Rzeka podziemna,
podziemne ptaki
Lecę, płynę, wiszę nad oceanem. Widzę pod sobą zamarznięty granatowy staw bez brzegów, przewiany sypkim śniegiem podobnym do talku, gdzieniegdzie przeziera seledyn wodorostów, gdzie indziej majaczy szarość korzeni drzew, co dawno umarły. Tylko patrzeć, a tu zza obłych horyzontów nadbiegną chłopcy z łyżwami.
To nie staw, to ocean wzburzony, spieniony, poryty ogromnymi falami. Stąd wydaje się taflą lodu, a fale zastygłymi kopczykami śniegu. Ale gdyby zniżyć lot, usłyszałbym dziki ryk morza, łoskot przewalających się fal, wielkich jak piętrowe domy, jęk wiatrów, co zbiegły się tu ze wszystkich stron świata.
Ten krajobraz pode mną nie zmienia się. Wiszę w strasznej, ogłuszającej ciszy. Gdzieś daleko, prawie nad horyzontem, pojawiają się stadka pękatych obłoków, chwilę przypatrują się mnie albo wściekłym żywiołom pode mną, wreszcie kryją się z powrotem za horyzontem, gdzie jest ich kryjówka albo przystań, w której zacumowane czekają na rozkazy. Ziemia jest niema, słońce jest nieme, wszechświat jest niemy.
Kiedy zechcę, w oddali, na krawędzi zakrzywionego horyzontu, ukazuje się ląd. Czasem szybko, kiedy indziej powoli zbliża się do mnie, a właściwie uniżenie podpływa, rozciąga się pode mną jak harmonia i widzę ośnieżone wzniesienia, góry, głębokie doliny ze śladami dróg, po których jeszcze nikt nie chodził.
Wtedy przechylam się na lewy bok i biorę kurs w stronę słońca, które natychmiast przemienia ocean w rzekę, co niesie na swym grzbiecie złoto jesiennych liści. Wtedy robi się cieplej, słońce grzeje i spod słońca nadbiegają podmuchy żaru. Ten świat pode mną jest moją własnością. Ten świat jest moją planetą.
Potem jest ujście wielkiej rzeki i ogromna wyspa po lewej stronie, a przy ujściu leży łódź zakotwiczona do skał podwodnych. Ale to nie łódź, to kawał lądu, co teraz stał się wyspą o kształcie wrzeciona, a kiedyś był doliną w dalekich moich stronach i później przez bogów albo demony został zepchnięty na morze i złe wiatry zagnały go aż tu, i będzie dryfował dalej przez wieki, tysiąclecia, wieczność.
Obijam się jak ćma o czarne ściany nieskończoności i stale wracam do tego kawałka ziemi podobnego czółnu, i czekam, kiedy wybrzmię jak dźwięk, kiedy zgasnę jak ostatni promień. Z dalekich zakątków próżni rozszerzającej się gwałtownie słyszę jęki, płacz bogów rodzących się i ginących, bogów mniejszych, większych i największych. Wszystkie istoty, stwory i siły nadprzyrodzone modlą się o nieistnienie.
A może ich przekleństw, wołań i szlochów nie rozumiem. Może tylko wstąpiłem na wyższe piętro niewiedzy i ten sam strach co dawniej, ale zwielokrotniony, spotworniały, ten sam dobrze znajomy strach w nowym nasileniu ściga mnie, gna przez mroźne pustkowia, zabija i nie może zabić.
I ja wracam tu na moment, który jest mgnieniem albo wiecznością, jeszcze jedną krótką wiecznością, wracam do tego czyśćca albo może do wodopoju, krynicy orzeźwiającej dla grzesznych dusz. Więc wracam tu wiedząc, że po małej nieskończoności znowu stąd odejdę, czy raczej ucieknę, i będę tęsknić do bólu, męki, grzechu.
Czekam tyle już wieczności na zrozumienie, na poznanie prawdy największej, na ukojenie w jasności. Jestem psem, dzikim psem przestrzeni rozkurczającej się w męce albo w rozkoszy. To ja ujadam w uroczyskach międzygalaktycznych, to ja wyję do tej najwyższej gwiazdy, która powinna być, ale której może nie ma.
Przez tę wyspę, co jest częścią mojej ojcowizny, idzie ukośnie krzywa droga. Kamienista, porosła z boku starymi trawami, ze śladami kół, co pracowicie mełły piach. Pielgrzymuję tą drogą do swojej doliny, to znaczy do tego zaklęśnięcia ziemi, które mnie wydało z kojącej, błogiej nicości na świat, na nieskończone istnienie, na wieczny lęk przed sobą.
Droga zbiega się z torami kolejowymi, które zardzewiały tego lata. Widzę po prawej stronie Puszkarnię, zapadłą głęboko w skorupę ziemską, przykrytą rozlewiskami, obrosłą wielkim jak duchy dzikim kminem, przesłoniętą starymi jak ta dolina drzewami. Później ukazuje się złocisty kamień Młyna Francuskiego w dywanie dzikiej, intensywnej, wściekłej zieleni. Ten młyn to wielka fisharmonia. Jego głos dźwięczny, metaliczny, trochę brzęczący, jego głos jak mormorando wnętrza ziemi, ten głos nigdy nie milknie, ani w dzień, ani w nocy, ani w czasie spokoju, ani w okresach wojen, ten głos wypełnia pustkę doliny, brzmi w uszach przez wieki, w uszach żywych i martwych.
Od młyna biegnie biała, posypana mąką droga przez Belmont do miasta. I tą drogą zawsze idzie z miasta albo do miasta człowiek z wielkim krzyżem na plecach. Z krzyżem nie nowym, zszarzałym, u dołu nawet pokrytym mchem. Z krzyżem noszonym przez wielu ludzi. Przez całe generacje ludzi we wszystkich czasach i na wszystkich kontynentach. Ale ten człowiek nie jest Chrystusem, stare duchy, sędziwe zjawy mówią, że to jego brat bliźniak, który nigdy nie wyemigrował do Ziemi Świętej i tu został na zawsze.
Jak długo wracam. Ile wieków, tysiącleci trwa mój powrót. Jaką zastanę ziemię i jaka będzie dolina. Które to już życie rodzi się i umiera na tym odludziu galaktycznym. Czy wyzbyto się bólu, czy oduczono się cierpień, czy zapomniano miłość. Ja wracam i nie umiem wrócić. Jestem coraz bliżej. Jeszcze raz jestem blisko, jeszcze raz wyciągam rękę, jeszcze raz wytężam wzrok, którego nie mam. Coś mnie strasznie ściska za serce, które skruszało i rozpadło się w pył przed milionami lat, przed chwilą, przed mgnieniem. Strach za mną i przede mną. Co to jest wieczny strach. Wieczny strach to wieczna niewiedza. To lęk przed tajemnicą. Jeszcze jedną tajemnicą we wszechświecie tajemnic.
Wchodzę na tory, idę po podkładach. Powietrze faluje nad rozgrzanymi szynami przykrytymi cieniutką, rudawą rdzą. Może w tej chwili wyruszył pociąg z miasta i ja mu ustąpię drogi, zejdę na ścieżkę pełną szutru splamionego smarami. Pociąg przetoczy się nade mną, a ja będę wypatrywał w oknach moich bliskich, znajomych albo raz kiedyś spotkanych przypadkowo i na zawsze zapamiętanych. Zadzwoniły rzęsiście druty biegnące brzegiem nasypu do tarczy sygnalizacyjnej. Odwracam się, rzeczywiście tarcza jest uchylona i zezwala na przejazd pociągu. Ale przecież to inny kierunek, przecież tamtędy może nadbiec pociąg z tego niewielkiego miasteczka, gdzie się kiedyś urodziłem, gdzie przyszedłem na świat w innej erze, w kolejnym zmartwychwstaniu małego globu wiszącego na kruchej sieci promieni niewielkiej gwiazdy. Ale chyba nie nadbiegnie stamtąd pociąg i ta tarcza zostanie tak przechylona w geście przyzwolenia aż do następnego końca świata.
Przeskakuję z podkładu na podkład. Staram się iść rytmicznie, jak to zapamiętałem z dzieciństwa swego albo tych ludzi, z którymi przeżyłem tysiące ich żywotów. Niebo jest spopielałe od upału, dokoła w rowach zarośniętych bujnym zielskiem grają pasikoniki. Po tym niebie, jak kropla rtęci płynie gdzieś na północ staroświecki samolot. I to przecież pamiętam z mego albo z cudzego życia.
Już jestem blisko. Widzę stacyjkę i żwirowane perony. Po bokach, w cieniu szpalerów świerczków równo przyciętych jak zielona droga, w tych cieniach smolistych bielą się brzozowe krzyże na mogiłach samobójców i nieznanych żołnierzy z zapomnianych wojen.
Wstępuję na chwilę w mrok wiaty przystanku kolejowego. Na ścianach z grubych desek, pomalowanych na pistacjowy kolor, pokolenia uczniów dojeżdżających do miasta wyrzezały niezmierzoną ilość hieroglifów miłości, cały firmament rozpaczy, nadziei i wzniosłej ekstazy miłosnej. Szukam mego znaku. Szukam i nie znajduję. Może go wyciąłem na innej stacyjce i w innej egzystencji.
A teraz skręcam w lewo, wchodzę na tę uliczkę, co wygląda jak zapiaszczona przez powodzie łąka. Wstępuję na chodnik, a pomiędzy płytami cementowymi rośnie trawa, nawet widzę Łzy Matki Boskiej. Ruszam tym chodnikiem pod górę, ale przecież niezbyt stromą, widzę przed sobą przestrzeń tej uliczki, tak dobrze znajomą mnie albo komuś z istot, którym towarzyszyłem w jakiejś kolejnej wieczności, widzę, jak ta ulica skręca, jeszcze nie wspiąwszy się do połowy stoku, jak skręca raptem w las, co nagle zaczął teraz szumieć przejmująco na moje powitanie. Poszedł wiatr górą przez kogoś wzbudzony, a las przyjął go z westchnieniem i mnie się raptem zdaje, że słyszę w górze, za lasem, na szczycie zbocza, słaby, zacierający się, ginący co chwila głos dzwonu kościelnego na Anioł Pański, na Anioł jakiego Pana, którego z kolei Pana kruchej, trochę idiotycznej egzystencji w mroźnych cieplarniach zapomnianej dawno galaktyki.
A ja otwieram furtkę mego domu i z bijącym sercem, którego już dawno nie mam, wchodzę na podwórze pochyłe, rozmyte przez deszcze, z kupkami kurzego kału, z resztkami sieczki, wchodzę na podwórze moje albo nie moje i widzę, że otwierają się drzwi domu, i czekam zastygły raptem w pół kroku, że ukaże się w ciemnym wnętrzu moja matka, mój ojciec, moi bliscy, że pokaże się cały mój świat, w którym żyłem, jeśli w ogóle kiedyś żyłem.
Rozdział I
Krótką chwilę walili butami w drzwi. Echo leciało przez wszystkie piętra odbijając się od ścian pokrytych szrenią. Któryś z nich krzyczał, powtarzał płaczliwym głosem jakiś wyuczony rozkaz albo zaklęcie. Wreszcie zajęczała rozdzierająco futryna, poczęły pękać deski drzwi.
Siódmy czekał na tę chwilę od wielu dni. Tak ją sobie właśnie wyobrażał albo może pamiętał z dzieciństwa. Kiedyś ją widział lub usłyszał w opowieści brata, który nie żył już od wielu lat, tak długo nie żył, że w ogóle może nigdy nie żył.
Siódmy odrzucił koce, nie zapalając światła wymacał stopami przygotowane buty, buty jak do więzienia, jak na zesłanie, mocne, o grubej zelówce, z cholewami. Obok butów na podłodze leżał kożuch i ta torba do dalekiej podróży. Na kożuchu spał kot. Nie chciał zejść, jak zwykle, z ulubionego miejsca, czepiał się pazurami kłaków kożucha i grubego swetra na piersiach Siódmego.
- Cicho, cicho - powtarzał szeptem Siódmy jakby chcąc uciszyć kota albo własny puls łomoczący w skroniach i między żebrami.
Drzwi na balkon nie chciały się otworzyć, skute lodem. Naparł całym ciałem i słuchał chrzęstu sopli. Wreszcie puściły. Wyskoczył na balkon pełen zasp śnieżnych. Czarne badyle sterczały z niewidocznych skrzynek na kwiaty. Po drugiej stronie ulicy zapalał się i gasł ze świergotem zdezelowany neon, w którym brakowało wielu liter i nikt już nie pamiętał, co kiedyś on reklamował.
W dole, przy pryzmie śniegu, gdakała na wolnych obrotach milicyjna suka. Kierowca pewnie obserwował w bocznym lusterku tę pustą, mroczną ulicę. Siódmy oparł dłoń na oblodzonej balustradzie, słuchał łoskotów gdzieś w głębi domu, patrzył na obłoki dymu oraz pary wydobywające się z rury wydechowej milicyjnego wozu i nie mógł się zdecydować.
Przecież dawno miał już obmyśloną tę drogę odwrotu, tor przeszkód między wolnością i niewolą. Więc z rozmyślną flegmą przelazł przez barierę, stanął na wąskim gzymsie balkonu wiszącym nad mrocznym, wypełnionym nocą trotuarem, znowu chwilę się wahał. Ale wóz milicyjny stękał jednostajnie, gotowy do biegu, lecz równocześnie senny, znękany jakby tą przedranną porą, ciężką od złych widziadeł i omamów.
Siódmy chwycił oburącz zmarzniętą rynnę i zawisł na niej. Wtedy we wnętrzu czarnego żeliwa urwał się wielki skrzep lodu i poleciał niewidoczny w dół z dzikim łoskotem, i rozbił się w kanale. Siódmy wstrzymał oddech. Czekał, co się stanie.
Nic się nie stało. Czarna suka z czerwonymi guzikami świateł pozycyjnych podrygiwała, jakby rozgrzewając się pod latarnią. Szofer pewnie drzemał, śnił dawne czasy niewinności.
Siódmy jął ostrożnie schodzić po słupie rynny, wyszukując butami metalowych zaczepów, którymi mocuje się rynny do ścian domów. Potem, kiedy już było blisko ziemi, skoczył w głęboki śnieg.
Chwilę czekał, co zrobi milicjant. W domu cichło. I co dziwniejsze, we wszystkich oknach było ciemno. Przykra myśl o Wandzie przemknęła przez głowę. Siódmy westchnął. Ostatnio często wzdychał, jak wzdychają starzy ludzie.
Zaczął iść ostrożnie w tę stronę ulicy, gdzie u jej wylotu widać było szpiczasty masyw Pałacu Kultury na tle nieba zimowego, co zbiera nocą wszystkie mętne blaski znękanego miasta. Nikt za nim nie wołał. Nikt go nie gonił. Dopiero teraz Siódmy spostrzegł, że ściska aż do bólu w palcach rzemień myśliwskiej torby, w której niósł ocalony tajemniczy skarb.
Potem spotkał tę dobrze znajomą budkę telefoniczną, z której tyle razy dzwonił do różnych biur, do przygodnie poznanych dziewcząt i do pogotowia ratunkowego. Szklany kiosk był bezwstydnie rozwarty, siarczysty wiaterek przebierał kartki książki telefonicznej, wiszącej bezwładnie na pancernym łańcuchu. Siódmy włożył monetę i zdjął lodowatą słuchawkę z widełek. Przyłożył do ucha zimny ebonit. Ale słuchawka milczała. Nawet nie słychać było żadnego brumu ani odległego buczenia, które jest oznaką życia maszyn. Słuchawka była martwa.
Wychodząc z budki uderzył nogą w jakiś metal, który potoczył się z dzwonieniem do rynsztoka. Siódmy pochylił się, odnalazł w lodowatych koleinach żelazny przedmiot, który okazał się łomem. Ktoś go oparł o szklaną ścianę i zapomniał.
- Wezmę go na szczęście - powiedział do siebie Siódmy. - W taką noc łom może przynieść fart.
Wtedy u dołu ulicy zagrzechotał motor na wysokich obrotach, suka milicyjna nawracała, łamiąc lud na zamarzniętych kałużach. Siódmy skoczył bez namysłu we wnękę najbliższej bramy. Wóz milicyjny wolno przejechał obok uciekiniera. W odrutowanych szybach zamajaczyły jakieś barczyste postacie. Furgonetka mignęła żółtym kierunkowskazem i buksując kołami skręciła na prawo, w stronę placu, skąd dochodził równomierny warkot wielu grzejących się silników.
Siódmy zobaczył nagle w oszklonej witrynie sklepiku bieliźniarskiego mężczyznę w baranicy z podniesionym kołnierzem. Patrzył przez chwilę na tę nieruchomą postać. To przecież ja, pomyślał. To ja, uciekinier.
Wyszedł z bramy na chodnik. Od strony placu ktoś nadchodził ciężkim krokiem. Zobaczył Siódmego i zatrzymał się czujnie. Potem tyłem wycofał się za gazetowy kiosk.
Zostawiłem Wandę samą, pomyślał Siódmy. Może ją zabrali? Może któryś ją uderzył? Zostawiłem Wandę samą. Przewiesił torbę myśliwską przez ramię. Zobaczymy. Zobaczymy.
Miasto milczało jak nieżywe. Nie słychać było gwizdu lokomotyw ani huku startujących samolotów, ani nawet jęku tramwajowych kół hamowanych przed skrzyżowaniami. Tylko ta wrzawa motorów, które skupiły się gdzieś pośrodku placu, ten bełkot żelaznych zwierząt, co czyhały tej nocy na ludzi.
Zaczął prószyć śnieg. Sypał się z mroźnej ciemności jakby dmuchnięty przez odlatującą milczkiem kometę. Siódmy rozpoczynał nowy epizod w swoim życiu. Nową niepotrzebną przygodę. Jeszcze jeden łyk mikstury znieczulającej.
Świadomość. Męka świadomości. Tortura świadomości. Stała puslacja. Zapomnienie i przypomnienie. Długi strach i krótka błogość. Czyściec egzystencji i nadzieja na raj niebytu.
- Doczekaliście się, hołoto - ktoś powiedział niegłośno. Siódmy obejrzał się. Wszędzie była cisza, podszyta monotonnym mruczeniem motorów.
- Teraz będzie płacz i zgrzytanie zębów - odezwał się ten sam głos. Siódmy podniósł głowę. Wydało mu się, że widzi tors wychylonego przez parapet człowieka na drugim piętrze uśpionej kamienicy. - Wczoraj jeszcze była pycha i bezczelność, a już rankiem usłyszysz pokorne skomlenie o litość. Tacy wy jesteście, bohaterscy tchórze, nikczemni świątkowie.
- Do kogo mówisz? - spytał Siódmy, podchodząc w pobliże ściany domu. Ale wtedy spostrzegł, że ten cień schylony nad parapetem to skrzynka z zamarzniętym kwiatem, o którym zapomniano jesienią. Dookoła sypał się z brudnej czerni cienki, postny śnieg.
Siódmy czekał pośrodku jezdni wyzuty nagle ze strachu, otulony kokonem swego własnego bólu, z którym nosi się już tyle lat. Jest i będzie. Bez końca, w drganiu powietrza, w liściu drzewa, w kropli wody, w zwyrodniałej komórce zdychającego zwierzęcia. Jest i będzie.
Przed zaśnięciem wczoraj, przed tą drzemką pełną widziadeł liczył swoje nędze: czerwone, królicze oczy, krwawiące dziąsła, ten paskudny stan zapalny w kroku i ból lewej nogi, którą dławi z wolna skurcz naczyń krwionośnych. I nagle teraz zrobiło mu się wszystko jedno. Ruszył wolno przed siebie.
Na placu stały transportery opancerzone, kręcili się żołnierze w rosyjskich czapkach zimowych, ale z orzełkami, jakieś skulone cienie grzały się przy prowizorycznym ognisku rozpalonym niedaleko pomniczka. Grzechocząc gąsienicami żywy czołg wlókł na żelaznym drągu martwy czołg. Lecz pod tym gwarem motorów była martwa cisza miasta, które spało albo udawało, że śpi.
Dokąd pójść, pomyślał sennie Siódmy. Gdzie się schronić, żeby przeczekać do rana.
Ja:
Chłop krzyczy z drugiego brzegu przeciągle, żałośliwie. Wiedziony jakimś instynktem kompozycji, skłonnością do rytualizowania zdarzeń i sytuacji, przeistacza ten okrzyk, to bardzo praktyczne zawołanie w pieśń, we frazę muzyczną, w introdukcję chorału na cześć istnienia, egzystencji, bytu. Gdzieś z tyłu, za plecami, za lasem, jest słońce zżółkłe ze zmęczenia przed zachodem. Jego światło zalewa gorącem ten drugi brzeg, czerwonopienny bór sosnowy i strome łachy białego piasku. Chłop krzyczy niezrozumiale jakimś gardłowym głosem śpiewaka operowego czy raczej cerkiewnego. Ten chłop może być chłopem białoruskim, litewskim, żydowskim.
Rzeka płynie i nad rzeką płynie przedwieczorny upał, sierpniowy nie wystygły skwar. A nad upałem i pod upałem płyną jętki. Jedne ślizgają się po wodzie jak łyżwiarze, inne wzbijają się do góry, w głąb szaroniebieskiego powietrza albo nieba, bo w tych stronach niebo chodzi nisko, prawie nad samą ziemią.
Prom, zwabiony śpiewem chłopa, odbija od przystani uczynionej z kilku bali wbitych w dno rzeki i przykrytych platformą z nie okorowanych półokrąglaków świerkowych. Przewoźnik drewnianym uchwytem skrzypi na zardzewiałej linie skręconej z wielu cienkich drutów. I mnie coś ciągnie na tamten nie znany brzeg. Mnie jakiś tajemny nakaz popycha ku dalekiemu kontynentowi po drugiej stronie rzeki.
Wchodzę do wody nagrzanej z wierzchu, pachnącej zielenizną, zimnej od dołu, od mulistego w tym miejscu dna. Woda obejmuje już uda, chwyta czarne majtki płócienne, obejmuje brzuch. Mimo woli podnoszę obie ręce ścięte gęsią skórką. Wstępuję w cień między te pionowe bierwiona, obrosłe jakimś skarlałym mchem albo zieloną pleśnią. Słychać kijanki bab piorących bieliznę w rzece, gdzieś za zakrętem kąpią się starsi chłopcy i woda wydaje głębokie butelkowe stęknięcia, dręczona ich psotami. A ja idę coraz dalej ku nurtowi rzeki, chociaż mi nie wolno, nie wolno mi w ogóle samemu wchodzić do rzeki. Gdzieś tu z tyłu pachnie mięta, pachnie kruszyna, wonieje gorzko piołun, a ja przesuwam się koło tych oślizgłych bali, już w tym miejscu czarnych, pozbawionych narośli, wiem, że przede mną śmierć, i nie mogę się powstrzymać. Nad głową brzęczą komary, jakiś ptak leci krzywo, coś wołając rozpaczliwie, od zachodu płynie coraz gęstsza cisza, przede mną złoty, tajemniczy brzeg, nie znany bór, niedocieczone życie. I nagle zaczynam tonąć. Umieram.
Rozdział II
Pół roku temu Siódmy przeszedł na rentę. Setki tysięcy Polaków rozchwytywało przedwczesne emerytury i wątpliwe renty inwalidzkie. Konający reżym zgadzał się na wszystko.
Siódmy stanął przed komisją złożoną ze znajomych lekarzy, ci zbadali płuca z gruźlicą zaleczoną w latach pięćdziesiątych i orzekli inwalidztwo. Siódmy z dnia na dzień stał się rentierem.
Teraz okazało się, że dzień jest bardzo długi. Noce jeszcze dłuższe. Siódmy począł szukać zajęcia. Znalazł je w Związku. Został drukarzem. Wynalazcą nowej technologii powielania broszur.
Gruźlica przyszła którejś wiosny podczas studiów. Gruźlica wtedy była siostrą śmierci. Demoniczną starą panną o gorącym dotknięciu i ciężkim oddechu.
Siódmy zaczął się budzić nad ranem mokry od potu. Później pewnego ranka splunął po raz pierwszy krwią. To znaczy splunął plwociną, w której czerwieniały żyłki krwi. Zrozumiał, że to początki gruźlicy. Gruźlica była wtedy dobrą znajomą wszystkich ludzi.
Jeździł tramwajem za miasto i szedł do lasu pełnego wiosny, zapachu żywicy i krzyków ptasich. Kładł się w wysokich trawach, które nazywano Łzami Matki Boskiej, i patrzył w niebo, a właściwie w wierzchołki drzew, co omiatały przeraźliwie niebieskie niebo, bo niebo w tamtych czasach było jeszcze niebieskie, jak je Pan Bóg stworzył.
Więc Siódmy leżał w lesie i sposobił się do śmierci. Wtedy na gruźlicę umierało się długo, czasem nawet bardzo długo. Umieranie na gruźlicę bywało całym życiorysem. Więc Siódmy leżał w lesie zwariowanym przez wiosnę i słuchał skradającej się ze wszystkich stron świadomości. A przypominała ona jakąś muzykę, raczej refren muzyczny, monotonną i natrętną frazę konstatacji istnienia, egzystencji zwielokrotnionej i dotkliwej jak ból zęba. Ta świadomość przeobrażała się z wolna w stan fizyczny, była jak granitowy pomnik nie do skruszenia, nie do zwalenia w przepaść niepamięci. Świadomość jak choroba, świadomość jak przekleństwo, świadomość jak przestrzeń bez horyzontu.
Wtedy Siódmy po raz pierwszy zaznał strachu, który później przychodził nocą albo w połowie dnia, strachu jak szubieniczna pętla. Strachu przed myśleniem i gonitwą obrazów, które rodzą się na mgnienie i giną na chwilę w czarnej głowie, wyłożonej czarnym aksamitem na podobieństwo kamery obskury. Wtedy Siódmy po raz pierwszy nauczył się modlić o nieistnienie, o łaskę niebytu.
Podczas lekarskich badań jesiennych, z początkiem nowego roku akademickiego, wykryto w płucach Siódmego kawernę wielkości włoskiego orzecha. Na początku zimy wyjechał do sanatorium w górach. A góry to był w owych czasach czyściec wszystkich suchotników. W dzień i w noc patrzyli na rumowisko skał posypanych hojnie śniegiem i czekali w dygocie, aż nadleci zza tych gór duszny wiatr halny, aż zajęczy wysokim tonem znienacka i będzie tak wył dzień i noc przez wiele dni.
Sanatorium to był dziwny dom albo zamek zbudowany przez dziwacznego architekta na przełomie wieków. Tylko z lotu ptaka można by było poznać jego prawdziwy kształt i rozmiar. Siódmy błąkał się wiele razy po korytarzach stale skręcających nie w tę, co potrzeba, stronę, po piętrach, półpiętrach, ćwierćpiętrach. Bardzo często nie mógł potem trafić do swego pokoju i musiał prosić o pomoc spotykane pielęgniarki albo błąkających się jak widma starych gruźlików, co umierali tu jeszcze od przedwojennych czasów i nie mogli umrzeć. Mówiono, że w tych labiryntach do dziś włóczą się dusze wielu sławnych suchotników, których tu zsyłały zatroskane rodziny na dożywocie.
Podczas jednej z takich wędrówek Siódmy spotkał kuśtykającego pracowicie kalekę, chłopca w tym samym co on wieku. Posługiwał się kulami, a pusta nogawka prawej nogi była przypięta wielką srebrną agrafką do biodra. Chłopiec o kulach uśmiechnął się konfidencjonalnie, Siódmy nie wiadomo dlaczego skłonił głowę w niskim ukłonie. Za chwilę, jakby powodowani tą samą siłą, odwrócili się, spojrzeli na siebie z oddali i zawstydzeni ruszyli, każdy w swoją stronę.
Następnym razem Siódmy zobaczył beznogiego rówieśnika w sanatoryjnej kaplicy, bo trzeba dodać, że sanatorium prowadziły siostry zakonne, którym ktoś bogaty zza oceanu zafundował ten dziwaczny budynek, przypominający jakieś gigantyczne sanktuarium egipskiego boga Ozyrysa. Więc następnym razem spotkali się w kaplicy na porannej mszy, spotkali się tylko wzrokiem, bo Siódmy stał na niewielkim chórze, gdzie umieszczona była stara i chyba już nieczynna fisharmonia, a beznogi chłopiec siedział w ławce na dole, trzymał przed sobą kule, wyłożone płóciennymi poduszeczkami dla ulżenia pachom, obok niego czuwała przedwcześnie posiwiała pani, jeszcze ze śladami urody, taka pani, która dziś mogłaby jeszcze wpadać do dyskotek, lecz w owych czasach musiała być wdową albo odłączoną od męża, na co wskazywał powściągliwy, ciemny, prawie żałobny strój. Ten chłopak, który także musiał być gruźlikiem, uśmiechnął się jak stary znajomy i Siódmy odwzajemnił ten uśmiech.
Pewnego popołudnia ktoś zastukał do drzwi pokoju.
- Proszę! - zawołał Siódmy.
Ale nikt nie wchodził. Więc Siódmy odłożył książkę, podniósł się z łóżka i otworzył drzwi. Za progiem stała ta pani od chłopca o kulach. Wydała się teraz młodsza, jakby niewiele starsza od nich obu. Była po prostu w jasnym kostiumie, pamiętającym jeszcze przedwojenne czasy.
- Bardzo przepraszam, nie przeszkadzam? - spytała zarumieniona. Siódmy również, nie wiedzieć czemu, poczuł, że czerwienieje.
- Nie, skądże. Czytam sobie, bo dziś nie wolno mi werandować.
- Mam do pana prośbę. Mam taką wielką prośbę - powiedziała to jakoś tak dwuznacznie, że Siódmemu zrobiło się gorąco. - Tylko proszę się nie gniewać.
- Jestem do usług. Bardzo proszę - szurnął nogami w filcowych kapciach.
- Mój syn prosi, żeby pan go odwiedził. On ma dziś dużą gorączkę i również nie wyszedł na leżak. Czy pan to zrobi dla nas?
I dotknęła raptem jego dłoni, spoczywającej na klamce, swoją gorącą ręką.
- Tak, oczywiście - zabełkotał Siódmy. - Może teraz?
Ona zdjęła rękę z jego dłoni. Wcale nie miała siwych włosów, tylko jaśniejsze pasma biegnące od skroni do ciasnego węzła nad karkiem.
- Teraz nie - rzekła cicho. - Lepiej po południu. Jeśli pan może.
- Tak, tak, przyjdę z chęcią - chciał jeszcze dodać coś o swojej samotności, ale się rozmyślił.
Ona stała i patrzyła na niego z uśmiechem. Za jej plecami, za wielkim oknem pokrytym kurzem, rodził się halny. Fosforyzująca jasność mżyła zza gruzowiska gór. Cienki gwizd jakby fletu odzywał się gdzieś na poddaszu.
Ona ciągle stała, a jemu ta sytuacja wydała się raptem nieprzyzwoita. Ale przyjemnie nieprzyzwoita.
- Tak, odwiedzę państwa na pewno - powtórzył.
Wahała się przez chwilę.
- A więc czekamy - i uczyniła kilka kroków do tyłu, a potem odwróciła się, poszła w głąb korytarza, który opadał na półpiętro, później wznosił się do mezaninu, wreszcie wyprostowywał się na pierwszym poziomie, by wykonać skręt w lewo, w samą głąb wodospadu halnego wiatru. Siódmy patrzył, jak ona wspinała się w górę, pod sufit, a później jęła zstępować w trwożny łopot cieni, wypełniających zaułek korytarza.
Siódmy leżał w łóżku i czekał na popołudnie. Słuchał tego wiatru, który przerażał wszystkich gruźlików. Basso continuo umierających. Słuchał, bo nie chciał myśleć. Ten wiatr jemu jednemu przynosił ulgę.
Znowu ktoś zastukał do pokoju.
- Proszę - powiedział nie wstając.
Wolno uchyliły się drzwi. To była znowu ona. Trzymała palec na ustach.
- Mam prośbę - szepnęła.
- Słucham.
- Proszę nie pytać Zygmusia o jego kalectwo.
Podniósł się z łóżka, ale zrobiło mu się dziwnie słabo, więc siadł na krawędzi.
- Oczywiście. Dlaczego miałbym pytać.
- On nogę stracił w Powstaniu Warszawskim.
- Tak, rozumiem.
- Przepraszam, że pana niepokoję.
- Może zrezygnujemy z tych odwiedzin. Tak strasznie duje wiatr. To niedobra pora.
- Wiosna nadchodzi. Idzie z południa. Biegnie nocami przez łąki i lasy.
- Prawda, wiosna nadchodzi.
- Słyszał pan?
- Co, przepraszam?
- Radio cały czas gra muzykę poważną.
- Może jakieś plenum ma się odbyć?
- Nie wiem. Zygmuś taki podniecony. On się w panu zakochał.
Siódmy odkaszlnął, żeby zyskać na czasie. Poczuł jakąś duszną przykrość.
- We mnie?
- Proszę źle nie myśleć. To nieszczęście tak go rozstroiło. Boi się ludzi. Przepraszam, już pójdę.
- To może ja...
- Nie, nie, proszę jeszcze zaczekać ze dwadzieścia minut. Muszę go przygotować.
Stała ciągle w drzwiach, zasłaniając sobą okno, dygoczące pod naporem wiatru. Słabe seledynowoszare światło obrysowywało złomy skalne gór.
- Czekamy.
Skinął w milczeniu głową. Kogo mi ona przypomina, pomyślał. Gdybym tu miał umrzeć, chciałbym umrzeć z nią. Chciałbym umrzeć z matką, poprawił się w myślach.
Odeszła, zamykając cicho drzwi. Oni też są samotni. Oni też myślą po nocach, że będą myśleć w nieskończoność. Oni też przysiedli na granicy życia i śmierci.
Wspiął się na krzesło i podkręcił gałkę głośniczka umieszczonego na ścianie, gęsto pochlapanego wapnem. Odezwała się powolna muzyka tak dobrze skądś znana. Jakby z innej egzystencji, jakby z przedpokoju Pana Boga. Ale to był przecież Bach, Jan Sebastian, którego grają w kaplicach cmentarnych. Może to był fragment trzeciej suity skrzypcowej, która zawsze jeżyła włosy na głowie i zarazem sączyła nie wiadomo skąd jakąś obleśną słodycz wabiącej śmierci.
Potem zastukał do ich drzwi. Zygmuś chwycił kule, które leżały przy wezgłowiu tapczana, i ruszył na powitanie gościa. Schwycił ręce Siódmego w swoje wilgotne dłonie, jął powtarzać gorączkowo z jakimś nienaturalnym uśmiechem:
- Tak się cieszę, tak cieszę. Och, jestem wreszcie szczęśliwy. Marzyłem, żeby pana poznać.
Matka lała z imbryka herbatę do szklanek.
- Proszę, śmiało, czekamy - mówiła, uśmiechając się takim samym uśmiechem jak syn.
Siódmy bąkał coś pod nosem, pociągnięty przez Zygmusia siadł niezdarnie na skrzypiącym tapczanie. Kaleka nie puszczał jego dłoni ze swoich ciepłych i wilgotnych rąk. Drobniutkie kropelki potu błyszczały na czole u nasady gładko zaczesanych włosów. Wpatrywał się w Siódmego szaroniebieskimi, wielkimi oczami z ogromnych ciemnobrązowych oczodołów.
- Będziemy przyjaciółmi, prawda? - powtarzał. - Pan musi być moim przyjacielem.
- Naszym przyjacielem - odezwała się niskim głosem kobieta. - Będziemy trójką przyjaciół.
- Nie, nie, Oleńko! - grymaśnie zawołał syn. - Tylko my będziemy dwójką przyjaciół, prawda?
Siódmy siedział bez ruchu i skrępowany sytuacją milczał.
Kobieta przysunęła do tapczanu taborecik, na którym postawiła szklanki z herbatą i talerzyk z kruchymi ciasteczkami.
- Ty się tak strasznie podniecasz - szepnęła, dotykając mokrego czoła Zygmusia.
Siódmy wydostał swoje ręce z dłoni Zygmusia i dotknął gorącej szklanki.
- Tak, tak - powiedziała skwapliwie. - Proszę osłodzić i pić.
Szklanka parzyła palce Siódmego, lecz on utkwił wzrok w oknie niczym nie osłoniętym i odezwał się nagle, prawie nie poruszając ustami:
- Jaka dziwna fluorescencja na grzbietach gór.
Oni także spojrzeli w szyby, obsypane drobnymi kropelkami wilgoci jak potem.
- Nic nie widzę. Tylko straszne, czarne góry - szepnął Zygmuś, a potem przeniósł wzrok na gościa. - Pan ma oczy czarodzieja.
I znowu uśmiechnął się tym dziwnym, odrobinę przesłodzonym uśmiechem, i znowu poszukał dłoni Siódmego. Ale wtedy od okna odsunęła się wolno ta kobieta w żałobie, podeszła do tapczanu.
- Siądę między wami, dzieci - rzekła niegłośno. - Pozwolicie?
- Proszę bardzo - bąknął, ciągle jeszcze speszony, Siódmy.
- Mamo, ty wszystko chcesz zepsuć.
Ona delikatnie wsunęła się między nich i ujęła dłonie chłopców.
- Stworzyliśmy teraz łańcuch - szepnęła. - Łańcuch naszych dusz.
Zrobiło się cicho, wiatr ustał na chwilę za ścianą. Pokój jak podczas okupacji. Ludowy kilim na ścianie z wpiętą fotografią mężczyzny w wojskowym mundurze. Gliniany dzban ze starymi palemkami. Trochę książek na krzywej etażerce. Obok metalowy krucyfiks, kilka flaszeczek z lekarstwami i termometr.
Siódmy pomyślał raptem, że ta chwila będzie miała ogromne znaczenie dla jego życia, jeśli to życie będzie trwało. Siedział i słuchał tej chwili i jakiś lęk rósł w nim, i jakieś złe przeczucia, których wtedy było pełno, nie tylko wśród chorych, ale i wśród zdrowych.
Zygmuś oddychał chrapliwie. Palce kobiety drgały leciutko na ręce Siódmego. Wydawało się, że chce dać znak nieznajomemu chłopcu, lecz były to tylko jakieś odruchy napiętych czemuś nerwów.
- Widuję pana w kaplicy - odezwał się półgłosem Zygmuś.
Ona była bardzo ładna, jakby nie tknięta przez zły czas i zmartwienia. Siedziała między nimi niczym rówieśnica, uśmiechając się z roztargnieniem przed siebie. Ona mu przypominała kogoś, kogo spotka kiedyś w przyszłym życiu, jeśli to życie będzie miało ciąg dalszy.
- Oleńko, zasłaniasz mi pana - zagrymasił syn. - Tu w miasteczku są jezuici, słyszał pan?
- Nie, nie słyszałem.
- Zorganizowali kursy dla młodzieży katolickiej. Pójdziemy tam któregoś dnia, dobrze?
- Dobrze.
Siódmy odwrócił twarz w stronę okna. Widział, jak z masywu gór wypływa wielki czarny cień przedwieczoru i zatapia dolinę.
- Oleńko, ty nam przeszkadzasz.
- Uspokój się, Zygmusiu, czuję, że masz temperaturę. Musisz uważać, bo nigdy nie wyzdrowiejesz.
- Chciałbym wstąpić do zakonu, choćby nawet do jezuitów albo może lepiej do franciszkanów. A pan?
- Nie wiem. Nie zastanawiałem się.
- Zygmusiu, ty męczysz pana. Nigdy już do ciebie nie przyjdzie.
On odepchnął matkę, przysunął do Siódmego mokrą twarz z tym dziwnym uśmieszkiem, uśmieszkiem słodyczy i jakiejś sztucznej dewocji.
- Oleńka jest zazdrosna. Zawsze była zazdrosna o mnie wobec ojca. Czy chce pan zostać moim przyjacielem?
- Tak. Bardzo chętnie - szepnął Siódmy ze skrępowaniem.
- Proszę dać mi i drugą rękę. Będziemy najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Ja pana kocham.
Było mu ciężko od słabości, walił się przez matkę na gościa i Siódmy poczuł nagle na swoim boku, na swoim udzie ciepło intensywne i wibrujące tej młodej jeszcze kobiety, onieśmielonej raptem rówieśnicy starszej o pokolenie.
- Ja pana kocham - powtórzył Zygmuś.
- Nie męcz gościa - odezwała się cicho matka, głaszcząc syna po mokrych włosach. Wiatr wdarł się na rozległe strychy sanatorium i ganiał gdzieś nad ich głowami jakiś płat blachy niczym kartkę papieru.
- Czy pan mnie słyszy?
- Słyszę.
- Przecież wyzdrowiejemy, prawda? Ja wiem, że pan nie ma nikogo na świecie. Oddamy się Bogu w niewolę.
Biło od niego mokre ciepło, wilgotny żar jak spod żelazka. Przez wiele grubych ścian sączył się ledwo słyszalny dźwięk dalekiej fisharmonii. Siódmy czuł na łokciu delikatny ciężar piersi kobiecej. To budziło jakiś przyjemny niepokój, łagodne zawstydzenie.
Wtedy Zygmuś padł nagle na wznak w poprzek tapczana z dziwnym śmiechem, przerywanym kaszlem. Błysnęła złotawym światłem zachodu ta agrafka przypinająca pustą nogawkę do biodra.
- Nie włączaj radia. Taka cudowna cisza - poprosiła szeptem matka, ale on już przekręcił gałkę i podniosła się w górę pod sufit muzyka Mozarta, finał muzyki żałobnej Wolfganga Amadeusza. Potem uroczysty i rozwlekły głos spikera odezwał się po długiej chwili ciszy:
- Podajemy komunikat o stanie zdrowia Józefa Wissarionowicza Stalina.
Kobieta zerwała się z tapczana.
- On nie żyje. Już nie żyje! - krzyknęła.
Pobiegła w stronę drzwi, zawróciła do okna, przyłożyła czoło do szyby i nagle zaczęła płakać rozpaczliwie.
Zygmuś ścisnął mocniej palce Siódmego.
- Ojciec wróci - powiedział z trudem. - Ojca wywieźli zaraz po wkroczeniu. Ojciec był pułkownikiem w Armii Krajowej. Wywieźli na koniec świata i płukał tam złoto nad Kołymą. Oleńko, słyszysz, ojciec wróci.
Odwróciła się od okna i Siódmy zobaczył, że ona płacze i śmieje się zarazem, że po jej postarzałej raptem twarzy płyną łzy, ścierając spazmatyczne uśmiechy.
Nie spał tej nocy. Leżał w wilgotnej od potu pościeli, łaskotany przez pulsy, dręczony atakami duszności. Co pewien czas klękał, jak przed obrazem, przed głośniczkiem skrytym w mroku i odkręcał gałkę. I wtedy spływała na pokój muzyka żałobna zwiastująca wszystkim życie i radość. To była prawda. Tyran już nie żył, choć udawano, że choruje.
Przez okno wpadało skądś trochę chybotliwego światła, które myszkowało po pokoju. Siódmy przewracał się z boku na bok i powoli wszystkie myśli doczesne zaczęły płowieć, opadać gdzieś w dół, jakby na dno ziemskiego piekła. I wtedy znowu zaczął myśleć, że myśli. Że myśli o sobie myślącym i że trwać to będzie w nieskończoność, już na zawsze będzie myśleć, widzieć siebie, czuć siebie bez chwili przerwy, bez momentu odpoczynku, bez końca, bez końca.
Zerwał się z łóżka, podbiegł do okna szukając powietrza, tlenu, ratunku. Obluzowana szyba brzęczała cichutko pod smagnięciami wiatru. Jeśli ja i mój świat są złudzeniem, pomyślał, jeśli jutro sczeźniemy, to przecież coś zostanie, co było przedtem i co będzie potem. Zakrztusił się kaszlem, kaszlał długo, żeby zająć myśli najprostszym strachem.
Potem wrócił na łóżko. Zmęczony, zaczął drzemać, usypiany wiatrem i ułomkami jakichś zwidów słonecznej doliny dzieciństwa.
A w końcu z tego płaczu wiatrów przedwiosennych wydobył się szklisty, rytmiczny łoskot. Ktoś walił w drzwi i krzyczał: - otwierać!
Siódmy, niepewny czy to sen, czy jawa, zeskoczył na lodowatą podłogę.
- Kto tam? O co chodzi?
- Otwierać! Urząd Bezpieczeństwa.
Przekręcił klucz w zamku, natychmiast ugięła się klamka i ktoś pchnął brutalnie drzwi. Siódmy ledwo zdążył uskoczyć. Ktoś zaświecił mu latarką w oczy.
- Czemu nie otwierasz, skurwysynu?
Zatoczył się, pchnięty w głąb pokoju. Przekręcono kontakt, jaskrawe światło wydobyło z mroku półwojskowych i cywilów, którzy tłoczyli się na progu. Ten z latarką sprawnie obiegł pokój.
- Czemu zamykasz się? Masz jakieś tajemnice? Kogo tu przechowujesz?
- Źle spałem. Mam gorączkę.
- Wy wszyscy macie gorączkę, ale my was wyleczymy. Ubieraj się.
- Dlaczego? Co się stało?
- Wciągaj gacie i nie pytaj.
Zaczął się ubierać, nie mogąc opanować dygotu rąk. Oni patrzyli z jakąś intensywną przyjemnością na jego zdenerwowanie, na jego wstydliwe ruchy, na jego nędzę przedrannej półprzytomności.
Ale wtedy z korytarza przecisnął się nie znany jeszcze półwojskowy z dwoma gwiazdkami na naramiennikach i powiedział do funkcjonariusza z latarką.
- Sasza, zostaw, to nie ten. Tamten jest bez nogi.
- Sprawdzimy, zobaczymy. A ty ubierz się i czekaj. My tu jeszcze wrócimy.
Wyszli tupiąc nogami jakby utwierdzając tym tupaniem swoją decyzję. Zostawili za sobą otwarte drzwi. Siódmy w nie dopiętych spodniach czekał, słuchał ich oddalających się kroków. Stukali do jakichś drzwi, któryś klął z ruska po polsku, jakaś kobieta zaczęła płakać rozdzierająco. A wszystko otulała delikatna jak czarny tiul muzyka żałobna spływająca z nie dokręconego radia.
Te nocne wizyty to nasze kolędowanie, pomyślał Siódmy. Tak wygląda kolęda w Polsce i tacy są kolędnicy. Który to już raz i ile jeszcze razy do końca życia.
Podszedł do okna. Po wschodniej stronie niebo zmętniało trochę. Wiatr pędził kłęby puchu śnieżnego. Koło ciężarówki przytupywało dla rozgrzewki kilka postaci z karabinami na plecach.
Wtedy gdzieś z dołu padł na śnieg żółty dywan elektrycznego światła. Ci z karabinami zwrócili się w stronę domu. I Siódmy zobaczył to, czego się spodziewał. Prowadzili Zygmusia. To znaczy szedł on o własnych siłach kuśtykając na kulach, a z przodu i z tyłu eskortowali go funkcjonariusze. Na końcu biegła matka w płaszczu narzuconym na długą koszulę nocną. Potknęła się o kopczyk zlodowaciałego śniegu, padła na wyciągnięte ręce. Nikt jej nie pomógł, nawet się o nią nie zatroszczył, więc zgramoliła się z trudem, jak starucha, na równe nogi i zataczając się chciała dogonić ten rytualny orszak, orszak pozbawiania wolności człowieka. Taki ceremoniał oglądają często ludzie w tym kraju. I dzieci, i dorośli, i starcy. Każdy zna ten obyczaj majestatyczny, tę generalną próbę pogrzebu.
Patrzyli cierpliwie, jak on wpełza na platformę ciężarówki. Najpierw wrzucił do czarnego środka kule, a potem, czepiając się burty i pomagając sobie jedną nogą, niczym raniony ptak usiłował dostać się do tej brezentowej klatki. Matka biegała dookoła ciężarówki trzymając się za głowę, przy akompaniamencie jęku wiatru, który miotał drzewami, przewracał płoty, zrywał poszycia dachów.
Ja:
Sanki zanoszą się od jednego skraju drogi do drugiego. Nad głową konia szamocze się zawieszony pod łukiem duhy mosiężny, poczerniały dzwonek. Ziarnisty, drobny śnieg siecze z boku. Ciotka, a może wujenka, otula mnie wełnianą kraciastą chustą, tak że widzę tylko podrygujący koński zad, duhę i dzwoneczek. Czekam, aż spod rozkołysanego ogona końskiego spiętego czerwoną wstążką zaczną się sypać zielonobrązowe jabłka nawozu. Wtedy koń popierduje rytmicznie i wszystkim robi się weselej.
Potem stryj albo wujek wynosi mnie z sań. Policzek stryja albo wuja kłuje mnie niemiłosiernie, a wuj albo stryj jest w mundurze wojskowym, po bokach straszne zaspy, wiatr poświstuje na śnieżnych pagórkach, czochra białym pyłem ich zlodowaciałe łysiny. Zewsząd wypływa mrok, jest to szarówka zimowa, i nagle przede mną okno z czarnym krzyżem ramy. Czerwonozłoty prostokąt złożony z czterech prostokątów, i ja wiem, nagle rozumiem albo przeczuwam, że w moim życiu, jeśli doczekam tego życia, jasne okno w nocy, oko życia, źrenica współczucia ludzkiego, że to okno będzie zawsze ufnym symbolem nadziei, znakiem kojącej radości. Więc zbliżamy się do tego okna, a ja umieram, umieram na kilka lat w dziecinnym śnie niepamięci.
Rozdział III
Na Pałacu Kultury pulsowało różowe światełko. Jakiś system alarmowy albo sygnalizacyjny uruchomiono na wieży tej budowli do wszystkiego, która rozsiadła się pośrodku miasta.
Matko Boska, jak cicho, pomyślał Siódmy. Miasto umarło przed świtem. Rzadkie płatki śniegu sypią się leniwie z mokrej zmarzliny niewidocznego nieba. Może wszystko już nie żyje, tylko ja sam istnieję w opustoszałych murach.
Ale wtedy znowu zagrały gdzieś motory czołgów. Ktoś krzyczał chrypliwym głosem lub wydawał rozkazy. Zgrzytały gąsienice na obnażonym z lodu asfalcie. Nie, to nie było światełko elektronicznego urządzenia na korpusie Pałacu. To była gwiazda wydobywająca się z głębi nieba i zatapiająca się znowu w bezkresnej czerni. Odezwał się daleki gwizd lokomotywy, która niecierpliwiła się pod semaforem koło Nowej Wilejki.
Tak, poznaje tę ulicę biegnącą na łeb na szyję ku torom kolejowym. Rzadkie, rozkołysane latarnie włóczą po ziemi trochę anemicznego światła, ukazując chodnik wyślizgany płozami sanek. Tu się kiedyś jeździło z panienkami na wehikułach własnej roboty podkutych taśmą stalową, którą ktoś skądś wykradał. Na tych zboczach po drugiej stronie odbywały się biegi narciarskie i skoki ze skoczni ulepionej ze śniegu i gałęzi świerkowych. Tu się łamało pożyczone narty, żeby je potem obijać pracowicie blachą, scalać mozolnie, szpikować maleńkimi gwoździami. Takie narty, obandażowane blachą i z przodu, i z tyłu, i pod wiązaniem, to był wtedy szyk, fason, wielki szpan.
Siódmy ruszył w dół, ślizgając się na oblodzonych płytach chodnika. Ta gwiazda też szła śpiesznie nad wysokim horyzontem, za którym spała górna część osiedla. Ta gwiazda to była planeta Wenus, migocąca niespokojną czerwienią.
Zatrzymał się na rogu ulicy Dolnej i Krętej, zobaczył ten pokraczny dom z martwymi oczami okien. Na moment ogarnęła go pokusa, żeby zastukać do drzwi w ganku i zapytać, czy nie mieszka tu jeszcze on, Siódmy, czy nie leżą jeszcze w szufladzie kuchennej jego zeszyty porzucone któregoś dnia, czy nie postękuje czad za rozpalonymi drzwiczkami pieca. Ale rozległ się strzał, pojedynczy, karabinowy, i echo poniosło go doliną hen ku miastu. Gdzieś niedaleko zagrały silniki czołgów albo skotów, czyli opancerzonych transporterów, niedaleko, za ośnieżonymi płotami wyłamywano drzwi w czyimś domu.
Siódmy ostrożnie zbliżył się do stacyjki. W świetle silnej latarni, co kołysała się obok budyneczku stacyjnego, skrzył się śnieg, nowy, jeszcze nie zdeptany. Szedł mróz z dołu, od niewidocznej rzeki Wilenki.
Siódmy minął wiatę z nawianymi zaspami śniegu i zajrzał przez oszronione krzywe szybki do poczekalni. Na ławach pod ścianami drzemało kilka osób. Trochę soczystego światła spadało na podłogę z kasowego okienka.
Jeśliby nawet spalono mnie w piecu hutniczym, pomyślał, jeślibym sczezł na pył popielny, jeśliby płomień obrócił mnie w smugę dwutlenku węgla, to i tak bym został w drganiach fal, w trwałym promieniowaniu, w wiecznej kliszy odciśniętej w strasznej i niezrozumiałej materii czasu. Znieczulić się, otruć się chwilą, zabić szczyptą zwierzęcego bólu.
Palce przylepiły się do zamrożonej klamki. Otworzył drzwi, z których buchnęła natychmiast gęsta para. Ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Pod drzwiami dyżurki zawiadowcy siedziało dwóch mężczyzn: kolejarz i niestary jeszcze człowiek w płaszczu wojskowym, odartym z wszelkich dystynkcji. Obok okna tkwiła wyprostowana postać kobiety, a może dziewczyny, w jakimś jaskrawym puchowym ocieplaczu z podniesionym kołnierzem. Na głowie jej łyskał pałąk słuchawek od stereofonicznego magnetofonu, który wisiał zaczepiony o kieszeń puchowej kurtki. Za plecami Siódmego, przy samych drzwiach wyjściowych, poruszył się cień ludzki skryty za mgłą pary, wolno opadającą na brudną podłogę ze śladami resztek węgla, którym ktoś napalił rano w żelaznym piecu, co do świtu będzie świergotał resztką ciepła. Po ścianie, zroszonej cieniutką wilgocią, biegały mrówki faraona, te liliputy owadziego rodu. Skąd one się tu wzięły, pomyślał Siódmy, przecież w dzieciństwie królowały tu zwykłe, czarne. Domy, piwnice, chlewy, świrony to była ich domena. Czerwone królowały w ziemi. W podmurówkach, sągach drzewa, pod kamieniami i w nie kończących się lochach podziemnych.
Siadł niedaleko dziewczyny, obok okna. W kantorku dyżurnego ruchu klekotał jak bocian telegraf. Było mroczno i tylko z tego kasowego otworu, przez który dyżurny sprzedawał bilety nieczęstym podróżnym, tylko z tego okna wpadał do poczekalni ostry sztych elektrycznego światła. Spojrzał na dziewczynę i ona przez chwilę oglądała go z zaciekawieniem. Coś w rodzaju uśmieszku błąkało się po jej śniadej twarzy, przeciętej kosmykami karych włosów. Ledwo czytelne mżenie muzyki dobiegało z jej słuchawek wyłożonych jasną gąbką.
Ten w wojskowym płaszczu pochylił się raptem w stronę Siódmego.
- Pan jest drukarz - powiedział szeptem. - Znam pana.
- To pomyłka. Pan mnie bierze za kogoś innego.
On zaśmiał się cicho. Błysnął przenikliwie okularami w cienkiej metalowej oprawie. Był jeszcze młody albo po prostu był młody.
- Znam pana ze Związku - rzekł niegłośno. - Pan mnie też przypomni sobie. Byłem doradcą zarządu regionu.
Chwilę przyglądał się badawczo Siódmemu.
- Do pana też przyszli?
- Tak, od razu zaczęli łamać drzwi. Spodziewałem się ich dawno.
- A my w biurze pakowaliśmy akta i dokumenty, żeby zawieźć w pewne miejsce. Przygotowaliśmy skrytkę pod basenem olimpijskim. Do sądnego dnia nikt by nie znalazł. O pierwszej po północy wpadła milicja. Wszystkich capnęła z pełną dokumentacją. Ja uciekłem przez piwnicę. Cały dzień dręczyło mnie przeczucie. Ja wiedziałem, że to się stanie.
- Aresztowania?
On chwilę milczał wyprostowawszy się na ławce.
- Stan wojenny. To pan nie wie?
- Wyskoczyłem przez balkon. Uciekam cały czas.
Kolejarz ziewnął szeroko, zasłaniając dłonią czarną jamę ust.
- Ja też na wszelki wypadek. Podobno rano będzie przemówienie generała w telewizji. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, więc wyskoczyłem na miasto. Na mieście bezpieczniej niż w domu. Takie teraz czasy.
Zatupotały ciężkie buty na deskach podłogi wiaty. Ktoś pchnął drzwi i za kłębami pary, która momentalnie wywaliła się na mróz, i za tą parą pokazali się ludzie z automatami przewieszonymi przez ramię. Weszli do poczekalni oszronieni, ze spuszczonymi nausznikami w zimowych papachach, postukujący filcowymi butami. Nikogo nie pozdrowili i nikt z obecnych ich nie zagadnął. Weszli jak żołnierze obcej armii, choć na ich rosyjskich czapkach błyskały polskie orzełki.
Jeden z nich otworzył drzwiczki piecyka, w którego wnętrzu czerwieniał jak lawa rozżarzony żużel. Drugi wyciągnął z chlebaka manierkę i położył ją pod rusztem pieca, żeby zagrzać herbatę. Postukiwali butami nie patrząc na obecnych. Dziewczyna demonstracyjnie odwróciła się i jęła spoglądać przez szybki z wachlarzami srebrzystej szreni na zimową, długą noc bez końca za oknem.
- Którego z nas wezmą? - szepnął doradca Związku. Zdjął okulary i połą płaszcza wojskowego z dawnych lat przecierał zapocone szkła. Ten płaszcz z zielonego sukna z zieloną płócienną podszewką odziedziczył pewnie po ojcu albo po dziadku. Ten płaszcz to było dziesięcioro przykazań albo testament po tych, co odeszli, po tych, co odchodzą codziennie.
Żołnierze z automatami gotowymi do strzału patrzyli w okienko kasowe. Machinalnie postukiwali nosami butów w obcasy, choć w tej mrocznej izbie było duszno, mokro i sucho zarazem, mroźno i upalnie.
Tak im kazano nosić się z tymi automatami, pomyślał Siódmy. Jakiś generał wyczytał w zagranicznej prasie wojskowej, że żołnierz z przygotowaną do strzału bronią budzi respekt. Oni chcą siać grozę, taką umiarkowaną, przaśną grozę.
- Aresztują według list - odezwał się półgłosem do doradcy, który uniósł okulary i badał ich czystość w małym świetle odrutowanej żarówki, do której przylepiły się muchy i tak umarły pod czarnym sufitem. - Chodzą po domach i chwytają śpiących w łóżkach.
- Żeby tylko doczekać świtu - westchnął doradca. - Jak dam nura, to mnie do przyszłego Bożego Narodzenia nie znajdą.
Otworzyły się drzwi do dyżurki. W progu stanął zawiadowca, a może tylko dyżurny ruchu, w czerwonej czapce. Chciał się odezwać, ale tylko popatrzył na żołnierzy i cofnął się w głąb swojej kryjówki, wypełnionej zwojami białej taśmy telegrafu, która kłębiła się na podłodze aż do czerwonych dźwigni semaforowych, co chyliły się ciężko ku okratowanemu oknu.
- Co to wszystko znaczy? - spytał cicho Siódmy. - Matko Boska.
- Chcą pokonać naród, ale to im się nie uda. Usiłują spory naród pośrodku Europy zapędzić z powrotem do więzienia.
- Tak już było wiele razy.
- O czym pan mówi? - błysnął okularami doradca.
- Powstania i klęski. Euforia i depresja. Ja to widziałem.
- Cóż pan mógł widzieć. Takie rzeczy widzi się raz w życiu.
- Ja widziałem. Widziałem Powstanie Styczniowe, a przedtem, wcześniej, konfederatów barskich widziałem. Matko Boska.
- Gdzież to pan widział? - uśmiechnął się młody człowiek błyskając szkłami.
- Cicho, cicho - szepnął Siódmy - ja nad głową noszę całe piętro jakiegoś istnienia. Ktoś jest we mnie, nade mną. To moja świadomość albo czyjaś świadomość. Zgiełk myśli, chaos przeczuć, Matko Boska. Widzę za pana głową popielate światło, jakby cienki neon wokół pana czaszki.
- To odbity refleks w wilgoci. Mnie się wydaje, że pana skądś znam.
- Jesteśmy wszyscy z jednej sztancy. Ciągle nas dręczy, że kogoś skądś pamiętamy. A to tylko powtarzalność. Jak u kotów. Wszyscy jesteśmy jednakowi. Ale co to znaczy?
Wtedy ten człowiek w mroku koło drzwi poruszył się jakby obudzony. Zdawało się, że rozwija coś z papieru. Lecz on tylko coś mówił szeleszczącym, martwym głosem. Mimowolnie pochylili się w jego stronę.
- Wam potrzebny jest ojciec - szemrał cicho. - Wam brakuje tatusia, przewodnika stada, wodza plemienia. Jesteście przedszkolakami Europy. Małolatami w starym burdelu.
- A ty kto jesteś? - spytał Siódmy.
- Ja jestem kibic. Przechodzień. Gap uliczny.
Wstał, zapiął guziki płaszcza i wyszedł na dwór, wpuszczając lodowatą mgłę do środka.
- O czym on plótł? - zapytał doradca. - Kogo miał na myśli?
- Nas. Nasz los.
Żołnierze napili się herbaty, zakręcili korek manierki i ciężkim krokiem, nie oglądając się, wyszli w ciemność nocy.
- Ciekaw jestem, czy mają ostrą amunicję? - rzekł cicho Siódmy.
- Lepiej się o tym nie przekonywać - uśmiechnął się doradca.
Dziewczyna odwróciła głowę od okna i utkwiła spojrzenie w Siódmym. Ma czarne, tatarskie oczy, pomyślał. Wiele dziewcząt w tych stronach ma takie oczy. Za ścianą podmuch wiatru przyniósł odległe huczenie motorów.
- Straszne czasy - odezwał się nagle kolejarz. - Coś strasznego idzie przez cały świat. Czy panowie zauważyli, jak komplikuje się z dnia na dzień wszechświat? To już za trudne nawet dla Pana Boga.
- Może to nasz straszny czas. Nasz osobisty wielki kryzys, nasze indywidualne ogromne zwątpienie? Co pan tam chowa za pazuchą, panie fałszywy kolejarzu?
- A skąd pan wie, że jestem fałszywy?
- Ja wszystko wiem.
Uchylił poły i ukazał czarny aparat fotograficzny ze srebrzystym fleszem.
- Czekam na poranek. Idzie niedziela, ale dla mnie to będzie dzień roboczy.
- Złapią pana.
- Może złapią, może nie złapią. Ja stąd pochodzę. To znaczy urodziłem się w Ameryce, ale mój ojciec przyszedł tu na świat. Znam w tych okolicach każdy kamień, każdy krzak, każdego psa. Ojciec to śnił codziennie, a ja śniłem z nim razem.
- Mnie się wydaje - powiedział wolno Siódmy - taką mam pewność, że cały świat pochodzi stąd. Jak Boga kocham, cała dusza współczesnej ludzkości wywodzi się stąd, z wideł Niemna i Wilii.
- Narwi i Bugu - dodał młody człowiek w żołnierskim płaszczu, ale w płaszczu, którzy nosili żołnierze z 1939 roku albo 1945.
- Narwi i Bugu - zgodził się Siódmy. - Może nawet z prawego brzegu Wisły.
- Ale tylko z prawego - zastrzegł fałszywy kolejarz.
Uczyniła się raptowna cisza. W dyżurce klekotał monotonnie telegraf, mocując się z jednostajnym brumem silników czołgowych, który wypełniał ciemność grudniowej nocy. Za szybą rozjaśniła się z wolna daleka gwiazda.
- Pan Bóg ukrywa się w Puszkarni - odezwała się raptem dziewczyna zdejmując z głowy słuchawki.
- Gdzie ta Puszkarnia? - spytał fałszywy kolejarz.
- Tam, w stronę Nowej Wilejki - powiedział ktoś od drzwi.
Zwrócili głowy w tę stronę. Ten sam nieznajomy stał w progu otupując nogi. Nie było widać jego twarzy ani nawet rąk. Ciemny tułów chwiał się miarowo na tle oszronionych drzwi. - Tam jest takie zakole Wilenki pod wysokim glinianym urwiskiem. Prastare uroczysko, gdzie wiele pokoleń grzeszyło, cierpiało i umierało. Tam jest coś w ziemi, co po nocach świeci trupim światłem. Tam jest zakopana jakaś tajemnica.
- Pan Bóg ukrywa się w Puszkarni - powtórzyła dziewczyna.
- Przed kim się ukrywa? - spytał Siódmy.
- Przed chaosem, przed ludźmi, przed samym sobą - rzekł nieznajomy. - Panu Bogu też już dokuczyło to wszystko. Zdziczały kryje się tam w krzakach. Zapali czasem jakieś drzewo albo huknie trąbą powietrzną, rozszlocha się jękiem kosmicznym, a wtedy chmury lecą całe w czerwieni tuż nad ziemią i pod sinym niebem, lecą z północy na południe, pędzone niepokojem z zaświatów. Teraz ciężko jest Panu Bogu. I na niego przyszedł czas. Co masz tam w torbie, dobry człowieku?
- Ja? - spytał Siódmy.
- Tak, ty. Pokaż, co niesiesz z sobą w świat.
- A kto ty jesteś?
- Przecież mówiłem. Wędrowiec. Pielgrzym.
- Z policji czy z więzienia?
Wtedy on przeżegnał się szeroko, świecącą mgliście ręką.
- Ja jestem ten, który mówi słowo. Pokaż te wiersze. Wyjmij jedną stroniczkę z torby i przeczytaj.
Siódmy posłusznie rozpiął torbę, wyjął matrycę pierwszej strony. Z pewnym trudem jął czytać odwrócony tekst:
Głupiec pisze wiersz
cham pisze wiersz
ksiądz pisze wiersz
grubas pisze wiersz
chory pisze wiersz
ja piszę wiersz
ksiądz czyta wiersz grubasa
głupiec czyta wiersz chorego
cham czyta wiersz księdza
grubas czyta wiersz głupca
ja czytam swój wiersz
no i co no i nic
Schował matrycę do torby, jął starannie zapinać plastykowe rzemyki. Znowu odezwały się gdzieś w głębi nocy motory na wysokich obrotach.
- Nie wiem, czy warto ryzykować głową za takie wiersze - rzekł niepewnie kolejarz.
- To tylko jeden kawałek. Nie wiadomo, co jest dalej. Mam tu sto takich matryc.
- A jak się on nazywa? - spytał doradca. - Ja znam wszystkich poetów.
- Nazywa się Z. Z kropką.
Pojawił się dyżurny, trzymając okrągły pałąk na kiju. Wewnątrz pałąka tkwił złożony papier.
- Leci towarowy z węglem. Chcecie popatrzeć?
Fałszywy kolejarz i prawdziwy doradca ruszyli za dyżurnym. Znowu kłębiasty mróz wtoczył się do poczekalni. Dziewczyna wstała z ławy, podeszła do Siódmego. Była wysoka, prawie jego wzrostu.
- Pan naprawdę mnie nie pamięta? - spytała.
Zawahał się. Wiele dziewcząt z jego dzieciństwa miało wystające skuły policzków, ciemne skośnawe oczy i usta złożone jak do pocałunku.
- Nie pamiętam, dziecko. Wszystkie twarze mi się plączą. Wszyscy są podobni do siebie, Matko Święta, ja się tak starzeję.
- Byliśmy w tym samym sanatorium gruźliczym. W górach, a właściwie w dolinie między górami nad potokiem z lodowatą wodą, w której próbowaliśmy pływać latem. Pan się przyjaźnił z takim jednym bez nogi. Jego ojciec był dowódcą akowskim, a matka przedwojenną aktorką.
- Tak, leżałem w takim sanatorium. Ale to było strasznie dawno.
- Na wieczorku zapoznawczym pan mnie pocałował. I obiecał miłość aż do śmierci.
- Obiecywałem? Tak, chyba wiele razy obiecywałem. Zawsze szczerze, bo ja każdą kobietę, którą pokochałem, chciałem kochać do śmierci.
- Potem pan wyjechał do krewnych na święta nad morze i nigdy już do nas nie wrócił.
- Tak, pojechałem na Boże Narodzenie.
- Spotkał pan tam gąskę o słodkiej urodzie, której pilnowało dwóch przystojnych braci, bo to była przystojna rodzina, zaczynając od matki, wdowy wojennej. Po co pan obiecał ożenek? Trzeba było obiecać tylko miłość aż do śmierci.
- Takie były czasy. Była wtedy moda na ożenki i zamążpójścia. Zrobiłem to, co wszyscy robili.
- Dlaczego pan nie wrócił? Ja tak strasznie czekałam na pana. Tak dotkliwie, przejmująco czekałam w dzień i w nocy, bo przecież pan pamięta, że w nocy się u nas nie sypiało. Łaziliśmy po tym dziwnym labiryncie jak świątynia Ozyrysa i słuchaliśmy wiatru. To sanatorium jakiś wariat wybudował u wylotu przełęczy. Chorowaliśmy i umieraliśmy w rzece wichrów.
Odezwała się lokomotywa głosem oceanicznego okrętu. Tak podczas wojny gwizdały niemieckie parowozy. Powoli narastał rytmiczny łoskot kół, aż wreszcie za oknem zaczął przewalać się ciężki pociąg, ciągniony przez dwie lokomotywy. Drżały cienko szyby, dygotały ściany, jakaś wibracja z podłogi wspinała się po napiętych nogach.
- Ja o panu tyle lat myślę i nie mogę zapomnieć - mówiła, a łoskot pociągu z wolna zagłuszał jej słowa.
- Jak ty się nazywasz, dziecko - spytał dziwiąc się sobie, że używa tego idiotycznego słowa "dziecko", którego używają wszyscy beznadziejni starsi panowie.
Ona szeroko otwierając usta skandowała sylaby. Ale on już nic nie słyszał.
- Jak? - ujął ją za ramiona.
Jeszcze raz powtórzyła te ruchy warg tak nieprzyzwoicie kuszących i pięknych.
- Nie rozumiem.
Wtedy ona nagłym ruchem zdjęła z głowy pałąk słuchawek i wetknęła je na czaszkę Siódmego. I nagle posłyszał muzykę aniołów wypełniającą tę poczekalnię, tę dolinę i cały świat ogarnięty wojną albo ogarniany przez zamachy wojskowe. Wydało mu się, że coś go odrywa od ziemi i unosi coraz wyżej w górę, w nieskończoność wstrząsających dźwięków i raptownych mgnień ciszy.
- To Mahler? - spytał.
Ona patrzyła mu w oczy i byli spięci pępowiną przewodu, który łączył słuchawki z magnetofonem. Patrzyła nic nie mówiąc, a źrenice jej jakby zatapiały się w jego oczodołach i było mu słodko, lecz zarazem niezręcznie.
- Ja już jestem stary. Za późno - powiedział szeptem.
Potoczyły się skądś kłęby pary. To oni wracali z peronu.
Siódmy zdarł z głowy plastykowe słuchawki. W stronę magicznej Puszkarni, gdzie naprawdę ukrywał się strwożony Pan Bóg, oddalał się zacichający grzmot rozpędzonego pociągu.
- Wacha zabiła chłopca - rzekł dyżurny.
- Jakiego chłopca? - spytał ze zgrozą Siódmy.
- Tego, co kradł węgiel z pociągu. Pan nie wie?
- Tak, bardzo dawno temu też wacha zastrzeliła chłopca, który miał rude włosy i seplenił.
Dziewczyna jakby trochę tanecznym krokiem wróciła na swoją ławkę. Szła tym tanecznym krokiem odruchowo, bo wiedziała, że obserwują ją mężczyźni. Nawet dyżurny zatrzymał się w drzwiach swojego pokoiku z pustym kijem w ręce. Ten pałąk z owym tajemniczym papierem zrywał w biegu maszynista przejeżdżającego pociągu. Po prostu wychylał się ze swojej kabiny i nadziewał na rękę to wiklinowe kółko, jakby grając w serso. Więc teraz odprowadzili ją wzrokiem, zaczekali, aż usiadła i nałożyła słuchawki na uszy. Dyżurny zatrzasnął drzwi swojej dyżurki.
Nieznajomy już nie wrócił. Tylko fałszywy kolejarz i młody człowiek - który wcale nie był taki młody - w wojskowym płaszczu ulokowali się na swojej ławie, wyciągnęli przed siebie nogi.
- Ja noszę na sobie, nad sobą, całe piętro czegoś uciążliwego, jakby nie mojego, jakby cudzą obecność, inną nadrzędność, obcą wzniosłość. Nie umiem tego objaśnić, ale mnie to męczy - mówił cicho Siódmy. - Kiedyś myślałem, że zwariuję. Ale nie zwariowałem, bo się przyzwyczaiłem.
- O jakim ojcu mówił tamten człowiek? - spytał raptem kolejarz.
- Szydził z nas. Chciał nam dokuczyć. Gryzł sercem jak poeta - odparł doradca Związku.
- A pan jest dziennikarzem - Siódmy tknął palcem kolejarza. - Pan sobie kupił na ciuchach ten płaszcz i udaje pan robociarza. Pan tu przyjechał, żeby uciułać grosza na dom na Florydzie i na jacht pełnomorski, o którym marzył pański ojciec i nigdy się nie dorobił tego jachtu. Pan tu zamierza zrobić majątek na naszym nieszczęściu.
- Ja już zarobiłem - powiedział rzeczowo zdemaskowany dziennikarz. - Już mi kończą budować ten dom na Florydzie. Co pan chce. Niech i mnie coś kapnie za to, że w moich żyłach płynie krew podobna do waszej.
- Patrz pan, jaki bezczelny - rzekł Siódmy do doradcy. Ale powiedział to bez złości, nawet jakby z podziwem. - Ruszył nocą na polowanie. Naszych wożą po mieście jak kapustę, a on czeka na światło dzienne, żeby strzelić widoczek z czołgami i z kościołem pełnym wiernych, z patrolem uzbrojonym po zęby i z dzieckiem płaczącym na ręku matki, z aresztowanym poetą i rozjechanym przez czołg drogowskazem wskazującym zachód.
- Cicho, cicho, - uspokajał dziennikarski kolejarz czy kolejowy dziennikarz - zaczyna świtać. Coś się kończy, coś się zaczyna.
- Kończy się straszna noc, zaczyna się fatalny dzień - westchnął mężczyzna w wojskowym płaszczu.
- Trzeba szukać meliny - szepnął Siódmy.
- Kryjówki na kilka dni czy na całe życie?
- Ja już na całe życie. Nie mam wyboru. Nie mam czasu - dodał Siódmy. - Matko Święta. Może ja leżę na stole operacyjnym i jakiś chirurg wycina mi guz z mózgu.
- Nie, nie. Pan się rozkoszuje stanem wojennym. Odbija wam się wojną.
- Co pan plecie? Jaki stan wojenny? Mnie boli głowa. Wyszedłem łyknąć świeżego powietrza. Lubię wyjść o świcie przed dom. Mam znajomych świtowych. Roznosicielkę mleka, pewnego szofera i jakiegoś typa, który nigdy w ogóle nie śpi. Całą noc tłucze się po klatkach schodowych, po podwórzu, po ulicy. Straszy, jak duch, pijaków, kurwy i narkomanów.
- Patrzcie, świta, a coraz gorzej widać.
- To nic, to tylko zawiadowca zgasił światło. Oszczędza, jak to podczas wojny.
- Wojny kogo z kim?
- Wojny dobra ze złem.
- To już było. Przeszło do baśni i legend.
- Ale wróciło do naszego życia. Szatan nałożył mundur, przypiął pistolet i ruszył w świat. W nasz biedny świat. Szukać zwady. Pobić się z aniołami, którzy zadają się z pedałami.
- A Pan Bóg ukrywa się w Puszkarni.
- Z Puszkarni kiedyś wielu ludzi wyszło na świat. Uczonych, wynalazców, poetów, filozofów, skrzypków, malarzy. Cały świat to jedna wielka Puszkarnia. Wszyscy wyjechali, wyszli, uciekli z Puszkarni.
- Już świta. Trzeba szukać meliny.
- Już świta. Trzeba dalej żyć. Trzeba jakoś żyć.
- Komu wojna, komu krowa dojna.
- Pan do mnie pije?
- Ja w ogóle. Boli mnie głowa. Nade mną dziesięć pięter.
- Gdzie ta dziewczyna?
- Siedziała pod oknem.
- Nie ma. Sczezła, rozpłynęła się, odeszła z nocą.
- Już dzień.
- Zobaczymy, co przyniesie.
- Dzień dobry i do widzenia.
- Może się spotkamy.
- Wszyscy kiedyś się spotkają.
Ja:
Leży koło mnie, o kilka lat starsza, jasnowłosa czy złotowłosa, opalona w każdym calu skóry, przydymiona czerwcowym słońcem na kolor karmelu albo jakiegoś cukierka zapamiętanego z dzieciństwa, naga zupełnie i nie wstydząca się swojej nagości. Ja też goły leżę koło niej i nie wstydzę się pierwszy raz w życiu swojej golizny.
Za otwartym oknem strasznie dużo słońca, potop słońca, kataklizm eksplozji słońca. Za otwartym oknem studnia podwórza wypełnionego przejrzystym światłem letniego słońca z cienkimi kolumnami cieni w załomach ścian. Słuchamy jednostajnego klaskania piłeczki pingpongowej o gumowaną rakietkę i o blat stołu z jesionowego drzewa. Czasem któryś z graczy coś krzyknie albo coś powie prawie szeptem. Poznajemy oboje głos jej męża, który zabija nudę niedzielnego popołudnia grą w ping-ponga. Nie wiem, co ona myśli, ale mnie ta jego obecność, współuczestnictwo w naszym grzechu, przyprawia o głośniejsze bicie serca, dodaje jakiejś zdrożnej słodyczy naszym pieszczotom.
Ona leży na wznak naga i bezwstydna, choć zamknęła oczy i wiem, że nie spojrzy na mnie aż do chwili, kiedy się ubierze, podejdzie do drzwi. To znaczy nie wiem, jedynie się domyślam, bo przyszła do mnie pierwszy raz po tygodniach czułych rozterek.
Za oknem grają w ping-ponga, na dachach baraszkują wróble, w piwnicy, gdzie mieszka jakiś inwalida, muzykują na akordeonie, a ja z nią, a ona ze mną, pośrodku zburzonego przez wojnę miasta, a my oboje na zdobycznym tapczanie uczymy się miłości, to znaczy ja się uczę, bo ona pewnie wszystko umie, ale z jakiejś rozkosznej przekory nie chce mnie uczyć. Uczę się jej leciutko brązowego ciała skropionego tu i ówdzie złotem niewiarygodnie miękkich włosów, uczę się zabiegów miłosnych, sam z siebie domyślam się tajemnic budzenia rozkoszy. Ona zaciska powieki i przez te powieki patrzy na nowy sufit z plamami słońca, leciutko się uśmiecha, kącik ust drży ledwo dostrzegalnie. Nie pomoże mi, szelma, w moich staraniach, choć wśród ludzi potrafi mi okazać raptowną i skrytą czułość.
Męczę się słodko ze swoją niewiedzą i jej umyślnym uporem, walczę w to senne popołudnie letnie z pierwszą dziwną przeciwnością losu, więc szamoczę się z nią, ze sobą, z jej ciałem i swoim ciałem, więc dyszę, pocę się, jęczę, obracam nią, gryzę ją, szczypię, całuję, wsysam, pożeram. Zziajany, rozdygotany, trzęsący się wewnątrz jak galareta, rozdzieram ją wreszcie wredną na pół, ciągle jeszcze bezczelnie senną, leniwie uśmiechniętą, jakby nieświadomą mojej walki z materią brązową i złotowłosą, więc nareszcie rozdzieram ją na pół, dostaję się do jej gorącego jak grzeszne piekło środka i raptem czuję, że mdleję, że słabnę, że tracę przytomność, że po prostu umieram z miłości.
Rozdział IV
Siódmy wszedł w zaśnieżony kanion ulicy Lwowskiej, jednej z niewielu ulic warszawskich nie zburzonych podczas drugiej wojny światowej. I tu było jeszcze pełno gorących śladów istnienia, bujnego życia, gwałtownej eksplozji Związku. Wielki transparent na cześć Związku kołysał się w poprzek ulicy, od jednego balkonu do drugiego, między balkonami zwolenników Związku, który jeszcze wczoraj trzymał cały kraj w garści. Hasła, napisy, ulotki, jeszcze to wszystko było na powierzchni życia tej grudniowej niedzieli. Ale u wylotów ulic stali żołnierze z wymierzonymi przed siebie automatami, chyba konstrukcji Kałasznikowa albo może jakiego innego pracowitego inżyniera radzieckiego. Na placyku przed gmachem politechniki czuwały skoty. Gdzieś z głębi domów dudnił monotonnie głos generała, który w nienagannej polszczyźnie apelował przez radio do obywateli, powoływał się na konieczności historyczne, brał na siebie odpowiedzialność.
A Siódmy niósł jeszcze pod powiekami oczu ten skrawek peronu stacyjki pod Wilnem, grudniowy brzask z rumianą łuną na wschodzie, to znaczy nad lesistą krawędzią stoku, za którym była Górna Kolonia. Minął pochlapane wapnem bryły węgla, co go wożono na ścięty lutym mrozem front wschodni pod Leningradem albo Smoleńskiem, i zobaczył między urwiskiem peronu a szyną, w puchu śnieżnym zagrzebany bezkształtny tłumok ciemnej odzieży i rudą sierść chłopca nazywanego przez kolegów "miedzianą główką". Z boku wyciekła niewielka kałuża jaskrawoczerwonej krwi, która nie krzepła w tym nadrannym przymrozku. I Siódmy wiedział, że nikt nie przyjdzie po ciało "miedzianej główki", bo on nie miał rodziców, przyjeżdżał na osi pod wagonem z Wilna, na osi, ale częściej na buforze, przyjeżdżał, żeby kraść węgiel, a tu było łatwiej kraść, gdyż pociąg zwalniał bieg i łatwiej było ukryć węgiel w szpalerach przeciętych świerków, co chroniły kolej przed zawiejami. Dopiero przed nocą dobrzy ludzie wyciosają pod nasypem kolejowym płytki grób i zakopią tam "miedzianą główkę", i zostanie on tam w łańcuchu mogił, co znaczą ze wschodu na zachód szlak ofiar wojny, jeńców wojennych i zwykłych, normalnych samobójców.
Siódmy niósł w oczach ten strzęp zasypanej śniegiem Kolonii Wileńskiej przez ulicę Lwowską i dziwił się temu, że idzie tą ulicą, że nikt go nie ściga, że miasto milczy, zasłuchane w przemówienie generała albo wstrząśnięte niebywałym i niespodziewanym wybuchem dziwnej wojny między narodem i wielbicielami ościennego mocarstwa lub zemdlone od ogromnego wysiłku, na jaki zdobyło się w ciągu ostatniego roku. Więc Siódmy szedł przez to milczące miasto, wypełnione tylko zduszonym w murach gdakaniem orędzia i gwałtownymi zrywami silników czołgowych na najwyższych obrotach.
Stanął przed tą znajomą bramą, co to kiedyś może nawet była zabytkiem secesji, a teraz już jawiła się tylko jako jakaś tratwa zbita ze starych mebli i młodych zmurszałych desek kradzionych po budowach. Przed tą bramą wystał wiele godzin niczym żołnierz na warcie. Ta brama to był tunel w głąb zgiełku zapomnianych emocji, niewczesnych uniesień i grzesznych nadziei. Ta brama po prostu prowadziła do mieszkania Heni.
Podniósł głowę. W jej oknie nie było wazonika pelargonii, umówionego symbolu bezpieczności. Zaczął postukiwać zziębniętymi nogami. Nie ma dokąd wracać, pomyślał. Jeśli czekają na mnie, to wszędzie czekają. Nie ma dobrego wyjścia.
Ale jeszcze zwlekał. Chciał odwlec ten moment, kiedy cztery razy zastuka do jej drzwi ze śladami przedwojennej elegancji. Nad miastem leciał śmigłowiec, leciał jakoś bokiem, jakby znoszony przez wiatr. To był ogar, pies myśliwski, tropiciel ściganych w tym wielkim polowaniu. Nie, to był jastrząb, zielono-niebieski drapieżny ptak, wypatrujący ofiar spod mglistego nieba pełnego mroku i przejmującej wilgoci.
Kiedy wchodził w bramę, usłyszał jeszcze za sobą buksującą w śliskim śniegu jezdni sukę milicyjną. Odwrócił się ostrożnie. Wracała z połowu. Za odrutowanymi szybami majaczyły czyjeś blade, zmęczone od niewyspania twarze. Siódmy wiedział, jak takie twarze wyglądają, choć im się dobrze nie przyjrzał, bo samochód, zataczając się niczym pijany, pojechał w stronę ulicy Koszykowej. Tak, Siódmy wiedział.
Wszedł na schody pełne kościelnych kolorów. To resztki witraży w połatanych oknach oświetlały mocnymi barwami marmurowe, wyszczerbione schody i ściany ze sztukateriami, ledwo widocznymi pod wieloma warstwami farby olejnej. Bo socjalizm to imperium farby olejnej, która przykrywa całą szpetotę zmurszałych miast, nie dobudowanych fabryk i walących się ogrodzeń.
Stanął przed drzwiami tak dobrze znanymi, które zawsze, od lat, wywoływały nierówne bicie serca. Nacisnął zżółkły guziczek staroświeckiego dzwonka elektrycznego. Łapał z wysiłkiem drobne hausty postnego powietrza przesyconego mrozem. Mam pewnie stan podgorączkowy, pomyślał. Kiedyś tak strasznie bałem się stanów podgorączkowych, a dziś mi wszystko jedno. Wszystko jedno czy płuca, czy serce. Usłyszał odgłos kroków w głębi mieszkania. Ktoś nadchodził bez pośpiechu. Ale to nie była Henia. To zbliżał się mężczyzna. Uciekać, przemknęło mu przez myśl. Runąć w dół na złamanie karku. Może nie dogonią. Wszystko jedno, westchnął. Nie mam sił uciekać. Wszystko jedno. Kiedy tak wszyscy mówili do siebie? Podczas okupacji, w starożytności mojej, naszej, waszej. Przed wiekami dziesiątków lat.
Brzęknął łańcuch, zazgrzytał znajomy zamek, drzwi uchyliły się nie za mocno, tyle, ile trzeba. Nie dogolona gęba mężczyzny w średnim wieku wysunęła się na klatkę schodową. Jeszcze ostry kac siedział w tych zbolałych i podkrążonych oczach.
- Słucham? - spytał nie znany człowiek.
- Czy zastałem panią Henię? - odchrząknął Siódmy, zadziwiony tą niewczesną elegancją swego tekstu.
- Pan się pomylił - powiedział mężczyzna, walcząc z obezwładniającym kacem.
- Dlaczego się pomyliłem?
- Dlatego, że pani Henia mieszka piętro wyżej.
- O Matko Święta, jak to się stało?
- Bywa - rzekł konfidencjonalnie nie ogolony mężczyzna. - Taka noc. Co się, panie, dziwić.
- To przepraszam.
- Nie ma za co. Może pan iść, tam spokojnie.
Przeskakując po dwa stopnie dopadł jej drzwi. Tyle lat tu chodził i nie zauważył, jak te wszystkie drzwi podobne do siebie. Pierwszy raz pomylił.
Otworzyła natychmiast, jakby już czekała pod drzwiami. Bez słowa padli sobie w objęcia. Pod rozpiętym kożuchem poczuł jej duże, wspaniałe piersi, pełne cudownego ciepła.
- Chwała Bogu - szepnęła. - Chwała Bogu.
- Byli po mnie w nocy. Uciekłem przez balkon.
- A Wanda?
- Nie wiem. Ona dzisiejszej nocy dziwnym trafem dobrze spała. Jej nie zrobią nic złego.
- Masz temperaturę?
- Odrobinę. Kilka kresek. Podziębiłem pewnie płuca.
- Chodź do pokoju. Zrobię zaraz herbatę, bo mam wrzątek. Dlaczego od razu nie przyszedłeś?
- Nie chciałem przyprowadzić za sobą. Byłem daleko. Zniosło mnie trochę.
- Co ty mówisz?
- Nie, nic, tak sobie bredzę. Jak miło wejść do domu.
Jej pokój także przypominał okupacyjne mieszkania. Kilimek z ludowymi palmami wisiał na głównej ścianie. Etażerka z książkami, obrazek święty koło okna, parawan obrzucony babskim przyodziewkiem, tam zasuszony kwiatek, tu wyblakła wstążka, wielki plakat Związku, już nieaktualny, a jeszcze w pełni żywy. Radio brzęczało odezwą generała, który z namaszczeniem ślubował wierność ościennemu mocarstwu.
Biegała między kuchenką elektryczną i stołem. Patrzył na jej wysoką, silną sylwetkę. To była mocna kobieta o ciężkich piersiach i szerokich biodrach. Tylko twarz, choć duża, miała w sobie coś dziecięcego, nadzwyczaj delikatnego. Ogromne oczy z dziwnym fiołkowym odcieniem, jakby odrobinę roztargniony uśmiech i zdumiewająca miękkość w ogólnym wyrazie, coś w rodzaju tiulu, najsubtelniejszej przesłony, lekkiej mgiełki tajemnicy, seksu i dziecinnego smutku.
To nieprawda, że znał ją wiele lat. Tych kilkanaście miesięcy to były właśnie lata. Tych kilkanaście miesięcy współpracy i flirtu, nieśmiałego romansu, który rozpoczynał się co dzień i codziennie gasł na zawsze. Henia była kolpolterką Związku, a może nawet czymś więcej, ale nie chciał nigdy wiedzieć za wiele, wolał ją taką właśnie, nie rozpoznaną do końca.
Usiadł za stołem ze staromodną serwetą nicianą. Przechodząc dotknęła bielutkimi palcami jego głowy.
- Może lepiej połóż się na tapczanie. Widzę, że jesteś zmęczony.
- Nie, nie, dziękuję - odparł i zaraz pożałował. Może lepiej byłoby rozciągnąć się na tym tapczanie, po raz pierwszy skorzystać z okazji i przełamać tabu, którego tak zawzięcie broniła.
- Słuchałeś radia?
- Nie, skądże. Błądziłem pół nocy. Tyle wiem, co nic. Czołgi na ulicach, miasto wymarłe, samochody z aresztowanymi.
- Słuchałam Londynu. Wszystko zawieszone, od Związku, przez prawa obywatelskie, do komunikacji. Kompletny letarg, półśmierć całego państwa, wielki sen pełen majaków i zmór.
- Codziennie gdzieś ogłaszają stan wojenny - powiedział zmęczonym głosem. - Przyszła i na nas kolej.
- Na życzenie ościennego mocarstwa - usiadła obok przy stole, zaczęła białe dłonie grzać o szklankę z herbatą. - Dolać ci soku malinowego?
- Nie, dziękuję, Niusiu, na moją gorączkę nie pomogą maliny. Co będzie dalej, Niusiu?
- To ty mi powiedz, co będzie. Przecież nie zwyciężą całego narodu.
- Nie, nie - powiedział sennie. - Co z nami będzie? Z tobą, ze mną?
Patrzył na te sterty broszur i ulotek wypełniające kąty pokoju. Za oknem raptem odezwał się dzwon kościelny, normalny niedzielny dzwon, który wzywał wiernych na mszę.
- Z nami? - spytała cicho. - Z nami będzie tak, jak jest. To mało?
- Mało - powiedział. - Wiesz, że to mój ostatni romans. Ostatni i nie spełniony.
- Już ja ci wierzę - pogroziła mu cienkim, prawie dziecinnym palcem. To było niepokojące: wybujała kobiecość i coś strasznie dziecinnego. - Epatujesz mnie stale tą ostatecznością. Przed tobą jeszcze kawał życia.
- O Matko Święta, po co mi ten kawał życia. Gdybym ja mógł Wandę umieścić w szpitalu albo jakimś sanatorium.
- Nie wolno ci tak mówić.
- Dlaczego? Tyle lat się męczę. To się zaczynało powoli. Od histerii, jakichś manii prześladowczych, raptownych depresji. A potem już było piekło.
W radiu odezwała się po długiej ciszy orkiestra wojskowa. Siódmy milczał i słuchał bezmyślnie marsza "Rozszumiały się wierzby płaczące", co było prawie hymnem partyzanckim w czasie okupacji, a podczas pierwszej wojny światowej, skomponowany przez rosyjskiego oficera artylerii, jako "Pożegnanie Słowianki" krzepił uczucia patriotyczne dywizji carskich.
- Taki jest rytuał. Deklaracja zamachowca i marsze wojskowe. Wypróbowany po wszystkich zakątkach świata. Oni są wszyscy w zmowie.
- Kto?
- Rządzący światem psychopaci. Udają między sobą konflikty, zatargi, nienawiści. Walczą ze sobą na niby jak umówieni zapaśnicy. To wszystko dla nas. Wielki serial widowiskowy dla nas maluczkich. A naprawdę to się wzajemnie wspierają i szanują. To wielka zmowa. Gigantyczny spisek przeciwko nam, frajerom i frajerkom.
- Co cię to obchodzi? Dam ci termometr. Zmierz temperaturę.
- Po co będę mierzył. Ja wszystko o sobie wiem. Ta maleńka gorączka dodaje mi wigoru, błysku, natchnienia. Jak kieliszek szampana. Szampana gruźlików. Jesteś za młoda. Nie pamiętasz, nie widziałaś tych zastępów wybladłych, zsiniałych umrzyków, co tułali się latami śród żywych, lękający się jesieni, przerażeni nadchodzącą wiosną. Może jednak przycupnę, Niusiu, na tapczanie, na tym dziewiczym łożu.
- Tak, połóż się, kochany, przeniosę ci herbatę. Dać może koc?
Podszedł chwiejnie, padł ciężko w poprzek tapczanu. Radio grało następne marsze i mogło się wydawać, że znaleźli się oboje w Południowej Ameryce. Ale srebrzyste palce mrozu na szybach przypominały o marnej rzeczywistości.
- Chodź, Niusiu, siądź koło mnie.
Usiadła posłusznie na skraju tapczana.
- Co ty nosisz w tej torbie? Dlaczego nie powiesisz na gwoździu przy drzwiach?
- Nie mogę, dziecko, to mój skarb. Matryce nowego tomiku poetyckiego, który może ruszy z posad bryłę ziemi.
- Wyjmij jedną stronę. Powróżymy.
- Za darmo, nie.
- Będziemy się później liczyć.
- Heniu, ja ciebie naprawdę kocham. A ty mi tyle lat nie wierzysz.
- Wydobądź matrycę z tego sejfu. Zobaczymy, dla jakich strof narażasz swoje słabe życie.
- To nie będą strofy. To nowoczesna poezja. Zaglądałem w nocy.
- No więc wyjmij los. Może dla nas wspólny.
Otworzył plastykową torbę, jaką noszą zaopatrzeniowcy małych fabryk na dużych delegacjach służbowych. Wyjął matrycę, przyjrzał się jej pod światło z pewnym rozrzewnieniem, bo był to przecież jego wynalazek, a potem jął z trudem czytać odwrócony tekst.
kogo ja kocham
ciebie czy siebie` siebie czy ciebie
ciebie przez siebie
czy siebie przez ciebie
kogo ja kocham
coraz słabiej
coraz rzadziej
odchodząc od siebie
od ciebie
Umilkł. Znowu odezwał się w radiu jakiś marsz wygrzebany z narodowego lamusa, marsz, który ktoś kiedyś pożyczył z zagranicznej operetki albo z areny cyrkowej.
- Wszystko? - spytała Henia.
- Wszystko.
- Czy to na pewno wiersz?
- Chyba tak. Poeta z wolna się rozkręca. Może i on w końcu stanie się poetą.
Wstrząsnął nim raptowny dreszcz.
- A myślisz, że my jesteśmy poeci? - spytała obejmując go sennym ruchem.
- Ty i ja jesteśmy poeci. Ale unikamy ostentacji. Dlatego nikt o nas nie wie.
Oswobodził się z jej objęcia i sam ją objął. Poczuł w dłoni słodkie ciepło ciężkiej piersi. W głębi czaszki odezwały się dźwięczne pulsy. Zwilżył językiem zasychające usta.
- Niusiu, jak ja ciebie strasznie pragnę. Popatrz, a przecież jestem w latach.
- To tylko popęd. Nakaz natury. Jako wyemancypowany człowiek zapanuj nad bezmyślną biologią - szepnęła.
Jął uporczywie zagłębiać dłoń w jej upalny dekolt. Odtrąciła go nagle.
- Przestań.
- Kiedy muszę.
- Nie musisz.
- Dlaczego ty jesteś taka cnotliwa?
- Bo jestem.
- Niusiu. Powiedz mi, powiedz mi dzisiejszego dnia, kiedy nie wiemy, co będzie jutro, powiedz mi Heniu, Niusiu słodka, kogo ty kochałaś w życiu, czyja ty byłaś. Co pamiętasz, a czego żałujesz? Kto cię skrzywdził, a kto uszczęśliwił?
Przyłożyła policzek do jego dłoni.
- Jak strasznie szumią drzewa. Nadchodzi wiatr halny.
- Tu nie ma nigdzie drzew. Dom tak szumi. Sam z siebie. Może od starości, może od złych przeczuć. Zamknij oczy.
- Po co mam zamykać? Chcę patrzeć na ciebie.
- Nic nie opowiem o sobie. Nie chcę. Nie mogę.
- A zostaniesz moją żoną? Na koniec życia. Na koniec mego życia?
- Przecież ty masz żonę.
- Ona jest chora, a już nie mam sił, bo sam jestem chory. Ja kogoś obcego noszę na plecach. Ktoś obcy zakradł się i siedzi we mnie, słyszysz, dziecko?
- Ona była bardzo ładna, prawda?
- Była ładna, ale taką postną ładnością. Najpierw mnie onieśmielała tą urodą jakby nie dla zwykłych ludzi, a potem raptem spowszedniała i już nic na to spowszednienie nie mogłem poradzić.
- Pierwszy raz pozwoliłabym ci zostać. Ale będziesz musiał pójść dalej. U mnie jest prowizoryczny punkt kontaktowy. W każdej chwili ktoś może przyjść. Nawet milicja.
- No to nie broń piersi, Niusiu. Przecież one są tak piękne, że wymagają adoracji.
- Nie, zostaw, nie wolno.
- Czego ty się boisz? Czego ty się stale lękasz? Duże dziecko. Duża kobieto. Duży człowieku.
- Będziesz musiał pójść. Dam ci adres pewnego faceta na Powiślu. To uzdrowiciel. Może ciebie wyleczy. A przynajmniej natchnie otuchą. Co robisz, puść mnie.
- Niusiu, ja słyszę rzekę. Gdzieś za ścianą płynie rzeka z mojego dzieciństwa. Taka ani duża, ani mała rzeka rozczesująca długie bez końca wodorosty, włosy umarłych syren, co śpią na dnie.
- Kogo ja kocham coraz słabiej, coraz rzadziej odchodząc od siebie, od ciebie.
- Cicho, nic nie mów. To marny wiersz i nieprawdziwy. Ja cię kocham, bo cię kocham.
- Za łatwo to mówisz. Co ty wiesz o kochaniu.
- A co ty wiesz?
- Ja wiem. Domyślam się. Czasami śnię.
- Dlaczego życie takie marne?
- Teraz będzie jeszcze gorsze. Nie można myśleć tylko o sobie.
- A prawda. Wybuchła nowa wojna. Na chwilę przestała mnie boleć świadomość. Samo myślenie niczym rwący ząb. Matko Święta, jak się unicestwić.
- Co ty bredzisz? Prześpij się i idź, bo może być za późno.
- Ja już nie śpię od lat. Tylko przechodzę w inny wymiar myślenia.
- Jak się nazywa ten wiersz?
- On nie ma tytułu. Cały tomik nazywa się "Pieśni na głos a capella".
- Dziwne pieśni.
- Autor ukrywa się pod kryptonimem Z. Z kropką.
- Może to ty.
- Nie, chociaż ja także pisałem kiedyś wiersze. To było moje pierwsze zajęcie. Każdy zaczyna od wierszy, a kończy na spekulacjach giełdowych.
- Cicho, ktoś dzwoni.
- Wydało ci się, gdzieś u sąsiadów odezwał się telefon.
- Telefony nie działają. Cicho, muszę wstać.
- Zaczekaj, zaczekaj. Może to najważniejsza chwila w naszym życiu.
- Nie, nie, puść.
Zaczął ją całować pośpiesznie w oczy, w usta, w gorące zaklęśnięcie nad obojczykiem. Czuł na wargach jakąś przejmującą słodycz jak niegdyś w dzieciństwie, gdy pierwszy raz próbował cukrowej waty.
- Idź i pamiętaj.
- Co mam pamiętać?
- Już nie wiem sama. Wszystko, wszystko. Idź, idź.
Podnieśli się z tapczana, zaczął szukać kożucha, ona wybiegła do korytarza. Słyszał, jak otwiera drzwi i rozmawia z kimś ściszonym głosem. Weszła do pokoju spinając włosy w ciasny kok nad białą, gorącą szyją. Za nią pokazał się jegomość szczelnie zarośnięty od czoła do grdyki jakimś szarawym zarostem. Był tylko w marynarce i z kolorowym szalikiem pod brodą.
- To Piotr - rzekła - poznajcie się.
- Dzień dobry i do widzenia - powiedział Siódmy. - Już to dziś chyba mówiłem.
- Dzień dobry. Miło pana poznać. Coś o panu słyszałem - rzekł zarośnięty młody albo już niemłody człowiek.
Siódmy postał niezdecydowanie koło drzwi.
- Niusiu, przyjdę tu jeszcze - odezwał się po chwili, przemagając w sobie jakąś przykrość albo rodzaj wstydliwej zazdrości.
- Myślę, że za dzień, dwa, mój lokal będzie czysty, prawda Piotrze?
- Zobaczymy - odparł kompetentnie brodacz i uklęknął w rogu pokoju, gdzie leżały hurmy papieru.
Ja:
Podkładam smolne szczapy do ogniska, nad którym stoi na cegłach wielki, usmolony, czarny jak skała węgielna sagan z wodą. Gotuję wodę na wrzątek, a jeszcze wczoraj piłowałem w brygadzie drzewo. Spuszczaliśmy ogromne stuletnie świerki. I wczoraj rzuciła mi się krew z gardła.
Dziś z łaski komendanta nie piłuję już ociekających żywicą pni świerkowych, dziś gotuję wrzątek w środku obozu - wyrębu lasów dla ogrzania wojennych miast.
Jest późna jesień i ja myślę intensywnie, cały czas, od tych nadrannych godzin, gdy budzę się zlany potem, choć w baraku przymrozek, więc myślę często, z jakąś chyba beznamiętną ciekawością, czy dożyję do wiosny.
Las już prawie nie żyje. Prawie wszystkie liście spadły na ziemię i leżą mokre jak znaczki pocztowe, i tylko patrzą, do czego by się przykleić. A za niewidocznym brzegiem lasu słychać przejeżdżające pociągi, wielkie wolne zwierzęta jadące z wolnymi ludźmi w swoich wnętrzach. Pociągi te gwiżdżą, a właściwie buczą, i ten ich ryk transoceaniczny jest rykiem wolności. Te pociągi jadą przez niewolę, przez zniewolone miasta i wioski, ale ciągną za sobą jakiś welon wolności, swobody, pędu, niezależności wobec agresji małego stworzenia, jakim jest człowiek.
Las już prawie nie żyje. Ale tu i ówdzie coś właśnie zieleni się, a nawet rozkwita. W tym pierwszym umieraniu, w pierwszej próbie śmierci przed zimą tuła się jeszcze twarde życie, kolorowe, pełne chlorofilu. Ptaki nie śpiewają, nie gadają między sobą w koronach drzew. Czasem tylko któryś się odezwie rozpaczliwym krzykiem trwogi albo bólu.
Woda w saganie zaczyna się niepokoić. Pierwsze bąble jak baloniki ze szkła odrywają się od dna i lecą do swego nieba, czyli na powierzchnię. Ja się rozglądam, widzę, że strażnicy czymś zajęci. Cofam się tyłem do pierwszych krzaków, martwych, uschniętych, z chorągiewkami poczewieniałych liści. Idę tyłem długą chwilę, a potem odwracam się, rzucam do ucieczki. Lecę przez las, który przeszkadza mi w ucieczce. Chwyta za ubranie, bije witkami po twarzy, mota mokrymi nićmi babiego lata. Ja pędzę przez las i widzę już światło zieleni między pniami drzew. Ciepła słoność krwi, obrzydliwie gęstej, wypełnia usta, tamuje oddech. Jeszcze tylko przeskoczyć, przedrzeć się, przełamać ten niechlujny płot z drutu kolczastego, a już tam, we wschodniej stronie boru narasta łoskot pociągu, jakby stado dzikich zwierząt tratowało w panice drzewa, krzaki, wysokie paprocie.
I już jest łąka albo pole z obfitą runią oziminy, i już odkos z wypaloną przez iskry trawą, i już wyszczerbione schodki drewniane lory kolejowej i zardzewiała poręcz, i jedna po drugiej trzy serie ręcznego karabinu maszynowego, i raptowna świadomość śmierci, i coś w rodzaju smutku, i jakieś dojmujące zdziwienie i nadzieja, że może jednak...
Rozdział V
Schodząc z ostatniego półpiętra zobaczył w bramie facecika w futrzanej czapie z daszkiem na głowie, w ortalionowej kusej kurteczce, spod której wystawały jakieś swetry, i w spodniach ni to dżinsowych, ni to jakichś roboczych. Typek ten zabijał grabiałe ręce, chuchał przed siebie skąpe kłaki pary, jakby chciał ogrzać tę bramę pełną przeciągów. Kiedy spostrzegł Siódmego, ruszył do gabloty ze spisem lokatorów i zaczął starannie czytać wizytówki z nazwiskami.
Kapuś, przyszedł za Piotrem. Zobaczymy, co zrobi, pomyślał Siódmy. Wyszedł na ulicę i ruszył w stronę Placu Konstytucji. Niebo się przetarło, po bokach nad horyzontem błyszczał jaskrawy błękit. I nagle zobaczył na brzegu tego nieba mknącą kawalkadę opryczników Wielkiego Iwana. Pędzili tuż nad horyzontem, czarni, tajemniczy i groźni w swoim ponurym posłannictwie. Mknęli cicho, przebiegle, można by powiedzieć - skrytobójczo, raptem jeden z nich, przywódca, pewnie sam Maluta Skuratow, więc ten legendarny zbój zwinął się nagle i z dzikim, raptownym jazgotem runął w stronę placu, przeleciał nisko nad samymi dachami, błysnął sinym, rybim brzuchem i pomknął krzywym lotem za upatrzoną ofiarą. Bo to była sfora milicyjnych helikopterów i pierwsi nieśmiali przechodnie podnosili głowy, żeby spojrzeć na obce, złowróżbne ptaki.
- Witam, przyjacielu, znowu się spotykamy - usłyszał Siódmy. Opuścił głowę i zobaczył przed sobą byłego fałszywego kolejarza, teraz fałszywego księdza. Dziennikarz był w dobrej formie. - Mam zdjęcia, jakich jeszcze świat nie widział. Ale wkrótce zobaczy.
- Cóż to za maskarada? Po co to? Widziałem już na ulicy wóz telewizji zachodnioniemieckiej.
- Tak, proszę pana. Ale mnie wczoraj cofnęli akredytację. Muszę teraz zarabiać na życie ukradkiem. Już mi zresztą trzy filmy wyjęli z aparatu. Ale one były na stratę. Niech pan powie, jak pan widzi przyszłość?
- To wywiad?
- Taka mała sonda.
- Trzeba będzie zaczynać od nowa.
- Co zaczynać?
- Walkę o najprostsze rzeczy. O godność, prawdę i o tę konieczną do życia szczyptę wolności. My to potrafimy. Wiele razy już zaczynaliśmy.
- Pan tak jakoś skromnie. A tu trzeba zaryczeć, zawyć, zalewitować, żeby cały świat zobaczył i usłyszał. Wszystkie armie poderwano na nogi. Prezydenci przerwali urlopy. Kursy na giełdach poleciały na łeb na szyję. Niech pan nastawi ucha. Nie słyszy pan tej drżączki, która idzie od zachodu?
- Niech ksiądz zasuwa, gdzie trzeba - powiedział Siódmy. - A to jeszcze księdza zaraz zwiną.
Rzeczywiście, pod arkadami placu spacerował niedbale ten szpicel spod domu Heni. Zabijając ręce obserwował rozmawiających w odbiciu wielkiej szyby sportowego sklepu.
- O.K., O.K. - rzekł skwapliwie fałszywy ksiądz i ruszył żywo Marszałkowską w stronę Alej Jerozolimskich. Lecz nagle zatrzymał się pośrodku ulicy, podniósł rękę i pobłogosławił nadchodzącego śpiesznie tajniaka. Ten zgłupiał na moment, rozejrzał się dokoła bezradnie, ale przekonał się, że to tylko on jest błogosławiony przez księdza w przykrótkiej sutannie, więc zdjął futrzaną czapeczkę, ukłonił się niezdarnie, zerkając na boki, czy jakiś kolega nie spostrzegł tej chwili jego słabości.
Siódmy poszedł niezdecydowanie w kierunku Placu Zbawiciela. Zobaczył nieforemną kolejkę przed jakimś barem kawowym. Posępny tłum w ciemnych tułubach, futrzasty króliczym futrem, brzydki i zrezygnowany wykupował pokruszone krakersy. Za placykiem, w kościele, huczały organy i ciżba takich samych ludzi jak w ogonku przed barem śpiewała wysokimi głosami, nierówno, często fałszując ze wzruszenia albo zimna, więc śpiewała jękliwie nabożną pieśń. Nad jej głowami świeciły się złote światła ołtarza albo kościelnych żyrandoli i to był jedyny luksus w tym pustym kawałku miasta, gdzie nie jeździły tramwaje, gdzie ulice zamykały tyraliery żołnierzy odpędzających w boczne zaułki nieliczne samochody, gdzie na skwerach obracały się z rzężeniem na ośnieżonych gąsienicach czołgi z wycelowanymi w okna, w bramy, w spłoszonych przechodniów, z wycelowanymi we wszystko co żywe działkami i ciężkimi karabinami maszynowymi.
- Co cię obchodzi ta sowiecka hołota. Ten grzeszny tłum łaknący świętości. Ta czerń rozdeptująca się bezmyślnie na chodnikach, bodąca się łbami, zderzająca się zadem jak krowy na pastwisku. Ta ponura tłuszcza z oczami pełnymi cierpienia. To stękające z bólu plemię skazane już przez historię na zagładę. Co oni cię obchodzą, obcy tobie, wrodzy tobie, coraz dalsi tobie. Niech odejdą w nicość, czyniąc miejsce dla następnych pokoleń niewolników.
Siódmy słuchał tego tekstu jak głośnika radiowego, ale nagle zrozumiał, że radio gra tylko marsze wojskowe w zabarykadowanych mieszkaniach kryjących się ludzi. Zaczął się więc rozglądać po tej kolejce z drugiej strony ulicy, po tym tłumie wspinającym się na schody kościoła, aż wreszcie wzrok jego zatrzymał się na niepozornej postaci filera, co przytupywał pod kolumną, spoglądając oczekująco na Siódmego.
- Pan coś mówił do mnie? - spytał Siódmy.
Kapuś chuchnął z irytacją w złożone dłonie.
- Nic nie mówiłem. Pan sam do siebie gadał.
- Ja mówiłem do siebie?
- Pewno, że nie ja.
Zostawił Piotra, poszedł za mną, rzekł w duchu Siódmy. Ale to nie jest wielki majster. Jeszcze uczy się w terminie. Trzeba go zgubić, bo za bardzo ciekaw jest mojej torby. Te wiersze wydadzą się podejrzane. Dlatego, że takie egzystencjalne. Dziś wszystko jest polityczne i musi być polityczne. Matko Święta, całe moje życie było polityczne. Kochałem politycznie, odżywiałem się politycznie, dłubałem w nosie politycznie, Matko Święta, jak ja rzygnę raptem polityką.
Ruszył w stronę Polnej niezdecydowany, co robić dalej. I teraz raptem spostrzegł, że już tyle godzin niesie ze sobą ten łom żelazny, znaleziony koło budki telefonicznej. Tyle rzeczy gubił w życiu, zapominał, a ten łom pobłyskujący srebrzyście, poręczny, nie za gruby i nie za cienki, ten łom pasuje, siedzi pod pachą, skryty za torbą. Niech siedzi, może się przyda, może przyniesie fart.
Chciał pójść w stronę Pola Mokotowskiego, zwabiony stepową pustynią, ale się rozmyślił. Gdzieś w okolicach Alei Niepodległości grzmiały czołgi, między chudymi, nagimi drzewkami trudno byłoby znaleźć schronienie. Nawet czarno-rudy pies, który leciał przez to pole, nie miał tęgiej miny. Ulicą Marszałkowską, gdzieś z tyłu, znowu pędziły budy z aresztowanymi.
Finał nowego powstania, pomyślał. Albo przesilenie bezkrwawego powstania. Powstania i upadki. Niemoralna polityka i moralne katastrofy. Ciepło, nawet duszno, temperatura idzie w górę. Co mnie to wszystko obchodzi. Matko Święta, co mnie czeka po tamtej stronie.
Nagle zobaczył, że na skraju tego pola, obok gigantycznego pojemnika na śmieci, stadko kundli, a nawet jakiś prawdziwie rasowy pekińczyk, że kilka psów szarpie i wyrywa coś spod śniegu, warcząc na siebie, poszczekując. Więc zatrzymał się i patrzył, jak psy ciągną brudne skrwawione bandaże z niechlujnej sterty jakichś odpadków zlodowaciałych, obsypanych chudo ponową. Zauważył jakieś zardzewiałe druciane rusztowania chirurgiczne z resztką gipsu albo gazy; szarpnięte przez psy chwiały się rytmicznie na boki jak wielkie łodygi ostów, miotane wiatrem.
I raptem zamarł, bo z głębi tej okropnej kupy wyskoczył rześko ten spóźniony pies czarno-rudy i wlókł jakąś zdobycz w stronę stepów tego Pola Mokotowskiego, wlókł to coś, co od razu zdało się Siódmemu czymś okropnym, wlókł to, rysując głęboką bruzdę w śniegu, wlókł i warczał, toczył wściekłym wzrokiem dokoła, odpędzając ewentualnych rywali, wlókł to zajadle i z triumfem, a Siódmy widział już teraz wyraźnie, że jest to biała, zamarznięta ludzka ręka, z zaciśniętymi palcami, z sinym zaciekiem przy nadgarstku od kroplówek, i po tej nieszczęsnej ręce coś łazi, jakby cieniutkie gąsienice, a to przecież wszędobylskie mrówki faraona, które biorą powoli we władanie to dziwne miasto, przypominające domek z kart, a właściwie miasto z kart.
Wtedy spostrzegł agenta, który przytupywał cierpliwie we wnęce wejścia do biura czy jakiegoś sklepu. Przytupywał jak człowiek, który zmoczył nogi przechodząc przez kałuże, chuchał w palce i także patrzył na psa, co mocował się z ludzką ręką. Patrzył na to zwierzę bez zdziwienia, lecz i bez aprobaty, kątem oka spoglądał również na Siódmego.
Bliski zapalenia płuc, ale wytrwały, pomyślał Siódmy. Trzeba uciekać. Trzeba potem odszukać tego znachora na Powiślu. Może on coś wymyśli. Może on da dobrą radę.
Siódmy raptem przeszedł na skos ulicę i skoczył do bramy. Znalazł się na wielkim podwórzu osiedlowym z trzepakami i ogromną piaskownicą. Skrył się za auta okryte brezentowymi pokrowcami. Po paru sekundach z bramy na podwórze wypadł kapuś. Rozejrzał się w lewo, w prawo, uderzył się wściekle w dłonie, widocznie klnąc uciekiniera. Siódmy spostrzegł w oknach ogromnej kamienicy wiele twarzy za szybami. Ludzie obserwowali ucieczkę i pogoń. Ciekaw jestem, pomyślał Siódmy, czy ktoś by otworzył, gdybym zaczął walić w drzwi.
Filer na sprężystych nogach, czujny, z lekko pochyloną głową, zaczął obchodzić podwórze. Wtedy Siódmy podniósł się odrobinę, postawił nogę na zderzaku samochodu otulonego pokrowcem i zaczął manipulować przy bucie, jakby chciał zawiązać rozluźnione sznurowadło.
I nagle spotkali się wzrokiem. Agent od razu zmienił pozę. Stanął przy trzepaku, poszukał w kieszeni spodni papierosów i zapałek. Turlał w palcach cygaretkę, zmiękczał ją, sposobił do zapalenia. Potem szamotał się z zapałkami, które gasły jedna po drugiej. Zanim zdążył zapalić, Siódmy raptem wszedł w najbliższą klatkę schodową, ryzykując, że znajdzie się w potrzasku. Ale nie, ta klatka schodowa, a skądś ją mgliście pamiętał, ta klatka miała także wyjście na Marszałkowską. Skoczył przez ulicę na drugą stronę, wpadł w gąszcz tych dziwnych, tajemniczych budynków między Marszałkowską a Aleją Pierwszej Armii, wpadł w ten labirynt i już słyszał za sobą tupot nóg kapusia w futrzanej czapce.
- Stać! Stać! Zatrzymać się! - krzyczał agent.
Siódmy, biegnąc co sił, a sił miał nie za dużo, zerknął w stronę ścigającego i zobaczył w jego dłoni jakiś przedmiot jak stara klamka, a był to chyba pistolet.
- Stój, kurwa, bo będę strzelać! - wrzeszczał tajniak.
Siódmy był już w Alei, widział w oddali kanion Trasy Łazienkowskiej i biały bór Parku Ujazdowskiego.
- Stój! Stój! - zachrypiał szpicel i strzelił.
Wtedy gdzieś z boku, z tych gmachów starych, co kiedyś były koszarami carskich kadetów, wyskoczyło kilku żołnierzy albo może żandarmów, z białymi otokami na hełmach. Agent coś wrzeszczał do nich, nadbiegając rączo z zakamarków tej dziwnej dzielniczki, pełnej kiedyś radzieckich urzędów i lokali ubeckich. Teraz biegli całą sforą nawołując chrapliwie Siódmego. Ale ten nie zważał na wrzaski pogoni. Gnał jak za młodych lat, dławił się lodowatym, sprawiającym ból powietrzem, i wydawało mu się, że wzbija się ponad tę rozdwojoną przy końcu ulicę, że staje się nieuchwytny, że chroni go biała pierzyna drzew ugiętych pod ciężarem śniegu.
Zagrzechotała seria z automatu. Zwielokrotniona w tej ciszy, przeraźliwa przez odbicia zmarzniętych murów, rozdzierająca bębenki w uszach. I Siódmy poczuł dwa głuche uderzenia od tyłu, jakby go ktoś pacnął kijem przy grze w pikiera. I nagle zesztywniała lewa noga, i jakby jej raptem nie było, jakby ją stracił podczas tej ucieczki. Zwolnił pędu, chciał oprzeć się na tej nodze gorącej i sztywnej, lecz jej nie było i nie znalazł oparcia. Zaczął kuleć, kuśtykał chwilę jak skaleczony ptak i po kilku krokach opadł na kolana, a potem położył się w miękkim, ciepłym śniegu, który pachniał przedwiośniem i lodowatym brzozowym sokiem.
Jakby zasnął na chwilę, jakby śnił Kolonię Wileńską i babkę, która krząta się przy piecu huczącym od ognia ze smolnych polan. Za oknem słychać gwizd lokomotywy, babka pobrzękuje garnkami i gdera, że czas wstawać, że najwyższa pora, bo spóźni się do szkoły. A może przez ułamek sekundy śni, że wyskoczył z łaźni chłopskiej na śnieg, leży w tym zwiewnym śniegu i jest mu dobrze, choć go wołają z powrotem w to wnętrze wypełnione mięsistą parą, woniejącą kamieniem i deszczową wodą.
Stali nad nim i przyglądali mu się z nieżyczliwą uwagą. Jeden z tych żołnierzy albo żandarmów kończył rozmowę przez radio. Górą leciał helikopter, stanął nad nimi, obrócił się wokół własnej osi, aż poleciał gwałtowny huragan nad nimi, raptowna zawieja, co przykryła Siódmego płachtą śniegu. W oddali, na Placu na Rozdrożu, przy koksowniku, grzali się żołnierze, popatrując bez wielkiej emocji na ten incydent.
Agent pochylił się i wyjął z mokrej ręki Siódmego plastykowy rzemień torby. Uniósł ją do góry jak zająca, potrząsnął kilka razy, jakby chciał sprawdzić w ten sposób jej zawartość.
- Chyba dostał - powiedział jeden z żandarmów. - Pod zadkiem cieknie mu krew.
- Celowałem w chodnik, kurwa - powiedział drugi. - Ma rozrzut ta maszynka, niech ją szlag trafi.
- Panie, co pan tak leży w śniegu. Nie może pan wstać?
Siódmy chciał się obrócić na wznak, ale tylko jęknął przez zaciśnięte zęby.
- Jestem zmęczony. Brak mi powietrza. Ja mam gorączkę.
Zajechała suka milicyjna. Wyskoczyło kilku funkcjonariuszy w polowych mundurach, bardziej wpadających w błękit niż wojskowe, i z orłem na futrzanych czapach, który rozczapierzony wisiał w powietrzu, nie tak jak te wojskowe, co siedziały na tarczach. Podeszli do kolegów, spojrzeli na Siódmego i jeden z nich zapytał flegmatycznie, choć sprawa była oczywista.
- To ten?
- Ten - odparł szpicel. - Prowadzę go od rana. Był na Lwowskiej, a potem widać zorientował się i chciał mnie zostawić.
- Na pewno ten? Przecież on był bez płaszcza i dużo młodszy.
Kapuś stropił się, chuchnął w dłonie.
- No jak to? Wszedł do mieszkania i po kwadransie wyszedł.
- Ty baranie - zadrwił funkcjonariusz z dystynkcjami sierżanta - jeden wszedł, a drugi wyszedł.
- Co, kurwa, co, przecież uciekał, nie? Musiałem użyć broni. Uciekał z tą torbą. Dobrze naładowana - potrząsnął triumfalnie zdobyczą.
- No dobra, zobaczymy - zadecydował sierżant. Kopnął lekko w podeszwę buta Siódmego. - Wstawaj, bo jaja przeziębisz.
- Ostrożniej - rzekł cicho Siódmy. - Nie widzi pan, że jestem starszy człowiek?
- Starszy człowiek to ty może będziesz dla Amerykanów, ale dla mnie jesteś chuj.
Siódmy zaczął gramolić się z hałdy śniegu. Ale tą lewą nogą nie mógł się zaczepić o ziemię. Wierzgał nią krzywo do tyłu i trwał tak na klęczkach podparty gołymi rękami o grudy lodu. Ulitował się nad nim szpicel. Podszedł, przerzucił torbę do lewej ręki, a prawą pomógł Siódmemu stanąć na nogi.
- Nic mu nie będzie - powiedział sierżant. - Dostał pewnie w szynkę. Wsiadaj, prezes, do kabiny. Możesz się położyć na otomanie. My mamy dziś ulgę dla związkowców.
Siódmy wgramolił się do wozu, oparł zdrowe biodro o kanapkę pokrytą dermą i tak zamarł z wyciągniętymi sztywno nogami.
- Tylko nie zapomnijcie gdzieś torby - upominał agent, podając sierżantowi zdobycz.
Sierżant z kolegą wskoczyli do wnętrza, zasunęli blaszane drzwi. Sierżant stuknął w druciane okno, za którym widać było plecy kierowcy.
- Do szpitala. Na dyżur - zadysponował.
Młody funkcjonariusz otworzył torbę, zajrzał do jej wnętrza cuchnącego farbą drukarską.
- Jakieś papiery - powiedział. - Dziwne bumagi.
- O to właśnie chodzi - rzekł wychowawczym tonem sierżant. - Papiery to ważna dzisiaj rzecz. Przeczytaj, żeby skrócić czas.
Samochód leciał już pustymi ulicami Warszawy, wyjąc nadaremnie syreną. Siódmy jęczał cichutko sam do siebie, miotany przez siłę bezwładu na wszystkie strony.
Młody wyjął matrycę, obracał ją w wielkich chłopskich dłoniach.
- Dziwne, jakby po żydowsku napisane.
- Mówisz, po żydowsku? - zainteresował się sierżant.
- Nie, po polsku. Tylko jakby na odwrót.
Chwilę przebierał ustami bez dźwięku, a potem z wysiłkiem, zacinając się, przeczytał:
wiersze pisać trudno
żyć jeszcze trudniej
umierać najtrudniej
po prostu umrzeć nie da rady
Sierżant poprawił czapkę na głowie i zmarszczył gniewnie czoło.
- Co to jest, kurwa?
- Nic. Wiersze - powiedział obolałym głosem Siódmy.
- Twoje wiersze?
- Nie. Jakiegoś człowieka.
- Kurwa, wypierasz się?
- Nie wypieram się. Pomyliłem torby. Wziąłem cudzą.
- Gdzie wziąłeś cudzą?
- W pociągu.
Sierżant przyglądał mu się dłuższą chwilę.
- Co ty pierdolisz o pociągu? - spytał wreszcie. - Za kogo ty nas bierzesz, za Amerykanów?
- Mam gorączkę. Boli mnie głowa.
- My was wszystkich wyleczymy.
Zajechali przed szpital. Umilkła syrena. Sierżant odsunął drzwi samochodu i ruszył w stronę wejścia rozjarzonego kolorowymi napisami. Siódmy chciał wstać, ale młody milicjant przytrzymał go niezgrabnie za łokieć.
- Czekaj pan. Niech przyjadą wózkiem. Za to im płacą.
Umilkł silnik. Kierowca za blaszaną ścianą spróbował gwizdać, ale jakoś mu to nie szło. Więc włączył służbowe radio. Znowu grano polską patriotyczną pieśń "Roszumiały się wierzby płaczące", czyli rosyjski nacjonalistyczny marsz "Pożegnanie Słowianki".
Łysnęły refleksami świateł elektrycznych szklane drzwi. Tęga pielęgniarka podjechała z wózkiem do samochodu.
- To pan? - spytała.
- Tak, ja - szepnął Siódmy.
- Jestem siostra Leokadia Brat, który bok boli?
- Lewy.
- To niech pan kładzie się na prawy. Pomóc panu?
- Dam radę. Dziękuję.
Wylazł z wnętrza suki i wgramolił się na ten wąziutki tapczanik na kółkach. Sierżant już stał obok wejścia i przytrzymywał wolną dłonią skrzydło drzwi, bo w prawej dzierżył zdobyczną torbę.
W izbie przyjęć podeszła młoda lekarka nadrabiająca miną.
- Proszę opuścić spodnie. Potrafi pan?
- Potrafię - jęknął zawstydzony pacjent.
Siostra Brat zdarła z niego kożuch, a on sam, postękując, rozpiął spodnie. Młoda lekarka obciągnęła je energicznie w dół.
- O Matko Święta.
- Boli? - spytała surowo.
- Nie. Tylko wstyd.
- U nas nie ma wstydu.
- Mizdrzy się dziad - dodał sierżant podchodząc bliżej wózka.
- Proszę się nie zbliżać. Pan zaczeka na korytarzu.
- O to, to nie - rzekł hardo sierżant. - On musi być dobrze pilnowany. Czeka na niego albo pudło, albo internat. Szkoda gadać.
- To niech pan odejdzie przynajmniej do drzwi, zrozumiano?
- Mogę odejść, ale tylko tyle - sierżant wrócił na krzesełko obok drzwi.
- Tak, jest postrzał, ale nie wygląda groźnie. Na biodrze wielki siniak. Uderzył się pan dzisiaj?
- Nie. Nie wiem.
- Patrz, pani doktor - zadziwił się sierżant. - W torbie dziura od kuli. Dostał rykoszetem po torbie, dlatego tylko siniak.
I podniósł tę torbę i obracał ją na wszystkie strony, ogarnięty raptowną dumą i z rykoszetu, i z Siódmego. Gdzieś daleko, w gąszczu korytarzy, słychać było stłumioną muzykę orkiestry wojskowej.
- Siostro, siostra da pacjenta na piąte piętro. Niech go obejrzy docent.
Pielęgniarka, czyli siostra Brat, pchnęła Siódmego z powrotem na ten katafalk na kółkach, nie pozwalając mu wstać, bo on, zawstydzony, zszokowany wypadkiem, chciał o własnych siłach wyruszyć na piąte piętro. Całą kawalkadą podjechali do windy: wózek z rannym, siostra Leokadia Brat i dwóch milicjantów. Z drzwi izby przyjęć obserwowała tę procesję lekarka o wyglądzie osoby niepełnoletniej. Siódmemu wydało się, że ta sroga doktorka podnosi kciuk do góry, jakby chciała go pocieszyć i skrzepić otuchą.
Pielęgniarka stoczyła walkę z chorymi oraz jakimiś salowymi o wolną kabinę. Władowała do niej pacjenta, milicjanci żywo wskoczyli do wnętrza, nim zatrzasnęły się aluminiowe drzwi. Popłynęli z delikatnym skrzypieniem ku stropom szpitala.
Siódmy miał przed oczami tułów sierżanta, opięty w kurtkę polową z drelichu pocętkowanego na niebiesko. I nagle spostrzegł, że poniżej czarnego, rzemiennego pasa mżył anemicznym światłem spod materiału jakiś podłużny przedmiot przypominający butelkę. Wyglądało to, jakby obły, nieregularny przedmiot promieniował przez watowaną grubość kurtki i to promieniowanie dziwnie pulsowało, zanikając na mgnienie i z powrotem sącząc się z zielonobłękitnego materiału.
To jelito grube, pomyślał Siódmy. On umrze z powodu raka przewodu pokarmowego. Podniósł oczy na twarz milicjanta. Sierżant bódł go służbistym wzrokiem, nawet tu, w ciasnej windzie, nie spuszczając z niego źrenicy. W zaciśniętej dłoni z czarnym, zgniecionym paznokciem trzymał torbę, dowód rzeczowy.
Stęknęły drzwi, rozsunęły się wolno, ukazując hol kliniki chirurgicznej. Kilku chorych w piżamach i szlafrokach, obwiązanych tu i ówdzie bandażami, siedziało przed biało-czarnym telewizorem, w którym generał jeszcze raz zapewniał ościenne mocarstwo o swoim przywiązaniu.
Siostra Brat zapukała do białych drzwi. Otworzył je staruszek w lekarskim kitlu, z okularami nasuniętymi na czoło. W ręku trzymał jakiś anglosaski periodyk archeologiczny.
- Panie docencie, ranny postrzałem. Przysyła ta młoda doktor z izby przyjęć.
Stary lekarz przyjrzał się najpierw Siódmemu, a potem milicjantom.
- Niech siostra da na zabiegową. Zaraz tam przyjdę. A panowie co? Też ranni?
Sierżant wytarł nos wierzchem dłoni.
- My pilnujemy, panie doktorze. Taki mamy rozkaz. To poszukiwany przestępca.
- Proszę siąść tam w korytarzu. Na salę wchodzić nie wolno.
- Ale my musimy... - zaprotestował sierżant.
- Powiedziałem, że nie wolno. Ta sala ma tylko jedno wyjście. Nikt z niej nie ucieknie.
Ruszyli przodem, oglądając się niepewnie na wózek. Stary docent wrócił do swego pokoju. To był rzeczywiście starzec z pewną już niedołężnością w ruchach. Ale fakt, że nigdy nie zostanie profesorem, że umrze jako docent, dawał wiele do myślenia.
Siódmy, ciągle leżąc na tym wózku z ceratowym materacykiem, znalazł się w salce zabiegowej. Było tu zielono jakby na wiosnę, mleczne światło niewidocznych lamp stwarzało nastrój prowincjonalnego spokoju, irracjonalnego bezpieczeństwa. Gdzieś niegłośno brzęczały autoklawy albo jakieś inne aparaty. Ktoś za drzwiami mówił ściszonym głosem, ktoś inny zadzwonił niklowanymi narzędziami chirurgicznymi. Nie znany doktor z zawadiackim wąsikiem wszedł do salki, przyjrzał się badawczo Siódmemu.
- Jak się czujemy? - zapytał.
- Nieźle. Tylko ciągle jeszcze nie czuję nogi.
- Przebył pan jakieś choroby?
- Nie.
- No, tak - powiedział lekarz i chciał odejść.
- Panie doktorze - przypomniał sobie nagle Siódmy. - Panie doktorze, w młodości przechodziłem gruźlicę. Kilka lat temu miałem z nią znowu kłopoty.
- O, to trzeba od razu mówić. To bardzo ważne. Ale jakoś sobie poradzimy.
Potem młoda siostrzyczka ze skaleczonym palcem przywiozła mały aparat do badań E$k$g. Obczepiła Siódmego gumowymi przyssawkami, zaterkotał aparacik, potem oderwała jakieś papierowe taśmy, potem pokręciła głową i zniknęła.
Wreszcie zjawił się docent z siostrą Leokadią Brat i jej pomocnicą oraz z tym lekarzem obdarzonym skąpym wąsikiem.
- Proszę położyć się tutaj na stole - rzekł staruszek i lekko się zatoczył ze słabości. - Ale niemo. Plecami do góry.
Siódmy wykonał polecenie ze wstrzymywanym stękaniem.
- Co pan tu chowa? - spytał stary lekarz. - Na co to panu potrzebne?
- To moja maskotka. Na szczęście, panie docencie.
- Skąd pan ma to narzędzie?
- To klucz. Tym narzędziem otwierali moje mieszkanie.
Docent lekko zachwiał się, taki był szczuplutki pod tym kitlem ze śladami sczerniałej krwi, a może kawy.
- Siostro, pani to przechowa choremu.
- Pan docent to zawsze - warknęła kwaśno siostra Brat.
Starzec podszedł niepewnie do stołu i pomacał zranione miejsce.
- O, do diabła. Panie kolego - rzekł w stronę doktora z wąsikiem. - Proszę mi dać z dziesięć minut czasu.
- Już robimy, panie docencie - ten z wąsikiem wpiął igłę w zgięcie ręki Siódmego.
Nagle zrobiło się Siódmemu wesoło i przyjemnie. Jakiś radosny szum rósł w głowie, rozpędzając złe myśli i fatalne przeczucia. Zapatrzył się w wyrazistą twarz siostry Brat, która asystowała operacji.
- O, do cholery. No nie, nie, to straszne. Zupełnie nie idzie - narzekał rozpaczliwie stary doktor. Stękał, sapał, chwilami jęczał. Ale Siódmemu to nie przeszkadzało. Był tu na stole zabiegowym, ale i jakby bardzo daleko.
- Och, przekleństwo. Nie, to zupełnie rozpieprzone. Patrzcie, niech to szlag trafi - skarżył się starzec. - Ojej, ojej.
Siódmy patrzył pod ramieniem na wysoko uniesione brwi i lekko kluskowaty nos siostry Leokadii Brat. Spod podniecenia, spod przypływu euforii zaczynał się znowu wyłaniać ten dawny chroniczny niepokój. Pomocnica siostry Brat pobiegła raptem do drzwi.
- Panie docencie, czy coś się stało? - spytał Siódmy.
- Nie, nie. Wszystko w porządku. Kończę zszywać.
- Myślałem, że coś niedobrze.
- A ja tak lubię sobie czasem ponarzekać.
- Dziękuję, panie docencie.
- Udało się panu. Mogło być gorzej.
Lekko chwiejąc się staruszek wypłynął nagle z zielonej przestrzeni. Niezbyt higienicznie wycierał palce o swój fartuch.
- Ale elektrokardiogram niedobry, bardzo brzydki - rzekł z przyganą. - Zatrzymamy pana na razie. Chyba nie ma pan pilnych spraw w taki czas?
- Chyba nie mam. Chociaż właściwie to mam.
Stary lekarz powstrzymał dokuczliwe drżenie głowy. Przyglądał się uważnie pacjentowi, który ciągle jeszcze z nagim tyłkiem leżał na stole.
- Rozumiem pana - rzekł niegłośno i spojrzał na anestezjologa z wąsikiem. - Spróbujemy pomóc. Niech pan teraz odpoczywa.
Co ja tu robię, pomyślał Siódmy. Co ja tu robię z zaszytym zadkiem. Gdzie mnie niesie. A może właśnie w porządku. Może wśród tych łapiduchów jest bezpieczne schronienie. Jeszcze raz przeżyć ten szum w głowie, dobry szum, jakby wody selcerskiej buzującej pod sklepieniem czaszki, ten kojący beztroski ruch mrówek w oponach mózgowych, to bezsensowne uczucie radości, a może nawet szczęścia.
- Dziękuję, dziękuję wszystkim - powiedział leniwym głosem.
- Będzie spał - rzekł cicho anestezjolog.
Docent chciał podejść do drzwi prowadzących do umywalni, ale lekko go zniosło w stronę szklanej szafki. Siódmy uniósł dłoń na pożegnanie, a potem odjechał na swoim katafalku w głąb korytarza. Z krzesełek natychmiast podnieśli się obaj milicjanci i ruszyli za tym pooperacyjnym konwojem.
Ja:
Stoimy tak naprzeciwko siebie w zimnym, przerażająco aseptycznym pensjonacie skandynawskim. Przez otwarte okno wpada lodowaty wiatr pachnący biegunem północnym i wydyma niciane firanki, aksamitne zasłony. Za oknem szamocze się chudy krzak bzu, osypany anemicznym kwieciem. Tu wiosna przychodzi późno i nieśmiało.
- No - szepcze ona.
- Daj spokój - mówię, trzęsąc się z zimna, emocji i jakiegoś wstydu.
- Chodź - szepcze znowu, a przecież nie ma gdzie iść. Tam, w sąsiednim pokoju leży jej córeczka z ciężko chorym sercem, która będzie operowana w najbliższych tygodniach, a może nawet dniach.
- Nie - powiadam cicho. - Nie tutaj.
Spotkaliśmy się tak daleko od domu. Mnie odprowadzał na lotnisko jej mąż, zatroskany, poczciwy, ufny w moją okolicznościową pomoc. Nie wiedział, że czekamy od lat na takie spotkanie, choć ono wypada wreszcie bardzo nie w porę. Czekamy od lat w przelotnych uśmiechach, skrytych dotykach, tajemnych poufałościach.
Obejmujemy się, widzę przed sobą jej zarumienioną, dziecinną twarz, pełną wstydu, a zarazem determinacji. Włosy ciemne z czerwonawym pobłyskiem wyzwoliły się z koka i zasypały złociste czoło.
- Weź mnie - szepcze do mego ucha ową odwieczną formułkę, zupełnie nieodpowiednią do tej sytuacji. Wiem, ile ją kosztuje to okrężne wyznanie i jeszcze bardziej mi żal jej, mnie, zdradzanego jak w wodewilu męża i tego dziecka za ścianą.
Podwójne łóżko przykryte jakąś kapą, szafa i telewizor, w którym dygoce obraz kontrolny zapowiadający lądowanie istot ludzkich na Księżycu. Gdzieś daleko dzwonią, pewnie elektronicznie, i to jest dziwne, że w Skandynawii dzwonią dzwony.
- Błagam cię, weź mnie, kochany.
- Nie, nie, tu nie można - stękam cicho i z męką.
Jej ręce dostają się skrycie pod moją marynarkę, majstrują niewprawnie, ale jakoś skutecznie koło mego paska, koło zapięcia spodni. Puls tłucze się okropnie w skroniach, że aż ciemnieje w oczach. Ja zadzieram jej spódnicę, prawie na środku pokoju w pensjonacie, gdzie ktoś chodzi po korytarzu, ktoś inny chrząka za ścianą, zupełnie obnażeni i umierający ze wstydu, strachu, przykrości, dostajemy się w siebie, pochłaniamy się na krótką chwilę, przenicowujemy się sobą i teraz już umieramy z raptownego zachwytu, z rozkoszy, szalonego zespolenia, z jakiejś ekstazy, co nas przenosi daleko ponad Księżyc, Słońce i nieznany, nie widziany jeszcze Krzyż Południa.
Rozdział VI
Obudził się i zobaczył na białej ścianie przed sobą czerwoną, rosochatą plamę, podobną do wielkiej spłowiałej róży. To był refleks światła, gdzieś odbity przez jakąś szybę albo przez system okien i tu zabłąkany. Siódmy pomyślał, że to pewnie wschód słońca albo może zachód.
Wtedy poczuł pieczenie na prawej dłoni, jakby ucięło go jakieś małe, jadowite zwierzę. Nie patrząc na tę rękę dotknął jej palcami lewej dłoni. Wymacał szorstki plaster i igłę wbitą w żyłę. Podniósł wzrok. Przed sobą zobaczył zbiorniczek z płynem i przezroczystą rurkę plastykową biegnącą do jego żyły. W tej rurce co pewien czas leciała żywa kulka płynu, podobna o tej porze do różowej kropli rtęci.
To był pokój szpitalny. Dwa łóżka były wolne, a na czwartym leżał jakiś mizerny człeczyna o fizjonomii szczura i drzemał albo udawał popołudniową drzemkę. Gdzieś daleko, za wielu ścianami, grała orkiestra wojskowa.
W pojemniczku kończył się płyn. Siódmy delikatnie oderwał plaster, potem wyciągnął igłę. Na skórze powoli wyrosła niewielka brodawka ciemnej krwi. Puścił igłę. Poleciała do stojaka, zaczęła się kołysać, roniąc rzadkie krople roztworu.
Leżał na prawym boku. Lewy pośladek okrywał gruby opatrunek pod flanelą piżamy. Dotknął tego miejsca, ale nie bolało, zgłuszone odrętwieniem. Westchnął ciężko i spojrzał na sąsiada. Lecz ten spał, może udawał senność, niechętny towarzystwu. Nie było koło niego żadnych urządzeń szpitalnych ani lekarstw. Tylko na blacie stolika stał biały kubek z zaschniętymi resztkami kompotu na spękanej ściance.
Siódmy, jęcząc przez zaciśnięte zęby, zwlókł się z łóżka i podszedł do okna. Przed nim w dole była biała łąka z anemicznymi drzewkami, dalej budynki jakichś fabryczek lub magazynów, a na horyzoncie leżało miasto przyprószone chudym śniegiem. Miasto biedne, koślawe, choć z pretensjami do wielkoświatowości. Pośrodku tkwił szpikulec Pałacu Kultury, tego budynku, który kiedyś budził zgrozę i przypominał o trwałej obecności ościennego mocarstwa, a teraz jakoś spowszedniał, zgasł, nawet stetryczał. Zbladł i oddalił się jak pamięć o jego fundatorze.
Gdzieś z tyłu albo z boku szpitala padało na ten pejzaż czerwonawe, prawie poziome światło zachodzącego słońca. Tak ono zachodziło dawniej, przed drugą wojną światową, kiedy były prawdziwe lata i prawdziwe zimy i kiedy pod koniec grudnia zbliżało się prawdziwe Boże Narodzenie.
Z szarosinych mgieł albo dymów wynurzył się raptem czerwony koń z jeźdźcem na grzbiecie i pogalopował nad dachami miasta, posłany z nie cierpiącą zwłoki misją przez Wielkiego Cara. Ale to był tylko helikopter i kiedy raptem zmienił kierunek, zaczął błyskać rubinowym światełkiem, które ponaglało widza, ponaglało do nie wiadomo czego.
Siódmy popatrzył w stronę wschodu ginącego w tych nieprzejrzystych mgłach i nagle pomyślał, że gdzieś tam nieskończenie daleko nad rzeką Kołymą do dziś cierpią ludzie w łagrach. Że męczyli się nad tą przeklętą rzeką sto lat temu i konają tam i o tej porze, w tej dziwnej chwili. I nagle mu się wydało, że cały ten glob ziemski oblewany gasnącym i zapalającym się światłem słonecznym, że ta marna kula wirująca w mroźnej przestrzeni to po prostu ogromna Kołyma, wielki latający łagier, a on, Siódmy, jest po prostu "pridurkiem", odrobinę lepiej sytuowanym więźniem, sprytniej urządzonym dzięki doświadczeniu, układom i szczęściu.
- A kto panu pozwolił odłączyć kroplówkę? - usłyszał za sobą surowe pytanie.
Odwrócił się powoli i zobaczył siostrę Leokadię Brat. Stała z ceratą pod pachą oraz z dziwną archaiczną aparaturą w rękach.
- Skończył się płyn, siostrzyczko. Bardzo przepraszam.
- Ale biegiem do łóżka - burczała - bo docent będzie krzyczeć.
Ułożył się jęcząc, na prawym boku. Chciała mu pogrozić, ale obie ręce miała zajęte, więc tylko podniosła krzaczaste, trochę męskie brwi, i ruszyła do drugiego pacjenta, który otworzył właśnie oczy, jął stękać na wszelki wypadek.
- No, panie Rybka - rzekła siostra Brat - będziemy robić lewatywę.
- Pani da spokój, na co mnie lewatywa - wystraszył się mężczyzna o mizernym wyglądzie udręczonego gryzonia.
- Proszę nie gadać, tylko odkrywać kołdrę. A fryzjer był i ogolił co trzeba?
- Był, pani. Pokaleczył mnie tępą brzytwą.
- Niech pokaże swoją biżuterię - rzekła dobrodusznie siostra Brat i zerwała z pacjenta kołdrę. Zanim zdążył przykryć się dłońmi, zaświecił bezwstydnie wygolonymi genitaliami.
- Co robi, nie wolno! - krzyknął rozpaczliwie.
- No dobrze. A teraz odwrócić się na brzuch. O tak, dobrze. I stanąć na czworaki.
- O ja nieszczęsny, co za hańba - jęczał mizerny człeczyna, wypinając kościsty, przeraźliwie biały zadek.
Siódmy odwrócił głowę w stronę okna. Patrzył na ciemniejące niebo i słuchał ściszonych komend pielęgniarki, jęków pacjenta, jakiegoś gulgotania, brzęku blachy, raptownych ożywień pacjenta, a potem chwilowych uciszeń. Wreszcie pan Rybka, ubrany tylko w kurtkę od piżamy, pobiegł gwałtownie do drzwi o matowej szybie.
Siostra Brat zwinęła swoją aparaturę i podeszła do Siódmego.
- Wszystko dobrze? - spytała.
- Jako tako.
Milczała przez chwilę, patrząc także za okno, gdzie dogasał zimowy dzień.
- Mego syna wzięli - powiedziała wreszcie cicho.
- W nocy? - odezwał się Siódmy.
- Nie. Wczoraj rano. Do milicji. Zmobilizowali, znaczy, do zmotoryzowanej milicji.
Odwrócił głowę i popatrzył na nią uważniej. Wydała mu się raptem obca, jakby innej rasy, choć była po prostu zwykłą polską babą, przysadkowatą, bez wcięcia w talii, z szyją taką, jakby jej w ogóle nie było.
- Co miał robić, panie. Musiał pójść.
Westchnęła, poprawiła koce na jego łóżku, choć nie trzeba było w ogóle poprawiać, i wyszła ciężkim krokiem.
Pan Rybka, okrywając się dłońmi, wracał z łazienki. Padł na łóżko ze stęknięciem, przykrył się starannie, chwilę słuchał donośnego kruczenia w swoim brzuchu.
- Patrz pan, co ona ze mną wyrabia - powiedział cicho przed siebie. Ale Siódmy milczał, zatopiony w jakimś odrętwieniu, pod którym buzował dziwny niepokój.
Łuna zachodnia bladła. Za oknem ciemniało i do pokoju szpitalnego wlewał się wodnisty mrok. Daleko, bardzo daleko, może w mieście, a może tylko za siedmioma ścianami grały orkiestry wojskowe. Zdawało mu się, że rozróżnia melodię "Rozszumiały się wierzby płaczące" czyli "Pożegnanie Słowianki".
- Panie - usłyszał cichy głos.
Odwrócił się delikatnie i zobaczył zwróconego ku sobie sąsiada.
- Panie, pan wie, kto ja jestem?
Był już skryty w pierwszych ciemnościach, ale błyskały różowe białka jego oczu.
- Przepraszam, nie wiem.
Sąsiad milczał długą chwilę, jakby coś ważąc w małej głowie o nastroszonych włosach.
- A słyszał pan o wampirze? Nadbużańskim?
- Nie. Nie słyszałem.
- Jak to? Nie czytał pan w gazetach?
- Nie czytałem. Rzadko kupuję gazety. My mamy w domu telewizję.
Sąsiad zapadł się w sobie. Słuchał dzikich odgłosów, jakie wydawał jego żołądek. Korytarzem, za ścianą, ktoś biegł ciężkim krokiem. Potem zatrzasnął któreś drzwi za sobą i znowu wszystko ucichło.
- Ja jestem wampir. Mówią o mnie - nadbużański, choć ja mieszkam w mieście Łodzi.
Siódmy milczał obserwując, jak szybko noc pochłania ten pokój.
- Słyszy pan?
- Słyszę.
- Bo ja więcej nie powtórzę.
Znowu długa chwila ciszy.
- Pan myślisz, że ja kłamię?
- Nic nie myślę. Leżę cicho, bo rozbiera mnie gorączka.
- To dobrze. To pan jutro wszystko zapomni.
- Chyba zapomnę.
- Muszę, cholera, komuś powiedzieć. Tak mnie męczy. Rano pójdę na stół. Będzie profesor operować. Nie wiem, czy wyżyję. Bo ja ze zdrowiem delikatny jestem.
I jeszcze raz słuchali ciszy leciutko nasyconej jakimś brzęczeniem, jakimś brumem, jakby dźwiękiem ciszy ogromnego budynku. Wreszcie skrzypnęło łóżko. Sąsiad zbliżał się wolno do Siódmego. Stanął nad nim, ledwo już widoczny w ciemnościach.
- Ja jestem wampir, cholera. Nadbużański.
- To znaczy grasuje pan nad Bugiem? - odezwał się Siódmy, niepewny, czy nie urazi sąsiada.
- Ciekawość, panie, że tylko nad Bugiem. Przyjdzie taki moment, że nawet o północy, panie, narzucę płaszcz na grzbiet i w drogę. Czy to koleją, czy autobusem, czy jakąś okazją. Muszę się, panie, zaspokoić. Nie da rady, muszę się zaspokoić. No i potem jest dobrze.
A gdyby tak rzucił się na mnie i zaczął dusić, pomyślał Siódmy. Może się rzucać. Wszystko jedno.
- Pan mnie się pewnie boi - domyślił się wampir.
- Ja się już niczego nie boję.
- Jutro będą mnie kroić. Mówią, że woreczek żółciowy. Ale ja im nie wierzę. Może ktoś im doniósł i chcą mi wyciąć jakiś gruczoł albo co. A ja mam żonę, troje dzieci, jednak jak to na mnie przychodzi, to wstaję i jadę. Mam trzynaście ofiar.
- Panie, pan zwariował. Co pan za głupstwa opowiada?
- Ja opowiadam głupstwa? Jeszcze pan o mnie usłyszy. To nie moja wina. Coś na mnie nachodzi. Jakiś mus, jakby rozkaz z góry. Ktoś mnie woła. Po imieniu. Ja, panie, mam taki sznur od żelazka elektrycznego. Ten sam od trzech lat.
Siódmy leżał bez ruchu. Dobrze byłoby zapalić światło. Może ten wariat to przeznaczenie. Z wariatem bezpieczniej.
- Ja muszę się zaspokoić. Najlepiej nad ranem albo późno w nocy. Jak zobaczę taką, co mnie się spodoba, to już nie wypuszczę. Najpierw sznurem. Potem popieszczę i mam zaspokojenie. Później wracam do domu.
Zaraz, zaraz, co dzisiaj się stało, myślał Siódmy. Nad ranem wywalili drzwi w moim domu, potem ta golgota przez miasto w stanie wojny. Strzelano do mnie, a ja żyję. Co będzie jutro, za sto lat, pod koniec nieskończoności.
Wampir stał nad nim i wzdychał. Coś tam robił dziwnego w ciemnościach. Ale on tylko przygładzał swoje liche, nastroszone włosy. Jak ten kurczak dawał sobie radę z wielkimi, dorodnymi współczesnymi kobietami.
Nagle otworzyły się drzwi na korytarz. Sinawe światło jarzeniówek wślizgnęło się do pokoju. Ktoś stanął w progu i mrucząc gniewnie zaczął szukać na ścianie kontaktu. Zaperkotało gdzieś pod sufitem, błysnęło raz, drugi, trzeci, wreszcie i w pokoju zapaliła się świetlówka. Sierżant patrzył się surowo na wampira i na Siódmego.
- Co tak po ciemku siedzicie? Ma być światło. Nie wolno gasić. Nawet w nocy.
Wampir, szybko jak mysz, na palcach pobiegł do swego łóżka. Siódmy widział na polowym mundurze milicjanta ciągle świecący szarą światłością ten owalny zarys chorego jelita grubego. Gdyby on wiedział, pomyślał. Ale lepiej niech nie wie.
Kiedy sierżant wyszedł, zostawiając półotwarte drzwi, wampir odezwał się z zazdrością.
- Pan to musi być szyszka, że pana tak pilnują.
- Niech pan śpi, panie Rybka. Jutro czeka pana ciężki dzień.
- Komu Rybka, komu pipka - mruknął urażony wampir.
Za oknem była już jednostajna martwa ciemność. Leżąc czujnie na łóżku Siódmy widział czarne niebo, a raczej domyślał się tego nieba, i kilka czerwonych światełek na Pałacu Kultury, a także to pulsujące, którego nigdy przedtem nie było, a które teraz śpiesznie, niecierpliwie coś komuś sygnalizowało i ten ktoś na pewno nie był życzliwy mieszkańcom miasta, co przyczaili się w swoich mieszkaniach, wstrzymali oddech i czekają. Czekają na jeszcze gorszy czas. Gdzieś w głębi gmachu ucichła muzyka wojskowa, odezwał się ten sam głos generała z tym samym przemówieniem zapewniającym ościenne mocarstwo o swoim oddaniu i posłuszeństwie.
Matko Święta, pomyślał Siódmy, to spód wieka trumny obitej czarnym aksamitem. Ta czerń oddzieliła nas od cmentarzyska przestrzeni międzygwiezdnej. Ta noc odgrodziła nas letargiem. Odgrodziła od czego? Przecież gdzieś dopiero budzą się i wstają ludzie do całodziennej męki, przecież w dalekiej dali inni ludzie strzelają do siebie, a za którymś oceanem jakiś psychopata ogłasza stan wyjątkowy. Co to jest? Co to znaczy? Czyżbyśmy byli gigantyczną szklarnią, którą ktoś co pewien czas przykrywa czarnym brezentem?
Brzęknęły matową szybą drzwi. Wszedł stary docent. Prawie go nie było w tym za obszernym trochę kitlu. Szedł, leciutko zataczając się, jakby go zwiewał niewidoczny wiatr. Potrząsał głową i ten tik nadawał jego postaci jakiś sceptyczny, bezradny, ale zarazem dobrotliwy wyraz. Był uosobieniem starości. Starości estetycznej i roztropnej.
- No i jak się czujemy? - spytał Siódmego.
- Chyba dobrze, panie docencie.
Przysunął sobie metalowy zydelek, siadł niepewnie i wyciągnął z kieszeni plastykowy kartonik z wtopionymi białymi pigułkami.
- Coś panu przyniosłem. Jakby zabolało pod mostkiem, tu w dołku, albo taki ból promieniował do ramion czy nawet dokuczał w okolicach łopatki, niech pan weźmie pigułkę pod język albo między dziąsło i policzek. Po kilku minutach ból powinien ustać. W ogóle niech pan będzie ostrożny. Każdy ból w klatce piersiowej albo nawet w brzuchu wymaga interwencji.
Podał lekarstwo, a Siódmy zobaczył, że w drzwiach stoi sierżant i obserwuje pacjenta z lekarzem. Wampir odwrócił się twarzą do ściany. Udawał, że śpi, choć nastawiał czujnie odstającego ucha.
Starzec przyglądał się Siódmemu.
- Czy słyszy pan? - spytał.
- Przepraszam, co?
- W nocy odzywają się ci, co odeszli. Jak się dobrze wsłuchać, wytężyć z całej mocy, napiąć wszystkie zmysły, to słychać gwar ich rozmów. Słychać, jak mówią po żydowsku, po polsku, może nawet po niemiecku. Mówią o drożyźnie, o nadchodzącej wojnie, o zdradzających mężach i niewiernych żonach, o wiośnie, o zbrodniach swoich i cudzych, o pieniądzach i o miłości. Są tu pod nami w ziemi. Całe jezioro chemii ludzkiej zatopiło się w ziemi. Rozbici na pierwiastki, na atomy, na pył, a przecież żyją. Ich egzystencje lepsze i gorsze, genialne i przygłupie zakodowały się w drganiu fal czy w napięciu energii, co będzie wygasać przez miliony lat. Wie pan przecież, że ślad ciepła po wybuchu, z którego narodził się nasz wszechświat, jeszcze w tym momencie jest wykrywalny w pustce przestrzeni kosmicznej.
Umilkł i obaj słuchali jakiegoś brumu, który szedł z podziemi szpitala albo z nich samych. Głowa starego lekarza trzęsła się delikatnie, przechylając się na lewą stronę, i wyglądało to, jakby docent słuchał strojonego instrumentu muzycznego, jakby podejmował rytm niesłyszalnej melodii.
- Tak, mówiono mi, ktoś mi mówił - odezwał się Siódmy - była pogłoska, że tu podczas wojny Niemcy chowali pomordowanych, a po wojnie UB zakopywało swoje ofiary.
- Straszne uroczysko. W sam raz na szpital - westchnął starzec. - A pan, panie kolego, boi się śmierci?
- Ja? - zdziwił się Siódmy, bardziej dziwiąc się tym poufałym tytułem kolegi niż samym pytaniem. - Nie. Chyba nie. Jeszcze nie miałem okazji porządnie przestraszyć się śmierci.
- A widzi pan, ja, lekarz, boję się. Do tego stopnia lękam się, że nie zasypiam. Odczuwam paniczny strach przed śmiercią bez uprzedzenia, przed śmiercią we śnie, przed śmiercią, co z ziemskiego snu przechodzi w sen nieskończony, sen wieczny. Całymi nocami nie śpię. Dlatego biorę dyżury nocne. Dlatego taki jestem potrzebny dla wyręki młodszych, choć dawno przeszedłem na emeryturę. Trochę sobie tylko podrzemię w dzień, najlepiej w samo południe, kiedy najbezpieczniej.
Tak, gdy myślę o tej strasznej granicy, którą każdy musi przejść, i mnie lecą ciarki po grzbiecie. Chociaż i ja, jak lekarz, żyłem lata całe za pan brat ze śmiercią.
Wszystko w tej salce trwało w nieruchomości. Linie poziome i pionowe, płaszczyzny proste i ukośne. Tylko zmierzwiony kształt wampira, który leżał bez ruchu na prawym boku, zakłócał ten martwy rytm geometrii.
- To łódź podwodna. Wielka, przeraźliwie biała łódź podwodna, którą płyniemy na zachód przeciw obrotom kuli ziemskiej - powiedział cicho starzec. - Na zachód, bo tam czeka nas śmierć.
- Wie pan, wie pan, Bóg się ukrywa, Pan Bóg zaczął się ukrywać. Jest takie miejsce, skąd ja pochodzę, skąd pochodzi większość ludzi na świecie, amerykańscy pisarze, kanadyjscy filmowcy, francuscy malarze, rosyjscy muzycy, jest takie miejsce magiczne nazywane Puszkarnią, w zakolu Wilenki, pośród rojstów, lasów, urwisk stromych, zarośniętych dzikimi porzeczkami, miętą o strasznie silnej woni, krzakami kruszyny, blekotu zwanego tam "durnopianem", paproci wielkiej jak drzewa, i tam, w tym miejscu ukrywa się Pan Bóg, który czegoś się przestraszył albo czemuś nie sprostał, którego najpewniej ściga inny Bóg, potężniejszy, Bóg z samego jądra wszechświatów, Bóg niełaskawy dla biednych Bogów prowincjonalnych, jakichś tam regionalnych, władających skromnymi, ubogimi galaktykami.
- Czy pan jest wierzący?
- A pan?
- Ja, ja - szeptał stary doktor - tak, ja panu powinienem odpowiedzieć. Tak, czy ja wierzę? I jak ja wierzę. Wierzę, drogi kolego, tak jak mnie nauczono i tak jak mi kazano. Wierzę praktyką codziennego pacierza z nawyku, ze strachu, na wszelki wypadek. Wierzę rzadką spowiedzią, nieczęstym uczestnictwem w mszy, w pogrzebie. Nie wierzę ciągłym podglądaniem natury i tajemnicy wszechświata, ciągłą niewiarą, ciągłym zwątpieniem. Wierzę przyjaznym gestem wobec przechodnia, jałmużną dla nędzarza, współczuciem dla bliźniego, i nie wierzę myślą, stałą dociekliwością tej mętnej substancji, co wypełnia czaszkę, wyobraźnią, która dręczy mnie w dzień i w nocy, na jawie i we śnie. Pod względem wiary, panie kolego, to ja żyję byle jak, w chaosie, nieporządku i w ogóle. Czy nie męczę pana?
- Panie doktorze, starszy mój bracie - rzekł cicho Siódmy - ja też się boję nocy. Ja też zagłuszam się jak mogę.
I wyciągnął rękę, i chciał dotknąć dłoni lekarza, ale ta dłoń drżała dziwnie, nie dawała się uchwycić, wyglądało, że doktor chce zebrać ze swego białego z plamkami krwi chałata jakieś zżółkłe igły sosnowe albo świerku, co spadły na niego, gdy szedł tu, do tego szpitala, z Puszkarni, gdzie odwiedzał tak samo starego jak on Boga, któremu przestało się wieść w połowie dwudziestego wieku, po tej wojnie, co przewróciła wieżę Babel budowaną przez ludzi od czasów sumeryjskich, a może jeszcze wcześniejszych.
- Pomożemy panu - szepnął starzec. - Niech pan spróbuje zasnąć, jeśli to panu przyniesie ulgę. Dobranoc.
Zaczął wstawać z najwyższym trudem i nie mógł pokonać niemocy zastygłych stawów. Siódmy, sam jęcząc z bólu, bo przysiadł na bolącym miejscu, jął mu pomagać. Trzymając się w objęciach podeszli w ten sposób do drzwi, gdzie czuwał milicjant, który najwyżej za półtora roku umrze w strasznych męczarniach na raka.
- Dobranoc, panie docencie - powiedział Siódmy.
- Dobranoc, panie kolego.
Patrzyli przez chwilę, jak stary lekarz brnął chwiejnie przez korytarz niczym przez rwący górski potok i jak zniknął za którymiś drzwiami.
- Czego chciał ten stary? - spytał ni to służbowo, ni to prywatnie gorliwy sierżant.
- A nic takiego. Przyniósł pigułki.
- Coś długo siedział.
- Człowiek garnie się do człowieka, jak to podczas wojny.
- Jakiej wojny?
- No tej dzisiejszej. Rządu z narodem. Szatana z zastępami aniołów.
- Idź pan lepiej spać. Pana los marny.
- Wasz los też niepewny. Połóżcie się także i przyśnijcie coś dobrego.
- My nie będziemy spać. Wyśpimy się, jak nas zmienią.
- Ja też się później wyśpię.
- Kiedy?
- Na tamtym świecie.
- Och! Och! Boli! - zaczął krzyczeć pan Rybka, rzucając się na łóżku.
- Coś go dręczy, jakaś straszna zmora - powiedział sierżant.
Patrzyli, jak wampir miota się w pościeli, a potem nagle nieruchomieje, utkwiwszy w nich oczy.
- Jutro ma operację - rzekł Siódmy. - Boi się, jak każde żywe stworzenie.
Wrócił do pokoju, stanął przy oknie wypełnionym czernią, pozbawionym firanek i zasłon. Słyszał za sobą ciężkie dyszenie wampira.
- Niech pan idzie spać - odezwał się pan Rybka. - Proszę się nie bać. U mnie pierwszy sen zawsze taki.
W czerni nocy chybotały dalekie światełka okien. Było ich niewiele, ledwo się wycinały z tych strasznych ciemności najdłuższych nocy zimowych. Szpital ucichł, przyczaił się w sobie, zadrzemał czujnie w oczekiwaniu na poranek, który jeszcze tym razem nadejdzie. Gdybym mógł sięgnąć do torby, pomyślał Siódmy, trafiłbym z pewnością na matrycę z takim wierszem na dobranoc:
czekam noc i dzień
czekam rano i wieczorem
czekam w każdym mgnieniu
na znak
z nieba
z piekła
skądkolwiek
czekam na rozbłysk
zrozumienia
Ja:
Oni klęczą nad strugą, która nie zamarza nawet w najsroższe mrozy. Za dnia tą strugą płyną tęczowe oka, wielkie pawie pióra, cieniutkie jak pajęczyna. Ale teraz, po nocy, ta struga, ten potok jest ciemny jak atrament, bełkocze i stęka na kamieniach, w gnijących wykrotach, w obramowaniu lodu, co uczepił się brzegów.
Klęczy mężczyzna, a po jego prawej stronie klęczy młoda kobieta. Klęczą w głębokim śniegu, który topi się pod ich kolanami. Na polach już nie ma śniegu, stopiła go wczesna wiosna, ale tu, w puszczy, ciężko przebrnąć przez zaspy. Więc i oni, zanim uklękli, podtrzymując się nawzajem, grzęźli w śniegu, wydzierali nogi z głębokich zasp, szeptali czasem do siebie, choć nie wiadomo było, czy ich coś łączyło poza służbą.
Teraz, w nocy, a właściwie nad ranem, kiedy po wsiach odzywa się skrzypiącym głosem trzeci kur, chwycił przymrozek. Strasznie wonieje ozonem, pachnie tym dziwnym gazem obnażone niebo, niebo jakby zheblowane przez Boga do czysta i dlatego powyłaziły dziwnie jaskrawe, lodowato mrugające gwiazdy.
- No co tam marudzisz, Bóbr? - odzywa się z drogi komendant.
- Modlę się - powiadam cicho.
- Wykonaj rozkaz.
Mężczyzna ma na głowie żołnierską czapkę wymoszczoną sztucznym futrem, a kobieta, młoda i niebrzydka, kobieta ma czarny beret. Nic nie mówią i się nie odwracają. Pochylili głowy jakby słuchając gadania rzeczki.
A ja trzymam w opuszczonej dłoni ciężki belgijski pistolet piętnastostrzałowy, a może tylko dwunastostrzałowy, w tej chwili wszystko zapomniałem, i ten pistolet strasznie mi ciąży, jakieś dzwony rozkołysały się w głowie, czuję w ustach słodycz soków drzew, co ruszyły przed wiosną, na samym jej lodowatym początku.
- Bóbr, wykonać rozkaz! - słyszę niecierpliwy głos komendanta.
On też jest zdenerwowany. Wielka część grzechu spada na niego.
A ja im się nie przyjrzałem. Umyślnie omijałem wzrokiem, ale w przelocie zobaczyłem i zapamiętałem na zawsze jej smagłą twarz i czarny beret, pociągłą twarz i beret, tak jak kobiety, młode kobiety, nosiły się przy końcu lat dwudziestych i jak będą się nosić jeszcze wiele razy po wielu latach.
- Bóbr! - słyszę znowu.
I widzę, że ten mężczyzna zaraz się odwróci, a ja już nie potrafię wtedy strzelić. Więc unoszę pistolet w spoconej dłoni, mierzę w jego kark, naciskam spust, potem przenoszę lufę pistoletu na jej czarną kruczą głowę i znowu naciskam spust. Nic nie słyszę, choć obok mnie lecą z drzew szyszki i resztki śniegu, nic nie słyszę i nie czuję, choć razem z tą parą nie znanych ludzi umieram ja, umiera jakaś część mnie, jakaś cząstka mojej głowy, mego serca, mojego stosu pacierzowego.
Rozdział VII
Siedziała na brzegu łóżka i wpatrywała się w niego intensywnie. Nie wiedział, jak długo tu była, jak długo go obserwowała. Odczuł przykrość, że spał bezbronny, że dawał się podglądać innemu człowiekowi. Odruchowo dotknął ust, czoła. Czoło było spocone. Tymi rzadkimi, drobnymi kropelkami, których kiedyś bał się nad ranem, a często i za dnia.
- Cześć - powiedziała uśmiechając się po koleżeńsku.
Mocne skuły stały się jakby jeszcze bardziej wystające, wielkie i zarazem skośnawe oczy mignęły odblaskiem nocnej lampy, bo reszta pokoju była skryta w ciemności. Gdzieś tam z boku poświstywał przez nos śpiący spokojnie wampir Rybka.
- Cześć - odezwał się cicho.
- Znowu się spotykamy. Dowiedziałam się od tej siostry, no jak jej tam.
- Siostra Brat.
- Tak, siostra Brat powiedziała mi, że leżysz tu na chirurgii.
- A ty?
- Ja jestem na siódmym piętrze. Znowu jakiś kłopot z płucami. Mają mi coś tam wziernikować. A na razie kaszlę.
I rzeczywiście zakaszlała cicho i przyjemnie, i więcej było w tym kaszlu seksu niż choroby. Patrzył na jej usta, wydatne, jakby ułożone już przez naturę do pocałunku, ale pocałunku skromnego, bez żadnych urozmaiceń. Ten skromny erotyzm zapisany w jej bladych ustach zaczął budzić w Siódmym jakieś dawne echa, jakieś niewyraźne, choć łagodnie dotkliwe wspomnienia. I tę szyję, białą, a zarazem leciutko przydymioną, więc i tę szyję nie skażoną żadną ułomnością, szyję jakby domagającą się dotyku, szyję leciutko parującą jakimś intymnym ciepłem, więc i tę szyję skądś dobrze pamiętał. Ogarnął go z wolna jakiś niepokój, coś w rodzaju lęku albo tremy przed nieuniknioną przygodą.
- Jesteś niezadowolony, że cię odnalazłam?
- Ależ skąd. Bardzo się cieszę. Staram się coś sobie przypomnieć i nie mogę przypomnieć, bo to było dawno, dawno, zostało chyba zapomniane jak sen.
- Snów się nie zapomina. Sny w nas zostają. Wrócą jednego dnia nagłym lękiem, przeczuciem albo po prostu jasnowidzeniem.
- Skąd ty jesteś taka mądra, dziecko żydowskie albo tatarskie.
- Nie, ja jestem dziewczyną karaimską. Pamiętasz, oni mieszkali w Trokach, tam była ich stolica.
- Nazywaliśmy was Żydami, żeby wam dokuczyć, bo bardzo tego nie lubiliście.
- Ale ja mieszkałam na Górnej Kolonii, dość daleko, pod lasem, w stronę Nowej Wilejki.
- Może na działkach wojskowych.
- Może na działkach. Ty mnie pamiętasz, prawda?
- Chyba pamiętam. Czarne oczy, blade, duże usta. I coś jeszcze. Może jeszcze przypomnę.
- Patrz, pożyczyłam fartuch lekarski, żeby się tu dostać. Patrz, pod fartuchem nic nie mam.
Rozpięła jeden guzik na piersi. Zobaczył cieniste zaklęśnięcie między piersiami. Rzeczywiście, coś już sobie przypominał, co mu się wydawało od pewnego czasu nie do przypomnienia.
- Po co mi to mówisz, dziecko?
- Dwóch milicjantów ciebie pilnuje. Są wściekli, bo nawet szklanki herbaty im tu żałują.
- Nie - szepnął. - Pytam, po co się tak ubrałeś?
- Dla ciebie. Pamiętasz, zawsze pieściliśmy się o zmroku, w strasznych ciemnościach pachnących maciejką, albo w upalne księżycowe noce, kiedy musieliśmy zamykać oczy ze wstydu? Przecież tak okropnie się kochając i tak długo kochając, nie znaliśmy siebie zupełnie. Nie widzieliśmy swoich piersi, brzuchów, bioder. Prawda, miły, dobrze pamiętam tamte lata i nas na samym początku życia?
- Uczyliśmy się w tym samym gimnazjum. Przy Rosjanach nasze gimnazja połączyły się w jedno koedukacyjne. Tak było, dziecko?
- Nie, było inaczej. Była konspiracja. Tajne harcerstwo. Wasz zastęp jakichś żubrów, bobrów albo innych zwierząt łownych czy też pod ochroną. A ja byłam harcerską łączniczką. Trochę to nieprzyjemne i może grzeszne, ale my po nabożeństwie majowym w tym drewnianym kościółku, co pachniał jeszcze ciągle żywicą, więc my po tym nabożeństwie, a czasem nawet podczas nabożeństwa, leżeliśmy na stoku tego kolosalnego zbocza, co biegło w dół aż do samej rzeki, więc my leżeliśmy albo siedzieliśmy w wysokich trawach zroszonych pierwszą rosą i męczyliśmy się straszliwie tymi pieszczotami, nieśmiałymi, nieumiejętnymi, pełnymi niespodzianek rozkosznych i zatykających dech w piersi zaskoczeń.
- Ty tak dobrze pamiętasz, a ja nic nie mogę przypomnieć.
- Ty nie chcesz pamiętać. Zamknąłeś rozdział. Ty wszystko za sobą zamykasz. Zawsze byłeś uczuciowym pedantem, psychicznym akuratnisiem. Dotknij mnie, zobacz, jak drżę. Trochę z zimna, ale bardziej z emocji. Ja na ciebie czekam cały czas. Pamiętasz, co mnie obiecywałeś?
- Matko Święta, ja tyle razy obiecywałem w życiu.
Rozpięła fartuch, dwie piersi spojrzały na niego wielkimi migdałowymi oczami.
- Dotknij moich bioder.
Ujęła jego ręce i położyła na swoich biodrach. Zdziwił się, że tak jest szczupła, że tak jej mało jak źdźbła polnej trawy. I ona drżała, i on drżał. Wydało mu się, że słyszą muzykę, ale symfoniczną, wypełnioną smyczkami, słodko brzmiącą i podniośle, jakby ją ktoś puścił z ebonitowej płyty specjalnie dla nich, specjalnie na ten wieczór.
- Chciałabym tak umrzeć przy tobie - szepnęła przyciągając go do siebie i tuląc się w jego pachnącą krochmalem państwową piżamę z grubej flaneli.
- Ty mnie z kimś pomyliłaś. Czuję się jak zwykły oszust - powiedział cicho, lekko drżącym głosem.
- Nie, tak tylko mówisz. Ja ci przypomnę, zaraz coś ci powiem, kiedy przemogę w sobie wstyd. Za chwilę ci przywołam ten nasz ostatni wieczór, a to był koniec czerwca, strasznie dużo gwiazd, całe obłoki chrabąszczy i wszystkie zapachy, jakie tylko istnieją na tej szerokości geograficznej. Więc tego wieczoru, po strasznych męczarniach szczeniackich pieszczot, wszedłeś na moment we mnie i poraziło nas jakieś przerażenie, jakiś okropny strach przed świętokradztwem, i ty uciekłeś, dosłownie uciekłeś, biegnąc z całych sił ku Dolnej Kolonii po twardej jak klepisko leśnej stecce i słyszałam twoje spieszne kroki bardzo długo, zanim umilkły w piachu drogi przed twoim domem. I to była cała moja miłość. Miłość całego mego życia.
- Co ty mówisz, Matko Święta - szepnął. - Poczekaj, nie odchodź. Dlaczego odchodzisz?
Wysunęła się z jego rąk. Zachybotały lękliwie białe, ale jakby przydymione piersi, piersi karaimskie.
- Już muszę iść. Jestem chora. Zarażę ciebie.
- Ja chcę być zarażony - usiłował ją schwytać dłońmi w tych gorących zagłębieniach nad biodrami. Ale ona usuwała się, jakby wiotczała, jakby jej stawało się coraz mniej.
- Może jeszcze przyjdę kiedyś - powiedziała cicho, zanosząc się delikatnym, przejrzystym jak powietrze kaszlem.
- Słuchaj, ja nie wiem, tak mi się wszystko poplątało w życiu. Chciałem, żeby było inaczej, miałem tyle planów, zamiarów. Takie piękne i kategoryczne przyrzeczenia, obietnice złożyłem sobie, kobietom, mężczyznom, może nawet tobie, i nic nie wyszło. Nadchodzi koniec, a tu nic nie ma we mnie, w moich falach, w moich wewnętrznych drganiach, w moim energetycznym testamencie i w moim elektrobiotronicznym spadku. Czuję nad sobą jakieś piętro, jakąś obcą kondygnację, jakiegoś karła albo olbrzyma, którego noszę na głowie, na plecach, na duszy. Znowu coś odchodzi nie dokończone, nie zaznane, jak wszystko w moim życiu. To nieprawda, ja niczego nie zamknąłem. Wszystko czeka. Matko Święta, ale na co czeka. Na zakończenie. Nazwijmy to zakończenie. Określimy to jako finał. Poczekaj, miła. Jeszcze chcę coś powiedzieć. Nie, chcę cię jeszcze raz dotknąć. Tak strasznie żałuję, że minęliśmy się w życiu. Wiem, że byłbym odważniejszy. Aż do następnego rozczarowania. Poczekaj, przecież to nie sen. Przecież tylko sny kończą się w ten sposób. Zaczekaj.
Ona odchodziła tyłem, uśmiechając się smutno i zapomniała zapiąć fartuch. Nieświadoma nagości uśmiechała się czule, a Siódmy chciał wstać z łóżka i coś go trzymało na żelaznej krawędzi drucianej siatki i nie mógł się podnieść, ona roztapiała się w mroku, aż pochłonęła ją nagła jasność otwieranych drzwi.
- Co tu się dzieje? - spytał surowo zaspanym głosem ten milicjant, który umrze na raka żołądka. - Co za hałasy?
- Nic. Duchy mnie nachodzą nad ranem. Już niedługo zapieje trzeci kur.
- Co pan pieprzy. Mnie pan nie zmyli. Pan uciekał i żołnierz musiał strzelić. Nie trzeba było uciekać, jeżeli pan niewinny.
- A czy ja mówię, że jestem niewinny? A czy pan jest niewinny?
- Dobra, dobra, my znamy waszą gadkę - ziewnął z takim smakiem, że aż mu trzasnęło w zawiasach szczęki. Wyszedł na korytarz nie zamykając drzwi.
Za oknem po lewej stronie zaczynał się rozjaśniać horyzont, pogruchotany zarysem dachów budowli tego miasta umarłego od nowej wojny. Serce waliło ciężko w wieko żeber. Co się dzieje, pomyślał. Czy za mną zostało jakieś życie, czy stworzono mnie na tę jedną chwilę i o świcie odwołają w straszne nieznane. Przecież ja nie mam przeszłości, przecież to, co było, to ułomki snu, widzianych albo opowiadanych przez kogoś bajd, jakiejś rutyny zdawkowych i monotonnych losów mieszkańców tej malutkiej planety. Przecież ja jestem przybyszem. Przybyszem skąd? Z głębi własnej jaźni czy z wiązki fal cudzej świadomości? Przybyszem z czegoś czy z niczego?
- Panie, panie starszy - usłyszał za sobą. Odwrócił się i zobaczył, że wampir unosi się na łokciu w swojej rozmamłanej pościeli i kiwa na niego krzywym palcem. - Chodź pan.
- No, co jest, panie Rybka - rzekł Siódmy zanurzając się w mrok tego kąta, gdzie urzędował wampir.
- Panie, pan myślisz co? Ja wszystko widziałem. Pan miętosił tę dziewczynę. Powiem docentowi. Kto to widział.
- A co to pana obchodzi?
- Obchodzi, obchodzi - zaperzył się wampir. - Mam jutro operację, a pan na moich oczach brandzluje dziewczynę. Musiałem się sam zaspokoić.
- Panie Rybka, ja bym pana zaspokoił. Pan za dużo czyta ekspresiaków. Pan za bardzo oczytany. Wyjmij pan, do cholery, ręce spod kołdry.
Wampir posłusznie wykonał rozkaz. Mrugał powiekami wpatrując się w Siódmego. Cienkie i rzadkie włosy sterczały na czubku głowy jak grzebień chorego kurczaka.
- Wie pan - odezwał się po chwili. - Trzeba było ze sobą wziąć ten sznur od żelazka. Ja bym wam pokazał.
Siódmy pochylił się i dał mu lekkiego prztyczka w mokry nos.
- Co ty, bydlaczku, udajesz wampira. Jesteś zwykłym onanistą.
Wrócił kuśtykając do swego łóżka, chciał położyć się, ale zrezygnował, bo wiedział, że już nie zaśnie. Podszedł do okna, za którym świtało szaroniebiesko, ostrożnie, zimowo. Z mroku wolno wyłaniało się gruzowisko miasta, które ciągle jeszcze milczało, w którym nie było jeszcze życia, które zastygło w letargu. I wtedy nagle zobaczył pochód ludzi, co sunął noga za nogą w poprzek śnieżnego pola. Wypływał jakby z kępy pokręconych boleśnie drzew, jakby tam była jama, czeluść w głąb ziemi, przepaść do samego piekła. Wydostawał się z niebytu i kroczył, jak kroczą śmiertelne pochody, i kroczył z wolna w tę stronę miasta, a może przedmieścia, gdzie kiedyś podczas wojny znajdował się, a może i teraz znajduje się Umschlagplatz, współczesna Dolina Jozefata, miejsce prowizorycznego Sądu Ostatecznego. A ci sunący milczkiem ludzie to na pewno Żydzi, ostatni Żydzi wschodniej Europy, umarłe plemię błąkające się po pustkowiach, gdzie pod darnią leżą połamane tablice piaskowe z wyobrażeniem dłoni błogosławiących, świec złamanych, lwów wspinających się na tylne nogi. Matko Święta, co mnie czeka. Boże, po co stworzyłeś niebo i piekło zamiast niosącej błogość i ukojenie nicości.
W ciemnościach swego kąta zaczął płakać wampir. Przykrył oczy niezbyt czystymi palcami i podrygiwał tłumiąc szloch.
- Panie Rybka - odezwał się Siódmy - pan wie, jak jest naprawdę? Naprawdę to nasz cały wszechświat jest jednym atomem, może komórką w woreczku żółciowym jakiegoś osobnika, którego wszechświat jest komórką w woreczku żółciowym stworzenia, co - i tak dalej, i tak dalej. Nie warto płakać, biedny, zmasturbowany wampirze.
- Odpierdol się - chlipnął pan Rybka. - Jestem rozstrojony. Miałem proste życie. Dwa życia. Nocne i dzienne. Co oni tu ze mną zrobią?
- Za dużo jest wampirów na świecie - rzekł cicho Siódmy. - W ogóle za dużo jest wszystkiego na świecie. Świat się staje za mały.
Huknęły otwierane energicznie drzwi. Weszła siostra Brat, wyspana, robotna, cała w aureoli optymizmu.
- Dzień dobry, chłopcy. Pobudka, czas wstawać. Śniadania nie będzie, ale temperaturę trzeba zmierzyć.
Podeszła do Siódmego.
- Ma pan tu koszulę. Proszę nałożyć, a piżamę zostawić na łóżku. Ten plaster z numerem niech pan naklei na piersi, ale wysoko, pod szyją.
- Pani się pewnie pomyliła - rzekł Siódmy.
- Nie pomyliłam się. Proszę nakładać i nie filozofować.
- A ja? - odezwał się płaczliwie wampir.
- I na pana przyjdzie kolej.
Wyszła, zostawiając drzwi otwarte. Widać było na korytarzu obu milicjantów siedzących na niewygodnych krzesełkach. Drzemali ze zwieszonymi głowami, ale najlżejszy szelest budził ich, a wtedy podrywali się ze stęknięciem na równe nogi.
Gdzieś w głębi piramidy szpitalnej radio grało hymn narodowy. A potem generał modlił się o życzliwość wielkiego mocarstwa, którego wojska stacjonują w całym kraju. Nisko nad miastem lecieli oprycznicy Maluty Skuratowa i Siódmemu zdawało się, że widzi nawet dyndające głowy psów z wywalonymi jęzorami, głowy przytroczone do kulbaki dla postrachu.
Nałożył koszulę, która wyglądała jak prawdziwa koszula śmiertelna. Przykleił plaster z numerem wykaligrafowanym długopisem. Siadł na brzegu łóżka i czekał.
- Lepiej mieć temperaturę czy nie mieć? - spytał rozkapryszony wampir wyjmując spod pachy termometr.
Wtedy wjechał do salki młody sanitariusz z wózkiem. Obrzucił Siódmego surowym spojrzeniem i rzekł lakonicznie:
- Siadać. Kłaść się.
- Ale to pewnie pomyłka - rzekł Siódmy.
- Niech pan kładzie się i jedziemy.
Wampir wyskoczył z łóżka.
- Panie, to ja mam iść na operację, a nie on.
Sanitariusz podszedł do jego wyra, czytał długo historię choroby, a potem rzekł, nie patrząc na pacjenta:
- Nie ma co się spieszyć. Profesor pierwsze operacje robi dla studentów. Jak mu dobrze pójdzie, to dostaje brawa. Wobec tego bardzo często na bis obcina jaja. Chce pan ryzykować?
- Panie, mnie wszystko jedno. Mogę poczekać.
- I słusznie. Przyjadę po pana w południe. Tylko nic nie jeść, nic nie pić. Zrozumiano?
Siódmy położył się na katafalku i pojechał tak przez drzwi na korytarz. Tu czuwali już w pogotowiu obaj milicjanci.
- Stać! - rozkazał sierżant, wycelowując lufę automatu w szpitalny wózek. - Dokąd zabieracie zatrzymanego?
- Na salę operacyjną. Niech pan zejdzie z drogi - odparł sanitariusz.
- Nie ma mowy. My też idziemy na salę operacyjną.
- Proszę bardzo - zgodził się sanitariusz.
Wjechali z wózkiem do windy. Siódmy leżał na zdrowym boku i miał ogromną ochotę zapytać, co się właściwie dzieje w jego sprawie. Ale jakiś głos wewnętrzny nakazywał mu wstrzemięźliwość. Więc milczał czekając, co będzie dalej.
Winda zjechała na dół, otworzyły się aluminiowe drzwi, orszak ruszył długim, szklanym korytarzem w stronę czarnej pieczary, nad którą jarzyły się białe i czerwone światła ostrzegawcze. Siódmy podkurczył nogi, zawstydzony tą przykusą koszulą jak koszula wiejskich bab, skrępowany swoimi chudymi nogami w kępkach czarnych, nastroszonych włosków. Dojechali do czerwonej, szerokiej linii na podłodze, za którą był mroczny hol brzęczący jakimiś tajemniczymi maszynami, łyskający światłem ostrzegawczym. Przypominało to przygotowaną do startu rakietę kosmiczną albo przynajmniej transkontynentalny odrzutowiec.
Za czerwoną linią czekało dwóch mężczyzn z obojętnymi minami, ubranych w zielone ubrania płócienne i w takich samych okrągłych furażerkach czy myckach na głowie.
Sanitariusz położył na piersiach Siódmego jakiś papier, jak dokument frachtowy na bagażu. Pchnął wózek, który o własnych siłach przetoczył się przez czerwoną linię, i wpadł we wprawne dłonie tych zielonych łapiduchów.
- Stać! Stać! - wrzasnął sierżant. - Co się dzieje?
- Stać! Stać! - krzyknął jak echo sanitariusz i złapał go w pół. - To jest śluza. Tam nie wolno nikomu wchodzić. Tam jest blok operacyjny.
- Stop! Stop! Ja odpowiadam! Zatrzymać się! - ryczał milicjant.
- Później! Za godzinę! Za dwie! - wołał sanitariusz, zakładając sierżantowi podwójnego nelsona. - On będzie operowany! Stój pan, do cholery, bo dam w ryło.
Tymczasem dwa zielone łapiduchy pomknęły z wózkiem w głąb ciemności wypełnionej dziwnymi odgłosami. Siódmy dostrzegł wielką ilość mrocznych korytarzy rozchodzących się promieniście z holu. Jeden z łapiduchów został tu u rozstajów, a drugi pchnął wózek w któryś z tych ledwo widocznych tuneli. Katafalk zatrzymał się pod ścianą, co wibrowała metalicznie jak ściana samolotu. Siódmy leżał chwilę wstrzymawszy oddech. Usiłował przyjrzeć się temu pomieszczeniu, przypominającemu jakiś kanał z surowego betonu.
Naraz usłyszał ściszony głos młodego mężczyzny, którego nie mógł rozpoznać w zimnym, wilgotnym mroku.
- Niech pan wstanie i idzie w głąb korytarza. Trafi pan tam po prawej stronie na drzwi kostnicy. Za drzwiami znajdzie pan swoje ubranie. Z kostnicy przejdzie pan do garażu, a stamtąd już droga prosta. Pomyślności, kolego.
Głos umilkł, ale nie było słychać oddalających się kroków. Siódmy leżał i czekał, co z tego wyniknie. Lecz nic nie wynikło. Ściany drżały leciutko, gdzieś przed nim filował różowy poblask i wszystko to wyglądało jak luk towarowy wielkiego transportowca.
Siódmy zeskoczył z katafalku. Poczuł zimne kafle pod bosymi stopami. Ostrożnie, jak za dawnych indiańskich lat, skradając się ruszył przed siebie. Szedł długo tym betonowym korytarzem, który parę razy skręcał w różne strony pod kątem prostym. Wreszcie zobaczył, a właściwie wyczuł, wielkie, żelazne drzwi z ogromną błyszczącą klamką jak korba. Otworzyły się łatwo i Siódmy znalazł się w kostnicy, gdzie na wysokich kozłach stały trumny z nieboszczykami, z których jedni byli już ubrani uroczyście i gotowi do pochówka, inni leżeli nago, byle czym przykryci. Na plastykowym wieszaczku przy drzwiach zobaczył swoje ubranie, buty, kożuch, torbę z matrycami, nawet łom. Jak oni wydostali tę torbę, jak ją sierżant wypuścił z rąk, pomyślał Siódmy. I kto oni są, ci oni.
Ubierał się dygocąc z zimna. Zmarli leżeli w swoich kojcach wyścielonych białym batystem i wyglądało, że myślą o czymś intensywnie, zamknąwszy oczy dla lepszego skupienia. Więcej było kobiet. Mimo wojny kobiety częściej umierały. W następne wojny będą już umierać tylko starcy, bo starcy będą żołnierzami. Naciskać guziki mogą i starcy. A starych nie szkoda, jeśli zginą. Przyszłe wojny będą przeprowadzać starcy, bo młodych żal, niech pożyją, niech się przyjrzą światu i tym ludziom, co uczepieni ciasnego świata jak małpy żeglują w przestworzach naszej nieznanej galaktyki.
Narzucił kożuch, podjął z ziemi torbę i ten łom, co go nosi ze sobą tyle godzin, łom jak buława marszałkowska, łom jak laska Mojżesza. Przeżegnał się nie wiadomo czemu i ruszył do wielkich drzwi z sosnowych desek, które rzeczywiście prowadziły do garażu, gdzie stało kilka białych karetek, jakieś blaszane beczki, łopaty do śniegu, taczki i worek z ukradzioną watą.
Siódmy wyszedł na dwór. Magazyny albo laboratoria oddzielały go od głównego korpusu szpitalnego. Ogromne gawrony zakrakały z rosochatych martwych drzew. A Siódmemu zdawało się, że to śpiewają słowiki. Był znowu wolny. Prawie wolny.
Ja:
W gorącej, suchej mgle szukamy się niezdarnie. Wyłaniają się z niebytu i giną mokre, spocone twarze, wykrzywione szaleństwem. Zaczęliśmy pić w tej łaźni, zwanej modnie sauną, jeszcze przed wieczorem. Najpierw w szatniach, potem, wyzbyci wstydu, wleźliśmy do łaźni, w której ktoś polał przedtem kamienie polne wodą. Wpadliśmy w gorące, strasznie suche, palące jak ogień powietrze, powietrze mętne, brudne, w którym łatwo ukryć nagość i wstyd.
Szukam jej wszędzie, na ławach, na deskach podłogi, po kątach. Szukam tej czarnej, dziwnej dziewczyny, co prowokowała mnie, dokuczała mi, obrażała i ciągle gdzieś ginęła. Z kimś uciekała przede mną, a zupełnie z kim innym wracała znienacka. Już ją gdzieś pocałowałem w przelocie, już poznałem jej szpiczaste, jakoś zwierzęce i przez to tajemnicze piersi.
Nie wiem, jak się nazywa, więc nie mogę jej zawołać. Błąkam się we mgle zatykającej oddech, gorzkiej, wysuszającej gardło. Migają przede mną twarze, plecy, tyłki. Tracę na chwilę przytomność, potem ją odzyskuję. Nikt mnie nie rozpoznaje i ja nikogo nie jestem w stanie zidentyfikować. Zaczęło się niewinnie, w parę osób, a potem przybywali nowi. Może to trwało parę godzin, a może kilka dni.
Szukam tej czarnej dziewczyny, przewracam się, wstaję, pełzam po ziemi, latam pod sufitem, jest mi niedobrze, potem znowu błogo. Wreszcie szczupła ręka łapie mnie za włosy, wciąga do mrocznej sieni. To ona, ta poszukiwana tyle czasu dziewczyna. Też ma błędny wzrok, źrenice uciekają ciągle do góry, pokazuje białka niczym nie zmącone, choć tyle godzin w łaźni. To ona, jest pijana, nie mniej oszołomiona ode mnie.
- Chodź - powiada przeciągle i lekko się zatacza. Drobne piersi wesoło podskakują i ona sama patrzy na nie zdziwiona.
- Dokąd?
Całuje mnie raptem słonymi ustami.
- Chodź.
Gdzieś biegniemy, dokądś się staczamy. Obejmuje mnie śnieg, który nie jest zimny. Chwyta nas śnieg, który nas parzy ukropem. My się w tym śniegu przewracamy, nie możemy znaleźć oparcia. Widzę jej usta przed sobą, całuję, chwytam piersi, ona krzyczy, dużo mgły, wiele śniegu, przewracam się, wstaję, dotykam jej brzucha i niżej, ona chwyta zębami moją lewą rękę, gryzie jak pies, coraz więcej mgły, straszne mnóstwo gorącego jak ogień śniegu, ciężar głowy, skurcze żołądka, niedobrze, coś kołuje nade mną i wreszcie chyba śmierć, coś w rodzaju śmierci, po której następuje zmartwychwstanie.
Leżę w sieni otwartej na przestrzał i chłód wali z dworu. Ja leżę na podłodze. Włosy sterczą jak kolce u jeża. Zdążyły zamarznąć na mokrej głowie. Nikogo nie ma.
Potem spotkam ją u jakichś ludzi. Wykwintną, inteligentną, kpiącą. Zetknę się za kilka tygodni z tą samą dziewczyną, ale jakby zupełnie inną. Widzę na sobie jej szyderczy wzrok. To spojrzy z zaciekawieniem, to obojętnie, to wreszcie odrobinę znudzona. A ja coraz ambitniejszy, mnie już naprawdę zależy, to sprawa mego honoru. Czy była moją kochanką, czy nie była. Nagłe, bezsensowne przypomnienie na godzinę przed sczeźnięciem. Przed jeszcze jedną anihilacją.
Rozdział VIII
W nocy śnił wszystko, co najgorsze. Zęby wysypujące się z ust do otwartej dłoni, maleńkie dzieci, jakieś paskudne niemowlęta włażące na niego ze wszystkich stron, ogień piekielny bijący z ziemi. I rodziców, zmarłych rodziców, a on przecież wiedział, że są umarli, więc rodzice przychodzili do niego - ojciec, którego nigdy dobrze nie poznał, ojciec jakiś leszczący się, fioletowy niczym śliwka, jak topielec wyciągnięty z wody po tygodniu. Ojciec agresywny jak dusza pokutna i matka, która chciała ich pogodzić. W końcu są to dobre sny, pomyślał. W mojej sytuacji złe sny są dobre. Sen to niedobita świadomość. Matko Święta.
Szedł między rzadkimi drzewami, wysokimi świerkami okrytymi ciężkim, wspaniałym, cukrującym się z wolna śniegiem. A w obszernych duktach śród tych pni kolczastych od uschniętych sęczków, a śród tych strzelistych drzew jarzyły się słonecznym światłem jak zimnym ogniem niewielkie choinki ozdobione czerwonawymi szyszkami i bielutką watą ponowy. Bo gdzieś z boku przeszywały ten szczątek lasu mocne promienie zimowego słońca. A ponieważ śniegu było dużo, grubo wyżej kolan, więc ten śnieg skrzył się, mienił kolorowo widmem tęczy, jakby szczerzył bielutkie, prawie niebieskie zęby. I dokoła była naprawdę prawdziwa zima, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętali, chociaż to nieprawda, bo Siódmy dobrze pamiętał, gorzej, bo będzie pamiętał przez całą nieskończoność.
Szedł ścieżynką wydeptaną nie za mocno przez jakieś leśne stworzenia, może przez wilki, ale pewniej przez lisy albo borsuki. Szedł ostrożnie, łapiąc równowagę jak linoskoczek. Nad nim w strzępiastych przepaściach pomiędzy koronami drzew było niebo sine i podbite jakąś dźwięczną srebrzystością, jakby mocno podmarznięte, jakby ścięte najczystszym lodem.
Niedaleko dzwoniła sygnaturka, niewielki dzwonek, kapelusz krasnoludka. Zobaczył przed sobą stok złamany pośrodku drogą, której nie było widać pod śniegiem, bo nikt jej nie używa zimą. Łysiejący las u podnóża tego rozległego zbocza, jakieś polany z rozlaną złocistością słonecznego blasku i zabudowania z boku, na niedużej wypukłości stoku, drewniane wille, jakie budowano w tamtych stronach w latach trzydziestych, ciemne sylwetki zakonnic, co krzątały się przy gospodarskich zajęciach. To był nowy klasztorek, co powstał tuż przed wojną, a w czasie wojny, na jej początku, ukrywał się tu młody Żyd Wilner, który później przewodził powstaniu w getcie warszawskim. Sygnaturka dzwoniła, wzywała nieznane siostrzyczki na modlitwę, przywoływała je w pobliże Boga, tego Boga, który ukrywał się w Puszkarni, ukrywał się przed okropnymi ludźmi, przed strasznymi kłopotami dzisiejszości, przed tym nieludzkim wszechświatem, przed tym przerażającym kosmosem, który zachwyca maluczkich.
Wtedy nagle sypnął się śnieg z ciemnego, wysokiego chojaka i nagle na tę ścieżkę zimową zwierząt wyszedł żołnierz z wymierzonym w Siódmego automatem.
- Stój! Ruki w wierch! - powiedział niegłośno.
Siódmy zatrzymał się, uniósł ręce z torbą i z tym łomem jak kostur pielgrzymi. Żołnierz podszedł, obmacał Siódmego wolną ręką, szukając broni. Był to sołdat radziecki w papasze z gwiazdą, w watowanej kurtce zwanej "duszogriejką" z oderwanymi pagonami i w watowanych spodniach wpuszczonych w buty z cholewami jak harmonijka. Na nosie miał druciane okulary, przymglone u góry szkieł, jakby wyszedł z ciepłej izby.
- Nie masz, pan, broni? - spytał żołnierz.
- Nie mam.
- A dokąd ty idziesz?
- Do znachora. Do uzdrowiciela. Do takiego, co umie zamawiać.
Żołnierz odstąpił na krok, opuścił lufę automatu. To była stara pepesza, wyświecona na krawędziach, zardzewiała od starości w szparach.
- A jakąż ty chorobę do niego niesiesz?
- Długo opowiadać. A kto ty jesteś?
- Ja odbiłsja od czasti. Rozumiesz, pan?
- Rozumiem. Jesteś dezerter.
- Nie, ja odbiłsja od czasti.
- Zgubiłeś oddział, jednostkę wojskową.
- Tak, prawda.
- Odbiłsja od czasti. To wasze rosyjskie pielgrzymowanie. To wasz bunt przeciwko Bogu i ludziom.
- Chodź, pan, zagrzejesz się. Ty też z daleka idziesz.
Poprowadził go w bok, między krzaki jałowca i kruszyny z zamrzniętymi owocami jak krople świeżej krwi. Tu, w niewielkim załomie, niczym w ostoi albo w mateczniku, paliło się niewielkie ognisko, nad którym wisiał kociołek z wodą parującą już obficie. Podniósł łapkę świerkową, omiótł nią pień pokryty starym lodem.
- Siadaj, pan.
- Nie mogę siadać. Boli mnie tyłek. Postoję. A co ty, bratku, kroisz przede mną sowieckiego razwietczyka, starego sołdata z rosyjskich bajd? Przecież ja ciebie skądś znam.
On kucnął przed ogniskiem i widać było, że to jego ulubiona poza. Smolistym sęczkiem grzebał w głowniach ogniska.
- Tak, prawda. Znasz mnie z Moskwy, może z Leningradu. A kto wie, czy nie z młodości swojej pół rosyjskiej, pół litewskiej, pół białoruskiej. Widzisz, ja odbiłsja od czasti. Idę szukać Aponii. Idę tak wiele dni, tygodni, może nawet lat. Idę do Aponii.
- A co to takiego Aponia?
- Aponia to kraj wolności, szczęścia i sprawiedliwych ludzi. Zawsze zdesperowani Rosjanie wędrowali na wschód pod słońce, szukając Aponii, o której gadała cała Rosja.
- Przecież ty idziesz na zachód.
- A skąd wiesz, w którą stronę idę? - uśmiechnął się żołnierz.
- Idziesz ze słońcem. Ty już wiesz, że na wschodzie nie ma Aponii.
- A może ja wiem, że i na zachodzie nie ma Aponii.
Zagwizdał w dole pociąg. Ale to nie był gwizd. To było rozciągłe, przejmujące buczenie transoceanicznego statku. Tak podczas wojny wołały niemieckie parowozy. Spojrzeli obaj w dół, w tę podłużną białą studnię, którą płynęła z południa na północ czarna łódź pociągu.
Żołnierz nalał wrzątku do metalowego kubeczka i podał go Siódmemu razem z ogryzkiem sinawego cukru.
- Masz, rozgrzej się. Za naszą pomyślność.
Siódmy wziął w zziębnięte palce gorący kubek omotany zwitkami pary.
- A ty wiesz, bracie - rzekł cicho - że my się przez was tak długo i tak ciężko męczymy.
- A ty wiesz, bracie - szepnął żołnierz - że my przez was, przez nas samych i przez wszystkich żywych tak krwawo się męczymy na tej ziemi.
Ze śniegu opodal sterczały badyle żurawin ze zlodowaciałymi jagodami. Zżółkłe stare paprocie wygrzewały się jak mogły w tym szklistym cieple słonecznym.
- Wy jesteście ostatnim kontynentem manichejczyków.
- Nie. To cały świat jest grzechem.
- Słuchaj, bracie, mam gorączkę, z której nic nie wynika. Od wielu dni dręczy mnie stan podgorączkowy. Ale to nieprawda. Ja się szamoczę z czym innym. Powiedziała mi dziewczyna, którą pewnie kocham, chociaż jestem stary, podała mi dziewczyna adres znachora, takiego starca Zosimy, którego trumnę wiatry zniosły na zachód, na te uroczyska półeuropejskie, półazjatyckie, gdzie się przechowuje Pan Bóg. Może nie wiatry go zniosły, ale siła bezwładu, jakaś kontrsiła grawitacji, jakieś ciążenie grzechu, zła, diabolizmu.
- Ja też przekląłem swoich. Poszedłem, gdzie oczy poniosą. A ty, wiesz, bracie w grzechu, że jak będę szedł wytrwale przez całe życie, to obejdę kulę ziemską i dojdę do swoich. Pij, w kubku parzę zioła znad Amuru, z tego miejsca jedynego na ziemi, co go nie ogarnął lodowiec. Z tej enklawy, gdzie przechowały się zioła, trawy i kwiaty, które sadził sam, własną ręką, Gospodin Boh.
- A ty wierzysz, żołnierzu, w Boga?
- Moi dziadkowie umarli w więzieniu, moi rodzice zginęli w łagrze, a ja wyszedłem szukać Boga, jaki by on nie był. Może ty mi wskażesz drogę, bracie rosyjsko-polski czy polsko-rosyjski.
Siódmy objął dłońmi z wolna stygnący kubek. Co to jest ta chwila, myślał. Kiedy to się zaczęło i kiedy skończy. Powietrze zastygło w soplach mrozu, pociąg umilkł pod Nową Wilejką, tylko słońce było ruchome, słońce żółte szło nad horyzontem swoją codzienną drogą.
- Ja bym chciał, żeby nie było mnie, ciebie, ziemi i nieba, żeby nie było też Pana Boga.
Żołnierz przyglądał mu się z głownią w ręku, z głownią okrytą popiołem, głownią z pełgającymi po niej płomyczkami, prawie niewidocznymi w tym blasku dnia zimowego, spotęgowanego przez blendę śniegu.
- Popatrz, ile takich dolin jest na świecie. W każdej gnieżdżą się ludzie. Ty wiesz, że ta ziemia może już tysiące razy była zniszczona, odarta z życia, z egzystencji, i tysiące razy powtarzała życie od nowa, za każdym razem inaczej, na innej zasadzie, w innej intencji.
- Ty jesteś rosyjski Chrystus. Chcesz odkupić winy, grzechy, szkaradność waszego świata.
- Chcę odkupić winy nasze i wasze. Wszystkie grzechy, jakie by się ujawniły tu albo gdziekolwiek, teraz albo w nieskończoności, która kiedyś niespodziewanie się skończy.
- Mnie boli głowa i chciałbym, żeby nie bolała.
- Z ziemi zostanie jeszcze raz starte życie. Zmiecione, spalone, zdrapane.
- A ja?
- Ty zostaniesz.
- Gdzie?
- Tam gdzie wszyscy.
Znowu popatrzyli na dolinę z góry, jak ptaki zamarłe na ośnieżonej gałęzi. Gdzieś tam po prawej stronie, koło przejazdu kolejowego, rzęził silnikami zaryty w śniegach czołg.
- Chcesz już iść? - spytał żołnierz.
- Tak. Muszę już iść.
- To daj, pan, kożuch.
- A ja?
- Dam swoją "duszogriejkę". Przede mną daleka droga. Ty masz już blisko.
- Skąd wiesz?
- Zamieńmy się jak bracia. Ja odbiłsja od czasti. Daj, pan, kożuch.
Zdarł z niego kożuch, wtłoczył w zamian na Siódmego watowaną kurtkę, troskliwie zapiął guziki i pchnął go w dół tą stecką wilków albo może borsuków.
- Dobrze, że zamieniłeś się z dobrej woli - zaśmiał się. - Żegnaj i do zobaczenia. Bo ja obejdę ziemię i tu wrócę. Będę wracać często jak Księżyc, Słońce albo gwiazdozbiór Syriusza.
- Mnie już nigdy nie spotkasz. Żegnaj. Ja muszę znaleźć tę szparę, która otwiera nicość. Żegnaj bracie - kacapie.
Siódmy ruszył w dół, zapadając się po kolana w śniegu, lekko już cukrującym się po wierzchu. Górą odezwał się niegłośno wiatr. Czarne maszty świerków z białymi żaglami płacht śniegu chwiały się przyjmując lodowate podmuchy. Gdzieś wysoko kuł dzięcioł próchniejący pień drzewa. A tutaj w dole wesołe i energiczne sikoreczki myszkowały w oblodzonych krzakach. Znał te ptaki z dzieciństwa jak z zapomnianego podręcznika biologii.
Las się skończył. Była przed nim śnieżna, spadzista łąka, opierająca się o ogrody Dolnej Kolonii. Za domami i koleją strome zbocza z kępkami krzaków opadały ku niewidocznej, pewnie skutej lodem Wilence. A po drugiej stronie stawała dęba biała ściana dąbrowy, biała ściana cienko cętkowana szarymi konarami, biała ściana jak chłodna płyta marmuru z ozdobnym żyłkowaniem.
To wszystko było białe i czarne, białawe i szarawe. Tylko w górze szalał zimowy, najczystszy błękit, pod którym zjawiły się pierwsze przeraźliwie białe obłoki i szybowały coraz śpieszniej we wschodnią stronę nieba.
Takich zim już nigdy nie będzie, pomyślał Siódmy. Żegnam ostatnią prawdziwą zimę.
Wtedy odezwał się cieniutki dzwonek i Siódmy obejrzał się, szukając ministranta prowadzącego księdza z wiatykiem. Ale to były tylko sanie, dawno zapomniane sanie-rozwalinki, białoruski wehikuł zimowy. Koń biegł pod duhą, po pierwszym dzwonku odzywał się następny, potem trzeci i piąty, aż wszystkie złączyły swoje głosy w jeden miarowy dźwięk polifoniczny z rytmem wyznaczanym przez krok konia. Ten naszyjnik z metalowych okrągłych dzwoneczków zamkniętych jak złociste kulki z choinki, z serduszkami uwięzionymi we wnętrzu na zawsze, ten koński naszyjnik zachwycał Siódmego swoją zapomnianą dawno muzyką. Siódmy stanął i patrzył, jak te sanki ze zgarbioną figurką furmana, co klęczał pośrodku w grochowinach, jak te sanki ślizgają się lekko po ubitym śniegu drogi i pędzą tam, gdzie stoi czołg z wyciągniętą konwulsyjnie lufą.
Siódmy zszedł tą stecką, wyznaczoną przez dzikie zwierzęta, do pierwszych zabudowań. Stanął tu na skraju drogi, jeszcze raz obejrzał tę całą zaczarowaną dolinę, zaczarowaną dla niego i dla wielu jego krewnych, przyjaciół i wrogów, co ich już nie ma, jeszcze raz spojrzał za siebie na te niezbyt strome stoki, opadającą w dół czerń lasów, jakby się wylewała z ogromnego i ośnieżonego cebra, zerknął w stronę miasta, co złociło się złotymi kopułami cerkwi i grynszpanowymi dachami kościołów, popatrzył na tę dąbrowę, zamarłą niczym marmurowy nagrobek z nieczytelnymi napisami w nieznanym języku, napasł oczy tym wszystkim jeszcze raz i ruszył w stronę domu na rogu ulicy Dolnej i Kolejowej, a może Krętej.
Otworzył furtkę na zardzewiałych zawiasach i słuchał z jakąś dotkliwą rozkoszą skrzypienia zawiasów.
Pies wyskoczył spomiędzy składzików albo może piwnicy i odryny, rzucił się na Siódmego, ale zawisł w powietrzu na pół uduszony, z wyciągniętymi rozpaczliwie łapami, bo zatrzymał go łańcuch przymocowany metalowym kółkiem do długiego drutu.
- Panfil, piesku drogi, nie poznajesz? - spytał. Pies chyba nie poznawał, bo opadł na przednie łapy, zakręcił się stropiony w miejscu i szczeknął jakoś w bok, ale łypał bacznym okiem na intruza.
Siódmy wszedł do ganeczku dziurawego jak sito, bo ściany pełne były szpar, pęknięć i dziur po sękach. Wytarł nogi w rozścielone rózgi olszynowe, zapukał do drzwi.
Wtedy usłyszał ze środka nieśpieszne kroki. Ktoś podchodził leniwie mówiąc coś do siebie albo do siedzącej w głębi osoby. Drzwi otworzyły się z jękiem, który też tkwił gdzieś pode czaszką w jakiejś studzience pamięci. Przed nim stał niemłody mężczyzna, ale jeszcze nie siwy, krótko ostrzyżony z nierównym przedziałkiem po prawej stronie. Na nosie miał okulary w brązowej oprawie i ślady po uczuleniowych zapaleniach skóry pod tymi szkłami. Była to twarz pospolita, trochę wschodniosłowiańska, pozbawiona cienia urody, wdzięku, błyskotliwości. Szare oczka, gruby nos, wąskie usta i niezbyt natrętny zarost przypominający raczej azjatyckie stepy niż śródziemnomorskie wyspy. Ta twarz też coś przypominała Siódmemu, a przypominała mu lęki z dzieciństwa, żeby tak nie wyglądać, jak dorośnie, bo wtedy wokół niego wielu ludzi miało takie nieładne, wypłowiałe, poczciwe, ale nie pociągające fizjonomie.
- Dzień dobry - powiedział - przysyła mnie Henia, panna Henryka.
- Ach tak - błysnął szkłami gospodarz. - Niech pan wejdzie.
Wpuścił go do środka, do pokoju, który był zarazem jakby pokojem jadalnym i kuchnią staroświecką, oddzieloną od reszty pomieszczenia ogromnym kredensem, jaki stał niegdyś w każdym szanującym się domu.
Gospodarz siadł na starej, trochę dziurawej otomanie i opadł na oparcie jakby po ogromnym wysiłku.
- Niech pan siada - wskazał krzesło gościowi.
- Przepraszam, ale nie mogę usiąść. Boli mnie biodro, zostałem uderzony. Może za chwilę.
Poczuł raptem, że coś zimnego dotyka palców jego opuszczonej dłoni. To kot, szary kot z ciemnymi poprzecznymi pręgami na grzbiecie wspiął się na tylnych nogach jak zając i z niezwykłą, prawie naukową uwagą wąchał rękę przybysza. Siódmy chciał go pogłaskać, żeby okazać zwierzęciu życzliwość, ale kot uchylił się od tej pieszczoty i z godnością zaczął odchodzić w stronę kredensu.
Gospodarz dotknął swego czoła, patrzył chwilę w drewniany blat starego stołu. Wreszcie podniósł głowę.
- Co panu dolega?
- Świadomość.
Gospodarz uśmiechnął się i nie spuszczając wzroku z Siódmego powiedział:
- Świadomość to ciężka choroba. To rak, który żre artystów, uczonych, duchownych, czasem nawet polityków. Czym się pan zajmuje, drogi panie?
- Zanim przeszedłem na wcześniejszą rentę, byłem antykwariuszem.
- Nie wygląda pan na antykwariusza.
- Różne rzeczy robiłem w życiu, tak jak wszyscy w tym miejscu Europy. Pan mi kogoś przypomina. Czy nie spotkaliśmy się już w naszym życiu?
- Ja wszystkim kogoś przypominam. Gdybym był próżny, to bym pomyślał, że mam w swoich rysach coś boskiego, ale z pewnością mam na sobie widoczny szew kodu przeciętności, jakiś wzór wspólnego nam mianownika, jakiś zakrętas stylistyczny natury, co się wszędzie powtarza. Ja chyba podobny jestem do niektórych drzew, kamieni, a nawet do jakichś faz pogody. Jestem czymś w rodzaju notatnika, w którym Pan Bóg, natura albo przeznaczenie coś sobie notowało dla pamięci, i te notatki zostały na mnie, we mnie, koło mnie. Jeszcze nie wyprowadzone na czysto, jeszcze nie wystylizowane do doskonałości, jeszcze nie zamknięte we wzór piękna.
- Mnie zadręcza ten mój potwór, który mnie zjada przez wiele lat i który mnie nigdy nie opuści.
- Pan wierzy, że ja potrafię go zabić raz na zawsze?
- Nie wiem. Tak mówiła Henia.
Skrzypnęły drzwi do bocznego pokoju. Siódmy zobaczył starą kobietę o ufarbowanych włosach i z twarzą, którą także skądś pamiętał. Spostrzegła obcego, cofnęła się, zamykając z powrotem drzwi.
- To moja matka - rzekł nie wiadomo po co gospodarz.
- Ja nauczyłem się wytwarzać sam z siebie swój własny narkotyk odcedzany z mojej chemii wewnętrznej, naładowanej moją elektrycznością. Ten mój narkotyk osłabia i łagodzi cierpienie. Ja przez całe dnie wydzielam z siebie, i siebie tym karmię, ten narkotyk, tę ambrozję, która zwalnia rytm serca, czasem z nagła podnosi temperaturę, kiedy indziej podsuwa nowy szyfr słów, nieokreślonych znaczeń i bezsensownych myśli.
- Tak, znam to - uśmiechnął się znachor. - Widzi pan, ja kiedyś sobie pomogłem, wyleczyłem siebie czy może raczej zaleczyłem. Bo zupełnie wyleczyć tego nie można.
Za kredensem widać było fragment okna, nagi krzak bzu, a dalej, za szpalerem równo przyciętych sosenek, nasyp kolejowy. Zza futryny wysunęła się paszcza lokomotywy z wielką literą V jak z kagańcem. Ciężki transport wojskowy w chmurach nisko zalegającego dymu toczył się pracowicie na wschód.
- Ja muszę się wyleczyć - powiedział Siódmy. - Ktoś musi we mnie to zatruć, wypalić, zabić.
- A próbował pan tak jak inni: topić się w codzienności, zbawczej, przytulnej, miłej codzienności? A próbował pan zainwestować w ambicje, w takie chore, rozdęte, zżerające nieustannie głody i apetyty? A próbował pan zakochać się tak straszliwie, żeby stracić, żeby właśnie stracić świadomość?
- Przecież pan wie, że tego nie potrafimy. Dlatego, że jesteśmy zbudowani z atomów świadomości. W naszych żyłach bulgoce świadomość zabarwiona na czerwono. Nasze kości wypełnia straszny szpik fermentującej pamięci. Przecież my jesteśmy braćmi. Dwunogami chorymi na białaczkę świadomości.
Ktoś szedł przez podwórze do ganku. Młoda kobieta w chustce na głowie, w wyszywanym chudo kożuszku, w filcowych kapcach na nogach. Poprawiła pasmo opadających na oczy ciemnych włosów i Siódmy raptem poznał w niej tę dziewczynę o wystających kościach policzkowych i bladych ustach jakby prowokujących do pocałunku. To była ta karaimka albo tatarka, którą spotykał czasem w życiu. A ona weszła do ganeczku i Siódmy zamarł, czekając, kiedy otworzy drzwi, wejdzie do tej jadalni. Ale nie weszła, usłyszał szczęknięcie jakichś innych drzwi i oddaloną czyjąś rozmowę za drewnianymi ścianami.
- Tak, jesteśmy braćmi - powiedział cicho gospodarz.
- Czy pan wie, co się dzieje na świecie? - spytał Siódmy.
- Niewiele. Mało wiem, bo rzadko wychodzę na świat. Świat już mnie nie znieczula, nie odrywa moich myśli od tej jednej myśli, świat mnie rozczarował i zniechęcił, nie, raczej może znudził zobojętniał, stał się mało ciekawy i strasznie podobny do siebie we wszystkich elementach. Ale to ogólna dolegliwość, niedomoga wieku starczego. Wszyscy są rozczarowani, tylko nie wszystkim to rozczarowanie obnaża nachalnie nerw, ten straszny nerw świadomości.
- Mam znowu temperaturę - rzekł Siódmy, siadając na brzegu krzesła wyścielonego podartą skórą. - W Puszkarni, mówią, ukrywa się Pan Bóg. Tak ktoś powiedział żartem, komu życie dopiekło. Może Pan Bóg ukrywa się także przed swoją boską świadomością?
- Ja myślę, że go znudzili, zamęczyli, zadręczyli. Wszyscy chcą na Panu Bogu robić interesy. Nawet tacy biedacy jak my ciągle go szarpiemy o pomoc, o szczęśliwy traf, o wyniesienie się nad innych. Pan Bóg ucieka przed nami.
- Ja bym chciał tak wierzyć jak wiejska baba. Żeby w tej wierze zanurzyć się niczym w jeziorze na zawsze, na nieskończoność.
- Każdy by chciał - zaśmiał się gospodarz.
- Ale przecież się pan sam wyleczył?
- Kto panu to powiedział?
- Tak mi się wydawało. Tak zrozumiałem ze słów Heni.
- Z tego nie można się wyleczyć. To można tylko zaleczyć.
Z ganku wszedł mężczyzna w czarnej wyszmelcowanej kurtce, pod którą widać było robocze ubranie lśniące od smarów. Nie pozdrowiwszy obecnych przeszedł do tych drzwi, w których pokazała się przedtem kobieta, powiesił na gwoździu czapkę z pękniętym daszkiem i zniknął w bocznym pokoju.
- To mój ojciec - rzekł gospodarz.
- Po co pan mi to mówi?
- Bo ja się im przyglądam, jakbym ich pierwszy raz w życiu widział. Wie pan, wie pan, mnie ta choroba wraca do jakiś czas. Wiosną albo jesienią. Zdarza się, że w środku lata. Nie umiem odkryć w tych pojawianiach się jakiejś regularności, logiki, czy klucza, który by pomógł objaśnić.
- Pan przeżywa nawrót, niespodziewany atak?
On ujął go raptem za rękę i ścisnął z całej siły.
- Niech pan skupi swoją moc wewnętrzną - szepnął. - Całą jaźń, wszystkie myśli i przeczucia. Niech pan natęży wolę, całego siebie wewnętrznego, niech pan krzyknie sobie i wszystkim dokoła to swoje pragnienie. Nadeszła chwila cudowna, jedyna dla ciebie, dla mnie, dla tych, którzy znaleźli się przypadkiem teraz z nami, dla tych wybranych wybiła godzina sposobna, moment jedyny, niech pan skupi się, niech pan woła wewnętrznym głosem, niech pan prosi Boga, kimkolwiek on jest, niech pan, niechaj...
I umilkł raptem z wyrazem przejmującego bólu na twarzy. Może to jedyna chwila, nie można jej stracić, pomyślał Siódmy. O nagłą i niespodziewaną śmierć proszę. O śmierć doszczętną. O unicestwienie w nicości.
Długo trwała przejmująca cisza, aż wreszcie za ścianą odezwał się suchotniczy kaszel tego starego człowieka, który przyszedł w wyszmelcowanej kurtce.
- To mój ojciec - powiedział Siódmy ledwo słyszalnie.
- Nie, to mój, przyszedł do mnie, wrócił z fabryki albo może z cmentarza. Pan pomyślał, pan nadał to jedyne największe pragnienie, pan je zamknął w energię o najwyższym natężeniu?
- Tak. Zrobiłem to.
- Uczynili to i inni.
- Kto?
- Ci co są teraz z nami, co słyszą nasze słowa, czują ciepło naszego oddechu.
- Wie pan, ja spotkałem tu w lesie Czaadajewa, Rosjanina, który zbuntował się przeciwko Bogu, Rosji i carowi. Czy pan słyszał kiedyś o szlachetnym i nieszczęśliwym Czaadajewie?
- On umarł. W domu wariatów, modląc się do katolickiego Boga. A było to sto pięćdziesiąt lat temu.
- Spotkałem jego prawnuka. Szedł na zachód szukać szczęśliwej krainy, którą bracia jego nazwali Aponia. Na razie odebrał mi kożuch, a w zamian podarował tę watówkę.
- Wszyscy piękni i szlachetni Rosjanie umierali w domach wariatów.
- Wszyscy piękni i szlachetni Polacy umierali w domach wariatów.
- Dobro, piękno, szlachetność, odwaga, prawda, te wszystkie stare boginki mieszkają dziś w klinikach psychiatrycznych, odziane w doskonałe kaftany bezpieczeństwa najlepszych firm światowych.
Siódmy odwrócił raptem głowę, jakby jakiś zimny powiew dotknął jego spoconej szyi. Zobaczył to okno, które pamiętał całe życie. Obmyte deszczami, zjedzone przez korniki, ze złuszczoną farbą niewiadomego już koloru, i te małe szyby łączone z kilku odłamków szkła, spajane, zlepione, z okami powietrza zatopionymi na zawsze w stygnącym szkle. A za tym oknem była gęstwa kędzierzawych czarnych ogrodów, nad nimi rozległy stok nakryty obrusem ponowy, a jeszcze wyżej czarno-zielona palisada lasu i ogrom niebieskiego nieba, z którego spłynęły już białe mydliny obłoków. I z tego rzadkiego lasu, w bok od żeńskiego klasztorku, w którym ukrywał się Wilner, przywódca powstania w getcie warszawskim, i mógł się ukrywać do końca wojny bezpieczny, ale zginął w Wielkanoc wojenną albo zaraz po Wielkanocy, więc z tego rzadkiego lasu wysnuwał się i opadał ku dolinie cienki, przejrzysty dym i Siódmy wiedział, że ten dym wysnuwa się z ogniska, co grzeje zziębniętego Czaadajewa, który "odbiłsja od czasti".
- Może wyciągnę wróżbę? - zapytał Siódmy. - Mam przy sobie wachlarz losów - wskazał torbę. - Kiedy trzeba, wydziobuję jak papuga.
- Niech pan ciągnie. Zobaczymy.
Wyjął zmarzniętą matrycę spomiędzy innych, zaczął czytać sylabizując: - Straszny ból w dzień i w nocy...
- Znam - uśmiechnął się gospodarz. - Pamiętam.
I przymknąwszy powieki jął recytować ściszonym głosem:
straszny ból
w dzień i w nocy
ból głowy
ból serca
ból pamięci
ból w przeszłość
i ból w przyszłość
ja już tego nie wytrzymam
W głębi domu znowu kaszlał ojciec uzdrowiciela. Siódmy patrzył na ściany i poznawał je. Tektura, na której wieszało się kalendarz z kartkami do zrywania. Na tej tekturze święty Jerzy na koniu i w zbroi kłuje piką zielonego smoka. A wokół świętego cała chmara czarnych kropek, które pozostawiły muchy w ciągu dziesiątków lat. Tam dalej gwóźdź w ścianie, ogromny, majestatyczny sztyft, na którym wisi kozia nóżka, dyscyplina, co się jej zażywało w młodości. A tu zwalisko kredensu, spękanego, wyłysiałego, trochę przechylonego na bok, z wyszczerbionymi kubeczkami na blacie, z koszyczkiem na chleb, z oberwanym starym zeszytem pozostałym po jakimś dziecku, które dawno dorosło, ruszyło w świat i wszelki ślad po nim zaginął.
- Jak pan się czuje? - spytał lekarz od świadomości.
Siódmy zwrócił głowę w jego stronę. Gospodarz, nie czekając na odpowiedź, patrzył gdzieś ponad głowę gościa i ogryzał paznokcie. Już był zmęczony tą wizytą, już myślał o czymś innym, już rezygnował z charyzmy cudotwórcy.
- Skąd pan zna ten wiersz?
- Pamiętam. Już nie wiem skąd. Gdzieś słyszałem. Ktoś mi mówił. Dlaczego pan go nosi ze sobą?
- Mam tom cudzych wierszy przy sobie. Jakiś poeta patrzy teraz na księżyc w nowiu, który pojawił się za dnia, patrzy w pogodne niebo i myśli, co się stanie, gdy jego tomik pod tytułem "Pieśni na głos a capella" trafi do rąk tysięcy ludzi. A ja ten tomik wydrukuję, gdy tylko będzie sposobna chwila. Wydrukuję, jeśli nie spotka mnie zła przygoda.
- Jak pan się teraz czuje?
- Dobrze, chyba dobrze - Siódmy wsłuchał się w siebie. - Jest mi lekko i dobrze. Po raz pierwszy od wielu miesięcy minęło napięcie. Bo ja od kilku lat jestem wewnętrznie sprężony jak butla z trującym gazem. Bez powodu, bez przyczyny, bez żadnej nadziei na przyszłość. Ale teraz mi dobrze. Teraz lekko.
Znowu ktoś kaszlał w tym domu. Może ojciec uzdrowiciela, a może ta dziewczyna o skośnych oczach karaimki czy tatarki. Za kredensem, we fragmencie nagiego okna po przeciwległej stronie kuchni, widać było ośnieżony nasyp torów kolejowych, a po tych niewidocznych torach szła wacha, trzech żołnierzy w furażerkach i w nausznikach. Szli, rozglądając się na boki, szli pod wiatr, pod mróz, w obcym, wrogim kraju.
- Przecież to jest mój dom - powiedział nagle Siódmy. - Znam tu każdy sprzęt, każdą dziurę w ścianie. Pamiętam, jak wacha szła po torach zawsze od Wilna do Nowej Wilejki.
- To jest mój dom - rzekł znachor. - Widział pan moją matkę i mojego ojca. Ja tu wróciłem, żeby umrzeć.
I wtedy raptem zobaczył Siódmy, że na szyi uzdrowiciela, po obu stronach grdyki, mży w cieniu to szare światełko, że jakby popielaty neon przebijał łagodnym blaskiem chrząstki krtani i bladą skórę tego człowieka z anonimową twarzą tajnego wysłańca niebios.
Ja:
Letni niedzielny poranek. Zapowiedź upału, niedzielnych igraszek na łonie przyrody, powrotów do domów z opalenizną i bukietem kwiatów. Siedzę na rozbebeszonym łóżku i myślę o swoim niefarcie. Wszystko się sprzysięga przeciwko mnie, najlepsze sytuacje obracają się przeciwko mnie, najprzychylniejsze gwiazdy odwracają się ode mnie. Gdzie jest przyczyna. Kto odstrasza szczęście. Co przynosi nieszczęście.
Patrzę z uwagą po pokoju, w którym przeżyłem tyle lat. Znajome ściany, przyjazne mi meble, bliskie bibeloty. Na ulicy w ciszy niedzielnej grucha para synogarlic, która przylatuje do nas z sąsiedniego placu. Senna mucha, ogromna i ciężka, wlatuje z balkonu i zaraz wylatuje z powrotem na wolność.
I naraz mój wzrok potyka się o metalowe kółko na kluczyki z wisiorkiem z topazu. To kółko i ten topaz leżą sobie w starej wazie między papierami już kilka lat. Dostałem to od kogoś w prezencie, ale nie mam okazji użyć, bo nie dorobiłem się samochodu.
Tknięty przeczuciem biorę owo cacko i pędzę do kalendarza z zeszłorocznego roku. Wertuję zszarzałe strony, wreszcie mam, znalazłem: porady astrologa. Oczywiście, topaz podarowany przynosi nieszczęście. Szczególnie dla urodzonych w znaku Raka.
Ogarnia mnie raptowny przymus pozbycia się nieszczęsnego kamienia. Nakładam więc szlafrok i tak w piżamie i szlafroku zbiegam na ulicę, staję na skraju chodnika. Cisza, niedzielna martwota. Przedsmak sierpniowego skwaru. Kilka metrów dalej stoi czarna wołga. Poza tym kompletna pustka.
Więc zręcznie, jak gdyby nigdy nic, upuszczam skażony przekleństwem przedmiot do rynsztoka. Pada tam z cichym brzękiem i ja, wolny już od fatalnych przeznaczeń, przechodzę ulicę, wkraczam w mrok podcieni, udając, że idę do sklepu po bułki. Ale robię to na niby, dla świętego spokoju, bo przecież sklep jest zamknięty.
Odegrawszy tę komedię przed samym sobą, chcę wracać do domu i kiedy zamierzam wyłonić się zza filaru i wejść w pełne słońce sierpniowej niedzieli, raptem widzę, że z czarnej wołgi wychodzi kierowca, tęgi jegomość w białej koszuli z zawiniętymi rękawami. Rozgląda się bacznie dokoła, sprawdza, czy nie ma świadka swojego zamierzonego czynu, a może nawet występku, więc sprawdziwszy, że nikogo wokół nie ma, ukradkiem zbliża się do rynsztoka, szybkim ruchem podnosi kółko z topazem, chowa do kieszeni swych spodni i jak gdyby nigdy nic, pogwizdując wraca do samochodu, siada za kierownicą, zapala silnik, włącza wsteczny bieg i jak najszybciej chce wyjechać z parkingu. Ale wtedy nie wiadomo skąd na tę pustą ulicę wylatuje ogromny mercedes z dyplomatyczną rejestracją i oto w tym strasznym pustkowiu, między uśpionymi jeszcze domami, w przeraźliwie biały dzień kufer cofającej się wołgi zderza się z niesamowitym łoskotem z przodem pędzącego mercedesa. Straszliwa detonacja, sypiące się szkło, pisk opon, czyjś krzyk, spiętrzone pod niebo blachy i okropna cisza.
Za kim skrada się nieszczęście. Za kierowcą z czarnej wołgi czy za mną. Za kim chodzi śmierć. Za szoferem czy za mną.
Rozdział IX
To tak, jakbym się przejrzał w oknie zamglonym przez mróz, pomyślał Siódmy. Przecież to mój dom, moja matka i mój ojciec umierający na gruźlicę. I on, ten uzdrowiciel, też mój. Mój brat, moje widmo, mój zły duch. Ja nikogo na świecie nie kochałem. Ja nie kochałem nawet siebie. Jestem soplem wiecznego lodu strąconym z przestrzeni międzygwiezdnej na tę ziemię. Dlaczego się męczę, niczym się nie męcząc. Dlaczego ja się dręczę, przez nikogo nie dręczony.
Szedł pod górę o tej pierwszej szarówce zimowej, kiedy jeszcze wszystko widać, ale też już wszystko traci ostrość, rozmydla się, a raczej się rozszerza. Szedł do góry, w stronę Placu Trzech Krzyży, ulicą Książęcą, co się wspina ostro rozjeżdżoną skarpą, splantowanym brzegiem Prawisły. Z prawej strony stały skoty, dalej, w pobliżu wiaduktu mostowego, porozstawiano namioty wojskowe, z których wyciekał niezdecydowany, chudy dym. A pod samym wiaduktem warowały czołgi z byle jak sterczącymi na wszystkie strony lufami. Ulice przegradzały posterunki żołnierskie, które rozpędzały jak dzikie ptactwo zabłąkane i strwożone pojedyncze samochody osobowe.
Wtedy od rzeki podniósł się gwałtowny klekot silników. Siódmy odwrócił się i patrzył, jak nad nurtem nie zamarzniętej do końca rzeki lecą czarne wilki, krwawe psy Maluty Skuratowa, przywódcy opryczniny Wielkiego Cara.
Gdzieniegdzie zapalały się światła. Siódmy dochodził już do stromych urwisk ciągu parkowego, gdy raptem spomiędzy drzew, od strony ulicy Frascati, wybiegł mężczyzna bosy, w koszuli tylko i w spodniach, mężczyzna ani stary, ani młody, z nie ogolonym od kilku dni zarostem, i jęcząc albo wyjąc niegłośno zjechał na piętach po śniegu na chodnik, przebiegł ulicę na ukos, skoczył na następną skarpę, ale się poślizgnął, upadł, natychmiast się zerwał, uderzył łbem skudłaczonym w oszroniony pień drzewa i rycząc raptem jak odzierany ze skóry, pobiegł w górę, w stronę Muzeum Wojska.
Siódmy, zaskoczony, odprowadzał go wzrokiem, patrzył, jak on biegnie, potyka się, jęczy niczym oszalałe zwierzę. Temu uciekinierowi przyglądali się również żołnierze. Jedni uśmiechali się radzi widowisku, inni pokazywali kolegom wyciągniętymi rękami tego półnagiego mężczyznę, co jak chore zwierzę leciał nie wiadomo skąd i dokąd. Ale żaden z wojskowych nie zdjął automatu z ramienia, nawet nie wołał za nim, ani nikt go nie ścigał.
Wtedy Siódmy usłyszał za sobą ochrypły głos:
- Trzymajcie go. Łapcie. On zwariował.
Mówiła to młoda, blada kobieta o białych ustach bez kropli krwi, która niezdarnie zsuwała się z ośnieżonego zbocza.
- Dlaczego go nikt nie łapie. Boże, on jest szalony. On coś zrobi ze sobą - powtarzała niegłośno, jakby do siebie, a zarazem i do wszystkich obecnych w tej dziwnej, przedwieczornej chwili.
- Co się stało? - spytał machinalnie Siódmy.
Kobieta zatrzymała się, poprawiła opadający na czoło mokry kosmyk żółtawych włosów. Była tylko w szlafroku narzuconym na koszulę nocną i w mokrych, rozdeptanych kapciach.
- Zjadł kotlety schabowe z człowieka - powiedziała beznamiętnie.
Siódmemu wydało się, że się przesłyszał. Przełknął raptownie gęstą i gorzkawą ślinę.
- Jak to z człowieka?
Podeszła bliżej i nie patrząc na Siódmego, z głową skierowaną w bok, w tę stronę, gdzie uciekał mężczyzna, powiedziała ochryple:
- Ze swojej kochanki.
Poczuł kwaśny odór nie strawionego do końca, nie wydyszanego do końca, nie zassanego w tkanki do końca alkoholu. Siódmy milczał zdjęty zgrozą. Kątem oka widział, jak hen koło wiaduktu ten mężczyzna, pewnie jej mąż, leciał z krzykiem w dół ze skarpy tam, gdzie stały czołgi. Leciał z rozkrzyżowanymi ramionami, jakby chciał się unieść w powietrze.
Kobieta pochyliła się i nabrała w dłonie mokrego śniegu. Przez moment w rozcięciu koszuli zakolebały się młode i niespodziewanie urodziwe białe piersi. Przetarła wybladłą twarz garścią śniegu. Mętne krople ściekały z brwi na zaczerwienione oczy.
- Zabiliśmy ją w nocy. On zabił. On zabił z własnej woli - dodała cicho.
Ten mężczyzna leciał teraz przez zagajnik wzdłuż wiaduktu. Potykał się, padał na kolana w głęboki stary śnieg, zrywał się i z rękami umaczanymi w śniegu jak w białych rękawiczkach pędził przed siebie gnany przez bojaźń bożą.
- A ja w południe usmażyłam kotlety - szepnęła. - Żeby nażarł się jej do syta. Żeby miał jej dosyć na zawsze.
Siódmy, wstrzymawszy oddech, zaczął odchodzić prawie na palcach, by nie skrzypnąć śniegiem, by nie przerwać jej letargu. Ona została tak u podnóża skarpy. Mówiła coś do siebie, wykonując jakieś gesty perswazji obnażonymi rękami, zaśmiała się nawet cicho. A potem ruszyła śladem swego mężczyzny, który zniknął gdzieś nad Wisłą.
Siódmy zatrzymał się w połowie zbocza. Nabrał śniegu, wziął garść ponowy z jakiejś rozpadliny i zaczął jeść ten śnieg jak manną kaszę. Znowu wraca gorączka, powiedział sam do siebie. Ale i tak przeżyłem ojca. Wcześniej od niego zacząłem chorować i później od niego umrę. Już na pewno nie umrę młodo. Jaka szkoda, że nie umrę młodo.
Wyszedł na Plac Trzech Krzyży, z czołgami, z ogniskiem pośrodku jednego z trawników przykrytych teraz śniegiem. Chodnikami szli ludzie. Starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni, sporo młodzieży. Jakaś młoda kobiecina o wyglądzie inteligentki wypuściła na jezdnię paroletniego chłopczyka z zabawką - pistoletem automatycznym przewieszonym przez ramię na plastykowej taśmie. Chłopczyk zaczął chodzić między żołnierzami blokującymi ulicę. Naśladował ich sposób noszenia broni, udawał ich krok, robił takie same miny jak oni. A ludzie w milczeniu patrzyli ze zgrozą na ten niby sielankowy obrazek i każdego z nich ogarniało raptem jakieś niejasne, ale bardzo niedobre przeczucie.
Siódmy patrzył na ten posępny tłum w ciemnych tułubach, bez koloru, bez uśmiechu, bez ambicji do oryginalności. Spoglądał na to rojowisko ludzi idących pieszo do pracy albo wracających z pracy na własnych zmęczonych nogach. Wszędzie była jakaś przejmująca cisza i tylko czasem odzywał się głośniejszy tupot, który wkrótce zacichał.
Najlepszych, jak zawsze w tym kraju, czeka zagłada, powiedział sam do siebie Siódmy. Pójdą do więzień, do podziemia, pod kule. Zeżre ich samotność, rak, zgryzota. Nawet nie znajdą tego pocieszenia, że ktoś ich pamięta, że ich ofiara będzie przykładem i natchnieniem. Reszta zacznie robić niewielkie pieniądze i marne interesy na agonii ojczyzny. Tam nakłamią, gdzie indziej oszukają, ówdzie wyżebrzą trochę szmalu, odrobinę współczucia, krztynę zapomogi moralnej. To już nie ojczyzna Łukasińskich i Trauguttów. To kraina Chlestakowych.
Ruszył Nowym Światem obok gmachu partii strzeżonego przez czołgi i skoty. Tutaj żołnierze i milicjanci nie legitymowali przechodniów. Wokół tego budynku rozpościerał się wąski obszar markowanej normalności, udawanej elegancji i wysilonej uprzejmości. Wzdłuż całej ulicy zapaliły się światła latarń, chociaż jeszcze było widno, chociaż jeszcze tułało się między domami trochę łuny pozachodniej.
Żeby zagrzać ręce wsadził dłoń do prawej kieszeni "duszogriejki". Wymacał palcami jakiś śliski, zimny pakiecik. Wyciągnął go, rozwinął i w rumianej poświacie zimowego przedwieczoru zobaczył trochę zżółkłą, mocno wytartą, ze śladami zacieków, gazetę rosyjską, a właściwie radziecką, bo była to "Prawda". Machinalnie zerknął na datę. Luty 1945. Tytuł informował, że rozpoczęła się Konferencja Jałtańska, najważniejsze wydarzenie XX wieku. Siódmy złożył z powrotem tę gazetę tak, jak była uformowana od lat, chciał ją wrzucić do ulicznego kosza na śmieci, ale raptem się zawahał. Wydało mu się, że ta stara gazeta jeszcze się na coś przyda, że odegra jeszcze jakąś rolę w jego życiu. Więc wsadził ją z powrotem do tej kieszeni, w której przesypywały się okruszki starego chleba i źdźbła tytoniu, a właściwie pociętych łodyg tytoniowych, zwanych kiedyś "kariszkami", gdy paliło się je w zwitkach gazetowych. Gdzieś w tych mijanych domach znowu słychać było głos generała emitowany przez radio albo może przez telewizję. Generał zachwycał się ościennym mocarstwem.
I w tym momencie Siódmy pomyślał o Sopocie, o tym starym kurorcie nadmorskim na początku lat pięćdziesiątych, o tym czasie bożonarodzeniowym i o swoim pobycie u przyjaciół, co go przygarnęli bezdomnego na święta. Mieszkali oni na parterze wilii, a pierwsze piętro zajmowała jakaś wdowa, pyszniąca się wielką ilością złotych zębów, jakaś urzędniczka magistratu z córką i dwoma synami, trójką dorodnych dzieci urodzonych pośpiesznie, jakby z jednej sztancy, w odstępach rocznych. Tą jej córką była Wanda, wysoka dziewiętnastoletnia dziewczyna, ładna bardzo i świadoma własnej urody, przeglądająca się nieustannie w lustrach, szybach, polerowanych blatach stołów, a nawet w szklanych spodeczkach. Była bardzo ładna i Siódmy nawet nie pomyślał wtedy, że to uroda ocierająca się o banalność, a do tego niebezpieczna, bo już ze znamionami krótkotrwałości. Wanda była piękna i grała piękną. A akompaniowali jej matka oraz bracia. Ci młodzieńcy odgrywali zazdrość o siostrę, symulowali srogość w pilnowaniu jej cnoty, a matka upostaciowała się w symbolu szlachetnej matki z polskich kresów, której córkę Bóg wybrał do wyższych, na razie nieokreślonych celów.
Choinki, zimne ognie, kolędy, skryte uściski dłoni, potajemne całusy, delikatny nacisk wileńskich przyjaciół i nachalny szantaż braci sprawiły, że Siódmy, sam nie wiedząc jak, oświadczył się o rękę Wandy zaraz po Trzech Królach. I nie został odrzucony. Wiosną w miejscowym magistracie, gdzie pracowała przyszła teściowa, bez zbędnych formalności udzielono ślubu młodej parze. I w ten sposób zaczął się rozpad małżeństwa Siódmego.
Był już koło swego domu. U wylotu kanionu ulicy piętrzył się poczciwy Pałac Kultury jak zgnieciona stara chałupa. Na wieży migało malinowe światło, które było jakimś nie znanym sygnałem dla egzekutorów stanu wojennego. Czy my mamy dzieci, spytał sam siebie Siódmy, czy nie mamy. Czy jesteśmy dzietni, czy bezdzietni. Ale jaka to różnica. Ona tam czeka, a ja uciekłem po rynnie. Uciekłem przed milicją czy przed nią, Matko Święta. Ta gorączka jest z choroby czy ze mnie, z mojego wewnętrznego narkotyku, co go wytwarzam dla zabicia myśli, dla zabicia chwili, dla zabicia przeczuć.
Zatrzymał się koło sklepu dla dyplomatów, ukrytego w podcieniach długiego domu. Patrzył z przyjemnością, jak w zgodnym ogonku stali po deficytowe mięso kolorowi i biali, Żydzi i Arabowie, imperialiści i demoludy. Gdzie nie ma wolności, tam są przywileje, powiedział do siebie.
Oto i brama domu. W głębi widać puste podwórze. Nikt nie kręci się przed bramą, nikogo nie widać na podwórku. Siódmy ostrożnie wchodzi między ściany pomalowane zupełnie świeżymi napisami. Wszędzie wielkie litery V jako symbol zwycięstwa, a w środku znak rozpędzonego i zdziesiątkowanego Związku.
Jeśli tu wyjdą na niego, ma gdzie uciekać. Oparł się o drzwi na klatkę schodową sąsiadów, klatkę schodową, w której nigdy nie był, choć mieszka tu wiele lat. Oparł się plecami o szklane drzwi i czekał na szczęśliwy los. W którymś z mieszkań na tej klatce, a może we wszystkich mieszkaniach, radio grało tę pieśń skomponowaną przez carskiego artylerzystę, która stała się ulubioną melodią Polaków. Aluzja to pokarm zniewolonych, przemknęło przez myśl Siódmemu.
Wtedy raptem pokazał się dozorca, czyli, jak się teraz mówiło, gospodarz domu, pan Zdzicho. Szedł chwiejnie od strony swojej klatki schodowej i niósł ogromną szuflę z dykty do odrzucania śniegu. Miał na głowie futrzaną czapę z daszkiem jak wielu ludzi w tym mieście, szyję owinął sobie wystrzępionym szalikiem i mrużył oczy, bo nawet ta resztka światła dziennego raziła jego wzrok. Siódmy od razu zrozumiał, że gospodarz domu w ciężkim kacu pomylił pory dnia i myśląc, że to świt, wyszedł służbiście do śniegu. Ale śniegu było niewiele, więc pan Zdzicho zatrzymał się koło trzepaka, zaczął obmacywać kieszenie w poszukiwaniu papierosów oraz zapałek. A w tych czynnościach było tyle spokoju, łagodnej nudy i gwarantowanego bezpieczeństwa, że Siódmemu przyszła ochota zaryzykować.
Wyszedł z ukrycia i zbliżył się do gospodarza domu. Pan Zdzicho chwiał się, wsparty karkołomnie jednym łokciem na trzonku szufli. Drugą ręką usiłował zapalić ustnik wadliwie włożonego do ust papierosa. Szły od niego wyziewy przeróżnych spirytualiów. Pan Zdzicho pił wszystko, co zawierało choćby ślad alkoholu. Nie gardził płynem do chłodnic samochodowych, lubował się w różnych wodach na porost włosów, a najbardziej kochał stary polski trunek, czyli denaturat. I ten właśnie ulubiony płyn nadawał jego policzkom czerstwy, fioletowy kolor.
- Panie Zdzichu - rzekł nieśmiało Siódmy - czy moje mieszkanie jest czyste?
Dozorca zakrztusił się dymem z filtra papierosowego i rzucił gniewnie uniesionymi ramionami.
- Ja tam nie wiem. Nic nie wiem.
- Panie Zdzichu, chodzi mi o to, czy poszli z mego mieszkania.
- A ja nic nie wiem - zatoczył się wokół szufli gospodarz domu. Trzeba dodać, że prócz tych czytelniejszych informacji wydawał z siebie wiele różnorakich dźwięków, które miały tylko ledwo zaznaczoną wartość emocjonalną.
- Może pan pójdzie na górę i zobaczy, czy nie ma obcych w naszym mieszkaniu.
- W pana nie ma - rzekł szybko i kategorycznie dozorca.
- Jak to nie ma? Przecież wyłamali w nocy drzwi. Mogli zastawić zasadzkę. Niech pan sprawdzi z łaski swojej.
- Nie ma co sprawdzać - rzucił nerwowo ramionami pan Zdzicho. - To nie u pana wyłamali drzwi. To u tego na górze. U dyrektora.
I zadreptał w miejscu i przymierzył się szuflą do kupki lodowych sopli, co zleciały z dachu, strącone przez wiatr albo gołębie.
- Panie Zdzichu, ma pan u mnie połóweczkę czystej, niech pan skoczy na górę. Błagam pana.
- Nie ma co skakać. Powiedziałem, że u dyrektora. Jego wzięli i powieźli. O pana nie pytali. Może pan iść spać.
Był w ciężkim kacu, wszystko w nim dygotało, trzęsło się, jęczało cichutko, ale oko jego przekrwione patrzyło na Siódmego bystro i kompetentnie. Dozorcy na tych obszarach wschodniej Europy są kompetentni.
Siódmy stał chwilę, jakby czekając, że gospodarz domu zmieni zdanie i wyda inne dyspozycje. Ale on jął ze stękaniem ganiać po asfalcie te sople lodu, a z kątów wyciekało już coraz więcej mroku i bezpańskie koty poczęły przebiegać płochliwie pod ścianami, i pan Zdzicho zamierzył się gumowym butem na któregoś, i oczywiście nie trafił, i bluzgnął ciężkim, piętrowym przekleństwem.
Trzeba ryzykować, pomyślał Siódmy. Właściwie wszystko jedno. Uciekam, bo wszyscy uciekają. Ale mogę nie uciekać i to też nic nie zmieni w moim życiu czy w moim letargu.
Poszedł ciężkim krokiem do drzwi swojej klatki schodowej, drzwi jak z więzienia, bo z pancernego szkła, wypełnionego drucianą siatką. Ale i tak było spękane, a u dołu brakowało nawet kawałka. Wszedł na schody cuchnące moczem, kopnął niechcący buteleczki po jakichś lekach, co poniewierały się na podłodze. Ta dzielnica to była siedziba narkomanów. Ale teraz stan wojenny zmiótł nawet narkomanów.
Wjechał windą, żeby w razie czego tą samą windą uciec na dół. Nie wychodząc z kabiny spojrzał przez szybę na swoje drzwi. Były nienaruszone, całe. Poznał te same stare ślady długotrwałego żywota zwykłych warszawskich drzwi mieszkaniowych. Jakieś drobne plamy obsikiwania, jakieś nadłamania wokół zamków porobione przez nieudolnych, płochliwych złodziejów, jakieś resztki obelżywych napisów. I te drzwi zdały mu się nagle niezwykle bliskie, serdeczne, wszystko wybaczające i zapraszające do środka.
Otworzył cicho, ostrożnie manipulując kluczami. W mieszkaniu było ciemno. Na palcach podszedł do jej pokoju, spojrzał przez nie domknięte drzwi. Leżała w pościeli, a jakieś zabłąkane refleksy elektrycznego światła łyskały w jej białkach.
- To ja - powiedział cicho.
Nie poruszyła się nawet. Znowu udawała sparaliżowaną.
- Widzisz, jakie to komiczne. A ja myślałem, że to nasze drzwi wywalają.
Milczała bez najmniejszego ruchu. Kiedyś bał się panicznie tego ponurego ceremoniału, którym go szantażowała. Lękał się, że jednego dnia nie odróżni symulowania od prawdziwej choroby.
- Może coś ci podać? - spytał, taksując fachowo ten pokój, tak dobrze znany jak stara dziupla. Tu się bili, tu się kochali, tu pełzały dzieci po podłodze, jeśli je kiedyś mieli. Za cienką ścianą u sąsiadów grała orkiestra wojskowa, to znaczy radio grało stare marsze.
Milczała zawzięcie, sztywna, wyciągnięta równo pod kołdrą, z zaciętymi ustami, z rozczochranym mocno siwym łbem starej wiedźmy, która nie tak dawno jeszcze była uwodzicielską rusałką.
- Uciekłem po rynnie.
Przypomniał sobie o bólu. Pomacał się niżej krzyża. Wszystko boli od lat. I oczy, i zęby, i pęcherz. To zranienie to po prostu faramuszka. Ale postanowił jednak rzucić je na szalę.
- Jestem ranny. Postrzelili mnie żołnierze.
Czekał na jej reakcję. Ale ona leżała w dalszym ciągu nieruchomo i jemu raptem wydało się, że idzie od niej jakiś chłód, jakiś nienaturalny, lodowaty bezwład. Więc ostrożnie podszedł bliżej i stanął koło wezgłowia. Patrzył na kołdrę na piersiach, chcąc dostrzec, czy unosi ją choćby najlżejszy oddech. Powieki także zastygły w wyrazie raptownego wytrzeszczu.
- Wando, odezwij się - szepnął.
A potem dodał półgłosem, żeby ona także słyszała, jeśli jeszcze coś słyszy:
- Ona mnie zabije.
Odwrócił się i wyszedł do swego pokoju. Zobaczył nie domknięte drzwi na balkon, tak jak je zostawił, i rozbebeszoną pościel na tapczanie.
Matko Boska, ona naprawdę nie żyje, pomyślał. Ale jeśli wrócę do niej i poddam się, a ona tylko udaje, to już mnie zniszczy do końca. Zniszczy nie niszcząc.
Podszedł do drzwi balkonowych, próbował je zamknąć, ale w ciągu tej doby zdążyły się wypaczyć. Przez szparę naniosło do pokoju śniegu. Długa biała smuga, płytka zaspa biegła aż na środek pokoju. Stał przy tych szklanych drzwiach i patrzył na skulone miasto. Za tymi żółtymi szybami siedzą ludzie, którym nagle zachwiała się ziemia pod nogami. Ich los jest marny, ale czyj los jest dobry, pomyślny, godny pozazdroszczenia na tej ziemi. Zaczął bębnić palcami o szybę ze śladami starych jesiennych kropel deszczu. Patrzył w ten mętny obraz miasta przed nim i powtarzał bezmyślnie: największymi wrogami Polaków są Polacy.
Wtedy raptem zapaliło się światło w pokoju. Odwrócił się gwałtownie. Stała w koszuli przy drzwiach. Na pół siwa, w rozdartej na piersiach koszuli, patrzyła uporczywie na męża.
- Gdzie podziałeś kożuch? - zapytała surowo.
- Kożuch, mój kożuch? - powtarzał zaskoczony. - Rosjanie zabrali. To był rosyjski kożuch. Odebrali.
- A to, co masz na sobie?
- Oni dali.
- Kto?
- Czaadajew. Moskal, święty, szedł na Zachód.
- Myślisz, że ktoś ciebie szukał? Pół kamienicy zabrali, a ciebie nie.
- Nieprawda. Wzięli tylko dyrektora.
Stała tak nie zważając na zimno. Stała boso, stopy miała sine. To było też na złość.
- Kłamiesz. Ty całe życie kłamiesz.
Westchnął ciężko już zmęczony tym krótkim spotkaniem.
- Nie chce mi się kłamać, rozumiesz? Nie mam siły, żeby kłamać.
- I co będzie dalej? - spytała ponuro. - Co mi proponujesz?
- Cóż ja mogę ci proponować. To samo aż do śmierci.
Była naprawdę piękna. A przecież ja nie tylko dla urody, pomyślał. Ożeniłem się, bo tak wypadało. Czy ja ją kochałem chociaż chwilę. Na pewno chciałem kochać. Ja i dziś chcę kochać tę straszną resztkę kobiety.
- Wiesz co, wiesz co - powiedziała zbierając koszulę na piersiach - ja się zabiję. Przyszedł dobry czas na takie zamiary. Tyle razy chciałam, tyle razy podchodziłam do pieca gazowego, do okna, apteczki z pigułami. Ale teraz jest odpowiednia chwila.
- Zaklinam cię na głowy naszych dzieci...
- Jakich dzieci, łajdaku? Ty nigdy nie chciałeś mieć dzieci. Dlatego stałam się kaleką. Patrz, jak ja wyglądam. Inne w moim wieku wychodzą jeszcze dobrze za mąż. Coś ty ze mnie zrobił, draniu.
- Wandziu, ja chciałem jak najlepiej. Przecież ty wiesz o tym. Właściwie żyłem dla ciebie i dzieci.
- Czy ty sobie kpisz ze mnie? Co ty pleciesz o dzieciach? Gdzie się włóczyłeś przez tyle godzin? Jeszcze cię do tego ktoś zastrzeli.
- Wandziu, teraz dopiero czuję, jaki jestem zmęczony. Strzelano do mnie. Całe szczęście, że to rykoszet. Przechowuję cenne dokumenty Związku - uderzył dłonią w torbę, rozoraną przez odprysk kuli.
- Czy ty kogoś naprawdę kochałeś?
- Nie, nigdy nikogo nie kochałem. Ale ciebie chciałem kochać, słowo honoru. Coś strasznego noszę w sobie, nad sobą. Jakąś obcość, jakiś chłód, jakiś dziwny przymus. Ja też już mam dosyć. Próbowałem się odurzać wszystkim, co było pod ręką. Kobietą, ambicją, pracą, społeczeństwem, hazardem, chciwością, czym chcesz. Ale bezskutecznie, wracałem ciągle do punktu wyjścia, czyli do mojej indywidualnej, prywatnej tajemnicy. Co ja jestem winien. Ja sam niczego nie rozumiem. Nie rozumiem ciebie, innych ludzi, całości. Nie rozumiem początku i końca. Ale chcę znaleźć się godnie, choć mi to na diabła potrzebne. W idiotyczny sposób chcę się znaleźć godnie albo raczej lojalnie wobec przeznaczenia, którego nie rozumiem, nie pojmuję i nie akceptuję.
Siadła na brzegu krzesła. W domu i na ulicy była zupełna cisza. Całe miasto wstrzymało oddech. Cały kraj zdrętwiał od niespodziewanego ciosu.
- Ty zawsze lubiłeś gadać - powiedziała. - To straszne. Umrę nie znając życia. Czy ty wiesz, draniu, że ja cię nigdy nie zdradziłam?
- Matko Święta, trzeba było zdradzać ile wlezie, pomyślał Siódmy. Dlaczego ta idiotka dochowywała mi wierności. Po co mi to było potrzebne. Teraz mnie czyni odpowiedzialnym za ułomności swego życia.
- Wandziu, tak się stało, tak nam poszło w życiu. Co ja jestem winien.
- Coś ci powiem. Ja cię nienawidzę.
- Mnie nienawidzisz, bo mnie masz pod ręką.
- Jak to się stało, że mnie oczarowałeś, oszołomiłeś, olśniłeś. Taka byłam głupia.
- Byłem taki, jak zawsze. To chwila nas połączyła, zbieg okoliczności, nastroje, które były w powietrzu, w chmurach, w wodzie. Są takie ogólne nastroje albo kolektywne histerie, które sprzyjają pojedynczym szaleństwom. Po co zresztą wspominać. Co się stało, to się nie odstanie.
- Lekko ci tak mówić. Ale gdzie moje życie? Gdzie to wszystko, co obiecywano w domu, w szkole, w kościele?
- Mego życia też tyle, co twojego.
- Ty znowu kłamiesz. Tyle lat gdzieś latasz, nigdy cię w domu nie ma. To czegoś szukasz, to kogoś bronisz, to o coś walczysz.
- Ja się zagłuszam. Zagłuszam się tyle lat i nie mogę się zagłuszyć.
- A dlaczego mnie nigdy nie pomogłeś się zagłuszyć?
- Ty masz inną chorobę. Można by ją było wyleczyć, gdyby się trafił kęs lepszego życia. Ja jestem nieuleczalny. Byłem u znachora. Pomógł na chwilę. Znowu zaczyna ćmić.
- Co?
- Świadomość.
- Co to jest ta twoja świadomość? Tyle razy powtarzasz. Czym ona się różni od mojej albo od czyjejś innej?
- Tym, że moja jest nieśmiertelna.
- Zwariowałeś - powiedziała wstając z krzesła. Jakieś resztki tuszu do rzęs spływały razem ze łzami po jej policzku. Ocierała te łzy wierzchem dłoni i w geście owym była niezwykła, raptowna dziecinność.
- Mnie nic nie obchodzi. Ja prę przed siebie. Muszę ją zetrzeć na proch, roztopić w rzekach, rozpędzić w wiatrach. Ja już dłużej nie wytrzymam, a przecież nie ma innego wyjścia i trzeba będzie nie wytrzymywać przez nieskończoną nieskończoność.
- Ty bredzisz, żeby mnie przestraszyć. Chcesz mnie zabić natychmiast, bo już nie możesz się doczekać mojej własnowolnej śmierci. Czekasz tyle lat i nie możesz się doczekać.
- A na cóż mi twoja śmierć? Ja już nie potrzebuję ani narodzin, ani śmierci, ani zwycięstw, ani klęsk, ani dobra, ani zła.
- Przyszedłeś mnie zabić. Po to wróciłeś ukradkiem. Widziałam, jak stałeś nade mną i modliłeś się o moją śmierć, bo myślisz, że przyniesie ci ona ulgę. Idź precz. Odejdź i nigdy nie wracaj.
Patrzył długo na jej plecy wstrząsane jakimiś konwulsjami. Gdzieś w głębi ulicy szczekał pies jak na dalekiej, zabitej deskami wsi.
- Jeśli teraz odejdę, to już nigdy nie wrócę - powiedział cicho.
- Idź i nigdy nie wracaj.
- Żegnaj. To nie moja wina.
- O Jezu, Jezu, gdzie ty jesteś i czy jesteś naprawdę.
Ja:
Pod niebem albo w tym miejscu, gdzie powinno być niebo, wiszą wielkie wiązki świetlistych kul, zwane przez ludność miast bombardowanych choinkami albo żyrandolami. Bo też to i są gigantyczne żyrandole o niebieskawym, nieżywym świetle, co bardzo wolno opadają ku czarnej ziemi, jakby spuszczane na linie przez szatanów.
Ziemia broni się artylerią. Nad tymi żyrandolami rozbłyskują kolorowo wybuchy pocisków, barwne kłębki waty naprowadzane przez fioletowe sztychy światła reflektorów. Czasem krzywo, jakby lękliwie, poleci gdzieś z boku ku górze, w tę stronę, gdzie powinno być niebo, poleci czasem różańczyk kolorowych pocisków i zagaśnie w szarym miąższu nieba.
A ja trzęsę się, dygocę jak szalony, dzwonię zębami i to wszystko wcale nie ze strachu. To emocja mną miota, wielki wstrząs, coś w rodzaju szoku, kiedy człowiek styka się z walką żywiołów, kiedy żywioły ignorując istnienie człowieka na ziemi miażdżą się w totalnych zapasach. Wybuchy bomb zbliżają się do mnie wtulonego w ścianę, potem odchodzą i ja czekam, czy dojdą wreszcie do mnie, czy mnie znowu miną.
I nagle w tym chybotliwym świetle lotniczych żyrandoli, co chwieją drzewami, domami, niebem, widzę biegnącą skądś kobietę w koszuli, z rozwianymi siwymi włosami, krzyczącą coś czernią otwartych ust. I wiem, jakbym to pamiętał z innego istnienia, że musi tak przez noc wstrząsaną wybuchami biec stara kobieta, jak symbol ludzkiego nieszczęścia i bezradności.
Rozdział X
Co to jest strach? Strach to sam na sam z Bogiem. Ale z którym Bogiem? Strach to sam na sam z Bogiem naszego regionu, Bogiem strażnikiem naszych galaktyk, które widzimy gołym okiem. Sam na sam z dobrym albo złym władcą garści tych świecących różnokolorowo drobinek, tajemniczym siewcą tego złocistego piasku nad nami i pod nami.
Kiedy to się zaczęło, którędy się rozpoczynało i skąd przyszło. Jaki wiatr kosmiczny przyniósł ślady obecności tego złego albo może dobrego Boga, jaka burza międzygwiezdna przygnała tu okruchy jego bytowania, jaki rozbłysk odsłonił na moment jego beznamiętny, zapatrzony w siebie wzrok, niczym oczy zmarłych.
Może to się stało tego lata, kiedy oczekiwano jeszcze raz końca świata. Zapamiętał z owego roku wczesnego dzieciństwa sen, który stale stoi mu przed oczami po tylu latach jak stara fotografia. Przyśnił wtedy dziadka. Dziadka, który szedł z ogrodu, szedł w takim dziwnym świetle kontrowym, to znaczy miał za sobą, za swoimi plecami, zachodzące słońce. I dlatego jego głowa, jego plecy były oblane czerwonawym światłem słońca tuż nad horyzontem, tym światłem, które oznacza koniec świata, wieczność, przerażającą nieskończoność. Dziadek szedł do domu, to znaczy zarazem do niego, a może nawet przede wszystkim do niego, kroczył wolno, twarzy jego nie było widać, lecz Siódmy wiedział, to znaczy domyślał się, że dziadek uśmiecha się dziwnie, uśmiecha się tak, jak uśmiechają się ludzie, którzy przychodzą albo wracają stamtąd, spoza owej granicy, której nikt nigdy nie przekroczył, choć stale od niepamiętnych czasów wszyscy zmarli chcą przekroczyć i wrócić do nas. Więc Siódmy, obezwładniony lękiem, patrzył na to zbliżanie się dziadka umarłego, a zarazem gdzieś w zakątku jego szybującej Bóg wie gdzie świadomości tkwiła niczym cierń wiedza, że przecież dziadek jest żywy, śpi smacznie w drugim pokoju za starymi drzwiami z drewnianym wieszakiem, na którym wiszą dziwaczne stare okrycia, wyślizgane pasy skórzane i dziurawe torby.
Później strach zaatakował w tych czasach, kiedy chodził do szkoły powszechnej. Razem ze zmrokiem, z nocną ciemnością nie rozświetloną nawet przez robaczki świętojańskie, z tą upiorną ślepotą nocy prowincjonalnej podkradał się strach i zaczynał kąsać zwisającą z brzegu łóżka rękę, odsłoniętą szyję, nie zakryte w porę czoło. Słuchał strasznej, okropnej ciszy dźwięczącej jak wybrzmiewanie kolosalnego dzwonu. A w tę ciszę wkradał się łomot serca, którego nie można było w żaden sposób zagłuszyć. Tak Siódmy leżał całe noce spięty lękiem nie do opisania, mokry od potu, myszkujący w wyobraźni po tym świecie ogromnym, świecie bez końca, bo w tamtych czasach świat był bezkresny, więc miotał się rozhisteryzowaną myślą po pustkowiach tego świata, szukając ratunku, czyli obecności drugiego człowieka, świadka w tym strasznym widzeniu sam na sam z Panem Bogiem. Bo wszystko dokoła nie żyło, bo wszystko dokoła przebywało w innym wszechświecie, bo wszystko dokoła po prostu spało. Bo w owym czasie w tamtych stronach wszyscy o jednej porze szli spać i o jednej godzinie wstawali do ciężkiej pracy. I to była samotność Siódmego, która zaraziła go strachem.
Potem strach zniknął. Jakby wyjechał gdzieś za interesem albo wyemigrował na zawsze. I nie było go, tego jedynego, największego i niepokonanego strachu przez lata wojny i przez powojenną młodość i wyglądało, że sczezł gdzieś na obczyźnie, że zmienił zawód i nazwisko, że rozchorował się i zdziadział, że został może zabity w jakiejś nocnej awanturze. Wtedy też Pan Bóg jakby usunął się dyskretnie, przestał przypominać o sobie, stał się niemodny i zakompleksiony.
Aż nagle jednej nocy, może jesiennej, może zimowej, strach wrócił i uderzył z całej siły między oczy. Może to stało się po nagłym przebudzeniu, po raptownym powrocie z tego wymiaru, gdzie wszyscy co noc przebywamy, a o którym ciągle jeszcze nic nie wiemy. Może obudziło Siódmego wycie nie domkniętego okna, wielki głos butli wyłowionej z morza, a może w ogóle nie mógł zasnąć z powodu niewysokiej gorączki, w każdym bądź razie kiedyś, na początku nocy, chlusnęło na niego, jak ukropem, strasznym lękiem, dławiącym dech przerażeniem, wielkim strachem, który już nigdy nie odejdzie, nie odstąpi, nie daruje. W drugim pokoju spała Wanda, za ścianą sąsiad przetykał zlew, w głębi miasta jęczały tramwaje na zakrętach, duża część miasta pracowała, chlała wódkę, kopulowała, wampiry i ekshibicjoniści czatowali po bramach, w gmachu partii obmyślano plany skuteczniejszego uszczęśliwienia społeczeństwa, a Siódmy zerwał się z tapczana i miotał się po mieszkaniu ogarnięty jakimś amokiem samozniszczenia i gdyby jakimś cudem otworzyły się przed nim żelazne drzwi pieca krematoryjnego, skoczyłby bez wahania w wieczny ogień, który trawi wszechświat, który topi lodowatą wieczność.
Co to jest dzisiaj strach przed istnieniem, przed trwaniem, przed egzystencją bez początku i końca? A co to jest nieistnienie, nietrwanie, nieegzystencja bez początku i końca?
Ogromna piwnica poprzedzielana jakimiś ściankami z nie otynkowanych cegieł, poryta dziwnymi tunelami, wypełniona gęstwą rur, kranów, olbrzymich zaworów, ta dziwna i nie znana jeszcze do niedawna piwnica tonęła w półmroku, a właściwie w wielu różnych, samodzielnych cieniach. W jednej z przegród siedzieli narkomani. Najpierw, kiwając się do przodu, strasznie wolno grzebali w portfelach, czegoś szukając albo coś wyjmując. Potem jeden z nich poszedł do kranu i chwiejąc się, zwolnionymi ruchami mył czy płukał plastykową strzykawkę. Później skupili się ciaśniej, podciągali nogawki albo rękawy, inni grzebali czegoś w zawiniątkach, aż wreszcie zaczęli odpływać na daleki kontynent Nirwany. Kulminacje odurzenia przychodziły u każdego z nich w innym momencie i w różnym natężeniu. Ten, który był przytomniejszy, opiekował się braćmi, coś do nich szeptał, wspierał ramieniem, częstował jakimiś dziwacznymi czułościami. Teraz nagle on słabł, zaczynał się przewracać, i już ten, co przed chwilą polegał, zgrzebywał się z ziemi, żeby okazać pomoc osłabionemu.
Przyglądali się im leniwie. Gospodarz domu, czyli Zdzicho, trzymał w wyciągniętej dłoni nie dopitą półlitrówkę. Siedział tak nieruchomo już od dłuższej chwili i wyglądał jak hiperrealistyczna rzeźba warszawskiego dozorcy. Obok niego uśmiechał się tajemniczo pan, który trzymał na smyczy brązowego dobermana o niemądrym wyrazie twarzy. Uśmiechnięty pan miał chudawą, ale czerstwą twarz, okoloną złocisto-siwymi loczkami zarostu, i swoją urodą przypominał postacie Wita Stwosza. Z niedużego radia tranzystorowego, które trzymał na kolanach właściciel psa, wydobywał się monotonny i ciągle jeszcze świeży głos generała, co przysięgał wierność ościennemu mocarstwu.
- Ja przecież ginę razem z nimi. Ja jestem jednym ze zruszczonych, zsowietyzowanych mieszkańców Priwiślińskiego Kraju. Mnie żal ich wszystkich i siebie samego. Ja pluję i płaczę, ja bluźnię i skowyczę, ja bryzgam ekskrementami i wypatruję tej ścieżki między gwiazdami, która nas wszystkich nieszczęsnych wyprowadzi w nieskończoność, w nieskończoność wielkiego Rozumu, wielkiej Prawdy, wielkiego Ładu.
Siódmy ocknął się z ciepłej, miękkiej zapaści. Dozorca słuchał narkomanów z wyciągniętą ręką ściskającą flachę, słuchał tych narkomanów, kitwaszących się po kątach, albo może jakiegoś przeciągłego dźwięku, który w nim samym powstawał o tej nocnej porze.
- Panie Zdzichu, co pan mówił, bo przydrzemałem sobie - rzekł Siódmy.
Dozorca nie odwracał głowy i nie ruszył ręką.
- Ja nic nie mówiłem. O czym tu gadać. On cały czas zasuwa - pokazał radio. - Ma gadane, co, minister? - Zwrócił się do właściciela psa.
Pan z głową jakby wyrzeźbioną przez Stwosza uniósł się lekko z rury i ukłonił się Siódmemu.
- Jestem sąsiadem. Pan mnie nie pamięta, bo rzadko bywam w domu.
- To minister. Prawdziwy - objaśnił gospodarz domu.
Pan o aparycji średniowiecznej rzeźby uśmiechnął się wymuszenie.
- Stare dzieje. Byłem krótko wiceministrem. Nieważnego resortu. Teraz jestem w zawieszeniu.
- Czeka, kto przeważy - powiedział fachowo dozorca i nagle przyłożył do ust szyjkę butelki. Wlał płyn w siebie, nie wydając odgłosu. Potem gwałtownym ruchem otarł usta.
- Pana nie częstuję, bo pan gruźlik.
- Jestem zdrowy, prawie zdrowy. A nie piję z zasady.
- Ja znam takich - powiedział gulgotliwie dozorca. - Pan musiałeś dawniej mocno gazować. Teraz coś wysiadło i patrz, minister, od razu do nas z zasadami.
Trochę była dziwna ta komitywa gospodarza domu i byłego wiceministra. Ale Siódmy przeszedł nad nią do porządku dziennego. Czarny kot wylazł spod rury i udając, że nikogo nie widzi, przeciągnął się najpierw na tylnych nogach, potem na przednich, a w końcu ziewnął z bardzo przebiegłym wyrazem pyszczka.
- Zaczynam nowe życie - powiedział do siebie Siódmy. - Przed samym końcem zaczynam na nowo.
- Żona wypędziła - objaśnił ministrowi Zdzicho.
- Skąd pan wie?
- Ja wiem wszystko. Zobacz pan - zabrał Siódmemu łom przytroczony do torby - fajne narzędzie, skąd pan masz? To rządowe urządzenie. Patrz pan.
I zastukał z całych sił w podłogę posypaną piaskiem albo zwietrzałym cementem. Odezwało się z głębi przepastnej stłumione echo dudnienia jak z klatki piersiowej baśniowego olbrzyma.
- Widzisz pan, ile pięter. Dziesięć pięter co najmniej. Prawda, minister? A niżej sztab. Cśśś...
Pochylił się nad Siódmym przykładając palec do ust.
- Cicho. Sza. Sztab Układu Warszawskiego. Główne dowództwo. Ja tego nie mówiłem. Cicho. Ani słowa.
- To nie stukaj do nich, bo po nas przyjdą - rzekł pobłażliwie minister.
- Nie przyjdą, bo nas nie ma.
- Jak to nie ma? - spytał Siódmy.
- U nich na planie, w tym miejscu, gdzie my siedzimy, jest pancerz. Taka, bracie, poducha żelbetonowa. Ale na budowie rozkradli cement i my tu teraz spokojnie biesiadujemy. Widzisz pan - i podniósł znacząco poobijany palec do góry, chwilę mu się przyglądał, a potem zręcznym ruchem rzucił butelką w kota, który przypatrywał się ciekawie zgromadzonym mężczyznom.
- Słuchajcie, muzykę pogrzebową grają - rzekł wreszcie, wskazując radio ministra. - A po co pan ze sobą ten łom nosi? Teraz za to można dostać dożywocie albo i czapę.
- To "Rozszumiały się wierzby płaczące" - rzekł minister, przymykając z rozkoszy powieki.
- Nie, to "Pożegnanie Słowianki" - sprostował Siódmy.
- A ja wam mówię, że to marsz pogrzebowy - upierał się dozorca. - Na mieście słychać... tylko ani słowa... Nikomu... Cśśś...
Znowu podniósł palec.
- On nie żyje. Umarł na serce.
- Kto?
Dozorca pochylił się, zerkając podejrzliwie w stronę narkomanów.
- Generał. Jak Boga kocham.
- Idź pan - zbagatelizował minister.
- Niech skonam. Jeden pułkownik powiedział pod chajrem.
- Przecież mówił przed chwilą w radiu - upierał się minister.
- Patrz pan - rzekł dozorca do Siódmego. - Dlatego tak wyglądamy, jak Pan Bóg dał nam takich ministrów. Nagrany. Nagrany na magnetofon - stuknął się nie wiadomo czemu w czoło. - Może gadać do usranej śmierci. Do końca świata.
Skończyła się pieśń patriotów polskich, a także rosyjskich. Odezwała się orkiestra symfoniczna i był to chyba Bach, Jan Sebastian, i jego trzecia suita skrzypcowa, co odprowadza wielkich tego świata na tamten nieokreślony, tajemniczy świat.
- A może to on kojfnął - szepnął minister.
- Kto? - zmarszczył się dozorca.
- Przywódca ościennego mocarstwa.
- Ktoś w każdym razie odwalił kitę - zdecydował pan Zdzicho. - Kto by to nie był, zawsze człowiek, stworzenie boskie. Daj, minister, dzioba.
Minister wydobył z kieszeni płaszcza uniwersalną buteleczkę metalową, widać zachowaną z lepszych czasów. Potrząsnął nią, słuchał chwilę lubego bulgotu, potem odkręcił aluminiową nakrętkę służącą za kieliszek, nalał, wypił, mlasnął ze smakiem i przekazał całą aparaturę dozorcy.
- Pan się pewnie dziwi, że jak tak po piwnicach, z byle kim, wstyd powiedzieć, z narkomanami, z cieciami.
Dozorca miał przytknięty do ust kieliszek, więc tylko łypnął krwawym okiem na znak, że wszystko słyszy i wszystkiego jest świadom.
- A mnie spotkało nieszczęście - ciągnął minister. - Żona zginęła w katastrofie samolotowej. Poleciała na wczasy zagraniczne, ja nie mogłem, miałem roboty po uszy, i patrz pan, ni z tego, ni z owego. A my tacy byliśmy szczęśliwi - i nagle rozpłakał się, zaczął siąkać nosem, trzeć palcami okropnie czerwone powieki. Siódmy milczał spoglądając na srebrzyste ostrze łomu, który trzymał bezmyślnie w ręku. - Nigdy nie rozstawaliśmy się ze sobą. Pierwszy raz wyjechała sama. Bo my od dziecka razem. Razem w piaskownicy, w szkole, na studiach. Nawet pracowaliśmy w tym samym resorcie. Ja zostałem, sąsiedzie, sam jak palec, bo i dzieci nie posiadaliśmy, żeby nam nie przeszkadzały, żeby nam nie uszczuplały, panie, naszej miłości. To było coś nadzwyczajnego to nasze życie.
- A ja zawsze sam - rzekł cicho Siódmy. - Żadnych braci, żadnych sióstr. A może ja miałem jakichś braci, jakieś siostry? Nic nie pamiętam. Odcięło mnie od dawnego życia. Daj, Zdzichu, kropelkę.
- Patrz, ruszyło i tego drewniaka - zdziwił się dozorca, ale podał posłusznie napełniony naleweczką kieliszek. - Tylko pomału, bo to lekarstwo, syrop angielski.
- Pan ucieka przed pustymi czterema ścianami, ministrze. Teraz nie pomoże ani kariera, ani ordery, ani nawet partia, jeśli pan partyjny, ministrze. To nie żony zabrakło, ministrze, to pan sam wylazł z kąta i popatrzył na siebie białymi oczami. Oj, niedobrze, niedobrze. Ja już parę lat tak uciekam i nie mogę oderwać się od swego cienia. Smaczna ta hara, chłopaki, można jeszcze kropelkę?
Jakaś dziewczyna o długich, dawno nie mytych włosach przyszła do narkomanów z głębi mroków piwnicznych. Miała tu widać swego chłopaka. Ułożyli się na brudnym śpiworze śród obojętności kolegów. Ale w tym ich ułożeniu nie było nic z erotyki, nic ze wstydliwego seksu. Była tylko jakaś czułość i rezygnacja.
Siódmy zastukał raptem do sztabu skrytego pod pięcioma piętrami betonu.
- Może to właśnie piekło - rzekł do kompanów. - Siedzą pod ziemią i czekają na sądny dzień.
- Niech pan jego nie słucha, sąsiedzie. On jest specjalistą od cudów.
- Jak Boga kocham - uderzył się w piersi dozorca. - Mój stryjeczny brat jest w wywiadzie wojskowym. Szpieguje Amerykanów. Pod nami całe drugie miasto. Czy kiedyś wam wyłączono kaloryfery w zimie? Nie. No widzicie. Nie można wyłączyć, bo pod nami, cśśś...
- Co ja jestem winien - szepnął Siódmy.
- Słucham? - spytał minister. Płaszcz miał dostatni, szalik zagraniczny, pies też sprawiał wrażenie luksusowego nabytku.
- Co my jesteśmy winni - westchnął Siódmy.
- Komunikacja lotnicza wstrzymana, pociągi nie chodzą, autobusy nie jeżdżą, telefony nie funkcjonują, lokale publiczne pozamykane, ludziom nie wolno z domu nosa wychylić, bo godziny policyjne. Złamali kręgosłup. Nieprędko ten kraj wstanie na nogi.
- Lepiej niech zginie, niż miałby być wolny.
- Już go ościenne mocarstwo połknęło. Tylko podeszwy widać w paszczy.
- Cśśś, dość tej polityki. Dzisiaj nawet rury mają uszy. A pod nami sztab. Najświętsza świętość, jak Boga kocham.
- Oni tam siedzą pod nami i trzymają palce na guzikach jak pianiści. Drzemią, lekko dotykając kolorowych guziczków na wielkiej atomowej fisharmonii. Ale nam już wszystko jedno. Nasze interesy już tu wyekspirowały.
- Przestań bluźnić, sąsiedzie. W imię Ojca i Syna.
- To pan wierzący?
- Ja w coś muszę wierzyć. Trzeba wierzyć. Każdy porządny człowiek w coś wierzy.
Z mroku wynurzył się narkoman. Siadł ciężko na rurze opatulonej azbestowym bandażem. Miał długie pozlepiane włosy, skędzierzawioną brodę i mokre wąsy. Wyglądał jak wyczerpany do ostatka wędrowiec albo derwisz.
- Dajcie ognia - szepnął.
Dozorca wyjął zapalniczkę benzynową, osłaniając dłonią dziurkowaną szyjkę pokręcił zębate kółko, które sypnęło snopem iskier. Narkoman pochylił głowę i długo przypalał skręta własnej roboty.
- Co na świecie? - spytał, zaciągając się dymem.
- To trawa? - dozorca był poufale ciekawy.
- Nie, staruszku, zwykły tytoń fajkowy. Chcesz pociągnąć?
- Obejdzie się. A co, wy nic nie wiecie?
- Drzemiemy tutaj już sto lat. Teraz zima czy lato?
- Zima. Wojna wybuchła.
- Kogo z kim?
- Władzy z narodem.
- Aha, aha - powtarzał machinalnie narkoman. - Chrystus miał przyjść do nas. Znaczy, nie przyszedł. Ale jeszcze przyjdzie. Po wojnie.
- Ja was znam, towarzyszu - odezwał się raptem surowo były minister.
- Znasz mnie, towarzyszu? - spytał narkoman i podniósł do nich błędne oczy. - A skąd mnie znasz?
- Z komitetu dzielnicowego. Byłeś dzielnicowym propagandzistą.
- Ja byłem propagandzistą? Może byłem. A co słychać w dzielnicy, na świecie?
Siódmy pochylił się do niego i zajrzał mu w twarz mokrą od potu albo może od piwnicznej wilgoci.
- Wojna, bracie. Na górze nad nami ludzie ludzi ciemiężą, uciskają, zniewalają. A czy ty jesteś szczęśliwy?
- Może jestem szczęśliwy.
- A czy ty przynajmniej jesteś wolny?
- Czasem jestem wolny.
- Ja też czasem bywam wolny.
- To zostań z nami. Założysz tu nową rodzinę. Wybierzesz sobie nową kobietę z naszych kobiet.
- Ja mam dwa piętra w sobie. Na moim karku siedzi ktoś obcy. Ja kogoś noszę na plecach. Nie da rady mnie uśpić. Ja muszę uśpić i siebie, i jego.
Narkomani zaczęli trzeźwieć. Młody chłopak o nastroszonych zielonkawych włosach wydobył z zapiaszczonych betów gitarę, oklejoną pocztówkami, hasłami, nawet papierowymi pieniędzmi. Zaczął grać na niem, jak grają na całym świecie włóczędzy akompaniujący swoim monotonnym pieśniom. Ta para, co przedtem ułożyła się na śpiworze, teraz podniosła się i jęła lunatycznie tańczyć.
Wtedy ktoś wylazł z czeluści piwnicznych. Szedł skurczony we dwoje, jakby przebywał kilometry niskich kanałów śródmiejskich. Był ubrany z jakąś pretensjonalną elegancją niczym artysta stołeczny. Kożuszek wyglądał jak nie kożuszek, barankowa czapeczka przypominała raczej średniowieczne nakrycie głowy, kamaszki dopiero co przyleciały z Paryża. Wszedł do piwnicy jak stary znajomy.
- Zocha złamała cipę - powiedział nowinę.
Narkomani tańczyli, ten z zielonymi włosami grał, a starsi patrzyli nieprzyjaźnie na przybyłego.
- Żebym pękł, to prawda. Uciekaliśmy przed patrolem, a ona się poślizgnęła - i pokazał, jak się poślizgnęła, zbyt okrągłymi ruchami. - Upadła na kosz od śmieci i cipa pękła na pół - to też pokazał jakimś fryzjerskim ruchem.
Zarośnięty narkoman również nie przyznawał się do znajomości z przybyłym. Patrzyli na niego, a on na nich. Nagle pochylił się nad Siódmym i wywalił jęzor z jakimś dziwnym odgłosem.
- No co się gapisz? Nie widziałeś wariata? Ja jestem wariat. Prawdziwy. Mam papiery - sięgnął do wewnętrznej kieszeni, ale się rozmyślił.
- No to siadaj i grzej dupę - rzekł Siódmy.
- Dobrze mówisz. Ogrzejemy sobie pupkę.
I kucnął jakoś zbyt zamaszyście, i usiadł na rurze niczym kwoka na jajach.
- Daj dzioba, minister - stęknął ponuro dozorca.
Jeszcze jakieś dwie dziewczyny, strasznie chude i o wymizerowanych twarzach, zjawiły się w rodzinie narkomanów. Radio na kolanach ministra emitowało muzykę żałobną albo może tylko poważną, w której słychać było brzękliwy głos szpinetu czy klawesynu. Pies ministra siedział nieruchomo, lecz jakieś dziwne skuczenie wzdymało rytmicznie jego gardło. Pewnie chciał wyjść na dwór i wiedział, że nieprędko wyjdzie.
Wariat pochylił się w stronę Siódmego, prawie dotknął ustami jego ucha.
- Za Drohiczynem w bagnach żyje taka żmija ogromna. Z różkami - i pokazał te rogi. - Wszystko zatrute. Jadem obsikuje drzewa, trawę, zboże. Rzeka Bug jest zatruta. Chcą nas wszystkich zabić. W innych miastach też. Takie żmijki, z takimi rogami - i znowu pokazał te różki. - To wszystko prawda. Akademia Nauk tym się zajęła. Oni wiedzą, ale nie wolno pisać. Trucizna wszędzie. W wodzie, w powietrzu - nagle poczochrał włosy Siódmemu - wszędzie, w twoich włosach.
- Czy ty jesteś wariat, czy wariata udajesz? - spytał Siódmy.
- Nie lubię ciebie, brzydki. Może jestem wariatem, a może nie jestem.
- Teraz wariaci rządzą światem - powiedział narkoman.
- Szczera prawda - dodał minister. - Gdzież normalny człowiek będzie dręczył innych ludzi. Wsadzał do więzień, drukował im fałszywe gazety, zabraniał tego albo owego. Normalny człowiek woli zabawić się, poderwać kobitkę, wypić setę, zagrać w karty. Rządzenie to dla chorych. Wiem, co mówię, bo sam rządziłem.
- On nie jest wariat. On jest zboczeniec, znaczy parówa. Jego znają z łaźni na Chmielnej - odezwał się dozorca.
- Zboczeniec, zboczeniec, i, i, i, ty paskudku - rozczochrał mu futro na czapeczce poirytowany wariat. - Co się mnie czepiasz?
- A co, nie widziałem? Z ilu pakamer wypędzała ciebie milicja. Uwiodłeś kierownika sklepu warzywniczego. Musiał się przeprowadzić do innego miasta.
- Co on plecie? - odsunął się w półmrok przybyły elegant. - Ja jestem wariat. Mam papiery. Gonił mnie patrol.
- Umarł generał - rzekł dozorca. - Kiedy wydawał te rozkazy w nocy. Nagle przewrócił się, chwycił ręką za serce i umarł nic więcej nie powiedziawszy.
- Chwileczkę, posłuchajmy muzyki - nadstawił ucha minister.
- Milczeli chwilę, wpatrując się w czarne pudełko aparatu.
- "Taniec szkieletów" - skonstatował narkoman.
- Nie, "W Grocie Króla Gór" - powiedział Siódmy.
- A ja wam mówię, że to balet - poderwał się wariat, układając nóżki jak pancerz. - Muzyka baletowa, o!
Znowu słuchali pewien czas, za przepierzeniem kolektyw ćpaczy także ucichł. Może słuchali, a może zdrzemnęli się, zmożeni ciepłem, które emanowało z rur.
- Kto wie, kto wie - szepnął minister. - Może to i u nich żałoba. Kto wie.
- A tam pod nami ktoś trzyma palec na guziku - rzekł dozorca. - Może już jutro polecimy przez środek galaktyki w głąb kosmosu. Bo ja, frajerzy, tylko udaję prostego człowieka. Potrzebowałem mieszkania, więc kupiłem sobie za dolary dozorcostwo. Ja jestem hrabia, prawdziwy hrabia z przeszłością alkoholową. Minister, daj dzioba.
- Niech pan poszuka ich stacji - powiedział narkoman. - Zobaczymy, czy oni także nadają muzykę żałobną.
- Racja, że mi nie przyszło do głowy wcześniej - rzekł minister.
- Daj dzioba - nudził dozorca.
- Ależ to cham z tego hrabiego.
Zaczęły jęczeć fedingi, rozległy się trzaski jakby łamanych zapałek albo palącego się zimnego ognia. Minister schylił głowę i pracowicie kręcił gałką.
- Nie ma. Żadna stacja nie działa. Co się stało?
- Nic się nie stało. U nich dawno noc. Przestali nadawać - rzekł Siódmy. - Coś wam przeczytam, chłopcy. Bo ja noszę tu w torbie wróżby na różne okazje. Zobaczymy, co los wywróżył wam i mnie.
Dobył z torby prostokąt matrycy ze śladem uderzenia rykoszetu. Oni przyglądali się jego nieśpiesznym ruchom. Pies przestąpił z nogi na nogę siedząc ciągle w tym samym miejscu. Zaskowyczał nagle.
- Cicho, Neron, cicho - szepnął były minister. - Do pani tęskni. Tyle miesięcy minęło, a on pamięta.
Siódmy podniósł bliżej oczu karton.
kto jest tym żartownisiem
wesołkiem
szydercą
który kazał nam
spożywać trawy i drzewa
zjadać ryby i ssaki
zżerać bliźnich i samych siebie
żeby przeżyć jeszcze jeden dzień
żeby przybliżyć się do Boga
Siódmy skończył czytać i wsunął matrycę z powrotem do torby.
- To wiersz? - spytał narkoman.
- Jaki tam wiersz - machnął ręką minister. - Ani rymu, ani rytmu. Dla mnie, panie, Mickiewicz to poeta.
- Ba, Mickiewicz - westchnął dozorca prostując się. - A ty, pedrylu brzydki, myślałeś, że ja jestem cieć od urodzenia? Ja też pedałowałem podczas studiów w Eton.
- Odczep się, chamie, ode mnie, bo rozbiję ci łeb. Ja mam wariackie papiery.
- Rany Boga, jak mnie to ciepło rozbiera - jęknął były minister. - Zdzichu, daj piątkę, daj grabę, przyjacielu, ja też byłem dozorcą podczas wojny, podczas tej prawdziwej, psia jej mać.
Wtedy narkoman uniósł ostrzegawczo rękę. Zamilkli posłusznie. Gdzieś u dołu, jakby z wnętrza ziemi, szedł pomruk podparty wibracją.
- Widzisz - szepnął chwiejnie dozorca. - Zaczyna się. To u nich.
- Nie, to czołgi ruszyły z Placu Powstańców.
- Nie, to zaczął się jeszcze raz koniec świata - powiedział narkoman.
Ja:
Siedzimy na dziwnych kamieniach, przy dziwnym stawie, gdzie pływają dziwne ryby. Chłodne powietrze, w którym stale wisi cynamonowy pył, pachnie jakimiś przyprawami korzennymi i olejem. Na dziwnych krzakach zapowiedź dziwnych kwiatów.
Ona nie spuszcza ze mnie wzroku, a w tym kraju już to jest dziwnym wydarzeniem. Widzę, że chce coś powiedzieć i w końcu powie, bo ona jest jeszcze dziwniejszym zjawiskiem w tym imperium. Zerkam ostrożnie, żeby jej nie spłoszyć, a zarazem nasycić oczy jej urodą, niby standardową, lecz przecież już dla mnie tak bardzo oryginalną. Bo nikt tu nie ma tak niezwykle zwyczajnych czarnych włosów, tak bardzo skośnie skośnych oczu o błękitnawych białkach, tak ślicznie wystających kości policzkowych obciągniętych delikatnie cudowną, jak dawniej mawiano, brzoskwiniową skórą o żółtawym odcieniu, nikt nie ma takich cielistych ust, co drgają czasem bez powodu, zajęte swoim własnym życiem.
Ona umie trochę po rosyjsku i ja trochę umiem. Więc między długimi godzinami, kiedy trzymamy się za ręce, albo wśród ludzi, kiedy dotykamy się ukradkiem bokiem albo biodrem z dreszczem grozy, że popełniamy grzech we wszystkich religiach świata, więc między nieustannymi aktami mikrozbliżeń intymnych mówimy do siebie kilka najprostszych słów w języku pogranicznym dla niej i dla mnie.
Ja jutro wyjadę i już się nigdy nie zobaczymy, nawet na Sądzie Ostatecznym, bo ona jest Chinką i mieszka na innej planecie, którą nie zarządza mój Bóg, a ja odjadę do Europy, której dni są policzone.
Jakieś dziwne ptaki przelatują nad cesarskim ogrodem w Pekinie. Jakieś dziwne dźwięki dobiegają z miasta. Jakaś dziwna bolesna słodycz ogarnia mnie, a może ją, zaciskającą drobne dłonie na piersi, pod którą bije dziwne, skośne serce chińskie.
Potem ona opuszcza wzrok, odejmuje dłonie od piersi, a ma w nich ukrytego jak ptaszka maleńkiego słonia z alabastru albo może malachitu, i podaje mi bez słowa to kamienne zwierzę i ja widzę, że jej skośne czarne oczy przesłaniają zupełnie uniwersalne, przejrzyste łzy.
Biorę słonika do swoich rąk, czytam napis wycięty cyrylicą czy raczej grażdanką na kamiennym grzbiecie: simboł sczastia ono s wami. I niżej hieroglif strzępiasty jak mały chiński pajączek.
W ten majowy poranek po króciutkim pekińskim życiu umieramy na zawsze dla siebie. Ja dla niej, ona dla mnie.
Rozdział XI
Prawie ocierając się końskimi brzuchami o ośnieżone dachy, pędzili jeźdźcy Cara Groźnego. Całe czarne stado przemknęło z dzikim łoskotem nad Nowym Światem. To były znów helikoptery, które kogoś skądś wiozły albo kogoś gdzieś ścigały.
Siódmy wszedł w podcienia. Tu było bezpieczniej, między filarami obsikanymi przez ludzi i psy. Ale z naprzeciwka szedł patrol. Siódmy chciał się cofnąć, zejść im z oczu, lecz spostrzegł, że oni niosą w rękach czerwonych od zimna wielkie kubły z szarą farbą i mokre pędzle na długich trzonkach. To był jakiś patrol antydywersyjny, młodzi milicjanci o wyglądzie wiejskich parobków zamazywali farbą na ścianach domów antypaństwowe napisy. Minęli Siódmego obojętnie, zatroskani swoją misją. A każdej nocy, mimo godziny policyjnej, jawiło się coraz więcej haseł i symboli na warszawskich ścianach oraz murach.
Aluzja to pokarm zniewolonych, rzekł Siódmy sam do siebie. Co ja jestem winien. Dokąd pójść, co robić, od czego zacząć. Jakiś wiatr zaczynał wybiegać z zaułeczków, z przechodnich bram, z prześwitów, których tu pełno, w tym miejscu miasta, gdzie jest tak ciasno, że nie mieszczą się czołgi ani skoty. Ten wiatr wybiegał raptownie spomiędzy ścian i stawał nagle, jakby zniechęcony do własnych zamiarów. Rzadkie i drobne płatki śniegu, podobne do ziaren topoli, płynęły nieśpiesznie w stronę Wisły. Tak, to jest ten punkt w Europie, to niewidoczne wzniesienie, niewyczuwalny biegun, gdzie słychać czasem dzwony Kremla, gdzie dolatuje niekiedy mokry wiatr atlantycki pachnący niebieską dalą.
Wtedy wyszła nagle zza filaru ta dziewczyna z wystającymi skułami, o delikatnych, prawie białych ustach i wysokiej szyi przydymionej wieczną opalenizną.
- Dzień dobry - powiedziała.
- Dzień dobry. Już pani zdrowa?
- Chciałam się z panem pożegnać.
- Gdzie ty byłaś?
- A gdzie ty się zgubiłeś?
- Coś dziwnego dzieje się ze mną.
- Wyglądasz normalnie. Pociągasz tylko trochę lewą nogą.
- Nic się ze mną nie dzieje, a jednocześnie dzieje się coś ostatecznego.
Wiatr sypnął śniegiem między filary. Gdzieś z tyłu milicjanci w polowych mundurach zacierali ogromną nazwę Związku, którą ktoś w nocy wymalował na ścianie domu sojuszniczego wobec partii stronnictwa.
- Chciałam się z tobą pożegnać - rzekła jeszcze raz.
- Nie warto się żegnać. Albo się jeszcze zobaczymy, albo się nigdy nie zobaczymy.
- Co to znaczy, nigdy?
- Właśnie. Poszły mi ciarki przez plecy. Co to znaczy, nigdy. Ale ja mam stałe stany podgorączkowe. Tak jak w dziewiętnastym wieku. Wtedy ludzie żyli, kochali się i umierali w gorączce. Dlaczego chciałaś się ze mną pożegnać?
- Sama nie wiem. Coś mnie tknęło. Wybiegłam w popłochu. Patrz, pod płaszczem mam szlafrok. Widzisz, że nie kłamię.
- Może gdzieś wejdźmy na chwilę.
- Nigdzie nie można wejść. Wszystko pozamykane, nic nie funkcjonuje, miasto ze złamanym stosem pacierzowym.
- To może schowajmy się w jakiejś klatce schodowej.
- Tu jest dobrze. Ja całe życie biegłam za tobą.
- Co ty mówisz, dziecko. Przecież cię widzę pierwszy raz, nie, może trzeci.
- Całe życie biegnę za tobą. I nie zdążyłam. Ale po co ja biegłam, choć to biegnięcie wydawało mi się takie ważne.
- Patrz, ja zupełnie wystygłem, chociaż mam gorączkę. Pewnie już nigdy nie nadejdzie wiosna. Dla mnie nie nadejdzie wiosna.
- I dla mnie nie nadejdzie. Chciałam się z tobą pożegnać.
- Pożegnanie to wymysł poetów.
- Wymysł poetów, który się wszędzie przyjął. Wszyscy ciągle coś żegnają, co odpływa, zostaje z tyłu na brzegu. Na brzegu czego?
Wynędzniały kot biegł podcieniami. Rozglądał się z rozpaczą dokoła, szukając samochodu, pod którym mógłby skryć się, samochodu z ciepłym jeszcze silnikiem. Idź, kocurze, tam, gdzie stoją czołgi i skoty, pomyślał Siódmy. Te zwierzęta są dla nas wrogie, ale ciebie ukryją i ogrzeją.
- O czym myślisz? - spytała. - Takie zmarszczki zrobiły ci się na czole.
- Coś huczy nade mną jak wodospad.
- Bije od ciebie dziwne ciepło - podeszła raptem i objęła go, wsuwając ręce pod "duszogriejkę", co ją otrzymał od Czaadajewa.
- Jesteśmy podobni jednak do zwierząt. Dawniej tak nie wolno było mówić. Dawniej porównywanie człowieka do zwierzęcia to był ciężki grzech.
- Wiesz co, wiesz co, pocałuję ciebie na do widzenia. Właśnie na do widzenia. Może się jednak zobaczymy.
Wspięła się odrobinę na palce, zamknęła te ogromne karaimskie albo tatarskie oczy i dotknęła swoimi zimnymi wargami jego spierzchniętych ust. Poczuł słodycz jej ust, przeleciało mu przez głowę, że ona ma usta stworzone do pocałunku. Zatopili się w sobie bez pamięci. Zew krwi złączył dwa spragnione ciała. Przepastne niebo rozkoszy otworzyło się nad nimi. Gdzie ja to czytałem, gdzie to słyszałem, kto to wymyślił dla ozdoby, dla upiększenia. I nagle zachciało mu się płakać. A ona przytuliła się do niego, zamknęła powieki, lecz pod nimi widoczny był niespokojny ruch oczu.
- Coś pani chce powiedzieć?
- Nie. Milczę. Słucham pańskiego serca.
- Może spotkamy się koło gwiazdozbioru Łabędzia albo nad głową Wielkiej Niedźwiedzicy.
- Jeśli mamy się spotkać, to lepiej koło Krzyża Południa. W samym środku Krzyża, którego nigdy nie widziałam. A pan?
- Ja też nie widziałem. Jeśli oboje nie widzieliśmy, to może w ogóle go nie ma.
Ona milczała, zasłuchana w siebie albo rzeczywiście w nierówny, cichy łomot jego serca.
- Wie pan, ja byłam kurwą. Tak strasznie długo pana szukałam, że aż wreszcie spotkała mnie zła przygoda, zeszłam na fałszywą drogę, zostałam po prostu kurwą.
- Kurewstwo z nadmiaru miłości to też wymysł poetów. Takich poetów, co piszą prozą.
- Ma pan rację. Ale tak było. Gdzieś biegłam, dokądś pędziłam i wszystko w biegu, i wszystko w locie. Chciałam dobrze. Ale wyszło nie tak.
- Niech pani pójdzie ze mną.
- Dokąd?
- Nie wiem. Nie mam domu, nie mam swego kąta. Chodźmy gdzie oczy poniosą.
- Już za późno. Zostało mi trzydzieści minut. Tam za rogiem czeka mnie krótka starość i długa śmierć.
- Moi wszyscy umarli. Zostawili mnie samego. Co robić? Co robić w mieście zastygłym w letargu?
- Ja już nie pomogę panu, chociaż strasznie chcę. Może się spotkamy, a może się nigdy nie spotkamy. I tak źle, i tak niedobrze.
Wyjęła dłonie spod jego watówki i spojrzała mu w oczy. A on nagle pomyślał, że ma zapalenie spojówek, że w tej chwili spogląda na nią chorym wzrokiem. Matko Święta, coś się strasznie zaplątało, nie zaplątując się zupełnie. Przeleciało życie jakby czyjeś inne, jakby cudze. Gdzie ja ją widziałem, tę dziewczynę o słodkiej orientalnej urodzie. Przecież ja ją kiedyś, a może i teraz, niedawno, przecież ja ją chciałem kochać. Wiele kobiet chciałem kochać, ale one mnie minęły obojętnie, a mnie nie starczyło śmiałości, ktoś inny je uwiódł, w kimś innym się zakochały, a co to jest zakochanie, co to jest miłość, która mnie gnała przez całe życie, rozpinała mi skrzydła, karmiła szaleństwem. A co się teraz stało? A co mnie czeka w strasznym, chorym mieście, przyduszonym do ziemi, do zlodowaciałej ziemi przez żołdaków, przez jakichś żołnierzy, co chcą przeżyć do jutra, zjeść grochówki, popierdolić w bramie. A ona patrzyła mu w oczy i mówiła cicho:
- Już muszę iść, a tak się boję odejść. Już muszę, już przyszedł mój czas i rośnie we mnie straszny strach. Nigdy nie leżeliśmy obok siebie, pan nie bał się mnie, a ja nie bałam się pana. Nie zdobyliśmy się na ogromny trud kochania. Już czas, już muszę iść. Chciałabym powiedzieć coś bardzo ważnego, żeby pan nigdy nie zapomniał. Ale nic nie pamiętam. Nic nie wiem. Wzbiera we mnie strach. Tam za rogiem czeka na mnie starość. Bo ja już jestem starą kobietą. Tylko dla pana ubrałam się kilka razy w młodość, w to, co było kiedyś bardzo dawno, co miałam zachowane dla pana, ale co złachałam po hotelach za złotówki, a najczęściej za dolary. Nie, nie chcę pamiętać złych dni, kiedy szukałam pana. Ale czy ja pana szukałam? Kogo ja szukałam? Czego ja szukałam?
Nagle puściła poły jego "duszogriejki", odwróciła się i poszła w stronę przecznicy, z której duło sypkim śniegiem. Szła z przechyloną lekko głową, w dziewczęcym płaszczyku, jakie szyły kiedyś dobre mamy dla swoich córeczek, przed którymi otwierało się piękne i niezwykłe życie przy końcu wojny, u progu pokoju. Szła w stronę tej wąskiej przecznicy i Siódmy spostrzegł nagle, że otacza ją popielate słabe światło, że obejmuje ją jakby cienki neon mżący prawie niewidzialną poświatą. Co to było, pomyślał. Co to znaczy. Dlaczego tak mi gorąco. Zakaszlał, splunął i machinalnie spojrzał w plwocinę uwięzłą w śniegu.
I wtedy raptem przypomniał Zygmusia. Ruszył wolno w stronę Nowego Światu. Dzikie koty buszowały w przepełnionych pojemnikach na śmieci. Co się stało z Zygmusiem umierającym na gruźlicę, którego pewnej nocy powiozło UB w nieznane. Co się stało z jego piękną matką, co ją zły los wyrzucił na mulisty brzeg życia, jeszcze za dnia, jeszcze przy słońcu, przy słońcu popołudnia, tuż przed pierwszym zmrokiem starości. Może Zygmuś umarł i ostatnia fala zagasła po drugiej stronie galaktyki, a może wyjechał do Nowej Zelandii i bada tam ślady dawnych tajemniczych kultur. Co się stało z Zygmusiem, który jak meteor przeleciał albo raczej przekuśtykał przez moje życie zdopingowane przez gorączkę, przez gorączkę żalu, smutku, tęsknoty do niewiadomej przyszłości.
Wyszedł na Nowy Świat, przez który jechały toporne ciężarówki z wielkimi skrzyniami obitymi blachą, o koślawych oknach uzbrojonych w druciane siatki. Za szybami, za tą siatką drucianą migały czyjeś twarze, skrzywione jakimś grymasem, a może tylko zalęknione.
Oba wyloty ulicy były zagrodzone przez żołnierzy. Grzali się przy koksownikach, spoglądając obojętnie na ciężarówki z uwięzionymi.
Siódmy ruszył przez jezdnię na drugą stronę ulicy. Ale wtedy z jakiejś bramy wyskoczyli milicjanci, a byli to na pewno milicjanci, bo kurtki ich miały ten znany niebieskawy odcień, więc wyskoczyli raptem i któryś krzyknął: - stój! Ale Siódmy nie czekał, runął w najbliższą klatkę schodową, bo znał ją i wiedział, że jest przechodnia. Więc skoczył jak za młodych lat, choć rwało go w lewym boku, choć pulsowało gorączką w pośladku, przeleciał sień i już był po drugiej stronie, tam gdzie pełno zakamarków, ukrytych przejść, zdradliwych zaułków.
- Stój, stój, kurwa mać! - krzyczeli milicjanci, biegając po klatkach schodowych i po bramach. - Stój, skurwysynu, bo kula w łeb!
Coś się tam działo, ktoś, pewnie niewinny, zaczął uciekać, bo jeszcze gorliwiej zatupotały buty po lastrykowych schodach, krótko zagrzechotała seria z automatu. Ale Siódmy już leciał, pociągając trochę nogą, w stronę ulicy Świętokrzyskiej. Wtedy pokazały się helikoptery jak wyciągnięte w galopie konie opryczników. Przewaliły się nad dachami i zacichły w wapiennym kopcu Starego Miasta.
Matko Święta, pomyślał Siódmy, ale ruch. Wielki ruch przed gigantycznym bezruchem. I zobaczył koło kościoła znajomego kapusia, który go wypatrzył przed domem Heni. W tej samej czapce futrzanej, w tej samej kurteczce ortalionowej i tak samo zacierał ręce, przytupując nogami dla zagrzewki. I on spostrzegł Siódmego, ale go nie poznał w tej "duszogriejce" radzieckiej. Odprowadzał kulejącego urzędowym wzrokiem, w którym jednak nie było szczególnej służbistości. Siódmy, nie oglądając się, z pewnym nawet pośpiechem, nacisnął klamkę drzwi wiodących do dolnego kościoła. Ku jego zdziwieniu drzwi puściły z cichym jękiem i zobaczył przed sobą niską nawę, zastawioną postumentami, na których stały jakieś gipsowe rzeźby oraz miniatury nie znanych obiektów architektonicznych. Gdzieś w górze, nad ciężkim sklepieniem, grały organy.
Oparł się plecami o futrynę i usiłował wydyszeć z siebie to ogromne zmęczenie, które dusił w sobie, gdy mijał kapusia. Drzwi zamknęły się same ze stęknięciem. I nagle pod mostkiem, pod mostkiem, ale jakby z prawej strony piersi, poczuł ciężar. Ciężar jakby podłużnej bryłki rudy żelaznej, co ostrymi krawędziami raniła wewnętrzne opony i chrząstki zdychających żeber. Słuchał tego bólu-nie bólu z zaciekawieniem, przyglądał się jak nie znanej zaczepce kogoś, kto żyje ukradkiem w jego wnętrznościach. Spróbował unieść ręce, zrobić nieduży skręt, próbował pozbyć się tego kolczastego ciężaru, co zawisł w nim pod żebrami jak mosiężna szyszka w starym zegarze. Ale ból nie ustępował. Trzymał się tych ścięgien czy chrząstek, które wypełniały ciasny wór między żebrami. Ten ból straszył i zarazem budził nadzieję. Ten ból był zwiastunem.
Naraz spostrzegł przy końcu niskiej jak kanał nawy ołtarz tonący w półmroku, a u jego stóp klęczących dwóch mężczyzn. Jednym z nich był na pewno doradca Związku w okularach błyskających blaskiem świec. Dokoła jego głowy dostrzegł to mizerne światło, które, jak już wiedział, nie wróżyło niczego dobrego. Drugim mężczyzną mógł być sanitariusz ze szpitala, ten młody lekkomyślny człowiek, który odradzał wampirowi poranną operację, strasząc go bisem prosefora. W mroku nawy krzątały się zakonnice, coś wynosiły, coś wymieniały, coś innego odsuwały za kolumny.
To była wystawa, bardzo nie na czasie i mocno kłopotliwa. To była wystawa projektów pomnika dla ofiar Katynia. Na postumentach stały symboliczne rzeźby, jak zawsze przy takich okazjach przedstawiające kotwice, ranione serca, strzaskane krzyże. Obok były makiety sytuacyjne, które proponowały umieszczenie tych rzeźb na cmentarzach, placach, w ogrodach. Teraz zakonniczki wstydliwie, prawie ukradkiem, zaczynały usuwać w cień te rzeźby i te makiety, ślady rozwydrzenia patriotycznego sprzed tygodni i dni. Dowody przestępczej działalności pamięci narodowej wymierzonej przeciwko ościennemu mocarstwu.
Kilku nowych mężczyzn podeszło do nie oświetlonego ołtarza i uklękło obok sanitariusza i doradcy. Jęli się żegnać pobożnie, bić w piersi, a potem naradzać się szeptem z tymi, którzy już klęczeli przed nimi. Przez delikatną, stłumioną muzykę organów przebijał dudniący, jak z beczki, ten sam monotonny głos generała, który życzył ościennemu mocarstwu wszelkiej pomyślności. Generał ciągle przemawiał, już od kilku dni, chociaż jego ciało niedbale umyte i nie tknięte balsamem stoi pewnie w koszarowej kostnicy i okoliczne psy wyją po nocach do ciemnego i pustego nieba grudniowego. Ale może jednak tam daleko na stepach opłakują już śmierć Wielkiego Cara, który leży w trumnie wybitej cynobrowym aksamitem, a stare babuszki całują go z rozpaczą w nieżywe usta. A może to jakieś inne ościenne mocarstwo podniosło miecz nad tym krajem z przetrąconym kręgosłupem, nad tym krajem, który będzie długo chorować i albo w końcu wyżyje jako cherlak albo umrze na zawsze i zostanie pochowany na wielkim cmentarzysku umarłych narodów.
- Tak, tak, wam się wydaje, że jesteście pępkiem świata - szepnął ktoś obok. Siódmy spojrzał w tę stronę i ujrzał tego zagranicznego dziennikarza, przebranego tym razem za młodzieżowca albo wariata. Sczesany do góry czub jego lichych włosów był pomalowany na zielono. Policzki ciemniały jakimś brązowym podkładem, a przedni siekacz łyskał niebiesko. - Wam się wydaje, że świat padnie przed wami na kolana i przez kilkadziesiąt lat będzie podziwiał waszą piękność, wasz rozum i waszą odwagę. Wy jesteście jak dzieci. Łakniecie podziwu, oklasków, prezentów. A tu już ekspiruje wasz czas. Odegraliście swoje jasełka i kurtyna spadnie za miesiąc albo za trzy miesiące. Pojawi się nowa Polska, która będzie się nazywać niePolska, pojawi się w Południowej Ameryce, w Afryce albo w Azji, i ja tam zaraz pomknę z nowym ładunkiem sympatii, serdeczności i obietnic do nowej niePolski, która będzie się nazywać Salvador, Ghana albo Kampucza. Ja już siedzę na walizkach, blisko drzwi, żeby być blisko szatni, pierwszy chwycić płaszcz i uciekać w tę stronę, gdzie przemieści się chmura z cienkim deszczem współczucia bogatych dla biednych, zdrowych dla chorych, szczęśliwych dla nieszczęśliwych.
Siódmy przyglądał się dziennikarzowi w milczeniu i nagle mu się wydało, że w tej twarzy jak w masce widać przez szpary coś odrażającego, coś cudzego, coś okropnego. Słuchał tego szeptu i słuchał zarazem bólu w sobie, pod spojeniem żeber albo może w głowie czy raczej w chłamie pamięci.
- Przecież pan stąd pochodzi, przecież pana geny są takie same jak tych milicjantów i tych ludzi klęczących przed ołtarzem. Czego pan od nas chce, łaskawy wędrowcze, który wozisz współczucie niczym wodę sodową z kontynentu na kontynent. Czemu zadeptujesz mściwie ten ledwo widoczny ślad po społeczności, która wydała ciebie i wielu ludzi na całym świecie, co wynajdują nowe pierwiastki chemiczne, tworzą nowe symfonie i malują nieznane nikomu przedtem obrazy.
- Bo i mnie ktoś tu którejś nocy złamał kręgosłup. To nieprawda. Ja stąd nie wyjadę. Będę się męczył może krótko, a może bardzo długo. Będę tu siedział bez sensu, tak jak siedziałbym gdzie indziej bez sensu. To jest kraj wariatów. Ja wróciłem do ojczyzny wariatów. Wielki gejzer wariactwa bije z tej ziemi pod niebo. Całe wariactwo świata sprężyło się w warstwach kredowych pod naszymi nogami i wreszcie przebiło skorupę ziemską w tym miejscu, gdzie stoi gmach Komitetu Centralnego Partii, i wystrzeliło w niebo, i rozprysło się we wszystkie strony, i zaleje kontynenty, góry, pustynie, i zatopi oceany. Wielki potop wariactwa, wielka klęska szaleństwa, kolosalna katastrofa nienormalności.
Siódmy spostrzegł na jego ustach ślad białej, a właściwie żółtawej piany. Dziennikarz przymknął powieki, oparł się zielonawą głową o filar, po którym biegły niestrudzenie cieniutkie warkoczyki mrówek faraona, które, jak jeszcze jedna plaga spadły na ten kraj rozchybotany, bez granic i trwałości, niczym kra lodowa na spiętrzonej powodzią rzece.
Pójdę do Heni, pomyślał Siódmy. Najlepiej pójść do Heni. Wbiję się w Henię, zakopię się w jej cieple, utopię się w niej na amen. Może o mnie zapomną. Może zapomną o mnie ludzie. Może zapomni o mnie Pan Bóg.
Wstrząsnęło nim raptowne zimno. Włożył ręce do kieszeni watówki. W prawej ręce poczuł śliski, chłodny pakiecik. Wyjął go i rozwinął ukradkiem. To była gazeta sprzed lat, jakby sprzed wieków. Rosyjska gazeta donosząca o konferencji w Jałcie, która zmieniła bieg świata. Dla jednych był to bieg do przodu, dla innych do tyłu. Gdzieś w górze, nad sklepieniem, grają jękliwie organy. Matko Boska, jak mnie boli głowa, a właściwie pamięć, nie, raczej tok myśli. Myśli przeciskają się przez jakiś ścieniały przez lata kanalik mózgowy i przeciskając się sprawiają ból. Jednego dnia utworzą zator, będą pęcznieć bez odpływu, uformują się w kulę, balon, chmurę gradową, planetę, galaktykę. Matko Święta, tak było kiedyś dobrze, bezpiecznie, błogo. Ból był kategorią poetycką, śmierć była metaforą filozoficzną. Bóg był budzącym raptowną i słodką trwogę chorałem. Kiedy to było, gdzie to było, kto tam był. Chaos, kakofonia, ból mózgu.
Wstał i poszedł w stronę ołtarza. Uklęknął pomiędzy modlącymi się mężczyznami. Uczynił znak krzyża, przywołując go z trudem z umęczonej pamięci. W imię Ojca, w imię Syna, w imię was wszystkich. Potem uścisnął ramię doradcy i tego sanitariusza. Odwrócili się ze zdziwieniem, ale go poznali. Oni nie modlili się, oni się naradzali ściszonymi głosami.
- Który to raz za mego życia - szepnął Siódmy. - Ile tych powstań, nowoczesnych powstań w dobie atomu, elektroniki i zabaw z kosmosem. Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty piąty, pięćdziesiąty szósty, sześćdziesiąty ósmy, siedemdziesiąty, siedemdziesiąty szósty, osiemdziesiąty i teraz ten nasz, mój ostatni, mój zamykający moje ziemskie koło. Powstania, półpowstania, wybuchy buntu jawne i w głębi serca, paroksyzmy wściekłości i konwulsje szału.
Wtedy szczęknęły z tyłu drzwi. Obejrzeli się ostrożnie. To ten agent, przemarznięty do szpiku kości, wszedł do dolnego kościoła i zamknąwszy starannie drzwi rozgrzewał ręce, zerkając niepewnie w głąb nawy. Po chwili, jakby z wahaniem, zdjął tę futrzaną czapeczkę, kupioną pewnie przez żonę na imieniny, więc zdjął to kosmate zwierzątko z głowy i zaczął je tarmosić w sinych dłoniach.
- Panowie, tu dom boży - nadbiegły skądś zakonniczki. - Tu nie wolno politykować. Pan Bóg patrzy na nas i widzi nasze wszystkie przewinienia.
Dopiero teraz Siódmy spostrzegł, że obok niego klęczy ten brodaty Piotr, którego poznał u Heni. Ciągle jeszcze w samej marynarce, z brodą kędzierzawiącą się na piersi. Po jego prawej stronie modlił się narkoman z piwnicy pana Zdzicha albo ktoś bardzo do niego podobny.
- Cześć - szepnął Siódmy do Piotra.
- Czołem - rzekł tamten powściągliwie.
- Wrócę chyba do Heni.
Piotr spojrzał na niego uważnie.
- Jeśli pan czysty, to można. Pan drukarz?
- Tak. Noszę ze sobą tom wierszy. Egzystencjalnych. Tylko siąść i drukować.
- Ja muszę uciekać.
- Dokąd?
- Bóg raczy wiedzieć. Zobaczymy.
- Jeszcze raz podziemie.
- Jeszcze raz ucieczki i pogonie. Walka i klęski.
- Tak zawsze było.
- I znowu tak będzie.
Podeszła szybciutko młoda siostrzyczka z gipsowym odlewem krwawiącego serca w dłoniach przezroczystych jak biała bibuła.
- Tu nie wolno politykować. Tu dom boży.
Siódmy chciał ująć ją za rękę i pocałować ten biały płatek emanujący delikatnym ciepłem. Ale ona odskoczyła ze strachem, krzyknąwszy niegłośno.
- My się modlimy, siostrzyczko. Modlimy się, bo zaraz rozejdziemy się we wszystkie strony świata.
- To dobrze. Trzeba się modlić. W taki czas zostaje nam tylko modlitwa, gorąca modlitwa. Bóg nas nie opuści w nieszczęściu.
- Ja skądś siostrę znam. Pamiętam siostry twarz.
Wtedy odwrócił się ten doradca Związku w okularach z odbiciami płomyków świec.
- Pan znowu z tymi swoimi numerami. Nie wstyd panu zaczepiać siostry?
- Cześć, koledzy - powiedział Piotr. - Ja już odpływam. Henia będzie miała kontakt, jeśli będzie miała.
- Ja zostaję - rzekł doradca. - Będę na powierzchni. W razie czego wiecie, gdzie mnie szukać.
- Idę z Piotrem - odezwał się sanitariusz. - Cześć. Cześć.
- Czołem. Czołem.
Zaczęli się żegnać, bić w piersi, ukradkiem ściskać sobie ręce. Kolejno odchodzili w mrok bocznych naw, gdzie krzątały się zakonnice, gdzie było słychać skrzyp przesuwanych stołów, brzęk jakichś naczyń. Kapuś przy drzwiach słuchał tych odgłosów, mnąc w ręku biedne futerko swojej czapy.
- Nikt ich nie lubi w Europie, a też i na całym świecie. Dla jednych to wieczny wyrzut sumienia pośrodku europejskiego kontynentu, dla drugich złe wspomnienie, straszny zwid nadrannych godzin, dla innych wieczne nieszczęście, odrażające jak grzech śmiertelny.
Siódmy obejrzał się dokoła.
- Kto tu? Kto? - spytał.
Ale dokoła było ciemnawo i pusto. Klęczał jeszcze nisko pochylony ten narkoman z piwnicy. Klęczał bez ruchu i można było pomyśleć, że zasnął w tej pozie. W górnym kościele, nad sklepieniem, słychać było śpiew zakonnic, wspomagany przez organy. Utopić się w Heni na amen, pomyślał. Może zapomną o mnie ludzie. Może zapomni o mnie Bóg.
Podniósł się z klęczek, nie wiadomo po co otrzepał kolana. Ruszył do wyjścia odprowadzany nieufnymi spojrzeniami zakonnic, co w zupełnej ciszy rozbierały ekspozycję projektów katyńskich. Wyszedł na ulicę, którą z rzadka ktoś przemykał w kłębach pary lecącej z ust. Jakiś czołg buksował gąsienicami na śnieżynm klepisku. I z czołgu leciała para, jedyny tu znak życia. Chciał ruszyć w stronę Wisły, ale raptem spostrzegł, że agent wyszedł za nim i teraz pilnie czyta stare podarte klepsydry na ścianie kościoła, czekając, co zrobi Siódmy. Ulice z przodu i z tyłu przegrodzone były posterunkami żołnierskimi. Właśnie na horyzoncie żołnierze raczyli się herbatą, którą wyniósł jakiś starzec, pewnie dawny sekretarz wojewódzki albo nawet minister. On się boi tego narodu, tej tłuszczy, której zachciało się wolności. On lęka się dzikich oczu i zaciśniętych pięści, więc zza firanek podglądał te czołgi, skoty, patrole, te budy więzienne i spokorniałych raptem przechodniów, więc obserwował to wszystko przez dnie i noce, chichotał, zacierał ręce, gadał do siebie, a teraz wybiegł na ulicę z termosem, rozlewa herbatę do plastykowych kubków, herbatę, do której cichcem wlał szklaneczkę gorzały, więc rozlewa teraz tę herbatę żołnierzom, sołdatom miłym, co cuchną znajomą wonią juchtu i dziegciu, więc leje ten gorący płyn, buchający parą, na pomyślność, za spokojny ostatek życia, za zwycięstwo jego racji, choć to racja więzień, łagrów i nieskończonego przymusu.
A filer stał i obserwował Siódmego, co bezmyślnie przyglądał się tej scence ulicznej, którą pokażą w tutejszej telewizji, a może i w którejś zamorskiej. Siódmy widział też kątem oka zmarzniętego filera. Kapuś nie ogrzał się dobrze w tej nawie i był wyraźnie wściekły na faceta w watówce, że marudzi, że sam nie wie, czego chce.
Raptem Siódmy zdecydował się. Wbiegł po schodach do głównego wejścia kościoła. W te dni wojenne kościół był domem dla bezdomnych, lokalem publicznym dla publiki i azylem dla ściganych. Wszedł do strzelistego wnętrza o białych ścianach i usiadł z boku w wysokiej nawie. Namacał pod pulpitem mszalik albo może śpiewnik. Było tu ciepło i sennie. Zakonnice w stallach koło ołtarza śpiewały w asyście organów, na stopniach ołtarza klęczał ksiądz, a może tylko kleryk w komży. Pod sklepieniem uganiały się ze świergotem wróble. Czerwone oko lampki oliwnej jak oko opatrzności świeciło przy bocznym ołtarzu, gdzie był ukryty Najświętszy Sakrament.
Boże, kimkolwiek jesteś, Boże naszej galaktyki albo naszego kosmosu, Boże wszystkich wszechświatów, Duchu Święty wszelkich wymiarów nieskończoności, Synu Boży wszechogarniającego rozumu i powszechnej dobroci, Boże, jeśli jesteś gdziekolwiek w bycie i niebycie, Boże, kimkolwiek jesteś, pochyl się nad tą ziemią, nad tą kulą wystrzeloną nie wiadomo przez kogo, co leci w przestrzeń nieskończoną, pochyl się nad tą grudką materii nie wiadomo ile razy spaloną doszczętnie i odrodzoną nie wiadomo przez kogo, wejrzyj na nas, uczepionych tego odprysku, tego rykoszetu lecącego znikąd do nikąd, ogrzej strzępem swojej łaski, nakarm kroplą swojej mądrości, skieruj nas w tę stronę nieskończoności, gdzie jesteś Ty, gdzie są nasi bracia i siostry zagubieni w ciągu wieków, jeśli są, jeśli nie sczeźli w mrozie nicości. Boże, pobłogosław tych nieszczęsnych, co schodzą w głąb ziemi wierząc, że wywalczą nieziszczalne dobrodziejstwa wolności i sprawiedliwości. Boże, wznieś swą wszechmocną dłoń, jeśli masz wszechmocną dłoń, nad tymi szaleńcami, którzy stają do walki ze wszystkimi szatanami naszej planety, ze wszystkimi demonami zła galaktycznej prowincji, ze wszystkimi upiorami, które z nas się wylęgły, modlił się Siódmy bezgłośnie. Właśnie umilkły siostrzyczki, zacichły organy i słychać było tylko gruchanie synogarlic, które dreptały na parapetach okiennych.
- Czy pan mnie poznaje? - usłyszał czyjś szept.
Spojrzał ukosem. Obok niego siedział, staromodnie, ale elegancko ubrany mężczyzna ze szpakowatymi wąsami. Przyglądał się Siódmemu, uśmiechając się przyjaźnie. Na pulipicie przed nim leżała teczka, a na niej kapelusz z dawnej, dobrej firmy.
Siódmy milczał. W zakrystii ktoś odezwał się podniesionym głosem. Stłumione echo przebiegło nieśpiesznie po nawach.
- Znaliśmy się kiedyś dobrze. Można powiedzieć, przyjaźniliśmy się. Kochaliśmy się nawet. Przynajmniej ja pana kochałem szczerze i gorąco - nieznajomy zawiesił głos i czekał.
- Wiele razy w życiu przyjaźniłem się. Wiele razy kochałem. Bo ja jestem przybłęda, wie pan?
- Wiem. Pan jest wędrowcem. Całe życie obserwuję pana z daleka i nigdy nie przeszkadzam. Ani panu, ani pańskiemu przeznaczeniu. Wiedziałem, że spotkam pana w kościele. Pan dawno nie był w tym przybytku, a i ja jestem pierwszy raz od tamtej nocy w górach, kiedy odjechałem na zawsze, kiedy mnie powieziono na zawsze.
- Pan jest Zygmusiem - szepnął ze zgrozą Siódmy i mimo woli zerknął na jego nogi.
Zygmunt uśmiechnął się jeszcze raz.
- Szuka pan kul. Mam nogę. Doskonałą szwedzką nogę. Przeżyłem. Przeżyłem wiele wcieleń, tak jak pan. I jestem, przyszedłem po pana duszę.
- Po moją duszę?
- Tylko tak mówię. Wiem, że zaangażował się pan w sprawy Związku. Mógłby pan pomóc. Wam i nam.
- To znaczy komu?
- Wszystkim. Nie ma innego wyjścia. Trzeba ratować siebie i innych. Przecież pan wie to, co i ja wiem. To nasza tajemna wiedza. Nikt do niej nie ma dostępu. Nikt z młodszych, młodych i najmłodszych. Dla nich to pierwsze powstanie, dla nas ostatnie.
- A pana matka?
- Umarła normalnie jako stara kobieta. Trzymałem ją za rękę, kiedy konała, bo lękała się śmierci, lękała się sama przekroczyć granicę ciemności. Wspominaliśmy pana często. Ona pana kochała.
- A ojciec?
- Został tam, za kołem podbiegunowym. Ktoś go widział umierającego na siódmej stacji za kręgiem polarnym. To słynna stacja, grobowiec wielkich poetów, słynnych uczonych, zwycięskich generałów.
- A pan komu służy?
- Rozsądkowi. Inteligencji procesów historycznych. Społeczności, co jak bańka mydlana unosi się nad łąkami po obu stronach Wisły.
- Wieje mrozem od pana, Zygmusiu. Wiele lat i dużo epok nas rozdzieliło. A co z gruźlicą, która nas łączyła?
- Wożę ją, uśpioną, do sanatoriów szwajcarskich i kaukaskich. Niech pan mi pomoże.
- Komu?
- Wszystkim. Tym w czołgach i tym w podziemiu. Stało się to, co musiało się stać. Przecież to pan powiedział, że największymi wrogami Polaków są Polacy. My chcemy obronić Polaków, jacy by oni nie byli. To znaczy tych wszystkich Niemców, Rosjan, Żydów, Litwinów, Białorusinów, Ukraińców, Ormian czy Tatarów, którzy chcą być Polakami, którzy stworzyli ten pstrokaty, dziwny, odpychający naród, co chce być sumieniem i natchnieniem świata.
- Ja już odchodzę. Ekspiruję. Płowieję. Wybrzmiewam. Znikam.
- Zanim pan odejdzie, niech pan pomoże tym, którzy tu jeszcze muszą żyć. Może sto lat, a może pięć tysięcy. Niech zostaną sobą, niech będą skundloną, niespokojną sforą na tej nizinie środkowoeuropejskiej, niech swoim wyciem budzą ludzi na całym świecie i po wszystkich planetach okolicznych.
- Wybuchła nagła wojna. Nie wiem już, która wojna w moim życiu. Ja już nigdy nie będę kolaborował. Dla symetrii, dla pewnej kompozycji artystycznej, a może po prostu dla spokoju sumienia.
- Przecież za pięć lat wszyscy z powrotem będą pokornie służyć cudzym bogom, marnie odlanym z oszukanego kruszcu złotym cielcom, będą apatycznie dreptać w chomącie niewoli zdobnym w tanie świecidełka wolności. Chodzi o to, żeby po drodze nie stracić wiele krwi. Chodzi o to, żeby zachować substancję narodu, który przez straszne grzechy zbliżył się do Pana Boga jak żaden inny naród poza narodem żydowskim.
- Ja już muszę iść. Mój Bóg, mój własny Bóg czeka na mnie.
- Pan ma wielką siłę, którą trzeba wykorzystać. Nie wolno jej zabierać do grobu, rozpuszczać w fosforze albo azocie.
- Jaką ja mam siłę?
- Ja pierwszy to zrozumiałem, przeczułem, doświadczyłem na sobie tam w górach. Pana siła pomogła mi przetrwać straszne chwile, okrutne więzienie, straszne sądy, rozpacz i upadek na samo dno człowieczeństwa. Ale dzięki panu podniosłem się, żyję i służę innym, naszym bliźnim, naszym braciom w złym i dobrym.
- Zygmusiu drogi, Zygmusiu z zapomnianej młodości. Pan też zwariował. Jaka szkoda, że i pan zwariował. A ja jeden zostałem tu między wami trzeźwy, normalny, nieszczęśliwy śród szczęśliwych wariatów.
- Niech pan nie odchodzi. Musimy uratować nas samych i cały świat. Od nas zapali się cała planeta. My gotujemy zagładę ludziom. Niech pan zaczeka. Ja pana kochałem. Pan zabrał moją siłę. Ja oddałem panu swoją siłę. Panu nie wolno uciekać z taką zdobyczą. Pan jest nam coś winien. Niech pan zaczeka.
I został tak, uwięziony między ławkami, w delikatnej poświacie jakiegoś stłumionego blasku, który mżył z klap jego płaszcza, z szalika, a może z tych płuc wożonych w Alpy i na Kaukaz, z płuc, które otworzyły się raptem tysiącem kawern.
Ja:
Leżę przy oknie, podwójnym, wymoszczonym watą i nieśmiertelnikami, oklejonym taśmami papieru na szparach, i to okno, to cały mój świat. Teraz jest zima, śnieżna, słoneczna, mroźna, roziskrzona, biała, biało-czarna, a pod wieczór czerwieniejąca od słońca, które się chowa w dymach i oparach miasta, co leży przy końcu dolina. Całe niebo nad niewidocznym miastem robi się przed straszną nocą szkarłatne, rubinowe, ceglaste, amarantowe, pomarańczowe, cynobrowe, purpurowe, wiśniowe, wszystkie odmiany czerwieni płoną nad miastem i od tej łuny czerwieni się cała nasza doliny czy raczej cały ten rozległy parów wyryty przez pług lodowca. Śnieg staje się czerwony, las zalewa się czerwienią, nawet rzeka, jeśli nie zdąży zamarznąć, robi się czerwona i niesie tę czerwień do czerwonego miasta. A wtedy zawsze czerwoną, zlodowaciałą drogą idzie wolno stary człowiek, podpierając się kijem. Dziad albo baba okutana chustami. Idzie wolno na oczach wszystkich pochowanych w ciepłych domach, żeby im uprzytomnić, co to znaczy bezdomność, co to znaczy starość.
Potem wiosna zmywa śniegi. Jasnozielone drzewa skrywają wszystko, co brzydkie i pokraczne w dolinie, nawet zasłaniają miasto, które jest ładne. Później przychodzi lato, płowieją kolory, szarzeją, wieczór skrada się do doliny późno, prawie przed północą, kładzie się tu jak pies na krótką chwilę, na dwie, trzy godziny, i musi uciekać, bo już słońce wytacza się zza krawędzi doliny najeżonej starym lasem świerkowym. Wreszcie nadciąga jesień ze wszystkimi barwami przejrzałej dojrzałości. Jesień nie skąpiąca deszczów, co sieką wściekle w okno, w szyby obluzowane, w ściany z grubych belek, w dach blaszany, gontowy i częściowo z czerwonej dachówki. Wtedy, gdy zdarzy się pogodny dzień, widać ptaki lecące niestrudzenie w stronę miasta, stada ptaków jak pułki kawalerii albo jak podniebne tratwy.
A ja leżę i leżę i czekam, aż umrę, i słucham, jak sąsiedzi pytają, czy on jeszcze żyje, i czekam, aż wreszcie umrę i nie będę musiał chodzić do szkoły.
Rozdział XII
Zsunął się z odkosu, ryjąc głęboki rów w świeżym śniegu, który sypał się obficie z niewidocznego nieba. Wszedł na grzbiet zamarzniętej Wilenki. Ale tu śnieg przewiewał ostry, kąśliwy wiatr i widać było lód jak granatowa szyba, a pod nią chwiejące się włosy wodorostów, rzadkie bąble powietrza i ledwo dostrzegalny ruch prawie niewidocznej wody. Tu i ówdzie w lodzie migał liść, zżółkły, nadgniły liść olszynowy, co jak śpiący motyl czekał na wiosnę, na roztopy i powodzie, które uwolnią ze szklistej uwięzi.
Została w nim ta dawna słodycz, myślał Siódmy o Zygmusiu. Przeniósł ją nienaruszoną przez całe życie aż do gabinetu eksperta Ministerstwa Spraw Wewnętrznych albo do zakamarków policji politycznej czy kontrwywiadu. A może to dubler, podstawiony sobowtór, który naczytał się zeznań Zygmusia, co umarł w celi na gruźlicę i został pochowany ukradkiem na tym polu, gdzie dziś stoi nowoczesny szpital.
Wspiął się teraz na przeciwległy brzeg, kędy ze stromych zasp sterczały badyle nadbrzeżnych krzaków, jakichś dzikich porzeczek, wilczych jagód, wikliny. Śnieg sypał się z nieba coraz gęstszy, ale raczej płynął z nieba na ziemię, płynął, a nie spadał, i wyglądało, że w każdej chwili może rozpocząć ruch odwrotny i płynąć sennie z ziemi do nieba.
Szedł teraz tak dobrze znajomym zboczem, pochyłym, porosłym tu i ówdzie krzakami, co wyglądały jak kępki czarnych włosów na plecach olbrzyma. Wracał z powrotem do Kolonii Wileńskiej tą inną drogą, jakby od Puszkarni lub z Młyna Francuskiego. Wysoko przed nim, prawie pod zenitem nieba strzępił się kołnierz czarnego lasu na szczycie wzniesienia, gdzie los albo życie umieściło Górną Kolonię. I stamtąd przez ten tiul śniegu zsuwał się miękko w głąb doliny rzadki i wysoki dźwięk dzwonu. Ale kościoła nie było widać. Zakrywały go dramatycznie splecione konary nagich, oszronionych klonów.
Wtedy nagle zobaczył chłopaka, co mknął na dziwnych nartach skosem przez to zbocze. A narty były dlatego dziwne, że miały zadarte noski i z przodu, i z tyłu. I nie trudno było rozpoznać w tym wyrostku niestrudzonego Polka, właściciela owej doliny, co go jacyś diabli noszą po tym mikroświecie od rana do nocy, złachanego, mokrego, obsypanego soplami lodu, ze słonym potem cieknącym z brwi na spieczone od mrozu policzki. Ale gdzieś tam między uśpionymi domkami, tuż przed torami kolejowymi, szła jakaś para i Siódmy rozpoznał w nich od razu Alinę i Wicia, tę nieszczęśliwą parę, co popełniała samobójstwa z miłości. W którymś z okien majaczyły twarze rodzeństwa Korsaków, tych staruszków ciekawych ludzi i świata.
Siódmy wracał jak ślusarz albo stolarz po ciężkiej pracy. Podpierał się trochę łomem zdobycznym jak laską ciężką od mrozu. Przechodząc przez tory spostrzegł na końcu peronu gimnazistę Karnowskiego, młodego Żyda, co czekał na pociąg do Wilna albo do Treblinki.
Potem Siódmy skręcił w lewo i poszedł ulicą Dolną. Gdzieś wysoko, w tej Górnej Kolonii, odezwały się motory czołgów, które manewrowały ciężko w wysokim, kopkim śniegu. I nagle odezwał się strzał, ale szybko utonął, zacichł w powietrzu zgęstniałym od zadymki, co rodziła się w głębi doliny, na samym jej dnie, rodziła się tam i z wolna podnosiła ku górze, ku brzegom doliny z czarną obręczą lasów świerkowych.
Zobaczył ten dom tak dobrze znany, a przecież tajemniczy, jakby przyniesiony przez nieznanego olbrzyma z nieznanej krainy. Była to willa biała, właściwie żółtawa, zbudowana niczym bajkowy zamek, z przyporami, skarpami, wnękami, wieżyczkami, z łamanymi dachami, nieoczekiwanymi mansardkami jak we francuskim pałacyku. Na wieżyczce skwierczała czarna blaszana chorągiewka, przymocowana do żelaznej, czarnej od rdzy piki, a na tej chorągiewce były ażurowe cyfry, już prawie zatarte, zniekształcone przez słoty i upały, ażurowe cyfry roku, który nie wiadomo co znaczył i przez kogo był wyrzezany w grubej blasze.
A przedtem była furtka, też żelazna, ze śladami żelaznych liści, które obłamali kiedyś chuligani, a może apsztyfikanci panienek, co tu mieszkały, bo w tym domu dziwnym i trochę romantycznym zawsze mieszkało dużo młodych ładnych dziewcząt, które później rozjeżdżały się po całym świecie.
Otworzył bramkę, obstukał buty ze śniegu o żelazne futryny, z których posypała się czarna rdza. Ale śnieg miał też w butach, które namiękły, dziwnie wybielały. Podszedł do drzwi rzeźbionych w drzewie, jak to dawniej umiano wyrzeźbić. Razem ze śniegiem spływał z góry albo ze zboczy doliny szybki zimowy zmierzch. Na wapiennej ścianie przy drzwiach był żółtawy, jakby z kości, guzik od elektrycznego dzwonka na baterię. Pocisnął ten dzwonek i czekał. Z głębi domu przybliżały się kroki mocne, silne, jak mężczyzny. Ale była to Henia. Ściągała na piersiach szlafrok, pod którym różowiała ciepła flanelowa koszula.
- To ty - stwierdziła zamykając za nim drzwi, kiedy z chmurą mrozu wszedł do sieni.
- Piotr powiedział, że twoje mieszkanie czyste.
- Na razie czyste. Ależ ciebie zasypało. Zrzuć tu śnieg, nie nanoś do pokoju.
Otrzepał się, patrząc na tę dorodną, wysoką, masywną kobietę, która chroniła białymi dłońmi ogromne piersi pod wełną szlafroka. Jeszcze raz obstukał nogi i ruszyli korytarzem w głąb domu. Tu było jeszcze zimno. W tym domu nie palono przez oszczędność albo z braku opału.
Weszli do jej pokoju, z tapczanem, z kilimem ludowym na ścianie, litewskim albo białoruskim, z etażerką pełną książek i z piecykiem żelaznym, tak zwaną kozą, co buzowała ogniem pod ścianą, a długa, rozgrzana do czerwoności rura biegła przez pokój do okna i dalej, jako komin, w mrok ogrodu, w czerń poruszających się rytmicznie drzew, jakby kołysanych przez wiatr do długiego snu.
Henia zrzuciła szybko szlafrok na oparcie krzesła i schowała się pod kołdrą na tapczanie. Na tym krześle zobaczył jakieś buteleczki i termometr łyskający rtęcią.
- Jesteś, Heniu, chora? - spytał.
- A nic takiego. Leciutkie przeziębienie. Właściwie nie chciało mi się wychodzić w taki dzień. Na piecyku jest wrzątek, zrób sobie herbatę. I zdejm koniecznie buty.
Siadł na brzegu tapczanu, zzuł obuwie patrząc ukradkiem na jej twarz jakby przymgloną fiołkowym cieniem w otoku rozwydrzonych szarych włosów, co jak trawa jesienna pachnąca nadchodzącą zimą i dalekim wiatrem zasypywały jej co chwila, wielkie przejrzysto-niebieskie oczy.
- Heniu, ja na zawsze przyszedłem do ciebie.
- Tyle razy mi to mówiłeś.
- Naprawdę przyszedłem do ciebie ze wszystkimi swoimi rzeczami - pokazał torbę z cudzymi wierszami i milicyjny łom.
Ona wodziła za nim wzrokiem nic nie mówiąc. A w tych oczach pod ogromem szarych włosów był jakiś smutek, a właściwie rozpacz, coś w rodzaju popłochu czy nagłego szaleństwa.
- Pachnie czadem - rzekł nalewając herbatę do szklanki.
- To nic. To tylko na początku. Zaraz się dobrze rozpali.
- Czad pachnie słodko. Dobrze byłoby zaczadzieć. Mówią, że to piękna śmierć.
- Po co masz umierać - powiedziała szybko. - Jeszcze jesteś młody. Młody rencista. Z kim zostawiłeś Wandę?
- Z nikim. Rozstaliśmy się na zawsze.
- Dlaczego kłamiesz?
- Mówię prawdę. Ona sama tak zadecydowała.
- A co się stało?
- Nie wiem. Może ma własne plany. Bez gniewu, całkiem na zimno, rozsądnie poprosiła, żebym wyszedł i nigdy nie wracał.
Milczała, patrząc w sufit. Podłożyła pod głowę zasypaną włosami pełne białe ręce. Siódmy zaczął szukać naftowej lampy.
- Zostaw - szepnęła. - Wystarczy światła z piecyka. Chyba, że chcesz czytać wiersze tego poety, jak on się nazywa?
- Z. Litera z i tyle. "Pieśni na głos a capella".
- Daj mi torbę. Wyciągnę wiersz, który będzie naszym losem.
Podał brezentowe zawiniątko, z którego wypadały kawałeczki lodu. Zanurzyła rękę we wnętrzu, wyciągnęła nadgiętą matrycę. Gdzieś grała muzyka żałobna, a może tylko poważna. I Siódmemu zdało się, że to "Valse triste" Sibeliusa. Ale to pewnie tak grał wiatr mroźny w pustych zimnych kominach i nieszczelnych poddaszach.
- Dlaczego nie czytasz? - spytał.
- Uczę się na pamięć.
- Taki ważny, taki znaczący?
- Nie. W ogóle bez sensu. Dla nas bez sensu.
Wypił herbatę i podszedł boso do okna. Skąd ja pamiętam te zimowe drzewa miotane zawieją, tak mi bliskie jak bracia i siostry, których nigdy nie miałem, pomyślał sennie. Rozbiera mnie czad i to raptowne ciepło po mrozie.
wszystko jest poezją
ale i wszystko jest prozą
boże bądź pochwalony
że umarły rymy
boże daj żeby zmartwychwstały
rymy
anioły
diabły
i pewna dziewczyna
która kochała chaos
czyli mnie
- To wszystko? - spytał.
- Wszystko. Czy warto drukować to, co wszyscy wiedzą?
- On ze mną idzie już tyle dni. Przywiązałem się do tych wierszy, choć ich nie znam. Może wydrukuję na pamiątkę, z całującymi się gołąbkami. Ale najpiewniej zgubię. I my będziemy jedynymi czytelnikami tego poety.
- Słuchaj, jesteś pewnie zmęczony, chcesz się położyć. Nie ma pościeli ani nawet materaca. Możesz ułożyć się w moich nogach, jeśli będziesz grzeczny.
- Heniu, przecież ja jestem grzecznym staruszkiem. Tyle lat już jestem grzeczny wobec ciebie.
Wślizgnął się pod kołdrę, a ona odsunęła gorące nogi robiąc mu miejsce. Jął się rozbierać ukradkiem, choć go do tego nie namawiała. Poczuł serce pod żebrami. Uderzało śpiesznie w ten głuchy dzwon uczyniony z chrząstek i mięśni. Gdzieś obok pokazał się i znikł kolczasty, żelazny ból.
- Rana ci dokucza? - spytała odstawiając torbę.
- Zapomniałem o niej. Było zimno, mróz znieczula. Matko Święta, jakie ty masz gorące nogi.
I palcami stóp dotknął jej łydek, ud, spróbował dostać się pod koszulę ciepłą, miękką jak zwinięty kot.
- Nie, nie. Zostaw - szepnęła gwałtownie.
- Heniu, przecież jesteśmy dorosłymi ludźmi. A ja stałem się wolny.
- Nie warto - szepnęła ciszej.
Dotknął stopą jej biodra. Leżała nieruchomo, słuchając w napięciu nie wiadomo czego.
- Chcę z tobą rozmawiać - przeniósł się pod kołdrą do niej, zastygłej jaby w niechętnym oczekiwaniu. - Tak będzie lepiej. Chcę widzieć przynajniej zarys twego policzka.
W pokoju czyniło się coraz ciemniej, a piec intensywniał w czerwieni jak wielka rana wokół drzwiczek i popielnika.
Teraz gdzieś grano tę rosyjsko-polską melodię, co Rosjanom przypominała pierwszą wojnę światową, a Polakom drugą. Ale mógł to być ten wiatr, co przemieniał się z wolna w zamieć.
Leżę z dziewczyną na samym brzegu zimowej nocy, pomyślał. To dar niebios albo zwodniczego losu. Tylko żebyś się nie zbłaźnił, bracie.
- Heniu - szepnął.
Milczała, ale widział czujne błyski w jej nieruchomych oczach.
- Heniu, jestem przy tobie. Jeśli chcesz, to na zawsze.
- Ja nic nie chcę.
- Heniu, patrz i nie gniewaj się na mnie. Muszę przywitać twoje piersi, których tak dawno nie widziałem.
I przemocą wdarł się pod jej ramionami do tych piersi wielkich, jakby zmęczonych, gorących od młodości albo skrywanego pożądania. Gorąco przeleciało mu przez plecy, westchnął raptownie. Ale ona milczała zajadle, przyciskała z dziwną siłą jego dłonie do swoich boków, uwięziła je w jakimś niespodziewanym uchwycie.
- Heniu, co to wszystko znaczy?
Ona milczała bez ruchu, zastygła dziwnie, napięta z całej wewnętrznej mocy. Zaczął pieścić jej piersi, cieszyć się ich delikatnością jak wielka garść gorącego śniegu, odnalazł brodawki sutek i usłyszał jej cichutkie westchnienie.
- Heniu, już nie ma nikogo na świecie. Już tylko my dwoje zostaliśmy na zawsze pod wielkim śniegiem pachnącym sokami klonów albo brzóz.
Tak to przemawiał do kobiety, szeptał jej te byle jakie słowa do gorącego ucha, skrytego pod kłosami włosów, tak mruczał co bądź i coraz zachłanniej obejmował ją, a ona nie broniła już piersi, choć nie odwzajemniała pieszczot. I wyglądało to, że słucha jakby pierwszy raz w życiu tych dotyków, muśnięć, niecierpliwych pocałunków.
Później odwalił ciężar kołdry jak wielki płaski kamień. Rozdarł koszulę, żeby dostać się wreszcie do tych wspaniałych, niezwykłych piersi, co tyle miesięcy drażniły go, zaczepiały bezwstydnie jego wzrok, prowokowały przy mimowolnym dotyku, raptownym spotkaniu, przy zbyt bliskiej obecności. A ona słuchała tego jakby nieżywa, jakby nieobecna, jakby głucha na te wszystkie zabiegi pośpieszne, zdyszane, wyzbyte kontroli, coraz bezwstydniejsze.
Raz i drugi westchnęła, raz i drugi drgnęła, jakby powstrzymując raptowny okrzyk. Jakby chciała go ostrzec albo ukarać.
W pokoju było już ciemno. Za oknem chochoły drzew chwiały się na boki w przejmującym zadziwieniu. Piecyk buczał cichutko i promieniował intensywnym czerwonym ciepłem. On widział tę czerwień w jej oczach. Powoli, przemagając opór, rozkrzyżował jej ramiona, zwalił się ciężko na nią, co broniła się biernie, ale z jakąś zadziwiającą stanowczością, z jakąś niezrozumiałą desperacją. Przecież to i mój wysiłek, myślał. Przecież to i mój trud miłości. Nasze wspólne ryzyko. Wielki pióropusz wymyślonej emocji nad odruchem instynktu.
- To boli - szepnęła jakby przez sen.
- Co boli? - spytał.
Ale nie odpowiedziała. Więc zgarnął brzeg koszuli, a ona raptownie zacisnęła nogi. Zwarła jak imadło i mógł tylko dotknąć gorącej kępki włosów niczym nagrzana w słońcu przygarść suchego mchu.
Ten dom śnił mu się kiedyś, ale już nie pamiętał, kiedy. I w tym domu działo się coś niedobrego. Wszystkie okna i drzwi były otwarte, zewsząd szło jakieś zło, a może tylko niespełnienie, nhiedokonanie, okropna czczość. Za oknem odezwała się lokomotywa jak wielki transatlantyk podczas mgły.
Zaczął z uporem, nieustępliwie atakować leżącą obok kobietę. Chciał ją obudzić, przymusić do współudziału, zdobyć jej wzajemność. Pozwalała dotykać piersi, brzucha, niespokojnego łona. Z zaciśniętymi nogami słuchała jego pieszczot bez żadnej reakcji. Czasem tylko westchnęła leciutko tak, aby on nie spostrzegł tego drobnego mgnienia słabości. Masywna, rozłożysta, wspaniała młoda kobieta leżała obok niego, jakby po trzykroć stworzona do miłości, a on nie mógł jej zdobyć, posiąść, zniewolić, jak zawsze mężczyźni zniewalali kobiety.
Gdzieś w tym domu, ale może na dworze śród zamieci i lodowatych wiatrów ze wszystkich stron świata, więc gdzieś w tym nocnym i zimowym otoczeniu brzmiała muzyka żałobna albo może tylko poważna, jakieś skandynawskie albo rosyjskie wątki muzyczne tłukły się po tym starym domu, po sadzie, po łące przy torach, gdzie chowano padłych jeńców wojennych, zabitych przez pociągi włóczęgów i zwykłych samobójców, którzy w tej najpiękniejszej dolinie świata szukali śmierci.
- Heniu, ty śpisz? - spytał, choć wiedział, że ona nie śpi.
Milczała.
- Heniu, co się stało? Dlaczego nie chcesz pozwolić? Tyle lat, tyle miesięcy czekałem cierpliwie na tę noc. Heniu, słyszysz mnie?
Piecyk strzelał od czasu do czasu skromnym gejzerem żółtych iskier, kiedy płomień natrafił na sęk przesycony terpentyną. Ona ciągle patrzyła nieruchomo w sufit ze sczerniałymi stiukami. W białkach jej oczu błyskały ciepłe refleksy tego pieca i to był jedyny ruch w znieruchomiałej kobiecie.
Wtedy on w przystępie rozpaczy zwalił się na nią, zaczął brutalnie kolanem rozwierać jej nogi. Szamotał się zdyszany czując, że gdzieś tam z tyłu zabolała nadwerężona rana po rykoszecie.
- Heniu, przecież ja ciebie kocham - szeptał do ucha przesłoniętego suchymi włosami, które pachniały rumiankiem albo po prostu starym strychem wileńskim, pełnym ziół, suszonych jagód i przedziwnych tajemnic.
- Heniu, puść, mówię ci, puść - zawarczał wściekle, jeszcze raz natarł ze wszystkich sił.
I wtedy ku swemu przerażeniu usłyszał, że ona płacze. Rozpaczliwie, beznadziejnie, najzupełniej tragicznie szlocha, siąkając nosem, kryjąc twarz w skotłowanej poduszce. Znieruchomiał, słuchał chwilę tego przejmującego płaczu, a potem najdelikatniej jak potrafił, zapytał w jej ucho suchymi wargami, prawie bez dźwięku, zupełnie bez oddechu:
- Heniu, kochana, co się stało?
Ona chwilę walczyła ze szlochem, wycierała załzawiony nos i przełykała te swoje raptowne i obfite łzy.
- Ja urodziłam się mężczyzną - wyszeptała wreszcie urywanie.
Siódmemu wydało się, że się przesłyszał.
- Urodziłaś się mężczyzną? - spytał z niedowierzaniem.
Ona milczała, kryjąc twarz w poduszkę, kompletnie mokrą od łez. Zwariowała, pomyślał Siódmy. Ona też wreszcie zwariowała jak wszyscy. Ale puścił jej pełną, gorącą pierś, która spoczęła bez ruchu pod ciepłą, różową koszulą z flaneli.
Jakiś wiatr przeleciał wzdłuż ściany domu brzęcząc szybami podwójnych okien, w których stawiano wtedy witriol na ściółce z waty albo kładziono kolorowe nieśmiertelniki. Co to wszystko znaczy, pomyślał. O co jej chodzi. Czy to jakaś metafora, czy okropna prawda. Czy to zwykła histeryczka, czy ofiara szalonych zbiegów okoliczności szalonego dwudziestego wieku. Czy ja śnię, uśpiony na stole chirurga, czy spadam do piekła, strącony przez pijanych aniołów.
Stoczył się z niej na swoje poprzednie miejsce, okrył się szczelniej kołdrą, bo poczuł nagłe zimno, choć piecyk skwierczał pod ścianą, na której wzniecał wesołe, ruchliwe cienie. Przed nocą powraca gorączka. Gorączka, z której nic nie wynika. Gorączka, towarzyszka życia. Gorączka przyzwyczajenie.
Kilka lat już przychodził do Heni. Wszyscy wiedzieli, że zaleca się do tej dziwnej dziewczyny bez przeszłości. Wszyscy, to znaczy prawie nikt. To ci ludzie zalatani, co wpadali do niej ukradkiem z tajemniczym interesem, za który można było dostać parę lat więzienia. I teraz znowu jeszcze raz się zdziwił, że taka młoda, piękna kobieta poświęciła życie jakimś sprawkom społecznym czy politycznym. Ale teraz zdziwił się odrobinę mniej oraz trochę słabiej.
Henia chlipała ciszej i rzadziej, odwrócona twarzą do ściany. Czuł jakąś niezręczność tej sytuacji pośrodku nocy, gdy sprawy zaszły już tak daleko. Podniósł się na łokciu, patrzył na jej profil gasnący i pojawiający się w ruchliwym blasku pieca. Chciał koniecznie coś powiedzieć, co by rozładowało napięcie, uczyniło naturalnym to ich leżenie pod jedną kołdrą, pod jednym niebem pełnym lotnego śniegu. Ale nic nie umiał powiedzieć. Patrzył na ten jej profil i wydało mu się, że jest on dziwnie mocny, kanciasty, zawzięty.
Matko Święta, pomyślał, jak mi ciężko umrzeć. Tyle lat szykuję się do śmierci, stroję się, żegnam ze światem, wykonuję rytualne gesty, modlę się, prosząc o odpuszczenie grzechów, i wszystko nadaremnie. O co chodzi Panu Bogu, przeznaczeniu, opatrzności. Co mnie jeszcze spotka, Matko Boska.
I nagle ogarnęła go jakaś idiotyczna chętka, żeby zacząć od nowa tę walkę z Henią. Żeby zadrzeć jej tę głupią różową koszulę, żeby złapać w obie ręce wspaniałą białą pierś. I w tej samej chwili zdjął go strach, zabobonny lęk, coś w rodzaju dusznego przerażenia jak w ciasnym kotle piekielnym.
No i tak, powiedział do siebie. A co jutro, a co pojutrze. Po co ja żyję. Dla kogo ja żyję. Co to wszystko znaczy. Skąd się tu znalazłem i kiedy zniknę. Miał ochotę łyknąć herbaty, bo zaschło mu w gardle. Ale bał się zejść z łóżka, bał się ruszyć. Lękał się odmiany, lękał się zerwania konwencji, lękał się tych chwil, co ich oboje jeszcze czekają.
Matko Święta, żeby znaleźć się raptem na stacyjce i zobaczyć nadjeżdżający od strony Puszkarni pociąg osobowy, który zatrzyma się, weźmie ciebie w niedaleką podróż do Wilna. Tak, to prawda, stąd pochodzi cały świat. Może nie cały, ale ta jego najlepsza część. Stąd wyemigrowali za chlebem albo uciekli gnani tęsknotą za nieskończenie wielkim światem, stąd wywędrowali pędzeni boskim niepokojem i Szekspir, i Don Kichot, i Einstein, i Chaplin. Kto wie, czy Chrystus nie urodził się pod Nową Wilejką albo pod miasteczkiem zwanym Oszmiana. Bo właściwie wszyscy wybitniejsi ludzie, a nawet i zupełnie niewybitni, wszyscy bez wyjątku pochodzą z powiatu oszmiańskiego i ten powiat oszmiański został zapomniany jak Atlantyda. A są domniemania, że Chrystus urodził się jednak pod Oszmianą i stąd wyruszył nieść ludziom dobrą nowinę i dopłynął Dnieprem do Morza Czarnego, a stamtąd już tylko krok do Palestyny, gdzie ambitni Żydowinowie dorobili mu to Betlejem, tę szopkę i tych królów z darami.
Wstrzymał oddech i słuchał Heni. Ona ciągle jeszcze leżała bez ruchu, choć przestała szlochać. Trzeba iść, trzeba się ruszyć, choć za oknem noc i śnieżyca.
- Heniu - rzekł cicho - Heniu, coś trzeba robić. Ten mój nieznany poeta czeka na swój tomik. Wstanę i pójdę drukować. Jeśli drukarni nie ruszyli, to już nie ruszą. Można drukować. Należy drukować. Ludzie czekają na wiersze, nawet jeśli nie są jeszcze dobre.
Tak mówiąc wysunął się spod kołdry, jął ukradkiem ubierać się wstydliwie, odwrócony tyłem do tapczanu, choć była już pełna noc, a piec gasł z wolna, pojękując z gorąca. Odnalazł "duszogriejkę" Czaadajewa, torbę, łom. Podszedł do tapczanu, schylił się z nagłym wzruszeniem. Ale ona nie odwróciła się w jego stronę. Leżała jak nieżywa, osłonięta plecami w koszuli nocnej, co za dnia wydawała się różowa.
- Wrócę jeszcze, Heniu - powiedział cicho, choć wiedział, że nigdy nie wróci.
Czekał na jej reakcję. Ona jednak trwała w tej dziwnej, budzącej jakąś grozę nieruchomości.
- Idę drukować. Potem wrócę. Do widzenia, Heniu.
Wahał się przez moment, a potem nachylił się i pocałował ją w zimny policzek z tą jakąś jątrzącą niepewnością, czy robi dobrze, czy źle, czy naprawia sprawę, czy ją psuje.
Odszedł do drzwi i czekał nie wiadomo na co. Znowu jechał pociąg i beczał niskim głosem jak polarny dinozaur, jeśli kiedyś bywały polarne dinozaury.
- Przepraszam za wszystko. Do widzenia.
Wyszedł na korytarz i macając ściany ruszył w stronę sieni. Na dworze, na ścieżce wiodącej do furty, na ścieżce zasypanej świeżym śniegiem, nabrał w płuca zdrowego powietrza. Ja się chyba przesłyszałem, pomyślał. Źle zrozumiałem i to mnie rozstroiło. Co się stało, to się nie odstanie. Zawsze wydawała mi się dziwna. Wielka jak drwal i delikatna jak kilkuletnia dziewczynka. Naszczepiona na inne istnienie. Naszczepiona na inne zaprogramowanie. Tak jak ja, noszący brzemię cudzej, natrętnej obecności. Obecności grzesznej duszy czy zdegradowanego, prowincjonalnego Boga.
Pomyślał, że dobrze by było teraz zapalić papierosa. Ale nie palił od wielu lat, od początków choroby. Westchnął ciężko, spojrzał na dom z głupią nadzieją, że zaświecą się okna, że szczękną drzwi ukazując w sieni kobiecą postać osłaniającą dłonią chybotliwy płomyk świecy. Ale dom stał czarny, cichy, bez najmniejszych oznak życia.
To są moje interesy, powiedział do siebie. Lecz wyszło to jakoś niewesoło. Dziwna przykrość siedziała gdzieś w piersiach, przykrość, co przeradzała się powoli w strzępiasty, kłujący ból w tej pustyni wewnętrznej, na tym dzikim stepie między żebrami.
Wszystko jedno, pomyślał i ruszył do furtki, zamknął ją starannie, obstukał ze śniegu buty, choć przed sobą miał ulicę zawianą zaspami świeżej ponowy. Zaraz się obudzę i będzie wszystko w porządku. Wcale się nie obudzę, bo jeszcze nie zasnąłem. Jeszcze nie przyszedł mój czas spania. Wszystko jedno.
Szedł równolegle do torów i do ciągu sadów kryjących domy skromne, a także pretensjonalne wille. Wiatr pogwizdywał w płotach, w rosochatych gałęziach drzew, na tej spadzistej, białawej przestrzeni, nad którą była Górna Kolonia. Żaden żywy głos nie odezwał się w tej śnieżnej burzy. Nigdzie nie błyskało najmniejsze światło. Minęła północ, godzina duchów. Godzina specjalnych zimowych duchów.
Wtedy wydało mu się, że z naprzeciwka ktoś idzie. Że śród kłębów zamieci majaczą jakieś postacie. Stanął i patrzył uważnie w tę pulsującą ciemność. Nie, to tylko zwid. Śnieg kurzy z tych wzniesień i gór otaczających dolinę, łagodnych, piaszczystych gór utworzonych kiedyś przez lodowiec. Znowu ruszył przed siebie i zanim zdążył unieść głowę do góry, zanim otworzył oczy zasypywane mokrym śniegiem, ktoś krzyknął prawie nad jego uchem:
- Stój! Stój, bo będę strzelać!
Chciał uciekać, odwrócił się ciężko w kopkim śniegu, runął z powrotem w stronę domu Heni. Ale już mu zabiegli drogę, już odcięli możliwość ucieczki. Stanął niezdecydowanie pośrodku drogi, unosząc ręce nad głową.
I zobaczył raptem furmańską latarnię zwaną tutaj fanarem. W czarnym, zakopconym szkle konał maleńki płomyczek, szarpany przez podmuchy wiatru.
- Kto ty jesteś? - spytał najwyższy z napastników i podniósł fanar na wysokość twarzy.
Siódmy poznał Wicia, na którego piersiach leżał ośnieżony automat niemiecki z czasów ostatniej wojny. Powoli zbliżali się i inni. Spostrzegł Karnowskiego oraz Wisielca, który dawno temu powiesił się w lesie pod kościołem i wisiał tam chyba godzinę, spoglądając krzywo na dolinę i wartką Wilenkę pędzącą na złamanie karku w stronę Wilna. Więc podchodzili nieśpiesznie do Siódmego, odsłaniani i zasłaniani raptownie przez kurtynę gęstniejącego śniegu, aż zatrzymali się przed nim, a on wolno opuścił ręce, które zaczynały cierpnąć.
Skądś z boku pojawił się Polek z obrzynkiem w gołych rękach. Był tylko w mokrej od topniejącego śniegu wiatrówce z soplami lodu przy mankietach, z zaskorupiałym, przyrosłym na zawsze śniegiem na kolanach spodni. Uniósł trochę wyżej zardzewiały obrzynek, nazywany tutaj z ruska "adriezanką", i pokazał nim Siódmego.
- Ja go znam - rzekł. - On tu często przychodzi.
- I ja go znam - powiedział Wicio, który im przewodził. - Spotykałem go o różnych porach dnia i nocy.
- Ja go pamiętam chyba ze szkoły, z naszego gimnazjum - dodał Karnowski.
- A mnie on pierwszy zobaczył na drzewie - rzekł Wisielec albo ktoś bardzo podobny do tego wisielca sprzed lat.
Siódmy raptem przeżegnał się.
- I ja was znam, pamiętam, myślę o was przez całe życie. Wyszliście na rozstajne drogi jak duchy pokutne. Napadacie na żywych czy umarłych?
Polek uśmiechnął się.
- My tu pilnujemy tej doliny. Bo tu różni zewsząd przychodzą po nocach, straszą ludzi, płoszą zwierzęta, zatruwają wodę.
- Każdy chce tu zwalić swoje grzechy - dodał Wicio. - A my tu mamy dość swoich. Nie potrzeba nam cudzych zgrzeszonych po całym świecie.
Karnowski podszedł przez kopki śnieg jak najbliżej. Siódmy zobaczył tuż przed sobą jego bladą twarz ze śladami piegów.
- A ty co niesiesz ze sobą? - pytał.
- Wiersze. Poezje nieznanego poety.
- A ty jeszcze żyjesz?
- Jeszcze żyję, choć mam już niedaleko. Zostałem sam na świecie. Wszyscy znajomi, przyjaciele, bliscy odeszli nie wiem dokąd. Zostałem bez nikogo. Strach o tym przypominać.
Wicio uniósł odrobinę zakopcone szkło fanara i podkręcił knot. Trochę jasności skoczyło po płotach, po najbliższych drzewach i po kapotach tego nocnego rontu.
- Gorąco bije od ciebie - rzekł spoglądając uważnie na przybysza. - Zła gorączka ciebie trawi.
- Tak, od płuc. Kiedyś się wyleczyłem, a teraz coś powraca w innej formie. Mówią, że po każdym nieszczęściu wyłażą skądś złe duchy, wampiry, wilkołaki. Czy wiecie, że spotkało nas wielkie nieszczęście?
Zdało mu się, że od strony miasta odezwały się motory czołgów albo samochodów pancernych. Chciał instynktownie skoczyć ku płotom. Ale Wisielec odgadł jego intencję i uprzedził.
- Ekspres leci do Turmont - powiedział.
- Nie. To urlaubszug jedzie pod Kursk - sprostował Polek.
- To nasz pociąg, który nie może dojechać do jakiejkolwiek stacji - rzekł cicho Wicio.
- Ja wiedziałem, że was spotkam. Ja chciałem was spotkać.
- My ciebie szukamy od dawna.
- Karnowski, ty nigdy niczego nie mówiłeś. Byłeś najbardziej milczący z kolegów.
- Ja i teraz nic nie mówię.
- Ale ten wiatr duje.
- Zasypie wszystko bez śladu.
- Zamrozi, skuje lodem, przywali zapomnieniem.
- Wszyscy śpią, tylko my nie śpimy.
- Niosę wiersze kiepskie nieznanego człowieka. Muszę je wydrukować. Ale tak mnie łamie w kościach. Nie, co ja mówię. Nie w kościach, ale pod żebrami. To dobry ból. Czekam na niego dziesięć lat.
- Co się dzieje na świecie?
- Świat jest bliski spalenia. Poszedł bokiem i wyszedł na wielki pożar.
- Spali się i zacznie od nowa.
- Nowa cywilizacja, nowe istoty rozumne.
- Trzeci kur tylko patrzeć jak zapieje.
- Staromodny trzeci kur.
- Coś było, coś minęło. W próżni albo w gmatwaninie fal, drgań, wstrząsów.
- Chyba w próżni.
- A może nie w próżni.
- Chłopcy, chcę odpocząć. Strasznie się zmęczyłem nie wiadomo czym. Chyba samym życiem.
- Życie to mordęga.
- Nie wiadomo po co i na co.
- Spalą wszystko i zasieją na nowo.
- Kto?
- Chłopcy, czy spotkaliście Pana Boga?
- Ale duje. Przeszywa na wskroś.
- Ludzie mówią, że ukrywa się w Puszkarni.
- Bogu to dobrze, może się przynajmniej ukryć przed innymi bogami.
- Przed ludźmi.
- Przed ludzkimi grzechami.
- Przed samym sobą.
- O Matko Święta, przepuśćcie. Ten śnieg zadusi. Brak tchu. Ten wiatr udławi. Brak tlenu. Ta pamięć zostanie, zostanie.
Ja:
Widzę matkę w wielkim dole wykopanym w ciemnej ziemi. Leży na wznak i chyba patrzy na mnie matowymi oczami. Ręce brunatne od pracy albo od chorej wątroby złożono jej na piersi, może sama sobie tak ułożyła przed śmiercią. Mnie się wydaje, że matka patrzy na mnie nieżywym wzrokiem jakby z wyrzutem, jakby mnie oskarżając o nieczułość, bo w naszych stronach było obowiązkiem szanować rodziców, dbać o ich wygody i nigdy ich nie opuścić. A ja byłem niedobrym synem, włóczęgą, nieudacznikiem. Więc mama patrzy na mnie surowo, bez uśmiechu, i ja odczuwam ogromną przykrość.
Widzę mamę leżącą w grobie i zarazem widzę grube deski zasłaniające ten grób jak drzwi stodoły. I nagle pojawia się gdzieś z dołu, jakby spod moich stóp, żółto-czerwony ogień, ruchliwe syczące jęzory, wściekły płomień, który zaczyna pożerać te drzwi stodoły z szarego, spłowiałego drzewa. Ogień huczy, parska, strzela iskrami, przykrywa z wolna postać matki, wyprostowanej z rękami na piersiach, dostojnie nieruchomej.
Ja wiem, że to sen, ale zarazem mam świadomość, że choć to sen, będzie miał dla mnie magiczne znaczenie na jawie, kiedy się obudzę, jeśli się w ogóle jeszcze obudzę. Więc przeżywam rodzaj podniosłej grozy i wiem, że ten ogień czyśćcowy czy raczej piekielny jest wymierzony przeciwko mnie, a nie przeciw matce, że pochłania on mnie, a nie matkę, że rozdziela nas na zawsze. I ja wiem, że będzie tak huczał w mojej pamięci aż do Sądu Ostatecznego, do tego zgromadzenia wszystkich istot w dolinie Jozafata.
Rozdział XIII
Wariat-pedzio, znajomek z piwnicy, szedł środkiem Nowego Światu. Szedł bardzo energicznie, przyśpieszonym marszowym krokiem. Wymachiwał rękami, coś pokrzykiwał nie wiadomo do kogo. Czasami wybuchał śmiechem. Ale to nie był śmiech wariata. To był raczej objaw optymizmu człowieka zadowolonego z interesów, z przyjaciół i z ciekawej pracy. Był bez czapki, którą gdzieś zgubił albo komuś zostawił, był bez tego zagranicznego kożuszka. Szedł w jakimś skórzanym kubraczku, rozpiętym na piersiach, a właściwie rozchełstanym. I widać było, że jest mu ciepło, że nie odczuwa chłodu ani nie szczypie go mróz w odsłonięte czerwone uszy.
Wariat-pedzio maszerował zamaszyście z jakimś groźnym, a może tylko radosnym impetem, i gdyby się tylko z kimś zderzył, to na pewno wybiłby zęby albo złamał kręgosłup. Ale nikt się nie kwapił do tego karambolu. Nieliczni przechodnie ustępowali mu z drogi, on wołał do nich zuchowato i zupełnie w tym wigorze, energii, raptownej eksplozji sił witalnych jakby zatracił swoją pedrylowatość, jakby razem z barankową czapeczką i modnym kożuszkiem zgubił gdzieś po nocy swoją dewiację.
Siódmy, pragnąc uniknąć spotkania, wszedł do bramy pełnej jakichś obwisłych drutów i rozsypanych gazet, wszedł bokiem do tej bramy i z bezpiecznej odległości obserwował pozytywnego wędrowca.
Przed rondem na skrzyżowaniu z Alejami Jerozolimskimi wariatowi zagrodził drogę szpaler podmarzniętych żołnierzy, którzy z opuszczonymi nausznikami ruskich czap wyglądali jak smutne, zrezygnowane psy. Jakiś oficer wylazł ze skota, podszedł do krawędzi chodnika, żeby przyjrzeć się nieoczekiwanej atrakcji. Milicjanci, którzy kucali przy koksowniku, podnieśli się na równe nogi.
A wariat, nie zmieniając rytmu i nie gubiąc radosnego wigoru, marszowym krokiem podszedł do żołnierskiego szpaleru i raptem ni z tego, ni z owego chciał złapać za przyrodzenie wysokiego żołnierza. Ten schylił się gwałtownie, osłaniając automatem zgrożone miejsce, poślizgnął się, padł na plecy. Wariat krzyknął radośnie i zwrócił się do następnego żołnierza, który zaczął uciekać w stronę gmachu partii. Wobec tego wariat wykonał jakiś zygzak i machając wesoło wyprostowanymi rękami poszedł szparkim krokiem w stronę Placu Trzech Krzyży. Patrzyli za nim, udając, że nie patrzą, milicjanci od koksownika, żołnierze, a nawet ten oficer, co wylazł ze skota. Siódmy wiedział, że obserwują wariata-pedała także uważne oczy urzędników partii, co skryci za firankami śledzą losy swego społeczeństwa. Potem wszyscy wrócili do swoich zajęć. Oficer wlazł do skota, milicjanci jęli grzać ręce przy spopielałym koksie, żołnierze zaczęli się kiwać monotonnie na swoim posterunku.
Gdzieś od Wisły leciał krzywo, jakby bokiem, szwadron czarnych helikopterów jak zbłąkani w zadymce złowróżbni jeźdźcy Maluty Skuratowa. Zadudniło na rondzie jakby od kopyt setek koni, poderwała się raptowna zamieć śnieżna i Siódmy wyszedł na chodnik, przycisnął do boku torbę z wierszami, schował głębiej pod watówkę łom nagrzany jego ciałem. Od strony mostu toczył się tramwaj. Może pierwszy raz w czasie wojennym. Jechał ciężko tą aleją tak podobną do alej w Moskwie czy Berlinie, jechał z trudem, bo nabity był ludźmi do granic możliwości. W nie domkniętych drzwiach widać było plecy i łydki ludzi uczepionych poręczy albo karków innych ludzi. Jechał ten tramwaj przez niezbyt ludną ulicę, stukał kołami na spojeniach szyn, w przymarzniętych oknach migały czerwone twarze pasażerów, którzy śpieszyli może do pracy albo do szpitala czy do więzienia z paczką dla bliskich.
- Zachód odrzuci ich z powrotem jak piłkę Wschodowi. Odrzuci jak ciężki, rozpalony przekleństwem kamień, który parzy ręce - ktoś mówił ledwo dosłyszalnie.
Siódmy odwrócił się, spojrzał w lewo, w prawo. Ale nikogo w pobliżu nie było. Czasem ktoś przemykał ostrożnie pod ścianami, lecz wcale nie kwapił się do rozmów. Może to radio mówi, pomyślał, a może ja sam do siebie mówię. Trzeba iść. Chociaż nie ma dokąd. Trzeba iść aż do bezruchu.
Na małym placyku, na którym zawsze było pełno aut, a teraz było tylko dużo pryzm śniegu, leżała ogromna kość, może ludzka, a może jakiegoś zwierzęcia. Na tej kości siedział wielki gawron i wielkim czarnym dziobem wydziobywał z kości jak biały pług resztki mięsa, ścięgien albo żył, wydziobywał resztkę życia.
Ja nie chcę niczyjej krzywdy, myślał Siódmy. Ja chcę dobrze dla tych biednych łajdaków i dla tych żałosnych bohaterów. Czy raczej dla biednych bohaterów i żałosnych łajdaków. Ja chcę dobrze i gdybym był Bogiem, chociażby tylko podrzędnym bogiem naszej nędznej galaktyki, to w tej chwili stopiłbym ten śmiercionośny śnieg, obsypałbym zielenią to rozpadające się od gnuśności miasto, uśmierzyłbym wszelakie bóle, nasycił żądze, ukoił w tych wszystkich stworach pragnienie władzy i instynkty mordu, straszną dążność do samozagłady.
Gdzieś odezwała się muzyka, jakby w kanionie ulicy otworzono raptem drzwi albo okno. Snuła się nad torami tramwajowymi, jak jakaś stęchlizna, muzyka poważna, a może żałobna. Muzyka opłakująca kogoś fałszywie, muzyka odprowadzająca do czyśćca niepamięci jakiegoś tyrana, szaleńca, co dręczył ludzi przez lata; odprowadza ta muzyka w skrywanych podskokach, w tajemnych synkopach radości, udając bezczelnie rozpacz. Nasze życie, myślał Siódmy, jest podzielone na etapy, na kęski, na kroczki, od śmierci tyrana do śmierci tyrana.
Przejechał pierwszy tramwaj, próbny pociąg. Ta muzyka będzie się snuć nad miastem jak ciężka, zimowa mgła. Żałoba i cisza. Bezruch i apatia. Przyczajony milion ludzi. Ukrywający się cały naród.
To dorzecze Wisły to czarna dziura naszej planety. Czarna dziura, podobna tajemniczym czarnym dziurom w kosmosie. Implozja materii intelektualnej i moralnej. Totalna cisza. Sprężona śmierć gotowa do wybuchu życia.
Chciałem zawsze mieć w oczach perspektywę mrówki faraona. Widzieć tylko tyle, co ludzka mrówa. A zawsze coś mnie ponosiło, wzdymało, zawieszało pod niebem. A ja przecież mam lęk wysokości. Zachwyt wysokością i lęk wysokości. Może dlatego mniej widziałem. Może wszechświat poznaje i rozumie tylko krótkowidz. Może makro daje się poznać tylko przez mikro. Ileż ja się nacierpiałem, ile wchłonąłem w siebie bólów małych i większych, cierpień drobnych i bujniejszych, rozpaczy sekundowych i trwających latami. Po co to było. Komu to potrzebne. Gdzie to zostanie. Ze mną, w kłębku drgań i emanacji, w nieznanym kondensatorze, w mojej świadomości trwalszej od skał, od czasu i od życia. Matko Boska, Nieznana Kobieto ze starożytności, którą przywołuję w złej i dobrej chwili. Kobieto tajemnicza, co bez słowa towarzyszysz mi przez całe moje życie. Matko Święta, po raz pierwszy o nic cię nie proszę, niczego się nie domagam, o nic nie skomlę. Matko Boska, Matko Ludzka, co wyszłaś kiedyś z węzełkiem i z synkiem na ręku, co wyszłaś pewnej wiosny z powiatu oszmiańskiego i idziesz przez świat i poznajesz znajomych, sąsiadów, nieprzyjaciół, bo wszyscy żywi także wyruszyli kiedyś z Oszmiany, więc idziesz przez świat zlodowaciały i spalony słońcem, idziesz przez ten świat i wysłuchujesz żalów, skarg, próśb, żądań, obietnic, pogróżek, płaczu, zgrzytania zębów, przekleństw, złorzeczeń i bluźnierstw.
Wtedy Siódmy zobaczył przed sobą jakąś niewysoką postać, co chwiejnym krokiem zbliżała się z naprzeciwka. Zobaczył, że ten ktoś pod staroświecką, pewnie jeszcze przedwojenną pelisą ma lekarski fartuch i ten fartuch wystaje spod pelisy, sprawia wrażenie bielizny, jakiejś nieprzyzwoitości. Tak, to był ten stary docent. Posuwał się swoim niepewnym kroczkiem, jakby go za chwilę miał przewrócić wiatr, jakby w nim skruszyły się kości i nic już nie podtrzymywało starych mięśni, starych ścięgien, starych związków wodorowych.
- Dzień dobry, panie doktorze - rzekł Siódmy.
- A witam, witam, szanownego mistrza. Co słychać u poetów?
- Ja nie jestem poetą. Ja tylko noszę ze sobą wiersze.
- To wszystko jedno, szanowny panie. O czym to rozmawialiśmy ostatnio? Tam, w szpitalu?
- Ja już nie pamiętam, doktorze. Tyle się przewaliło w moim nieciekawym życiu, że wszystko zapomniałem.
- A rana nie boli? Nie zgubił pan nitrogliceryny?
- Rana już nie boli. Gliceryna także jest - klepnął się po "duszogriejce" uprzytamniając sobie, że zapomniał o tej nitroglicerynie, czarodziejskim sposobie na utrzymanie się przy życiu, o tej nitroglicerynie, co występuje zawsze we wszystkich powieściach, filmach psychologicznych, a nawet w porno, w piosenkach i oświadczeniach rządowych.
- Bo ja wracam z milicji - rzekł ściszonym głosem stary doktor. - Przesłuchiwali mnie na pana temat.
- Bardzo mi przykro. Ja nie chciałem.
- Domyślam się, że panu przykro. Teraz cały szpital obstawiony. Wszystkich na wszelki wypadek wsadzają. Od kilku dni nie robimy operacji. Pan to chyba jest dowódcą podziemia. Proszę nie zaprzeczać, ja nie jestem ciekawy.
- Panie doktorze, do mnie strzelano przypadkowo.
- Przypadkowo czy nieprzypadkowo, pan już przechodzi do legendy. O czym to rozmawialiśmy tamtej nocy? Czy nie o archeologii?
- Ja już nie pamiętam, panie doktorze. Wiem tylko, że razem ze mną leżał wampir, którego upokarzała obsługa szpitalna.
- Tak, w szpitalach leżą wampiry i księża, święci i grzesznicy, ludzie podziemia i etatowi kaci z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Ale oni pana szukają. Zdaje się, jest wyznaczona nagroda za pańską głowę.
- Już mnie nie znajdą. Za późno. Czy pan słyszał, doktorze, o Czaadajewie?
Stary docent zachwiał się odrobinę, uniósł rękę, jakby się chciał chwycić mroźnego powietrza.
- Jakżeż. Mój dziad brał u niego korepetycje w Petersburgu. To straszna plama na honorze Rosji. On nie kochał cara i prawosławia. Wieki minęły, a ludzie pamiętają o Czaadajewie. Niektórzy ludzie, co mają dostęp do prohibitów, zamkniętych kancelarii, tajnych archiwów. A skąd panu przypomniał się ten nieszczęsny łazarz rosyjski?
- Lud rosyjski wierzył, że istnieje Aponia. Kraj wolnych, szlachetnych, szczęśliwych. Wielu ludzi zginęło, szukając Aponii.
- Każdy lud w coś wierzy. Każdy człowiek wierzy w to, czego mu brakuje. Idę, mistrzu, do szpitala na dyżur. A ponieważ nie ma komunikacji, będę szedł do wieczora. To moja Aponia.
- Panie doktorze, tak chciałbym panu coś powiedzieć, tylko nie wiem co. Mnie się wydaje, że pan wszystko wie, że zanim pan się wziął za medycynę, odbył daleką podróż i znalazł jednak tę Aponię.
- To już bym nie wrócił - zaśmiał się doktor. Spod starego kapelusza wystawały kosmyki siwych włosów.
- Matko Święta, pomyślał Siódmy, po co ja tu stoję, po co przedłużam akcję, dlaczego lękam się finału. Każdy boi się końca. Tak, to normalne.
Znowu przewaliły się czarne helikoptery nad tą smutną doliną Alej Jerozolimskich. Oprycznina mknęła na poranne łowy. Podmuch szarpnął starym lekarzem i byłby go przewrócił, gdyby nie Siódmy, który złapał wpół leciutkiego starca.
- Bóg zapłać, Bog zapłać - wołał docent śmiejąc się niewesoło.
- Co będzie, doktorze? Co będzie dalej z nami? Co będzie ze światem?
- Nam dobrze, mistrzu. My wszystko możemy usprawiedliwić niewolą. Wolnym gorzej. Wolni źródła wszelkich nieszczęść muszą szukać w sobie.
- Co pan mówi, doktorze? To straszne.
- Pan się zgrywa, mistrzu. Nic nie jest straszne i wszystko jest straszne.
- Dlaczego pan do mnie mówi: mistrzu? Przecież jestem grudką prochu, która może pojutrze obróci się jeszcze raz w proch.
- Pan ma gorączkę. Niech pan idzie ze mną. Zajdziemy do wieczora. Tam jest bezpiecznie. Tam śmierć żyje razem z nami, za pan brat, w obleśnej komitywie. Łazi w nocy po korytarzach, pokojach, magazynach. Jeśli pan się jej boi, niech pan idzie jej na spotkanie. Do wieczora dojdziemy. Po zachodzie słońca zrobię panu elektrokardiogram, obejrzymy sobie pańską linię życia.
- Dziękuję, doktorze. Mam swoją drogę. Muszę wydrukować wiersze, na które czeka pewien człowiek. Nieznany człowiek ukrywający się pod literą Z. On chce zostawić ślad po sobie. Wierzy, że ktoś kiedyś, może ludzie, może jakieś stworzenia rozumne, a może po prostu bogowie, on wierzy, że ktoś z jego hieroglifów odczyta kiedyś bardzo ważną prawdę.
Docent zachwiał się leciutko i poprawił kapelusz na białej jak śnieg głowie.
- Ja też wierzyłem kiedyś. Ja też pisałem wiersze. Do widzenia, mistrzu.
- Do widzenia, doktorze. Bardzo mi było miło spotkać się z panem wtedy i teraz.
- Ładnie pan to powiedział, dziękuję. Do widzenia raz jeszcze, mistrzu.
Co on mnie obchodzi, pomyślał Siódmy. Dlaczego celebruję te spotkania i rozstania. Pytam, odpowiadam, zagajam, przerywam, żartuję, ripostuję. Po co ta gra. Żeby zabić myśli. Żeby rozładować ten akumlator w sobie, który brzęczy, wibruje, rzęzi i nie daje spokoju.
Jakiś kocur wylazł nie wiadomo skąd i szedł przez parking dziwnym kroczkiem, chwiał się podobnie jak doktor i szukał samochodu z ciepłym silnikiem. Ale prawie wszystkie stanowiska były puste, więc dowlókł się z trudem, topiąc się beznadziejnie w śniegu, więc dowlókł się wreszcie do jakiejś syreny okrytej plandeką, wlazł pod nią, chwilę kiwał się na wszystkie strony, aż wreszcie przewrócił się na bok, odrzucił do tyłu głowę z wyrazem cierpienia w chudym pyszczku.
Siódmy rzucił się do ucieczki, bo wiedział, że kocur zacznie zaraz umierać. Przebiegł tak ostrożnym kroczkiem kilkanaście metrów, aż węgieł domu zakrył ten fatalny parking i tę plandekę wyplamioną, nieboskłon warszawskiego kota.
Tylko tego brakowało, powiedział do siebie. No już dobrze. Już jestem daleko. Wielki plac otworzył się przed nim, w środku stał ten sławny pałac, pamiątka po Józefie Wissarionowiczu. Stał prawie do połowy zanurzony w chmurach, a właściwie w jednej wielkiej chmurze, w jednym wielkim, brudnym kłaku zamrożonego pyłu wodnego, co tego dnia zakotwiczył się nad Warszawą.
Siódmy poczuł nagle bezsensowną ulgę. Ta ogromna ilość powietrza, wolnej przestrzeni, szarego nieba, które przed wieczorem pęknie nad horyzontem, pokazując czerwoną łunę i czarne strzępiaste obłoki zatrzymane w dzikim pędzie, jakie stały nad horyzontem wtedy, gdy krzyżowano Chrystusa.
Zatrzymał się przy szklanej ścianie hotelu. W środku, za kontuarem recepcji spał jakiś facet, absolutny cywil. Aluminiowe drzwi były zabarykadowane i nikt pewnie nie mógł wejść ani wyjść z tego reprezentacyjnego hotelu. Na szklanej ścianie, popstrzonej jeszcze śladami po kroplach jesiennych deszczów, na tej wielkiej ścianie spały muchy, może spały, a może to był ich cmentarz i nigdy się już nie obudzą do życia.
Siódmy patrzył przez tę przejrzystą ścianę i widział jakiś na wpół żywy wazon, to znaczy ledwo dyszącą roślinę w wielkiej drewnianej donicy, skórzany fotel przed pustym stolikiem, kawałek czerwonego dywanu i telewizor. Duży kolorowy aparat, który pokazywał w zbliżeniu generała. Generał, wyprostowany, uroczysty, przemawiał już tak od kilku dni, a przemawiając zapewne dziękował raz jeszcze z całego serca ościennemu mocarstwu.
Siódmy patrzył na niemo poruszające się wargi generała, patrzył tak długo, aż do bólu w oczach, i słuchał wielkiego szumu, co jak potężny chorał rósł w jego głowie, nad jego głową, wszędzie dokoła i hen w górze, nad chmurami, nad niebem, nad wszystkim, co jest i czego nie ma, Siódmy tak patrzył długą chwilę, a potem sam sobie się dziwiąc, sam patrząc na siebie z boku ze zdziwieniem, potem wyjął spod pachy łom, a właściwie łapę ciesielską do wyrywania gwoździ z rusztowań, więc wydobył ten łom i wtedy kątem oka zobaczył, że skądś nadbiega ten agent w futrzanej czapeczce, że podnosi obie ręce do góry i woła coś ostrzegawczo, że w tym jego biegu i geście rąk jest coś rozpaczliwie ludzkiego, jest jakieś uniwersalne zagrożenie, jakiś straszny lęk przed pogwałceniem tabu, przed śmiertelnym grzechem.
Ale już było za późno. Siódmy uderzył z całej siły łomem w szklaną ścianę. Porysowała się promieniście, ale nie rozpadła się, więc uderzył drugi raz, trzeci, wyłamał w grubym szkle wielki, nieforemny otwór, wszedł w ten loch ziejący dobrym ciepłem, wszedł do środka, mignęła mu gdzieś w przelocie wykrzywiona przerażeniem twarz recepcjonisty, albo agenta udającego recepcjonistę, wszedł więc na skraj holu i jednym uderzeniem rozbił telewizor, który raptem jakby zapadł w siebie, skurczył się, a potem bardzo wolno wydawał z siebie jakieś części metalu, szkła, kolorowej materii. Lecz wtedy już ziemia zaczynała uciekać spod nóg Siódmego i wydało mu się, że cała kula ziemska ucieka mu spod stóp, że rozpoczyna daleki lot kosmiczny, który nie wiadomo gdzie się skończy. Mam glicerynę pod palcami, przeleciała mu resztka ostatniej myśli. Ale niech popełnię samobójstwo przy pomocy naturalnej śmierci.
I poleciał wolno, bez pośpiechu do tyłu, i upadł na marmurową posadzkę rozsypując dokoła siebie już nikomu niepotrzebny dobytek: łom, torbę i ten zwitek gazety rosyjskiej, którą mu ludzie zakryją twarz, kiedy będzie nieżywy czekać na wóz asenizacyjny.
Tak umarł zimowego dnia w mieście stołecznym Warszawie dziewięćdziesiąt dziewięć miliardów, dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć milionów, dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy, dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy od początku świata człowiek.
A z torby leżącej obok niego wysunęła się matryca z wierszem i ze słabym śladem kuli. wiersz to styl przyszłości
wierszem mówił Chrystus
wierszem mówi wnuk Stalina
wierszem będzie mówił
ten co wysadzi świat
we wszechświat
Ja:
Wiatr szamocze połówką drzwi, które uderzają o ścianę obitą spłowiałymi deskami. Nikt nie wychodzi na ganek. Gdzieś w ogrodzie, albo może u sąsiadów, gra patefon. Ochrypły głos śpiewaka faluje deformowany przez rozciągniętą sprężynę aparatu. A tam, ulicą piaszczystą oddala się w stronę przejazdu kolejowego sześcio-, siedmioletni chłopczyna z idiotyczną grzywką nad czołem. On się właściwie nie oddala, on po prostu pędzi przed sobą krowę na łąki nad rzeką po południowym udoju. Smaga ją, leniwą, zmęczoną upałem i drogą, smaga ją witką, po nogach utytłanych krowińcem. W cieniu wisien, co zwisają z czyjegoś sadu nad drogą, spotyka tego człowieka z krzyżem na plecach, brata Chrystusa, co pozostał kiedyś z nami. Ale to nie krzyż, tylko winkiel ciesielski, i to nie brat Chrystusa - a może i brat - lecz wędrowny rzemieślnik, co idzie za robotą, za powołaniem człowieczym.
Ból, cierpienie, męka. Jeszcze raz to samo. Znowu się ludzie męczą i męczą innych. Najokrutniejsze stworzenia tej galaktyki, a kto wie czy nie sąsiednich także.
Już nie mogę tak odchodzić i wracać po całych wiecznościach. Skryję się w Puszkarni i przeczekam. Pójdę polami, łąkami, młodymi lasami do Puszkarni, która jest cmentarzyskiem umarłych i zapomnianych demonów zła i dobra. Wędrownych, co zbłądzili tu z innych wszechświatów, i miejscowych, co powracali nie wiadomo skąd.
Wszyscy tu się męczą. Otrute drzewa, zarzynane zwierzęta, torturowani ludzie. Wracam na tę ziemię od nowa zazielenioną i od nowa zbłękitniałą wodami oceanów, wracam z nadzieją i wita mnie jeszcze raz płacz i zgrzytanie zębów. Jeszcze nie kres mojej nieśmiertelności. Gdzież to cierpiące stworzenie, za którym pójdę teraz, w jeszcze jedną drogę krzyżową. Ty nim jesteś, który dotknąłeś wzrokiem moich słów, otarłeś się przeczuciem o moje myśli, zląkłeś się raptem mego cienia w biały dzień albo kiedy staję za czarną szybą twego okna nad ranem.
Jeszcze przed nami straszna wieczność.