29 czerwca 2012 |
Napisała Delena31 |
Rozdział I
Pochwyciłem bicie serca, ślad pojedynczej istoty, gdzieś niedaleko. Inne miejskie odgłosy zblakły w oddali, kiedy ten zaczął do mnie nawoływać. Oddzieliła się od swojej grupy i zeszła z dobrze znanych ścieżek. Słońce dopiero co zaszło nad Central Parkiem. Sam się skazałem na wygnanie w tej dziczy po przyjeździe do Nowego Jorku przed dwoma tygodniami. Kolory wielkiego parku zaczynały mięknąć, zlewając się ze sobą. Cienie stapiały się w jedno z tym, co je rzucało. Pomarańczowe i ciemnoniebieskie odcienie nieba płynnie przechodziły w atramentową czerń, a błotnista ziemia pociemniała aksamitną sjeną. Wokół mnie niemal cały świat zamarł w bezruchu, wstrzymując oddech, jak zwykle pod koniec dnia, kiedy zmienia się straż: ludzie i ich lubiące światło dzienne towarzysze zamykają za sobą drzwi, a nocne stwory, takie jak ja, zaczynają szykować się do polowania. Z pierścionkiem, który dała mi Katherine, mogę poruszać się w dziennym świetle niczym każda normalna, żyjąca istota ludzka. Ale, jak to było od zarania dziejów, wampirom jest łatwiej polować podczas tych niepewnych godzin, kiedy dzień powoli przechodzi w noc. Zmierzch dezorientuje tych, którzy są pozbawieni oczu i uszu nocnego łowcy. Bijące serce, za którym teraz podążałem, zaczęło cichnąć… Jego właściciel się oddalał. Zdesperowany, przyśpieszyłem, zmuszając ciało do pośpiechu, stopami mocna odbijając się od ziemi. Osłabłem z braku pożywienia i wpływało to na moje łowieckie umiejętności. Poza tym nie znałem tych lasów. Drzewa i zarośla wydawały się równie obce, jak ludzie na brukowanych ulicach pół kilometra dalej. Ale myśliwy, przeniesiony w inne okolice, wciąż pozostaje łowcą. Przeskoczyłem rozgałęziony, skarłowaciały krzak, ominąłem lodowaty strumień. Nie pływały już w nim leniwe sumy, które zwykłem obserwować jako dziecko. Wreszcie moja stopa pośliznęła się na omszałym kamieniu i przewróciłem się na ziemię. Ta pogoń stała się o wiele głośniejsza, niż zamierzałem. Ścigany właściciel serca usłyszał mnie. Istota pojęła, że jej koniec jest bliski. Teraz. Sama i świadoma swojego losu, na dobre rzuciła się do nagłej ucieczki. Musiałem robić z siebie niezłe widowisko: potargane ciemne włosy, skóra blada jak u trupa, oczy zaczynające czerwienieć, w miarę jak budził się we mnie wampir. Biegłem i skakałem po tym lesie niczym jakiś dzikus, wystrojony w ubranie, które podarowała mi Lexi, moja przyjaciółka z Nowego Orleanu: białą jedwabną koszulę, teraz cała w strzępach. Moja zwierzyna przyśpieszyła, ale ja nie zamierzałem pozwolić jej uciec. Głód krwi dokuczał mi tak bardzo, że nie potrafiłem już dłużej się powstrzymać. Słodki ból ogarnął moją szczękę i kły się wysunęły. Kiedy rozpoczęła się przemiana, zaczęła mi uderzać do twarzy gorąca krew. Zmysły wyostrzyły się, a mnie ogarnęła Moc, wysysająca resztki mojej wampirycznej siły. Skoczyłem, poruszając się z prędkością niedostępną żadnemu człowiekowi czy zwierzęciu. Instynktem właściwie wszystkim żyjącym istotom tamto biedactwo wyczuło ścigającą ją śmierć i zaczęło panikować, usiłując się schować między drzewami. Serce biło jej dziko: ta-dam, ta-dam. Jakaś niewielka pozostała we mnie cząstka człowieczeństwa mogła żałować tego, co właściwi zamierzałem zrobić, ale wampir, którego w sobie mam, potrzebował krwi. W ostatnim skoku chwyciłem ofiarę – dużą, łakomą wiewiórkę, która oddaliła się od stadka, żeby znaleźć jeszcze coś do jedzenia. Czas zwolnił, kiedy ja dopadłem, rozdarłem gardło i zatopiłem zęby w ciele. Kropla po kropli wsączałem w siebie jej życie. Jadłem już wiewiórki jako człowiek, co trochę zmniejszało moje poczucie winy. W domu, w Mystic Falls, razem z bratem polowaliśmy na nie w leśnej gęstwinie otaczającej nasz majątek. Chociaż przez większość roku stanowiły marny posiłek, jesienią były tłuste i smakowały orzechami. Ale krew wiewiórcza to nie żaden rarytas, wręcz ohyda. Pokarm, nic więcej - i ledwie mi wystarczał. Zmusiłem się, żeby nadal pić. Ta krew mnie rozdrażniła, przypominała oszałamiający płyn, który płynie w ludzkich żyłach. Ale w chwili, kiedy Damon odebrał życie Callie, przysięgałem sobie, że nigdy więcej nie tknę ludzkiej krwi. Nigdy nie zabije kolejnej ludzkiej istoty, nigdy się na niej nie pożywię ani jej nie pokocham. Sprowadzałem na nie wyłącznie ból i śmierć, nawet jeśli tego nie chciałem. Tak właśnie wygląda życie wampira. Tak właśnie wyglądało życie z tym odmienionym, żądnym zemsty Damonem. Jakaś sowa zahuczała w gałęziach wiązu nad moją głową. Mały pręgowiec skoczył mi gdzieś obok stopy. Opuściłem ramiona i położyłem biedną wiewiórkę na ziemi. Tka mało krwi zostało w jej ciele, że rana nie krwawiła. Nogi zwierzęcia już sztywniały w stężeniu pośmiertnym. Potem starłem z twarzy ślady krwi i strzępy futerka i wszedłem w głąb parku, sam ze swoimi myślami, a wkoło mnie szumiało miasto niemal milionem mieszkańców. Odkąd wyślizgnąłem się z pociągu dwa tygodnie temu, spałem w parku w czymś, co tworzyło jaskinię. Zacząłem znaczyć na kamiennej płytce każdy mijający dzień, bo inaczej zlewały się ze sobą, puste i pozbawione znaczenia. Obok jaskini był otoczony płotem teren, gdzie pracownicy budowlani zgromadzili „przydatne’’ resztki – pozostałości po wiosce, która zrównali z ziemią, żeby stworzyć Central Park – i zebrali też rozmaite architektoniczne elementy. Zamierzali je później zainstalować w parku – rzeźbione fontanny, posągi bez postumentów, nadproża, kamienne stopnie, a nawet płyty nagrobowe. Odsunąłem naga gałąź – listopadowe chłody pozbawiły liści niemal wszystkie drzewa - i powąchałem powietrze. Zbierało się na deszcz. Wiedziałem to, bo wychowywałem się na terenach plantacji, a na dodatek instynkt potwora stale podrzucał mi tysiące różnych skrawków informacji o otaczającym świecie. A potem wiatr zmienił kierunek i przyniósł kuszącą, duszną woń rdzy. Znów to samo. Bolesny metaliczny posmak. Zapach krwi. Ludzkiej krwi. Wyszedłem na polankę, oddychając gwałtownie. Mocny odór żelaza był wszędzie, wypełniał zagłębienie niemal namacalną mgłą. Rozejrzałem się. Tu jaskinia, gdzie spędzałem pełne męczarni noce – rzucałem się we śnie i przewracałem z boku na bok w oczekiwaniu na świt. Tuż przed nią stos ram i drzwi skradzionych ze zburzonych domów i sprofanowanych grobów. Tam dalej połyskujące bielą posągi i fontanny parkowe. I wtedy to zobaczyłem. U podstawy posągu księcia z monarszego rodu leżało ciało młodej kobiety. Jej biała balowa suknia powoli nasiąkała krwistą czerwienią.