, ale one uciekać”. Ogólna wymowa całoœci byłaby wprawdzie dalej niejasna, ale przynajmniej œrodki wyrazu zostałyby wzmocnione. Bo istotnie nie sposób dociec, jaki tzw. głębszy sens ma przeœwiecać spod takiego właœnie wizerunku futurologicznej pielgrzymki papieskiej.

Fotoplastykonowš mentalnoœć towarzyszšcych Papieżowi Murzynów można ewentualnie tłumaczyć potrzebš

równomiernego rozłożenia akcentów. (W wyniku apokalipsy wg Jana Dobraczyńskiego tryumf demograficzny przypadł rasie czarnej, toteż wybór dwóch jej szczególnie upoœledzonych przedstawicieli da się zinterpretować na przykład w kategoriach pisarskiej zemsty białego człowieka). Jeœli natomiast wszelkie uchybienia technologiczne czy wręcz logiczne głównego wštku powieœci służyć miały tezie, iż w trudnej sytuacji sprawujšcy pieczę Generał woli, by przodem ruszył Papież, wskazał kierunek i utorował drogę, po czym sam przybywa z całš paradš, to prawdę tę można było mimo wszystko wyrazić nieco subtelniej.

Oczywiœcie autor może twierdzić, iż opisuje nieprzewidywalnš rzeczywistoœć po katastrofie, rzeczywistoœć odmiennš od naszej zarówno pod względem technologicznym, jak i psychologicznym, a więc także takš, w której możliwe będš rozmaite techniczne paradoksy, a więc także takš, w której znużenie, abnegacja, obojętnoœć i niepamięć zburzš znane hierarchie wartoœci, a więc także takš, w której powszechny brak zasad umożliwi najbardziej zdumiewajšce i kuriozalne przedsięwzięcia. Owszem, lecz reguły owej nieprzewidywalnej rzeczywistoœci powinny zostać po pierwsze jako tako ustalone przez autora (w przeciwnym razie rzecz sprowadza się do zupełnej dowolnoœci typu: jedzenie będzie w tubkach, auta będš wspólne), po drugie zaœ powinny zostać w mniej lub bardziej artystyczny sposób podane do wiadomoœci czytelnika. W przypadku Œwiata popiołów reguły takie zresztš istniejš, tyle że nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż sformułowane zostały podœwiadomie i mimochodem, iż sš w gruncie rzeczy wynikiem autorskiego niedopatrzenia.

Bo przecież prawdziwy i całkowity wymiar kataklizmu wymyœlonego przez autora polega na tym, iż oprócz przeistoczenia się półkuli północnej w niczym nie przerywanš równinę, niebagatelne zmiany musiały dokonać się także na półkuli południowej. Musiały tam mianowicie wraz z katastrofš zaginšć wszelkie dotychczasowe mapy, wizerunki, œwiadectwa istnienia półkuli północnej. Nieliczne znane Murzynom prototypy globusów zasnuć musiały momentalnie w górnej częœci lodowe pola białych plam, zaginšć musiała bezpowrotnie wszelka, nawet szkolna pamięć o uprzednim kształcie tej połowy œwiata. Tylko tym bowiem tłumaczyć sobie można absolutny brak orientacji bohaterów ksišżki co do celu i sensu wyprawy, tylko tym tłumaczyć można fakt, iż nikomu nie przychodzi do głowy nawet œlad pomysłu, do jakiego to miejsca może zmierzać Papież polskiego pochodzenia, tylko tym tłumaczyć można dziwnš okolicznoœć, iż słowo Częstochowa nie tylko w nikim (nawet w towarzyszšcych księżach) nie budzi najmniejszych asocjacji, ale w dodatku wydaje się tworem jakiegoœ dziwnego (nie do odczytania i nie do powtórzenia) języka. Należy się domyœlać, iż ubocznš intencjš tego rodzaju — istotnie w pewien sposób szokujšcych — efektów, miała być tzw. lekcja skromnoœci. Lekcje skromnoœci jednakże winny również mieć w miarę klarowny przebieg, w przeciwnym wypadku ich skutecznoœć zostaje unicestwiona. Podobnie zresztš dzieje się z wszelkimi pozostałymi, niewštpliwie szlachetnymi, przesłaniami ksišżki i jej nader podniosłymi scenami; liczne i wyraziste zamšcenia logiki utworu neutralizujš ich wymowę, co zabawne: działajšc obosiecznie, wady te neutralizujš zarazem wymowę wszelkich kšœliwych aluzyjek i pełnych bólu przestróg.

