Harlequin Temptation 028 Jo Morrison Trudne pojednanie

JO MORRISON



Harlequin Temptation 28



Trudne pojednanie




























ROZDZIAŁ 1



Dlaczego musiało się to zdarzyć właśnie dziś? Gdyby tylko było jakieś inne wyjście, powtarzała sobie w myśli po raz setny. Tak bardzo cieszyła się z tego uroczystego wieczoru, który mieli spędzić we dwoje. Teraz trzeba wszystko odwołać. Co za pech, akurat w dzień jej trzydziestych urodzin.

Hank z pewnością nie będzie zachwycony. Susan Metcalf niechętnie sięgnęła po słuchawkę telefonu i wystukała domowy numer, zastanawiając się przelotnie nad konsekwencjami swej dziennikarskiej kariery.

- Co to znaczy, że nie wracasz do domu? - ryknął Hank w chwilę później. - Który to już raz?

- Przepraszam cię, kochanie. Tommy Slocum zachorował i sama muszę dostarczyć część nakładu.

- To zajmie całą noc! - W jego głosie brzmiał niekłamany gniew.

- A co z naszymi planami?

- Hank, jest mi tak samo przykro jak tobie, jeśli nie bardziej. -Susan próbowała go ułagodzić. - Sam wiesz, że ten wieczór miał wyglądać zupełnie inaczej. Wcale nie miałam zamiaru rozwozić dzisiaj gazet.

- Więc niech ktoś inny to zrobi. Przecież jesteś szefem. Zatrudniasz ludzi i płacisz im pensje.

- Owszem, Hank, ale oni mająjuż przydzielone trasy. Ci, którzy tego nie robią, mają inne zobowiązania.

- Ty także masz inne zobowiązania. Na przykład męża, który nie pamięta, kiedy ostatni raz kochał się ze swoją żoną.

- Przecież w zeszłą... - urwała raptownie. Cholera, kiedy to było?

- Słuchaj, dzieci wracają dopiero w niedzielę. Całą sobotę będziemy mieć tylko dla siebie.

- O tak, na pewno. Chyba że znów trafi ci się jakaś bombowa historia.

- Jesteś niesprawiedliwy. Co najmniej tyle samo naszych planów zrujnowały nagłe sprawy w „Seed and Supplies".

- Ale to się skończyło, kiedy przejęłaś gazetę. Moja praca zawsze, zresztą, była mniej absorbująca. Do licha, Susan, przecież my prawie ze sobą nie sypiamy.

Na to nie miała argumentu. Jej mąż mówił prawdę. Dzisiejszy wieczór nie był żadnym wyjątkiem. Przez ostatnie dwa lata pracowała bardzo intensywnie. Rzadko kiedy wracała do domu na tyle wcześnie, aby wskoczyć do łóżka przed północą.

Uprawianie dziennikarstwa wymagało czasu i poświęcenia. Odbywało się to często kosztem rodziny. Kiedy Susan została wydawcą i naczelną redaktorką pisma ukazującego się dwa razy w tygodniu, odpowiedzialność i nowe obowiązki jeszcze bardziej skomplikowały sytuację domową.

Teraz z namysłem przybrała ugodowy ton i powtórzyła swoją wyświechtaną wymówkę:

- Wiedziałeś, że nie będzie łatwo, gdy rozmawialiśmy o wykupieniu „Gazette". Twierdziłeś, że się dostosujesz. Mało tego, obiecałeś mi pomóc.

- Nie sądziłem, że to ma tak wyglądać - odparł ze znużeniem w głosie. - Do licha, Suz, w ogóle cię nie widuję.

Szybko wytarła dłonią łzy, które spłynęły po policzkach.

- Wszystko się ułoży, Hank. Cały czas nadrabiamy straty. Jeszcze parę miesięcy i będę mogła przyjąć kogoś do redakcji. Przestanę tyle pracować, masz na to moje słowo.

- Tak, tak. - Hank nie krył sceptycyzmu. - A w tym czasie diabli wzięli nasz wspólny weekend.

- Naprawdę strasznie mi przykro. Ale to moja gazeta i moja odpowiedzialność.

- To może też być wystarczający powód do rozwodu. Na moment zaparło jej dech.

- Wiem, że wcale tego nie chciałeś powiedzieć. Udam, że nic nie słyszałam. - Milczał, więc dzielnie brnęła dalej:

- Naprawdę nie chcę się kłócić. Im prędzej wyruszę, tym wcześniej wrócę do domu.

- Suz, zaczekaj! - Hank wyraźnie spuścił z tonu. - Daj mi połowę tych gazet. W ten sposób rozwieziemy je dwa razy szybciej i przyjedziemy do domu.

Ze słuchawką przy uchu pokręciła przecząco głową.

- Mam tylko jedną taśmę z nagraną trasą.

- Wobec tego pojadę z tobą. Siądę za kółkiem, a ty możesz rzucać. Przynajmniej będziemy razem.

- Hank, to nierealne. Samochód i tak pęka w szwach. Ledwie się sama mieszczę. Nie będzie miejsca dla ciebie.

- Wyczuła, że zabrzmiało to zbyt ostro. - Przepraszam cię, kochanie. Wrócę najszybciej, jak tylko będę mogła.

- Jasne - odparł. - Chyba nie jestem ci już do niczego potrzebny.

- Ależ Hank, wcale nie to miałam...

Przerwał połączenie, nie dając jej skończyć. Był wściekły i nie miał pojęcia, co ze sobą zrobić. Wszystko się w nim gotowało. Machinalnie potarł ręką czoło, jakby ten gest miał mu pomóc. A niech to diabli! Małżeństwo powinno przecież wyglądać zupełnie inaczej.

Spojrzał na elegancko nakryty stół. Świece, kwiatki. Romantyczna sceneria, nie ma co, pomyślał i skruszył w palcach smukłe świece, jakby to były zapałki. Jednym gwałtownym ruchem zmiótł ze stołu bukiet, który przeleciał wysokim łukiem przez cały pokój i wylądował na podłodze. Dodatkowym kopniakiem posłał go w stronę ściany.

Hank wypadł z domu, z hukiem trzasnąwszy drzwiami. Klął na czym świat stoi, jadąc do małej knajpki, która w tej dziurze, jaką było Morristown w stanie Arkansas, uchodziła za nocny klub.

Pierwszy haust whisky spłynął do żołądka i przyprawił Hanka o dreszcz w okolicach kręgosłupa. Szczerze mówiąc, nie cierpiał whisky. Na ogół zamawiał kufel piwa, które działało łagodniej. Ale dzisiaj Hank nie był w zbyt łagodnym nastroju.

Zamówił drugą kolejkę. Barman bez słowa napełnił szklankę złocistym płynem. Hank opróżnił ją równie szybko jak pierwszą. Wiedział, że picie nie jest żadnym rozwiązaniem, ale czy w tej sytuacji mógł zrobić coś innego?

Tracił Susan i zdawał sobie z tego sprawę. Czasem odnosił wrażenie, że od chwili, gdy ją zdobył, traci ją codziennie po trochu. Czy to możliwe, że nigdy, tak naprawdę, do niego nie należała? Co będzie, jeśli sama dojdzie do tego wniosku? Ostatnio coraz częściej się tego obawiał.

Chyba tylko dwie rzeczy trzymały ją wciąż przy nim. Zależność finansowa i sprawy intymne. Lecz Hank wiedział, że „Gazette" zaczyna powoli przynosić coraz większy dochód. A jeśli chodzi o seks... No dobrze, skłamał. Przecież świetnie pamiętał ten ostatni raz, choć Susan zdążyła już zapomnieć. To jasne, że mąż jest jej chyba zupełnie zbędny.

Analizował w myśli ich życie małżeńskie. Jedno, czego mógł być pewien, to fakt, że tak dalej być nie może. Znów łyknął trochę alkoholu. Podnosząc raz za razem szklankę do ust, miał przynajmniej złudzenie, że coś robi, nim podejmie decyzję. Wiedział, że sam się w ten sposób oszukuje, ale było mu to potrzebne.

Ktoś usiadł tuż obok na barowym stołku. Pretensjonalnie modulowany damski głos zamówił wytrawne martini.

Hank dyskretnie usiłował trochę się odsunąć. Dłoń o smukłych palcach z jaskrawo polakierowanymi paznokciami przytrzymała go za ramię.

- Wiesz, Hank, to nie jest w porządku - zamruczała mu do ucha Sandra Kellogg. - Ty z roku na rok stajesz się coraz bardziej przystojny, podczas gdy my wszyscy po prostu się starzejemy.

Poczuł rumieniec na policzkach i niezręcznie próbował zachować bezpieczny dystans. Nic z tego nie wyszło. Jego prześladowczym uwięziła go między swym miękkim zmysłowym ciałem a twardym blatem mahoniowego baru. Hanka owionął intensywny zapach perfum. Wypita whisky pulsowała w żyłach.

- Susan chyba ceni to, co ma - szepnęła przymilnie Sandra. - Ale nie siedziałbyś tu sam, gdybyś należał do mnie.

- Susan jest wszystko jedno - odparł, wzruszając ramionami. Alkohol zaczynał coraz bardziej uderzać mu do głowy.

Blondynka uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Jej dłoń powędrowała wzdłuż ramienia Hanka, ugniatając pieszczotliwie twarde mięśnie. Komplement, jaki powiedziała temu potężnemu mężczyźnie, nie był tylko pochlebstwem. Hank Metcalf bez wątpienia wyglądał z wiekiem coraz lepiej. Spojrzała na jego wspaniałe ciało. Nie miała najmniejszej ochoty wypuścić go z rąk. Przysunęła się jeszcze bliżej.

Hank nie potrafił się jej oprzeć.

Trudno o gorszy sposób celebrowania własnych urodzin, stwierdziła ponuro Susan. Była trzecia nad ranem, a jazda gruchotem, który nadawał się jedynie do muzeum, nie należała do przyjemności. Pusta szosa ciągnęła się bez końca. Było jeszcze zupełnie ciemno, nie licząc krótkich chwil, gdy księżyc błyskał zza gnających po niebie chmur.

Lekka mżawka pokryła wilgocią przednią szybę i droga stała się prawie niewidoczna. Susan miała, co prawda, towarzystwo. Na siedzeniu obok leżał magnetofon, z którego między jednym trzaskiem a drugim płynęły instrukcje, jak trzeba dalej jechać.

Kolejny zjazd jest dwa kilometry za domem Petersonów. Z lewej strony będzie silos zbożowy..." Zaraz, jeszcze raz. „Później przejedziesz wąski, drewniany mostek..." Ponownie cofnęła taśmę, żeby sprawdzić adres. „Za strumieniem trafisz do... "

- Psiakrew! - zaklęła głośno, gdy samochód zatańczył na mokrej nawierzchni. Ten ostry zakręt mógł ją wiele kosztować. Ścisnęła mocniej kierownicę. Z trudem zapanowała nad samochodem czując, że tylne koła volkswagena wciąż niebezpiecznie się ślizgają. Wrzuciła niższy bieg i zwolniła.

Teraz trzeba podjechać..." - Taśma nadal instruowała.

- Och, zamknij się! - warknęła ze złością i wcisnęła klawisz z napisem „stop".

Przez chwilę rozkoszowała się błogą ciszą, nim znów włączyła magnetofon. Przewinęła kawałek taśmy i dowiedziała się, że: „Przed ostrym zakrętem lepiej nieco zwolnić..."

- Dzięki za ostrzeżenie - zadrwiła.

Osiemset metrów dalej rośnie nieduży zagajnik. Droga do domu pani Kellogg jest dokładnie pomiędzy... "

Susan znów zaklęła, bo właśnie przegapiła to rozwidlenie. Nie zwracając uwagi na zgrzyty, zredukowała bieg, pompując jednocześnie hamulec. Dzielny Don Kiszot, jak nazywano jej pojazd, ani myślał się zatrzymać, więc szarpnęła za ręczny hamulec. Garbus rocznik 1971 gwałtownie stanął w miejscu.

Szarpnęła dźwignię, wrzucając wsteczny bieg. Samochód posłusznie ruszył do tyłu. Przejechał kilkanaście metrów, po czym silnik prychnął i zgasł. Z lewej strony prowadziła do domu wysypana żwirem alejka.

Susan wciągnęła powietrze, odliczając w myśli kolejne pięć liczb od stu. To było o wiele skuteczniejsze, niż liczenie od jednego do dziesięciu. Odetchnęła głęboko i już zupełnie spokojna sięgnęła po zrolowane gazety. Niewiele ich już leżało na tylnym siedzeniu. Zostało raptem pięćdziesiąt egzemplarzy z trzystu, które dzisiaj zabrała. Dzięki Bogu, prawie całą trasę miała już za sobą. Co prawda, o tej porze i tak nie było sensu się spieszyć.

Skrzywiła się na tę myśl. Nie musiała zbyt wysilać wyobraźni, żeby zgadnąć, co robi teraz Hank. Na pewno studzi gniew kuflem piwa w „Jubilee". Stało się to ostatnio jego ulubioną rozrywką. Nie była tym szczególnie zachwycona, ale od kiedy przejęła gazetę, Hank wziął na siebie większość domowych i rodzicielskich obowiązków. Wiedziała, że byłoby głupio robić problem z powodu kilku piw.

Poza tym, jeśli zacznie go pouczać, to dostarczy mu tym samym kolejnego powodu do narzekań. Z westchnieniem ulgi wymacała paczkę gazet, które złośliwie zsunęły się na podłogę za przednim siedzeniem. Nawet gdyby jakimś cudem udało się jej wrócić do domu o przyzwoitej godzinie, to Hank i tak nie będzie w formie. Nie było się co łudzić, że resztę nocy spędzą na wspólnych igraszkach.

- Do licha, przecież to miało wyglądać zupełnie inaczej - mruknęła sama do siebie. - Wszystko zaplanowałam. Nie tak chciałam wkroczyć w czwartą dekadę mego życia.

Miała to być dekada sukcesów. W ciągu dziesięciu lat gazeta ugruntuje swoją pozycję na rynku i zacznie przynosić duży dochód. Dzieci skończą studia, zajmą się karierami, może nawet założą rodziny. A oni we dwoje będą w końcu mieć czas i pieniądze, aby cieszyć się życiem i sobą.

Na Boga, te plany wyglądały wspaniale. Nie miała zamiaru pozwolić, żeby je coś zniweczyło. A już z pewnością nie taki paskudny początek. Co tam, i tak przecież nigdy nie przejmowała się zbytnio urodzinami.

Zacisnęła dłoń na zwiniętej w ciasny rulon gazecie i spojrzała przelotnie na pełen reklam sobotni dodatek: Na jej twarzy malował się upór i zdecydowanie. Cała rodzina Susan dobrze znała tę minę.

Za rok unowocześni drukarnię. Wyrzuci stare maszyny, które ciągle się psują i sprawiają tyle kłopotów. A jeśli finanse na to pozwolą, to zatrudni kogoś na cały etat. Poza tym już niedługo jej syn, Jake, zacznie trochę pomagać w redakcji, o ile jego zainteresowanie dziennikarstwem przetrwa próbę czasu i okres dojrzewania.

- Hank musi po prostu nauczyć się trochę cierpliwości, to wszystko - powiedziała na głos. - Któregoś dnia zobaczy, że warto było poczekać. - Wierzyła w to całym sercem. W przeciwnym razie poświęciłaby swój czas wyłącznie rodzinie. Kariera była ważna, ale to wcale nie znaczyło, że gazeta miała na zawsze zdominować życie Susan. Mąż i dzieci liczyli się o wiele bardziej.

Miała szczery zamiar przekonać o tym Hanka. Jutro się z nim pogodzi. Kim i Jake wrócą z wycieczki w niedzielę po południu. Oboje z Hankiem będą mieć cały jutrzejszy dzień wyłącznie dla siebie. A także jutrzejszą noc.

Następne wydanie „Gazette" miało się ukazać dopiero w środę. Mogła więc wziąć sobie jutro wolne i spędzić sobotę tylko z mężem. Udowodni mu, jak bardzo pociągająca może być trzydziestoletnia dziennikarka.

Wystawiła rękę za okno i mocno się zamachnęła.

Gazeta zatoczyła półkole i upadła dokładnie tam, gdzie powinna, czyli na końcu podjazdu. Susan na chwilę zapomniała o zmartwieniach zachwycona celnością rzutu. Nawet Tommy Slocum nie zrobiłby tego lepiej. Spisała się znakomicie.

- Tak, mój drogi, jutrzejszy dzień należy tylko do nas. Zobaczysz, że opłaciło się czekać.

Była tak zaabsorbowana swym monologiem, że nie zauważyła mężczyzny wychodzącego z domu rozwódki, Sandry Kellogg. Trzaśnięcie drzwiami wyrwało Susan z zamyślenia. Przekręciła kluczyk w stacyjce, usiłując włączyć starter. Bez skutku.

Wysłużony pojazd starał się jak mógł, rzęził i prychał, lecz silnik uparcie nie chciał zapalić. Zerknęła w stronę domu. Miała nadzieję, że nikt jej tu nie rozpozna. Każdy, kto zobaczy volkswagena, dojdzie pewnie do wniosku, że Tommy rozwozi gazety. Jej dziennikarska wiarygodność legnie w gruzach, gdy jakiś plotkarz rozgada, że Susan Metcalf ma zwyczaj szpiegować czytelników o trzeciej nad ranem.

Niestety, wszystko sprzysięgło się dzisiaj przeciwko niej. Niewinna buzia pyzatego księżyca wychynęła zza chmury i cały teren został zalany chłodnym blaskiem.

Susan zamarła. Czuła się jak wciśnięty w fotel widz, który nie może oderwać wzroku od ekranu. Patrzyła na mężczyznę, stojącego na ganku i nie wierzyła własnym oczom.

Podniósł gazetę i wtedy spojrzeli sobie prosto w twarz.

Znała tę twarz i kochała. Krótko ostrzyżone czarne włosy. Szerokie brwi - jedną przecinała ukośna, wąska blizna. Ciemne oczy, w których można było utonąć. Susan znała te wyraziste męskie rysy na pamięć, lepiej niż swoje własne. Nie była zachwycona swoim wyglądem, ale na niego mogłaby patrzeć godzinami. I rzeczywiście czasem tak robiła. Dlatego teraz potrafiła dostrzec najdrobniejszy szczegół, choć ganek zalegał półmrok.

Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, znów przekręciła kluczyk w stacyjce. Tym razem Don Kiszot zapalił natychmiast. Samochód z wolna nabierał rozpędu.

Nie miała pojęcia, jak dojechała do domu. Jutro w redakcji rozdzwoni się telefon i pięćdziesiąt rozjuszonych osób będzie miało pretensje o brak gazety. Nie myślała teraz o tym. Właściwie nie mogła myśleć o niczym. Umysł miała jak sparaliżowany, ciało ociężałe, a przed oczami widok, który wprawił ją w szok. Jakaś część mózgu kierowała jej odruchami. Zaparkowała volkswagena, zaciągnęła ręczny hamulec, zgasiła światła. Wykonywała te rutynowe ruchy jak automat. Wysiadła i powlokła się przez podwórko. Lewa, prawa, lewa, prawa. Teraz drzwi i schodami na górę, do sypialni.

Widok przykrytego kapą łóżka podziałał na nią otrzeźwiająco. A więc to prawda. Dopiero teraz uwierzyła w to, co pół godziny temu widziała na własne oczy. Hank. Jej Hank. Człowiek, za którego wyszła za mąż trzynaście lat temu i z którym wciąż była szczęśliwa. Mogłaby przysiąc, że nigdy jej nie oszuka. I właśnie on o trzeciej rano wychodził od Sandry Kellogg, z koszulą wywleczoną ze spodni i z niedopiętymi guzikami. Jej własny mąż. Cholerny drań!

Miała ochotę go zabić. I ją także. Tę wstrętną dziwkę, Sandrę Kellogg.

Szkoda, że nie mogła ich zastrzelić. Co prawda, to i tak by nic nie zmieniło, a ona napawałaby się zemstą, idąc na elektryczne krzesło. Ale przecież mogła pozbyć się Hanka w inny sposób. Z szafki pod zlewem wyciągnęła wielką plastykową torbę na śmieci i metodycznie zaczęła wrzucać do niej rzeczy Hanka. Po kolei opróżniała szufladę za szufladą.

Przerwała na moment, słysząc pisk opon na podjeździe. Kochany mężuś wracał do domu. Chwilę później usłyszała na schodach jego kroki. Przyśpieszyła tempo, byle jak wpychając ubrania do worka.

Hank zatrzymał się gwałtownie przy drzwiach ich wspólnej sypialni.

- Susan? - W jego głosie brzmiała wyraźna prośba. - Susan, przestań. Wysłuchaj mnie.

- Czyżbyś miał mi coś do powiedzenia? - Zręcznie zawiązała pełny worek i sięgnęła po następny. - Chcesz się usprawiedliwić? Coś wyjaśnić? No dalej, Hank. Wprost nie mogę się doczekać.

Patrzył na nią bez słowa, jakby zupełnie stracił mowę.

- Nie daj się prosić, Hank. To przecież całkiem łatwe. Jest tysiąc różnych wykrętów. Mam ci podpowiedzieć? „Pozory często mylą. Wcale nie było tak, jak myślisz". „Mylisz się, kochanie". Wybierz coś i wal.

Wciąż stał jak skamieniały.

- Czemu milczysz, Hank? Chyba możesz coś powiedzieć? -przynagliła go. Odwróciła się na pięcie i spojrzała mu w twarz. -Powiedz, że po prostu wpadłeś na Sandrę w barze. Nawalił jej samochód i podrzuciłeś ją do domu. A ona zaprosiła cię na kawę.

Upuściła naręcze ubrań, które miała właśnie wepchnąć do worka i zrobiła krok w stronę Hanka. Końcem palca musnęła rozpięty guzik.

- A może pękła jej rura w łazience i musiałeś zdjąć koszulę? Biedna Sandra była tak cholernie wdzięczna, że dała ci całusa. Dlatego masz tyle szminki na twarzy i tak cuchniesz jej perfumami.

Stała teraz tuż obok niego. Chwyciła go za ramiona, wbijając paznokcie w potężne mięśnie i z całej siły nim potrząsnęła. A raczej usiłowała to zrobić.

- Powiedz mi, że się mylę, że wcale nie kochałeś się z tą kobietą.

- Ja... ja... - wyjąkał bezradnie i przełknął ślinę.

- Powiedz, Hank! - krzyknęła niemal histerycznie. Spuścił głowę. Starając się wyzwolić z jej uścisku, sięgnął po worek i zarzucił go sobie na ramię. Drugi wziął w rękę i ruszył do drzwi.

- Hank! - Przylgnęła do jego ramienia, próbując go zatrzymać. -Powiedz mi, że się mylę i że nic się nie stało.

Odsunął ją i zaczął schodzić na parter. Patrzyła za nim, ale się nie odwrócił. Usłyszała skrzypnięcie frontowych drzwi.

- Hank! - Pędem zbiegła po schodach, ale było już za późno. Zdążyła tylko zobaczyć tył czerwonego chevroleta. - Wracaj natychmiast! Jeszcze nie skończyłam!

Furgonetka skręciła za róg i po chwili światła samochodu rozpłynęły się w mroku. Chyba nie mógł się już doczekać, kiedy znów będzie przy niej, pomyślała z goryczą. Łobuz i dziwka. Dobrana z nich para.

- A jedź sobie! - zawołała. - Wracaj, skąd przyjechałeś! Guzik mnie to obchodzi!

Z hukiem zamknęła drzwi i dopiero wtedy padła w salonie na kanapę. Podciągnęła kolana pod brodę, opierając nogi o poduszki -dokładnie tak, jak zawsze zabraniała siadać dzieciom.

Nie będę, nie będę się tym przejmować, wmawiała sobie po cichu. Żaden mąż, który romansuje na boku, nie zasługuje na łzy. On mnie już wcale nie obchodzi! Nie jest tego wart Powtarzała w kółko tę litanię, najpierw szeptem, a stopniowo coraz głośniej, jakby za wszelką cenę pragnęła uwierzyć we własne słowa.

Monotonne mruczenie przeszło w donośne zawodzenie i Susan nie mogła już nad sobą zapanować. Łzy zaczęły powoli spływać po policzkach, aż cichy płacz zmienił się w pełen udręki szloch.

Hank, wiedziony wspomnieniami, jechał szosą na wschód. Zewsząd otaczała go cisza i ciemność tak głęboka, jak bywa tylko tuż przed wschodem słońca. Zbliżał się w stronę Missisipi. Świt zastał go na jej brzegu. Z wysokości przeciwpowodziowego wału patrzył w zamyśleniu na rzekę. Ona także, jak wszystko inne, nie oparła się suszy.

Rekordowo niski poziom wody obnażył nierówności i blizny urwistych brzegów, ukryte przez setki lat przed oczami człowieka. Piaszczyste ławice przybrały dziwaczne kształty, jak gdyby wstydziły się swojej nagości i pragnęły schować w mulistym korycie.

Wielka rzeka cierpiała. Hank rozumiał jej ból. Nie mógł już dłużej udawać, że jego małżeństwo jest szczęśliwe. Wiara w to wyparowała pod wpływem gniewu równie szybko, jak głębia Missisipi poddała się fali bezlitosnych letnich upałów.

- Wszystko się kiedyś kończy - przekonywał rzekę. - Nawet susza i nieudane małżeństwo.

Lekka mżawka, która przez całą noc drażniła się z wysuszoną ziemią, musiała go chyba usłyszeć. Poczuła litość, przechodząc w deszcz, który potwierdził słowa Hanka. Ziemia i rzeka wydały z siebie westchnienie ulgi. Powietrze wypełniło się zapachem wilgotnej gleby. Hank chłonął łapczywie ten aromat. Ubranie miał przemoczone do suchej nitki. Bez pośpiechu schodził z wału w strugach potężnej ulewy. Westchnął. Ciężar przygniatający barki ustąpił.

To już skończone. Udawanie, tłumiony gniew i niechęć spłynęły jak deszcz z ciężkiej chmury. Nie będzie więcej cierpienia. Lecz zaraz inna myśl wyparła tę przelotną satysfakcję. Wszystko skończone. Małżeństwo, dom i życie z Susan należało już do przeszłości. Wiele musiał zapłacić za uczucie ulgi.



































ROZDZIAŁ 2



Susan spróbowała mocniej zakręcić kran, ale woda nie miała zamiaru się poddać. Cienkim strumyczkiem spływała jej prosto na kark. Susan spojrzała na nieszczelny prysznic i groźnym tonem postraszyła, że wyrzuci go na śmietnik. Poskutkowało. Ostatnie krople potulnie potoczyły się do wanny.

Sięgnęła po ręcznik. Specjalnie wybrała najbardziej szorstki i zaczęła się energicznie wycierać. Poczucie całkowitego odrętwienia, w jakie popadła po wyjściu Hanka, zaczęło ją powoli opuszczać.

Długo siedziała skulona na kanapie. W końcu zebrała się na odwagę, żeby wstać. Miała irracjonalną nadzieję, że wszystko było tylko koszmarnym snem. Lecz gładko zasłane łóżko, puste szuflady i ogołocona z ubrań szafa mówiły same za siebie. Dobitnie świadczyły o tym, że Hank odszedł.

A więc to się naprawdę zdarzyło. Przyłapała Hanka na zdradzie. Nie mogła przymknąć na to oczu, nawet gdyby należała do kobiet, które ignorują oczywiste fakty. To jednak nie mieściło się w naturze Susan.

Włożyła okulary i przejechała ręcznikiem po zaparowanym lustrze. Odważnie przyjrzała się swojemu odbiciu. Patrzyły na nią zaczerwienione oczy z zapuchniętymi powiekami. Lewe oko wykazywało jakby większą niż zwykle skłonność do lekkiego zezowania.

Na szczęście ma sporo rozumu, bo piękna nigdy nie będzie". Wciąż dźwięczała jej w uszach ta przykra uwaga. Beztrosko rzucone kiedyś słowa na zawsze utrwaliły się w pamięci Susan. Nie była to, bynajmniej, celowa złośliwość ze strony optyka, który badał jej wzrok. Raczej obiektywne stwierdzenie faktu. Małe dziewczynki w okularach o grubych szkłach rzadko z wiekiem zyskują na urodzie. To prawda, nie miała żadnych szans, aby zostać Miss Uniwersum.

Właściwie nigdy się zbytnio nie przejmowała swoim wyglądem. Natura obdarzyła ją nieprzeciętnym intelektem, który z nadwyżką rekompensował braki urody. Hankowi to odpowiadało. Miała wtedy piętnaście lat. Teraz kończyła trzydzieści i niewiele się zmieniła. Widać Hank miał na ten temat inne zdanie.

Zrobiła krok w tył i obejrzała swoją sylwetkę od stóp do głów. Wbrew rozsądkowi zaczęła się porównywać z ciągle zgrabną i atrakcyjną Sandrą Kellogg. Tamta zawsze uchodziła za szkolną piękność. Susan była dziewczyną zupełnie innego pokroju. Przecież uroda naprawdę nie jest w życiu najważniejsza.

A jeśli nawet, to ona, Susan, chyba z wiekiem nieco wyładniała. Kanciaste rysy twarzy szpeciły, gdy była dzieckiem. Teraz jednak po prostu ją odmładzały. Rzeczywiście, nie wyglądała dużo poważniej niż piętnaście lat temu. Jedyna dostrzegalna różnica polegała na tym, że obecnie wiek oraz twarz i figura tworzyły harmonijną całość. No i bezpowrotnie zniknął młodzieńczy trądzik.

Dwa porody zostawiły, co prawda, trochę rozstępów, lecz dodały również parę kilogramów. Ciało nabrało miłych dla oka kształtów. Niestety, piersi nie zachowały ponętnej krągłości z okresu ciąży i karmienia. Były za małe, lecz Hankowi to nie przeszkadzało. Zawsze twierdził, że nadmiar to w tym przypadku marnowanie czegoś dobrego.

Uśmiechnęła się bezwiednie na myśl o miłym komplemencie. Uśmiech znikł jednak równie szybko, jak się pojawił, przechodząc w grymas bólu. Skoro Hank lubił małe biusty, to dlaczego przespał się właśnie z tą puszczalską Sandrą? Nie była przecież płaska jak deska. A może wszystkie puszczalskie mają co najmniej setkę w obwodzie?

- A niech go szlag trafi! - zaklęła znowu. - Jak mógł nam to zrobić? Dlaczego wszystko zniszczył?

Odbicie w lustrze nie udzieliło odpowiedzi. Znał ją tylko jeden człowiek. Ale on nie chciał nic powiedzieć.

Jednym ruchem ręki zgarnęła z umywalki drobiazgi i kosmetyki Hanka. Staromodna brzytwa, czerwona szczoteczka do zębów i duży czarny grzebień wylądowały z trzaskiem w metalowym koszu.

Trzynaście lat zmarnowane w jedną noc. Pokręciła głową z niesmakiem. Wszystko, do czego wspólnie doszli, wyrzucone jak wczorajsze śmieci. I tylko dlatego, że miał ochotę tarzać się w łóżku z trzykrotnie zamężną i tyle samo razy rozwiedzioną Sandrą Kellogg. Wszyscy wiedzieli, że jest łasa na każdą męską zdobycz. Nie przepuściła nikomu, kto wpadł jej w oko.

- Gdzie, u licha, miał rozum, gdy szedł za głosem swego ciała i zniszczył nasze życie? - Drgnęła, słysząc przykrą grę słów.

Wróciła do sypialni po jakieś czyste ubrania, lecz jej uwagę przyciągnęły zdjęcia na toaletce. Ich dwoje dzieci!

W wieku niemowlęcym, ze Świętym Mikołajem. Oboje tacy niewinni i ufni.

Jak Hank mógł im to zrobić? Wiedziała, że jej małżeństwo nie jest doskonałe, ale jednego mogła być pewna: kochał te dzieciaki. Dlaczego pozbawił je domu rodzinnego? Nie miała pojęcia, jak wytłumaczyć im to, co się stało. Sama tego dobrze nie rozumiała. „Gdzie jest tatuś? Och, chyba u swojej przyjaciółki. Zostanie u niej na noc". Nie, na pewno nie w ten sposób. Westchnęła. Dzięki Bogu, dzieci wracają dopiero jutro. Może zdąży wymyślić jakieś sensowne wyjaśnienie, żeby nie wpadły w popłoch.

Poczuła, że łzy znów napłynęły do oczu i szybko przycisnęła powieki palcami. Za dużo płakała. Dźwięk przetaczającego się grzmotu zabrzmiał tak, jakby natura przyznawała jej rację.

Skoczyła do okna i szarpnęła zasłonkę. Zastygła bez ruchu na widok kropli spływających po szybie. Deszcz. Prawdziwy deszcz, nie jakiś tam kapuśniaczek. Słodki i błogosławiony. Błyskawicznie wciągnęła na siebie dżinsy, poplamioną atramentem trykotową bluzę i wskoczyła w ulubione stare adidasy. Zbiegła na dół i szeroko otworzyła frontowe drzwi. Naprawdę padało. Susza się skończyła.

- Musisz zapomnieć o Hanku - powiedziała surowo. - Zapomnieć o Sandrze. Masz zająć się gazetą, a najlepsza wiadomość sezonu właśnie kapie ci na nos.

Chwyciła słuchawkę i zadzwoniła do Dawida Sinclaira. Był fotografem, z którym współpracowała.

- Trzeba zrobić zdjęcia, mnóstwo zdjęć - poleciła. - Sfotografuj traktory, które utkwiły w błocie, krople deszczu na kłosach zbóż, ludzi z parasolami i dzieci w kaloszach. No i farmerów ze łzami w oczach. Poświęcimy na to całą stronę. Przekręć do redakcji, gdybyś miał jakieś pytania.

Odwiesiła słuchawkę, nie czekając na odpowiedź Dawida. Teraz czuła się o wiele lepiej. Praca była najlepszym lekarstwem na małżeńską zapaść. Ta strategia może nie być skuteczna, myślała, jadąc mokrymi ulicami. Warto jednak robić coś bardziej konstruktywnego niż siedzieć w domu i wypłakiwać oczy.

Na przeciwległym krańcu miasteczka deszcz bębnił miarowo o blaszany dach „Farmer's Seed and Supplies". Budynek przypominał wyglądem wielką stodołę. Wewnątrz tłum farmerów świętował koniec suszy.

- Cholera, to już najwyższy czas!

- Żeby tylko nie zapeszyć! A nuż przestanie padać?

- Bóg się wreszcie zlitował!

- Uważaj, on może jeszcze zmienić zdanie.

- Tak, tak, ale przecież możemy się cieszyć. Niech żyje deszcz! Wszystkich ogarnęła prawdziwa euforia, bez względu na to, czy uprawiali trzysta akrów, czy też grządkę z pomidorami w przydomowym ogródku.

Hank prawie nie brał udziału w radosnych pogawędkach. Na szczęście nikt nie zauważył, że mówi jeszcze mniej niż zwykle.

Jego obecność też nikogo nie zdziwiła, choć jeszcze wczoraj tak się upierał, że musi mieć wolną sobotę. Zebrała się tutaj przynajmniej połowa mieszkańców Morristown. W tej sytuacji byłoby dziwne, gdyby Hank się nie pojawił.

W firmie nie było dzisiaj dużo roboty. Nikt nie interesował się nawozami ani sprzętem rolniczym. Ludzie uśmiechali się od ucha do ucha i bez końca rozprawiali o deszczu.

- Chyba wiemy, o czym napisze Susan w następnym wydaniu „Gazette", prawda, Metcalf?

Nerwowy tik wykrzywił mu kącik ust. Prawdę mówiąc wątpił, czy Susan myśli teraz o dziennikarskiej sensacji sezonu. Przypomniał sobie pełną gniewu twarz żony i przez moment serce zabiło mu nadzieją. Może nie docenił siły jej uczucia?

Nie ma się co łudzić, stwierdził po chwili. Możliwe, że przeżyła szok z powodu jego rzekomej winy, ale nie wyglądała na załamaną. Była najbardziej odporną kobietą, jaką znał. Niedługo sama pewnie dojdzie do wniosku, że lepiej jest mieć męża z głowy. O ile już tak nie myśli.

Dla ciebie nie ma tu miejsca" - tak mu wczoraj powiedziała. Świetnie zdawał sobie sprawę, że słowa odnosiły się do ciasnego garbusa służącego do rozwożenia gazet. Ale było jeszcze coś. Coraz lepsza kondycja finansowa „Gazette" i rosnąca niezależność dzieci wskazywały na to, że również i w rodzinie było dla niego coraz mniej miejsca. Miał wrażenie, że jest z niej rugowany szybciej, niż jego jedenastoletni syn Jake wyrasta z nowych butów.

Coś mokrego kapnęło mu na policzek. Odruchowo spojrzał w górę sądząc, że dach przecieka. Nie była to jednak kropla deszczu. Wilgoć, którą poczuł na wargach, miała słony smak. Pośpiesznie wytarł twarz rękawem, aby usunąć kompromitujący przejaw słabości. Przebiegł wzrokiem po hałaśliwym tłumie, szukając potencjalnego świadka, ale nikt nic nie zauważył. Hank chwycił formularz inwentaryzacyjny jako dowód, że ma co robić i wycofał się do magazynu. Zdążył jeszcze usłyszeć, jak Joe Camden, jeden z jego wspólników, komentuje:

- Oto cały Metcalf. Prawdziwy wół roboczy. Nic nie zdoła powstrzymać go od pracy - ani susza, ani powódź.

- Święta racja - mrukną} kpiąco za zamkniętymi drzwiami. - Wół roboczy, który dzięki swej głupocie zamienił się w ogiera.

Wiedział, że potrafi pracować i utrzymać rodzinę, ale się nie oszukiwał. Nigdy nawet nie próbował dorównać Susan. Uważał, że ona go kiedyś zostawi, to tylko kwestia czasu.

Właściwie i tak miał szczęście, że mógł spędzić te lata z kobietą, którą kochał. Nie musiał słuchać rodziny ani przyjaciół, aby zdać sobie sprawę z jej zalet. Przerastała go o głowę pod każdym względem. Szkolna prymuska z pewnością mogła wyjść za kogoś lepszego niż za chłopaka, którego największym sukcesem było zrobienie jej dziecka. Ten wspaniały wyczyn zapewnił mu przynajmniej chwilowo miejsce u boku Susan. Hank nigdy tego nie żałował.

Wyciągnął z tylnej kieszeni portfel i z bezwstydną dumą spoglądał na kolekcję zdjęć. Możliwe, że wiele w życiu nie osiągnął, ale niewątpliwie potrafił płodzić wspaniałe dzieci. Kim i Jake byli tego najlepszym dowodem.

- Hej Hank, idziemy! - Joe zajrzał do magazynu. - Zamykamy dziś wcześniej z powodu pogody. W „Jube" stawiają kolejkę pierwszej setce przemoczonych klientów.

- Dobra, zaraz wychodzę. - Hank ostatni raz spojrzał na fotografię córki i syna. Może istotnie potrzebował drinka, żeby usunąć coś, co nagle zaczęło dławić go w gardle.

Podniecony tłumek wysypał się z „Seed and Supplies" i poniósł Hanka w stronę baru. Zabawa właśnie się rozkręcała.

Usiadł przy samym końcu długiego kontuaru, z dala od rozkrzyczanych gości. O tej porze śpieszył się zazwyczaj do domu na kolację z rodziną. Te dni przeminęły, skarcił się w myśli za wspomnienia. Podniósł kufel do ust.

Nie zdążył się jeszcze napić, gdy nagle spostrzegł przy drzwiach Sandrę Kellogg. Odstawił kufel tak gwałtownie, że piwo chlapnęło na wszystkie strony. Próbował schować się za plecami potężnego Buddy'ego Owena, ale nie zdało się to na nic. Sandra zauważyła go natychmiast. Bez wahania ruszyła w jego stronę.

Instynkt nakazał Hankowi ucieczkę. Przedarł się do tylnego wyjścia udając, że nie słyszy wołania Sandry. Zwolnił dopiero w bezpiecznej odległości od baru i odetchnął z ulgą. Dzisiaj udało mu się nie wpaść w łapy ludożercy. Machinalnie skierował się w stronę domu. Zatrzymał samochód przed skrzyżowaniem zastanawiając się, co robić. Czy powinien pojechać do domu? Miało to jakiś sens? Susan prawdopodobnie nie wpuści go nawet za próg. Może gdyby z nią porozmawiał, powiedział, co się naprawdę wydarzyło, wtedy może...

Może co? Może pozwoliłaby ci pokręcić się w pobliżu nieco dłużej. Czy tego właśnie chcesz, Metcalf? Pętać się obok niej, dopóki nie każe ci odejść?

Dwa razy przepuścił zielone światło, aż ktoś z tyłu zaczął wściekle trąbić. Przydusił gaz do deski i samochód skoczył do przodu.

Dom był zupełnie ciemny i cichy. Żadnego śladu życia. Hank patrzył w okna z coraz większym niepokojem. Czyżby Susan zabrała dzieci i wyjechała? Nie, to niemożliwe. Przecież cała jej rodzina i przyjaciele mieszkali w Morristown. Ta cholerna gazeta też była lokalna.

Umysł Hanka powoli zaczął pracować racjonalnie. Dzieci są wciąż na wycieczce. Dlatego jest tak cicho. Ale gdzie się podziała Susan? Nigdzie nie zauważył furgonetki ani starego garbusa. Znów poczuł przypływ paniki, ale teraz sam udzielił sobie odpowiedzi.

Susan jest w redakcji. Mogła być tylko tam. Najwyraźniej przecenił swoją osobę sądząc, że ich małżeństwo okaże się ważniejsze niż relacja o deszczu.

- Wspaniale - mruknął. - Nasza przyszłość się sypie, a ona jest w tej durnej redakcji!

Znów poczuł, że wzbiera w nim złość. Podjechał przed budynek, gdzie pracowała Susan i pędem wbiegł na górę. Nie spotkał po drodze żywej duszy, w przeciwnym razie ktoś pewnie zadzwoniłby po policję. Hank miał bowiem taką minę, jakby chciał popełnić morderstwo.

Susan musiała to zauważyć, choć nie obawiała się o swoje życie. Spokojnie wytrzymała spojrzenie Hanka.

Oboje dobrali się niewątpliwie na zasadzie przeciwieństw: zrównoważenie kontra wulkaniczna wybuchowość. W ciągu ostatnich szesnastu godzin odkryła coś jeszcze. Jego humory nie robiły na niej żadnego wrażenia.

- Wiedziałem, że cię tu znajdę. Tylko praca, reszta się nie liczy. Do diabła, nawet nie wiem, co mnie tu przyniosło.

- Rzeczywiście nie widzę powodu. Masz tupet, żeby się tu pokazywać po ostatniej nocy.

- Uważam, że powinniśmy porozmawiać. Chciałem ustalić z tobą parę rzeczy, nim wszystko wymknie się nam z rąk. Ale to nie ma sensu. Nasze małżeństwo się rozpada, a ty myślisz tylko o następnym wydaniu gazety.

Odwróciła się do niego tyłem, udając zainteresowanie drukarską makietą.

- Czego się spodziewałeś, uciekając bez słowa? Że będę szlochać i załamywać ręce? Czekać na twój łaskawy powrót?

Trafiła w dziesiątkę, ale nie miał zamiaru jej tego przyznać. Zachował kamienny wyraz twarzy i nic nie odpowiedział. Trzynaście lat małżeństwa nie poszło jednak na marne. Susan świetnie potrafiła zrozumieć milczenie Hanka. Spojrzała na niego przez ramię.

- Tego chciałeś, prawda? Jaka szkoda, że cię rozczarowałam. Niewierny mąż nie jest wart tylu łez.

- Ty w ogóle się nie przejmujesz - stwierdził ze zdumieniem. -Nie obchodzi cię, czy z kimś sypiam.

- Och, obchodzi mnie, Hank! Od wczoraj z tysiąc razy posłałam cię w myśli do diabła! Chciałam, żeby cię szlag trafił, gdy zobaczyłam, jak wychodzisz od Sandry! - Na dźwięk tego imienia wstrząsnął nią szloch, nim zdążyła wziąć się w garść. - Jak mogłeś tam pójść, Hank? Dlaczego?

- A co według ciebie miałem zrobić? - Wyprostował się, szykując do obrony. - Czy nie jestem ostatni na twojej liście?

- Nigdy nie byłeś na końcu! - zaprotestowała. - Przecież to, co robię, robię dla was. Dla ciebie, Kim i Jake'a. Tyle zainwestowaliśmy w „Gazette". Nie możemy wszystkiego zmarnować. Nie potrafisz tego zrozumieć? Uzbroić się w cierpliwość?

- Jak długo miałem czekać? Aż podwoisz nakład? Aż przerobisz „Gazette" na drugiego „New York Timesa"? - Oparł swe wielkie dłonie na ramionach Susan i lekko nią potrząsnął. - Tak bardzo cię wczoraj potrzebowałem! Wczoraj - nie za rok czy dwa!

Wywinęła się z jego rąk, zaciskając pięści ze złości.

- A skoro mnie nie było, poleciałeś na Sandrę! - Łzy spływały jej po policzkach. - Chciałeś się zabawić, a ona już dawno wpadła ci w oko. Ile razy udało się jej zająć moje miejsce?

- Wcale tak nie było! Nikt nigdy nie zajął twojego miejsca. Ani Sandra, ani nikt inny. Do licha, Susan. Pragnąłem cię. Dlaczego po prostu nie mogłaś wrócić do domu?

- Sądzisz, że nie chciałam? - Patrzyła na niego z niedowierzaniem. - Na miłość boską, Hank! Przecież to były moje urodziny! Myślisz, że wolałam je spędzić z trzema setkami gazet niż z tobą?

- Więc dlaczego nie wróciłaś do domu?

- Dlatego, że nie miałam innego wyjścia. Ktoś musiał dostarczyć te cholerne gazety, a tylko ja mogłam to zrobić.

- A więc ciągle ta sama śpiewka. Twoja cenna gazeta jest na pierwszym miejscu, a ja na szarym końcu.

- Wcale nie! - Ukryła twarz w dłoniach, starając się zachować spokój. Na Boga, to Hank powinien się bronić, nie ona. Opuściła ręce i spojrzała na niego zdecydowanie.

- Nie wmawiaj mi, że to ja jestem wszystkiemu winna. To ty mnie wczoraj zdradziłeś.

W pokoju zapanowała na chwilę niczym nie zmącona cisza.

- A gdybym... - odezwał się niskim szeptem - a gdybym powiedział, że nic nie zaszło? Uwierzyłabyś mi?

- Nie uważasz, że na to jest już trochę za późno? - Roześmiała się gorzko i potrząsnęła głową. - Przecież sama dostarczyłam ci wczoraj alibi. Mogłeś po prostu powiedzieć: „Tak, Susan. Tak właśnie było". Być może wtedy potrafiłabym uwierzyć w te bajki. Ale nie teraz. Nie po tym, jak odszedłeś bez słowa.

- Więc co mamy zrobić? Chcesz, żebym się wyprowadził?

- Chyba już to zrobiłeś.

- Rzeczywiście, wepchnęłaś ubrania do worka jak jakieś rupiecie. - Wezbrała w nim złość na myśl o dwóch plastykowych workach, wciąż leżących na tylnym siedzeniu chevroleta... - Nie mogłaś zapakować tego do walizki?

- Nie mamy walizek - ucięła krótko. - Nigdy nigdzie nie wyjeżdżaliśmy.

- Mogłaś przynajmniej wziąć kartonowe pudło, czy coś takiego. Wiesz, jak się czuję, wożąc swoje rzeczy niby górę śmieci?

- W tych okolicznościach to całkiem odpowiednie porównanie -odparła złośliwie.

Westchnął. Nie miał dzisiaj co liczyć na sympatię swojej żony.

- Chyba zamelduję się na razie w jakimś motelu.

- W motelu? Myślałam...

- Co takiego?

- Nic - powiedziała szybko. Oblizała nerwowo wargi i odważyła się zapytać:

- Co z dziećmi? Co powiemy Kim i Jake'owi?

- Nie wiem. - Potarł ręką czoło, uciskając jednocześnie skronie palcami w nadziei, że złagodzi to napięcie, jakie odczuwał. - Chyba nie musimy wyjaśniać im tego szczegółowo? Trzeba im to przekazać możliwie najłagodniej.

- Chcę dla nich jak najlepiej - stwierdziła sucho.

- Przynajmniej w tym jednym się zgadzamy. - Ruszył powoli w stronę drzwi. - Wyjadę po nich, sam im powiem, skoro to ja się wyprowadzam.

Omal się nie zgodziła. Na szczęście przypomniała sobie, że według niego to ona ponosi za wszystko winę.

- Nie chcę, żeby się dowiedziały od ciebie. Ja im powiem.

- Czyżbyś nie miała do mnie zaufania?

- W tej sytuacji to raczej głupie pytanie, nie sądzisz? - spytała, rzucając mu ironiczne spojrzenie.

- W porządku - odparł szybko czując, że na twarz wypływa mu krwisty rumieniec.

- Świetnie.

- Ale pamiętaj - powiedział ostrzegawczym tonem. - Tym razem nie każ mi czekać.
























ROZDZIAŁ 3



- Pamiętaj - powtórzyła jeszcze raz. - Powiemy im dopiero w domu.

- Nie bój się, będę pamiętał - warknął. Susan spojrzała na niego wściekłym wzrokiem. Autobus się spóźniał. Już od godziny stali obok siebie, opierając się plecami o wysłużoną furgonetkę Hanka. Prawili sobie nawzajem złośliwości, usiłując jednocześnie nie ściągnąć uwagi innych rodziców.

- I żebyś się przy nich nie kłócił - dodała. - Podamy im tylko fakty, które ustaliliśmy.

- Nie musisz mi bez przerwy przypominać. Ja też chciałbym im to ułatwić.

- Nie lubię niedomówień.

- Wszystko już wyjaśniliśmy.

- Doskonale. - Zagryzła wargi, powstrzymując cisnące się na usta przykre słowa. Nerwowo splatała i rozplatała ręce, jakby nie wiedziała, co z nimi zrobić. Hank przeniósł ciężar ciała na lewą nogę i westchnął.

- Musisz to bez przerwy robić? - spytała. - Jęczysz jak stara opona, z której uchodzi powietrze.

Spojrzał na nią i z premedytacją westchnął jeszcze raz. Postanowiła go ignorować. Zaczęła w myśli Uczyć swoją metodą od tysiąca w dół, aż zgubiła się przy dziewięćset sześćdziesiąt pięć.

- Postanowiliśmy trochę od siebie odpocząć - powtórzyła wersję, którą wspólnie opracowali. - To wszystko. Nie musimy wyjaśniać... hm, niczego więcej.

- Dobrze.

- W porządku.

Dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć. Dziewięćset dziewięćdziesiąt. Dziewięćset osiemdziesiąt pięć. Cholera. Dała sobie spokój z liczeniem. Tym razem nie przynosiło pożądanego rezultatu.

- A może jednak im powiemy. Będą pytać, co się stało. I co mamy zamiar zrobić.

- Proszę bardzo - wycedził. - Jeśli chcesz, to powiedz.

- Nie mówiłam, że chcę, ale oboje do tego zmierzamy, prawda?

- Tak cię obchodzi, co ja myślę? Przecież zawsze wszystko wiesz

lepiej.

- Nie tym razem - odparła skwaszonym tonem.

- Lepiej się zdecyduj. Właśnie przyjechali.

Ruszyli w stronę niebieskiego autokaru. Wysypała się z niego hałaśliwa gromada nastolatków i młodszych dzieci. Zapanował nieopisany harmider.

Metcalfowie zapomnieli na chwilę o małżeńskim kryzysie. Rozglądali się za swoimi pociechami. Wysoką i smukłą Kim zauważyli prawie natychmiast. Stała spokojnie i z wyraźnym rozbawieniem przyglądała się dwóm ósmoklasistom, którzy zawzięcie ze sobą walczyli. Obaj chcieli nieść torbę młodszej i ładnej koleżanki. Uspokoili się na widok potężnej sylwetki jej ojca.

W drzwiach autobusu pojawił się Jake. Wysoki i chudy jak tyczka, wysiadał niezręcznie, jakby jego kończyny były o wiele za długie i trochę przeszkadzały. Potknął się na stopniu i upadł. Wygląda jak młody Jimmy Stewart, pomyślała Susan. Zasłoniła dłonią usta, żeby ukryć uśmiech. Gdyby nie przeciwna płeć, można by uwierzyć, że Hank i ja klonujemy nasze dzieci, zamiast dać im po kilka swoich genów, stwierdziła.

Kim i jej ojciec byli bowiem do siebie podobni jak dwie krople wody. Te same proste, czarne włosy, gęste brwi, ciemne oczy w oprawie wspaniałych rzęs. Silne, gibkie, wysportowane ciała. Ojciec i córka. Charaktery także mieli takie same. Cicha woda. Dwie bliźniacze rzeki o mocnym i pełnym wirów nurcie, który bywa niebezpieczny.

Jake był natomiast nieodrodnym synem swojej matki. Szczupły i długonogi, z brązowymi oczami, w których błyszczała inteligencja. Chłopiec patrzył na świat przez okulary o grubych szkłach. Pomimo delikatnej budowy miał niesłychaną energię. Tę cechę także odziedziczył po Susan. Każde z nich mogło wiele dokonać i tyle samo przetrzymać. Matka i syn. Drzemiąca siła ukryta za zwodniczym pejzażem.

Przecież ani Hank, ani ja nigdy nie faworyzowaliśmy żadnego z dzieci, pomyślała. W tym przypadku, wbrew wszelkim regułom, przyciągały się podobieństwa. Dlatego właśnie Kim odruchowo uściskała najpierw ojca, Jake zaś, potykając się o własne nogi, podszedł do matki.

- Jak się udał wyjazd?

- Mieliście dobrą zabawę?

Przez całą drogę rozmawiali o wycieczce. W domu temat zaczął się jednak powoli wyczerpywać. Śpiwory i torby wylądowały na podłodze w salonie, który wyglądał teraz jak pobojowisko.

- Weźcie stąd swoje rzeczy i zanieście na górę - poleciła Susan.

- Och, mamo, litości - prosiły dzieci.

- Natychmiast! I pospieszcie się. Ojciec i ja chcemy z wami o czymś porozmawiać.

- O czym? - Żadne nie ruszyło się nawet w stronę bagaży.

- Najpierw zabierzcie stąd te torby. A teraz marsz. Oboje z Hankiem zignorowali pytające spojrzenia. Kim i Jake nie dyskutowali jak zwykle, tylko złapali torby i pognali na górę.

- Siadajcie i słuchajcie uważnie - odezwał się Hank, gdy wrócili do salonu. - To, co chcemy wam powiedzieć, jest bardzo ważne. Musicie wszystko dobrze zrozumieć.

- Co się stało, tatusiu? - spytała Kim. - Nabroiliśmy?

- Skądże, kochanie - zapewniła szybko matka. - Nie ma w tym żadnej waszej winy.

- Czy ktoś umarł? - Oczy Jake'a były okrągłe jak spodki. Oboje z Kim nagle spoważnieli. - Może dziadek Mitchum miał kolejny zawał i...

- Nie synu. Wszyscy są zdrowi - odparł Hank.

- Więc co się dzieje? - Kim była wyraźnie zaniepokojona. -Macie takie ponure miny. Musi być jakiś powód.

- Właściwie to nic takiego. Po prostu nastąpi parę zmian. - Susan skróciła przemowę do jednego zdania. Dobre dziennikarstwo nie toleruje nadmiaru słów.

- Zmiany? Co chcesz przez to powiedzieć? - Jake wystarczająco dobrze znał matkę. Od razu zauważył, że coś jest nie w porządku.

Hank stracił na chwilę wątek, ale szturchnięcie łokciem sprawiło, że zaraz przypomniał sobie, co ma mówić.

- Widzicie, wszystko sprowadza się do tego, że przez jakiś czas nie będę z wami mieszkał.

- Jak to nie będziesz mieszkał? Dlaczego? Wyjeżdżasz dokądś, tatusiu? - Dzieci skoczyły na równe nogi, przekrzykując się nawzajem.

- Siadajcie. Wszystko wam wyjaśnimy. - Susan delikatnie popchnęła Jake'a na kanapę, a Hank skłonił Kim, aby także usiadła.

- Ale...

- Żadnych „ale", po prostu nas wysłuchajcie. - Susan odetchnęła głęboko i zaczęła od nowa: - Wasz tatuś i ja mamy trochę problemów, z którymi chcemy się uporać. Doszliśmy do wniosku, że przez jakiś czas pomieszkamy oddzielnie. Może w ten sposób wszystko się ułoży.

- Jakie „wszystko"? - zawołał Jake i złapał matkę za rękę.

- Po prostu takie sprawy, które zdarzają się w każdym małżeństwie. - Hank uspokajająco objął ramieniem córkę. Kim wytarła dłonią łzy, które wbrew jej woli pojawiły się na rzęsach.

- Ale dlaczego chcesz się wyprowadzić, tatusiu? - spytała.

- Uznaliśmy, że tak będzie najlepiej. - Susan odgarnęła z czoła córki kosmyk włosów.

- Nie martw się, kochanie. Zamieszkam w pobliżu. Zawsze możesz do mnie zadzwonić, jeśli będę ci potrzebny.

- Nie! - Kim odepchnęła gwałtownie rękę matki i przytuliła się do ojca. - Ja też chcę się stąd wynieść!

- Ależ dziecinko...

- Kochanie, nie... - Rodzice odezwali się jak na komendę. Patrzyli na córkę z osłupieniem. Susan chciała ją objąć, ale wzdrygnęła się z przykrością, bo Kim jeszcze mocniej przylgnęła do ojca.

- Nie zostanę tutaj! - zawołała. - To wszystko twoja wina! Tatuś się wyprowadza przez ciebie i ja chcę iść razem z nim!

- Nie, dziecko, to nieprawda. - Hank ujął córkę pod brodę i uniósł jej twarz. - Kochanie, to nie jest niczyja wina. Twoja mama i ja musimy trochę od siebie odpocząć.

- Nieprawda! Wyprowadzasz się, bo ona nie ma już dla nas czasu! Rozumiemy cię, tatusiu. My też jej nienawidzimy!

- Kim! - zawołał ojciec.

- Kim! - Głos matki był przepojony bólem.

- Ty wstrętna kłamczucho! - wrzasnął Jake. Miał zamiar bronić matki ze wszystkich sił. - Odszczekaj to, Kim! Zaraz to odszczekaj!

- Wypchaj się, smarkaczu. To ona powinna się wynieść, nie tatuś! Hank nie zamierzał tego dłużej tolerować. Odsunął Kim od siebie i zmusił, żeby spojrzała na matkę.

- Masz przeprosić mamę, Kim. Natychmiast.

- Nie!

- Kim!

- Już dobrze, Hank. Nie męcz jej. - Susan otoczyła ramieniem swego lojalnego syna i lekko go uścisnęła. - Daj spokój, Jake. Kim ma prawo do wyrażania własnych uczuć. Szkoda tylko, że nie powiedziała mi tego wcześniej.

- Ona tak nie myśli, mamo! Wiem, że to nieprawda! - upierał się Jake.

- Ja też tak sądzę, synku. Ale czasem zdarza się, że człowieka ponosi. Prawie każdy mówi wtedy okropne rzeczy.

Kim zignorowała słowa matki. Odwróciła się do ojca i objęła go z całej siły.

- Tatusiu, proszę cię. Nie odchodź.

- Muszę, kotku. Ale będę niedaleko. Ty i Jake możecie się ze mną widywać.

- Pozwól mi być razem z tobą!

- Kochanie, nie możesz mieszkać w „Carriage Motel". To nie jest odpowiednie miejsce dla ciebie. A teraz spokój, świat się przecież nie kończy.

- Właśnie, że tak! - zawołała Kim. - Znam takich, których rodzice się rozeszli. Połowa z nich od rozwodu nie widziała ojca!

Rozwód. Dźwięk tego słowa zabrzmiał w uszach jak wystrzał. Odbił się rykoszetem od ścian i poranił ich wszystkich.

- Nikt nic nie mówił o rozwodzie, Kim. - Hank usiłował uspokajająco poklepać córkę po plecach, ale ręce trzęsły mu się tak bardzo, że wsunął je do kieszeni dżinsów.

- Nikt tego tak nie nazwał, ale przecież o tym mówiliście.

- Nie - powiedziała Susan. - To tylko separacja...

- No właśnie - wtrąciła Kim. - Separacja. Wstępna faza rozwodu.

- Zamknij się, Kim! - zaatakował ją brat. - Powtarzasz to słowo jak papuga. Zupełnie jakbyś chciała, żeby się rozwiedli.

- Wszystko mi jedno, jeśli tylko zostanę z tatusiem!

- No to ja zostaję z mamą!

- Przestańcie. - Hank miał szczery zamiar przemówić im do rozumu. - Nie wybieracie stron, bo nie gracie w piłkę. Cokolwiek się zdarzy, pamiętajcie, że zawsze jesteśmy waszymi rodzicami. Musicie zaakceptować to, co oboje z mamą uznamy za najlepszy dla was wariant. Dlatego właśnie teraz zostaniecie tu, w tym domu, razem z mamą.

- Ale tatusiu...

- Dosyć tego, Kim. Ani słowa więcej!

- Typowa odzywka taty - zauważył ironicznie Jake.

- Jake! - Susan potrząsnęła chłopca za ramię.

- Przecież to prawda. Kim twierdzi, że nie masz dla nas czasu, ale przecież często ze mną rozmawiasz. A tato tylko na wszystkich wrzeszczy. Zawsze się wścieka bez powodu.

- Kłamiesz! - Siostra rzuciła się w stronę brata z podniesioną pięścią, ale ojciec przytrzymał Kim na miejscu.

- Diabeł w was wstąpił, czy co? Wygląda na to, że was trzeba odseparować.

- Wobec tego ja idę z tobą - zgodziła się ochoczo Kim. - A Jake może zostać z nią.

- Teraz, moja panno, każde z was pójdzie do swojego pokoju. Macie tam zostać, dopóki nie pozwolę wam wyjść. Już was tu nie ma. -Susan spokojnie wytrzymała wyzywające spojrzenie córki.

Kim zerknęła na ojca, szukając u niego wsparcia.

- Słyszałaś? - powiedział tylko, krzyżując ręce na piersi. Dziewczyna pomaszerowała na górę, tupiąc głośno na schodach. Z całej siły trzasnęła drzwiami, aż w domu zabrzęczały wszystkie szyby.

- Ty też, Jake - rozkazał Hank. - Na górę.

Chłopak miał ochotę zaprotestować, ale wystarczyło jedno spojrzenie na twarz matki, żeby zmienił zdanie, Pomaszerował na piętro cicho i z godnością. Susan i Hank patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu.

- Są bardziej spostrzegawczy niż my - mruknęła.

- Tak, chyba masz rację - zgodził się z westchnieniem. Siedzieli po przeciwnych stronach kanapy, oboje pogrążeni w niewesołych myślach. Susan studiowała linie na dłoni, jakby chciała z nich wyczytać coś, czego do tej pory nie zauważyła.

- Nie miałam pojęcia, że Kim tak nie znosi mojej pracy. Dlaczego nigdy mi nie powiedziałeś?

- Sam o tym nie wiedziałem. Myślałem, że tylko ja mam zastrzeżenia. Ale szkoda, że ty nie powiedziałaś mi, co czuje Jake.

Potrząsnęła głową z niesmakiem.

- Dla mnie to też niespodzianka. Byłam pewna, że tylko na mnie wyładowujesz swe humory.

- Na nikim się nie wyładowuję. Jezu, mówisz jakbym was wszystkich prał.

- Wiem, jaki wrażliwy jest Jake. Lepiej zniósłby bicie niż to, że się na niego krzyczy.

- Wiem, wiem. Nie musisz mnie pouczać, jak mam traktować własnego syna.

- Naprawdę? A ja uważam, że nam obojgu przydałoby się parę wskazówek Nie rozumiemy naszych dzieci.

Hank wstał i zaczął powoli krążyć po pokoju. Bezskutecznie usiłował zwalczyć poczucie zagubienia. Nigdy by nie przypuszczał, że można czuć się tak obco we własnym domu. Teraz musiał stąd odejść.

- Chcesz, żebym tu jeszcze posiedział? Tak na wszelki wypadek?

- Nie. - Susan spuściła wzrok na kciuki, którymi kręciła młynka. -Lepiej już idź. Wszyscy potrzebujemy trochę spokoju. Powiem dzieciom, gdzie mogą cię zastać, jeśli będą chciały pogadać.

Hank skinął głową, starając się ukryć ulgę.

- Susan? - odezwał się pytająco z ręką na klamce. - Tak?

- Czy tego właśnie chcesz? Rozwodu?

- Chyba nie mamy innej alternatywy. - Boleśnie wbiła sobie paznokieć w wewnętrzną stronę dłoni. Podniosła rękę do ust, żeby złagodzić językiem skaleczenie.

- Masz zamiar złożyć pozew do sądu?

- Jeszcze nie wiem. Przecież nie musimy teraz decydować. Może porozmawiamy o tym kiedy indziej?

- Jasne. Wiesz, gdzie mnie szukać. Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebowała.

- Doskonale. Ty też się odezwij. To znaczy, gdybyś na przykład czegoś zapomniał.

- Dobrze.

W pokoju zapanowała niezręczna cisza. Ich spojrzenia spotkały się przelotnie, lecz oboje zaraz spuścili wzrok. Pożegnanie okazało się trudniejsze niż przypuszczali.

Susan pierwsza podjęła decyzję. Bez słowa odwróciła się do Hanka plecami. Co z oczu, to... Usłyszała ciche skrzypnięcie zamykanych drzwi i oddalające się kroki. Silnik ciężarówki ryknął za oknem. Hank odszedł.

Nie było to aż takie trudne, pomyślała. Na piętrze ktoś głośno tupnął. Coś ciężkiego uderzyło o ścianę.

A jednak nie jest to łatwe. Westchnęła i zaczęła liczyć. Dziewięćset dziewięćdziesiąt tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć...

























ROZDZIAŁ 4



Hank rzucił się na łóżko nie zdejmując ubrania. Padał ze zmęczenia, a w pokoju było zimno jak w psiarni. Marzył o tym, żeby natychmiast zasnąć. Od dawna żył w taki sposób. Nic, tylko praca i sen, z przewagą tej pierwszej. Mijały kolejne dni i tygodnie, wszystkie bliźniaczo podobne do siebie. Zmieniła się jedynie pora roku. Letnia susza ustąpiła nagłej powodzi, wywołanej przez ulewne deszcze. Padało przez całą jesień. Błotniste pola nie mogły już wchłonąć więcej wody. Później wczesna zima pokryła wszystko srebrzystym szronem.

Zbiory były kiepskie, lecz mimo to farmerzy ledwie zdążyli zakończyć żniwa przed nastaniem tęgich mrozów. W „Seed and Supplies" panował ruch od rana do nocy. Trzeba było zapomnieć o regularnych godzinach pracy. Na dodatek zwolnił się Billy Smathers. Do tej pory on dostarczał klientom propan, jeżdżąc wielką cysterną. Ze względów finansowych chwilowo nie zatrudniono na jego miejsce nikogo. Trzej właściciele uznali, że mogą na zmianę zastąpić Billy'ego. Wszyscy mieli wymaganą przez prawo licencję.

Buddy Owen opracował szczegółowy grafik i sprawiedliwie wyznaczył każdemu tę samą ilość godzin. Po kilku dniach spędzonych za kółkiem Hank postanowił jednak, że tylko on będzie rozwoził paliwo. Praca wiązała się z dużym ryzykiem, toteż Joe i Buddy nie chcieli się początkowo na to zgodzić. Hank nalegał. Twierdził, że wraca do lat młodości. Zaczynał przecież jako kierowca cysterny z paliwem.

Nie było łatwo przekonać obu wspólników. W końcu Hank wytoczył decydujący argument. Wiek. Bombę na kółkach mógł prowadzić tylko stosunkowo młody człowiek.

- Młody i nieżonaty - upierał się Buddy. - A więc nie ty.

- Sami wiecie, jak jest - przypomniał im Hank. Minęły trzy miesiące, od kiedy przeniósł się do motelu.

Telefonował czasem do Susan, lecz wszystkie rozmowy były raczej nieprzyjemne. W końcu oboje postanowili ograniczyć je do niezbędnego minimum. Kontaktowali się wyłącznie wtedy, gdy sprawy dotyczyły dzieci.

- Hank, byłbyś tak uprzejmy i wyjaśnił Kim, że nie wykopałam cię z domu?

- Ależ oczywiście, Susan. O ile przekonasz Jake'a, że nie jestem trędowaty.

Dzieci wiedziały swoje. Jake traktował ojca jak powietrze, Kim zaś wciąż chciała wyprowadzić się z domu.

- Tatusiu, dlaczego nie znajdziesz lepszego mieszkania? - pytała za każdym razem. - Przecież to rupieciarnia.

- Ale jest tania, kotku - odpowiadał Hank i szybko zmieniał temat. Pokój był rzeczywiście okropny, ale i niedrogi. Podłogę pokrywała zniszczona dywanowa wykładzina, łóżko miało zdeformowany materac, a wentylacja i centralne ogrzewanie na ogół nie działały. Nawet teraz Hank czuł, jak chłód wciska się pod ubranie, mimo że leżał w zimowym, ocieplanym kombinezonie.

Do diabła, chyba powinienem sypiać w ciężarówce, pomyślał. Dreszcze wstrząsnęły jego potężnym ciałem. Nie mógł zasnąć, choć tak bardzo potrzebował odpoczynku. Niechętnie uchylił powieki i przekrwionymi oczami spojrzał na zegarek. Dopiero jedenasta. Wystarczająco wcześnie, aby skoczyć do recepcji i zwymyślać tego drania. Już dawno miał naprawić ogrzewanie.

Trzy wściekłe dzwonki przywołały hotelarza. Hank usłyszał za plecami odgłos toczących się po wytartym chodniku kółek inwalidzkiego wózka.

- Kiedy, do cholery, masz zamiar włączyć termostat?! - ryknął Hank bez wstępów. - Zamarznę w tej lodówce, którą mi wynająłeś!

- Grzejnik nic nie pomoże przy takiej pogodzie. - Jackson Talbot wzruszył ramionami. - Na dworze jest solidny mróz, no i ten wiatr. Tu, na południu, domy mają ściany jak z papieru.

Tym razem Talbot miał rację i Hank dobrze o tym wiedział. Wszyscy, z którymi dziś rozmawiał, psioczyli na to samo. Podkręcali termostaty do oporu, lecz w mieszkaniach nie robiło się wcale cieplej. Wzrastało tylko zużycie paliwa.

- Już dobrze - mruknął. - Daj mi przynajmniej parę tych szmat, które nazywasz kocami.

Talbot zachichotał.

- Oczywiście, wszystko dla najlepszego gościa. Sięgnij tam do szafy.

- Nic za to nie doliczysz?

- Na koszt firmy.

- Chyba pierwszy raz. Płacimy tu nawet za oddychanie.

- Metcalf wyciągnął z półki naręcze koców.

- Wiesz co, Hank? - odezwał się Talbot. - Skoro tak potrzebujesz ciepełka, to dlaczego nie skoczysz do „Jube"? Bracie, w sobotni wieczór rozgrzejesz się tam, że ho, ho! - Talbot uśmiechnął się i puścił oko. -Kto wie, może nawet zabrałbyś kogoś ze sobą? Ciepła kobietka jest sto razy lepsza niż te wszystkie koce!

Hankowi niemal się wyrwało, żeby hotelarz sam skorzystał ze swej rady. Na szczęście ugryzł się w język. Talbot był przecież częściowo sparaliżowany. Mruknął więc coś pod nosem i pognał do pokoju.

Naciągnął stos koców pod samą brodę, ale lodowaty chłód kąsał nadal. Hank zamknął oczy i rozpaczliwie starał się myśleć o czymś ciepłym...

Upalne, sierpniowe słońce. Piecze ramiona, gdy on ustawia zraszacze na wysuszonym polu. Płomienie ogniska, które niemal liżą palce w czasie biwaku z Kim.

Whisky paląca w gardle zdartym od krzyku, gdy Hank przed telewizorem w „Jube" kibicuje stanowej drużynie.

Pośladki Susan, przywierające do jego brzucha. On i ona leżą w pościeli, mocno przytuleni do siebie. Jest jeszcze wcześnie, w domu panuje cisza i niczym nie zmącony spokój...

- Susan - wyrwało mu się bezwiednie. Serce uderzyło mocniej, krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. Hank poczuł, że ogarnia go fala znajomego ciepła. Instynkt ostrzegał, że lepiej przerwać erotyczne fantazje, nim będzie za późno. Pożądanie przywoływało jednak dobrze znane sceny. Zdradzieckie wspomnienia nadały myślom namacalny kształt i aromat...

Znów może trzymać ją w ramionach. To tylko głupi sen, ale przez jedną krótką chwilę ona leży tuż obok niego. Jego wielkie, pełne odcisków dłonie przesuwają się powoli po jej skórze, pieszczotliwie dotykają ciepłych, miękkich piersi. Ona odchyla do tyłu głowę, ciemne loki rozsypują się na ramieniu Hanka. Spragnione usta przywierają do jej szyi i podejmują wędrówkę po nagim ciele.

- Hank... - Susan mruczy sennie jego imię. W głosie słychać słabą nutę protestu!

On uwalnia delikatny ciężar jej piersi, jak gdyby zastanawiał się nad kolejnym gestem. Ale to tylko gra. Jego ręce ześlizgują się teraz niżej, obejmują biodra Susan. Hank przyciąga ją jeszcze bliżej, aby poczuła, jak bardzo jest podniecony. Jednym płynnym ruchem wsuwa się w przytulne miejsce wysoko między jej udami.

- Hank... - Brzmi to jak zgoda. I zachęta.

Silne, doświadczone palce Hanka wiedzą, jak należy pieścić, żeby ją rozbudzić i sprawić przyjemność. Dotykają wszystkich cudownych wgłębień i wypukłości, znów sięgają do piersi, których czubeczki gwałtownie twardnieją pod wpływem podniecającej pieszczoty.

- Hank... - Tym razem jest pewien, że ona także tego pragnie.

Susan wypręża się i powolnym, zmysłowym ruchem ociera się o niego. Ściska przy tym uda, nie chcąc go wypuścić i Hank czuje gorącą wilgoć. Chciałby zrobić to już teraz, a jednak wycofuje się. Ona wie, dlaczego. Odwraca się przodem, aby mógł patrzeć na jej ciało. Rozchyla uda, chcąc przyjąć go w sobie.

- Chodź! - szepce nagląco. - Teraz, Hank!

On wchodzi w nią gwałtownie i głęboko czując, że fala rozkoszy zaraz ich zagarnie.

- Susan!

Hank usłyszał swój krzyk i zerwał się z łóżka na równe nogi. Wpadł do łazienki, zrzucając po drodze ubranie. Odkręcił kran z zimną wodą i bez wahania wskoczył pod lodowaty prysznic, który na szczęście stłumił tak głupio rozbudzone pożądanie.

Wydawało mu się, że spędził tak całą wieczność, aż poczuł, że zaczyna go przenikać chłód. Zakręcił wodę, wyszedł z wanny i przez dłuższą chwilę stał bez ruchu pozwalając, aby zimne powietrze zgasiło do końca niewczesną namiętność.

Oddech stopniowo wracał do normy, serce przestało szaleńczo walić, osiągając równy rytm. Hank osuszył ciało ręcznikiem, który przypominał raczej wyszarzałą ścierkę i wrócił do pokoju. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na niechlujne łóżko z pogniecioną pościelą, żeby stracił nadzieję na sen. Skierował wzrok w stronę niedużej wnęki, która w tym, oględnie mówiąc, skromnie umeblowanym lokum, służyła za szafę.

Może stary Talbot miał dobry pomysł? Od dnia, kiedy ledwie zdążył uciec przed Sandrą Kellogg, Hank przestał bywać w „Jubilee", ale przecież nie mógł unikać tego miejsca do końca życia. Chodzili tam wszyscy jego przyjaciele. Był to jedyny rozrywkowy klub, w którym utrzymywały się w miarę przystępne ceny.

Poza tym, zupełnie niepotrzebnie obawiał się, że znów wpadnie na Sandrę. Było powszechnie wiadomo, że na ogól wolała miejsca bardziej ekskluzywne. Musiał to być czysty przypadek, że wtedy w sierpniu zajrzała do „Jube". A nawet gdyby ją znów spotkał, to co z tego? Niemożliwe, żeby wciąż była nim zainteresowana. Dlaczego więc miałby sobie odmawiać kielicha czegoś mocniejszego i wieczoru między ludźmi? Doprawdy, nie było powodu, żeby siedzieć dzisiaj w tej motelowej norze.

Po raz pierwszy od dawna poczuł przypływ optymizmu. Nawet podmuchy arktycznego wiatru, atakującego z każdej strony, nie popsuły mu nastroju. Sobotni drink z chłopakami był właśnie tym, czego potrzebował zmarznięty, samotny, przepracowany i porzucony przez rodzinę człowiek.

- Hej, przybyszu! - zawołał ktoś od strony baru, gdy tylko Hank przekroczył próg „Jubilee". Głos należał do wielkiego, tęgiego mężczyzny, który siedział na stołku za małym dla niego przynajmniej o dwa numery. Był to Junior Bowen.

- Cześć, Hank! Stary, gdzie się podziewałeś? Dawno cię nie było - odezwał się chór mężczyzn.

- Pracowałem.

- To się nazywa mieć farta - uzupełnił Junior.

- Tak, tak, Metcalf - dodał Mike Randall. - Nareszcie masz prawdziwą robotę. Jeździsz teraz szykowną białą cysterną i zbierasz okoliczne plotki.

Hank przysunął sobie krzesło i odezwał się teatralnym szeptem:

- Wiecie co? Zastanawiam się, czy nie rozkręcić własnego interesu. Niektóre z tych plotek mogą być cholernie intratne.

Wszyscy ryknęli głośnym śmiechem.

- Miejcie się na baczności, chłopaki - ostrzegł Junior. - On może mieć teraz haka na każdego z nas!

Posypały się kolejne żarty. Atmosfera w barze nie zmieniła się od ostatniej bytności Metcalfa, lecz tym razem odczuwał to szczególnie mocno. Barman podał mu kufel piwa i Hank łapczywie pociągnął pierwszy haust.

- Uważaj, Beau - odezwał się gość, który właśnie wszedł. - Coś mi się wydaje, że ten dzieciak jest mocno spragniony. Polej mu jeszcze, ja stawiam.

Hank zerknął podejrzliwie na Tannera McNeila, lecz bez protestu pozwolił napełnić szklankę.

- Czyżbyś czegoś potrzebował, McNeil?

- Skądże znowu, Metcalf. Nic nie potrzebuję. A przynajmniej nie teraz - dodał z chytrym uśmieszkiem.

- No, to już lepiej - mruknął Hank. Pociągnął duży łyk piwa, świadom faktu, że wcześniej czy później będzie musiał jakoś się zrewanżować. W „Jube", jak widać, wszystko było po staremu. I bardzo dobrze. Całe jego życie stanęło ostatnio na głowie, więc świadomość, że barowe obyczaje nie uległy zmianie, działała krzepiąco.

Tanner przestał się uśmiechać, a jego twarz przybrała wyraz szczerego zatroskania. Farmer pochylił się w stronę Hanka i poklepał go po ramieniu z delikatnością, która stała w wyraźnej sprzeczności z jego potężną sylwetką.

- A teraz tak całkiem serio, Metcalf - odezwał się poważnym tonem. - Chciałbym postawić ci drinka i pogadać, żebyś mógł się wypłakać. Po to są przyjaciele, sam wiesz. Spokojnie, bracie - dodał, widząc, że Hank zesztywniał.

- Nie chcę ci prawić morałów czy truć nad uchem. Raczej wyrazić współczucie i zapewnić o mojej sympatii, to wszystko.

- Nie potrzebuję niczyjej sympatii.

- Tak ci się tylko wydaje. Każdemu jest ciężko, gdy wykopią go z własnego domu. Wiem coś o tym. Nie jesteś sam.

- Nikt mnie znikąd nie wykopał, ty stary rozpustniku - parsknął Hank ze złością. - Mądrzysz się, a nie masz o niczym pojęcia. Dobrze ci radzę, nie wtykaj nosa w cudze sprawy.

- Nie denerwuj się, Hank. Właściwie masz rację. Nie znam wszystkich odpowiedzi, ale prawda jest taka, że nie sypiasz we własnym łóżku. Całe miasto o tym wie. Udawaniem nic nie zmienisz.

Spojrzenie Hanka nie wróżyło nic dobrego, Tanner jednak ciągnął dalej:

- Nie mam zamiaru cię krytykować ani, broń Boże, czegoś narzucać. Chciałem tylko dać ci znać, że jestem tutaj, gdybyś miał ochotę pogadać. Nic więcej na ten temat nie powiem. Zgoda?

Hank tylko skinął głową bojąc się, że głos może go zawieść. Miał swoją dumę i nie lubił mówić o prywatnych sprawach. Ani przez chwilę nie wątpił w jak najlepsze intencje McNeila. Mimo to poczuł się tak, jakby stał zupełnie nagi w pokoju pełnym obcych i ubranych ludzi.

Zmusił się do wypicia piwa, które postawił mu Tanner i niecierpliwie czekał, aż nadarzy się okazja do dyskretnego opuszczenia baru. Tym razem musiał uważać. Z pewnością nie powinien zwracać na siebie niczyjej uwagi.

Zniechęcony McNeil mruknął w końcu coś o jakimś koniu i ruszył na poszukiwanie kupca, z którym się umówił. Nareszcie. Hank odetchnął z ulgą. Prawie na palcach ruszył w stronę wyjścia. Dotarł już do drzwi, gdy ktoś chwycił go mocno za ramię. Hank odwrócił się gwałtownie. Był pewien, że to Tanner McNeil. Rzeczywistość okazała się gorsza. Tylko tego mu jeszcze brakowało!

- Witaj, Hank - zaszczebiotała słodko Sandra Kellogg.

- Sandra. - Imię spłynęło mu z warg jak przekleństwo. Dziewczyna aż drgnęła, słysząc ten nieprzyjemny ton.

- Już dawno chciałam z tobą porozmawiać, ale nigdzie się nie pokazywałeś. - Zawahała się. Wyglądało na to, że jest mniej pewna siebie niż zwykle. Roześmiała się, jak gdyby nagle przyszło jej do głowy coś absurdalnego. Spojrzała nieśmiało na Hanka. - Wiesz, można by pomyśleć, że się przede mną ukrywasz.

- Nie ukrywam się.

- No cóż, to już nie ma znaczenia. Przecież w końcu się spotkaliśmy. - Mrugnęła porozumiewawczo. - Co za sytuacja. Ktoś chyba powinien powiedzieć, że musimy przestać się widywać, czy coś w tym stylu, nie sądzisz?

Wcale go nie rozbawiła. Zacisnął mocno usta i patrzył na nią z kamiennym wyrazem twarzy.

- Tak czy owak - ciągnęła nie zrażona - najważniejsze jest to, że znów jesteśmy tutaj. Może spróbujemy zacząć wszystko tam, gdzie poprzednio skończyliśmy?

- Nie.

- Ależ Hank, nie bądź taki. Wtedy, w lecie, sądziłam, że zostaniemy przyjaciółmi. A nawet czymś więcej, gdybyś tylko nie uciekł w takim pośpiechu...

- Nie! - powiedział ostro i powtórzył to słowo jeszcze kilka razy. Głośno i wyraźnie. Spojrzała na niego wilgotnymi błękitnymi oczami, więc dodał: - Nigdzie się nie spotykamy. Nie jesteśmy przyjaciółmi. Nigdy nie zostaniemy przyjaciółmi. Nigdy nic nie będzie nas łączyło. Zrozumiałaś?

Oszołomiła ją nieoczekiwana wrogość w głosie mężczyzny, którego chciała zdobyć. Nie przypuszczała, że okaże się to takie trudne. Sandra była zaskoczona i rozczarowana. Skrzywiła się mimowolnie, usiłując zrozumieć, dlaczego poniosła klęskę.

- Hank, nie mówisz tego poważnie...

- Jak cholera.

- Ale myślałam... To znaczy...

- Źle myślałaś - przerwał jej. - Będzie lepiej, jeśli przestaniesz uganiać się za cudzymi mężami!

- Czyżbyś teraz śpiewał na inną nutę, Metcalf? - spytała rozwścieczona. - Nie tak dawno nie byłeś takim świętoszkiem!

- Wcale się nie zmieniłem. Popełniłem idiotyczny błąd. To by się nigdy nie zdarzyło, gdyby Susan... Do licha, zapomnijmy o tym.

- Och, nie ma sprawy - wycedziła. - I nie ma też czego pamiętać. Przecież nie sprawdziłeś się jako mężczyzna. Musi cię martwić ten fakt!

Twarz Hanka zrobiła się purpurowa z gniewu i upokorzenia.

- Jedynym problemem tamtej nocy byłaś ty! - odpalił bez namysłu. - Gdybyś miała więcej wrażliwości i nie stroiła tych sztucznych min, to nie musiałabyś się rozglądać za mężem numer cztery!

Podniosła rękę i wymierzyła mu siarczysty policzek.

W „Jube" zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Wszyscy wlepili w nich wzrok i nadstawili uszu, jakby czekali na dalszy ciąg. Nie zawiedli się.

Sandra zalała się łzami i potykając się wybiegła na ulicę. Hank wciąż stał przy barze jak przykuty do miejsca. Wokół siebie słyszał szepty i widział uśmieszki na otaczających go twarzach. Po sali krążyło już przynajmniej z tuzin wersji tego, co się przed chwilą wydarzyło. Przeklinając własną głupotę, ruszył do wyjścia.

Tuż za drzwiami omal nie rozdeptał Sandry, która widać upuściła torebkę i teraz na klęczkach zbierała z chodnika rozsypane drobiazgi. Była tak roztrzęsiona, że nie mogła znaleźć kluczyków do samochodu. Hank zauważył błysk metalu i szybko podniósł mały złoty breloczek w kształcie serca z przyczepionymi na łańcuszku kluczami.

- Oddaj mi je! - Sandra poderwała się na nogi i sięgnęła po breloczek, ale Hank trzymał go wysoko nad głową.

- Oddam, jak się uspokoisz. - Miał jej, co prawda, powyżej uszu, ale nie chciał, żeby skręciła sobie kark. - Jesteś zbyt zdenerwowana, żeby prowadzić. Możesz wpaść na jakieś drzewo lub do rowu.

- No to co? Krzyż na drogę, tak byś powiedział. I wszyscy inni też.

- Mylisz się. Wcale nie życzę ci źle, a inni mogą sobie iść do diabła. Chcę ci natomiast powiedzieć co innego. Miałaś rację. Pojechałem do ciebie z własnej woli. Nie można przecież zmusić faceta, żeby zdradził żonę.

- Ale oni wszyscy będą winić tylko mnie! Wciąż plotkują o moich rzekomych podbojach! Wiesz, co teraz myślą? Są pewni, że to była kłótnia kochanków! Naprawdę zabawne, nie sądzisz?

Patrzyli na siebie w milczeniu i wcale nie było im do śmiechu.

- Nigdy nie uwierzą, że między nami nic nie było - odezwała się po chwili. - Są przekonani, że świetnie znają całą prawdę. Co najmniej dziesięć osób zadzwoni jutro do Susan, żeby poinformować ją o naszym romansie. Wesoła Sandra rozbiła kolejne małżeństwo, taka będzie oficjalna wersja wydarzeń.

- Może się mylisz. - Potrząsnął w zamyśleniu głową.

- Za bardzo na to nie licz, Hank. Zapominasz, że już grałam rolę miejscowej femme fatale. Do licha, nawet mieliby rację, gdyby nie to twoje sumienie...

- Sprawy mają się zupełnie inaczej niż sądzisz - odparł cicho, czując, że się znów czerwieni. - Między mną a Susan od dawna się nie układało.

Patrzyła na niego ze zdumieniem. Na chwilę zupełnie zapomniała o własnych problemach.

- A więc to prawda, że nie jesteście już ze sobą? Hank, czy rzeczywiście ty i Susan macie zamiar się rozwieść? - powtórzyła pytanie.

- Tak - odparł po dłuższej chwili. - Tak to chyba wygląda.

- Ale dlaczego? Czy to ma coś wspólnego z tamtą nocą? Czy ktoś wygadał Susan, że pojechałeś wtedy do mnie?

- Nikt nic nie wygadał. Sama mnie zobaczyła, jak od ciebie wychodziłem.

- Co takiego? Jakim cudem?

- Nieważne. To nie była twoja wina. Jeśli ktoś cię oskarży, poślij go do diabła.

- Ale czy ty... czy nie powiedziałeś jej, że... no wiesz, nie spaliśmy ze sobą?

- I tak by mi nie uwierzyła.

- No to ja jej powiem. Mnie będzie musiała uwierzyć.

- Ani mi się waż! - krzyknął i zaskoczony własną gwałtownością, ściszył natychmiast głos. - Nie wtrącaj się do tego, dobrze? Wyjaśnianie czegokolwiek nie ma już teraz sensu. Mówiłem ci, że i tak od dawna nam się nie układało. Tamta noc była tylko przysłowiową kroplą przepełniającą kielich goryczy.

- Popełniasz wielki błąd, Hank.

- Możliwe. Ale to moja sprawa. Zresztą, sama stwierdziłaś przed chwilą w barze, że pewien fakt powinien mi dać do myślenia.

Sandra zmieszała się, a jej policzki zabarwił delikatny rumieniec.

- Przepraszam cię, Hank. Żałuję, że to powiedziałam. Oboje dobrze wiemy, że powstrzymałeś się od pójścia ze mną do łóżka z zupełnie innego powodu.

- Cóż, ja też nie powinienem był mówić ci tego wszystkiego...

- W porządku, Hank. Nie gniewam się. Usłyszałam przecież trochę prawdy o sobie.

- Sandra...

- Proszę cię, nie mówmy więcej o tym, dobrze? - Uniosła dłoń i przez chwilę trzymała ją w powietrzu bez ruchu. - Patrz, jestem już zupełnie spokojna. Oddaj mi teraz kluczyki i zniknę stąd, nim ci dobrzy ludzie wyjdą z baru, żeby zobaczyć drugi akt.

Hank rozejrzał się wokół spłoszonym wzrokiem sprawdzając, czy nikt ich nie obserwuje. Sandra chwyciła kluczyki i pobiegła do samochodu. Skoczył za nią i przytrzymał drzwiczki.

- Na pewno dobrze się czujesz?

- Doskonale. Ale wciąż uważam, że będzie lepiej, jeśli powiesz Susan, co się wtedy wydarzyło.

- Nie ma mowy.

- Zrób to chociaż dla mnie, jeżeli nie dla siebie - poprosiła, zmuszając się do kpiącego uśmiechu. - Może dzięki temu zachowam jakieś nędzne resztki dobrej reputacji.

- Wezmę to pod uwagę.

- Dzięki. - Zawahała się. - Słuchaj Hank, gdybyś chciał kiedyś z kimś pogadać, to wiesz, gdzie mnie szukać. Pamiętaj, w jednej dziedzinie jestem prawdziwym ekspertem. Dobrze wiem, co to znaczy rozwód.

Rozwód, powtórzył w myśli. Cóż za ohydne słowo. Nic dziwnego, że starał się w ogóle na ten temat nie myśleć.

- Tak, będę pamiętał - mruknął i pomachał jej na pożegnanie. Obrzucił tęsknym wzrokiem kolorowy neon nad wejściem do „Jubilee". Marzył jedynie o tym, żeby napić się whisky, ale nie miał najmniejszego zamiaru wracać teraz do klubu. Z ciężkim westchnieniem wsiadł do ciężarówki, usiłując kołnierzem zasłonić zmarznięte uszy.

Mróz dawał się mocno we znaki.





























ROZDZIAŁ 5



Nadeszła pierwsza niedziela grudnia. Susan stwierdziła z zadowoleniem, że wreszcie odzyskała dawną pewność siebie. Zatrzymała się na chwilę przed drzwiami sali parafialnej. Ostatnie trzy miesiące nie były łatwe. Początkowo całe miasto aż huczało od plotek. Wszyscy mówili tylko o tym, że Hank Metcalf zamieszkał w „Carriage Motel". Gdziekolwiek się pojawiła, każdy patrzył na nią znacząco i próbował dowiedzieć się czegoś. Niedzielne spotkania w parafii stały się torturą i Susan przychodziła tutaj niemal wbrew sobie. Teraz jednak nie czuła już żadnego niepokoju. Najgorsze miała za sobą. Zdecydowanym ruchem nacisnęła klamkę i weszła do środka.

Szmer rozmów ucichł na moment, zaraz jednak w sali zapanował zwykły gwar. Susan usiadła na miejscu, które zajęły dla niej Karen Randall i Linda Bowen, i swobodnie rozejrzała się wokół siebie. Twarze kobiet wydawały się niezwykle ożywione. Obie jej sąsiadki także sprawiały wrażenie, jakby miały do powiedzenia coś ciekawego. Najwyraźniej pojawiło się nowe i ekscytujące źródło plotek. Susan nie interesowały jednak nowiny rodem z magla. Jej gazeta podawała wyłącznie sprawdzone wiadomości.

Karen przysunęła się bliżej i entuzjastycznie poklepała ją po ręce.

- Och, Susan, nawet nie wiesz, jak się cieszę! Teraz wszystko wróci od razu do normy.

- Na pewno - skwapliwie przytaknęła Linda. - Ta bezwstydna lafirynda przekonała się wreszcie, że powinna zostawić naszych mężów w spokoju.

- Zaraz, zaraz - przerwała Susan czując, że robi się jej niedobrze. - O czym w ogóle mówicie?

- No, wiesz przecież, że to już skończone. - Linda podjęła przerwany wątek. - Ten idiotyczny romans Hanka i Sandry. Wczoraj ze sobą zerwali. A z tego, co słyszałam, nie był to jej pomysł.

- A jakże - przyznała Karen. - Co prawda Hank musiał chyba upaść na głowę, żeby kręcić z Sandrą, ale na szczęście w porę zmądrzał.

Przyjaciółki paplały jedna przez drugą, Susan zaś patrzyła na nie z rosnącym przerażeniem.

- Nic wam się przypadkiem nie pomyliło? - spytała w końcu.

- Ależ skąd! - zapewniła Linda. - Mike i Junior byli wczoraj w barze. Słyszeli każde słowo.

- O mój Boże, Susan! - Karen pierwsza się opamiętała. - Tak mi przykro. Byłyśmy pewne, że wiesz. Ale przecież Hank wyprowadził się z domu chyba z powodu Sandry?

- Od jak dawna wiecie? - zapytała schrypniętym szeptem. - I skąd? Czy wszyscy już wiedzą?

- Do wczoraj nikt nic nie podejrzewał. Junior i Mike też nie mieli pojęcia. Ale Hank i Sandra skoczyli sobie do oczu na środku „Jubilee".

- Skoczyli sobie do oczu? - powtórzyła zupełnie oszołomiona Susan.

Linda i Karen patrzyły na siebie bez słowa. Popełniły niewybaczalną gafę i żadna nie wiedziała, co z tym fantem począć. Przez następne trzy kwadranse Susan siedziała jak na szpilkach, słuchając kazania o przebaczeniu. Cóż za temat, pomyślała. W sam raz dla mnie.

Wracali z kościoła w zupełnej ciszy. Susan usiłowała zachowywać się tak, jakby dzisiejsza niedziela niczym nie różniła się od poprzednich. Podwiozła Kim i Jake'a pod dom, udzielając im po drodze niezbędnych instrukcji. Chciała, żeby dzieci wyjęły mięso z zamrażarki i odrobiły lekcje. Kim nie zwróciła uwagi na sztuczny uśmiech matki, natomiast Jake był, jak zwykle, opiekuńczy:

- Dobrze się czujesz, mamo? - dopytywał się troskliwie.

- Oczywiście, że tak, syneczku. Naprawdę nie masz się czym niepokoić - skłamała, usiłując bez powodzenia zachować beztroski wyraz twarzy. - Biegnij do domu. Załatwię w redakcji parę spraw i niedługo wrócę.

Jake posłusznie wszedł do holu i zamknął za sobą drzwi, ale odwrócił się i wyglądał przez boczne okno, dopóki samochód matki nie skręcił za róg. Susan dostrzegła we wstecznym lusterku sylwetkę syna. A więc nie udało się jej ukryć przed nim zdenerwowania. Na szczęście, dzieci były przyzwyczajone do tego, że pracowała w niedzielne popołudnia. Zazwyczaj miała wyrzuty sumienia, że nie spędza całej niedzieli w domu, ale teraz czuła jedynie ulgę. Nie potrafiłaby udawać przed nimi, że wszystko jest w porządku. Nie po tym, co usłyszała od Karen i Lindy.

Swego czasu Susan była pewna, że nie ma nic gorszego, niż wyjść za mąż mając siedemnaście lat i będąc w zaawansowanej ciąży. Czuła się wtedy tak, jakby wszyscy w Morristown patrzyli wyłącznie na jej duży brzuch i mełli ozorami o córce Mitchumów, która wpadła w tarapaty na tylnym siedzeniu samochodu Hanka Metcalfa. W dwa miesiące po urodzeniu córki zaszła w ciążę po raz drugi. Tym razem musiała znosić współczujące, a w istocie uszczypliwe uwagi na temat racjonalnego planowania rodziny.

Sądziła, że po tych doświadczeniach jest już odporna absolutnie na wszystko. A jednak była w błędzie. Przekonała się o tym tamtej nocy, gdy zobaczyła, jak Hank wychodzi z domu Sandry Kellogg. W ciągu trzech miesięcy, które minęły od sierpnia, Susan zanotowała jeszcze jedno interesujące spostrzeżenie. Plotkarski światek Morristown lubił rozprawiać o małżeństwach z przymusu, ale dużo bardziej uwielbiał rozwody.

Zatrzęsła się z gniewu. Jak Hank śmiał tak ją skompromitować! Nigdy w życiu nie przeżyła takiego upokorzenia. Nie dość, że zabawiał się na boku, to jeszcze musiał wywołać awanturę w „Jube". A w sobotę siedzi tam pół miasta.

- Niech cię cholera, Hank! - zaklęła półgłosem. - Trzymałeś ten romans w ukryciu, więc i zerwać mogłeś po cichu.

Oczywiście, to było raczej niemożliwe. Poza tym Hank i tak się niczym nie przejmował. Jeśli zresztą ktoś będzie tu kogoś obwiniał, to na pewno nie jego. Mężczyzna to mężczyzna, ma swoje prawa, stwierdzą wszyscy pobłażliwie. Nieważne, że zdradził żonę. W opinii ludzi winna jest zawsze kobieta, skoro nie umiała upilnować swego męża. Niech więc cierpi w milczeniu.

Susan miała jednak inne plany. Wkroczyła do redakcji i natychmiast zadzwoniła do Lary Jamison. Takiej osoby teraz potrzebowała. Lara była wziętym adwokatem i specjalizowała się w sprawach rozwodowych.

- Co za zbieg okoliczności! - zawołała Lara. - Właśnie miałam się do ciebie odezwać.

- Pewnie też byłaś w kościele.

- No tak, rzeczywiście...

- Więc dobrze wiesz, dlaczego dzwonię.

- Z powodu tej głupiej scenki wczoraj w „Jubilee"?

- Właśnie dlatego. Chyba wszyscy, którzy byli dzisiaj na mszy, znają już każdy szczegół.

- Czy ty też dowiedziałaś się dopiero w kościele?

- Niestety - potwierdziła Susan. - Oświeciły mnie Karen i Linda. Ich mężowie nie uronili ani słowa z wczorajszego spektaklu.

- Strasznie mi przykro, Susan. To okropne, kiedy nagle spadnie na człowieka coś takiego. Szkoda, że Hank nic ci nie powiedział, zanim wszystko zdążyło się rozejść po mieście.

- Niby dlaczego miałby się śpieszyć - zadrwiła. - Od miesięcy prawie ze sobą nie rozmawiamy. Z pewnością nie czuł się zobowiązany do żadnych wyjaśnień.

- Ale skoro on i Sandra ze sobą zerwali...

- No nie, tylko nie ty, Lara! - Susan niemal upuściła słuchawkę. -Nie dziwię się Karen i Lindzie. One oczekiwały, że przyjmę Hanka z otwartymi ramionami, ale nie spodziewałabym się tego po tobie! Ty powinnaś być po mojej stronie.

- Jestem po twojej stronie, Susan. Dobrze o tym wiesz. Przeprowadziłam jednak już tyle rozwodów, że nic nie może mnie zaskoczyć. W takich okolicznościach jak te zwaśnione strony godzą się bardzo często.

- Chyba żartujesz! Nawet by mi to nie przyszło do głowy!

- No to niech ci przyjdzie. Naprawdę, Susan. Wspomniałaś mi kiedyś o rozwodzie, ale przecież zawsze możesz z tego zrezygnować. Jeśli Hank i Sandra naprawdę przestali się spotykać, to może uda się wam obojgu dojść do porozumienia. Pogadajcie chociaż z waszym radcą prawnym.

- Zwariowałaś? Żadne porady nie zmienią oczywistych faktów. Sądzisz, że mogłabym o wszystkim zapomnieć?

- Oczywiście, że nie. Jeśli nie potrafisz Hankowi wybaczyć, to lepiej wybrać rozwód. Muszę tylko być pewna, że tego właśnie chcesz.

- Dobrze wiem, czego chcę. Hank wyprowadził się prawie cztery miesiące temu. Od tego czasu stosunki między nami uległy pogorszeniu. Po rozwodzie może sobie robić, co mu się żywnie podoba. Nie będzie mnie kompromitował, tak jak wczoraj w „Jube". Zwlekałam z załatwieniem formalności, bo liczyłam na to, że plotki ucichną. Jak widzisz, doczekałam się - parsknęła ironicznie. - Ale teraz muszę wszystko zakończyć. Chcę mieć to z głowy raz na zawsze.

- A co z Kim i Jake'em?

- Jak na razie, są w przeciwnych obozach. Kim oskarża mnie, a Jake ojca. Może po orzeczeniu rozwodu dzieci zaczną się zachowywać normalnie?

- Rozumiem, że wniesiesz o przyznanie ci opieki nad nimi?

- Oczywiście.

- Zdajesz sobie sprawę, że z Kim możesz mieć problemy? Jest dostatecznie duża, żeby zeznawać. Co będzie, jeśli się uprze, że chce być z Hankiem? Sąd może się do tego przychylić.

- Hank zgodził się, żeby oboje zostali przy mnie.

- Jak na razie, ale pamiętaj, że on nie będzie przez całe życie mieszkał w tym motelu. Może zmienić zdanie, jeśli się przeniesie w lepsze miejsce - zauważyła Lara.

- Jestem pewna, że nie będzie walczył o opiekę - odparła krótko Susan, ale uwagi Lary zrobiły swoje. Zaczęła mieć wątpliwości, czy

Hank na pewno zrzeknie się praw do dzieci.

- Słuchaj, chciałabym ci coś zaproponować. - Lara z uwagą dobierała słowa. - Ta metoda nie zawsze gwarantuje pożądane rezultaty, ale czasem bywa bardzo skuteczna i korzystna. Zwłaszcza dla dzieci.

- Mów.

- Uważam, że zasadnicze sprawy powinniście ustalić między sobą. Prawnicy nazywają to mediacją rozwodową. Ogromnie upraszcza całą procedurę. W ten sposób przeprowadziłam kiedyś własny rozwód. Jest tylko jeden warunek. Otóż oboje z Hankiem musicie poświęcić trochę czasu na omówienie wszystkich szczegółowych kwestii.

- To może być trudne. Nie rozmawiamy ze sobą.

- Wiem. Musicie jednak przemóc się, choćby ze względu na dzieci. Poza tym oszczędzicie mnóstwo pieniędzy. Nie zapominaj, dlaczego prawnicy jeżdżą mercedesami.

- A więc sugerujesz mediację? - Susan wciąż była nastawiona sceptycznie. Nie miała ochoty na dyskusje z Hankiem.

- Tak. Ustalicie wszystko między sobą, nie angażując adwokatów. Mogę wam trochę pomóc. W ten sposób koszty rozwodu będą mniejsze o połowę. W przeciwnym razie prawnicy obedrą was ze skóry.

- Co konkretnie trzeba określić w takiej dwustronnej umowie?

- No cóż, przede wszystkim sprawę opieki nad dziećmi, alimenty, podział wspólnego majątku, ewentualnie długi. Możesz mi wierzyć, że jest tego więcej, niż przypuszczasz.

- Zastanawiam się, czy potrafimy to zrobić - stwierdziła Susan. -Ale chyba nie mamy wyboru. Nie wiem tylko, czy Hank zgodzi się na to.

- On może wynająć adwokata, jeśli zechce - zapewniała Lara. -Dam mu nazwiska tych, którzy znają się na mediacji.

- To byłoby nie fair w stosunku do ciebie.

- Nie widzę tego w ten sposób. Zrozumiem jego racje, jeśli zwróci się do kogoś, kto nie jest osobiście zaangażowany w wasze problemy.

- W tych okolicznościach powinien zaakceptować ten wariant i twoją pomoc, Lara. Sądzę, że też chciałby mieć już rozwód za sobą.

- Zadzwoń do mnie, jeśli Hank się zgodzi. Wypiszę w punktach najważniejsze sprawy i dam ci kilka umów jako wzór. Z resztą dacie sobie radę sami.

- Dzięki za konsultację. Przyślij mi rachunek.

- Nie wygłupiaj się. To były tylko przyjacielskie rady - dodała, słysząc protesty Susan. - Zawsze możesz na mnie liczyć. Dzwoń, kiedy zechcesz. Nie zapominaj, że też mam za sobą rozwód. Wiem, że jest ci teraz ciężko, ale po jakimś czasie dojdziesz do siebie. Ty też jakoś to przeżyjesz. A przyjaciele, po prostu, troszkę pomagają.

Susan powtórzyła sobie w myśli słowa Laury, zbierając się do wyjścia. „Jakoś to przeżyjesz". Właśnie do tego sprowadzała się ostatnio jej egzystencja. Przeżyć. „Gazette" balansowała na granicy opłacalności. Dzieci ledwie się nawzajem tolerowały. Cały jej świat trząsł się w posadach, a ona była tuż nad przepaścią i czuła, że traci równowagę.

Wracała do domu w żółwim tempie, z rozmysłem przedłużając chwile samotności. Zaparkowała na końcu podjazdu, ale jakoś nie mogła się zmusić, żeby otworzyć drzwi i wysiąść. Przez chwilę patrzyła na nieduży, jednopiętrowy dom. Myśl, że będzie musiała wejść do środka, była jeszcze bardziej nieznośna niż wtedy, gdy się tu sprowadzili.

Dziesięć lat temu fasada budynku nie wyglądała zachęcająco. Hank pękał jednak z dumy, że mają własny dach nad głową i z zapałem zabrał się do odnawiania. Optymistycznie twierdził, że trochę farby i garść gwoździ odmieni tę chałupę nie do poznania. Susan nie chciała odzierać go ze złudzeń, więc powstrzymała się od komentarzy. Dom potrzebował znacznie więcej niż paru desek i nowego dachu. Był po prostu ruderą.

Uśmiechnęła się mimo woli. Rezultaty gruntownego remontu przeszły jej najśmielsze oczekiwania. Dach, co prawda, nadal przeciekał, a ogrzewanie płatało figle, lecz mimo to oboje z Hankiem byli dumni ze swojej siedziby. Nie wyobrażali sobie, że mogliby mieszkać gdzie indziej.

Teraz oczywiście będą musieli sprzedać dom. Zmuszą ich do tego względy finansowe. Susan wiedziała, że nie ma innego wyjścia. Stwierdziła jednak, że perspektywa przeprowadzki wcale jej nie martwi. Wręcz przeciwnie. Ostatnie wydarzenia sprawiły, że straciła serce do tego miejsca. Pragnęła zamieszkać na jakimś neutralnym gruncie.

Niechętnie wysiadła z samochodu, którego wnętrze dawało złudne poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Chyba powinnam sobie kupić hełm i żołnierski mundur, pomyślała. Tam, za drzwiami, domowa atmosfera przypominała od pewnego czasu pole walki.

- Cześć, mamo! - Twarz Jake'a rozjaśniła się na widok Susan. Zerwał się z krzesła, podbiegł do matki i mocno ją uściskał. Do niedawna taka wylewność z jego strony była nie do pomyślenia. Okazywanie uczuć wprawiało chłopca w wielkie zakłopotanie.

Susan wkroczyła dzielnie do obozu nieprzyjaciela, mając sprzymierzeńca u boku. Córka okopała się w salonie na kanapie. Udawała, że jest całkowicie pochłonięta lekturą.

- Co słychać, Kim? Jak rozwija się historia Ameryki?

- Odpowiedziało jej milczenie. - A co z wypracowaniem? Odrobiłaś już lekcje?

Kim spojrzała na matkę ponuro i znów wlepiła wzrok w książkę.

- Cieszę się, że nauka tak dobrze ci idzie. - Susan ciągnęła nie zrażona udając, że nie dostrzega jawnej wrogości.

- Bądź jeszcze taka miła i zdejmij nogi z kanapy.

Córka ostentacyjnie podciągnęła kolana jeszcze wyżej, rozmyślnie szorując butami po miękkiej tapicerce. Matka nie miała jednak zamiaru tolerować nieposłuszeństwa.

- Nogi na podłogę, Kim. Natychmiast - rozkazała stanowczym tonem. Tym razem poskutkowało. - Dziękuję. Czy któreś z was pamiętało, żeby rozmrozić wołowinę?

- Zrobiłem to, mamo. Obrałem ziemniaki i posiekałem marchewkę. Mięso się piecze, a reszta jest na gazie.

- Jake - zwróciła się do syna - pewnego dnia jakaś kobieta będzie mi za ciebie wdzięczna. - Zajrzała do piekarnika. Obłożone jarzynami mięso pachniało nad wyraz apetycznie.

- Wiem, co mówię, synku. Kim, mogłabyś nakryć do stołu?

- Niech Jake to zrobi. Pewnego dnia jakaś kobieta będzie ci za niego wdzięczna.

- Poprosiłam ciebie, Kim. Twój brat ugotował obiad. Ty też możesz trochę pomóc.

- Przykro mi - wycedziła. - Ale sądziłam, że tylko mężczyźni zajmują się u nas domowymi obowiązkami. Dawniej zawsze gotował tatuś. Teraz zapędziłaś Jake'a do pracy. - Wzruszyła ramionami. - Ja tylko biorę przykład z ciebie.

- Skończ tę błyskotliwą przemowę, Kim, i zrób to, o co prosiłam. - Susan usiłowała zachować spokój, ale złośliwe uwagi córki dojadły jej.

Kim zaczęła z trzaskiem rozkładać talerze. Demonstracyjnie waliła każdym o drewniany blat stołu. Matka zagryzła wargi. Poprzednim razem Kim zareagowała na zwróconą jej uwagę we właściwy dla siebie sposób. Najzupełniej niechcący upuściła duży półmisek, który rozleciał się w drobny mak.

Tak dalej być nie może, pomyślała Susan po raz tysięczny. Tym razem sprawy miały jednak zmierzać do rozwiązania.

- Nakryj dla czterech osób, Kim.

- Ktoś przychodzi na obiad?

- Miejmy nadzieję, że wasz ojciec.

- Tatuś!

- Opanuj się. Jeszcze go nie zaprosiłam.

- Nie rozumiem, po co w ogóle go zapraszasz - stwierdził kwaśno Jake.

- Musimy porozmawiać. Nie macie się czym ekscytować. Poza tym, idziecie później na jakieś spotkanie w szkole, prawda?

- Możemy je sobie odpuścić - poinformowała Kim.

- Wolę, żebyście jednak poszli.

- Ale ja chcę zobaczyć się z tatusiem.

- Ja także. Mamy sporo do omówienia. Chyba że ojciec będzie miał na dziś inne plany.

- Och, na pewno nie! Już do niego dzwonię.

Susan otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Może to i lepiej, że Kim przekaże zaproszenie. Żonie Hank mógł przecież odmówić. „Córeczka tatusia" potrafiła skutecznie się przymilić.

- Przyjdzie! - zakomunikowała triumfalnie Kim, odkładając słuchawkę. Obrzuciła pokój szybkim spojrzeniem. - A teraz do roboty! Musimy sprzątnąć ten bałagan! Jake, zabieraj na górę swoje książki!

- Chyba zgłupiałaś. Ani myślę wysilać się dla niego. Też mi ważna persona.

- Rób, co ci mówię, smarkaczu! Mamo, każ mu to zabrać.

- Na miłość boską, Kim. Wasz ojciec mieszkał tu przez dziesięć lat. Wie, jak ten pokój zwykle wygląda.

- Ale mamo...

- Kochanie, on po prostu przychodzi na obiad. To wszystko.

- Gdybyś zaczęła zachowywać się jak prawdziwa żona i matka, to może byłoby inaczej. Dlaczego nie możesz być taka jak inne kobiety? -zawołała Kim.

- Dlatego, ty kretynko, że mama jest sto razy lepsza niż inne kobiety!

- Akurat! Ja wolałabym taką matkę jak inne!

- Powiedz mi, Kim, czym ja się różnię od innych matek? Co one takiego robią?! - Susan złapała córkę za ramię i zmusiła, aby dziewczynka spojrzała jej w oczy. Nie miała zamiaru pozwolić Kim wywinąć się od odpowiedzi. Mur milczenia zaczął pękać. Może więc dowie się w końcu, dlaczego córka jest do niej tak źle nastawiona.

- Siedzą w domu, sprzątają, gotują - wyrecytowała Kim. -Spędzają wszystkie święta i uroczystości z rodziną. Nie zajmują się takimi głupotami jak pożary, wypadki czy jakieś polityczne dyrdymały. Bardziej cenią swoich bliskich niż karierę. Dbają o swoich mężów, którzy nie muszą chodzić do innych kobiet po to, co powinni dostać we własnym łóżku!

Susan patrzyła na córkę zszokowana. Spojrzała na Jake'a. Twarze dzieci były bardziej wymowne niż jakiekolwiek słowa.

- A więc już wiecie.

- Tak. - Jake miał niewyraźną minę. - Wszyscy z naszej klasy słyszeli, jak ich rodzice rozmawiali o tej kłótni w „Jubilee". Teraz całe miasto wie, że tato nas oszukiwał.

- Nie nas - poprawiła Kim - tylko ją. I to ona jest winna!

- Przestań chrzanić! - Jake!

- To niech ona się zamknie! Mówi takie bzdury. Tato zazdrościł ci przecież twojej pracy. Wściekał się, bo robiłaś mądrzejsze rzeczy niż on. Zdradzał cię, bo chciał, żebyś ty też była zazdrosna. To jego wina.

- Ale z ciebie kawał łobu... - Rozwścieczona Kim rzuciła się do bijatyki.

- Oboje macie zaraz się uspokoić! - Susan opadła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Dzieci zamilkły. Widok szlochającej matki zupełnie je poraził. Nawet Kim wyglądała na wstrząśniętą.

- Mamo, nie płacz. - Jake przytulił się do niej i głaskał lekko po plecach. Zupełnie nie wiedział, co robić.

- Przepraszam - szepnęła Susan, próbując się opanować. - Po prostu chciałam wam tego oszczędzić.

- Powinnaś była nam powiedzieć - skarciła ją Kim. - Całą prawdę.

- Córeczko, ja sama nie znam całej prawdy. Tylko wasz ojciec i Sandra wiedzą, co było między nimi. Żadne z nich nic nie mówi na ten temat. A jeśli chodzi o winę, to twój tatuś i ja mamy chyba taki sam udział. Oboje popełniliśmy błędy.

- Ale... - broda Kim zaczęła drżeć od tłumionego płaczu - ale gdybyś chociaż spędzała więcej czasu w domu, gdybyś nie została tym wydawcą...

- Wierz mi, Kim, że myślałam o tym wiele razy. Co by było, gdyby... Tylko że jako reporter też bardzo często pracowałam do późnego wieczora. To wszystko prędzej czy później musiało się zdarzyć.

- Wcale nie wiadomo - zaprotestowała córka.

- Teraz i tak nie ma sensu spekulować na ten temat. Jedno jest pewne. Wasz ojciec i ja mieliśmy problemy od dawna. Próbowaliśmy ich nie dostrzegać, chowając głowę w piasek.

- Nie mielibyście problemów, gdyby nie ta twoja gazeta! - Kim siedziała sztywno, ze skrzyżowanymi na piersi ramionami i wyrazem uporu na twarzy. Jej podobieństwo do Hanka było uderzające.

- To naprawdę śmieszne. - Jake także usiadł i przyłączył się do dyskusji. - Powinnaś być dumna z mamy. Postawiła tę gazetę na nogi. Wszyscy mamę chwalą i podziwiają, bo jest wspaniała. Ja też będę kiedyś taki jak ona!

Susan uśmiechnęła się serdecznie do syna. Już w tej chwili było oczywiste, że mają taki sam charakter. Czasem ją to nawet przerażało. Teraz jednak bardziej obawiała się, że w rezultacie rodzinnych nieporozumień może stracić córkę.

- Kim, tak mi przykro, że nie lubisz mojej pracy. Wiesz przecież, że jestem dziennikarką. Nie mogę i nie chcę tego zmienić.

- Oczywiście, bo to twoja praca jest dla ciebie najważniejsza. Bardziej się liczy niż bycie żoną i matką.

- To nieprawda, Kim. Kocham was, ale lubię też swój zawód, chociaż wcale nie przedkładam go nad rodzinę. Postaraj się mnie zrozumieć. Nie mogę udawać kogoś, kim nie jestem. Każdy powinien być sobą. Chcesz, żebym była inna. Równie dobrze ja mogłabym nalegać, żebyś tańczyła w balecie zamiast grać w koszykówkę. Chciałabyś tego?

Dziewczynka nie raczyła odpowiedzieć. Siedziała z chmurną miną, znów zamknięta w sobie i tępo wpatrzona w jeden punkt. Zupełnie jak jej ojciec, pomyślała Susan. Korciło ją, żeby wytrząsnąć z Kim to podobieństwo. Wiedziała jednak, że tak naprawdę nigdy by tego nie zrobiła. Przecież każdy powinien być sobą, czy nie to przed chwilą mówiła?

Ciszę przerwał szum silnika. Trzasnęły drzwiczki ciężarówki, a na podjeździe dały się słyszeć ciężkie kroki. Po chwili zatrzymały się niezdecydowanie. Hank nie wiedział, co zrobić. Miał zapukać czy po prostu wejść? Był domownikiem czy gościem?

W domu wszyscy błędnie zrozumieli jego wahanie. Kim zerwała się z krzesła i pobiegła do holu. Energicznie otworzyła drzwi i rzuciła się ojcu na szyję.












ROZDZIAŁ 6



Boże, jak cudownie było móc ją znów przytulić. Hank podniósł Kim i obrócił się z nią kilka razy. Nieważne, że stanie się kiedyś dorosła i samodzielna. Dla ojca zawsze pozostanie jego małą córeczką.

- Właśnie tak trzeba się witać z waszym staruszkiem. - Postawił Kim na ziemi i, obejmując córkę ramieniem, wszedł do pokoju. - Teraz Jake pokaż, co potrafisz - dodał z uśmiechem.

Metcalf junior nie miał jednak ochoty na uściski. Oboje z matką postanowili zachować dystans.

- Czy coś jest nie w porządku? Mówiłaś Kim, że zostałem zaproszony.

- Oczywiście, tatusiu. Siadaj, zaraz będzie obiad. Chodź, Jake, pomóż mi rozłożyć nakrycia.

Kochany braciszek" czekał na aprobatę matki. Skinęła głową, więc zajął się sztućcami, zostawiając dorosłej generacji pole walki. Hank usiadł ciężko przy stole, naprzeciwko Susan.

- Podobno chcesz ze mną porozmawiać.

- Tak, ale dopiero po obiedzie. Dzieci mają spotkanie w szkole. Poczekajmy, aż wyjdą...

- Mogłaś mnie uprzedzić. Przyszedłbym później.

- Dlaczego? Jedliśmy tu obiad setki razy. Jeszcze jeden wspólny posiłek na pewno nam nie zaszkodzi. - Przerwała czekając, aż Kim i Jake znów wyjdą do kuchni po resztę naczyń. - Zróbmy to chociaż ze względu na nich - dodała z naciskiem.

- W porządku.

W czasie obiadu panowała przy stole w miarę swobodna atmosfera. Na szczęście obecność dzieci ograniczyła konwersację do kilku bezpiecznych tematów. Wszyscy czworo rozmawiali niemal wyłącznie o udziale Kim w meczu koszykówki i o muzycznych zainteresowaniach Jake'a, który grał na trąbce w szkolnej orkiestrze.

Gdyby sceny z życia rodzinnego zostały sfilmowane, mogliby po prostu usunąć fragment zawierający kilka ostatnich miesięcy i nikt by się nie zorientował, że czegoś brakuje. W ten sposób poprawiono niejeden scenariusz. Niestety, to nie był film.

Po wyjściu dzieci dorośli mogli przestać udawać. Hank natychmiast porzucił dotychczasowy beztroski ton i przystąpił do rzeczy:

- Dlaczego mnie tutaj zaprosiłaś?

- Chciałam porozmawiać o rozwodzie.

Ta krótka odpowiedź zaskoczyła go tak bardzo, że przez chwilę nie mógł złapać tchu.

- Przecież postanowiliśmy się z tym nie spieszyć.

- Od tego czasu minęły cztery miesiące.

- Tylko tyle? - spytał, wzruszając ramionami.

- Aż tyle - poprawiła. - I nie mam ochoty czekać ani dnia dłużej.

- Ale dzieci...

- Dzieci wiedzą o wszystkim - przerwała mu niemal w pół słowa.

- Dla nich też będzie najlepiej, jeśli załatwimy formalności i każde z nas pójdzie w swoją stronę.

- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że wiedzą o... - zająknął się, lecz Susan po prostu kiwnęła głową, potwierdzając jego najgorsze obawy. - Mieliśmy nie podawać im szczegółów.

- Szkoda, że zapomniałeś poprosić o dyskrecję całe miasto. Jeśli chciałeś grać przed Kim rolę niezłomnego rycerza, to nie trzeba było kłócić się z tą flądrą na oczach tłumu.

Zaśmiała się gorzko, widząc grymas bólu na jego twarzy.

- A jakże, Hank, Karen Randall i Linda Bowen wprost nie mogły się doczekać, żeby mi opowiedzieć tę frapującą historię. Gdyby nie one, to dowiedziałabym się w sklepie, u fryzjera lub tankując benzynę. Wszyscy chcieliby dostarczyć pani redaktor najnowszych wieści o jej mężu.

- I postanowiłaś załatwić ten...

- To się nazywa rozwód, Hank. Ma tylko dwie sylaby. Nawet ty znasz to słowo. - Tym razem trafiła celnie.

- Nie musisz mnie traktować jak wiejskiego głupka. Nie mam twoich dyplomów, ale nie jestem idiotą.

- Wcale tego nie powiedziałam.

- Ale tak właśnie myślisz. Lepiej zachowaj złośliwości do swoich artykułów. Już teraz postępujesz czasem jak zgorzkniała stara baba. Co będzie za parę lat? - Uśmiechnął się mimo woli, zadowolony z własnej repliki. Rzadko udawało mu się przegadać Susan. Dlatego właśnie w jej obecności tak mało mówił.

Patrzyła na niego bez słowa. Czuła, że pod powiekami zbierają się piekące łzy. Szybko wsunęła palce za szkła okularów i wytarła oczy.

- Jak, na miłość boską, udało się nam wytrzymać ze sobą tyle lat? - spytała cichym, drżącym głosem, który wstrząsnął Hankiem bardziej, niż gdyby krzyknęła.

- Do licha, Susan, przepraszam. Po prostu zaskoczyłaś mnie tym... rozwodem. Kiedy Kim zadzwoniła i powiedziała, że mnie zapraszasz... Wiesz, pomyślałem, że...

- Pomyślałeś, że chcę, abyś wrócił do domu? - dokończyła za niego. - Każdy sądzi, że powinnam cię przyjąć z powrotem. Karen i Linda prawie mi to podpowiedziały. Nawet Lara sugerowała wizytę u radcy prawnego, zanim podejmiemy kroki rozwodowe.

- Może więc...

- Niby co? - spytała gwałtownie, odzierając go ze złudzeń. - Co z tego, że zerwałeś wczoraj z Sandrą? To nie zmienia faktu, że romansowaliście przez ostatnich kilka miesięcy. Mam powody, żeby wystąpić o rozwód.

- Właśnie, że nie masz! Nigdy nie romansowałem z Sandrą! Czy nikt ci tego nie mówił?

- Och, usłyszałam o was aż za dużo. Wiem, że pokłóciliście się wczoraj w barze. Później ona dała ci w twarz i wyszła.

- Ależ jesteś łatwowierna! Co z ciebie za dziennikarka? Szkoda, że mocniej nie przycisnęłaś tych swoich informatorów. Cholera, przecież ta cała kłótnia wybuchła dlatego, że wcale nie miałem ochoty na Sandrę! Nigdy na nią nie leciałem!

- Nie? Więc dlaczego, u diabła, do niej pojechałeś, co? Oglądać pocztowe znaczki?

- Byłem na ciebie wściekły - przyznał szczerze. - Ale nie podrywałem Sandry. Miałem po prostu dość czekania sam w domu. Pojechałem do niej, bo ty nie przyjechałaś do mnie. Ale do niczego między nami nie doszło. Przysięgam ci, Susan, że to prawda.

Wstała gwałtownie od stołu, przewracając krzesło. Oskarżycielskim gestem wbiła palec w pierś Hanka.

- Miałeś na twarzy ślady szminki. Cuchnąłeś perfumami na kilometr. - Oczy Susan znów były pełne łez, głos jej się załamywał. -Nie wmawiaj mi, że się mylę. Widziałam to na własne oczy!

- Przyznaję, że pojechałem do Sandry, ale się z nią nie kochałem! Nie mógłbym tego zrobić! A wiesz dlaczego? Nie potrzebowałem substytutu. Pragnąłem ciebie! Gdybyś tylko była tam, gdzie powinnaś...

- Byłam tam, gdzie powinnam! Pracowałam! - wrzasnęła ze złością. - Nawet nie wiesz, jak się śpieszyłam, bo chciałam być z tobą! Ale ciebie poniosło do tego śmiecia. To ty znalazłeś się w niewłaściwym miejscu, Hanku Metcalf. Przekroczyłeś wszelkie dopuszczalne granice!

- Ale przecież nic nie zaszło! Musisz mi uwierzyć, Susan.

- Wszystko jedno, w co wierzę, Hank. Liczy się tylko to, że chciałeś mnie zdradzić. Co z tego, że do niczego między wami nie doszło? Jesteś tak samo winny, jakbyś spędził z nią w łóżku całą noc. Jak mogłabym ci ufać?

- Tak jak przedtem, Susan. Nigdy cię nie zawiodłem. Daj mi jeszcze jedną szansę. Zrobię wszystko, żeby między nami znów było tak jak dawniej.

- To niemożliwe, Hank. Nigdy już nie będzie tak samo, to ty wszystko zniszczyłeś. Teraz mamy tylko jedno wyjście. Rozwód.

- Jak zniosą to Kim i Jake?

- Dostosują się - odparła z przekonaniem, którego wcale nie miała. - Dla nich też będzie korzystniej, jeśli załatwimy to sprawnie i bez hałasu. - Usilnie starała się nadać swojemu głosowi spokojne brzmienie. - Rozmawiałam z Larą Jamison na temat prawnych formalności. Doradza mediację. W ten sposób możemy przeprowadzić rozwód szybciej i taniej. Musimy tylko razem wyjaśnić sporne kwestie i sporządzić coś w rodzaju umowy.

- Naprawdę tego właśnie chcesz? Czy nie moglibyśmy...

- Nie.

- Przygotuj więc te papiery i daj mi do podpisania.

- Ależ Hank, mamy wspólnie opracować tę umowę, czy ty mnie w ogóle nie słuchałeś?

- Owszem, słuchałem, ale jestem pewny, że świetnie dasz sobie radę beze mnie. Wiesz, czego chcesz, a z pisaniem nigdy nie miałaś kłopotów.

Pamiętał, że Susan lubi mieć ostatnie słowo, więc odwrócił się na pięcie i wyszedł, nim zdążyła coś powiedzieć. Patrzyła ze złością na drzwi, którymi trzasnął.

- „Owszem, słuchałem" - powtórzyła drwiąco, naśladując jego głos. - A idź sobie do diabła - mruknęła. - Sama wszystko załatwię. Im mniej będę miała z tobą do czynienia, tym lepiej.

W poniedziałek rano podjechała do kancelarii Lary Jamison i wzięła obiecane umowy. Miała szczery zamiar sporządzić wymagany dokument w ciągu kilku najbliższych dni. Niestety, wszystko jakby sprzysięgło się przeciwko niej. Przedwyborcza wizyta gubernatora, pożar supermarketu i trzy śluby stanowiły wystarczająco ważne wydarzenia, żeby cały redakcyjny zespół „Gazette" kręcił się jak w ukropie. W tej sytuacji Susan nie mogła odłożyć na bok zawodowych obowiązków i zająć się wyłącznie swoimi prywatnymi sprawami. Była przecież nie tylko wydawcą, ale też autorką znakomitych reportaży. Pomimo nawału zajęć chciała jak najszybciej napisać umowę, aby wręczyć ją Hankowi do podpisania. Pracowała więc od rana do nocy. Wszędzie nosiła ze sobą swój notatnik, zapisując maczkiem kolejne strony. Wiedziała, że pytania i wątpliwości będzie później musiała wyjaśnić z adwokatem i doradcą do spraw finansowych.

Po zamknięciu i oddaniu do druku wtorkowego numeru „Gazette" nadeszła wreszcie chwila wytchnienia. Susan spędziła ten czas przy klawiaturze komputera. W końcu projekt umowy był gotów. Zabrała kopie do domu, żeby wprowadzić ewentualne poprawki, gdyby jeszcze coś przyszło jej do głowy.

Myśli miała tak dalece zaprzątnięte tą sprawą, że mimo woli budziła się w nocy, aby wpisać dodatkowe uwagi lub zmienić jakiś paragraf czy sformułowanie. Lara miała rację. Obszerność dokumentu mogła przyprawić o zawrót głowy. Susan ód dawna nie była taka zmęczona. Pod oczami pojawiły się cienie, straciła też kolejne dwa kilogramy, ale to nie miało żadnego znaczenia. Najważniejsze, że na biurku leżała opracowana w szczegółach umowa. Susan spojrzała na nią z satysfakcją i połączyła się z „Farmer's Seed and Suplies".

- Zrobione - zakomunikowała bez wstępów, gdy tylko Hank podniósł słuchawkę.

- Susan? - Był wyraźnie oszołomiony faktem, że do niego zadzwoniła. - Co jest zrobione? Nie bardzo rozumiem, o czym mówisz.

- Umowa - wyjaśniła z nutą niecierpliwości w głosie. -Skończyłam ją. Jest gotowa.

- Tak szybko? Sądziłem, że zajmie ci to dużo więcej czasu.

- Pracowałam przez ten tydzień prawie na okrągło i teraz papiery czekają tylko na twój autograf. Zostawię ci kopię w recepcji. Musisz poświadczyć podpis u notariusza i zawieźć wszystko do Lary.

- Zaraz, zaraz, nie tak szybko, dobrze? Chciałbym tę umowę przeczytać w twojej obecności. Mogę przecież mieć jakieś pytania. Kończę dzisiaj pracę o dwunastej. Może wpadniesz do mnie?

- To chyba nie będzie konieczne. Zadzwoń, jeśli uznasz jakiś punkt za niezrozumiały. - Zaskoczył ją propozycją spotkania, ale natychmiast uznała, że absolutnie nie powinna przychodzić do motelowego pokoju. Jedynym meblem było tam podwójne łóżko.

- Myślałem, że chcesz jak najprędzej załatwić te formalności. -Nie odpowiedziała, więc użył kolejnego argumentu, żeby ją przekonać: -Przecież masz czas. Twoja matka wzięła dzieci na zakupy do Memphis, prawda?

- Wiesz, że tak - przyznała niechętnie.

- Mamy więc wspaniałą okazję do spotkania.

- No, dobrze - warknęła. - Przyjdź do domu. Albo nie. Umówmy się w „Riley's".

- W „Riley's"? Tam jest zawsze dużo ludzi i trudno o wolny

stolik. Chcesz omawiać prywatne sprawy w takim tłoku?

- Nie martw się o stolik, Hank. „Riley's" będzie znakomitym tłem dla naszych negocjacji.

Szybko odłożyła słuchawkę, żeby nie mógł zaprotestować. Uśmiechnęła się triumfująco. Wiedziała, że pomysł z modną restauracją jest najlepszy z możliwych. Hank nie znosił takich miejsc.

Przyszła do „Riley's" już o dwunastej. Chciała tam być przed Hankiem. Miała niejasne przeczucie, że ten arogancki samiec rozejrzałby się szybko i natychmiast wyszedł, gdyby zobaczył, że jej jeszcze nie ma. Tęskne spojrzenie, jakie przesłał swojej ciężarówce, upewniło ją, że właściwie oceniła sytuację. Susan była pewna, że tylko duma powstrzymała go od ucieczki. Poczekała, aż kelner przyjmie zamówienie i położyła na blacie dwa identyczne egzemplarze umowy.

- Chyba nie powinieneś mieć zastrzeżeń. Starałam się sformułować wszystko precyzyjnie.

Bez słowa zaczął przeglądać wielostronicowy dokument. Patrzyła ze spokojem, jak odkłada na bok kolejne kartki. Niemal podskoczyła z wrażenia, gdy wyjął z kieszeni długopis i na marginesie jednej ze stron zaczął robić notatki.

- Mógłbyś powiedzieć, co tam piszesz?

- Daj mi najpierw wszystko przeczytać. Później wprowadzimy tu różne poprawki.

- Oszalałeś? - Czuła, że ma ochotę go udusić. - Szkoda, że nie pomogłeś w pisaniu tej umowy. Teraz nie masz prawa nic tu zmieniać.

- Na pewno nie zaakceptuję wszystkiego od początku do końca. Zaznaczę punkty, z którymi się nie zgadzam.

- No to się pośpiesz. Nie będę tu siedzieć do jutra.

- Wybacz, ale to trochę potrwa - oznajmił tonem, który uznała za złośliwy i zakreślił kolejny paragraf.

- No nie, tym razem przesadziłeś! To wyjątkowo uczciwa umowa.

- Jeszcze jak, ale tylko z twojego punktu widzenia. Nie zgodzę się na te bzdury.

- A konkretnie na co?

- Po pierwsze na przyznanie ci wyłącznej opieki nad Kim i Jake'em.

- Masz nieograniczone prawo do odwiedzin.

- Nie chcę być gościem w życiu moich dzieci!

- To nie trzeba było ich zostawiać.

- Nie porzuciłem Kim i Jake'a, tylko ciebie. Chyba widzisz różnicę? Nie mam zamiaru rozwodzić się z dziećmi.

- Mów ciszej - syknęła - i tak już jesteś zbyt popularny w tym mieście. - Poprawiła okulary i obrzuciła salę szybkim spojrzeniem, wypatrując najaktywniejszych plotkarek. Na szczęście, tym razem chyba nikt nie podsłuchiwał. - Słuchaj, Hank, przecież to zwykła formalność, ale według prawa opiekunem może być tylko jedno z nas.

- Gadanie! Sąd może wyznaczyć do tego oboje rodziców. Jest to tak zwana opieka na równych prawach, gdybyś nie wiedziała. - Pogroził jej palcem tuż przed nosem. - Myślałaś, że uda ci się mnie ocyganić. Ale tym razem ja też odrobiłem lekcje, Susan. Nie jestem aż takim kretynem jak sądzisz.

- Nie chciałam wprowadzić cię w błąd - zaprotestowała. - I wcale nie myślę, że jesteś głupi. Dlaczego ciągle mi to wmawiasz?

- To nieprawda!

- Jak to nie?

- A czy kiedykolwiek rozmawiałaś ze mną o sprawach wydawniczych? Ile razy chciałem, żebyś omówiła ze mną problemy „Gazette", patrzyłaś na mnie z góry i wzruszałaś ramionami. „I tak nic nie zrozumiesz" - to była jedyna odpowiedź. Jakbym sam nie pracował w prywatnej firmie, która jest częściowo moją własnością. Ale ty nigdy nie dałaś mi żadnej szansy! Nie nadawałem się nawet do rozwożenia tych cholernych gazet! Zawsze uważałaś mnie za półgłówka!

Patrzyła na niego z przerażeniem. Nigdy nie przypuszczała, że w ten sposób interpretował jej postępowanie. Czy to możliwe, że przez tyle lat nie miała o tym pojęcia?

- Hank, ja po prostu nigdy nie chciałam zawracać ci głowy. Miałeś przecież tyle pracy w domu i w „Seed and Supplies". Jak mogłam cię dodatkowo obciążać swoimi zawodowymi problemami? Tylko dlatego unikałam tych tematów.

- Dajmy na to - mruknął bez przekonania.

- Uwierz mi. I jeszcze jedno, Hanku Metcalf. Tylko raz w życiu zwątpiłam w twój rozum. Wtedy, gdy sam zrobiłeś z siebie durnia, podrywając Sandrę Kellogg. - Wyrwała mu z ręki dokumenty i wepchnęła do teczki. - Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby z tobą przedyskutować szczegóły rozwodu. Przecież oboje mówiliśmy zupełnie innym językiem. Niech każde z nas wynajmie adwokata i wtedy pogadamy o twoich prawach.

- Zaczekaj! - Złapał ją mocno za przegub, żeby nie mogła wstać od stołu. - Spróbujmy nawzajem się zrozumieć. Nie powiedziałem, że całkiem odrzucam tę umowę. Musimy tylko dokonać niewielkich poprawek.

- Kwestia opieki nad dziećmi nie jest drobnostką.

- No dobrze - zgodził się szybko. - Powiedzmy, że są to zasadnicze zmiany. Tak czy owak, możemy to wszystko ustalić między sobą. - Susan żachnęła się, ale udał, że tego nie widzi. - Posłuchaj, żaden adwokat nie podejmie decyzji za nas. Sami musimy dojść do porozumienia. My, a nie prawnicy.

Ta rozsądna argumentacja zbiła ją na chwilę z tropu. Wahanie Susan trwało o sekundę za długo. Zjawił się kelner i podał zamówiony lunch. Nie mogła teraz wstać i wyjść, nie robiąc z siebie widowiska, a to była ostatnia rzecz, na którą miałaby ochotę. Rozłożyła na kolanach serwetkę i zaczęła widelcem przesuwać sałatkę po talerzu.

- Jedz - rozkazał Hank.

- Nie mam apetytu.

- Chcesz się zagłodzić? Wyglądasz jakbyś od lata zrzuciła kilka kilogramów, a i tak zawsze byłaś strasznie chuda.

- Wcale nie jestem za chuda. Człowiek powinien być szczupły.

- Gadanie. Zjedz chociaż trochę, a później porozmawiamy. Machinalnie zastosowała się do jego poleceń. To był Hank, jakiego znała: skrzyżowanie troskliwego męża i despoty. Czarne oczy uważnie śledziły każdy ruch ręki, gdy brała do ust kolejny kęs. Nieoczekiwanie ogarnęła ją ciepła fala wspomnień o starych, dobrych czasach, kiedy oboje byli ze sobą tacy szczęśliwi. Hank chyba czytał w jej myślach. Na jego przystojnej twarzy z wolna pojawił się uśmiech.

- Wydaje się, że to było tak dawno, a jednocześnie jakby działo się wczoraj.

- Tak - przyznała w zamyśleniu. - Czasem aż trudno mi uwierzyć, że przekroczyłam trzydziestkę i mam kilkunastoletnią córkę. A przecież zaszłam w ciążę mając siedemnaście lat.

- Boże, jak ja się wtedy o ciebie martwiłem. Prawie nic nie jadłaś i bez przerwy miałaś mdłości. Bałem się, że stracę i ciebie, i dziecko.

- Hm, jakoś nam się udało. Kim była takim silnym niemowlęciem. Jake także.

- Nie sprawdziło się to wszystko, co nam ludzie wróżyli. Nasze życie płynęło całkiem gładko, nie sądzisz?

- Owszem. Byliśmy razem dłużej niż ktokolwiek przypuszczał.

- Rzeczywiście, ale nie tak długo jak chcieliśmy. Wówczas wierzyliśmy, że to będzie „na zawsze".

- Byliśmy młodzi.

- Bardzo młodzi. - Potrząsnęła głową, jakby dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. - Pomyśl tylko, w przyszłym roku Kim pójdzie do

liceum. Ani się obejrzymy i będzie miała tyle lat co ja, gdy zaczęliśmy ze sobą chodzić. Możesz to sobie wyobrazić?

- Czy mogę?! Na samą myśl o niej i jakimś smarkaczu aż mnie rzuca! To mi się śni po nocach! Zaczynam wreszcie rozumieć twojego ojca. Nic dziwnego, że wtedy powalił go zawał.

- Ależ Hank! On przeszedł zawał całe lata po naszym ślubie!

- Spóźniona reakcja. Oboje przyłożyliśmy do tego ręki. Wiesz, co mi powiedział, kiedy urodziła się Kim? Że jest najpiękniejszą zemstą, jakiej pragnął.

- Cóż, może nasz rozwód będzie dla Kim i Jake'a dostateczną przestrogą, aby się tak nie śpieszyli.

- Czy ja wiem... - Hank miał co do tego spore wątpliwości. -Rozwód chyba tylko wyrządza dzieciom krzywdę. Naprawdę jesteś pewna, że tego chcesz, Susan?

- A co innego mogę zrobić? - Nagła zmiana tematu zupełnie ją zaskoczyła. - Postawiłeś mnie przecież w sytuacji bez wyjścia. Nie potrafię przebaczyć ci tego, co zrobiłeś mnie i dzieciom.

- Każdy czasem popełnia błędy. Spróbujmy o tym zapomnieć i znów być rodziną.

- Mamy udawać, że nic się nie stało? To do niczego nie prowadzi.

- Możemy zacząć wszystko od nowa - nalegał. - Gdybyś tylko spędzała więcej czasu w domu...

- Och, przestań! - Gwałtownie odsunęła talerz z jedzeniem. - Nie mogę już tego słuchać! Po tym co zrobiłeś, jeszcze mnie pouczasz!

- Postaraj się mnie zrozumieć, Susan.

- Nie.

- Wracamy więc do punktu wyjścia - stwierdził z westchnieniem.

- Tak. Najlepiej będzie, jeśli załatwimy rozwód, co oznacza, że wspólnie musimy opracować umowę. Chcę wiedzieć, czy ten wariant ci odpowiada?

- W tych okolicznościach jest najlepszy.

- Tylko pamiętaj, że tym razem zrobimy to przepisowo. Nie będę pisać po nocach i tworzyć dokumentu, który ty rujnujesz później w pięć minut.

- Masz rację, to nie było fair z mojej strony. Muszę przyznać, że sam nie wiedziałem, co czuję, dopóki nie zacząłem czytać tego projektu. - Spojrzał na zegarek. - Nie mogę teraz nad tym siedzieć. Mam jeszcze dzisiaj sześć dostaw.

- Jakich dostaw?

- Gazu, oczywiście. W październiku zwolnił się Billy, więc znów zacząłem jeździć cysterną.

- Hanku Metcalf, czyś ty zwariował?! Co cię opętało, żeby ryzykować życiem na tej beczce dynamitu?

- Ktoś musi to robić - odparł, wzruszając ramionami. Postawił kołnierz kurtki, żeby Susan nie zauważyła jego uśmiechu. - Mam swoje obowiązki jako jeden ze wspólników. Chyba możesz to zrozumieć?

Doskonale wiedziała, dlaczego użył tego zwrotu. Ona sama zawsze tak się do niego zwracała. Wyraźnie chciał ją zdenerwować. Nie miała jednak zamiaru okazać, że jest wściekła.

- Ależ tak, rozumiem - mruknęła obojętnie. - Kiedy więc weźmiemy się za te papiery?

- Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - spytał rozczarowany.

- To twoje życie. Pamiętaj, żeby w terminie opłacać polisę. Musisz myśleć o dzieciach. O właśnie, trzeba dopisać do umowy kwestię premii ubezpieczeniowych.

Udawała, że nie widzi jego miny. Najspokojniej w świecie wyjęła notatnik i wpisała do niego sążnistą uwagę. Dopiero wtedy spojrzała badawczo na męża.

- No więc kiedy podejmiemy nasze negocjacje?

- Co takiego? Ach tak, negocjacje... Może jutro wieczorem? Wpadnę na kolację i porozmawiamy, jak dzieci pójdą do kościoła.

- Na kolację? - powtórzyła zaskoczona. - Czemu po prostu nie przyjdziesz koło siódmej, gdy Kim i Jake'a już nie będzie?

- Ponieważ mieliśmy dawać im dobry przykład, nie pamiętasz?

- To wcale nie oznacza, że musimy razem jadać.

- Dlaczego nie? W niedzielę byliśmy dla siebie tacy mili. Dziś też czas upłynął sympatycznie.

- Tak - przyznała z wahaniem. - Ale nic nie osiągnęliśmy.

- Och, nie byłbym tego taki pewny.

- Niby co masz na myśli?

- Zobaczysz - obiecał. Poprawił firmową czapkę z daszkiem, zasalutował żartobliwie i wyszedł.





ROZDZIAŁ 7



A jednak wciąż coś nas łączy, pomyślał Hank.

Trzymał mocno kierownicę cysterny, nie pozwalając sobie na zbytnią radość. Jeszcze za wcześnie, aby się cieszyć. Jednak doszło do separacji. Od dawna ich małżeństwo nie funkcjonowało jak należy.

Prawdę mówiąc, to między nim a Susan nie układało się już od paru lat. W pewnym momencie zniknęło zrozumienie i wzajemna akceptacja. Dziwne, ale zdał sobie z tego sprawę dopiero w „Riley's". Jak mogli nie zauważyć, że w ich związku zaczyna brakować czegoś tak istotnego?

Na szczęście, nie stracili ze sobą kontaktu całkowicie. Nieważne, że byli skłóceni. Dzisiaj w „Riley's" przekonali się, że poczucie duchowej bliskości, wiążące ich kiedyś tak silnie, istnieje nadal. Ujawniło się, co prawda, tylko na chwilę, ale oboje zdali sobie sprawę, że jeszcze nie spalili za sobą mostów.

Przez moment znów byli sobie bliscy. Tak jak wtedy, gdy jedno miało siedemnaście, a drugie dwadzieścia lat. Po ślubie. Susan w ciąży. Przerażona. Zachwycona. Zakochana. Nie potrzebowali słów, aby się zrozumieć. Wystarczyły uczucia. Słowa mogłyby nawet przeszkadzać.

Kiedy zatracili owo poczucie jedności? Nie potrafił tego ustalić, choć od kilku godzin o niczym innym nie myślał. W końcu zrezygnował z dalszych rozważań. Teraz nie miało to już takiego znaczenia. Ważne było jedynie to, że mieli szansę je odzyskać.

- Ciekawe tylko, jak tego dokonamy, skoro szykujemy się do rozwodu? - mruczał pod nosem, wysiadając z samochodu przed skromnym domkiem Carlsonów.

- Co ty tam mamroczesz, synu? - zawołała pani Carlson, drepcząc w jego stronę. - Wołaj trochę głośniej. To zimne powietrze źle wpływa na mój aparat.

- Pani słuch jest całkiem w porządku - zapewnił staruszkę. - Po prostu mówiłem do siebie.

- Nigdy tego nie rób, synku. Jeszcze ktoś usłyszy i wsadzą cię do czubków szybciej niż zdążysz mrugnąć.

- Będę uważał - obiecał ze śmiechem.

- Koniecznie. I nie zapomnij wejść na kawę, jak już tutaj skończysz. Red wyglądał cię przez cały dzień. Nastawiłam wodę, gdy tylko zobaczyłam twoją cysternę.

- Chyba dzisiaj nie będę mógł. Jestem już mocno spóźniony.

- Głupstwa pleciesz. Zawsze jest czas na filiżankę gorącej kawy.

Zwłaszcza w taki zimny dzień.

- Ma pani rację. Kawa dobrze mi zrobi.

- Oczywiście, że tak. Chodź do domu, żeby się rozgrzać.

- Już idę, tylko napełnię zbiornik!

Przestał się uśmiechać, gdy staruszka zamknęła za sobą drzwi. Obszedł cysternę, żeby go nikt nie zobaczył i, klnąc na czym świat stoi, kopnął z całej siły oponę tylnego koła. Dlaczego, do cholery, właśnie dzisiaj musiał przyjechać do Carlsonów?

Wszyscy klienci uwielbiali pogaduszki. A szczególnie ci, którzy mieszkali w większej odległości od miasta. Starzy ludzie, tacy jak Carlsonowie, najchętniej zaproponowaliby mu, żeby się do nich wprowadził. Hank lubił ich, lecz teraz nie był zachwycony perspektywą wizyty. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Chciał w spokoju pomyśleć o tym, jak uratować swoje małżeństwo. Nie mógł jednak zawieść starego Reda. Nigdy by sobie tego nie darował. Ale na pewno nie zostanie na kolacji. Nie tym razem, obiecał sobie w duchu. Napełnił zbiornik paliwem i szybkim krokiem ruszył w stronę domu.

- Sie masz, Red, ty zbereźniku. Co ostatnio zbroiłeś?

- Przysunął krzesło do szpitalnego łóżka, które zastąpiło stojącą kiedyś pod oknem wiktoriańską sofę pani Carlson. Fakt, że posłanie znajdowało się w dość nietypowym miejscu, nigdy Hanka nie dziwił. Stan zdrowia Reda ograniczył jego świat do niewielkiego pokoju i tego, co było widać przez okno.

- Wiedziałem, że przyjedziesz - wysapał Red dychawicznym głosem. - Prawda, Chrabąszczu?

- Pewnie że tak, Rudziku - potwierdziła pani Carlson.

- Postawiła na stole dwa kubki parującej kawy. - Zawsze masz dobre przeczucie. Tak jak wtedy z gradobiciem w trzydziestym dziewiątym. Ty, Hank, oczywiście tego nie pamiętasz. To dopiero była zawierucha! Red wiedział, że się zbliża, ale nikt mu nie wierzył. Red, opowiedz Hankowi, jak było. Nie mówił ci jeszcze o tym, prawda?

Chyba ze sto razy, pomyślał Hank, ale na głos wyraził chęć poznania tej ciekawej historii. Podniósł oparcie łóżka, żeby Red mógł wygodnie usiąść i przez pół godziny słuchał uważnie opowieści o gradzie wielkości kurzego jajka. Przestał niecierpliwie zerkać na zegarek. Przyglądał się Carlsonom, zafascynowany ich wzajemnym stosunkiem.

- Od jak dawna jesteście małżeństwem? - spytał, gdy pani Carlson ponownie napełniła kubki kawą.

- Piątego maja będzie sześćdziesiąt lat - pośpieszył z odpowiedzią

Red. - Jeszcze nigdy nie zapomniałem o rocznicy, prawda, Chrabąszczu?

- Ani razu. Najpierw musiałbyś chyba zapomnieć, jak mam na imię.

- Spryciarz ze mnie, co? - Red zachichotał wesoło.

- Sam wybrałem datę. - Wystarczyło pamiętać, że moja pierwsza żona to Maja.

- Dobry pomysł, Red. - Hank mrugnął porozumiewawczo. - A co z tą twoją drugą żoną?

- Drugą żoną? - oburzyła się pani Carlson, a jej mąż przyłożył palec do pomarszczonych ust udając, że błaga Hanka o milczenie. - Obaj mężczyźni parsknęli śmiechem.

- Już ja wam pokażę! - Pogroziła im łyżką. - Mam kurczaka w piekarniku. Jeszcze trochę takich żartów i obejdziecie się smakiem.

- Ja już będę grzeczny! - zawołał Hank zapominając o tym, że nie zamierzał zostać na kolacji.

- Sama nie wiem, czy jeszcze mogę ci wierzyć. Hank drgnął, słysząc te słowa. Kobiety wyraźnie traciły do niego zaufanie.

- Postaram się jakoś zrehabilitować. Strasznie wieje od tych okien. Przyniosę z szoferki trochę taśmy i spróbuję je uszczelnić, zgoda?

- Och, nie musisz tego robić, mój kochany - zaprotestowała starsza pani. - Przecież ja tylko żartowałam.

- Ale ja mówię poważnie. Uwinę się z tym raz dwa, zanim pani da nam jeść.

- Naprawdę nie powinieneś, Hank... - zaczęła, ale już go nie było.

- Lepiej się pośpiesz, Chrabąszczu. Ten chłopak szybko pracuje.

- Wiem, wiem, Rudziku. Zaraz wszystko przygotuję.

Po powrocie do motelu Hank nie przestawał myśleć o Carlsonach. Chrabąszcz i Rudzik. Sześćdziesiąt lat razem i tacy szczęśliwi, jakby pobrali się wczoraj. Świadczył o tym sposób, w jaki na siebie patrzyli. Porozumiewali się niemal bez słów. Każdy musiał to zauważyć.

Między nim a Susan kiedyś było podobnie. Z rozrzewnieniem wspominał dawne czasy. Czy będzie umiał sprawić, żeby powróciły? Zdecydował, że zrobi co w jego mocy, aby odzyskać żonę. Za jakieś pięćdziesiąt lat ich wnuki też mogłyby dostrzec, że dziadków wciąż łączy ta szczególna więź. Z tą różnicą, że oni będą do siebie mówić „Cukiereczku" i... no właśnie, jak?

To dziwne, pomyślał, ale Susan nigdy nie nazywała go żadnym zdrobnieniem. Gdy była wściekła, zwracała się do niego pełnym imieniem i nazwiskiem. Czasem mówiła „kochanie" lub „mój drogi", ale uważał, że są to określenia zastępcze. Pragnął czegoś specjalnego. Do licha, taka elokwentna osoba powinna wymyślić dla męża jakieś pieszczotliwe przezwisko.

Postanowił nad tym popracować, gdy pokonają małżeńskie problemy. Teraz musiał zdobyć Susan po raz drugi. Wyobraźnia nie była jego najmocniejszą stroną, ale znajomość zasad gry w piłkę nożną mogła się okazać bezcenna. Trzeba przecież opracować skuteczny plan działania.

Stwierdził, że powinien wzmocnić obronę, choć na razie nie wiedział, jak się do tego zabrać. Jego własne zachowanie w ciągu ostatnich miesięcy nawet dla niego stanowiło zagadkę. Nie dość, że postąpił idiotycznie, to jeszcze później brnął dalej, nic właściwie nie robiąc, żeby wyjaśnić sytuację. Taka bierność całkiem nie pasowała do jego charakteru. Hank sam się sobie dziwił, że zmarnował tyle czasu. Okoliczności zmuszały do przeprowadzenia frontalnego ataku, który zawsze jest najskuteczniejszą obroną. Że też wcześniej na to nie wpadł! Przez całą noc obmyślał kolejne posunięcia i rano przystąpił do realizacji swoich zamierzeń.

- Człowieku, chyba upadłeś na głowę - wykrzyknął na jego widok Jackson Talbot. - Budzisz mnie w niedzielę o siódmej rano z powodu głupiego prasowania? Nie pracuję całą dobę i nigdy nie miałem żelazka.

- Ale chyba mógłbyś sprawdzić wśród rupieci, które czasem znajdujesz w pokojach?

- Może i mógłbym, tylko po co? - Stary Talbot nie miał zamiaru poddać się bez walki. - Sądziłem, że tak samo jak ja, lubisz styl swobodny.

- Wolę inny, ale tu nie mam wyboru. Wór na śmieci to nie miejsce na ubrania.

- Uważaj, co mówisz, Metcalf. Nikt cię nie zmusza do mieszkania u mnie.

- Wcale nie miałem na myśli pokoju - mruknął Hank, nie wdając się w szczegóły. - Po prostu rozejrzyj się za tym żelazkiem.

- No dobrze, skoro zerwałeś mnie z łóżka. I tak pewnie już nie usnę. - Talbot nie przestawał zrzędzić, ale wyciągnął spod kontuaru wielkie pudło. Zbierał w nim rzeczy zapomniane przez gości. - A niech mnie licho...

- Znalazłeś?!

- Patrz! Dwadzieścia pięć centów wybite z okazji dwusetnej rocznicy. Skąd to się tu wzięło? Musiało mi wypaść z kasy.

- Na pewno nie wyleciało ci z tej twojej skąpej łapy. Cholera, masz to żelazko czy nie?

- Nie gorączkuj się tak, Metcalf. Widzisz, że szukam. Zaraz, zaraz... a to co? Hmm. Coś mi się wydaje, że mam.

Hank z trudem opanował niecierpliwość. Wreszcie Jackson z dumną miną postawił na ladzie prawie nowe żelazko z nawilżaczem.

- Dzięki, Jackson.

- Proszę bardzo. Oczywiście trochę będzie cię to kosztowało...

- Dopisz mi do rachunku.

Hank złapał żelazko i pognał do pokoju. Czasu było niewiele, a jedyny porządny garnitur, w którym chodził na śluby i pogrzeby, wymagał porządnego prasowania. Hank nie tracił ani chwili. Jeśli będzie miał szczęście, to zdąży. Msza zaczynała się o dziesiątej czterdzieści pięć.

Susan nie była zachwycona tym, że jest niedziela. Zawsze chodziła z dziećmi do kościoła, ale dziś na samą myśl o wścibskich spojrzeniach i szeptach dostawała gęsiej skórki. Tylko duma nie pozwoliła jej stchórzyć. Wiedziała również, że miejscowe plotkarki jednoznacznie skomentują nieobecność pani Metcalf. Morristown było małym miasteczkiem i wszyscy się tutaj znali.

Spotkało ją jednak przyjemne rozczarowanie. Ludzie nie zwracali na nią zbytniej uwagi, a przyjaciele starali się okazywać sympatię. Zauważyła, że zachowują się trochę nienaturalnie, ale wynikało to z ich najlepszych intencji. Z zamyślenia wyrwały ją głośne szepty dzieci. Kim i Jake zawzięcie o czymś dyskutowali.

- Uspokójcie się, wchodzimy do kościoła. Co się z wami dzieje?

- Och, nic, mamo - odparła szybko Kim. - Postanowiliśmy usiąść z tobą na dole.

- Przecież zawsze idziecie na galerię - zaprotestowała Susan, ale córka złapała ją za rękę i pociągnęła w stronę wyłożonej czerwonym chodnikiem głównej nawy. - Nie chcecie siedzieć z kolegami?

- Tam są same maluchy. Jake i ja jesteśmy już na to za dorośli.

- No dobrze, ale nie musisz tak pędzić. Jake, ty też chcesz tu zostać? - Odpowiedziało jej wzruszenie ramion.

- Kim, usiądźmy wreszcie. Mamy całą wolną ławkę.

- Chodźmy troszkę dalej - nalegała Kim. - O, tutaj. Ty pierwsza. Ja chcę usiąść przy Jake'u.

- Chcesz z własnej woli siedzieć obok brata? Czy ty się dobrze czujesz?

- Oczywiście, mamo - zapewniła Kim, kierując ją w lewo. Susan spojrzała na córkę ze zdziwieniem. Co jej strzeliło do głowy, żeby zrezygnować z galerii, gdzie było dużo miejsca? Z przodu zawsze panował większy tłok. W tym momencie Kim zdecydowanym ruchem popchnęła ją na ławkę. Susan straciła równowagę i niemal usiadła komuś na kolanach.

- Strasznie przepraszam, ale... to ty?

- Nic nie szkodzi, Cukiereczku. - Hank przesunął się, robiąc dla niej miejsce. Chwycił Susan za łokieć i zmusił, żeby wcisnęła się pomiędzy niego a Kim. - Na pewno się zmieścisz. Wy chyba też, prawda?

- Jasne, tatusiu. - Kim uśmiechnęła się od ucha do ucha. Podobnie jak ojciec, miała bardzo zadowoloną minę.

- A cóż ty robisz w kościele? Nigdy nie przychodziłeś na mszę.

- Nigdy nie mów „nigdy" pod tym dachem. Tutaj wszystko jest możliwe. Poza tym cały czas pamiętam o naszym postanowieniu. Musimy dawać dzieciom dobry przykład.

Susan szybko zerknęła na Kim i Jake'a. Natychmiast wlepili wzrok w ołtarz udając, że rodzice w ogóle ich nie interesują. Rozejrzała się dyskretnie i zauważyła, jak kilka osób odwróciło od nich wzrok o sekundę za późno.

- Wspaniale - szepnęła ze złością. - Oprócz tego dostarczasz jeszcze tematów do plotek. Wszyscy gapią się tylko na nas.

- Niech sobie patrzą. Przecież to normalne, że rodzina przychodzi razem do kościoła.

- Ładna mi rodzina! - parsknęła. - Bywasz tu raz na rok, a teraz na dodatek siedzisz obok porzuconej małżonki. Będą o nas mówić co najmniej przez miesiąc.

- Wobec tego wstanę i pójdę gdzie indziej.

- Ani mi się waż! Siedź tu i nie zwracaj na siebie uwagi.

- Dobrze, Cukiereczku - zgodził się ochoczo i spróbował ją objąć.

- Na Boga, Hank, nie zapominaj, gdzie jesteś!

- To przecież idealne miejsce, żeby się poznać w biblijnym sensie.

- To wcale nie jest śmieszne.

- Przepraszam, nie będę żartował.

- Po prostu bądź cicho.

Susan miała wrażenie, że msza ciągnie się ponad miarę. Kazanie trwało tak długo, jakby pastor chciał za jednym zamachem omówić cały Stary Testament. Później wszyscy zaczęli szukać pieniędzy na tacę, jakby właśnie dziś włożyli je do innej kieszeni niż zwykle.

- Zanim stąd wyjdziemy - zwrócił się do wiernych pastor Holland - chciałbym pozdrowić tych, którzy pragną przyłączyć się do naszej kongregacji. Niech wystąpią na środek.

Susan odwróciła się, żeby zgodnie ze zwyczajem podać rękę osobie siedzącej za nią i stwierdziła, że mnóstwo ludzi patrzy wyczekująco na Hanka. Każdy chciał się przekonać, czy skorzysta z zaproszenia i pomaszeruje do ołtarza.

- Naprzód Hank. Na co czekasz? - zachęcała Linda Bowen. -Trzeba dopełnić formalności, skoro już tu jesteś.

- Oczywiście - zawtórowała Karen Randall. - Jeśli ty się przyłączysz, to może namówimy Mike'a i Juniora, żeby też zaczęli przychodzić do kościoła.

- Wydaje mi się, że niektórzy członkowie woleliby, żebym się jeszcze nie zdecydował. Niech zostanie tak, jak było. Inni na tym skorzystają.

- Amen! - zawołał ktoś z tyłu, wywołując huragan śmiechu.

W końcu ludzie zaczęli się powoli rozchodzić. Kilku mężczyzn, będących klientami „Seed and Supplies" podeszło do Hanka, żeby porozmawiać o interesach. Susan zawołała dzieci:

- Pospieszcie się, jedziemy do domu.

- Nie zaczekamy na tatusia?

- W porządku, kochanie, idź z mamą. - Hank ani na chwilę nie przestał być czujny. - Przyjadę trochę później. O której będzie obiad, Suz?

- Natychmiast jak go przywieziesz, mój drogi - odparła słodko.

- Ach, te kobiety - mruknął znacząco do kolegów. - Ale bez nich nie można żyć. Sami wiecie, jak to jest. - Mężczyźni zarechotali.

Przez całą powrotną drogę w uszach Susan dźwięczał ten śmiech. Wyglądało na to, że wszyscy po kolei stawali po stronie Hanka. Przecież to niesprawiedliwe. On wcale nie zasługiwał na taką pomoc. Susan zaczynała rozumieć, dlaczego w przypadku przestępstwa jego ofiara czuje się czasem bardziej napiętnowana niż sprawca, któremu udowodniono winę. Słowa Kim także zdawały się potwierdzać to paradoksalne zjawisko.

- Cudownie, że tatuś był z nami w kościele. I przyjdzie jeszcze na obiad. To prawie tak jakby znów tutaj mieszkał. On jest taki kochany. Może nawet spędzimy razem święta jak normalna rodzina.

- Kochanie, do Bożego Narodzenia są jeszcze dwa tygodnie. -Susan bezbłędnie odczytała intencje córki. - Nie wiadomo, co może się w tym czasie wydarzyć. Sądziłam też, że Święto Dziękczynienia przypadło tobie i Jake'owi do gustu. Mieliście okazję zjeść po dwa obiady.

- Taak - westchnęła Kim. - I oba upłynęły w beznadziejnej atmosferze. Wolelibyśmy jeszcze choć raz być w święta z rodzicami. No i tatuś nie może przecież siedzieć sam w tym ohydnym motelu.

Susan musiała po cichu przyznać córce rację. Nawet Hank nie zasługuje na to, żeby świętować w takim miejscu jak motel.

- A co ty o tym sądzisz, Jake? - spytała syna, który siedział z tyłu, nie biorąc udziału w rozmowie. - Chcesz, żebyśmy spędzili te święta we czwórkę?

- Och, nie wiem. Chyba tak. To zależy od ciebie, mamo.

- No dobrze. Ale tylko święta, nic więcej. - Susan zwróciła się do córki: - Niech ci nie przyjdzie do głowy, że coś z tego wyniknie.

- Nigdy nic nie wiadomo - zaprotestowała Kim. - Po paru dniach możesz nawet chcieć, żeby wrócił.

- Po jakich paru dniach?!

- Mówię o Wigilii. A przedtem ktoś musi ci pomóc kupować prezenty.

- Czyżby Święty Mikołaj zastrajkował?

- Daj spokój, mamo. - Tym razem odezwał się Jake. - Już nie musisz nam robić wody z mózgu.

- A nie wyrośliście przypadkiem z dostawania prezentów?

- Skądże! - zawołali zgodnym chórem.

- No tak, tego się spodziewałam - oświadczyła z westchnieniem. Lubili wyciągać spod choinki kolorowe pudełka. Co gorsza, lista życzeń z roku na rok stawała się coraz dłuższa i bardziej kosztowna. Susan pomyślała o obręczy do koszykówki, która leżała schowana w garażu. Kim miała rację mówiąc, że przyda się ktoś do pomocy. Większość prezentów wymagała montażu lub innych zabiegów technicznych, które zawsze ją przerażały. Do tego potrzebna jest męska ręka. Ostatecznie, może to być ręka Hanka.

Kim niecierpliwie czekała, aż zjawi się ojciec. Przyjechał punktualnie o piątej. Córka przywitała Hanka zaproszeniem na Boże Narodzenie.

Hank zerknął niepewnie na żonę.

- Czy to prawda, Susan?

- Tak - zgodziła się bez entuzjazmu. - Kim i Jake chcieliby, żebyś spędził tutaj Wigilię i pierwszy dzień świąt. My oboje możemy chwilowo ogłosić zawieszenie broni.

- Oczywiście. - Doskonale, dodał w myśli. Wszystko rozwijało się zgodnie z jego planem. A może nawet lepiej.

Jego pewność siebie nie umknęła uwadze Susan. Zachowywał się zupełnie jak domownik. Obserwowała Hanka w czasie obiadu i szybko doszła do wniosku, że musi temu zaradzić. Nie miała zamiaru pozwolić, żeby się tak panoszył. Poczekała tylko, aż Kim i Jake wyjdą na szkolne zebranie.

- Przestań się łudzić, Hank. Między nami nic się nie zmieniło. Dzieci powinny wiedzieć, że mogą liczyć na nas oboje, chociaż nie jesteśmy już razem. Tylko dlatego akceptuję wspólne święta. No i jeszcze z powodu tej cholernej obręczy. To był twój genialny pomysł, więc sam musisz ją przykręcić.

- Zrobię to - zgodził się natychmiast. Słowa Susan nie osiągnęły zamierzonego celu. - Myślałem też o tym, że trzeba trochę przerobić piwnicę. Skoro postanowiłaś dać Jake'owi ten stary sprzęt fotograficzny, to może warto byłoby urządzić ciemnię. W tym tygodniu mógłbym przed południem zrobić półki i jakiś stół. Potrwa to parę dni. O ile, oczywiście, nie masz nic przeciwko temu.

- Nie, skądże - zaprzeczyła bez wahania. Mimo to zaraz poczuła wątpliwości. Obecność Hanka wciąż działała na nią w ten szczególny sposób, który teraz uznała za niepokojący. Wpadła w popłoch na myśl o kilku dniach spędzonych z nim pod jednym dachem. Zaraz się jednak zmitygowała. Przecież on będzie siedział w piwnicy.

Odetchnęła z ulgą i szybko sięgnęła po dokumenty przygotowane według wskazówek Lary. Dyskusja na temat rozwodu z pewnością nie będzie przyjemna, co powinno skutecznie wybić Hankowi z głowy wszelkie nadzieje. Rozmyślnie poruszyła najpierw sprawę najbardziej drażliwą:

- Powinniśmy dokładnie sprecyzować zasady dotyczące opieki nad dziećmi. Zdecydujmy więc, które święta Kim i Jake będą spędzać z tobą, a które ze mną. Mamy do wyboru również inny wariant: podział konkretnych dni na czas przed i po południu.

- Nie moglibyśmy w święta przebywać wszyscy razem? Tak jak mamy zamiar zrobić w tym roku?

- To na dłuższą metę jest nie do przyjęcia, Hank. Zgodziłam się na gwiazdkę w rodzinnym gronie, żeby ułatwić dzieciom przystosowanie się do nowej sytuacji. My oboje musimy się teraz tolerować, ale w przyszłym roku każde z nas będzie już miało własne życie.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Masz kogoś?

- Nie! - zaprzeczyła odruchowo. - Ale większość ludzi po rozwodzie zakłada nowe rodziny. I to zupełnie szybko.

- Dlatego tak się spieszysz?

- Uznaliśmy przecież, że to jedyne rozwiązanie.

- Wcale nie.

- Ależ Hank...

- Ty sama podjęłaś tę decyzję. Ty omówiłaś wszystko z Larą i napisałaś ten głupi projekt Nie brałem w tym żadnego udziału.

- Ale zgadzasz się, że nie mamy innego wyjścia?

- Do diabła, wcale nie! Rozwód to najgorsze, co możemy zrobić. Jeśli się nad tym lepiej zastanowisz, sama dojdziesz do podobnego wniosku.

- Mylisz się, Hank. Tracimy tylko czas. To jedyny wniosek, jaki wyciągnęłam z naszej rozmowy.

- Co wobec tego masz zamiar zrobić?

- Ustalić z tobą wszystkie szczegóły tej umowy: sprawę opieki, podział majątku i całą resztę. Właśnie w tym celu zostałeś zaproszony.

- Czy naprawdę musimy to teraz omawiać? Skoro żadne z nas z nikim się nie spotyka, to może dajmy sobie trochę czasu na zastanowienie? - Susan chciała zaprotestować, ale nie pozwolił jej dojść do słowa - Chciałbym ci coś zaproponować. Rozejm przez całe święta. Ani słowa o separacji. Jeżeli później nadal będziesz chciała rozwodu, to podpiszę te papiery. Zgoda?

Nie odpowiedziała. Próbowała odgadnąć jego intencje. Mogła się jedynie domyślać, że coś knuje. Patrzył na nią w dziwny sposób, zupełnie inaczej niż kiedyś. Zawsze sądziła, że zna go na wylot, jednakże ostatnio za każdym razem, gdy przebywała w towarzystwie Hanka, odnosiła wrażenie, że ma do czynienia z kimś obcym. Kiedy przestali się rozumieć?

- No więc?

- Dobrze - zgodziła się po namyśle. I tak nie miała wyboru. Sprzeciw na pewno sprowokowałby Hanka do odrzucenia całego dokumentu. Niewielkie ustępstwo z jej strony nie powinno zaszkodzić. W ciągu najbliższych tygodni Hank sam zrozumie, że ich małżeństwo należy do przeszłości. Niech więc chociaż dzieci mają takie święta, jakich pragną.

- Obiecuję, że nie pożałujesz tej decyzji, Cukiereczku - oznajmił z szerokim uśmiechem. Miał swoje powody, aby się cieszyć.

- Bądź łaskaw nie nazywać mnie w ten sposób.

- Przecież zawsze mówiłem do ciebie Cukiereczku.

- A ja nigdy tego nie lubiłam. Moja siostra miała psa, który tak się

wabił.

- Na pewno rozkoszne stworzenie, ciekawe świata?

- Raczej wredna mała suka, która zawsze gryzła mężczyzn. Raz

nawet rzuciła się na ciebie, pamiętasz?

- To właśnie był Cukiereczek? - Skrzywił się na wspomnienie psich zębów we własnej łydce.

- Uhm.

- A co powiesz na Słoneczko?


ROZDZIAŁ 8



A jednak zawieszenie broni okazało się błędem. Za późno zdała sobie z tego sprawę. Hank na wszelkie możliwe sposoby próbował stać się w domu niezbędny. Nie miała pojęcia, jakim cudem załatwił sobie urlop, ale jednego była pewna. Spędzał z nimi o wiele za dużo czasu. Przyjeżdżał o świcie i siedział aż do wieczora. W ciągu dnia, gdy dzieci były w szkole, zawzięcie heblował w piwnicy deski. Po kolacji pomagał Jake'owi robić doświadczenia z fizyki, omawiał z Kim sprawy treningów, dyskutował z dziećmi o szkole, sporcie, modzie i wyborach prezydenckich. Susan patrzyła na to krzywym okiem.

Postanowiła go w miarę możności unikać. Przedłużyła sobie godziny pracy, lecz niewiele to pomogło. Hank najwyraźniej uznał, że zawarli rozejm. Wynajdywał coraz to nowe preteksty mające usprawiedliwić jego wizyty w redakcji. Najpierw chciał obejrzeć ciemnię, aby ta, którą szykował dla Jake'a była wierną kopią oryginału. Później zaczął przywozić Susan domowe obiadki. Po tygodniu miała powyżej uszu stałej obecności prawie byłego męża.

Wszyscy podwładni patrzyli na nią znacząco i widać było, że nie bardzo dają wiarę wyjaśnieniom szefowej.

Przywitała niemal z ulgą nadejście Wigilii. Nie cieszyła jej, co prawda, perspektywa spędzenia całego wieczoru w towarzystwie Hanka, ale święta oznaczały bliski koniec rozejmu. Poza tym będą przecież dzieci.

Tu się jednak przeliczyła. Natychmiast po wigilijnej wieczerzy Kim wyciągnęła Jake'a z domu na kolędowanie w gronie szkolnych kolegów. Był to tradycyjny zwyczaj.

Hank uznał, że sytuacja zmierza we właściwym kierunku. Jego uśmiech zdawał się nie pozostawiać wątpliwości. Postanowiła szybko ściągnąć go z obłoków na ziemię.

- Chyba moglibyśmy trochę popracować nad tą umową - zaproponowała, wyciągając z szuflady plik dokumentów.

- O właśnie, ta klauzula wymaga...

- Nie ma mowy. Jest przecież dopiero Wigilia. Rozejm wciąż obowiązuje, więc ani słowa o rozwodzie. - Spokojnie wyjął jej z ręki papiery i włożył z powrotem do sekretarzyka.

Stał teraz tuż obok niej. Susan ze zdumieniem stwierdziła, że jej własne ciało zdradziecko reaguje na jego bliskość. Piersi zaczęły nabrzmiewać, a sutki stwardniały, jakby w oczekiwaniu. Spróbowała przywołać na pomoc resztki rozsądku. Podbiegła do okna. Miała nadzieję, że orzeźwi ją chłodne powietrze.

- Muszę skończyć pakowanie tego stosu prezentów. Hank podążył za nią. Objął ją od tyłu i przyciągnął do siebie.

- Zrobimy to później, gdy dzieci pójdą spać.

- Nie musimy czekać tak długo. One już nie wierzą w Świętego Mikołaja. A dziś na pewno nie będą chciały iść wcześnie do łóżek.

- A ty? - zapytał, przytulając ją mocniej. - Nie miałabyś ochoty iść do łóżka?

Znów owładnęło nią nieoczekiwane podniecenie. Hank trzymał ją w ramionach, jak za dawnych, dobrych czasów. Z jaką łatwością mogłaby ulec zmysłom! Wiedziała, o czym mówił. Z trudem odsunęła od siebie tę pokusę.

- Rzeczywiście, drzemka to świetny pomysł. Zatrzaśnij drzwi za sobą. Zobaczymy się jutro.

- Miałem na myśli co innego - szepnął, odwracając ją do siebie.

- A ja dokładnie to, co powiedziałam - skłamała dzielnie.

- Mamo, czy wszystko w porządku? - Jake stał na progu i patrzył na nich podejrzliwie.

- Nic się nie stało, Jake - zapewniła szybko syna i, korzystając z zaskoczenia Hanka, wyśliznęła się z jego uścisku. Podeszła do Jake'a i objęła go z wdzięcznością. - Co was sprowadza do domu? Zapomnieliście coś zabrać?

- Kapelusz - odparł niepewnym głosem. - Zapomniałem kapelusza. - Z trudem oderwał roziskrzony gniewem wzrok od twarzy ojca. - Mamo, naprawdę nic ci nie jest? Zostanę, jeśli chcesz.

- Ależ kochanie, idź i baw się dobrze. - Teraz, gdy Hank znajdował się w bezpiecznej odległości, mogła lekkim tonem przekonać syna, że nie ma powodów do niepokoju.

Zdjęła z wieszaka filcowy kapelusz i z uśmiechem włożyła go Jake'owi na bakier. Zamknęła drzwi i oparła się plecami o wyłożoną boazerią ścianę. Spojrzała na Hanka. Było oczywiste, że stracił ochotę na dalsze zaloty.

- Nic z tego nie rozumiem. Co w niego wstąpiło? Chyba myślał, że chcę ci zrobić krzywdę.

- Przesadzasz. - Wzruszyła ramionami. - Jake jest tylko trochę nadopiekuńczy. To zupełnie normalny objaw, zwłaszcza że obecnie przypadła mu rola głowy domu!

- Sądziłem, że lepiej się rozumiemy. Cholera, naprawdę starałem się zostać jego przyjacielem.

- Ach, więc stąd te męki nad fizyką? I pomysł z ciemnią? Stajesz na głowie, żeby zrobić z Jake'a kumpla?

- Próbuję unormować nasze wzajemne stosunki.

- Dlaczego, Hank? Chcesz jego także nastawić przeciwko mnie? Żeby przyznali ci opiekę nad dziećmi? O to ci właśnie chodzi?

- Nastawić przeciwko tobie? - powtórzył zdumiony. - Zgłupiałaś, kobieto?! Uważasz, że jestem aż takim draniem?

- Nigdy nie poświęcałeś Jake'owi aż tyle uwagi!

- Wiem, usiłuję nadrobić stracony czas. Masz rację, nie byłem dla niego najlepszym ojcem. Chciałem to zmienić, nim będzie za późno. Chyba powinnaś mnie zrozumieć. Przecież ty starasz się zbliżyć do Kim.

- Ona uważa, że bardziej zależy mi na pracy niż na niej. Muszę ją przekonać, że to nieprawda.

- Widzisz więc, że oboje robimy dokładnie to samo. Tylko że ja nie obrzucam cię niesprawiedliwymi oskarżeniami.

- Wybacz, Hank. - Odruchowo oparła dłoń na jego ramieniu. -Ostatnio tyle się na mnie zwaliło. Jestem przerażona, że mogę również stracić Kim i Jake'a.

- Myślisz, że ja nie jestem przerażony? - Odwrócił się gwałtownie i chwycił ją za rękę. - Spróbowałabyś samotnie pomieszkać w tym parszywym motelu, a zobaczyłabyś, jak można się czuć. Nie masz pojęcia, jak bardzo brakuje mi dzieci i domu. I ciebie.

- Rozumiem, Hank, że teraz musi ci być ciężko, ale wszystko się ułoży, jak znajdziesz lepsze mieszkanie.

- Mieszkanie? Susan, mówiłem zupełnie o czym innym. Ja tęsknię za rodziną. Za tobą.

Pociągnął ją ku sobie. Po raz drugi tego wieczoru Susan znalazła się w objęciach Hanka. Trzymał ją tak mocno, jakby chciał tym samym udowodnić, że należy tylko do niego. Kiedy zaczął ją całować, nie pomyślała, że mogłaby go odepchnąć. Przeciwnie. Zarzuciła mu ręce na szyję i zanurzyła palce w kruczoczarnych, lśniących włosach. Zmusił ją, żeby rozchyliła wargi. Pogłębił pocałunek i ta pieszczota przypomniała im obojgu chwile największej intymności. Ręce Hanka nie pozostawały bezczynne. Pieściły jej smukłe ciało, a ich dotyk sprawiał, że Susan drżała z rosnącego pożądania. Chciała tylko jednego - żeby ją wziął tutaj i teraz. Jego dłonie zsunęły się niżej i objęły jej biodra. Uniósł ją lekko, przyciskając do siebie.

- Czujesz, jak bardzo cię pragnę? - spytał chrapliwym szeptem. -Wiem, że to czujesz, Susan.

Odgłos kroków za oknem sprowadził ją na ziemię. Wyrwała się Hankowi, próbując złapać oddech. W otwartych drzwiach stali Kim i Jake.

- O, to wy? Szybko wróciliście. - W jej głosie zabrzmiała dziwnie wysoka nuta.

- Zrobiło się strasznie zimno i wszyscy poszli do domu.

- Jake obrzucił ich szybkim, świdrującym spojrzeniem. -Wszystko w porządku, mamo?

- Naturalnie, że tak. Dlaczego miałoby być inaczej?

- No widzisz? - Kim szturchnęła brata łokciem w bok.

- Mówiłam ci, żebyś tak nie gnał do domu.

Susan zauważyła, że Hank zmienił się na twarzy. Szybko zmieniła temat - Wspaniale, że już jesteście. Mamy jeszcze tyle do zrobienia.

Reszta wigilijnego wieczoru upłynęła pod znakiem ostatnich przygotowań do gwiazdki. W ciągu dwóch kolejnych dni Susan prawie bez przerwy krzątała się po domu, wynajdując sobie zajęcia, aby nawet przez chwilę nie znaleźć się sam na sam z mężem.

Jak to zwykle bywa, święta minęły szybko. A wraz z nimi skończył się rozejm.































ROZDZIAŁ 9



- Czy naprawdę musimy już iść spać?

- Najwyższy czas. - Susan była nieugięta. - Wasz tatuś też zaraz wychodzi. - Śpijcie dobrze, kochani.

Kim i Jake z ociąganiem pomaszerowali na górę. Hank poczekał, aż dzieci znikną w swoich sypialniach, i pociągnął Susan na ganek przy drzwiach.

- Co ty wyprawiasz, Hank?

- Cicho - szepnął. - Jake mnie zastrzeli, jeśli będziesz tak krzyczeć.

- To całkiem niegłupi pomysł - stwierdziła, zniżając jednak głos. - Zwłaszcza gdy ciągniesz mnie o tej porze na dwór.

- Chciałbym z tobą porozmawiać o Jake'u. Musisz mi pomóc, Susan. On zupełnie otwarcie traktuje mnie jak wroga. Ty i Kim doszłyście jakoś do porozumienia. Jak udało ci się tego dokonać?

- Sama nie wiem. Spędzam z nią ostatnio więcej czasu. Na szczęście, Kim powoli wyrasta z tej swojej zadziorności. Dużo rozmawiamy na babskie tematy - o strojach, fryzurach, makijażu, mężczyznach.

- Niezbyt się na tym znam.

- Ty wcale nie musisz. Kim i ja po prostu od tego zaczęłyśmy. Później okazało się, że naszą pasją jest ochrona środowiska. Kim pomaga mi teraz opracować plan wykorzystania gazet, które przychodzą ze zwrotów. Wy obaj także moglibyście znaleźć wspólny język. Zaraz, zaraz... Ta ciemnia wprawiła go w cielęcy zachwyt. On uwielbia fotografować. Co powiesz na ten pomysł?

- Odpada. To nie moja dziedzina. Chyba Jake ma jeszcze jakieś inne zainteresowania?

- Owszem. Rysunki, malowanie, pisanie.

- Nie mam pojęcia o sztuce. Może lubi jakiś sport?

- Raczej nie. Jedyna rzecz, która mi jeszcze przychodzi do głowy, to czytanie. - Parsknęła śmiechem na widok miny Hanka. - Nie bój się, to nie jest szkodliwe dla zdrowia.

- Ale ja jestem za stary na komiksy.

- Jake także. Nie bierze ich do ręki od lat. Obecnie pasjonuje się literaturą science fiction.

- Science fiction?

- No wiesz, podróże kosmiczne, pętle czasu, inne cywilizacje. Chodź, pokażę ci, o czym mówię. - Susan podeszła do zaparkowanej przed domem furgonetki i zdjęła ze skrzyni wielką torbę pełną książek. - Miałam zamiar podrzucić je do biblioteki na wyprzedaż. Chcesz to przejrzeć? Ta tematyka może ci się spodobać. Zawsze lubiłeś astronomię, pamiętasz?

- Jeszcze jak.

Podniosła głowę, zaskoczona zmysłowym tonem jego głosu. Zmieszała się widząc, jak na nią patrzy. Oboje wiedzieli, dlaczego. Ależ ze mnie kretynka, pomyślała. Jak mogłam do tego dopuścić?

Hank pogłaskał ją delikatnie po zaróżowionym policzku.

- Pamiętam, jak wieczorem jeździliśmy Drogą Króliczków za miasto. Prowadziło nas światło gwiazd i księżyca. Pamiętam, jak leżeliśmy obok siebie na tej kapie, którą uszyła twoja babcia. Pokazywałem ci różne gwiazdozbiory i kochaliśmy się...

- Dosyć, Hank.

- Znów chciałbym razem z tobą patrzeć w gwiazdy, Susan.

- Daj spokój. To odległa przeszłość.

Spróbował jej odebrać torbę z książkami, która ich rozdzielała, ale Susan przycisnęła ją do siebie niczym tarczę.

- Uwierz mi, Hank. Jedyne, co nas obecnie łączy, to sprawa rozwodowa. Nie chcę żadnych wędrówek po zaułku wspomnieli.

- Dlaczego? Gdybyś tylko pomyślała o tych wszystkich szczęśliwych chwilach, które spędziliśmy razem, to zaraz zapomniałabyś o rozwodzie. Nie zostawiaj mnie, Susan.

- Proszę cię, przestali. Nie komplikuj sytuacji. Najważniejsze sprawy już ustaliliśmy.

- Nic nie ustaliliśmy! - zaprzeczył gwałtownie. - Do licha, Susan, przecież nawet nie tknęliśmy tej umowy. A wiesz czemu? Bo żadne z nas tak naprawdę nie chce separacji!

- To nieprawda, Hank. Jesteś po prostu uparty jak osioł i nie dostrzegasz rzeczy oczywistych. Na szczęście, rozejm mamy już za sobą. Obiecałeś podpisać ten dokument. Nie musimy się więc kłócić.

Hank rzucił okiem na zegarek. Jedenasta.

- Została jeszcze godzina. Daj mi szansę, Cukiereczku. Przekonasz się, jak mogłoby nam być dobrze, gdybyś pozwoliła mi wrócić.

Chciała coś powiedzieć, ale Hank zagarnął ustami jej rozchylone wargi kradnąc to, co miał nadzieję otrzymać bez protestu. Trzymała przed sobą książki i nie mogła się bronić, ale kiedy pocałunek stał się bardziej namiętny, zupełnie straciła chęć do walki. Kiedy wreszcie Hank odsunął się od niej, oboje nie mogli złapać tchu. W końcu uwolnił ją od ciężkiej torby, którą postawił na ziemi.

- Sama siebie oszukujesz, Susan. Jeszcze nie wszystko stracone. Dobrze wiesz, że wciąż coś nas łączy.

- To już nie ma znaczenia - wyszeptała cicho, lecz jej słowa nie zabrzmiały przekonująco nawet dla niej.

- Oczywiście, że ma - nalegał. - Wcale nie sugeruję, żebyś mi pozwoliła sprowadzić się dzisiaj do domu. Rozumiem, że nie jesteś na to gotowa. Ale chyba możesz mnie wysłuchać?

Zawahała się na moment i skinęła głową.

- No dobrze, mów.

- Powinniśmy kontynuować nasze negocjacje. Jeśli tylko zaczniemy rozmawiać...

- Ale powiedziałeś mi, że podpiszesz tę umowę, o ile zgodzę się na rozejm - przypomniała mu. - Obiecałeś.

- Nie to miałem na myśli, Suz.

- O czym więc mamy dyskutować?

- O tym, że moglibyśmy się pogodzić. Naprawdę - dodał z naciskiem, widząc jej zdumienie. - Chciałbym, żebyś podała warunki, na jakich mógłbym do ciebie wrócić.

- Ja nie stawiam żadnych warunków, Hank. Po prostu nie zgadzam się na twój powrót.

- Jesteś tego całkiem pewna? Przecież musi znaleźć się jakiś sposób, żebyśmy doszli do porozumienia. Nie chcesz pozwolić mi nawet spróbować?

- To nie takie proste jak sądzisz, Hank. Zbyt wiele się wydarzyło. My też jesteśmy teraz inni.

- Może właśnie o tym należałoby porozmawiać. Susan, zastanów się nad wszystkim i daj mi odpowiedź w niedzielę, jak przyjdę na obiad. Dzieci będą myśleć, że ustalamy warunki rozwodu. Jeżeli się nie pogodzimy, to nie będą mieć...

- Niepotrzebnych złudzeń - dokończyła za niego. - Przynajmniej w tym się zgadzamy.

Westchnęła ciężko. Właściwie nie mogła zrozumieć, dlaczego w ogóle bierze pod uwagę propozycję Hanka. Nie miała zamiaru zmienić zdania. Ale dyskusja mogła ujawnić przyczyny powolnego rozpadu ich małżeństwa. Choćby z tego powodu warto spróbować.

- Dobrze. Przemyślę to, co powiedziałeś.

- Nie będziesz tego żałować, Cukiereczku. Masz moje słowo. Pochylił się i pocałował ją lekko w usta, po czym złapał torbę z książkami i spokojnie podszedł do ciężarówki. Z twarzy nie schodził mu pełen zadowolenia uśmiech.

- Na razie wiem jedno - mruknęła, gdy odjechał. - Więcej żadnych Cukiereczków!

Z resztą warunków nie poszło tak łatwo. Głowiła się nad nimi bez przerwy, ale nie wymyśliła nic, co nadawałoby się do wpisania na listę. Zmięte kartki kolejno lądowały w koszu. Pojednanie wydawało się zupełnie nierealne.

Tydzień minął, zanim się obejrzała. W niedzielę znów spotkali się na mszy, a po południu Hank przyjechał do domu na obiad i usiadł przy stole na swoim zwykłym miejscu. Gawędził z Kim, próbując wciągnąć do rozmowy również Jake'a, ale raz po raz zerkał na żonę. Bezskutecznie usiłował z wyrazu jej twarzy wyczytać prognozę dla rodziny. Czyżby front chłodny? A może ocieplenie? Lecz oblicze Susan było nieprzeniknione. Tym razem czekał niecierpliwie, aż dzieci wyjdą z domu. Pragnął jak najszybciej rozproszyć wątpliwości, które dręczyły go od poprzedniego spotkania.

- Rozważyłaś moją propozycję? - zaczaj, gdy tylko Kim i Jake zamknęli za sobą drzwi. - Ustaliłaś swoje warunki?

- Nie. - Potrząsnęła przecząco głową. - Nie potrafiłam sprecyzować moich wymagań na piśmie. Uważam, że to nie ma sensu, Hank. Chyba nic z tego nie wyjdzie.

Zacisnął z całej siły dłonie w pięści, aż zbielały kostki. Jeden kącik ust drgał mu nerwowo.

- Susan, nie możesz tak zwyczajnie przekreślić tylu lat naszego życia. Spróbujmy wszystko naprawić. To z pewnością nie będzie łatwe, ale przecież jest możliwe. Powiedz tylko, co mam zrobić.

- Nawet nie wiem, od czego zacząć, Hank. Nie wiem, jak doszło do tego, co się w lecie wydarzyło. Gdybyś mógł mi to wyjaśnić, postarałabym się znaleźć jakieś rozwiązanie.

- Już ci mówiłem, Susan. Byłem wściekły i za dużo wypiłem. A Sandra znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Popełniłem po prostu wielki błąd.

- Tak, ale twój sierpniowy wyskok to jedynie konsekwencja sytuacji w naszym małżeństwie. Oboje przestaliśmy się rozumieć dużo wcześniej. W ciągu ostatnich dwóch lat spędzałeś w „Jube" każdą wolną chwilę. Od kiedy wykupiłam „Gazette", piłeś coraz więcej. Awanturowałeś się o byle co. - Przerwała na moment, szukając odpowiednich słów. - Uważam, że nie byłeś szczęśliwy. Dlatego pojechałeś wtedy do klubu, a później do Sandry.

Nie zaprotestował. Patrzył na nią w milczeniu czarnymi jak węgiel oczami, z których teraz nic nie mogła wyczytać.

- A więc to prawda - szepnęła ze smutkiem. - Ja czułam się podobnie. Zrozumiałam to, gdy odszedłeś. Tych kilka miesięcy bez ciebie pozwoliło mi pojąć, jak bardzo byłam z tobą nieszczęśliwa.

Drgnął. Potwierdziły się jego najgorsze obawy.

- Nie zrozum mnie źle. - Sięgnęła przez stół i położyła dłoń na wielkiej, zaciśniętej pięści. - Tęskniłam za tobą, Hank. Czasem tak bardzo mi ciebie brakowało, że wątpiłam, czy dożyję poranka.

Chciał przytrzymać jej dłoń, ale Susan szybko cofnęła rękę, odbierając mu tym gestem całą nadzieję.

- Nawet nie wiesz, jak było mi ciężko - ciągnęła. - Ale przeżyłam. A po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że pomimo cierpienia jest mi czasem lepiej niż wtedy, gdy byliśmy razem. Nie muszę już słuchać wymówek, że za długo siedzę w redakcji. Nie muszę kłócić się z tobą o to, jaką część zysków mogę zainwestować w „Gazette". Nikt mi wciąż nie wyrzuca, że jestem marną żoną i wyrodną matką dlatego, że kocham swoją pracę.

- Nigdy ci nie zarzucałem, że jesteś niedobrą matką!

- Tylko złą żoną. To już o wiele lepiej - odparła z goryczą.

- Do licha, nie to chciałem powiedzieć.

- A co? Oboje dobrze wiemy, że od dawna robiłeś w domu o wiele więcej, niż do ciebie należało. A gdy wracałam później z pracy, zawsze musiałeś mi dać do zrozumienia, że zwalam na ciebie swoje obowiązki.

- Wcale nie miałem ci tego za złe - zaoponował. - Chciałem po prostu, żebyś mnie doceniła.

- Ale ja mam już dosyć podliczania, kto komu powinien być za co wdzięczny.

- Możemy to zmienić - zawołał. - Zacznę ci bardziej pomagać, jeśli chcesz. Mogę gotować i sprzątać, żebyś miała więcej czasu na pracę w redakcji. Zgadzasz się?

- Nie, Hank. Nie mam zamiaru zrobić z ciebie męczennika. Co z tego, że staniesz się wzorem męża, skoro ja będę mieć nieustające poczucie winy?

- Czego więc ode mnie oczekujesz, Susan? Mówisz, że potrzebujesz mojego wsparcia, a gdy oferuję ci pomoc, ty ją odrzucasz.

- Widzisz, Hank - zaczęła z wahaniem - pragnę takiego małżeństwa, gdzie obie strony nie dzielą obowiązków siekierą na pół, tylko każdy robi tyle, ile akurat może. Jest jeszcze coś - dodała -najbardziej zależy mi na tym, żeby znów mieć do ciebie zaufanie. Muszę uwierzyć, że możemy być szczęśliwi. Nie chcę żyć w strachu, że

któregoś dnia znów mnie opuścisz.

- Przysięgam ci, że to się nie powtórzy.

- Już raz przysięgałeś, nie pamiętasz? Przed ołtarzem. Okazuje się, że przysięgi nie są żadną gwarancją.

- A może gdybyśmy ustalili wszystkie inne sprawy, to i zaufanie by się w końcu odrodziło? Jeśli chcesz, spiszemy sporne kwestie oraz to, jak zamierzamy je w przyszłości rozwiązywać. Na przykład: kto z nas za co odpowiada, kto kiedy gotuje lub zmywa. Nie będzie żadnych niedomówień, niespodzianek i oskarżeń.

- Wątpię, czy to coś da. Przypuśćmy, że podzielimy domowe obowiązki. Ale czy fakt, że będziesz odkurzał zgodnie z planem, może wpłynąć na moje zaufanie? Nigdy nie wątpiłam, że umiesz pracować, natomiast nie wiem, czy jeszcze potrafisz być wierny.

- Spróbuj mi uwierzyć, Susan - poprosił. - Miał taką pokorną minę, jakiej nigdy jeszcze u niego nie widziała. - Zacznijmy od tych spraw, które możemy negocjować i zobaczmy, co z tego wyniknie.

Wciąż nie mogła się zdecydować. Zauważył jej wahanie i rozpaczliwie usiłował przechylić szalę na swoją korzyść:

- Co chciałabyś ustalić w pierwszej kolejności? Podział obowiązków, sprawy finansowe...

- Najpierw porozmawiajmy o Kim i Jake'u. Oni są najważniejsi.

- Przecież sprawa opieki przestanie być aktualna, jeśli postanowimy zostać razem?

- Tak, ale to nie zmieni faktu, że mamy wobec nich poważne rodzicielskie obowiązki - przypomniała. - I spore zaległości. Oboje dopuściliśmy do tego, że osobiste problemy przesłoniły nam dobro dzieci. Kim i Jake zasługują na więcej troski z naszej strony. Bez względu na to, czy się pogodzimy, czy rozejdziemy.

- Święta racja - przyznał. - Ale co w tej sytuacji powinniśmy zrobić?

- Trzeba opracować coś w rodzaju schematu, żeby każde z nas mogło spędzać trochę czasu z każdym dzieckiem oddzielnie. Nie chciałabym stracić tego, co zaczęło mnie łączyć z Kim, a ty z kolei przyznałeś, że pragniesz jakoś dotrzeć do Jake'a.

- Zgoda - przyznał bez dyskusji. - Musimy również częściej robić różne rzeczy jako rodzinny zespół.

- To prawda. Tylko skąd weźmiemy na to czas?

- Na pewno sobie poradzimy. Sama powiedziałaś, że dzieci są najważniejsze. Są ważniejsze niż „Gazette" i - dodał natychmiast -„Seed and Supplies".

Spojrzała na zegar i dzięki temu udało się jej pozostawić bez komentarza uwagę Hanka.

- Chyba skończymy na dzisiaj - stwierdziła z ulgą. - Dzieci zaraz wrócą.

- A więc do niedzieli?

- Hank, nie jestem do końca przekonana, czy to skuteczna metoda. Niczego nie obiecuję.

- Oczywiście - zgodził się szybko. - Ale możemy próbować. Aż do skutku, dodał w myśli.

W następną niedzielę wyczerpali temat „Dzieci" i zabrali się za „Podział obowiązków", przerobili też „Dochody i wydatki", a na końcu „Sprawy zawodowe".

- Przyznaj, Susan - nalegał Hank w sześć tygodni później, gdy godzina negocjacji zbliżała się do końca. - Są sprawy, które zawsze będziemy oceniać inaczej. Cały czas uważam, że za dużo pracujesz, ale mam zamiar to zaakceptować - dodał, uprzedzając jej sprzeciw.

- A ja prawdopodobnie muszę się pogodzić z tym, że jeździsz na beczce dynamitu.

- To właśnie jest kompromis. Zauważyłaś, że powoli staje się on naszą specjalnością? Potrafiliśmy osiągnąć porozumienie w tylu sprawach. Ty zainteresujesz się harcerstwem Kim, a ja nakłonię Jake'a, żeby wstąpił do drużyny skautów. Ten, kto pierwszy wraca do domu, zaczyna gotować obiad. W każdy wtorek cała rodzina sprząta wieczorem dom, a podział prac odbywa się na zasadzie losowania. W czwartki po południu rozrywka na świeżym powietrzu. Będziemy głosować nad wyborem zajęć. Została tylko jedna zasadnicza decyzja.

- To znaczy?

- Kiedy mogę znów zamieszkać z wami?

- Widzisz, Hank... - westchnęła.

- Rozumiem. Mamy do rozstrzygnięcia jeszcze inne kwestie, ale ta jest obecnie najważniejsza. Co więc postanowiłaś, Susan?

- Jeszcze nie wiem.

- W jaki sposób mógłbym cię przekonać?

- Nie wiem, Hank. Po prostu nie wiem! - Susan, jak zwykle, krążyła niespokojnie po pokoju, nie mogąc w żaden sposób znaleźć sobie miejsca. W miarę jak porozumienie stawało się coraz bardziej możliwe, jej wątpliwości nie malały, lecz rosły. Wciąż bowiem nie mogła sobie odpowiedzieć na najważniejsze pytania: Czy naprawdę chce, żeby Hank wrócił? Czy będzie umiała zaufać mu tak jak dawniej?

- Daj mi jeszcze trochę czasu, Hank.

- Ile?

- Sama nie wiem. Trudno przecież wyznaczyć jakiś termin.

- Nie sądzisz, że byłoby najlepiej, gdyby nasza rodzina zaczęła wreszcie funkcjonować normalnie?

- Możliwe - odparła. - Ale jeszcze nie jestem pewna. - Usłyszała trzaśniecie drzwiczek szkolnego autobusu. Kim i Jake wracali do domu. Była uratowana. Mogła jeszcze o tydzień odwlec podjęcie decyzji. - Hank, dzieci zaraz tu będą. Skończymy tę rozmowę w niedzielę, dobrze?

- W piątek - poprawił.

- Co takiego?

- W piątek. To dzień świętego Walentego, czyli Dzień Zakochanych, nie pamiętasz? Dzieci mają zabawę i nocleg w szkole. A my będziemy mieli całą noc na dyskusję i pojednanie. No i na celebrowanie tej okazji.

- Całą noc? - powtórzyła niepewnym głosem.

- A jakże, Cukiereczku. Całą noc.













































ROZDZIAŁ 10



Usłyszała pukanie i zaczęła liczyć. Pięćdziesiąt pięć, pięćdziesiąt, czterdzieści pięć, czterdzieści... Susan postanowiła otworzyć drzwi dopiero wtedy, gdy skończy. Dzisiejszego wieczoru siła woli i opanowanie mogą okazać się niezbędne.

Co za szczęście, że zdecydowała się na rozmowę z Lara.

Kiedy w dzień świętego Walentego światło poranka zaczęło się przesączać przez zasłony w sypialni, Susan biła się jeszcze z myślami. Nie znała odpowiedzi na dręczące ją pytania, ale postanowiła wybrać rozwiązanie, które wydawało się najprostsze i najmniej ryzykowne. Miała zamiar zgodzić się na powrót Hanka, choć bez żadnych gwarancji na przyszłość. Jeśli wszystko między nimi nie ułoży się tak, jak powinno, wezmą rozwód.

Po południu pojechała do Lary. W głębi duszy liczyła, że Lara przyzna jej rację. Musiała jednak mieć niezdecydowanie wypisane na twarzy, ponieważ przyjaciółka zaproponowała inne rozwiązanie. Susan bez namysłu stwierdziła, że będzie to najlepsze wyjście.

Gdyby tylko udało się jej przekonać Hanka.

- Już myślałem, że zapomniałaś o naszym spotkaniu... - powiedział Hank, gdy w końcu powitała go na progu. Zaraz jednak zauważył starannie ułożoną fryzurę Susan, później zaś jego spojrzenie powoli przesunęło się po prostej, czarnej sukience, która znakomicie podkreślała figurę.

- Ale wygląda na to, że niepotrzebnie się martwiłem. - W głosie Hanka zabrzmiał niski, szczególny ton, który sprawił, że policzki Susan pokryły się lekkim rumieńcem.

- Ślicznie wyglądasz, Cukiereczku.

Kosztowało ją to trochę zachodu. Wydeptała prawie dziurę w dywanie, wyciągając z szafy i odkładając na łóżko kolejne stroje. Zupełnie nie mogła się zdecydować, co na siebie włożyć. Nie chciała się zanadto wystroić. Hank mógłby z tego wyciągnąć niewłaściwe wnioski. Sięgnęła więc najpierw po swój codzienny ubiór, czyli dżinsy i pulower. W ostatniej chwili zmieniła jednak zdanie. Hank z pewnością szybko wyjdzie, gdy usłyszy jej odpowiedź. Niech więc przynajmniej zapamięta pierwsze wrażenie. Mała czarna świetnie nadawała się do tego przewrotnego celu.

- Chociaż raz pomyśleliśmy o tym samym - stwierdziła na widok niedzielnego garnituru i białej koszuli.

- W takim razie wieczór zapowiada się naprawdę interesująco. -

Pochylił się i złożył na jej wargach gorący pocałunek. Zadrżała i przymknęła oczy. Kiedy się cofnął, poczuła słodki, kwiatowy zapach, a na policzku delikatną pieszczotę różanych płatków. - Dużo szczęścia w Dniu Zakochanych!

- Och, Hank! Są takie piękne! - Oszołomiona i zachwycona patrzyła na bukiet, który jej wręczył. - Cały tuzin! To nie do wiary. Pierwszy raz w życiu dostałam róże.

- Wiem. - Skłonił głowę z poczuciem winy.

- Ależ Hank, źle mnie zrozumiałeś - pośpieszyła z wyjaśnieniem. - To wcale nie była wymówka. Nigdy nie oczekiwałam kwiatów. Naprawdę głupio byłoby wydawać pieniądze na róże, skoro zawsze mieliśmy tyle wydatków, że ledwie wiązaliśmy koniec z końcem. Nadal chyba nas na to nie stać, ale są cudowne. - Zamknij się wreszcie i pocałuj go, skarciła się w duchu. Wspięła się na palce i z przyjemnością wykonała własne polecenie. - Dziękuję, Hank.

- Proszę bardzo. - Ujął ją za łokcie i lekko przytrzymał, przedłużając pocałunek. - Powiedz mi, Susan - zapytał, gdy już przestali się całować. - Mam przynieść z ciężarówki swoje rzeczy?

- Ja... - zająknęła się - tylko wstawię bukiet do wody... -Wysunęła się z jego ramion i pobiegła do kuchni. Hank deptał jej po piętach. Przysiadł na blacie i patrzył na nią przymrużonymi oczami.

- Chyba mnie zwodzisz - zauważył, gdy trzęsącymi rękami szukała odpowiedniego wazonu. Unikała jego spojrzenia. Kolejny raz poprawiła jedną z róż i postawiła kwiaty na środku stołu, nakrytego dla dwóch osób.

- Może porozmawiamy o wszystkim po kolacji?

- O czym tu rozmawiać? Odpowiedź może brzmieć tylko: tak lub nie.

- Niekoniecznie.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał podejrzliwie.

- Hank, zostawmy tę rozmowę na później. Mógłbyś upiec na ruszcie steki? Ja przygotuję frytki i sałatę.

- Dlaczego po prostu nie odpowiesz na moje pytanie? - nalegał. Musiała się poddać. Było oczywiste, że w przeciwnym razie Hank

zamiast steków zacznie przypiekać swoją żonę.

- No dobrze. Chodźmy porozmawiać w salonie.

- Wolałbym zabrać cię do sypialni.

- Nie sądzę, żebyśmy tam mieli okazję do rozmowy.

- Właśnie.

Zauważył, że się zaczerwieniła, lecz uznał to za słabą pociechę.

Przeczuwał, że nie usłyszy tego, czego się spodziewał. Jego pewność siebie zniknęła, gdy Susan bez wahania zasiadła na tak zwanym fotelu tatusia. Ten subtelny manewr oraz jego znaczenie nie uszło uwagi Hanka. Dla niego została kanapa. Zapadł się w miękkie poduszki.

- Nie rozumiem cię, Susan. Możesz chyba po prostu powiedzieć: tak lub nie.

- Wszystko zależy od tego, o co mnie zapytasz.

Miał nadzieję, że wyjaśni mu, co ma oznaczać jej enigmatyczne stwierdzenie. Po dłuższej chwili zorientował się jednak, że to on powinien inaczej sformułować swoje pytanie. Susan postawiła go niewątpliwie w trudnej sytuacji, ale nie miał wyboru, jeżeli chciał osiągnąć swój cel. Odchrząknął nerwowo i przystąpił do ataku:

- Chcesz rozwodu, czy chcesz być ze mną?

- Tak.

Ta natychmiastowa, twierdząca odpowiedź całkiem go oszołomiła. Niemal podskoczył z radości, na co nie pozwoliła miękkość mebla. Kanapa uratowała go przed zrobieniem z siebie durnia, ponieważ zaraz zrozumiał, że reakcja Susan wcale nie była jednoznaczna.

- Mam więc wrócić czy odejść?

- I tak, i nie.

- Powinienem chyba spytać o coś innego. Kochasz mnie, Susan?

- Tak - odparła po krótkiej chwili wahania. - Mówiła bardzo cicho i Hank nie był pewien, czy dobrze usłyszał.

- Powiedz to jeszcze raz.

Skrzywiła się, jakby coś nagle stanęło jej w gardle.

- Tak.

- A więc chcesz, żebym wrócił.

- Niekoniecznie.

- Do licha, Susan. Nie baw się ze mną. Jakim cudem mogę się domyślić, czego chcesz?

- Nie wiem. - Wstała i zaczęła swoim zwyczajem krążyć po pokoju. - Na tym polega cały problem, Hank. Nie wiem, czy potrafię ci wybaczyć to, co się stało. Nie wiem, czy będę umiała zapomnieć.

- Przecież nic się nie wydarzyło! - Zerwał się w końcu z kanapy i podążył za Susan. - Powiedziałem ci prawdę. Jeśli mi nie wierzysz, zapytaj Sandrę. Pojechałem do niej, ale nic między nami nie zaszło. Ty jesteś jedyną kobietą, której pragnę.

Odwróciła się na pięcie i zatrzymała raptownie, a ponieważ był tuż za nią, stracił równowagę i omal się nie przewrócił. Machinalnie złapała go za marynarkę.

- Może i jestem tą jedyną, której pragniesz, ale mimo to szukałeś substytutu. Nawet jeśli teraz ci uwierzę, to i tak nie mam gwarancji, że następnym razem twoje sumienie uratuje cię przed cudzym łóżkiem.

- Nie będzie żadnego następnego razu! Przysięgam, że to się nigdy więcej nie powtórzy! Musisz mi uwierzyć!

- Myślisz, że to takie łatwe? - zawołała. - Puściła klapę marynarki i zrobiła krok wstecz, ale nie odrywała wzroku od oczu Hanka. - Jestem przecież wydawcą „Gazette". Czasem będę musiała pracować do późna. I wtedy zacznę się zastanawiać, czy ty jeszcze na mnie czekasz. Skąd mogę wiedzieć, co zrobisz i dokąd pójdziesz, gdy znów poczujesz się samotny? Nie zniosę takich wątpliwości.

Jego twarz zrobiła się purpurowa, a od ciała bił taki żar, że Susan cofnęła się przerażona. Wiedziała, że za chwilę nastąpi wybuch. Głos Hanka zabrzmiał jednak spokojnie, chociaż słychać w nim było złowrogi ton:

- Jednym słowem, wolisz się rozwieść i pogodzić z tym, że na ciebie nie czekam, niż zostać ze mną i mi ufać? Uważasz, że tak będzie łatwiej?

- Nie wiem, czy łatwiej, Hank. Ale na pewno bezpieczniej.

- I postanowiłaś nie ryzykować?

- Niezupełnie.

Znów zakasłał i skrzyżował ramiona. Stał przed nią wyprostowany i z taką miną, jakby czekał na wyrok.

- A więc co dokładnie chcesz mi powiedzieć, Susan?

Dopiero teraz poczuła suchość w gardle. Oblizała spieczone wargi. Hank przyparł ją tym razem do muru i nagle straciła całą dotychczasową odwagę. Spuściła wzrok, zastanawiając się gorączkowo, jak mu zakomunikować swoją decyzję. Utkwiła spojrzenie w guzikach białej koszuli i odezwała się cicho, bo jakoś nie mogła zapanować nad swoim głosem:

- Uważam, Hank, że powinniśmy spróbować jeszcze raz... Jednym susem znalazł się przy niej. Chwycił ją w ramiona i niemal zgniótł w uścisku.

- Och, Susan, dzięki Bogu. Nie pożałujesz tego, Cukiereczku.

- Hank! - Starała się uwolnić, ale na próżno. - Hank, zaczekaj! Przestań. Nie dałeś mi skończyć.

- Nic nie mów. Wiem to, co jest najważniejsze. - Miażdżył jej wargi gwałtownym, głębokim pocałunkiem. - Najmilsza, nie mogłem się tego doczekać.

Po raz pierwszy od dawna myślała podobnie jak on. Cudownie było mieć go tak blisko siebie. Zapomniała o przygotowanej przemowie, bo Hank wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni. Próbowała coś powiedzieć, ale zdusił jej protesty kolejnym pocałunkiem. Położył ją na łóżku i przygniótł swoim potężnym ciałem.

- Później porozmawiamy, Suz. Musimy nadrobić stracony czas. Tyle go zmarnowaliśmy. Teraz wykorzystamy każdą sekundę - szeptał żarliwie. - Zobaczysz, znów będzie tak jak dawniej.

Czyżby? Susan ogarnęła nagle panika. Czy rzeczywiście mogło być tak samo? Wiele razy leżała samotnie w tym łóżku i marzyła, żeby móc cofnąć czas, aby było tak jak dawniej. Ale czy mogli tego dokonać?

Hank wsunął palce w jej splątane włosy. Posłusznie odchyliła głowę do tyłu, aby jego gorące usta znalazły drogę do celu. Spróbowała oddać pocałunek. Naprawdę chciała.

Ale czy on zawsze tak dziwnie skubał jej dolną wargę? Chyba nie. Kto go nauczył całować w ten sposób? Czyżby tamta lubiła takie pieszczoty?

Wielkie ręce mężczyzny rozpoczęły podniecającą wędrówkę. Przesunęły się po udach Susan i sięgnęły wyżej, do piersi. Wstrząsnął nią rozkoszny dreszcz, ale zaraz kolejna fala wątpliwości stłumiła wszelkie pragnienia. Czy on porównuje jej mały biust i szczupłe biodra z kuszącą miękkością innej kobiety? Rozpaczliwie usiłowała odepchnąć od siebie tę myśl. Przecież on chce właśnie ciebie, powtarzała sobie raz po raz. Wrócił tutaj i kocha się z tobą. Uwierz mu.

Przytuliła się do niego i pozwoliła swoim dłoniom błądzić po tym wspaniałym, męskim ciele, które pamiętała tak dobrze. Nadaremnie jednak szukała znajomych kształtów. Obok niej leżał jakby ktoś obcy. Hank bardzo schudł. Czuła pod palcami wypukłość żeber, twarde mięśnie ramion. A więc on także jest inny. Wszystko się zmieniło. Nie mogła udawać, że to nieprawda.

Hank wyczuł jej wahanie. Przeraził się, że utraci ją po raz drugi. Błyskawicznie zrzucił z siebie ubranie. Niemal zdarł z Susan czarną sukienkę i bieliznę, żeby ich nic nie dzieliło. Musiał zdobyć swoją żonę, odzyskać na nowo. Zapomniał o delikatnych pieszczotach. Z całej siły zacisnął ręce na jej biodrach. Przyciągnął ją do siebie gwałtownie, nie pozwolił na sprzeciw.

Nigdy przedtem nie był taki brutalny, pomyślała. Chętny, owszem. Wymagający. Ale nie brutalny. Czy teraz zawsze będzie chciał to robić w taki sposób? Bezwzględnie i szybko? Prymitywnie i dziko? Zadrżała mimowolnie, a pożądanie prysło jak bańka mydlana. Wszystko się zmieniło.

Zupełnie nie wiedział, co robić. Tak bardzo pragnął znów być w niej, stać się częścią Susan. Ale ona była spięta i sucha. Nie mógł od razu w nią wejść. Wycofał się, nie chcąc sprawić jej bólu. Była najbliższą mu istotą - żoną i kochanką. Znał ją jak nikogo innego.

Opanował swoje podniecenie. Powoli ześlizgnął się niżej i sięgnął językiem do gorącego, pulsującego miejsca pomiędzy jej udami. Wiedział, że potrafi wywołać przypływ nektaru, aby mogli wreszcie się połączyć.

Poczuła lekki, subtelnie drażniący dotyk, który zawsze wprawiał ją w ekstazę. Lecz tym razem imaginacja natychmiast podsunęła obraz, który eksplodował pod mocno zaciśniętymi powiekami. Hank z twarzą wtuloną w ciało innej kobiety. Z jękiem wciągnęła powietrze, żeby powstrzymać krzyk. Nie, to niemożliwe. Przysięgał, że nigdy jej nie zdradził. Musiała tylko w to uwierzyć.

Ale nie mogła.

Szarpnęła go za gęste, ciemne włosy, żeby zmusić do podniesienia głowy. Usłyszała, jak krzyknął z bólu, więc zwolniła uścisk. Odepchnęła od siebie ręce Hanka i zerwała się z pościeli.

- Na Boga, Susan, co się stało? Dlaczego nie chcesz? - Klęczał pośrodku łóżka i patrzył na nią nic nie rozumiejącym wzrokiem.

- Nie mogę... Po prostu nie mogę. - Splotła ramiona na piersi w obronnym geście.

- Czego nie możesz, kochanie? - Zsunął się z materaca i ostrożnie do niej zbliżył.

- Czy to moja wina? Nie chciałem cię skrzywdzić. - Delikatnie odwrócił ją przodem do siebie i odgarnął z jej twarzy brązowe loki. -Proszę cię, najdroższa. Powiedz mi. Zrobię wszystko, co zechcesz. Wszystko naprawię.

- To niemożliwe. Już za późno. - Stała przed nim naga i bezbronna, z twarzą mokrą od łez, a jej szczupłym, dziewczęcym ciałem wstrząsał szloch. - Myślę bez przerwy o tym, że kochasz się z inną. Wyobrażam sobie, że dotykasz ją tak jak mnie. Boję się, że znów odejdziesz, bo uznasz, że ona jest lepsza!

- Nie, Susan, to nieprawda! Nie wolno ci tak myśleć! - Przytulił ją, chociaż próbowała się bronić. - Jesteś jedyną kobietą, którą kocham. Nigdy nie mógłbym pożądać ani dotykać nikogo innego. Czy ty mnie wcale nie słuchałaś? Zawsze będę kochał tylko ciebie! - Chciał ją pocałować, ale ukryła twarz w zagłębieniu jego ramienia, żeby nie mógł sięgnąć ust. - Chodź, Susan - poprosił - pozwól mi to udowodnić.

- Nie! - Za wszelką cenę usiłowała wyswobodzić się z objęć Hanka. - Już nie jest tak jak dawniej! I nigdy nie będzie! Wszystko się zmieniło. Nawet sposób, w jaki chciałeś mnie wziąć!

- Och, Cukiereczku. - Przygarnął ją do siebie. - Przepraszam. Kochanie, tak bardzo cię przepraszam. - Dopiero w tej chwili naprawdę zrozumiał, co jej wyrządził swoim zachowaniem. Kołysał ją w ramionach jak dziecko i szeptał do ucha tkliwe, przepojone uczuciem słowa. Zauważył, że jej opór stopniowo słabnie. Przestała płakać i poczuł, że się uspokoiła.

- Właśnie tak, najmilsza - zachęcił. - Rozluźnij się. Zobaczysz, będzie dobrze. Zanadto się śpieszyłem. Obejmij mnie. Zrobimy to inaczej.

Wiedział, że jeśli teraz pozwoliłby Susan odejść, to straciłby ją na zawsze. Nie mógł do tego dopuścić. Bez niej jego życie nie miałoby sensu. Zaczął obsypywać jej ramiona i szyję delikatnymi pocałunkami, po czym zatrzymał usta na aksamitnej skórze tuż za uchem.

- Pamiętasz - szepnął. - Pieściliśmy się tak godzinami w samochodzie zaparkowanym na Drodze Króliczków. Potrafiłaś doprowadzić mnie do szaleństwa.

Jedna duża, męska dłoń zsunęła się z ramienia Susan i przylgnęła do miękko zaokrąglonej piersi. Palce czule pieściły sutkę.

- Pamiętasz, jak karmiłaś Kim i Jake'a? Boże, ale im wtedy zazdrościłem. Chciałem mieć twoje piersi wyłącznie dla siebie. A pamiętasz - dodał, gdy delikatnie skierował Susan w stronę łóżka -kiedy odkryłem, że masz pod kolanami łaskotki? - Ułożył ją na pościeli i sam wyciągnął się obok, zaś jego ręce przelotnie musnęły miejsce, o którym mówił i powędrowały wyżej. - A kiedy pierwszy raz pozwoliłaś, żebym dotknął cię właśnie tutaj? Pamiętasz, Suz?

Nie protestowała, gdy łagodnie rozchylił jej uda. Tym razem nie miał żadnych wątpliwości, że potrafił ją skutecznie rozbudzić.

- Och, Cukiereczku, wiem, że pamiętasz - szepnął, czując znajomą, gorącą wilgoć.

Umyślnie przedłużał pieszczotę. Dla jego żony była ona drogą do najwyższej rozkoszy. W końcu uniósł się i położył u boku Susan. Wziął jej dłoń i powoli skierował tak, aby mogła się przekonać, że jego podniecenie osiągnęło punkt kulminacyjny. Zrozumiała tę zachętę. Długie, smukłe palce znały wszystkie najwrażliwsze miejsca. Teraz ona pieściła go tak, jak tego pragnął. Jęknął głośno, gdy zwiększyła ucisk i czubkiem kciuka przesunęła po najbardziej unerwionym punkcie. Drugą ręką zaczęła gładzić twardy, umięśniony brzuch Hanka, sięgnęła w stronę jego ud. Wiedział, czego szukała i był pewien, że to znajdzie. Usłyszał, że westchnęła z ulgą. Musiała sprawdzić, czy jej mąż ma gęsią skórkę. Objaw ten bezbłędnie potwierdzał, że dzięki jej pieszczotom podniecenie Hanka domaga się czegoś więcej.

Oboje nie mogli i nie chcieli już dłużej czekać. Wszedł w nią szybko i gładko, a ich ciała falowały rytmicznie aż do momentu ostatecznego spełnienia.

Susan obudziła się jeszcze przed świtem. Przez kilka minut leżała bez ruchu, mając niejasne poczucie tego, co zaszło. Czy miesiące separacji mogły być tylko złym snem? To wydawało się możliwe. Hank władczo obejmował jej biodra, a bliskość uśpionego, potężnego ciała stanowiła gwarancję bezpieczeństwa. Odruchowo przylgnęła plecami do męża. Chyba wysunął się z niej, gdy w końcu zasnęli, ale wciąż czuła ten intymny dotyk wysoko na wewnętrznej stronie uda Dla Hanka rzeczywiście wszystko było tak jak dawniej. Dla niej jednak wszystko się zmieniło. Jeszcze parę miesięcy temu z radością czekałaby na jego poranną aktywność. Teraz zastanawiała się nad tym, czy uda się jej wstać na tyle dyskretnie, żeby go nie obudzić.

Powolutku zdjęła z siebie jego rękę i zaczęła ostrożnie przesuwać się do brzegu łóżka. Kilka razy zamarła bez ruchu, gdy przez sen wymruczał jakiś protest lub próbował ją objąć. Wstrzymując oddech, podniosła się z posłania. Zerknęła na Hanka. Spał. Owinęła się starym, frotowym szlafrokiem i na palcach wyśliznęła się z sypialni. Poszła do łazienki dzieci, która znajdowała się dalej, po przeciwnej stronie korytarza i starannie zamknęła za sobą drzwi.

Drgnęła, gdy gorący strumień zaatakował jej skórę, lecz mimo to pozwoliła wodzie spływać parującymi kaskadami po nagim ciele. Za wszelką cenę chciała spłukać z siebie słodko-gorzki zapach tej nocy.

Po tylu latach małżeństwa była pewna, że doświadczyła już wszystkich rodzajów seksualnych uniesień. Znała seks gorący i seks zabawny, uprawiany ukradkiem i w pełni zalegalizowany. Szybki i ostry oraz leniwy i spokojny. Kuszący, drażniący, złudny i pełen udręki. Ale dzisiaj poznała całkiem nowy rodzaj - słodko-gorzki.

Doskonale wiedziała, dlaczego Hank skłonił ją do wspólnej podróży we wspomnienia. Dlaczego wciąż powtarzał: „Czy pamiętasz, jak było cudownie, jak słodko". Pamiętała. Było cudownie. I było słodko. Było... Czas przeszły. Powrót Hanka miał jednak inny smak. Słodko-gorzki.

Sposób, w jaki się teraz kochali, przypominał pożegnalny pocałunek, który zawsze bywa pełen wspomnień, zawiera szczyptę żalu i przeświadczenie, że coś nieodwołalnie się skończyło.

Tak, Lara miała rację. Susan zdała sobie sprawę, że dla niej i

Hanka nie ma już powrotu do tego związku, który łączył dwoje rozmarzonych nastolatków. Utracili swoją młodzieńczą niewinność. Mieli, co prawda, jeszcze jedną szansę. Znów się w sobie zakochać, zacząć wszystko od nowa. Tym razem jako dorośli ludzie, doświadczeni, pozbawieni złudzeń i niepewni.

Zakręciła wodę tak energicznie, jakby chciała urwać kran. Wycierając się powtarzała w myśli przemowę, której nauczyła się wczoraj na pamięć, ale której nie zdążyła wygłosić. Miała zamiar natychmiast skorygować ten błąd. Pomaszerowała do sypialni i otworzyła drzwi na oścież. Hank już nie spał, leżał ze wzrokiem utkwionym w ciemny zaciek na suficie.

- Dlaczego nie powiedziałaś, że dach przecieka?

- Sama o tym nie wiedziałam - przyznała szczerze. - Miała ostatnio na głowie ważniejsze sprawy niż troska o dach.

Wpatrywał się w plamę tak intensywnie, że Susan nie byłaby zdziwiona, gdyby z jego oczu wystrzeliły nagle dwa laserowe promienie i natychmiast zlikwidowały zaciek. Hank odwrócił jednak głowę i nieoczekiwanie zapytał:

- Czy nasz prysznic też nawalił?

- Słucham? - Nagła zmiana tematu zbiła ją z tropu. - Ach tak, prysznic. Nie, skądże. Po prostu nie chciałam, żeby zbudził cię szum wody.

- Szkoda. Wzięlibyśmy wspólną kąpiel. Tak jak dawniej - dodał znacząco.

Nie przegapiła tej okazji.

- To było dawniej, Hank. Teraz jest inaczej. Zabawa we wspomnienia nigdzie nas nie zaprowadzi.

- O czym ty mówisz, Susan?

- Uważam, że tę sprawę powinniśmy omówić w innych warunkach. Porozmawiamy, jak się ubierzesz i zejdziesz na dół.

Wyszła, nie czekając na odpowiedź. Patrzył za nią zupełnie oszołomiony. Nic z tego nie rozumiał.

Co się, do diaska, stało? Co on znowu takiego zrobił? Gdzie się podziała jego słodka, kochająca żona, którą nie tak dawno trzymał w ramionach? Nie potrafił sobie tego wyjaśnić.

Ręce mu się trzęsły, gdy zbierał porozrzucane ubranie. Susan naprawdę wytrąciła go z równowagi. Chyba nie mogła nagle zmienić zdania, stwierdził. Teraz już nie. Przecież kochali się przez całą noc. Znów byli razem. Chciał, żeby tak już zostało.

Szybko wciągnął spodnie i koszulę. Zbiegł po schodach, dopinając ostatnie guziki. Z kuchni doleciały go odgłosy trzaskania garnkami.

Susan usłyszała skrzypnięcie zamykanych drzwi i omal nie upuściła sobie na nogę patelni. Serce zaczęło jej walić młotem, gdy pobiegła za mężem. Czyżby się rozmyślił? Czy ten łobuz zdecydował, że już jej nie chce?

Wypadła na ganek. Widziała, jak Hank idzie w stronę ciężarówki. Była pewna, że wsiądzie do szoferki i odjedzie. Ale nie. Wyciągnął tylko dwa pękate wory na śmieci i ruszył do domu. Stanęła na progu jak żywa przeszkoda.

- Co to ma znaczyć, Hank?

- A jak myślisz? - spytał z miną niewiniątka.

- Odnieś z powrotem te torby - rozkazała stanowczym tonem. Oczekiwała posłuszeństwa, ale się przeliczyła. Bezczelnie spróbował ją ominąć. Przewidziała ten ruch i zagrodziła sobą drzwi. - Powiedziałam, odnieś je, Hank.

- Daj spokój, Susan. O co tyle hałasu? Ty zrobisz śniadanie, a ja rozpakuję swoje rzeczy. Im więcej zdziałamy przed powrotem dzieci, tym lepiej.

- Właśnie o to mi chodzi - odparła, kolejny raz odcinając mu drogę. - Musimy omówić wiele spraw przed powrotem Kim i Jake'a. Więc zabierz te torby. Wtedy będziesz mógł wejść do domu.

Ugryzł się w język, żeby nie zakląć.

- Susan...

Bez słowa wskazała palcem na ciężarówkę.

Spojrzał w tamtym kierunku, a później skierował wzrok na dom, ich wspólny dom, jego dom - i postawił worki na ziemi. Złapał ją za ramię i wepchnął do środka.

- Chcesz pogadać? Świetnie. Zacznijmy od tego, co za diabeł dzisiaj w ciebie wstąpił?

Prawie biegła, żeby dotrzymać mu kroku. Wzięła głębszy oddech, szykując się do starcia. Hank zachowywał się czasem wyjątkowo wojowniczo. Znaleźli się w salonie. Susan rzuciła się do ulubionego mebla swego męża, zdecydowana przypieczętować świeżo zdobytą przewagę. Nie zdążyła.

Hank był szybszy. Z pełnym zadowolenia uśmiechem rozsiadł się w fotelu tatusia i położył nogi na stoliku. Machnął ręką w stronę kanapy.

- Proszę, może usiądziesz. Rozgość się. I powiedz mi wreszcie, do cholery, co ty znowu wymyśliłaś. W czym problem?

Susan nie skorzystała z zaproszenia i nie usiadła. Stała nieruchomo, ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami. Jak zwykle, miała ochotę krążyć po pokoju, lecz się opanowała. Hank mógłby to wziąć za przejaw zdenerwowania i niepewności. Musiała zachować pozory, że całkowicie panuje nad sytuacją.

- Problem? - powtórzyła, - Największym problemem jesteś ty, Hank. Myślisz, że możesz znów tu zamieszkać, jak gdyby nic się nie stało.

- No nie, znów to samo! Do licha, wyjaśniliśmy sobie wczoraj wszystko. Dobrze wiesz, że nic nie zaszło. - Chciał wstać, ale pchnęła go z powrotem na fotel.

- Nie mówię teraz o twoich zabawach z Sandrą, więc zamknij się i słuchaj. - Bez mrugnięcia okiem wytrzymała jego zdumione spojrzenie.

Zrezygnował z oporu.

- Dobrze - pochwaliła. - Bardzo dobrze. Wydaje ci się, Hank, że wszystko między nami może wrócić do normy. Wciąż powtarzasz, że będzie tak jak dawniej. Mylisz się. Wiele się wydarzyło od tego dnia w sierpniu, gdy mnie zostawiłeś. Wiele się zmieniło. Nie możemy tego po prostu zignorować.

- Dlaczego nie?

- Dlatego, że ja nie jestem już taka jak kiedyś, Ty się zmieniłeś, choć nie chcesz tego przyznać. Nie jesteśmy już tymi dzieciakami, które pobrały się trzynaście lat temu.

- To przez tę dzisiejszą noc, prawda? Wiedziałem, że cię to nie bierze tak bardzo jak mnie, ale to wróci, Susan.

Niech minie trochę czasu. Zawsze nam przecież było ze sobą dobrze.

Westchnęła ciężko.

- Nie miałam na myśli seksu. Mówiłam o nas. Pomijając tak zwane negocjacje, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy o czymś innym niż dzieci, wydatki albo dyżury w kuchni? Kiedy wspólnie robiliśmy coś, co nie dotyczyło Kim, Jake'a lub naszych rodzin? Przypominasz sobie? Bo ja nie.

Wzruszył ramionami. Sam również nie pamiętał, ale czy było to aż takie ważne?

- Nie rozumiem, do czego zmierzasz.

- Wyjaśnię ci. Załóżmy, że wrócimy do siebie dla dobra Kim i Jake'a. Ale co będzie, gdy oni dorosną? Czas szybko biegnie, Hank. Jeśli teraz zejdziemy się tylko dla dobra dzieci, to jak ułożymy nasze życie, gdy zostaniemy we dwoje?

Poczuł, że robi mu się gorąco. Susan głośno wspomniała o tym, czego on po cichu zawsze się obawiał. Kolejno odejdą wszyscy troje: Kim, Jake, a na końcu Susan, aby gdzieś w świecie zrealizować swoje ambicje. Zapomną o biednym, starym Hanku.

- Zawsze możemy mieć jeszcze jedno dziecko.

- Dziecko! Zwariowałeś? Nasza dwójka jest prawie odchowana, a ty chcesz zaczynać od nowa? O nie, Hank! Jeśli masz ochotę, to proszę bardzo, ale już nie ze mną.

- Mnóstwo ludzi tak robi.

- Nie my. - Usiadła na kanapie, jakby sama myśl o dziecku pozbawiła ją sił. - Wiesz, że kocham Kim i Jake'a. Są wspaniali. Ale próbować trzeci raz to już hazard.

- Tak mi przyszło do głowy.

Nigdy nie wpadłaby na podobny pomysł. Propozycja Hanka niemal zbiła ją z nóg.

- Naprawdę chciałbyś mieć jeszcze jedno dziecko, Hank?

- Tak, gdybym wiedział, że dzięki temu znów będziesz moja -odparł, patrząc jej prosto w oczy.

- Czyli dziecko byłoby wyłącznie pretekstem?

- No to co? Wtedy nam się udało.

- Nie za bardzo, skoro teraz mamy na karku rozwód -przypomniała.

- Spróbujmy to naprawić. Tylko wypowiedz życzenie. Pokręciła bezradnie głową.

- Oj, Hank, Hank. Co ja mam z tobą zrobić?

- Przyjąć mnie z powrotem.

Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Właściwie był to raczej grymas. Rodzice robią zazwyczaj taką minę, gdy ich pociechy broją w uroczy sposób. Można dać im spokój lub klapsa w zależności od ich następnego posunięcia.

Hank bezbłędnie rozpoznał jej rozterkę. Postanowił iść na całość.

- Mówię serio, Susan. Chcę, żebyśmy zaczęli wszystko od nowa.

- Ja też, Hank. Dlatego spodobał mi się projekt Lary.

Zaklął pod nosem. Lara Jamison była od niepamiętnych czasów przyjaciółką Susan. Wiedział, że za nim nie przepada. Z pewnością wymyśliła coś nadzwyczaj złośliwego.

- Jakiej rady udzieliła ci ta mądrala? - zapytał z przekąsem.

- Sugerowała, żebyśmy znów zaczęli się spotykać.

- Spotykać?

- No wiesz, chodzić na randki.

- Randki? A cóż to za kretyński pomysł! Jesteśmy przecież małżeństwem. Małżeństwa nie chodzą na randki.

- A przynajmniej nie ze sobą - stwierdziła. - Zauważył jej wymowne spojrzenie, lecz nie podjął wyzwania. - Na szczęście -ciągnęła - ta zasada nie dotyczy ludzi, którzy są w separacji.

- Randki to strata czasu. Dużo szybciej dojdziemy do porozumienia, gdy zamieszkamy razem.

- Właśnie to chciałbyś przekazać kiedyś dzieciom? - spytała słodko. - Nie traćcie czasu, tylko wprowadźcie się do swojego partnera? A jeśli uznacie, że wybór nie był trafny, to poderwijcie kogoś nowego? Tak powiesz Kim i Jake'owi?

- Oczywiście, że nie!

- Wiec dlaczego sam chcesz im dać zły przykład?

- Ależ Susan, my to co innego - zaprotestował. - Pomimo separacji ciągle jesteśmy małżeństwem. Najwyższy czas, żebyśmy sobie o tym przypomnieli.

Znów skrzyżowała ramiona. Na jej twarzy malowało się zdecydowanie.

- Przykro mi, Hank. Nie mam dla ciebie lepszej oferty niż ta. Bierz ją lub idź do diabła.































ROZDZIAŁ 11



- Co się dzieje z tatusiem? - Kim stała nieruchomo w drzwiach sypialni. Było jasne, że nie ruszy się z miejsca, dopóki nie otrzyma zadowalającej odpowiedzi. - Czy coś się stało? Może zachorował?

- Skądże, kochanie. Nic mu nie jest - Susan rozmyślnie udawała, że pochłania ją praca nad artykułem, który pisała leżąc w łóżku. Kim jednak nie dała za wygraną. Domagała się dalszych wyjaśnień. W końcu Susan powtórzyła jeszcze raz: - Naprawdę nic mu nie jest Sama z nim dzisiaj rozmawiałaś.

- No tak, ale... - Kim wzruszyła ramionami. - Myślałam o czym innym. Dlaczego przestał do nas przychodzić? Nie było go ostatnio w kościele i nie przyjechał na obiad. Dlaczego? Czy Jake i ja coś zmalowaliśmy?

- Skądże znowu. Przecież dzwonicie do siebie codziennie, prawda?

- Tak.

- I był w zeszłym tygodniu na wszystkich twoich meczach, zgadza się?

- Tak, ale to nie to samo. Przez jakiś czas tatuś bywał u nas często. Zupełnie, jakby tutaj mieszkał. Co się stało?

- Nic.

- Mamo!

Susan westchnęła. Czy upór zawsze bywa dziedziczny?

- Twój tatuś przestał przychodzić, ponieważ powiedziałam mu, że tak będzie lepiej.

- Co takiego? - Kim wpatrywała się w matkę ze zdumieniem. -Dlaczego?

- Potrzebowałam trochę przestrzeni. - Nie była pewna, czy w dzisiejszych czasach dzieci wiedzą, co to znaczy.

- Przestrzeni do czego?

- Żeby wszystko przemyśleć.

- Nie przypuszczałam, że myślenie wymaga takich warunków.

- W przypadku twojego taty to nie jest konieczne.

- Mamo! - W głosie Kim brzmiała przygana.

- Przepraszam. - Susan roześmiała się wbrew własnej woli. - Nie mogłam się powstrzymać.

- W porządku. - Kim także parsknęła śmiechem. - Ale jednego nie rozumiem. Co chciałaś przemyśleć?

- Różne rzeczy.

- Ale jakie, mamo? No powiedz. Mam prawo wiedzieć, dlaczego trzymasz tatusia z dala od nas.

- Wcale nie próbuję trzymać go z dala od was. Po prostu chcę go trzymać z dala od siebie. - Potrząsnęła głową, jakby odganiała dokuczliwego owada, który brzęczy koło ucha. - Wasz tatuś doprowadza mnie czasem do szału i nie mogę trzeźwo myśleć.

- O czym?

- O naszym... - Prawie się wygadała. - To nic ważnego, kochanie. Bez znaczenia. - Nie śmiała budzić w córce płonnych nadziei. Kim i tak, zdaje się, uważała, że pojednanie rodziców jest tylko kwestią czasu. O dziwo, nawet zachowanie Jake'a wskazywało na ostrożny entuzjazm. Było oczywiste, że tylko Susan wciąż żywi jakieś wątpliwości. Miała ich jednak aż tyle, że spokojnie mogłaby nimi obdzielić całą rodzinę Metcalfów.

- Pewnie zastanawiasz się nad tym, czy chcesz znów być z tatusiem? - Kim nie dała się wyprowadzić w pole udawaną obojętnością matki.

- Sama nie wiem, Kim - odparła Susan z wahaniem. - Ale nie zaprzątaj sobie tym głowy, dobrze? Nie ma się czym martwić. - Zaczęła na nowo obgryzać czubek ołówka. Czy Kim musi akurat teraz drążyć ten temat?

- Jak to nie, skoro planujecie rozwód? - Kim odsunęła plik kartek i przysiadła na łóżku. - To nie jest wyłącznie wasza sprawa. Dotyczy również mnie i Jake'a.

- Mimo to ostateczną decyzję podejmę tylko z waszym ojcem.

- Tatuś już się zdecydował. Chce znów mieszkać z nami. Powiedz po prostu tak i kropka.

- To nie jest takie łatwe, Kim.

- Czemu nie? Tatuś żałuje tego, co się stało. Na pewno obieca, że nigdy czegoś podobnego nie zrobi.

- Kim, naprawdę uważasz, że wystarczy obiecać poprawę? Powiedzieć: przepraszam, to się nie powtórzy, i wszystko będzie dobrze?

- To przecież możliwe, mamo.

- Nie zawsze, dziecinko. - Odgarnęła z czoła córki kosmyk jedwabistych, ciemnych włosów. - Ja chyba nie potrafię aż tak przebaczyć.

- Oczywiście, że potrafisz. Czy nie powtarzałaś mnie i Jake'owi, że choć byśmy nie wiem jak nabroili, ty nam wybaczysz? Że obojętnie, co zrobimy, wciąż będziesz nas kochać?

- Wiesz, że tak.

- Udowodnij to, przebaczając tatusiowi.

- To zupełnie co innego, Kim. Ty i Jake jesteście moimi dziećmi. Żaden wasz błąd nie zmieni tego faktu. Dlatego zawsze możecie na mnie liczyć.

- Ale przecież ty i tatuś przyrzekliście sobie do końca życia być razem. Czy to się nie liczy?

- Myślałam, że tak, ale wasz ojciec złamał dane mi słowo.

- A gdyby powiedział, że jest mu przykro, że nigdy nic takiego nie zrobi...

- Czasem trudno dotrzymać tego rodzaju obietnic, Kim. Nie mam pewności, że on to potrafi.

- Nie mogłabyś dać mu szansy? - Kim chwyciła w dłonie rękę matki. - Mnie i Jake'owi zawsze pozwalasz się zrehabilitować. Nie możesz zrobić tego samego dla taty?

Było to najtrudniejsze pytanie, na które, jak na razie, wciąż nie znała odpowiedzi.

- Kochasz go jeszcze, prawda?

Czy go kochała? Susan przymknęła oczy i bezwiednie westchnęła.

- Pomyślę o wszystkim, zgoda?

- Obiecujesz?

- Obiecuję. A teraz szybciutko do łóżka, Kim. Powinnaś już dawno spać.

- Nie ma sprawy, dzisiaj jest piątek.

Susan wyczuła, że córkę nurtuje coś jeszcze. Przesłuchanie trwało nadal.

- No dobrze, Kim, wyrzuć to z siebie. Co cię gnębi?

- Dlaczego ci wszyscy mężczyźni do nas dzwonią?

- Och, ciocia Lara postanowiła spłatać mi figla. To tylko żart. -Susan wiedziała, że nagłe uczucie gorąca nie jest rezultatem dziury ozonowej. Miała szczery zamiar porachować się z przyjaciółką. Niech diabli wezmą dziwaczne poczucie humoru Lary Jamison!

- Będziesz się z nimi umawiać?

- Daj spokój, Kim. Nawet mi to nie przyszło do głowy.

- W ogóle nie masz ochoty? Ani trochę?

- A ty nie miałabyś mi za złe, gdybym chodziła na randki z kimś oprócz twojego ojca?

- No chyba tak. Tatuś też byłby wściekły. Ale rozumiem, dlaczego mogłabyś chcieć. Trzeba mieć skalę porównawczą. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła wyjść za pierwszego faceta, z którym zacznę się spotykać.

- Wspaniale.

- Mamo, nie żartuj. Rzeczywiście nigdy się nie zastanawiałaś, jakby ci było z kimś innym?

- Co takiego?!

- Ojej, możesz mi przecież powiedzieć. Przerobiłyśmy już te kawałki typu: „nie powinnaś się śpieszyć", „zaczekaj, aż będziesz pewna" lub „uważaj, żeby nie wpaść", pamiętasz?

- Tak, ale czy ty potraktowałaś serio moje słowa? Coś mi się wydaje, że powinnyśmy o tym porozmawiać jeszcze raz.

- Wcale nie, mamo. Naprawdę słuchałam cię uważnie i wzięłam sobie do serca twoje rady. Poważnie. Wiesz, że w naszej szkole dwie dziewczyny z siódmej klasy urodziły dzieci? Możesz to sobie wyobrazić? Być matką w moim wieku? Nie martw się, doskonale pamiętam wszystko, co ty i tatuś wbijaliście mi do głowy.

- Przyznam, że to mnie cieszy. Nie oczekuję, że zawsze będziecie z Jake'em uczyć się na naszych błędach, ale przynajmniej w tej dziedzinie bądźcie mądrzejsi od nas.

- Nie musisz się obawiać, mamo - zapewniła solennie Kim. - A teraz mi odpowiedz. Nie żałujesz, że tak wcześnie wyszłaś za tatę? I że nie spotykałaś się z nikim innym?

- Czasem było mi przykro - odparła po chwili zastanowienia. Wiele razy sama zadawała sobie to pytanie. - Widzisz, kiedy niańczysz chore niemowlę, a reszta twojej klasy szaleje na balu maturalnym, to zaczynasz mieć wątpliwości, czy postąpiłaś słusznie. Jednego tylko nigdy nie żałowałam. Tego, że mam ciebie i Jake'a. Wiecie o tym, prawda?

- Jasne, że tak, mamo. Ale skoro nie miałaś taty z kim porównać, to skąd wiedziałaś, że on jest najlepszy?

- Miłość to nie degustacja potraw. Nie musisz skosztować wszystkich smaków, żeby wybrać ten, który ci najbardziej odpowiada -odparła u uśmiechem.

- Jesteś pewna? - Kim podciągnęła nogi i usiadła na łóżku po turecku. - Pytam, bo ty i tatuś tak bardzo się różnicie. Czemu wybrałaś właśnie jego?

- Szczerze mówiąc, to on mnie wybrał. Powinnaś go sama spytać, dlaczego. Któregoś dnia podszedł i okrył mi ramiona swoją kurtką. A niedługo później zostaliśmy parą i ani się obejrzeliśmy, jak braliśmy ślub, mając dziecko w drodze!

- Ale kiedy się w nim zakochałaś? Kiedy zdałaś sobie z tego sprawę?

- To nie stało się w jakimś konkretnym momencie. Raczej stopniowo, po troszeczku. Zrozumiałam, że go kocham, choć możliwe, że mówiłam mu to już wcześniej. Widzisz, kotku, wiele ci nie wyjaśniłam.

- No tak, nie za wiele - zgodziła się Kim.

- Nie wiem, czy w ogóle powinnam ci dawać jakieś rady. Twój ojciec bynajmniej nie musiał odganiać kijem konkurencji. Rzadko kręcił się koło mnie jakiś chłopak. Ty natomiast masz całą armię wielbicieli.

- Oj, mamo.

- Przecież to prawda i dobrze o tym wiesz. Całe szczęście, że odziedziczyłaś urodę po ojcu. Kto by pomyślał, że Hank Metcalf będzie tak ładnie wyglądał jako dziewczynka?

Obie dostały ataku śmiechu, wyobraziwszy sobie Henry'ego Jacoba Metcalfa w damskich łaszkach.

- Nie powinnaś tak mówić, mamo - skarciła ją Kim, gdy przestała chichotać. - Masz pojęcie, że zawsze chciałam wyglądać tak jak ty?

- Zgłupiałaś?

- Wcale nie. Uważam, że jesteś śliczna.

- Musisz iść do okulisty.

- Wiem, co mówię. Strasznie podobają mi się twoje włosy. Moje są proste jak druty. No i oczy też masz ładniejsze. Tak, lewe odrobinę zezuje, ale to ci tylko dodaje uroku.

- Akurat.

- Naprawdę. A poza tym masz styl.

- Pewnie dlatego, że wraca moda na lata sześćdziesiąte - odparła rozbawiona Susan. - Dobrze, że do niedawna nie zwracałaś uwagi na wygląd. Inaczej wstydziłabyś się ze mną pokazać.

- Coś ty. Tak pomysłowo mieszasz różne ubrania. Zawsze wyglądasz inaczej niż wszyscy.

- Nie każdy uznałby to za słowa uznania, kotku.

- Owszem. Ale wiem, że dla ciebie to będzie komplement Zdziwiła ją przenikliwość córki.

- Coraz lepiej mnie rozumiesz, prawda?

- Chyba tak. A już na pewno lepiej niż w zeszłym roku. Cieszę się, że razem pracujemy nad tym projektem. Nie miałam pojęcia, dlaczego gazeta jest dla ciebie taka ważna, dopóki nie zajęłam się czymś, co jest dla mnie istotne.

- Ja też zaczynam cię poznawać, Kim. I bardzo podoba mi się to, co w tobie odkrywam.

- Naprawdę?

- Słowo. A teraz marsz spać.

- Dobrze, dobrze. Już mnie nie ma. - Kim zeskoczyła z łóżka, ale nachyliła się, żeby uściskać matkę. - Muszę ci jeszcze coś powiedzieć, mamo. Chodzi mi o ciebie i tatusia. Pamiętaj, że ja też zawsze będę cię kochać. Nawet jeśli podejmiesz niewłaściwą decyzję.

Zawsze będę cię kochać. Nawet jeśli podejmiesz niewłaściwą decyzję". Susan zgasiła światło, ale słowa Kim wciąż brzęczały jej w uszach. Co ma robić? Pozwolić mu wrócić czy kazać odejść?

- Boże, co ja powinnam zrobić - powtarzała bez końca. Wtedy, w sobotę, po Dniu Zakochanych, była pewna, że wszystko się skończyło. Postawiła ultimatum, a Hank wypadł z domu jak szalony. Znakomicie. Wmawiała sobie, że jest zadowolona. Jej mąż dokonał wyboru.

Nie spodziewała się, że zacznie do niej codziennie wydzwaniać. Początkowo na dźwięk jego głosu przerywała połączenie. Nie dał się zniechęcić. Z uporem maniaka telefonował po kilka razy na dzień. W końcu zaczęła oddawać słuchawkę dzieciom. Liczyła na to, że Hank zrezygnuje. Ale on wyraźnie nie miał zamiaru się poddać. Przeciwnie.

Susan pojechała kolejny raz do Lary Jamison. Niestety wyszło na jaw, że nie może liczyć na najlepszą przyjaciółkę. Lara z całych sił przekonywała ją, żeby jeszcze nie wszczynać kroków rozwodowych. Susan obiecała jej, że trochę z tym poczeka. A teraz ta zdrajczyni podała jej numer telefonu jakimś typom. I jeszcze miała czelność powiedzieć, że spodziewała się ze strony Susan większego zainteresowania tymi panami.

- Czyżby żaden z nich ci nie odpowiadał? Przecież chciałaś znaleźć jakieś przeciwieństwo Hanka. No to masz.

- Myślałam raczej o kimś w stylu Tannera McNeila.

- Wybij to sobie z głowy, moja kochana. On jest zajęty.

- Ogłuchłaś? Powiedziałam w stylu Tannera.

- Wybacz. - Lara nie traciła humoru. - McNeil jest rzeczywiście wyjątkowy. Ale zrobię ci grzeczność i może kogoś znajdę.

- Zrób mi grzeczność i przestań szukać!

- Myślałam, że mój pomysł przypadł ci do gustu. Tyle lat byłaś szczęśliwą żoneczką, a twoje przyjaciółki żyły sobie w wolnym stanie. Nie masz ochoty odrobić zaległości?

- Wolę poczytać „Szukając pana Goodbara".

- Och, przestań, Susan. Nigdy nie chodziłaś na urocze randki. Musisz spróbować. Co powiesz na Waltera Simmonsa? To właściciel zakładu pogrzebowego. Wiesz, ile on zarabia?! Mam tu jego numer. Mogę cię piorunem umówić.

- Dosyć, Lara! - Susan wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. - Skąd, u licha, wygospodaruję czas na randki, jeśli miałam go za mało dla własnego męża?

- Dobre pytanie. A jaka jest odpowiedź?

- Nie wiem - przyznała tępo. - Wpadnę do ciebie, jak wszystko przemyślę.

- Daruj sobie. Lepiej zadzwoń do Hanka.

Po raz pierwszy w życiu Susan wrzasnęła na swoją wierną, zawsze spokojną i opanowaną przyjaciółkę, z którą się razem wychowała.

- Laro Jamison. Po czyjej właściwie jesteś stronie?!

- Po czyjej ty jesteś stronie, Laro? - spytał z niedowierzaniem Hank. Nie spodziewał się, że zastanie u Tannera jego narzeczoną. Była ostatnią osobą, na której pomoc mógłby liczyć.

- Jestem po stronie rodziny Metcalfów. Zadowolony?

- Możemy jej wierzyć? - Hank spojrzał badawczo na Tannera.

- Inaczej bym jej tu nie zaprosił. - Lara posłała mu miażdżące spojrzenie, więc dodał szybko: - Mam do niej absolutne zaufanie. Żenię się z nią.

- No - mruknęła ułagodzona. - To już lepiej, Tanner. Przygotowałam dla ciebie projekt listu, Hank.

- Myślałem, że razem coś ułożymy.

- Cóż, mam poufne informacje, których źródła oczywiście nie mogę ujawnić, ale wierz mi... - zawiesiła głos.

Hank zerknął znów na Tannera, który uspokajająco kiwnął głową. Zrezygnował więc z dalszej dyskusji i zasiadł do pisania. Po dwóch godzinach zaczął żałować tej decyzji.

- Naprawdę sądzicie, że to odniesie pożądany skutek?

- Z pewnością - uspokoiła go Lara.

- Nie martw się. - Tanner również był dobrej myśli. - Jak to się mówi? Aha, cały świat pomaga kochankom. Możesz na to liczyć, Hank.

- Przecież ona będzie wiedzieć, że ktoś mi pomagał.

- My jej nie powiemy - obiecali zgodnie.

Skrzywił się, patrząc na swoje gryzmoły. Ta gładka, kwiecista proza napisana pod dyktando Lary i Tannera brzmiała zupełnie obco.

- Wiecie, że nie potrafię wysławiać się jak literat.

- To żaden problem. Mnóstwo ludzi pisze inaczej niż mówi. Susan pomyśli, że ujawniłeś tę stronę osobowości, której nie znała. Właśnie o to nam chodzi.

Hank wciąż miał poważne wątpliwości. Przebiegł wzrokiem fragment listu o wyraźnie erotycznym podtekście.

- Co będzie, jak przypadkiem wpadnie to w ręce Kim i Jake'a?

- Nie szkodzi. Dzieci powinny wiedzieć, że ich rodzice też są ludźmi.

Jeszcze raz przeczytał cały list Styl był niewątpliwie piękny. Może list okaże się skuteczny? Wystarczyło spojrzeć na Larę i Tannera. Zakochani jak dwa gołąbki. Ale to nie zmieniało faktu, że on nigdy nie był nadmiernie elokwentny. Susan od razu rozpozna oszustwo.

Wszystko się zmieniło, Hank. Nawet sposób, w jaki się kochamy".

To przesądziło sprawę. Zmiął w ręce list - Dajmy sobie z tym spokój. Susan i tak uważa, że oboje jesteśmy inni niż kiedyś. Dlatego nie wierzy w możliwość naszego pojednania. Taki list to woda na jej młyn.

- Może masz rację - przyznała Lara. - Susan rzeczywiście wspomniała o tym, że sprawiasz wrażenie kogoś obcego. W tej sytuacji masz tylko jedno wyjście. Przypomnij sobie moment, gdy zaczęliście ze sobą chodzić. Co was zbliżyło?

- Sam chciałbym wiedzieć. Chyba miałem po prostu szczęście.

- Nie tylko, bracie. Kim jest tego najlepszym dowodem - mruknął Tanner. - Teraz musisz sobie przypomnieć, w jaki sposób udało ci się uwieść Susan.

- Zastanów się, Hank - nalegała Lara. - Co robiliście, zanim skusiło was tylne siedzenie w samochodzie?

- Czy ja wiem. - Wzruszył ramionami. - Młodzieżowe rozrywki. Kino, spacery, prywatki.

- Musiało być jeszcze coś - upierał się Tanner. - Coś szczególnego lub jakieś miejsce, które znaliście tylko wy.

Hank bezradnie potrząsnął głową. Jedyne miejsce, o jakim pomyślał, to wysypany żwirem odcinek wału przeciwpowodziowego na brzegu Missisipi. Droga Króliczków. Jej zasługi dla demografii regionu były niezaprzeczalne. Znacznie przyczyniła się do wzrostu wskaźnika urodzin. Właśnie temu zawdzięczała swą nazwę. Każdy znał Drogę Króliczków. Stanowiła popularne miejsce wieczornych schadzek wszystkich nastolatków.

- Nie mam pojęcia - przyznał z rezygnacją w głosie.

- Jeśli nawet było coś szczególnego, to ja tego nie pamiętam.

- Może ja spróbuję dyskretnie wybadać Susan? – zaproponowała Lara.

- Mogłabyś to zrobić?

- Jasne.

- Skąd ta nagła zmiana frontu, Laro? Przecież sama wymyśliłaś te głupoty z chodzeniem na randki. A teraz nagle bawisz się w swatkę.

- Wygląda na to, że mądrzeję z wiekiem. Wtedy nikt nie wierzył, że wasze małżeństwo potrwa dłużej niż rok. Ja myślałam podobnie. Zupełnie do siebie nie pasowaliście. Ale od tego czasu czegoś się nauczyłam. Mianowicie tego, że różnice działają czasem na korzyść takich ludzi jak ty i Susan.

- W jaki sposób?

- To całkiem proste. Ty nie miałeś zamiaru iść na studia. Ona tak. Pomogłeś jej uzyskać dyplom, zajmując się domem i dziećmi. Gdyby wyszła za kogoś innego, sytuacja pewnie wyglądałaby odwrotnie. Dzięki tobie Susan zdobyła wykształcenie i została świetną dziennikarką. I wcale nie musiała z niczego rezygnować. Zachowała rodzinę i pracę.

- Może i tak - przyznał z wahaniem. - Ale Susan miała dziennikarstwo we krwi. Urodziła się z atramentem na palcach. Nic by jej nie powstrzymało. A co do rodziny... No cóż, nie była to nasza świadoma decyzja.

- Wiem, że nie zaplanowaliście Kim. Chociaż Susan miała inne wyjście z kłopotliwej sytuacji, nie skorzystała z niego. Wybrała ciebie i dziecko, Hank. To o czymś świadczy.

- Świadczyło - poprawił z naciskiem. - Wtedy. Teraz nie ma to dla niej żadnego znaczenia.

- Nie przekonałeś mnie, Hank. Z pewnością coś was jeszcze łączy. Byliście ze sobą szczęśliwi przez tyle lat. Jakimś sposobem potrafiłeś ją zdobyć. Gdybyś tylko mógł znów to wykorzystać.

- Pomyślę o tym. A ty, jeśli się czegoś dowiesz...

- Zadzwonię - obiecała. - Nie poddawaj się, Hank. Uważam, że powinieneś zgodzić się na te randki. Dzięki temu będziecie spędzać trochę czasu we dwoje. Chyba ci to odpowiada?

Trochę czasu. Zawsze mieli go z Susan za mało. W małżeństwie stało się to kością niezgody. A zanim się pobrali, też nie było lepiej. Oboje musieli stawać na głowie, żeby ominąć zakazy rodziców. To naprawdę było podniecające, stwierdził, leżąc tego wieczoru w motelowym łóżku. Pamiętał, że opracowali wówczas z Susan niezawodną metodę, żeby się ukradkiem spotykać. Nikt inny o tym nie wiedział. Ustalali datę i godzinę. W umówioną noc podkradał się pod dom Mitchumów z garścią żwiru...







































ROZDZIAŁ 12



Obudziło ją niezbyt głośne stuknięcie. Za chwilę się powtórzyło. Przestraszyła się. Ktoś w środku nocy pukał w szybę. Nie, to niemożliwe. Sypialnia znajdowała się na piętrze. Nie mogła to być również gałąź. Żadne drzewo nie rosło tak blisko domu. Niecodzienny odgłos rozległ się ponownie.

Susan wstała i na palcach podeszła do okna. Delikatnie rozchyliła zasłony i odetchnęła z ulgą. Zobaczyła jedynie bezchmurne, gwiaździste niebo i srebrzysty księżyc. Noc była wyjątkowo piękna. Nagle coś uderzyło w szybę tuż koło jej twarzy. Cofnęła się gwałtownie. Ktoś najwyraźniej rzucał żwirem. To przecież nie może być... Jednym szarpnięciem otworzyła okno i przechyliła się przez parapet.

- Hank, czy to ty?

Jakiś niewyraźny cień zamajaczył na dole.

- Ci... - szepnął - obudzisz dzieci.

- Co tam robisz, do diabła? - spytała raczej mało romantycznie. Hank po raz drugi syknął ostrzegawczo i zniknął. Co on, u licha, knuje? Szybko wciągnęła dżinsy i wepchnęła w środek długi podkoszulek, który miała na sobie. Nałożyła tenisówki i dopiero teraz zerknęła na zegarek. Druga nad ranem! Chyba oszalał, pomyślała. Muszę wezwać kogoś na pomoc! Może lekarza? Tego typa trzeba koniecznie zbadać. A najlepiej zamknąć.

W pół minuty znalazła się na podwórku. Hank wyłonił się z mroku.

- Wiesz, która jest godzina? - warknęła, trzymając się pod boki. -Zaraz ci powiem. Druga w nocy, ty idioto! Może się wreszcie dowiem, czemu o tej porze walisz kamieniami w okno?

- Zaraz zobaczysz. - Cofnął się i z dumną miną wskazał ręką za siebie. - Podejdź i spójrz.

Ta sama kapa, stwierdziła ze zdumieniem. A przynajmniej identyczna. W jednej chwili zrozumiała przyczynę nocnej wizyty Hanka.

- Już ci wyjaśniłam, że nie mam ochoty na wędrówki po zaułku wspomnień. To do niczego nie prowadzi.

- Możliwe - przyznał. - Ale od czegoś musimy zacząć. Przecież chciałaś umawiać się ze mną na randki. Więc jestem. No chodź, Susan. Połóż się obok mnie.

- Nie miałam na myśli pieszczot przy księżycu - odparła ostro, choć czuła, że ogarnia ją znajome podniecenie.

- Ja też nie - skłaniał z premedytacją. - Mam dla ciebie niespodziankę, Suz. Na pewno ci się spodoba.

- Lepiej, żeby tak było - mruknęła groźnie. - Z wahaniem usiadła na kolorowej kapie. Hank położył się na wznak zachęcając ją, żeby zrobiła to samo.

- Odpręż się. Zamknij oczy, jeśli chcesz. Powiem ci, kiedy masz je otworzyć.

Poszła za jego radą, zastanawiając się, jaką gwiazdę wybrał na dziś. Minęło tyle lat od tej nocy, gdy po raz pierwszy razem patrzyli w niebo. Susan nie pamiętała już nazw odległych galaktyk. Astronomia była domeną Hanka. Orientował się w niej jak mało kto. Znał się też na innych rzeczach i te lekcje, jakich udzielali sobie nawzajem, leżąc pod ciepłym kocem, interesowały ją o wiele bardziej. Musiała to uczciwie przyznać.

- Teraz! - zawołał niespodziewanie. - Otwórz oczy, Cukiereczku!

- Och, Hank!

Wysoko nad nimi rozbłysło jasne światło, które następnie rozsypało się po niebie jak wielki snop czerwonych iskier. Bezgłośny fajerwerk był zachwycający.

- Podobało ci się?

- Wiesz, że tak. - Zacisnęła palce na dłoni Hanka i aż westchnęła, bo kolejny meteor okazał się jeszcze piękniejszy.

Hank oparł się na łokciu i spojrzał jej w oczy.

- Wciąż jesteś na mnie zła?

- Za to, że mnie obudziłeś? Nie, już mi przeszło.

- A co byś powiedziała na... - nie zdążył dokończyć.

- Co wy tutaj robicie?

Oboje podskoczyli z wrażenia. Tuż obok wyrosły nagle sylwetki Kim i Jake'a.

- Mamo, nic ci nie jest? - Syn musiał, oczywiście, okazać troskę. Susan poczuła się równie winna i zawstydzona jak wtedy, gdy jej ojciec, uzbrojony w latarkę i sztucer, poszedł kiedyś za nią i Hankiem. Przyłapał ich tak samo, jak teraz zrobiły to dzieci.

- Nie, synku. Po prostu oglądamy gwiazdy.

- Naprawdę nic ci nie jest? - Jake był równie zdenerwowany jak przed laty jego dziadek.

- Naprawdę - odpowiedział za nią Hank. - Zapowiadano na dzisiejszą noc deszcz meteorów. Pomyślałem, że wasza mama może mieć ochotę obejrzeć to zjawisko.

- Deszcz meteorów? Poważnie? - Jake natychmiast zapomniał o roli samozwańczego opiekuna.

- Jak najbardziej - potwierdziła Susan. - Chodź i sam zobacz. Ty też, Kim. Zrobimy dla was miejsce. - Spróbowała się odsunąć, ale Hank do tego nie dopuścił. Sprytnie przyciągnął ją do siebie, a dzieci usiadły po bokach.

Nie miała szans, żeby się ruszyć.

Chociaż sytuacja nie rozwinęła się po myśli Hanka, to postanowił maksymalnie ją wykorzystać. Objął Susan tak mocno, że musiała oprzeć głowę na jego ramieniu. Chciała się wyswobodzić, ale nie zdało się to na nic. Powstrzymała się jednak od głośnych protestów... Czuła, że ta pozycja jest dla Hanka bardziej męcząca niż tego oczekiwał. A ciesz się, pomyślała. Wcale ci nie jest wygodnie.

Kim i Jake raz po raz wydawali okrzyki zachwytu. Kosmiczny pokaz sztucznych ogni zupełnie ich oczarował. Susan z trudem powstrzymywała się od śmiechu. Pamiętała pierwszy seans pod gwiazdami. Ona i Hank przeżyli później niebo na ziemi. Nie wątpiła, że jej mąż liczył dzisiaj na powtórkę z historii. Jednego nie wziął pod uwagę. Własne dzieci to najlepsze przyzwoitki świata.

Hank uniósł rękę, pokazując kolejną konstelację i jego spojrzenie padło na fosforyzującą tarczę zegarka. Była punkt trzecia.

- Wystarczy na dzisiaj. Od trzydziestu minut nie spadł już żaden meteor. Pokaz skończony.

- Jeszcze nie, tato - poprosił Jake. - To tak, jak byśmy wyszli w połowie filmu. Pozwól nam zostać. Będziemy oglądać gwiazdozbiory, a później możemy tu spać aż do rana.

- Do łóżka, Jake. - Hank poderwał syna na nogi. - Macie jeszcze co najmniej cztery godziny snu, jeśli się teraz położycie. No, szybko do domu.

- Jutro niedziela. Nie idziemy do szkoły.

- Niedziela jest już dzisiaj i musicie iść do kościoła.

- Kim i Susan również wstały, a Hank złożył kapę. - Całonocne czuwanie wymaga lepszego przygotowania. Inaczej wszyscy złapiemy grypę.

- Wcale nie jest zimno - zaprotestował Jake.

- Dla ciebie może nie jest. Ale moje stare kości domagają się komfortu. Znam taki sklep w Memphis, gdzie sprzedają używany sprzęt kempingowy. Skoczymy tam któregoś dnia i kupimy śpiwory a może i namiot. Będziemy mogli pojechać na biwak do rezerwatu Village Creek.

- Na całą noc? - Oczy Jake'a rozbłysły radością.

- Kiedy? Jutro? - dopytywała się Kim.

- Jutro sklep jest zamknięty. Musimy zaczekać do soboty.

- Och, tato.

- Nie przesadzajcie, moi mili. To tylko tydzień - tłumaczyła Susan. - Macie okazję potrenować cierpliwość. I odpowiednio się przygotować. Pójdziemy w poniedziałek do biblioteki i weźmiemy trochę książek z tej dziedziny.

- Myślisz, że będą mieć literaturę na temat kosmosu?

- Jake był pełen wątpliwości.

- Na pewno. - Hank liczył na to, że sam się dokształci.

- Można również coś wypożyczyć w planetarium w Memphis. -Susan zerknęła niepewnie na męża. - Spróbujcie namówić tatę, żeby tam wpaść, gdy pojedziecie kupić śpiwory.

- Tato! - zawołały dzieci zgodnym chórem.

- Bardzo chętnie. Byłoby dobrze, gdyby i mama wybrała się z nami. Jeśli, oczywiście, znajdzie czas.

- Ja?

- Tak, mamo! Koniecznie!

Spojrzała na ich buzie. Dzieci patrzyły na nią proszącym wzrokiem. Widziała w oczach nadzieję. Nie mogła jej zawieść.

- Załatwione. Wezmę sobie wolny dzień.

- No to mamy randkę - stwierdził z ulgą Hank.

- Randkę? - Uśmiechnęła się. - Niech będzie. Perspektywa wycieczki uspokoiła dzieci. Bez protestów pozwoliły wysłać się do łóżek. Hank poczekał, aż Kim i Jake znikną za drzwiami, po czym objął Susan i serdecznie ją uścisnął.

- Dzięki - szepnął.

- Za co? To był twój pomysł.

- Tak, ale gdybyś się nie zgodziła...

Wzruszyła ramionami i odsunęła się od niego na bezpieczną odległość.

- Nie potrafiłam im odmówić. Tak bardzo zapalili się do tej eskapady. Nie pamiętam, kiedy ostami raz widziałam u nich taki entuzjazm. Kim pewnie zrezygnuje teraz z prac nad projektem odzyskiwania surowców.

- Niekoniecznie. Możemy ten projekt potraktować jako zadanie rodzinne. Mówiliśmy o tym w trakcie naszych negocjacji. Zabierzmy się za jego realizację we czwórkę.

- To chyba nie ma sensu, Hank.

- Dlaczego? - Zrobił krok w jej stronę i znów stał tuż obok. -Pamiętasz, jak wiele razy planowaliśmy wyjazd na wakacje? Nigdy nie udało się nam tego zrealizować.

- Tak, rzeczywiście.

- Powinniśmy zapomnieć o dalekich podróżach. Zacznijmy cieszyć się tym, co mamy pod bokiem. Na przykład właśnie planetarium. Od dawna chciałam je zobaczyć. De razy jestem w Memphis, obiecuję sobie, że już następnym razem... I nic z tego nie wychodzi.

- Wiem, jak to jest - przyznała. - Zawsze było tyle rzeczy, które chciałam zrobić z Kim i Jake'em, ale wiecznie pracowałam od rana do nocy. Z roku na rok pocieszałam się myślą, że jeszcze trochę i nadrobimy stracony czas. Aż w końcu dzieci wyrosły z wielu rozrywek. - Zamyśliła się. - Ciebie chyba potraktowałam podobnie. Wiedziałam, że za mało przebywamy razem. Wmawiałam sobie, że kiedyś ci to wynagrodzę. Uważałam, że wciąż tutaj będziesz.

- Jestem tutaj - zapewnił, przyciągając ją do siebie.

- To już nie to samo.

- Możemy jeszcze wszystko zmienić, Susan. - Jedną ręką objął ją w talii, a drugą delikatnie pogładził miękki zarys policzka. - Zrobimy to tak powoli, jak tylko zechcesz. Zaczniemy się ze sobą spotykać i poznawać na nowo. Powiedz, czego pragniesz, kochanie.

Broda zaczęła jej drżeć. Zacisnęła zęby, żeby jakoś się opanować.

- Proszę cię, Susan. Daj nam jeszcze jedną szansę. - Pochylił głowę i zbliżył usta do jej warg. Poczuł ich delikatne muśnięcie, ale kiedy chciał pogłębić pocałunek, szarpnęła głowę do tyłu.

- Spokojnie, Hank - ostrzegła. - Spokojnie i powoli. Hasło „Postępuj ostrożnie" stało się życiową dewizą Susan. Matka byłaby z niej dumna, gdyby kilkanaście lat temu córka kierowała się podobną zasadą. Susan z pewnym żalem myślała o tym, co ją niewątpliwie ominęło.

Wtedy oboje z Hankiem byli bardzo młodzi i niecierpliwi. Zanadto się śpieszyli, żeby mogli poznać wszelkie tajemnice miłości i jej różne oblicza. Dopiero teraz potrafili docenić rozkoszny smak oczekiwania. Zwłaszcza Susan cieszyła się każdą taką chwilą. Wspólne wyprawy do kina, muzeum, czy ZOO, a czasem romantyczna kolacja poza domem sprawiały jej ogromną radość. Umożliwiały również poznanie własnego męża od zupełnie innej strony.

Najczęściej towarzyszyły im dzieci, ale Hank zawsze potrafił tak zorganizować każdy wyjazd, żeby mogli przynajmniej kwadrans spędzić tylko we dwoje. Potrafili wykorzystać te minuty. Szybkie pieszczoty robiły się coraz bardziej śmiałe. Od czasu do czasu Kim i Jake zostawali w domu, a oni wybierali się gdzieś sami.

Wczorajszego wieczoru. Hank jeszcze raz spróbował wykorzystać wspomnienia. Zawiózł ją na Drogę Króliczków. Jak zwykle stało tu kilka samochodów. Zakochane pary wciąż lubiły to miejsce. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Tylko widok był inny. Dwa nowe mosty spięły potężnymi klamrami brzegi Missisipi, a jasno oświetlone drapacze Memphis odbijały się w ciemnej rzece.

- To wygląda jakoś inaczej, prawda? - szepnęła Susan, patrząc na lśniące miasto. - A może po prostu zapomniałam, że tu jest tak pięknie?

- Szczerze mówiąc, nie podziwiałem wtedy krajobrazu. Zajmowaliśmy się całkiem czym innym, pamiętasz?

- Uhm. Ciekawe, co jeszcze dzięki temu przegapiliśmy - odparła z westchnieniem. - Dojrzałość nie jest taka zła. Możemy zwolnić tempo i wreszcie docenić wszystko bez tego niepotrzebnego pośpiechu.

- Możliwe. - Odpiął pas i przysunął się do niej. Otoczył ją ramieniem i lekko przytulił. Nie cofnęła się. Jego bliskość wydawała się tutaj zupełnie naturalna. - Ale ten pośpiech miał również swoje dobre strony - szepnął jej do ucha. - Z chęcią bym ci przypomniał te najbardziej smakowite.

- Po tylu latach, Hank? - Zachichotała. - To zupełnie co innego. Jaką atrakcją może być odrobina pieszczot w porównaniu do wielkiego, małżeńskiego łóżka i całej nocy? Na pewno byś się rozczarował.

- A chcesz się przekonać? Sama zobacz. Powoli przesunęła dłoń w górę umięśnionego uda. Skoro miała sprawdzić, czy nie kłamał...

- O, rzeczywiście - zamruczała. - Chyba masz rację. Wiem, że ci jest niewygodnie. Powinnam odpiąć ten guzik.

Schwycił ją nagle za przegub i przytrzymał, nie pozwalając na nic więcej.

- Przestań, Susan. Nie rób nic, czego nie masz zamiaru skończyć. Nie zniosę tego.

- Och, zniesiesz, na pewno. - Rozpięła suwak o kilka centymetrów.

- Proszę cię, Suz. - Jego głos drżał od tłumionego pragnienia. Zamęczysz mnie, jeśli będziesz się tak znęcać.

- Bzdura - zapewniła, rozpinając suwak na całej długości. - To tylko przesądy.

- Jesteś potworem. Robisz to specjalnie, żebym cierpiał. Ożeniłem się z sadystką. Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem?

Jej palce wsunęły się teraz głębiej i uwolniły go od bielizny.

- Chcesz, żebym przestała?

- Nie - jęknął, bo uwięziła go w ciepłym uścisku swojej ręki. - Zrób to, Suz. Nie czekaj.

Przyglądała się uważnie jego twarzy, podczas gdy jej dłoń zaczęła delikatnie się poruszać. Hank zamknął oczy i odchylił głowę. Jego ciałem raz po raz wstrząsały dreszcze. Siła pożądania odbierała mu niemal całą przyjemność z pieszczoty, którą Susan rozmyślnie go torturowała.

Każda jego reakcja napawała Susan nieznaną do tej pory satysfakcją. Miała nad nim władzę. Zamierzała doprowadzić go nad samą krawędź - i jeszcze dalej. Przywarła ustami do jego szyi, zręcznie poradziła sobie z guzikami koszuli. Całowała jego pierś i brzuch, aż jej wargi znalazły się tuż obok dłoni, którą nie przestawała go pieścić.

- Zlituj się - szepnął ochryple, gdy się zawahała. - Nie możesz teraz przestać.

Rozchyliła dłoń i natychmiast zmieniła jej dotyk na ciepłą wilgoć swoich ust. Hank szarpnął się gwałtownie. Chwycił kurczowo kierownicę, rozpaczliwie szukając oparcia. Pełna rozkoszy eksplozja sprawiła, że na chwilę zapomniał o całym świecie. Każdy kolejny spazm dawał zaspokojenie, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczył.

- Jeszcze żyję? - spytał, gdy otworzył oczy.

- Bez wątpienia - odparła z uśmiechem.

- To dobrze. Bałem się, że umrę i stracisz okazję do rewanżu.

- Nie ma sprawy. I tak przełożymy to na kiedy indziej. Już późno.

- Zostańmy jeszcze trochę.

- Wykluczone. Wiesz, jak Jake przestrzega naszej godziny policyjnej.

- Odpłacę mu za to w swoim czasie.

Była prawie północ, gdy odprowadził Susan pod same drzwi. Uniósł jej twarz, żeby otrzymać ostatni już dziś pocałunek.

- Kiedy będę mógł się odwdzięczyć?

- Och, potraktuj to jako darmową przysługę.

- Chciałbym ci udowodnić, że jestem zachwycony.

- Udowodniłeś to dzisiaj całkiem dobrze.

- Susan...

- No i zaplanowałam już następną randkę.

- Naprawdę?

- Tak. Wpadnij do redakcji o pierwszej.

- Do redakcji? Co będziemy robić?

- Przyjdź, to się dowiesz.

- Tutaj mamy odbyć naszą randkę?

Zostali sami. Maszyny do pisania stały rzędem, przykryte pokrowcami, żeby się nie kurzyły. Prasy drukarskie zostały wyłączone. Ich wibracje nie zakłócały spokoju.

- Niech zgadnę. Zwabiłaś mnie tutaj w niecnym celu. Na dole, w piwnicy, pewnie masz salę tortur. Chcesz mnie tam wrzucić, a później wykorzystać.

- Teraz wiadomo, kto ma wybujałą fantazję - odparła ze śmiechem. - Ale tym razem trafiłeś kulą w płot. Widzisz, Hank, pragnę, żebyś zrozumiał moją pracę. - Pocałowała go szybko w usta. - Nie chcę, żeby „Gazette" znów stanęła między nami. I nie chcę wybierać między małżeństwem a karierą.

- Nigdy tego nie wymagałem.

- Ejże? A czemu służyły te wybuchy złości?

- Wcale nie wybuchałem.

- Może i nie. Ale byłeś ciągle zdenerwowany. Miałeś mi za złe, że tu siedzę. Nie możemy wrócić do siebie i powtarzać tego schematu. Jeśli mamy znów być razem, musisz zaakceptować to, co robię.

- Zgadzam się. Oczywiście nie lubię, kiedy odwołujesz urodziny, ale... - Wiedział, że palnął głupstwo. - Do licha, Suz! Jestem cholernie dumny z ciebie i z tego, co robisz, Jak myślisz, czym zwróciłaś moją uwagę?

- Nie mam pojęcia - przyznała. - Dlaczego zaprosiłeś mnie wtedy do tańca?

- Dlatego... - zaczął i zawahał się, szukając odpowiednich słów. Zanim je znalazł, w drzwiach stanęło dwoje wyrośniętych nastolatków.

Mieli na sobie identyczne, spłowiałe dżinsy i kurtki oraz czyste, białe podkoszulki. Oboje uzbrojeni w ołówki i notatniki, każde z aparatem fotograficznym przewieszonym przez ramię.

Susan odsunęła się od Hanka. Te dwa dzieciaki były wyjątkowo uparte. A ona znów musiała im odmówić.

- Dzień dobry - odezwała się dziewczynka. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy.

- Oczywiście, że nie, Penny. Co was sprowadza?

- George i ja zastanawialiśmy się, czy nie miałaby pani dla nas jakiegoś zajęcia.

- Przykro mi, kochanie - odparła łagodnie. - Ale chyba nikogo nie potrzebuję. Wpadnijcie za jakiś czas, może później coś się znajdzie.

- Moglibyśmy pracować bez wynagrodzenia - wtrącili szybko -jako praktykanci, żeby jakoś zacząć.

- To kusząca oferta, George. - Susan z uśmiechem otworzyła drzwi. - Zadzwonię do was, jeśli się zdecyduję.

- Bardzo dziękujemy. Do widzenia. - Zniknęli tak szybko, jak się pojawili.

Hank patrzył na żonę ze zdumieniem.

- Zrezygnowałaś z darmowych pracowników? Przecież wciąż powtarzasz, że masz tyle obowiązków, bo brak ci personelu.

- Płacisz i wymagasz - przypomniała starą zasadę. - Oni są dopiero w drugiej licealnej. Niewiele potrafią. Trzeba by się namęczyć, żeby ich wyszkolić.

- Mogliby rolować gazety i wkładać ulotki.

- Wątpię. Oboje uważają, że są już gwiazdami dziennikarstwa. Nie będą odwalać czarnej roboty.

- Skąd możesz wiedzieć? Chcieli robić cokolwiek. Daj im spróbować. Jeśli Penny i George wykażą się talentem, będziesz mieć z nich pożytek.

- Jesteś ich adwokatem czy co? Czemu się tak przejmujesz?

- Po pierwsze uważam, że mogliby ci trochę pomóc. A po drugie, przypominają mi kogoś. - Otoczył ją ramieniem. - Gdzie byśmy teraz byli, gdyby Joe i Budy nie dali mi wtedy szansy? A czy Sam Symond nie zrobił tego samego dla ciebie? Miałaś pewnie tyle lat, co Penny, gdy przyszłaś tu błagać go o jakąkolwiek szansę. Masz okazję postąpić dokładnie tak jak Sam.

- Pomyślę o tym - próbowała się wykręcić.

- Do licha, Suz. Te dzieciaki nauczą się od ciebie więcej niż na wszystkich wykładach z dziennikarstwa razem wziętych.

- Dzięki za słowa uznania.

- Naprawdę tak myślę. Zawsze byłem dumny z twoich sukcesów. Dlatego nigdy nie prosiłem, żebyś zrezygnowała z pracy. Zaprzepaściłabyś swój talent. Spytałaś, co mnie w tobie zafascynowało. Podziwiałem cię. Byłaś taka sama jak Penny - wiecznie z notatnikiem i ołówkiem. Już wtedy wiedziałaś, czego chcesz. I nikt nie wątpił, że to osiągniesz. Imponowałaś mi jak diabli. Chyba miałem też nadzieję, że trochę tej ambicji przejdzie na mnie - dodał.

- Nie do wiary - mruknęła. - Zamartwiałam się, myśląc o beznadziejnym losie okularnicy, a najlepszy piłkarz zaprosił mnie na randkę, gdyż podziwiał mój intelekt.

Ileż razy dziękował Bogu za te okulary. Przypomniał sobie tamte lata. Wcale nie marzył o konkurencji. Susan należała wyłącznie do niego. Objął ją teraz mocniej i zapytał:

- A ty, dlaczego się zgodziłaś?

- Uważałam, że jesteś śliczny - przyznała ze wstydem, opierając czoło na jego ramieniu.

- I to wszystko? - spytał zdumiony. - Tylko z tego powodu? Ponieważ uznałaś, że jestem śliczny?

- Wciąż tak myślę - szepnęła.

- Co za rozczarowanie. Marzyłem, żeby mnie kochano za rozum, a kobietom podoba się jedynie moje męskie ciało.

- Kobiety? - spytała ostro. - Mam ci zrobić krzywdę?

- Wiedziałem, że skończy się na torturach.

- Ale później cię wykorzystam!




































ROZDZIAŁ 13



- Dobry dziennikarz powinien mieć nosa. Dzięki temu poczuje dym, zanim ktokolwiek zauważy ogień. Ten nos zaprowadzi go tam, gdzie coś się dzieje, nim dowie się o tym reszta świata.

Susan sceptycznie patrzyła na swój nowy personel.

- Właśnie to musicie mi udowodnić - podkreśliła - że macie instynkt. Jeśli mnie o tym przekonacie, dam wam wierszówkę i czek. Zrozumiano?

- Tak jest, szefie.

Susan z trudem powstrzymała uśmiech. Entuzjazm młodych był zaraźliwy.

- I pamiętajcie. - Dodała - nie chcę grzecznych historyjek i upozowanych zdjęć. W waszej szkole na pewno znajdziecie tematy, które zbulwersują pół miasta. Na co czekacie? Do roboty.

Adepci zerwali się z krzeseł i wybiegli. Susan patrzyła za nimi z zadowoleniem. Miała poczucie siły. Mogła wydawać polecenia i decydować. Parsknęła śmiechem. Nikt by nie uwierzył, że angażowała pracowników pierwszy raz w życiu. Cały zespół redakcyjny przejęła w spadku wraz z maszynami drukarskimi, budynkiem i zamówieniami.

Teraz podjęła samodzielną decyzję. Nikt nie mógł jej zakwestionować ani zmienić. Dlatego odczuwała satysfakcję. Oczywiście, Hank był autorem pomysłu, ale to ona go zrealizowała.

Rozejrzała się po pokoju. Ten gabinet był przez trzydzieści pięć lat królestwem Sama Symonda. Minęło wiele miesięcy, zanim rzeczywiście uwierzyła, że Sam już tutaj nie wróci. I prawie rok, nim zebrała się na odwagę i zmieniła charakter „Gazette".

Na zawsze zapamiętała ranek tego dnia, w którym szef przeszedł na emeryturę. Pojawiła się w redakcji dużo wcześniej niż reszta zespołu. Z wahaniem odsunęła fotel. Puste szuflady wielkiego biurka i lśniący blat wydawały się obce. Zniknęły rodzinne fotografie i stosy papierów. Ale w powietrzu wciąż unosił się zapach kubańskich cygar, które tak lubił Sam.

Wzdrygnęła się. Sam cieszył się jak najlepszym zdrowiem. Jechał właśnie na Florydę. Czekał tam na niego domek nad oceanem i nowa motorówka. Pożyczka, którą Susan wzięła z banku na wykupienie „Gazette", pokryła te wydatki.

Gazeta należała do niej. Na myśl o tym Susan poczuła przypływ odwagi. Usiadła w fotelu i odchyliła się do tyłu. Przymknęła oczy, a palce strząsnęły popiół z niewidocznego cygara. Odetchnęła głęboko, wyobrażając sobie, że wydmuchuje dym, który unosi się aż do sufitu.

- A więc uważasz - odezwała się grubym głosem Sama - że powinniśmy pisać bardziej agresywnie?

- Tak, proszę pana - odparła swoim głosem.

- I zajmować jednoznaczne stanowisko wobec problemów tego świata?

- Tak, proszę pana. Tak mi się wydaje.

- A jak ci się wydaje, kim ty właściwie tutaj jesteś, młoda damo? Wydawcą?

Uśmiechnęła się od ucha do ucha. Wsunęła kciuki za wyimaginowane szelki i spróbowała oprzeć nogi o blat biurka.

- Nie, ale...

Niespodziewanie wylądowała wraz z fotelem na podłodze. Rozejrzała się spłoszona. Niemal oczekiwała, że zaraz zobaczy starego Sama. Ale gabinet był pusty. Spojrzała na oprawione w ramki dyplomy wiszące na ścianie. Sam otrzymał je za dziennikarskie osiągnięcia. Miała wrażenie, że naigrywają się z jej nieposłuszeństwa. Jak śmiała pomyśleć, że będzie kiedyś wydawcą?

Wybiegła z gabinetu. Kiedy wszyscy przyszli tego dnia do pracy, zastali Susan przy jej starym biurku. Ilekroć ktoś pytał, czy ma zamiar zająć pokój poprzedniego szefa, wzruszała tylko ramionami. Ten zapach cygar był przecież nie do zniesienia.

Jeszcze przez długi czas prześladowała Susan obawa, że Sam lada chwila zjawi się w biurze, że popatrzy jej przez ramię i podda miażdżącej krytyce artykuł, który właśnie pisała. Często tak robił. Zaczęła pracować ciężej niż kiedykolwiek. Sięgnęła po nową, bardziej kontrowersyjną tematykę. Stopniowo i nie bez oporów zmieniła charakter gazety. Po dziewięciu miesiącach okazało się, że sprzedaż wzrosła o piętnaście procent. Znacznie zwiększyły się również wpływy z reklam. Odniosła sukces. Dopiero wtedy pozwoliła sobie na znamienny gest Usunęła nazwisko Sama z nagłówka „Gazette". Nie umieściła tam jednak swojego. Uznała, że jeszcze za wcześnie, aby mianować się naczelnym. Nadal występowała jako Susan Mitchum Metcalf, redaktor. Piastowała to stanowisko od lat.

Dziś skorzystała z gabinetu Sama, ponieważ doszła do wniosku, że przyjmowanie pracowników wymaga szczególnej atmosfery. Wciąż jeszcze czuła ten dreszczyk emocji, który daje poczucie władzy. Powoli wciągnęła w płuca powietrze i nagle zdała sobie z czegoś sprawę. Zapach cygar ulotnił się.

Susan podeszła do dębowego biurka. Usiadła na staroświeckim, obitym skórą fotelu tak ostrożnie, jakby się bała, że ktoś może go spod niej wyciągnąć. Niepewnie odchyliła się razem z oparciem, a stopy położyła na wypolerowanym blacie. Zamknęła oczy, westchnęła i poczuła, że ogarnia ją spokój.

- Słyszałem, że masz zamiar odmłodzić nasz zespół. Drgnęła gwałtownie. W drzwiach pojawił się David Sinclair.

- Przyda się wam trochę konkurencji - odparła zdecydowanie. - George i Penny są jeszcze zupełnie zieloni, ale chętni do pracy. Dadzą sobie radę.

- Na pewno. Poza tym temu zespołowi przyda się trochę świeżej krwi.

- Właśnie dlatego ich przyjęłam. - Susan uśmiechnęła się, bo zabrzmiało to nieco defensywnie. Ty tutaj rządzisz, przypomniała sobie. Nie potrzebujesz niczyjej zgody. Natychmiast podjęła kolejną decyzję.

- Słuchaj, Dave. Jak widzisz, zaczynamy się rozwijać. Co byś powiedział na awans? I niewielką podwyżkę?

- Co proponujesz?

- Etat redaktora.

- Mówisz poważnie? - David był wyraźnie oszołomiony.

- Owszem. Chyba że wolisz nadal pracować jako reporter.

- Nie! - zawołał. - Biorę to! Dzięki. Wielkie dzięki.

- Zasłużyłeś sobie. Możesz też zająć moje stare biurko. A Penny i George usiądą przy twoim stole.

- Wspaniale. - Cofnął się do drzwi, jakby się obawiał, że Susan zmieni zdanie.

- George i Penny przechodzą, oczywiście, pod twoją opiekę -dodała. - Będziesz wyznaczał im zadania i sprawdzał materiały. Poradzisz sobie, prawda?

- Jasne - odparł, stojąc w drzwiach. Nagle zatrzymał się i odwrócił do Susan. - Wszystko będzie tak, jak sobie życzysz. Nie sprawię ci zawodu.

- Wiem o tym, Dave. Aha, jeszcze jedno. Uaktualnij nagłówek do wtorkowego wydania.

- Tak jest, szefie.

Tak jest, szefie". Chyba musiał podsłuchać dzisiaj George'a. Fantastycznie, pomyślała. Mam więc kolejny przydomek. Lepsze to niż Cukiereczek, uznała po namyśle. Właściwie to nawet jej się podobało. Przecież była naczelnym redaktorem. A także wydawcą.

Szef. Rzeczywiście, brzmiało to całkiem nieźle. Może i Hank dałby się namówić. Szef był sto razy lepszy niż ostatnie pomysły jej męża. Ta obsesja na punkcie używania pieszczotliwych imion trochę Susan denerwowała, dopóki Hank nie opowiedział jej o Carlsonach. Maja Carlson zgodziła się na to, żeby mąż zwracał się do niej, używając nazwy owada. W tej sytuacji imię psa wydawało się zupełnie odpowiednie.

W ogóle to miło, że Hank wpadł na taki romantyczny pomysł. Jej rodzice także używali pieszczotliwych zdrobnień. Ciekawe, skąd oni wytrzasnęli takie przydomki? Paty-Ciasteczko niewątpliwie miało związek z imieniem Patricia. Ale Admirał? Ojciec nigdy nie służył w marynarce. Przy najbliższej okazji trzeba będzie ich o to zapytać.

Przyszło jej do głowy jeszcze coś. Zanotowała: Sprawdzić, jakich niezwykłych zdrobnień używają żony i mężowie. Czy istnieje związek między stosowaniem tych przydomków a szczęściem małżeńskim? Sekret zachowania miłości w małżeństwie. Wykorzystać w dodatku!

Czerwcowe panny młode". Susan zerknęła na tytuł.

Początek lata był tradycyjną porą ślubów. Zwłaszcza tutaj, w Arkansas, gdzie ludzie pobierają się młodo, najczęściej zaraz po maturze. Susan wyprzedziła innych. Najpierw był ślub, a w rok później świadectwo dojrzałości. Czternaście lat. Znów westchnęła. W miarę jak zbliżała się ich rocznica, Hank coraz bardziej nalegał na całkowite pojednanie. Nie bez racji twierdził, że data ślubu jest najlepszą wróżbą na nowy początek. Susan wciąż się wahała. Spojrzała w kalendarz. W najlepszym razie miała jeszcze pięć tygodni do namysłu. Wcześniej, piętnastego czerwca, Lara Jamison wychodziła za mąż za Tannera McNeila.

Susan z całego serca cieszyła się szczęściem przyjaciółki. Lara zasługiwała na drugą szansę, a charakter Tannera był najlepszą gwarancją udanego małżeństwa. Oboje dobrali się jak w korcu maku. Z zachwytem przyjęła propozycję, żeby w czasie ceremonii towarzyszyć, jako mężatka, pannie młodej. Dziwnym trafem Lara zapomniała wcześniej uprzedzić, że Hank zgodził się pełnić podobną rolę u boku Tannera.

Zaklęła pod nosem. Wyobraziła sobie ten tłum. Goście poświęcą równie dużo uwagi państwu młodym, co państwu Metcalfom. Z pewnością wezmą ich pod lupę. Będą próbowali dostrzec ewentualną zmianę w ich wzajemnych stosunkach. A wszystko przy wtórze przysięgi małżeńskiej i radosnej melodii marsza weselnego. Cóż za ironia, pomyślała. I jaki wstyd.

Rankiem w dzień ślubu Susan zjawiła się w kuchni Jamisonów.

Lara urządziła wczoraj w gronie najbliższych koleżanek wieczór wspomnień. Lara, Susan, oraz Kelly Ryan, która miała być druhną, przyjaźniły się od czasów szkolnej ławy. Przegadały prawie całą noc.

Teraz Susan ziewała raz po raz i przecierała zaspane oczy. Wiedziała, że raczej powinna być wypoczęta. Zapowiadały się huczne uroczystości weselne. Zaparzyła mocną kawę i z kubkiem w ręku usiadła na jednym z wysokich stołków przy kuchennym barze.

- Też nie mogłaś spać? - Susan drgnęła zaskoczona.

- Wybacz. - Lara nalała sobie kawę. - Nie chciałam cię przestraszyć.

- Nie szkodzi. Jestem taka śpiąca, że nie słyszałam, jak weszłaś. Co się dzieje. Masz tremę?

- Skądże. - Lara, jak zwykle, emanowała pewnością siebie. -Jestem tylko trochę podniecona.

- Czy za drugim razem nie ma się więcej obaw? O Boże, przepraszam. Ależ że mnie idiotka. Jak mogę pytać cię o coś takiego w dzień ślubu.

- Nic nie szkodzi. - Lara wcale się nie obraziła. - Ja też najpierw myślałam, że będę w strachu. Ale teraz wiem, że nie muszę martwić się o przyszłość. Nie zrozum mnie źle - dodała szybko. - Wcale nie oczekuję, że wszystko między nami od razu i na zawsze ułoży się idealnie. Najważniejsze, że oboje z Tannerem naprawdę chcemy razem stawić czoło temu, co nas w życiu czeka.

- Z twoim pierwszym mężem było inaczej?

- Tak - przyznała szczerze. - Małżeństwo z Kevinem opierało się na innych zasadach. Pobraliśmy się raczej z rozsądku. Lubiliśmy się i razem było nam przyjemnie. Ale nigdy za sobą nie tęskniliśmy. Tak naprawdę, łączyło nas tylko wspólne gospodarstwo. Nic więcej. Byliśmy bardziej jak para lokatorów niż mąż i żona. Nie czuliśmy do siebie przywiązania, brakowało poczucia wspólnoty i gotowości do poświęceń.

- Ty i Tanner potraficie być szczęśliwi. Macie ze sobą wiele wspólnego, prawda?

- O, tak. - Twarz Lary rozbłysła uśmiechem. - Naprawdę się rozumiemy. Oboje wiele wymagamy, ale potrafimy również dużo dawać. To jest chyba recepta na sukces w małżeństwie.

- A gdyby coś zaszło... Rzeczywiście nie obawiasz się kolejnego rozwodu?

- Wiem, że możesz wątpić w moje słowa, bo prawnicy potrafią łgać jak najęci. A na dodatek zajmuję się twoim rozwodem. Ale wierz mi, że nie ma takiego problemu, którego nie moglibyśmy z Tannerem wspólnie rozwiązać. Jestem tego pewna.

- No a gdyby...

- Gdybym przypuszczała, że mnie zdradził?

- Tak. Co wtedy?

- Wtedy wzięłabym największą patelnię i waliła go tak długo, aż nabrałby rozumu.

- Sądzisz, że ja mogę skorzystać z tej rady?

- Ty nie potrzebujesz patelni. Od czasu, gdy zaczęłam spotykać się z Tannerem, miałam okazję całkiem dobrze poznać Hanka. Jest pełen skruchy. Nie musisz go tłuc. Teraz sama powinnaś zdecydować, czy chcesz mu wybaczyć, czy potrafisz to zrobić.

- Przebaczenie nie jest najtrudniejsze, Lara. Jeśli człowiek kogoś kocha, to wybaczy każdy błąd. Ale ja boję się czego innego. Co będzie, jeśli przyjmę go z powrotem, a on mnie naprawdę zdradzi? - Susan pochyliła głowę i zaczęła nerwowo wykręcać palce. Po raz pierwszy wypowiedziała na głos wątpliwość, która od dawna ją dręczyła. -Obawiam się, że jeśli mu przebaczę, to tak, jakbym powiedziała, że nic się nie stało.

- To zupełnie co innego, Susan. Wybaczyć nie oznacza zaakceptować.

- Może nie dla nas. Ale dla mężczyzn te dwa słowa na ogół oznaczają to samo.

- Więc musisz Hankowi wyjaśnić, na czym polega ta istotna różnica. Nie przypuszczam, żebyś miała z tym jakiś kłopot. Hank zrobi wszystko, żeby cię odzyskać. Ostatnie dwa miesiące są tego najlepszym dowodem.

- Wiem - przyznała Susan. - To był cudowny okres. Spędzaliśmy ze sobą więcej czasu na randkach niż w ciągu dziesięciu lat małżeństwa. Najgorsze, że to się pewnie skończy, jeśli zamieszkamy razem.

- Niekoniecznie. Umawiajcie się nadal. Żadne prawo tego nie zabrania. - Lara zawahała się na moment. - Słuchaj, Suz, jeśli chcesz mojej rady jako przyjaciółki, nie jako prawnika...

- Proszę cię, Laro, powiedz. Co mam zrobić?

- Daj mu szansę. Zacznijcie jeszcze raz. Im szybciej, tym lepiej. W kilka godzin później ostatnie przygotowania dobiegały końca.

Matka Lary i jej starsze siostry krzątały się zaaferowane, poprawiając fałdy atlasowej sukni. Goście zebrali się na wielkim trawniku za domem. Trudno byłoby znaleźć lepsze miejsce na ślub niż pełen zieleni i kwitnących różanych krzewów ogród Tannera. To urocze miejsce stanowiło wymarzone tło dla radosnej uroczystości. Każdy z niecierpliwością czekał na jej rozpoczęcie. Panowie dyskretnie popijali szampana. Nikt na szczęście nie zwracał uwagi na Susan i Hanka.

Ciche dźwięki muzyki obwieściły początek ceremonii. Wszystkie oczy zwróciły się na pannę młodą. Smukła i jasnowłosa, w kremowym ślubnym stroju, wyglądała przepięknie. Za Larą kroczyły powoli Susan i Kelly. Miały na sobie błękitne taftowe sukienki, a w dłoniach trzymały nieduże bukieciki. Obie prezentowały się uroczo.

Susan uważnie słuchała małżeńskiej przysięgi, której słowa napisali dla siebie Lara i Tanner. Były tak wzruszające, że poczuła pod powiekami łzy. Uniosła na chwilę głowę i napotkała wzrok Hanka.

Porozumieli się bez słów.









































ROZDZIAŁ 14



- To moglibyśmy być my. - Hank wskazał oczami młodą parę, a później zerknął na Susan.

- Cicho! - szepnęła.

- Kochamy się tak samo jak oni - nalegał.

- Teraz nie czas na dyskusje. - Posłała mu surowe spojrzenie.

- Dasz mi jeszcze jedną szansę? - Popatrzył na nią pokornie. Wysunęła wojowniczo podbródek. Znaczyło to:

- Jeszcze nie wiem. Porozmawiamy później. Uniósł z powątpiewaniem brew.

- Skąd mam wiedzieć, że nie oszukujesz?

- Ponieważ zawsze mówię prawdę! - Zacisnęła wargi.

- A więc kiedy? - W jego oczach malowało się nieme pytanie. Skierowała wzrok na Larę i Tannera.

- Po weselu.

Przyjął to do wiadomości bez protestów. Sytuacja wymagała jego uwagi. Nadeszła chwila, gdy państwo młodzi powinni włożyć sobie obrączki. Susan odetchnęła z ulgą. Miała nadzieję, że Hank da jej teraz spokój. Ale nadzieja okazała się przedwczesna. Po zakończeniu ceremonii Hank zdecydowanie ujął swoją żonę pod ramię. Oboje musieli teraz przejść za nowożeńcami szpalerem utworzonym przez gości. Taki był zwyczaj. Susan wydawało się, że pokonanie kilkunastu metrów trwało całe wieki. Hank doprowadził ją na tyły domu. Nie mogła się wyrwać, ponieważ cały czas trzymał jej rękę w uścisku.

- Świetnie - syknął. - Ślub mamy za sobą. Teraz porozmawiamy.

- Później. Jeszcze będzie przyjęcie. - Usiłowała grać na zwłokę.

- Powiedziałaś, że...

- Przyjęcie jest częścią uroczystości. Daj spokój. Nie wypada się kłócić. Chcesz im popsuć wesele?

- Nie mam zamiaru się kłócić. Ale...

- Żadnych ale, dopóki Lara i Tanner nie wyjadą.

- Przecież...

- Hank - rzuciła ostrzegawczym tonem.

- No dobrze, dobrze. Po przyjęciu się nie wykręcisz.

- Już obiecałam.

Przyłączyli się do reszty gości. Hank musiał ją puścić, bo wszyscy składali młodej parze życzenia. Hank mocno uścisnął rękę przyjaciela, a ten klepnął go z całej siły po plecach.

- Chciałbym, żeby i tobie się udało - powiedział Tanner konspiracyjnym szeptem.

- Dzięki, stary. Będę próbował.

Przez następne dwie godziny Lara i Tanner musieli pozować do fotografii, porozmawiać ze wszystkimi po kolei i niezliczoną ilość razy wysłuchać opinii, że ślub był piękny, a oni są dla siebie stworzeni. Susan i Kelly także miały co robić. Roznosiły szklaneczki z ponczem i podawały talerzyki do tortu. Wręczały też gościom woreczki pełne ryżu. Hank i drużba pana młodego chodzili za obu dziewczynami krok w krok. W końcu Susan przypomniała im, że powinni odpowiednio udekorować samochód, którym nowożeńcy wybierali się w podróż poślubną.

- Kelly, czy L. J. znów się za tobą ugania? - spytała Susan, gdy zostały same. - Starszy brat Lary nie odstępował dzisiaj jej rudowłosej przyjaciółki.

- Och, przyczepił się jak rzep psiego ogona. To takie żarty. Jak zawsze.

- Hm, nie byłabym taka pewna. Nie przyjęłaś wtedy jego zaproszenia na bal maturalny. Poszedł sam, a sądzę, że mógł znaleźć inną kandydatkę.

- Na miłość boską, Suz! To było sto lat temu! Niemożliwe, żeby wciąż o mnie myślał.

- Nigdy nie wiadomo - odparła Susan, niosąc do kuchni stos brudnych talerzy. - Do tej pory się nie ożenił. Ciekawe, dlaczego.

- Jest zatwardziałym kawalerem. Lubi skakać z kwiatka na kwiatek.

- Zupełnie tak jak ty. Nigdy nie miałaś ochoty się wiązać, prawda?

- Raczej nie - przyznała Kelly. - Ale ostatnio myślę o przyszłości. Wiesz, trzydziestka na karku sprzyja decyzjom. Postanowiłam się ustatkować.

- Żartujesz! - Susan oniemiała z wrażenia. - Kelly Ryan na uwięzi? Uwierzę, jak zobaczę. Czy to przypadkiem nie ty jesteś tą kobietą, która zawsze wychwalała wolną miłość? Opowiadała mi, ile tracę, żyjąc w małżeńskim stadle?

- Przesadzałam.

- Kelly!

- No, trochę oszukiwałam. Jeśli małżeństwo to taki cudowny wynalazek, to dlaczego jesteście z Hankiem w separacji?

- Może już niedługo nie będziemy.

Kelly ostrożnie postawiła na blacie tacę, której omal nie upuściła.

- Powtórz, nie dosłyszałam.

W tej chwili Kim wetknęła głowę do kuchni.

- Chodźcie szybko. Lara będzie zaraz rzucać bukiet - Ojej -mruknęła Kelly, wyraźnie bez entuzjazmu.

- Żadne ojej. Dopiero co powiedziałaś, że chcesz wyjść za mąż. Rusz się, Kelly. Ta, która złapie bukiet, będzie następną panną młodą.

- No dobrze, nie krzycz. Chodź, Kim. Spróbujemy swoich sił. Wybiegły z kuchni i dołączyły do tłumu rozgorączkowanych panien. Susan stanęła nieco dalej.

- Nie masz ochoty startować w tej konkurencji? Spojrzała przez ramię. Za nią stał wysoki, ciemnowłosy mężczyzna w czarnym smokingu.

- Jestem mężatką.

- Ale kiedy już załatwisz rozwód...

- Chyba nie załatwię.

- Czy to oznacza zgodę na mój powrót? Naprawdę dasz mi szansę, Susan? - Hank wstrzymał oddech, czekając na odpowiedź.

Miała ochotę jeszcze się podroczyć, ale dała spokój. Separacja trwała i tak za długo.

- Jeżeli jesteś pewien, że tego pragniesz. - Chciał ją chwycić w ramiona, ale cofnęła się i dodała: - To jednorazowa oferta, Hank. Jeśli kiedykolwiek mnie zawiedziesz, wszystko skończone. Zrozumiałeś?

- Zrozumiałem. - Objął ją mocno. - Nigdy cię nie zawiodę, Susan. Uwierz mi. Nie mam zamiaru ryzykować, że odejdziesz. Kocham cię, kobieto.

- Ja też cię kocham, Hank. I chcę być z tobą - odparła, przytulając się do niego.

Wesołe okrzyki gości przerwały namiętny pocałunek. Spojrzeli w tamtą stronę. Rudowłosa druhna ściskała w dłoniach bukiet Lary. Podniosła go teraz wysoko nad głową i pomachała triumfująco.

- Żeby tylko L. J. złapał podwiązkę - mruknął Hank.

- On ciągle ma ochotę na Kelly?

- Jasne. Stara miłość nie rdzewieje. Poza tym najwyższy czas, żeby ktoś przytarł nosa tej pannie.

- Ejże, Hank.

- Wiem, wiem. Ty i Lara akceptujecie ją taką, jaka jest. Ale reszta ludzi uważa, że ktoś powinien ją zmienić. Równie dobrze może to być L. J.

- To mało prawdopodobne. Przecież mieszka w innym stanie.

- Zobaczysz. Zakochani zawsze znajdą sposób. Spojrzała na swego męża z niedowierzaniem. Takie słowa w jego ustach?

- Zadziwiasz mnie, Hank. Tanner sporo cię nauczył. Hank zmieszał się, bo zdał sobie sprawę, że jak na byłego napastnika, robi się zbyt sentymentalny. Susan pocałowała go delikatnie i natychmiast zapomniał, że jako eks-piłkarz powinien trzymać fason.

- Potrafię być równie romantyczny jak Tanner, wiesz?

- Czyżby?

- Owszem.

- Chciałbyś mi to udowodnić?

- Czemu nie, pani Metcalf.

Całe szczęście, że wszyscy patrzyli, jak Tanner zdejmuje podwiązkę z nogi Lary. Kawałek przejrzystej koronki poszybował w stronę kawalerów. L. J. złapał go w locie bez trudu. Nikt nie śmiał mu przeszkodzić. Teraz, ku ogólnej wesołości, z podwiązką w dłoni podkradł się do Kelly. Zastygła na chwilę bez ruchu, ale zaraz rzuciła się do ucieczki. Przystojny blondyn podążył jej śladem. Państwo młodzi pobiegli do samochodu, korzystając z zamieszania. Ledwie odczepili balony i wytarli z klamek bitą śmietanę, gdy ich manewr został odkryty. Nie zdążyli umknąć. Zostali obsypani ryżem od stóp do głów. Wreszcie jakimś cudem wsiedli do auta. Tanner trącił Larę łokciem. To, co zobaczyli, napawało optymizmem. Zabawa w swaty nie poszła na marne. Był to najlepszy prezent, jaki dziś otrzymali. Odjazd nowożeńców oznaczał koniec wesela.

- Przyjechałaś volkswagenem?

- Nie, zostawiłam go u Jamisonów. Zabrałam się z Larą i Kelly.

- Wobec tego wracamy wszyscy razem. - Uśmiechnął się, słysząc własne słowa. Brzmiały cudownie. Wszyscy razem. Jak dawniej. - Gdzie Kim i Jake?

Dzieci błyskawicznie się odnalazły. Kim miała uradowaną minę. Rodzice znów trzymali się za ręce. Jake natomiast nie wyglądał na zachwyconego.

- Zbierajmy się do domu - zaproponował Hank.

- Jedziesz z nami? - spytała Kim.

- Oczywiście.

- Masz zamiar nas podwieźć? - Jake chciał dokładnie wyjaśnić sytuację.

- Nie, synu. Wracam, żeby z wami znowu zamieszkać.

- To prawda, Jake - wtrąciła Susan. - Mamy zamiar być razem.

- Wspaniale! - Kim objęła ich oboje. - Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam i już!

Jake okazał się mniej wylewny. Objął matkę szczupłymi ramionami i szeptem zapytał:

- Jesteś pewna, mamo? Naprawdę tego chcesz?

- Jestem pewna, Jake.

- A mnie nie uściskasz, synu?

Jake zawahał się i wyciągnął do ojca rękę.

- Wystarczy? - spytał. - Chciałem ci coś powiedzieć - dodał. -Będę miał na ciebie oko. Uważaj na to, co robisz.

- W oczach chłopca nie było ani krzty wesołości. Przeciwnie. Malowała się w nich wyjątkowa, jak na jego wiek, surowość. Nie żartował.

- Postaram się, Jake. Masz moje słowo.

- Postaraj się jeszcze go dotrzymać.

Poszli do samochodu. Wszyscy razem - córka i ojciec, matka i syn.

Susan zajęła miejsce pomiędzy swoimi dwoma dumnymi mężczyznami. Hank zatrzasnął drzwiczki i spojrzał badawczo na żonę. Odpowiedziała uśmiechem.

Na zawsze. Miał nadzieję, że właśnie to chciała mu powiedzieć.

Po drodze zatrzymali się tylko raz. Na parkingu przed „Carriage Motel" Hank nie zgasił nawet silnika. Wpadł do swego pokoju i złapał dwa plastykowe worki. Czekały cierpliwie od Dnia Zakochanych.

W domu szybko rozpakował swoje rzeczy, podczas gdy Susan i Kim szykowały uroczystą kolację. Zasiadł przy stole na miejscu przeznaczonym dla głowy rodziny. Chciał jak najszybciej poczuć się prawowitym mężem i ojcem.

Posiłek minął bez większych zgrzytów. Głównie dzięki Kim, która paplała wesoło przez cały wieczór. Mimo to Hank zauważył, że Susan i Jake dziwnie przycichli. W końcu prawie całkiem przestali się odzywać. Z ulgą powitał godzinę, kiedy dzieci powinny zniknąć w swoich pokojach. Postanowił, że stopniowo oswoi tę trójkę. Zacznie dziś od żony.

- Czy on zostaje tutaj na noc? - spytał bezceremonialnie Jake, gdy Susan pocałowała go na dobranoc.

- Oczywiście, że tak. Twój ojciec wrócił do domu.

- Gdzie będzie spał?

- Z twoją matką - odezwał się zza jej pleców Hank. - Masz coś przeciwko temu?

- Chyba nie - mruknął.

- To dobrze. Śpij mocno. Zobaczymy się rano.

- Niestety.

- Musiałeś być dla niego taki surowy? - warknęła Susan, gdy zamknęli drzwi. - Wiesz, jakie to dla niego było trudne.

- Chodź do łóżka, a pokażę ci, jakie to było trudne dla mnie -szepnął znacząco.

- Za wcześnie, żeby iść spać. Nie jestem zmęczona.

- Doskonale, bo ja też nie. - Wziął ją za rękę i skierował w stronę sypialni.

- No chodź, Suz. Nadszedł czas rewanżu za to, co ze mną wyrabiałaś w ciągu ostatnich tygodni.

Czuła, że jest bardzo zdenerwowana. Nie dlatego, że nie chciała. Musiała przyznać, że czekała na tę chwilę. Ale opanowała ją trema. Zupełnie, jakby nie udowodniła w czasie randek, że naprawdę skutecznie potrafi doprowadzić swego męża do stanu pełnej gotowości.

Czyżby popełniła błąd, drażniąc lwa? Może rozbudziła w nim potrzeby, których nie będzie umiała zaspokoić?

Tymczasem Hank zdążył wciągnąć ją do pokoju. Wszystko rozwijało się zgodnie z jego planem. Nie na darmo spędził w motelu wiele bezsennych nocy, opracowując każdy szczegół.

Miał zamiar kochać się dziś ze swoją żoną tak wspaniale, jak nigdy dotąd. Odpłacić jej za każde dotknięcie, ukąszenie czy uścisk. Pocałunek za pocałunek, pieszczota za pieszczotę.

Zaczął od bawełnianego podkoszulka, w który przebrała się po powrocie z wesela. Podciągnął go powoli w górę, zdjął go z niej przez głowę i rzucił na podłogę. Delikatnymi ruchami wyłuskał ją z bielizny. Nie spieszył się.

Pozwoliła mu sobą kierować, ale gdy poczuła pod plecami łóżko, postanowiła przejąć kontrolę. Tak jak wtedy, gdy zabrał ją nad rzekę. Wyślizgnęła się z jego ramion i zmusiła, żeby leżał na plecach. Pozbawiła go ubrania i rozpoczęła grę. Pieściła go dłonią, wargami i językiem. Czuła, że lada chwila doprowadzi go na sam szczyt Zgodził się na jej chwilową przewagę. Poddał się wyrafinowanym pieszczotom, które coraz bardziej rozpalały jego pożądanie. Od spełnienia dzielił go tylko krok. Nie wątpił, że chcieli tego oboje. Spojrzał w górę, szukając w jej oczach potwierdzenia. Ale jej wzrok nie był zamglony rozkoszą. Patrzyła na niego uważnie przez grube szkła, jakby oglądała jakiś spektakl. Zrozumiał, że coś jest nie w porządku.

Wyciągnął rękę, chcąc jej zdjąć okulary, ale odchyliła głowę, żeby nie mógł sięgnąć. Przycisnęła go udami jeszcze mocniej i zaczęła rytmicznie poruszać całym ciałem. Chwycił jej biodra i mocno przytrzymał. Wiedział, że musi na nią zaczekać.

- W porządku - szepnęła. - Chcę na ciebie patrzeć. Chcę widzieć twoją twarz, zobaczyć, co przeżywasz.

- Pragnę cię - zapewnił gorąco. - Bądź ze mną.

- Jestem z tobą. - Wychyliła się do przodu i przegięła w talii, ponieważ wciąż ją trzymał. Przelotnie musnęła wargami jego usta i ścisnęła go w sobie.

- Czujesz, prawda? - szepnęła. - Nie broń się, Hank. Zrób to. Zaczekaj, rozkazał sobie w myśli. Jeszcze nie. Poczekaj na nią. Całkiem nieoczekiwanie przyciągnął ją jeszcze bardziej i uniósł ich oboje. Przewrócił ją na wznak i przycisnął swoim ciałem, wdzierając się głęboko. Czuł, jak narasta w nim potrzeba spełnienia. Czy w niej także?

Nie mógł już czekać. Gorąca fala zalała ich nagle, jak tropikalny deszcz. W ostatniej chwili otworzył oczy. Susan. Gdzie była? Czy wziął ją ze sobą? W tej jednej sekundzie zrozumiał, że nie.

Ogromne napięcie ustępowało powoli. Zdyszany oddech stopniowo wracał do normy. Tuliła go w ramionach, huśtając lekko i szepcząc mu do ucha słowa, których nie słyszał.

Straciłem ją, pomyślał. Znów ją straciłem.

- Hank, czy ty płaczesz? - spytała cicho i delikatnie dotknęła jego policzka. - Co się stało?

- Nie potrafiłem zabrać cię ze sobą. - Podniósł głowę i spojrzał jej w twarz. - Dlaczego, Susan? Co ja robię źle?

- Nic!

- Zawsze jest tak samo, od kiedy się rozstaliśmy. Robisz to dla mnie. Nie ze mną. Patrzysz, ale się nie angażujesz. Jak mogę cię odzyskać? Naprawdę odzyskać. Co mam zrobić, żebyś chciała mnie tak jak dawniej.

- Przecież to nie ja próbowałam gdzie indziej.

- O Boże - jęknął ze znużeniem. - Czy my kiedykolwiek pozostawimy to za sobą?

- Chciałabym, Hank. Staram się, ale... - Westchnęła. Przysunęła się bliżej i położyła głowę na jego ramieniu. - Ja po prostu muszę wiedzieć, że pragniesz tylko mnie. Nie zniosłabym myśli, że jest ktoś inny.

- Ale nie ma. Nikt nie mógłby cię zastąpić. Wierzysz mi?

- Chcę ci wierzyć, Hank. Daj mi trochę czasu.

- Dam ci więcej - obiecał żarliwie. - Dam ci wszystko, co mam. Wszystko, co sama zechcesz wziąć, aż zrozumiesz, że nigdy cię nie zdradzę. - Przytulił ją mocno. - Susan, jesteś jedyną kobietą, jakiej kiedykolwiek pragnąłem i o jakiej marzyłem. Bóg mi świadkiem, że nie zasługiwałem na ciebie.

- Nieprawda! - Odepchnęła go, rozgniewana tymi słowami, ale zaraz go znów objęła. - To ja postępowałam tak, jak by mi się należało to, co od ciebie dostawałam. Ty dawałeś, a ja brałam i nawet nie mówiłam dziękuję.

Przycisnęła palec do jego ust, żeby nie mógł zaprotestować.

- Wiem, że byłam okropna. Powiedziałam ci kiedyś, że nie chcę takiego małżeństwa, gdzie obie strony ciągle liczą, co sobie nawzajem zawdzięczają. Dopiero później zrozumiałam, że to ja jestem twoją dłużniczką. Przez tyle lat mnie wspierałeś i utrzymywałeś rodzinę. Zawsze będę ci wdzięczna, Hank.

- Ciekawe, za co - parsknął drwiąco. - Za to, że zrobiłem ci dziecko? Obiecałem do tego nie dopuścić. Wierzyłaś mi, a ja dwa razy cię zawiodłem. I z tego powodu masz być wdzięczna?

- Mieliśmy w tym podobny udział, Hank. Wiedziałam, że dzieci nie przynosi bocian. Znałam cenę i podjęłam ryzyko. Najważniejsze, że byłeś przy mnie.

- Nie musiałem się poświęcać. Chciałem, żebyś za mnie wyszła. Gdyby nie ciąża, nigdy byś tego nie zrobiła.

- Co za bzdury. Miałam swoje sposoby, ale z nich nie skorzystałam. Wybrałam ciebie. - Ujęła w dłonie jego twarz i zmusiła, żeby patrzył jej w oczy. - Wybrałam ciebie i nie zapomnę tego, co zrobiłeś. Ty umożliwiłeś mi studia, ty zajmowałeś się dziećmi i domem, choć sam padałeś ze zmęczenia.

- Ty także pracowałaś - przypomniał. - I zrezygnowałaś ze stypendium. Musiałem zarobić na czesne.

- To były moje decyzje. Sama odrzuciłam stypendium. A pracę w „Gazette" zaczęłam dużo później. Przez całe lata musiałeś zarabiać na nas czworo. Nigdy nie miałeś mi tego za złe.

- Lubię pracować. Poza tym, nie miałem żadnych wielkich planów. Ty to co innego.

- A twoje marzenia, Hank?

- Byłaś jedynym, Cukiereczku. Inteligentna i ambitna. Patrzyłem na ciebie z podziwem. Wysoko mierzyłem, chcąc cię zdobyć. Ludzie uważali, że upadłaś na głowę, gdy zgodziłaś się za mnie wyjść.

- Wtedy może tak - przyznała. - Ale teraz dali mi niezłą szkołę. A wszystko dlatego, żebym zrozumiała, ile jesteś wart. Nie umiałam cię docenić. Wybacz mi. Nigdy nie zdołam ci odpłacić za to, co dla mnie zrobiłeś, co chciałeś zrobić. Ale spróbuję, Hank. Na pewno spróbuję.





























ROZDZIAŁ 15



Hank wiedział, że Susan nie ma racji. Ceniła go bardziej, niż na to zasługiwał. I dała mu jeszcze jedną szansę. Do licha, to on miał wobec niej dług wdzięczności. Większy niż deficyt budżetu federalnego. Zastanawiał się, w jaki sposób mógłby zdobyć jej uznanie. Chciał wierzyć, że wreszcie jest wart Susan. Nie miał, niestety, wielkich możliwości. Liczył na to, że okoliczni mieszkańcy docenią jego pracę i pomoc, jaką im zawsze służył.

Prowadzenie cysterny miało więc dobre strony. Może w końcu niebiosa zdecydują, że powinien resztę życia spędzić szczęśliwie z kobietą, którą kochał. Tak jak stary Carlson ze swoją żoną.

- Z ciebie jest prawdziwy skarb, Hank - powitała go Ethel Van Dowsen, gdy przyjechał z dostawą. - Tak, tak, modliłam się wczoraj za ciebie. „Boże, pobłogosław tego dobrego człowieka", powiedziałam. „Wiem, że on na pewno włączy mi w łazience piecyk. Hank jest taki dobry. Nie to, co sześcioro moich niewdzięcznych dzieci".

- Dziękuję. To miło, że się pani czasem za mną wstawi tam na górze, ale nie kosztem swoich dzieci. Dobrze ich pani wychowała. W przeciwnym razie pisklęta nie odfrunęłyby tak daleko. - Uśmiechnął się. - Przecież nie będą wciąż przyjeżdżać do tego kapryśnego piecyka. Lepiej niech oszczędzają pieniądze na bilet. Wsiądzie pani w samolot i poleci ich odwiedzić.

- A nie daj Boże. Nikt mnie nie zmusi do takiej podróży. Lubię czuć ziemię pod nogami. Te latające maszyny to już nie dla mnie.

Hank miał na ten temat identyczne zdanie.

- Ma pani świętą rację, pani Van Dowsen. Pójdę teraz do łazienki i obejrzę ten piecyk.

Łazienka znajdowała się na tyłach domu. Było to nieduże, dość ponure i skromnie urządzone pomieszczenie. Niczym nie zabudowany bojler na gorącą wodę stał w kącie. Hank położył się na brzuchu. Bez trudu znalazł zawór i przycisk bezpiecznika. Gazowy piecyk miał prostą budowę, ale większość ludzi panicznie bała się majstrować przy urządzeniach gazowych. Może to i dobrze, pomyślał. Trzeba znać się na rzeczy. Inaczej nieskomplikowana czynność staje się niebezpieczna. Hank często pomagał swoim klientom, kiedy coś się zepsuło. Lubił być użyteczny. Wcisnął bezpiecznik i przytknął do otworu zapaloną zapałkę.

Buchnął płomień, który natychmiast przerzucił się na twarz i ręce Hanka. Mężczyzna przeturlał się po podłodze, rozpaczliwie próbując uciec przed żywiołem. Nadaremnie. Wokół niego rozszalało się prawdziwe piekło. Nawet nie wiedział, jak trafić do drzwi. Odruchowo zasłonił oczy. Płomienie atakowały. Potworny ból był nie do zniesienia. Jeszcze bronił się, ale czuł, że słabnie. Nie miał już siły walczyć. Tracił przytomność...

- Pani Metcalf?

Susan zerwała się na równe nogi, niemal przewracając lekarza.

- Czy będzie żył? Doktorze Price, czy on z tego wyjdzie?

- Proszę się nie obawiać. Jest dużo lepiej niż przypuszczaliśmy -zapewnił doktor. - Na wszelki wypadek zatrzymamy go przez noc w szpitalu. Oparzenia nie wyglądają poważnie. Prawdopodobnie są tylko powierzchowne, ale z ostateczną diagnozą musimy zaczekać do jutra. Niestety, takie uszkodzenia tkanek są bardzo bolesne i oczywiście zawsze istnieje ryzyko infekcji.

- Mogę go zobaczyć?

- Nie widzę przeszkód. Leży w pokoju 113, korytarzem prosto i w lewo. Uprzedzam, że daliśmy mu środek przeciwbólowy, więc pacjent może być trochę oszołomiony. Niech to panią nie zdziwi.

Susan na palcach podeszła do łóżka. Niemal całą twarz męża pokrywały płaty gazy nasączonej żółtawą maścią. Hank miał zupełnie spalone brwi i rzęsy, ale pielęgniarka uspokoiła ją, że na pewno odrosną. Zapewniła, że nie stwierdzono żadnych poważnych obrażeń, choć w tych okolicznościach zakrawało to na cud.

- Hank? - Wymówiła jego imię bardzo cicho, żeby go nie zbudzić, gdyby spał.

Uchylił opuchnięte powieki i spojrzał na nią przekrwionymi oczami.

- Susan?

- Jestem tutaj, kochany. - Odruchowo chciała go wziąć za rękę, ale dłonie miał też poparzone. Dokładnie zabandażowane, spoczywały na prześcieradle jak dwa białe kokony. - Jak się czujesz? Mogę ci jakoś pomóc?

- Nie. - Lekko poruszył głową.

- Bill Price cię badał. Twierdzi, że szybko dojdziesz do siebie.

- Wybacz - szepnął. - Jestem strasznie zmęczony.

- Śpij teraz - poprosiła. - Zostanę tu przy tobie.

- Dzieci?

- Są u babci. Martwią się o ciebie, ale już wiedzą, że wyzdrowiejesz.

Zapadł w sen, nim skończyła mówić. Lekarstwo zaczęło działać.

Wiedziała, że dzięki temu nie będzie tak cierpiał. Na szczęście obrażenia nie stanowiły zagrożenia dla życia.

A gdyby zginął? Gdyby straciła go na zawsze? Dręczyła ją myśl, że zmarnowali tyle miesięcy. Mogli je przecież spędzić razem. A jednak ta rozłąka była potrzebna. Zdobyli nowe doświadczenie. Sprawiła, że lepiej się zrozumieli. Susan nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Lecz jednocześnie zdawała sobie sprawę, że w ich pojednaniu wciąż czegoś brakuje. Jednego, czy dwóch elementów, jak kawałków niekompletnej układanki. Musieli je odnaleźć.

Słabe punkty, pomyślała. Trzeba je wykryć i wzmocnić. W przeciwnym razie z małej rzeczy może kiedyś powstać duży problem. Nigdy więcej nie wolno im do tego dopuścić.

Obserwowała, jak jego pierś wznosi się i opada. Oddychał regularnie. Dzięki Bogu, mieli jeszcze czas. Tym razem był to tylko łazienkowy piecyk. Co innego, gdyby w powietrze wyleciała cysterna z propanem...

Postanowiła, że zacznie od tego. Rozwożenie gazu było zajęciem zbyt niebezpiecznym dla człowieka, który ma żonę i dzieci. Już mu o tym mówiła, ale nie chciał jej słuchać. Miała nadzieję, że teraz, po wypadku, Hank sam to zrozumie. Lubił, co prawda, wyrwać się z miasta. Jeździł na farmy, sprawdzał działanie sprzętu, zbierał zamówienia. Wśród odbiorców gazu miał mnóstwo przyjaciół. Często im pomagał. Wiedziała, że byłoby mu ciężko z tego zrezygnować. Praca i kontakty z ludźmi dawały mu wiele satysfakcji. Jeśli chce, może przecież robić to wszystko nadal, jeżdżąc furgonetką, pomyślała zadowolona, że przyszedł jej do głowy taki pomysł. Już ona się postara, żeby Hank nigdy więcej nie siadł za kierownicą tej przeklętej cysterny.

- Jak on się czuje?

Drgnęła gwałtownie i spojrzała w stronę drzwi.

- Zupełnie nieźle, pani Van Dowsen. Teraz śpi. Proszę się nie martwić. Zatrzymają go tu do jutra.

- To dobrze, moje dziecko. To bardzo dobrze. Z niego jest taki kochany chłopak. - Starsza pani sięgnęła po chusteczkę i usiadła obok łóżka. - Od tego wypadku bez przerwy beczę. Muszę ci powiedzieć, że to ja zawiniłam. Mój syn już dawno kazał mi wymienić ten piecyk. Powinni mnie zamknąć. Zasłużyłam sobie. Przez moją głupotę człowiek mógł stracić życie.

- Skąd pani mogła wiedzieć, że bezpiecznik jest zepsuty? Najważniejsze, że Hank żyje. A ja jestem wdzięczna, że dzięki pani tak szybko znalazł się w szpitalu.

Do pokoju zajrzeli teraz Joe i Buddy, wspólnicy Hanka.

- Wyjdzie z tego? Możemy coś dla was zrobić? Już miała zaprzeczyć, gdy nagle sobie coś przypomniała.

- Mam do was prośbę. Wyjdźmy do holu i porozmawiajmy. Kiedy wróciła, w pokoju było z dziesięć osób. Wieść o wypadku rozniosła się szybko.

- Twój mąż, dziecinko, to prawdziwy skarb - odezwała się pani Van Dowsen, gdy ludzie zaczęli zbierać się do wyjścia. - Sama wiesz o tym najlepiej, prawda?

- Ależ oczywiście. Jasne, że wiem. - Skarb? O mało się nie roześmiała. Urocze określenie dla kogoś, kto na boisku nosił przydomek Czołg.

Hank obudził się następnego ranka. Przez chwilę sądził, że umarł. Taka ilość kwiatów mogła się znajdować tylko w jednym miejscu. W domu pogrzebowym Curtnera, gdy na katafalku wystawiono jakiegoś ważniaka. Zaraz jednak przekonał się, że jest żywy. Środki przeciwbólowe właśnie przestały działać.

- Witaj, Skarbie.

- Nie wątpię, że była tu pani Van Dowsen. - Chyba nie mógł się bardziej zarumienić.

- Oraz mnóstwo innych kobiet. I pomyśleć, że martwiłam się z powodu szkolnej eks-piękności, a ty masz taki tabun wielbicielek.

Fakt, że Susan może już żartować na temat Sandry Kellogg, zaszokował Hanka. Sprawił mu też przyjemność. Po raz pierwszy od dnia, kiedy wrócił do domu, poczuł, że robi mu się lżej na sercu. Wreszcie uwierzył, że wszystko się ułoży.

W tydzień później przekonał się, że jego optymizm był przedwczesny. Po pierwszym dniu w pracy wrócił do domu wściekły. Susan stała na ganku, gdy parkował furgonetkę. Te dwa podstępne łobuzy musiały ją ostrzec. Zbliżył się do niej powoli, jak tygrys do upatrzonej zdobyczy.

- Możesz mi, do cholery, powiedzieć, co ty wyrabiasz?

- Nic - odparła spokojnie. - Każda kobieta ma prawo chronić swojego męża.

- A każdy mąż ma obowiązek dbać o swoją rodzinę najlepiej, jak potrafi.

- Ale nie wolno mu ryzykować życiem. Poza tym od lat nie jeździłeś cysterną. W ogóle nie powinieneś był zaczynać od nowa.

- Ja nie udzielam ci rad, jak wydawać gazetę. Ty też nie wtykaj nosa w sprawy mojej firmy.

- Firma należy również do Joe'ego i Buddy'ego. Obaj mają takie samo zdanie jak ja.

Pogroził jej palcem.

- O tym też chciałem z tobą pogadać. Dlaczego knujesz za moimi plecami?

Podniosła rękę i błysnęła ślubną obrączką.

- Dlatego, Hank. A także dlatego, że cię kocham. Zrozum, gdy ujrzałam cię w szpitalu, byłam przerażona.

- Jesteś niekonsekwentna. Cysterna nie miała z tym nic wspólnego. Psuje się bezpiecznik, a ty mi każesz porzucić ciężarówkę. Widzisz tu jakiś związek?

Potrząsnęła głową.

- Gdy zamknę oczy, widzę tylko jedno. Trumnę. To mnie prześladuje. Wiesz, co sądzę o prowadzeniu cysterny z gazem.

- A ty wiesz, co ja sądzę o wydawaniu gazety.

- Kto tu jest niekonsekwentny? Moja praca nie stwarza zagrożenia dla życia.

- Ale zawsze była finansowym ryzykiem. Nie mówiąc już o tym, ile zabiera ci czasu. Stanowi takie samo zagrożenie dla naszej rodziny jak fakt, że jeżdżę cysterną.

Susan olśniło. Zaczęła rozumieć, do czego on zmierza.

- A więc dlatego wciąż to robisz? Żeby mi odpłacić pięknym za nadobne?

- Do diabła, nie! - Wepchnął zaciśnięte pięści do kieszeni dżinsów. - Słuchaj, Susan. Mówiliśmy o tym ze sto razy. Robię to, ponieważ lubię tę pracę. Spotykam ludzi. Jest z tego również pożytek dla firmy. Sama widziałaś, jaki tłum był w szpitalu.

- Owszem, widziałam - przyznała. - Nic dziwnego, że przyszli, skoro tak im pomagasz.

- Zrozum mnie, Susan. Oni mnie potrzebują. Co z tego, że przyjmiemy nowego kierowcę. Ale czy on zreperuje piecyk u starej wdowy? Albo zamieni parę słów z kimś przykutym do łóżka tak jak Red Carlson? Nie mogę teraz rzucić tej roboty.

Podszedł bliżej i położył ręce na jej ramionach.

- Susan, oni mnie rzeczywiście potrzebują - powtórzył z naciskiem.

- A ja nie?

- Dawniej tak. Kiedy byłaś w ciąży. Gdy dzieci były małe. Może jeszcze wtedy, gdy wykupiłaś „Gazette". Ale już od dawna nie jestem ci potrzebny. Najlepszym dowodem jest ostatni rok. Radziłaś sobie beze mnie zupełnie dobrze.

- Po prostu przetrwałam - poprawiła go - ponieważ musiałam. Tylko że wcale nie byłam szczęśliwa.

- Ale ja wiem, że ty mnie nie potrzebujesz. To się skończyło -powiedział cicho.

- Och, Hank Czy o to właśnie chodzi? Dlatego odszedłeś? Spuścił wzrok, zakłopotany tym, do czego się przyznał. Susan zamilkła zupełnie oszołomiona. Jak mogła wcześniej tego nie dostrzec? To właśnie był ten słaby punkt Brakujący kawałek skomplikowanej układanki. Stanęła na palcach i delikatnie pocałowała swego męża w usta.

- Och, Hank. Gdybyś tylko wiedział, jak bardzo cię potrzebuję! Wiesz, dlaczego za ciebie wyszłam?

- Jasne. Byłaś w ciąży.

- Wcale nie dlatego.

Odsunął ją od siebie i spojrzał ze zdziwieniem.

- Przecież początkowo nie przyjmowałaś moich oświadczyn. Zgodziłaś się na ślub dopiero później, kiedy lekarz cię poinformował, że jesteś w ciąży.

- Hank, wtedy, gdy się oświadczyłeś, już wiedziałam, że będę mieć dziecko.

- Wiedziałaś? Więc dlaczego dałaś mi kosza?

- Nie bardzo wierzyłam w małżeństwo nastolatków.

- A co sprawiło, że zmieniłaś zdanie?

- Twoje słowa. Pamiętasz? Zapewniałeś, że nikt nigdy nie będzie mnie kochał tak bardzo jak ty.

- To była prawda. I nic się nie zmieniło.

- Wiem. - Znów go pocałowała. - Właśnie dlatego powiedziałam tak. Wtedy i teraz. Ponieważ wierzę, że nikt nie mógłby mnie kochać tak jak ty. Właśnie tego zawsze od ciebie oczekiwałam. Wsparcie finansowe, dobry ojciec dla moich dzieci czy wspaniałe życie seksualne to tylko premia. Najważniejsza jest twoja miłość. Potrzebuję jej i tylko ty możesz mi ją dać.

Chwycił ją w ramiona i uniósł do góry.

- Och, dziecinko. Nie masz pojęcia, jak bardzo pragnąłem to od ciebie usłyszeć.

- Jest jeszcze coś, co powinieneś wiedzieć - rzuciła ostrzegawczym tonem.

- Tak?

- To działa w obie strony. Ciebie też nikt nigdy nie będzie kochał tak jak ja. - Uśmiechnęła się wesoło i stuknęła go w pierś. - Wobec tego zapamiętaj jedno. Nie wolno ci się za nikim rozglądać. To strata czasu, jasne?

- Jasne, Cukiereczku.

- Aha, byłabym zapomniała. Miałeś nie nazywać mnie tym przydomkiem.

- Żadna z moich propozycji nie przypadła ci do gustu.

- Nie wykazałeś się wielką inwencją.

- Czuję, że znów masz ochotę się kłócić.

- Może w takim razie zmienimy temat?

- Owszem. Słyszałem przed chwilą o wspaniałym seksie.

- Czy ja naprawdę o czymś takim mówiłam?

- Z całą pewnością.

- Masz jakiś pomysł?

- Zaraz zobaczysz.

Wziął ją na ręce i przeniósł przez próg. Skręcił w stronę schodów i stanął zaskoczony. Drogę blokowali chłopiec i dziewczynka. Westchnął ciężko. Susan wysunęła się z jego ramion, lecz mocno go objęła.

- Witaj w domu, Skarbie. Witaj w domu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron