|
Aktorzy:
Otto
Skorzeny z SS - Jerzy Bończak
Adolf Hitler - Jan
Peszek
Benito Mussolini - Marek Perepeczko
Król
Emanuel III - Witold Pyrkosz
P
asażerski
Junkers zniżył lot, zatoczył duże koło nad drzewami, między
którymi połyskiwała tafla jeziora. Jedyny pasażer na
pokładzie tego samolotu, SS-Hauptsturmführer Otto Skorzeny,
przywarł do prostokątnego okna, aby lepiej widzieć niewielkie
lotnisko, jakie nagle wyłoniło się spośród drzew.
Wezwanie
do stawienia się w kwaterze Hitlera w Gierłoży otrzymał
niespodziewanie w południe 26 lipca, gdy w berlińskim hotelu
"Eden" spożywał obiad z przyjacielem. Zadzwonił do
jednostki, którą dowodził, gdzie sekretarka podekscytowanym
głosem, niemalże krzycząc do słuchawki oznajmiła, że jak
najszybciej musi pojechać na lotnisko, gdzie już czeka na niego
samolot.
Zastanawiał się, co mogło być powodem
nagłego wezwania do Hitlera, jednakże żadna sensowna odpowiedź
nie przychodziła mu do głowy. Dopiero na lotnisku jego zastępca
poinformował go, że we Włoszech nastąpiła zmiana rządu.
Benito Mussolini, wierny sojusznik Hitlera, został odsunięty od
władzy i aresztowany, a jego miejsce zajął generał Pietro
Badoglio, skłonny do rokowań z aliantami. Cóż jednak
wspólnego z tym wydarzeniem mogło mieć wezwanie do kwatery
Hitlera?
Po trzech godzinach lotu wyładował na
lotnisku w Gierłoży, skąd samochodem dotarł do Wilczego
Szańca. Podjechali do drewnianego pawilonu nazywanego
"herbaciarnią".
W przedpokoju siedziało
kilku oficerów, podobnie jak Skorzeny, wezwanych nagle z różnych
jednostek. Po kilku minutach adiutant wprowadził ich do gabinetu
führera, dużego pokoju o wymiarach sześć na dziewięć
metrów. Pośrodku stał masywny stół pokryty mapami, a pod
ścianą, naprzeciwko okien zasłoniętych jednobarwnymi storami
- okrągły stolik i pięć wygodnych krzeseł. Hitler wszedł,
gdy tylko zdążyli ustawić się w półkole. Po krótkiej
prezentacji oficerów zapytał:
Hitler:
Który z panów zna Włochy?
Odezwał
się tylko Skorzeny.
Skorzeny:
Dwukrotnie tam byłem, nie dalej jednak niż w Neapolu, mein
Führer.
Hitler:
A co pan sądzi o Włoszech?
Skorzeny:
Jestem Austriakiem, mein Führer.
Miało
to oznaczać: "a jaki Austriak może nie mieć za złe
Włochom zabrania południowego Tyrolu, najpiękniejszej krainy
na tej ziemi".
Hitler:
Inni panowie mogą odejść. Chcę, aby pan pozostał,
Hauptsturmführer Skorzeny.
Hitler
poprawnie wymówił nazwisko esesmana. Jego przodkowie ze
Skorzęcina na Pomorzu i przenieśli się do Austrii. Tam
poprawnie wymawiano je "Skożeny", zaś Niemcy, którzy
nie potrafili wypowiedzieć "ż", mówili: "Skorceny".
Hitler:
Mam dla pana bardzo ważną misję. Mussolini, mój przyjaciel i
nasz lojalny towarzysz broni, został wczoraj zdradzony przez
króla i aresztowany przez rodaków. Ja nie mogę i nie
pozostawię największego syna Włoch w potrzebie. Dla mnie duce
jest wcieleniem starożytnej wielkości Rzymu. Włochy pod nowym
rządem opuszczą nas! Wierzę tylko mojemu staremu
sprzymierzeńcowi i drogiemu przyjacielowi. On musi być szybko
uratowany, gdyż w przeciwnym wypadku wydadzą go aliantom.