Pomysł, aby wraz z materialnym unicestwieniem połowy œwiata została ona zarazem unicestwiona (ta połowa) w pamięci i œwiadomoœci pozostałych mieszkańców planety, być może nie jest nawet najgorszy, tyle że jest to pomysł (jeœli jego obecnoœć miałaby być wynikiem œwiadomego działania, nie zaœ niedopatrzenia) na zupełnie innš ksišżkę.

Rzecz jasna, nikt nie jest w stanie wykluczyć, iż œwiat po zagładzie będzie wyglšdał tak właœnie, jak przewiduje Jan Dobraczyński. WeŸmy jednš z kluczowych i finałowych scen powieœci. Papież u stóp ruin klasztoru jasnogórskiego spotyka się z grupš cudownie ocalałych Młodych Polaków. Scena ta zawiera trudno wyobrażalny natłok patosu i symboliki. Papież Polak z narażeniem życia dociera po œwiatowym kataklizmie do przebywajšcych w jasnogórskich podziemiach ostatnich przedstawicieli Ojczyzny, Narodu, Tradycji. Jak zachowujš się owi ocaleni Stróże Klasztoru, Obrazu, Polskoœci? Otóż zachowujš się oni w ksišżce Dobraczyńskiego ni mniej, ni więcej tak, jak w małoreali-stycznych powieœciach zachowujš się tęsknišcy za miastem przedstawiciele młodzieży wiejskiej. „Tu nie ma po co siedzieć — powiadajš. — Nic się tu nie dzieje. Co my tu mamy? Wszystkiego brak. Nuda, gnicie (…). Na œwiecie coœ się dzieje. Sš maszyny (…) sš sklepy”. I dalej jeszcze, jak marzšcy o ucieczce do miasta wiejscy osiłkowie, przekreœlajš szansę powrotu. „Kto tu wróci? (…) Po co miałby wracać? (…) Do czego?” Czy możliwa jest taka właœnie scena? Jest oczywiœcie możliwa. Być może służy ona Janowi Dobraczyńskiemu jako swoista ilustracja problematyki odwiecznej i uniwersalnej. Zagłada zagładš, ocalenie

ocaleniem, Częstochowa Częstochowš, a młodzież potrzebuje urozmaicenia, zdaje się twierdzić w swej roztropnoœci pisarz.

Zapewne jednak oprócz tego, skšdinšd nie pozbawionego słusznoœci, przesłania chciał autor Œwiata popiołów coœ jeszcze powiedzieć. Ale co?

1986

51. My oba to jedna osoba

Niewštpliwie jednš z najbardziej zdumiewajšcych osobliwoœci literatury polskiej sš, nader często się pojawiajšce, duety pisarskie. Zjawisko zda się mieć wyrazistš i daleko sięgajšcš tradycję, już u samego zarania tworzy jš nieœmiertelna para mitycznych rodziców: Mikołaj Rej, zwany ojcem polszczyzny, oraz Jan Kochanowski, zwany jej matkš; dalej zaœ wymienić można tak znane duety, jak: Mickiewicz i Słowacki, Przyboœ i Peiper, Staszic i Kołłštaj, Schulz i Gombrowicz, Tetmajer i Kasprowicz, Rittner i Perzyński, Kornhauser i Zagajewski, Pasek i Potocki, Maj i Polkowski, czy też na przykład jedyna para poetów niepoetyckiej doby pozytywizmu: Adam Asnyk i Maria Konopnicka. Nie sposób zapewne ustalić wszystkich powodów, które sprawiajš, iż twórcy literatury ojczystej zwykli niekiedy garnšć się do siebie, w niektórych przypadkach kojarzš się wszakże (bywajš kojarzeni?) pisarze jako żywo nic z sobš nie majšcy wspólnego.

Aleksander Minkowski, Zmartwychwstanie Pudrycego, PIW, Warszawa 1984, Eugeniusz Kabatc, Œmierć robotnika w hotelu „Samy”, PIW, Warszawa 1985.

Eugeniusz Kabatc i Aleksander Minkowski to para majšca z sobš wspólnego niesłychanie wiele. Wspólnie debiutowali w polowie lat pięćdziesištych, w roku 1960 wydali wspólnie napisanš powieœć Strefa neutralna, wspólnie przeżyli swój największy sukces literacki, jakim była niewštpliwie obecnoœć ich nazwisk na kartach Zmiany warty Jana Błońskiego. Ostatnie ich ksišżki — Zmartwychwstanie Pudrycego Aleksandra Minkowskiego i Œmierć robotnika w hotelu „Savoy” Eugeniusza Kabatca — zawierajš tak wiele podobieństw, ostentacyjnych i ukrytych analogii oraz wzajemnych dopełnień, iż myœl o całkowitej tożsamoœci ich autorów staje się nieodparta. Być może Kabatc — niczym borgesowski Pierre Menard do Cervantesa — upodobnił się do Minkowskiego, lub odwrotnie. Być może też — ta wersja wydaje się prawdopodobniejsza — jesteœmy œwiadkami ujawnienia mistyfikacji, jakš był przez wiele lat rozpowszechniany poglšd, iż Kabatc i Minkowski to dwie różne osoby. Obie ksišżki w sposób natrętny, jakby to był zabieg œwiadomy, domagajš się tego rodzaju ujawnień.

Już oba zasadnicze elementy tytułów: Œmierć i Zmartwychwstanie, zdajš się sugerować, iż mamy do czynienia z dwoma tomami jednej całoœci. Sugestię tę podtrzymuje autor ilustracji na obwolucie: korpus męski w marynarce i krawacie (u Minkowskiego z głowš i skrzydłami, u Kabatca bez głowy i skrzydeł, ale za to z rękawami) to niejako widomy znak bijšcego z kart utworów złudzenia jednorodnoœci. Gołym okiem też widać iż Œmierć… i Zmartwychwstanie… to dzieła wytrawnych pisarzy, którzy próbowali sil w niejednym gatunku literackim i z niejednš konwencjš się borykali, toteż teraz ani konwencje, ani gatunki nie

stanowiš dla nich problemu, z oszałamiajšcš łatwoœciš żonglujš nimi i całym szeregiem innych jakoœci literackich.

Akcja powieœci toczy się chwilami w Polsce, chwilami w kosmicznym uniwersum; gmina Krasnogaj Minkowskiego to Polska oczywiœcie (nazwa Krasnogaj, czyli Czerwony Zagajniczek, to zapewne objaw etymologicznej brawury autora), bohater Kabatca z kosmicznych wyżyn widzi cały obszar tego zagajnika łšcznie z wybrzeżem, Belwederem, wiecem robotniczym w macierzystym przedsiębiorstwie oraz skrawkiem kraju lat dziecinnych należšcym obecnie — jak by zapewne powiedział Minkowski — do Krasnego-boru.

Podobna jest surrealistyczno-groteskowa atmosfera powieœci, podobny ich język, obie napisane zostały polszczyznš żywš, dostojnš i zmysłowš. Jak przystało na rasowych epików, którzy zawsze majš pod rękš tom Lindego, często gęsto używajš obaj autorzy smakowitych słówek i wyrażonek w rodzaju: najsampierw, sakwojażyk, bestyja, psiejuchy, nuże, termosik, gracki, stawać okoniem, łypać œlipkami, zażywać z mańki, na odwyrtkę (Kabatc); krasawica, atoli, krztynka, maciupci, iskrzyœcie, sowicie, hadko, butelczyna, pišcha, ciurkać, ucapić, paczuszki, żyłka (Minkowski).

Oba utwory zaczynajš się od sceny lotu bohatera. Jan Zet, bohater Kabatca, wzbija się w przestworza i lšduje na kikucie drzewa złego i dobrego na skutek eksplozji, Pudrycy W. — bohater Minkowskiego — wzlatuje ku niebiosom na skutek wypadku drogowego. Obaj jednakże zachowujš œwiadomoœć, obaj w pewnym sensie przeżywajš własnš œmierć, które to przeżycie wyposaża ich w dystans pozwalajšcy bezstronnie spojrzeć na polskš rzeczywistoœć lat ostatnich. Widok ten nie jest budujšcy, liczne racje i prawdy œcierajš się, niektóre wręcz kopulujš ze sobš, prawda życiowa na przykład, zdaniem Kabatca, „kładzie się na historycznej i robi z niš dziecko”, liczne postaci zaludniajšce karty powieœci, choć rozdyskutowane i przekrzykujšce się gotowymi formułami, nie wiedzš na ogół, co poczšć. Z wyjštkiem oczywiœcie komendanta posterunku MO, który doœć jasno, choć ze smutkiem, formułuje swój niełatwy program. „Sam cierpię pałujšc. Ale pałuję, pałowałem i palował będę”.

Bezstronnoœć spojrzenia głównych bohaterów, Jana Zet i Pudrycego W., polega także na tym, iż obaj oprócz perspektywy eschatologicznej dysponujš bardzo okreœlonš perspektywš — jeœli można się tak wyrazić — profesjonalnš. Jeden jest mianowicie maszynistš, drugi zaœ magazynierem. Wybór takiej właœnie przynależnoœci zawodowej bohaterów ma sens symboliczny. Przy czym rozwikłanie tego sensu nie wymaga ani specjalnych narzędzi interpretacyjnych, ani zgoła nadzwyczajnej intuicji czytelniczej. Maszynista Eugeniusza Kabatca, Jan Zet, to uniwersalny i ponadczasowy Maszynista, który poprowadzi polski pocišg we właœciwym kierunku, bez opóŸnień i wypadania z torów, magazynier zaœ Aleksandra Minkowskiego, Pudrycy W, to swoisty mityczny Zaopatrzeniowiec, który wypełni wagony wszelkim dostępnym dobrem i znajdujšcy się na czele Parowóz Dziejów zaopatrzy w paliwo. Program na dziœ, który można by najlakoniczniej sformułować jako: właœciwy kierunek plus pełne pokrycie potrzeb zaopatrzeniowych, formułujš więc pisarze wspólnie, choć równie interesujšce sš subtelnie zarysowujšce się tu różnice technik pisarskich.

Minkowski ma o wiele silniej rozwiniętš œwiadomoœć symbolicznoœci i umownoœci swego bohatera. Pudrycy W. jest jakby w o wiele większym stopniu magazynierem metaforycznym niż magazynierem rzeczywistym. Widać to zarówno w onirycznych scenach, kiedy doznaje wizji samego siebie (magazyniera-Chrystusa wzywajšcego z posypanego biało-czerwonymi goŸdzikami ołtarza zebrane tłumy do czynu), jak i w nieustannie przezeń powtarzanych (być może ze zbyt natrętnš luboœciš) rozmaitych wersjach hasła: „Prezesi zmieniajš się. Magazynier trwa”.

Bohater Kabatca jest o wiele mocniej osadzony w tle socjologicznym. Autor, choć nie traci z pola uwagi znaczeń uniwersalnych, dba, aby Jan Zet był także rzeczywistym kolejarzem, i nie szczędzi czytelnikowi rozmaitych, tchnšcych realizmem szczegółów. Często pojawiajš się w powieœci niepisane reguły kolejarskiego etosu („Œwiętoœciš kolejarza jest jego mundur na służbie”), stare kolejarskie porzekadła („Kto ma w głowie olej, ten idzie na kolej”) czy też odwieczne reguły rzšdzšce surowš kolejarskš egzystencjš („Maszynista bez swojej czarnej walizeczki jest jak mężczyzna bez męskoœci”). Niekiedy zresztš nieustanna pamięć o profesjonalnych atrybutach bohatera nabiera jakby obsesyjnych wymiarów, jak wtedy, gdy Jan Zet przygarnia ciężarnš Maryjkę (główna postać żeńska utworu, pełnišca funkcję symbolu kobiecoœci, analogiczny symbol u Minkowskiego nosi imię Anielka) ze względu na łudzšce podobieństwo do lokomotywy. Z budzšcš konsternację szczeroœciš przyznaje on, iż jego Maryjka „sapie”, „poci się” oraz brzuchata jest jak lokomotywa.

W ogóle Kabatc powœcišgliwoœć w operc)wamu metaforš zdaje sobie rekompensować eksponowanym erotycznych perwersji i dewiacji. Nie ukrywa na przekład, iż wiodšcy o duszę bohatera rodzaj symboliczneš0 pojedynku pisarz Klangor i profesor Cedrus (w planie ogólniejszym chodzi, rzecz jasna, o doradców Solidarnoœci) to „pedzio-wie sakramenccy”. „Nie ukrywali tego, ped5>jowje sakramenccy, ale też nie demonstrowali nadto” —. powiada pisarz. Minkowski jest w tego typu diagnozacn mniej drapieżny. W jego powieœci zaledwie jeden ttoradca Solidarnoœci, i to na skutek krótkotrwałego niepor0zumienia cechuje się łudzšcym podobieństwem do esesimana. Zwraca też u Kabatca rzadko u nas uprawiany kujt pępka. Na stronie 78 Jan Zet œmieje się, „już z pewnym podnieceniem patrzšc na jej pępek”, na stronie 80 tenze pępek kojarzy mu się ze œlimaczkiem, kiedy zaœ w drodze na tamten œwiat zatrzymuje się na kikucie drzewa złeš0 i dobrego, zauważa, iż siedzšcej obok diablicy-anielicy „jjępek lata po całym brzuchu”. Samodzielnoœć i oryginalnoœć tego wštku potwierdza fakt, iż analogii z nim na próżno szukac u bliŸniaczego autora. Minkowski pępka nie fetyszyzuje y[a na_ tomiast wyraŸnš obsesję podwyższonej dewoty. Gotów jest rzucać na swój pisarski warsztat rozmaite częœci anatomiczne, byle były odpowiednio podgrzane. Jeœli jednak rzecz przeanalizować nieco szczegółowiej, okazuje się iż termiczne fascynacje tego pisarza majš nieco bardziej skomplikowanš proweniencję. Wišżš się mianowicie w Sposób bezpoœredni z jednym z kluczowych i w sposób spektakularny spajajšcych obie powieœci motywów, mianowicie z motywem tunelu.

Obaj pisarze nawišzujš w swych utworach do powszechnie znanego i nader wyraziœcie w teraŸniejszej œwiadomoœci Polaków funkcjonujšcego toposu œwiatła w tunelu. A raczej, należałoby powiedzieć, nie tyle doń nawišzujš, ile czyniš ów topos jednym z centrów swych utworów. Kabatcowi przychodzi to jakby łatwiej, jego bohater jest w końcu maszynistš i obcowanie z tunelami stanowi dla niego chleb powszedni. Ale też — na szczęœcie — temu ułatwieniu kompozycyjnemu nie towarzyszš ułatwienia myœlowe. W tunelu, do którego wjeżdża polski pocišg prowadzony przez Jana Zet, nie widać żadnego œwiatła. Ka-batc okazuje się katastrofistš. „Jeszcze raz przeżył to ko-lebnięcie polskiej ziemi, lokomotywa utknęła w tunelu, ale miał jeszcze doœć sił, żeby wysunšć się na zewnštrz i po zniekształconym torowisku ruszyć przed siebie. Nie miał pojęcia, czy wcišż się cofał w głšb tunelu, czy zamknšwszy już kršg wędrówki, wracał do wyjœcia z tunelu […], tunel zwężał się coraz bardziej, robiło się duszno i mgliœcie, szedł coraz wolniej…” U Minkowskiego ten sam topos przybiera kształt diametralnie odmienny. O ile Kabatc eksponuje panujšce w tunelu ciemnoœci i bezwyjœciowš mgłę, o tyle Minkowski na plan pierwszy wysuwa — œwiatło nadziei. Katastroficznemu i prowadzšcemu donikšd tunelowi Kabatca przeciwstawia tunel własny, optymistyczny i wezbrany życiodajnš œwiatłoœciš. „Nad sobš dostrzegł jasnoœć. Narastała: coraz intensywniejsza, jaskrawsza, jak rozżarzone do białoœci złoto. W miarę zbliżania się do Ÿródła owej jasnoœci Pudrycego ogarniał coraz cieplejszy błogostan, rodzaj rozanielenia, jakiego nigdy dotšd nie zaznawał. Ze wszystkich sił pragnšł wtopić się w złotš jasnoœć, rozpły-wu

