Putin i Tusk ominęli ciało prezydenta
Nasz Dziennik, 2011-01-14
Z
Karolem Karskim, posłem Prawa i Sprawiedliwości, wiceministrem
spraw zagranicznych w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, rozmawia
Anna Ambroziak
Był
Pan członkiem delegacji, która z prezesem Prawa i Sprawiedliwości
Jarosławem Kaczyńskim wyleciała 10 kwietnia na miejsce
katastrofy.
-
Kiedy tylko dowiedziałem się o katastrofie, wiedziałem, że
powinienem być jak najbliżej Jarosława Kaczyńskiego. Chciałem
być z bratem prezydenta Lecha Kaczyńskiego, na miarę swoich
możliwości służyć wszelką pomocą. Pojechałem na ulicę
Nowogrodzką do siedziby Prawa i Sprawiedliwości, tam zastałem już
kilka osób. Przed południem przybył tam Jarosław Kaczyński. Nie
wiedzieliśmy jeszcze, czy ktoś przeżył katastrofę. Wiadomo,
nadzieja umiera ostatnia. Mieliśmy nadzieję, że ktoś przeżył,
oczekiwaliśmy na informacje. Niestety, najgorsze informacje o
śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego i całej delegacji ciągle
się potwierdzały. Wtedy też zapadła decyzja, żeby pojechać na
miejsce katastrofy. Został wynajęty samolot, wyruszyliśmy z
Warszawy po uzyskaniu odpowiednich zgód ze strony władz
białoruskich i rosyjskich. Początkowo sądziliśmy, że będziemy
mogli lądować w Smoleńsku. Okazało się jednak, że było to
niemożliwe.
Dlaczego?
-
Strona rosyjska nie wydała takiej zgody. Trudno powiedzieć
dlaczego, skoro lądował tam samolot z premierem Putinem. Okazało
się natomiast, że i delegacja polskiego rządu, i delegacja, która
udawała się na miejsce katastrofy z Jarosławem Kaczyńskim, takiej
zgody nie otrzymały. Pozostawały nam dwie możliwości: albo
lądowanie w Witebsku, czyli na terytorium Białorusi, do którego
ostatecznie doszło, albo w Briańsku - czyli na terytorium Rosji.
Wystartowaliśmy z Warszawy około godziny 17.00. Do Smoleńska
przybyliśmy około godziny 22.00.
To
dosyć długo...
-
Chcę podkreślić, że Białorusini nie czynili nam żadnych
trudności. Podeszli ze zrozumieniem do powagi sytuacji, wszystkie
procedury graniczne miały jak najbardziej uproszczony charakter. Na
lotnisku w Witebsku witał nas gubernator obwodu witebskiego, który
złożył kondolencje na ręce Jarosława Kaczyńskiego. Odprawa
graniczna wyglądała w ten sposób, że przyszedł funkcjonariusz,
zebrał nasze paszporty i niedługo potem je oddał. Nikt nie wnikał
dokładnie w to, kto leci. A leciało w sumie piętnaście osób. Na
zakończenie procedur paszportowych i sformowanie kolumny
samochodowej czekaliśmy w budynku lotniska w Witebsku zaledwie
kilkanaście minut.
Stąd
wyjechali Państwo do Smoleńska...
-
Tak, żegnał nas drogowskaz, na którym widniał napis: Smoleńsk
217 kilometrów. Sądziliśmy, że trasę tę przejedziemy w miarę
szybko. Tak się jednak nie stało.
Wynikły
jakieś problemy?
-
Po stronie białoruskiej przejazd naszej kolumny przebiegał bardzo
sprawnie. Droga była zamknięta dla innych pojazdów. Nasza
delegacja jechała autobusem, innym samochodem jechała pani konsul z
polskiej ambasady w Moskwie, która przybyła do Witebska, by nas
odebrać. Kolumnę otwierał i zamykał radiowóz milicji
białoruskiej. Tak jak w przypadku każdej kolumny była też karetka
na sygnale. Problemy pojawiły się na granicy białorusko-rosyjskiej.
Jeszcze na lotnisku w Witebsku pojawiły się sugestie ze strony
przedstawiciela ambasady polskiej, żebyśmy poczekali na przyjazd
premiera Donalda Tuska.
Kto
tak sugerował?
-
Nazwiska nie pamiętam. Gdy jednak spytałem, kiedy premier ma
przyjechać, okazało się, że jeszcze nie wystartował z Warszawy.
Jeszcze kiedy byliśmy w Warszawie, pojawiły się też propozycje ze
strony rządowej, by Jarosław Kaczyński leciał razem z premierem
Tuskiem. Padły one jednak późno, bo dopiero około godziny 14.00,
kiedy mieliśmy już własny samolot i zgodę na lot. Słyszałem, że
strona rządowa tłumaczyła się potem, że nie miała jak
skontaktować się wcześniej z Jarosławem Kaczyńskim. Tłumaczenie
to wydaje mi się nieprawdziwe, wziąwszy pod uwagę fakt, że rano,
tuż po katastrofie, na telefon komórkowy Jarosława Kaczyńskiego
zadzwonił minister Radosław Sikorski. Więc strona rządowa miała
telefon do pana prezesa, możliwość kontaktu była.
Czy
w innym przypadku prezes Kaczyński zdecydowałby się na wspólny
lot z premierem Tuskiem?
-
Nie wiem. Natomiast faktem jest, że ta informacja dotarła do
Jarosława Kaczyńskiego za późno, w dodatku nie było pewności,
czy premier Tusk w ogóle do Smoleńska poleci. Odnieśliśmy
wrażenie, że premier Tusk leci tam tylko dlatego, że się
dowiedział, że udaje się tam Jarosław Kaczyński.
Skąd
to wrażenie?
-
Bo dopóki nie mieliśmy zgody na ten lot, takiej informacji w ogóle
nie było. Co by się stało, gdybyśmy zrezygnowali ze swojego
samolotu i posiadanej przezeń zgody na przelot na wojskowe lotniska,
a wylot z premierem Tuskiem okazał się nagle niemożliwy? Trzeba
także wyobrazić sobie sytuację, w której Jarosław Kaczyński
byłby osaczony przez stronę rządową, bez żadnego oparcia w
osobach sobie bliskich. W delegacji z Jarosławem Kaczyńskim jechały
osoby będące nie tylko jego bliskimi współpracownikami, ale
również członkowie rodziny.
Wracając
do problemów, jakie wynikły na trasie Witebsk - Smoleńsk...
-
Kiedy dojechaliśmy do granicy białorusko-rosyjskiej, równo w
połowie drogi do Smoleńska zatrzymaliśmy się. Początkowo
wydawało się, że jest to o tyle normalne, że musi zmienić się
skład kolumny eskortującej nasz przejazd. Tylko że to trwało
strasznie długo. Na tej granicy nie ma żadnej kontroli granicznej.
Obszar Białorusi i Rosji to takie miejscowe Schengen. Po
ponadpółgodzinnym oczekiwaniu zaczęliśmy w końcu dopytywać, czy
możemy jechać. Otrzymaliśmy odpowiedź, że nie. Zaczęliśmy w
końcu indagować kierowcę naszego autobusu, by jechał. Kiedy tylko
ruszyliśmy w drogę, minął nas samochód z przedstawicielami
jakichś służb rosyjskich, którzy rozmawiali z kimś z zewnątrz
przez krótkofalówki. Po jakichś dwóch kilometrach wyprzedził nas
samochód milicji rosyjskiej, uformowała się nowa - jadąca na
sygnale - kolumna, na jej końcu znowu była karetka. Tyle że
jechaliśmy 20 km na godzinę, w porywie do 25! Jechaliśmy z
prędkością furmanki! Zatrzymaliśmy się po to, by porozmawiać z
milicjantami w radiowozie. Wtedy poinformowali panią konsul, że
otrzymali takie polecenie, by nasza kolumna jechała bardzo wolno po
to, by mogła nas wyprzedzić i pierwsza dojechać do Smoleńska
delegacja z premierem Tuskiem. Mogła to być prośba polskiego rządu
lub samodzielna inicjatywa strony rosyjskiej. Faktem jest, że
wyprzedzały nas wszystkie pojazdy. Trzeba sobie wyobrazić kuriozum
tej sytuacji - w Rosji niezatrzymanie się na drodze, kiedy jedzie
samochód milicyjny na sygnale, jest przestępstwem. A myśmy
tamowali ruch! Mimo to wszyscy nas wyprzedzali. W pewnym momencie
zobaczyliśmy wyprzedzającą nas kolumnę samochodów, na jednym z
nich widniał biało-czerwony proporzec. Jechał Donald Tusk ze swoją
ekipą. Potem funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu, którzy mu
towarzyszyli, mówili nam, że jechał 170 km na godzinę. Kiedy my
jechaliśmy 20-25! Kiedy już dotarliśmy w końcu do Smoleńska,
milicja rosyjska zaczęła wykonywać jakieś dziwne manewry -
skierowała nas w zupełnie inną stronę niż lotnisko. Dwukrotnie
musieliśmy zawracać na drodze węższej niż szerokość autobusu.
Dojechaliśmy w końcu przed bramę lotniska Siewiernyj, która -
dotąd otwarta - nagle przed nami i na naszych oczach została
zamknięta. Pani konsul próbowała interweniować, funkcjonariusze
powiedzieli jej, że należy oczekiwać na przybycie innego polskiego
konsula, który miał nas wprowadzić na teren lotniska. Wskazano nam
wyraźnie, że była to decyzja władz polskich, a nie rosyjskich!
Pod bramą oczekiwaliśmy około godziny. Kiedy nas wpuszczono, żaden
polski konsul nie przyjechał. Z Witebska do Smoleńska, czyli 217
km, jechaliśmy cztery godziny! Po stronie białoruskiej 100
kilometrów pokonaliśmy w mniej niż godzinę!
Jaki
widok uderzył Pana po przybyciu na miejsce katastrofy?
-
Dotarliśmy tam przez wyrwę w murze. To wszystko było przerażające.
Było ciemno, teren był oświetlony. Strzępy samolotu, powyginana
blacha, sterczące do góry koła, fragmenty ubrań... Około 150
metrów od wraku znajdowały się ciała pana prezydenta Lecha
Kaczyńskiego, prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego i marszałka
Krzysztofa Putry. Jarosław Kaczyński został poproszony o
identyfikację ciała swego brata.
Jak
oceniłby Pan zachowanie delegacji towarzyszącej premierowi Tuskowi?
Jakub Opara, urzędnik z Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego,
twierdzi, że ministrowe kancelarii premiera: Paweł Graś i Tomasz
Arabski, bardziej zajmowali się wizerunkiem medialnym spotkania
Tuska z Putinem niż katastrofą.
-
Nie rozmawiałem wówczas z nikim ze składu tej delegacji. Znam
relację pana Opary. Słyszałem ją już na lotnisku. Nie ma więc
potrzeby jej powtarzania, tym bardziej że nie widziałem tego
przecież osobiście. Chciałbym przy tym zrelacjonować to, co
jeszcze nie wypłynęło, a co nam wówczas powiedzieli
funkcjonariusze BOR.
A
co mówili?
-
Przede wszystkim byli zszokowani tym, że premier Tusk i premier
Putin w ogóle nie podeszli do ciała pana prezydenta, a jedynie do
jakiegoś wcześniej umówionego miejsca, skąd pochodzą ich
późniejsze zdjęcia. Po czym wrócili do namiotu. A 150 metrów
dalej znajdowało się ciało prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.
Byłoby więc czymś oczywistym, gdyby Donald Tusk i Władimir Putin
oddali mu cześć! Nie umniejszając roli innych członków lotu
Tu-154M, których ciała były już zresztą w Moskwie, to jednak był
prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej! Przyleciał polski
premier i nawet nie podszedł do ciała prezydenta swego państwa. W
dodatku z relacji BOR wynikało, że funkcjonariusze Biura, którzy
byli przy ciele pana prezydenta, zostali usunięci ze swego miejsca
tuż przed wejściem na teren katastrofy premierów Tuska i
Putina.
Jak
to?
-
BOR-owcy relacjonowali nam to w ten sposób, że tuż przed
przybyciem obu premierów minister Siergiej Szojgu przyszedł ze
swoimi ludźmi i zaczął krzyczeć na oficerów BOR: Wynoście się
stąd, nie jesteście tu do niczego potrzebni. A ponieważ w
Smoleńsku był już polski premier, obecność polskiego rządu
odebrano jako autoryzację takiego zachowania strony rosyjskiej.
BOR-owcy usunęli się na odległość ok. 100 metrów. Z tej
odległości widzieli właśnie bardzo dokładnie (teren był już
wykarczowany i dokładnie oświetlony), że delegacja obu premierów
idzie w prawą stronę, podczas gdy do ciał szło się w lewo. Nie
było możliwości przejścia pomiędzy, były tam usypane dróżki w
kształcie Y. Czyli Y w lewo to był kierunek w stronę trzech ciał,
w tym ciała pana prezydenta Rzeczypospolitej, Y w prawo - to tam,
dokąd udali się Tusk i Putin. Wszystkie te miejsca znajdowały się
w zasięgu wzroku.
Czy
ciało pana prezydenta leżało w błocie?
-
Sądzę, że w różnych momentach ciało pana prezydenta RP mogło
być w różny sposób traktowane. Kiedy tam dojechaliśmy, nie było
już innych ciał - zostały one wywiezione do Moskwy. Ciała pana
prezydenta Lecha Kaczyńskiego, prezydenta Kaczorowskiego oraz
marszałka Putry znajdowały się obok trumien na noszach, ale te
nosze leżały w błocie. Kiedy ludzie przechodzili obok, to
wszechobecne tam błoto po prostu na te ciała chlapało.
Czy
pan prezes Jarosław Kaczyński zamierzał zabrać ciało brata do
Warszawy?
-
Taka była początkowo propozycja strony rosyjskiej skierowana do
Jarosława Kaczyńskiego za pośrednictwem ambasadora Bahra. Strona
rosyjska, a konkretnie minister Szojgu przedstawił trzy warianty. Po
pierwsze: zabieramy ciało pana prezydenta swoim własnym samolotem
do Polski - w międzyczasie była zgoda strony rosyjskiej, by nasz
samolot przeleciał z Witebska do Smoleńska, jakby nie można było
tego zrobić wcześniej. Wtedy trzeba byłoby poczekać na wykonanie
wszystkich niezbędnych formalności, głównie medycznych. Po drugie
- ciało leci do Moskwy i stamtąd na drugi dzień z honorami
przylatuje do Polski. I trzecia wersja - ciało zostaje w Smoleńsku
i następnego dnia wraca z wszystkimi honorami do kraju. Tak się
ostatecznie stało. Nasze stanowisko było takie, że skoro Rosjanie
oddają nam ciało pana prezydenta, to chcieliśmy to zrobić. Poseł
Brudziński zapytał kapitana naszego samolotu, czy maszyna spełnia
ku temu wszystkie warunki i czy jest taka możliwość. Odpowiedź
była twierdząca.
Jednak
sekcji ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego dokonano w
Smoleńsku...
-
Tak. Wtedy mieliśmy informację o tym, że ciało pana prezydenta
wraca z nami do Polski. Odjechaliśmy więc do jednego z hoteli w
centrum miasta, by odczekać trzy godziny, bo na tyle określono czas
oczekiwania. Po około dwóch godzinach dowiedzieliśmy się, że
premier Putin zmienił wcześniejszą decyzję.
Jak
zareagował na to Jarosław Kaczyński?
-
Nie byłem przy tym, gdy otrzymał tę informację. Mogę tylko
powiedzieć, że przez cały czas widać było, że był on
człowiekiem ogromnie cierpiącym. Zachowywał się przy tym w sposób
bardzo godny.
Jak
to było z kondolencjami dla prezesa Jarosława Kaczyńskiego?
-
Jeszcze na lotnisku przybyła do nas delegacja premiera Tuska z
zaproszeniem do namiotu, gdzie był Putin z Tuskiem. Tam, wraz z
rosyjskim premierem, Tusk w świetle kamer zamierzał składać
kondolencje bratu tragicznie zmarłego prezydenta! Ludziom premiera
Tuska, w formule "rodzina prosi o nieskładnie kondolencji",
przekazano, że Jarosław Kaczyński w tym momencie chciałby zostać
w gronie rodziny i przyjaciół, a nie zajmować się kwestiami
natury publiczno-politycznej! Za chwilę przyszła delegacja ze
strony premiera Putina. Wyglądało to tak, jakby Putin powiedział:
Widzisz Donald, to ja ci załatwię, że jednak on [Kaczyński -
przyp. red.] przyjdzie. Odpowiedź i w tym wypadku była
negatywna.
Czy
w czasie Państwa podróży do Smoleńska pojawiały się jakieś
sugestie odnośnie do przyczyn katastrofy?
-
W zasadzie nie. Tego dnia byliśmy początkowo zajęci raczej tym,
czy ktoś przeżył. Wiem tylko, że w rozmowie Jarosława
Kaczyńskiego z ministrem Sikorskim, jaka miała miejsce tuż po
katastrofie, padły ze strony szefa MSZ argumenty, że była to wina
pilotów. Samolot jeszcze się palił, nie do końca było wiadomo,
co się stało, a on już o tym wiedział!
Czy
w ogóle doszło do spotkania Putin - Tusk - Kaczyński?
-
Nie.
Kiedy
wyjechali Państwo ze Smoleńska?
-
Odlecieliśmy około drugiej w nocy. I tu nie obyło się bez
problemów.
Jakich?
-
Kiedy przybyliśmy już do samolotu, okazało się, że nie ma zgody
na start. Powiedziano nam, że musimy najpierw przejść odprawę
graniczną w Smoleńsku. W samolocie czekaliśmy dokładnie 50 minut
na przyjazd funkcjonariuszy rosyjskich służb granicznych. Przyszło
trzech oficerów, ich dowódca był w randze pułkownika. To wydało
mi się znaczące - bo nie zawsze odprawy dokonuje pułkownik.
Usiedli w naszym samolocie w pierwszych rzędach, najpierw dosyć
obcesowo każąc jednemu z posłów przesiąść się na koniec
samolotu. Jeden z nich zaglądał za fotele, chyba po to, by
sprawdzić, czy nikt się tam nie ukrywa! Samolot przeszukano jak
autobus z przemytnikami w Medyce! Potem zebrali paszporty, otworzyli
laptop i kartkowali wszystkie dokumenty. Dane z tych piętnastu
paszportów wklepywali do laptopa. Jak widać, nie mieli polecenia
nas zatrzymywać, a tylko utrudniać wyjazd. Każdy z nich
kilkakrotnie dokładnie kartkował każdy paszport. Gdy stawiali
pieczęcie, jeden otwierał paszport, drugi go stemplował, trzeci
zamykał. Cała ta procedura trwała godzinę! W końcu dostaliśmy
zgodę na start. Przybyliśmy do Warszawy o godz. 4.15 11 kwietnia
2010 roku.
Czy
podczas pobytu w Smoleńsku docierały już do członków delegacji
Jarosława Kaczyńskiego wiadomości, że w Warszawie następuje
przejęcie władzy przez Platformę?
-
Wiedzieliśmy, że Komorowski przejmuje władzę, ale nie były to
informacje z pierwszej ręki. Wiedzieliśmy to raczej na zasadzie
dedukcji - po śmierci prezydenta jego obowiązki przejmuje marszałek
Sejmu. My znajdowaliśmy się w obliczu majestatu śmierci prezydenta
RP. To, że jednak nie mogliśmy tam przylecieć samolotem czy też
że problemy z wylotem do Polski miał zastępca szefa Kancelarii
Prezydenta RP Jacek Sasin, było o tyle dziwne, że na tym lotnisku
znajdowało się kilkanaście Tu-154 rosyjskiego ministerstwa
sytuacji nadzwyczajnych. Samoloty te stały na Siewiernym rzędem,
lotnisko było wcześniej nieużywane, musiały więc przylecieć
tego samego dnia. Lądował tam samolot Putina i samoloty innych
rosyjskich dygnitarzy. Wyglądało na to, że Polaków chciano
odsunąć od tego lotniska.
Do
tej pory nie relacjonował Pan w mediach tych wydarzeń. A jednak
zgodził się Pan na obszerny wywiad dla "Naszego Dziennika".
Dlaczego?
-
Rzeczywiście, wypowiadałem się dość niechętnie na ten temat.
Wspomnienia te są bardzo drastyczne. Istnieje również świadomość
tego, że stała się rzecz straszna, która przejdzie na stałe do
historii Polski niezależnie od tego, czy ktoś będzie starał się
zacierać pamięć o tym. I świadomość tego, że cokolwiek nie
powiem, to i tak będzie to mało w stosunku do skali tego, co się
wydarzyło. Dlaczego "Nasz Dziennik"? Wiem, że państwu
zależy na wyjaśnieniu tej sprawy, podchodzicie do tego w sposób
rzetelny, chcecie dojść do prawdy.
Dziękuję
za rozmowę.