Powierzam panu misję, której przeprowadzenie ma wielkie
znaczenie dla dalszego biegu wojny. Musi pan zrobić wszystko, co
tylko w pańskiej mocy, aby wykonać rozkaz. Jeżeli je pan
wykona, nagroda pana nie minie!
Skorzeny,
głęboko przejęty pierwszym spotkaniem z führerem, słuchał
tych słów jak urzeczony, gotów natychmiast wyruszyć do walki
o wolność Mussoliniego.
25 lipca Wielka Rada
Faszystowska uznała, że duce nie powinien dłużej kierować
państwem, gdyż skutki jego rządów były opłakane. Armie
włoskie ponosiły ogromne straty na froncie wschodnim i w Afryce
Północnej.
Flota
włoska zaopatrująca wojska walczące w Afryce ponosiła tak
wielkie straty na Morzu Śródziemnym, że minister żeglugi
obawiał się, iż wkrótce nie będzie co wysyłać na morze.
Nadmiar goryczy przepełniały amerykańskie bombowce atakujące
włoskie miasta.
Król Wiktor Emanuel III, gdy
przyjął Mussoliniego popołudniem 25 lipca, miał wszelkie
prawo, aby powiedzieć:
Król Wiktor Emanuel III:
Jest pan najbardziej znienawidzonym człowiekiem we Włoszech.
Zwolnił go ze stanowiska szefa rządu i wydał
rozkaz aresztowania.
Hitler:
A teraz najważniejsza część. Jest szczególnie ważne, żeby
cała sprawa pozostała w absolutnej tajemnicy. Oprócz pana wie
o tym tylko pięć osób. Zostanie pan oddelegowany do Luftwaffe
i oddany pod rozkazy generała Studenta. Nie wolno panu z nikim
innym rozmawiać i od niego otrzyma pan szczegółowe informacje.
Musi pan również omówić z nim wszystkie wojskowe
przygotowania aby być gotowym w sytuacji, gdyby Włosi raptem
nas opuścili. Nie możemy stracić Rzymu.
SS-Hauptsturmführer
Otto Skorzeny, dowódca specjalnej jednostki komandosów, po
odebraniu rozkazu od Hitlera uwolnienia Benito Mussoliniego
skontaktował się z generałem Kurtem Studentem, który miał
dowodzić całą operacją.
Był to jowialny oficer,
którego umiejętności i odwaga stały się legendą w
Wehrmachcie. Dowodzone przez niego oddziały spadochroniarzy
walczyły w maju 1940 roku w Belgii i Holandii odnosząc duże
sukcesy. On sam 14 maja 1940 r. w Rotterdamie odniósł poważną
ranę kolana. W maju 1941 r. dowodził oddziałami
powietrznodesantowymi, które dokonały inwazji na Kretę. W 1943
na czele swoich oddziałów walczył na Sycylii.
Skorzeny
nie był zadowolony, że oddano go pod komendę tego oficera. Jak
się zorientował generał, Student zamierzał przeprowadzić ją
tylko przy pomocy swoich żołnierzy, nie przewidywał udziału
komandosów z SS, zaś Skorzenemu wyznaczył rolę ochroniarza
uwolnionego Mussoliniego. Nie zaprotestował, ale późnym
wieczorem zadzwonił do swojego zastępcy do Berlina.
Skorzeny:
Mamy rozkaz wyruszyć jutro rano…
Mówił
o planie wyruszenia do Rzymu, co miało nastąpić 27 lipca o
godzinie 8 rano.
Skorzeny:
Nie mogę powiedzieć nic więcej. Muszę to wszystko przemyśleć
i zadzwonię do ciebie później. Jedno, co powiem, to to, że
tej nocy nie będziecie spokojnie spali. Przygotuj transport,
gdybyśmy mieli zabrać nasz ekwipunek. Wybierz pięćdziesięciu
ludzi, tylko najlepszych i wszystkich, którzy znają włoski.
Przekaż mi, których oficerów masz zamiar wybrać, a ja powiem
ci o moim wyborze. Pożądany ekwipunek tropikalny. Będziemy
musieli skakać i każdy musi mieć racje żelazne. Wszystko musi
być gotowe na piątą rano.
Skorzeny
chciał postawić generała Studenta przed faktem dokonanym
licząc, że ten nie będzie chciał zadzierać z esesmanem
wykonującym rozkaz führera. Nie mylił się. Generał Student
niechętnie zaakceptował udział komandosów Skorzenego. Nikt
jednak nie wiedział, gdzie Włosi ukryli Mussoliniego. Niemcy
musieli czekać, aż wywiad ustali miejsce uwięzienia dyktatora.
Napływały informacje, że widziano Mussoliniego na
wyspie Ponza, później w Santa Maddalena na Sardynii. Było to
zgodne z prawdą, gdyż dyktatora często przewożono w różne
miejsca, co wynikało z obawy, że Niemcy zechcą go uwolnić.
Na początku września niemiecki nasłuch radiowy
wykrył wzmożoną pracę włoskiej radiostacji w rejonie góry
Gran Sasso, co mogło wskazywać, że tam właśnie uwięziono
obalonego dyktatora. Wkrótce wywiad ustalił, że więzieniem
duce jest hotel "Campo Imperatore", wybudowany w 1938
roku na szycie tej góry.
Bez
wątpienia miejsce wybrano znakomicie, gdyż prowadziła tam
tylko jedna droga: kolejka linowa, którą oczywiście łatwo
było zablokować. Ponadto Niemcy bardzo mało wiedzieli o tym
obiekcie, choć udało im się odnaleźć turystę, który przed
wojną spędzał zimowy urlop w hotelu "Campo Imperatore".
Niewiele jednak pamiętał i jedynym wyjściem z sytuacji było
przeprowadzenie lotu rozpoznawczego. To jednak rodziło
niebezpieczeństwo zaalarmowania strażników Mussoliniego.
Zdecydowano, że bombowiec Heinkel He 111, wyposażony w kamerę,
lecieć będzie na wysokości ponad 5000 metrów, co uchroni go
przed zidentyfikowaniem przez Włochów, zaś teleobiektyw
umożliwi zrobienie zdjęć wystarczająco dokładnych, aby
rozpoznać wszystkie obiekty na szczycie góry.
8
września 1943 roku Skorzeny i jego zastępca Karl Radl
wystartowali do lotu, który okazał się dość dramatyczny.
Trzydzieści kilometrów przed celem odkryli, że kamera nie
pracuje, prawdopodobnie ze względu na niską temperaturę, do
której nie była przystosowana. Pozostało więc robienie zdjęć
innym aparatem przez dziurę, jaka powstała po wypchnięciu
okienka w podłodze kadłuba. Żaden z nich nie był jednak
przygotowany do zimna, jakie panowało na tej wysokości.
Mieli
na sobie letnie mundury, a w kadłubie Heinkla panowała
temperatura bliska zeru, zaś lodowaty wiatr, jaki wpadał przez
otwór w kadłubie, sprawiał, że w skostniałych dłoniach
trudno było utrzymać kamerę. Mimo to zrobili kilkadziesiąt
zdjęć w czasie dwóch przelotów nad szczytem Gran Sasso.
Skorzeny przyglądał się górze z ogromnym
niepokojem. Urwiste ściany skalne były nadzwyczaj trudne do
sforsowania. Komandosi musieliby wspinać się przez wiele godzin
i łatwo było ich wypatrzyć. Dotarcie w pobliże hotelu na
spadochronach, nawet jeżeli skok miał nastąpić z najmniejszej
możliwej wysokości 60 metrów, było absolutnie niewykonalne,
gdyż teren, na którym mogli lądować, był za mały. Nagle w
pewnym momencie, patrząc przez celownik aparatu, Skorzeny
dostrzegł niewielką łąkę w pobliżu budynku łagodnie
opadającą w stronę skalnej krawędzi. Było to jedyne miejsce
w tej okolicy, na którym mogłyby wylądować szybowce.
Tego
dnia czekała ich jeszcze jedna niespodzianka. Wracając
zauważyli formację alianckich samolotów, które odlatywały po
zbombardowaniu ich lotniska, ale ich piloci, na szczęście dla
Skorzenego, nie dostrzegli samotnego Heinkla 111. Okazało się
ponadto, że szkody, jakie wyrządziły bomby, były niewielkie i
nie przeszkodziły w przygotowaniach do operacji, która miała
odbyć się 12 września o godzinie 14.00.
O
godzinie 13.00 w trzech grupach wystartowały szybowce, którymi
dowodził porucznik von Berlepsch. Spadochroniarze generała
Kurta Studenta lecieli w szybowcach pierwszej i trzeciej grupy,
zaś esesmani Skorzenego w drugiej. Zapewne generał podjął
taką decyzję, gdyż chciał aby to jego żołnierze wylądowali
pierwsi i zanim esesmani zdołaliby wyswobodzić się z
szybowców, spadochroniarze dopadliby już do hotelu i
oswobodzili Mussoliniego. Nie sądził jednak, że Skorzeny i tym
razem go przechytrzy.
Kapitan Langguth, pilot
samolotu Junkers 52/3m holującego pierwszy szybowiec z
niepokojem obserwował góry piętrzące się na wysokość 1300
metrów nieopodal lotniska. Jego samolot nabierał wysokości
powoli i istniało niebezpieczeństwo, że nie zdołają osiągnąć
wymaganej wysokości, zanim zbliżą się do ściany gór.
Dlatego postanowił krążyć do czasu, aż wzbije się na
bezpieczny pułap. Musiał zachować absolutną ciszę radiową,
lecz był przekonany, że inne samoloty powtórzą jego manewr.
Nagle
ze zdziwieniem dostrzegł, że samoloty i szybowce drugiej grupy,
w których lecieli komandosi Skorzenego nie podążyły jego
śladem, lecz skierowały się najkrótszą drogą w stronę gór.
Piloci na rozkaz Skorzenego podjęli ryzyko przelotu nad
szczytami. Ten niebezpieczny manewr udał się i w ten sposób
komandosi Skorzenego wysforowali się daleko do przodu, przed
żołnierzy generała Studenta.
Kilkanaście
kilometrów przed celem szybowce zwolniły liny holownicze i
rozpoczęły swobodny lot w stronę celu, jakim była łąka przy
hotelu "Campo Imperatore".
Byli blisko, gdy
Skorzeny zorientował się, że lądowisko, które wybrał, jest
o wiele bardziej niebezpieczne, niż się spodziewał.
Powierzchnia była bardzo nierówna, a nachylenie większe niż
oceniali. Nie mieli jednak wyboru. Skorzeny krzyknął do pilota
porucznika Meyer-Wehnera:
Skorzeny:
Lądowanie awaryjne! Jak najbliżej hotelu! Jak najbliżej!
Pilot
pochylił szybowiec na prawe skrzydło i gwałtownie opadając
zbliżał się do łąki, która z tej wysokości wyglądała jak
skalna półka. Tuż przed dotknięciem ziemi wypuścił
spadochrony, które miały skrócić lądowanie.
Gwałtowny
wstrząs rzucił ich na bok. Trzask łamanych drewnianych wręg i
prującego się poszycia tworzył niesamowity hałas. Mieli
wrażenie, że za chwilę samolot rozpadnie się na kawałki.
Szybowiec
przez kilkanaście sekund posuwał się do przodu, podskakując
na nierównościach gruntu, aż przechylił się na skrzydło i
znieruchomiał. Komandosi, którzy skryli głowy w ramionach
chroniąc się uderzeniem, zerwali się z drewnianej ławeczki
biegnącej przez środek samolotu i przez drzwi po obydwu
stronach kadłuba wyskoczyli na murawę. Przywarli do ziemi, z
bronią gotową do strzału, aby osłaniać lądowanie innych
szybowców, ale z budynku nie padły strzały.
Dalszy
przebieg wypadków trudno odtworzyć, gdyż relacje są
sprzeczne.
Prawdopodobnie komandosi Skorzenego, nie
czekając aż z lądujących szybowców wydostaną się
spadochroniarze Studenta ruszyli w stronę hotelu, krzycząc
"Mani in alto" do przerażonych włoskich karabinierów,
którzy oniemiali stali przed wejściem z opuszczoną bronią,
nie wiedząc, czy mają strzelać, czy zastosować się do
wezwania i podnieść ręce do góry. Komandosi zabrali im
karabiny, kazali położyć się na podłodze i wysadzili
kopniakami z futryny drzwi do hollu, gdzie zobaczyli
radiotelegrafistę, grzebiącego rozdygotanymi rękami przy
nadajniku. Jeden z komandosów kopnął krzesło, Włoch
przewrócił się na podłogę, zaś Skorzeny kilkoma strzałami
roztrzaskał radiostację. Szybko zorientowali się, że znaleźli
się w pomieszczeniu, z którego nie można było dostać się na
wyższe piętra hotelu. Wybiegli przed drzwi. Na polance lądowały
następne szybowce. Pilot jednego z nich zbyt gwałtownie
posadził swój samolot na niebezpiecznym lądowisku i całkowicie
go rozbił, jednakże nikt nie zginął.
Skorzeny
uznał, że wejście do hotelu znajduje się za rogiem budynku i
pobiegli w tamtą stronę. Wybrali złą drogę. Stok urywał się
gwałtownie, a drzwi nie było. Przed nimi piętrzył się mur
tarasu wysoki na około 3 metry. Jeden z żołnierzy pochylił
się i oparł rękami o ścianę. Skorzeny, najwyższy z całej
gromady, przerzucił pistolet maszynowy przez ramię, wskoczył
mu na plecy i chwycił rękami za balustradę. Podciągnął się
i przełożył nogę na drugą stronę. Przez kilkanaście sekund
zwisał tak bezbronny, zanim udało mu się stanąć na tarasie i
ująć broń. Na jego szczęście Włosi byli zbyt zaskoczeni,
aby zorganizować obronę. Żaden z nich nie pojawił się w
szeroko otwartych drzwiach. Było cicho, a jedynie zza pleców
dobiegały komendy dowódców lądujących spadochroniarzy.
Rozejrzał się po fasadzie domu. Na pierwszym
piętrze w otwartym oknie dostrzegł znajomą sylwetkę
Mussoliniego, który, jakby nieświadom niebezpieczeństwa,
przyglądał się z zainteresowaniem działaniom niemieckich
komandosów. Skorzeny krzyknął do niego:
Skorzeny:
Dalej od okna!
Na
taras wdarło się kilku innych komandosów i razem skierowali
się do drzwi, ale w tej samej chwili pojawił się w nich tłum
włoskich żołnierzy, w panice wybiegających z budynku. Po
kilku strzałach oddanych w powietrze rozstąpili się, a
Skorzeny na czele kilku żołnierzy, gdy pozostali rozstawiali na
tarasie karabin maszynowy zaczął wspinać się krętymi
schodami na pierwsze piętro. Po kilku minutach przedzierania się
przez korytarz zatłoczony przez włoskich oficerów i żołnierzy
Skorzeny odnalazł pokój, w którym więziono Mussoliniego.
Skorzeny:
Duce, führer przysłał mnie! Jest pan wolny.
Podobno
Mussolini objął go i powiedział:
Mussolini:
Wiedziałem, że mój przyjaciel Adolf Hitler nie pozostawi mnie
w potrzebie.
Sytuacja
była opanowana. Bez względu na to, ile w relacji Skorzenego
było niechęci i pogardy dla żołnierzy włoskich, żaden z
nich nie użył broni, a jedyne rany niemieccy żołnierze
odnieśli w trakcie lądowania.
Skorzeny
opracował kilka wersji odwrotu. Pierwsza przewidywała, że z
uwolnionym Mussolinim zjadą na dół kolejką opanowaną przez
żołnierzy majora Morsa i ruszą w stronę pobliskiego lotniska
w Aquila de Abruzzi, które wcześniej zostanie zajęte i
utrzymane do momentu, aż wylądują tam trzy samoloty He 111, z
których jeden zabrałby duce i żołnierzy, zaś pozostałe,
krążąc w powietrzu, osłaniałyby odwrót i utrzymywały
wojska włoskie w odpowiedniej odległości od pasa startowego.
Jednakże nie udało się nawiązać łączności radiowej z
oddziałem, który miał opanować lotnisko. W tej sytuacji z
takiego planu należało zrezygnować.
Drugi wariant
przewidywał, że na polu przy dolnej stacji kolejki linowej
wylądowałby niewielki samolot Fieseler Storch, do którego
wsiadłby Mussolini. Było to najbezpieczniejsze rozwiązanie,
lecz Skorzeny rozmawiając przez telefon z żołnierzami
obsadzającymi dolną stację dowiedział się, że samolot,
który tam wylądował, uległ uszkodzeniu. Pozostał więc
trzeci wariant.
Nad hotelem krążył drugi Fieseler
Storch, pilotowany przez kapitana Gerlacha, uważanego za
świetnego pilota. Jednakże zadanie, jakie miał wykonać, było
karkołomne. Niewielka łąka przy hotelu była zasłana wrakami
szybowców. Co prawda, część z nich udało się przy pomocy
włoskich żołnierzy usunąć, lecz pozostawał problem startu.
Lądowisko stromo opadało w przepaść, a droga startu była
bardzo krótka. Gerlach uznał jednak, że uda mu się
wystartować. Zdziwił się, gdy do kabiny niewielkiego samolotu,
oprócz duce, wgramolił się zwalisty Skorzeny - 120 kilogramów
żywej wagi.
Ryzyko, e nie uda im się wzbić w
powietrze, zwiększało się niepomiernie. Skorzeny nie miał
zamiaru rezygnować ze wspólnego lotu z Mussolinim. W pamiętniku
tak przedstawił ryzykowną decyzję:
Skorzeny:
Rozważyłem każdy aspekt tej sprawy najbardziej starannie i w
pełni zdawałem sobie sprawę z wielkiej odpowiedzialności,
jaką niosło dołączenie do pozostałych dwóch ludzi w
kabinie. Ale czym mógłbym wytłumaczyć, że pozwoliłem duce
wylecieć samotnie z Gerlachem? Jeżeli wydarzyłoby się
nieszczęście, wszystko, co pozostałoby mi, to kula z mojego
własnego rewolweru; Adolf Hitler nigdy nie wybaczyłby mi
takiego zakończenia całego przedsięwzięcia. Jeżeli nie było
innej możliwości dostarczenia duce bezpiecznie do Rzymu, to
lepiej było dzielić z nim niebezpieczeństwo, nawet jeżeli
moja obecność je zwiększała. Jeżeli nie udałoby się,
spotkałby nas ten sam los.
W
rzeczywistości Skorzeny nie chciał wypuścić z rąk nagród,
jakie miał otrzymać zwycięzca z Gran Sasso. Wiedział, że gdy
obok duce stanie przed Hitlerem i powie "To moja zasługa.
Ja go uwolniłem", nikt już nie będzie dociekał, ile w
tym prawdy. Hitler w pierwszym odruchu radości nagrodzi go, a
potem nikt nie będzie miał śmiałości, aby zakwestionować tę
decyzję. Historia na zawsze zapamięta jego nazwisko. Postawił
więc wszystko na jedną kartę: musi polecieć z duce, a co
stanie się potem, nie było ważne. Nikt nie śmiał
protestować, gdyż Skorzeny zapewne powoływał się na osobisty
rozkaz Hitlera nakazujący właśnie jemu dbanie o bezpieczeństwo
uwolnionego.
Wsiedli do ciasnej kabiny: Skorzeny z
tyłu, duce tuż za pilotem. Sam był lotnikiem i wiedział jak
ryzykowna jest to operacja.
Silnik ryczał na pełnych
obrotach przez kilkanaście sekund, zanim żołnierze trzymający
za końcówki skrzydeł puścili je. Pilot chciał wykorzystać
efekt katapulty, ale niewiele to pomogło. Samolot potoczył się
po pochyłej łące i szybko zaczął zbliżać się do
przepaści. Zbyt szybko. Nie nabrał dostatecznej prędkości,
która umożliwiłaby wzbicie się w powietrze! Pas startowy
skończył się i samolot zaczął opadać gwałtownie, jednakże
po kilku sekundach zbawienny podmuch wiatru lub prąd powietrza
uniósł go. Nie na długo. Po chwili opadł o parę metrów i
lewe koło uderzyło o skałę. Dziób pochylił się gwałtownie
i wydawało się, że samolot, jak ptak z przetrąconym skrzydłem
zwali się w przepaść. Nikt nie wiedział, jakim cudem udało
im się ponownie wznieść, a tym razem powietrze uniosło ich i
niebezpieczeństwo, jakie tworzyły ostre krawędzie skał Gran
Sasso, pozostawało szybko za nimi. Lecąc na wysokości 30
metrów dotarli do lotniska Practica di Mare, gdzie przeżyli
jeszcze moment grozy lądując z uszkodzonym podwoziem, ale
ponownie Gerlach wykazał mistrzostwo osadzając samolot tak, że
nadwerężony goleń wytrzymał zderzenie z betonem pasa. Tam
czekał już na nich He 111, który natychmiast zabrał duce i
Skorzenego do Wiednia, skąd po krótkim odpoczynku mieli
polecieć do Wilczego Szańca.
Ledwo
Skorzeny wszedł do hotelu w Wiedniu, zadzwonił Himmler, aby mu
pogratulować. Potem przyszedł dowódca miejscowego garnizonu i
stwierdzając, że działa na rozkaz führera odznaczył esesmana
Żelaznym Krzyżem. Wreszcie zatelefonował sam führer.
Hitler:
Wykonał pan wojskowe przedsięwzięcie, które stanie się
częścią historii. Zwrócił mi pan mojego przyjaciela
Mussoliniego. Odznaczyłem pana Krzyżem Rycerskim i promuję
pana do stopnia Sturmbannführera. Najserdeczniejsze gratulacje.
Wydawałoby
się, że Hitler odzyskuje kontrolę nad sytuacją we Włoszech,
które tak łatwo wyślizgnęły mu się z rąk, i że będzie
tam mógł zadać aliantom potężny cios. Jego wojska opanowały
Rzym, główne miasta i punkty strategiczne kraju. Mussolini miał
poprowadzić do walki swoich zwolenników, których miał jeszcze
wielu. Górzysty teren i silnie rozbudowane linie obronne
przecinające Półwysep Apeniński sprawiały, że dla wojsk
alianckich droga na północ mogła się okazać bardzo krwawa. A
Hitler zamierzał zaskoczyć rządy Wielkiej Brytanii i Stanów
Zjednoczonych jeszcze jednym śmiałym przedsięwzięciem,
sprzecznym z wszelkimi zasadami cywilizowanego świata, ale
nazistowskie Niemcy nie respektowały żadnych zasad: uwięzienie
Ojca Świętego. Hitler w jakiś sposób stawał się prekursorem
terrorystów z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych,
którzy porywali polityków, generałów, przemysłowców, aby
wstrząsnąć opinią publiczną i zmusić rządy państw do
uległości.
Ta
sama myśl kierowała Hitlerem, gdy planował wzięcie tak
ważnego zakładnika. Choć wydał rozkaz wkroczenia oddziałów
SS do Watykanu i uprowadzenia Piusa XII do Luksemburga, rozkaz
ten nie został wykonany. Dowódca SS, Karl Wolff, który miał
przeprowadzić operację, zdołał przekonać Hitlera, że to
przedsięwzięcie nie ma szans realizacji. Tymczasem Skorzeny
otrzymał następne zadania: uprowadzenia marszałka Petaina,
zamordowania przywódcy jugosłowiańskich partyzantów Josipa
Broz-Tito i uprowadzenia admirała Horthy'ego, dyktatora Węgier.
|
|