nšć w jej rozkosznym cieple (…) Doczekał w końcu chwili, gdy tunel pozostał za nim, a przed nim rozlała się œwietlista przestrzeń, euforycznie pulsujšca, radosna do utraty tchu. Pudrycy poczuł się szczęœliwy”.

Jest wprawdzie okolicznoœciš nieco kłopotliwš fakt, iż bohater Minkowskiego tak nieoczekiwanie liczne walory œwiatła w tunelu dostrzega w trakcie reanimacji i w ogóle tunel, który widzi, prowadzi na tamten œwiat, ale i ta sytuacja poprzez jej metaforyczne odczytanie da się w końcu ocalić, tamten œwiat może od biedy uchodzić za nowy œwiat, wyposaża go zresztš autor w pewien — niepokojšcy, a jednak potwierdzajšcy ten właœnie kierunek myœlenia — symbol, z drugiej strony tunelu czeka mianowicie na bohatera „Dziadek z nieodłšcznš fajš”. I chociaż o właœciwš wykładnię tej akurat postaci (byłżeby to Alfred Miodowicz?) można się spierać, nie ulega wštpliwoœci, iż œwiatło w tunelu staje się w ujęciu Aleksandra Minkowskiego Ÿródłem nadludzkiej, niemożliwej wolnoœci, uszczęœliwienia wzbierajšcego jak wiosenna rzeka. Absolutyzuje on cudownš jasnoœć, i zachęca do jej kultywowania za pomocš sugestywnych, choć być może nieco zbyt ogólnikowych haseł w rodzaju: „Niech każdy dba o własny, to będzie kraj jasny”.

W owej gloryfikacji jasnoœci kryjš się zarazem Ÿródła wspomnianych termicznych obsesji autora. Rozkoszna jasnoœć promieniuje także intensywnym ciepłem. Swoistš odmianš owego ciepła jest — by posłużyć się lapidarnš i nader często przez autora stosowanš formułš — tzw. ciepełko babskie. Kobieta — podobnie jak tunel, zdaje się twierdzić Minkowski — promieniuje życiodajnš i zarazem uspokajajšcš energiš. „Żeby się uspokoić, wsunšł prawš

dłoń między przyjazne uda Anieli i zaraz poczuł się cały jak w ciepłej kołysce, pod puchowš kołderkš, ze słodkim smoczkiem w buzi”. Niekiedy autor jakby reflektuje się, iż jego widzenie œwiatła i ciepła w tunelu przybiera nieco bałwochwalcze rozmiary, i stosuje zabiegi neutralizujšce. Wtršca niby nie zwišzane z akcjš zdania, np. „Czemu by państwo akurat na Wojtka miało stawiać — zapytała chichoczšc — głupszych już nie ma?” Albo też z doœć tan-dentnš przewrotnoœciš oddaje głos cierpišcemu w trakcie pałowania komendantowi posterunku MO, który stwierdza autorytatywnie: „W żadnym tunelu œwiatłoœci nie zmartwychwstanie nam trzoda chlewna i budownictwo mieszkaniowe”. Tego rodzaju neutralizacje wypadajš jednakże blado, tym bardziej że — jakby przestraszony własnš odwagš — autor opisuje zarazem sam posterunek MO jako istnš oazę blasku, ciepła i jasnoœci.

Atak Minkowskiego na władzę jest po prostu nieprze-konywajšcy. Prowadzony w tym samym kierunku atak Eugeniusza Kabatca wypada nieco bardziej okazale, chociaż zawiera elementy — delikatnie mówišc — niedżentel-meńskie. Oprócz całkowitej i bezwzględnej degradacji i deprecjacji toposu œwiatła w tunelu ksišżka Kabatca zawiera także atak personalny. Skierowany jest on jednakże — i to właœnie budzi mieszane uczucia — przeciw człowiekowi, który w pewnym sensie nie może się już bronić. Naszkicowany w powieœci wizerunek urzędujšcego w Belwederze prezydenta — rozigranego starca o „twarzy sybaryty”, który na audycje telewizyjne reaguje infantylnymi oklaskami i zadaje absurdalne pytania w rodzaju: „Kto dziœ szanuje bezpartyjnych?” — jest niestety niesmacznš i szytš

grubymi nićmi karykaturš Henryka Jabłońskiego. Doœć łatwe do wywnioskowania przypuszczenie, iż obracajšcy się w kręgach dyplomatycznych autor już w trakcie pisania powieœci znał pewne przecieki, niesmaku tego nie likwiduje, przeciwnie, wzmaga go.

Tego typu lapsusy — być może wynikajšce z zacietrzewienia — choć stanowiš także osobliwš odmianę łšczšcych oba utwory więzi, należš na szczęœcie do rzadkoœci. Przeważajš rozwišzania artystycznie skuteczne. Za takie uważam np. wyposażenie głównych bohaterów powieœci we wspólny element biograficzny. Zarówno nad Pudry cym W, jak i nad Janem Zet cišży popełniona w przeszłoœci — choć nie popełniona bezpoœrednio — zbrodnia. Bohater Kabatca w niejasnych okolicznoœciach strzelał do swego przyjaciela Wincusia, bohater Minkowskiego stał się mimowolnym sprawcš samobójstwa swego szefa, prezesa Góralczyka. Obie ofiary nękajš ich teraz w sennych koszmarach. Do Pudrycego przychodzi biały jak przeœcieradło nieboszczyk Góralczyk z przestrzelonš głowš, Janowi Zet zwiduje się zadajšcy sakramentalne pytanie Wincuœ. Pytanie to brzmi: „Dlaczego tamtej nocy pod Gdańskiem strzeliłeœ mi w jaja, na zawsze czynišc mnie jałowym?” Z jednej strony tak wyraziste fabularne epizody wišżš przede wszystkim — jednak umownych — bohaterów z materiš rzeczywistoœci, z drugiej strony zawierajš przesłanie metaforyczne, wiele mówiš o losach polskiego everymana, który dŸwigać musi brzemię popełnionych i nie popełnionych win i wypaczeń, któremu towarzyszš nieustannie widma przeszłoœci.

Z równie interesujšcym, a kto wie, czy nie jeszcze ciekawszym, efektem mamy do czynienia wówczas, gdy

problem wyraziœcie zarysowany w jednej ksišżce znajduje nieoczekiwane rozstrzygnięcie w ksišżce drugiej. Tak jest z problemem rozdarcia, rozdwojenia dolegajšcego bohaterowi Œmierci robotnika… Fundamentalne pytanie egzystencjalne, które stawia sobie ów nieszczęœnik, brzmi następujšco: Jak być człowiekiem, a nie członkiem, zwisajšcym członkiem przodujšcej klasy? Jan Zet nie umie znaleŸć odpowiedzi, raz bywa jednym, raz drugim, przeważnie bywa jednak rozdarty; zdarza mu się to zarówno w trakcie wypoczynku na tarasie („pozostał na tarasie rozdwojony jak zwykle”), jak i w trakcie wykonywania obowišzków zawodowych na suwnicy pod stropem („zawisł ze swym rozdarciem na suwnicy pod stropem”). Cały ten wnikliwie i wielostronnie przez Kabatca oœwietlony problem rozdwojenia bohatera zostaje rozstrzygnięty jednym lapidarnym zdaniem Aleksandra Minkowskiego: „Na dwóch stołkach siedział, dupę mu rozdarło”.

Nie wiem wprawdzie, na czym to polega, ale odnoszę nieodparte wrażenie, iż maksyma ta mówi także co nieco o losach dzieł i pisarzy, może pozornie, ale jednak istotnie rozdartych. (Albo zespolonych — jak kto woli).

1987


KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron