Felietoniści INTERIA.PL
Klasa zadowolonych
1 godz. 22 minuty temu
"Ja nie rozumiem tych ludzi" - mówił w "Zmiennikach" Barei klient, patrząc przez szybę taksówki na tratujących się na przystankach tramwajowych i autobusowych pasażerów. "Zamiast zamówić sobie na rano radio taxi, pojechać jak człowiek, wygodnie i na czas, to oni się gniotą w tych tramwajach, spóźniają przez to do pracy, denerwują...". Pokręcił jeszcze parę razy ze zdumieniem głową i wysiadł pod ministerstwem.
Podobne zdumienie prezentują przedstawiciele elit klasy panującej III RP. Nie mogą się nadziwić, że Polacy się nie cieszą. Przecież tak się znakomicie rozwijamy! Mamy wzrost gospodarczy najwyższy w Europie. Mamy taki piękny stadion i nowy dworzec obok niego, w najwyższym europejskim standardzie. Będziemy w końcu kiedyś tam mieć autostrady, przynajmniej te główne. I na świecie nas cenią... No, dobrze, może bez przesady, ale przynajmniej nie krytykują tak jak za rządów PiS czy jak teraz jeżdżą po Węgrzech. Czemu się ci ludzie nie chcą cieszyć? "Za oknami świta, widać że rozkwita..." (kto nie zna, łatwo wygugla), a ci Polacy jacyś tacy...
Część odpowiedzi na to nurtujące coraz liczniejszych celebrytów i celebrytanów III RP pytanie znaleźć można na stronach portalu, w dziale wiadomości ekonomicznych. Wczoraj przeczytałem tam niusa - na pewno jeszcze wisi - o raporcie OECD badającym wydajność pracy w poszczególnych krajach. Z tego raportu wynika, że Polacy są jednym z najciężej w Europie pracujących narodów (1939 godzin rocznie) i zarazem tym, z którego pracy najmniej wynika. Statystyczny Norweg w ciągu godziny pracy wytwarza dobra i usługi wartości 75 dolarów, a statystyczny Polak - tylko 25 dolarów. Jest to najniższa efektywność gospodarki nie tylko w UE, ale w ogóle w Europie.
Wsadźcie se w buty wskaźnik PKB, który mierzy tylko obrót pieniądza i nakręcany jest w naszym wypadku zadłużeniem. Oto jest prawdziwy miernik stanu Polski po pięciu latach rządów Tuska i jego cwaniackiego dworu.
W jednej ze swoich książek nazwałem to "pływaniem w kisielu". Żeby zrobić to, co w normalnym państwie jest rzeczą oczywistą, rutynową, omal niezauważalną - Polak musi się urobić po łokcie. Pokonać dziesiątki idiotycznych barier, wydobyć jakieś kretyńskie zgody i zezwolenia, przebić się przez wszechogarniający bardak... Tak, w końcu da się to zrobić, w końcu da się coś osiągnąć. Nawet stadion zbudować. Tylko wszystko wielokrotnie większym kosztem niż by było można, gdybyśmy nie żyli w państwie, które zbudowano pod potrzeby nie zamieszkującego go narodu, ale zaborcy, i które nadal tak właśnie funkcjonuje, bo inaczej nie może - jako aparat ucisku działający w interesie kilkumilionowej nomenklatury. I nie zmienił charakteru tego państwa fakt, że zza pleców tej nomenklatury zniknął budzący grozę Wielki Brat; zresztą szybko znalazła sobie ona nowego patrona w Wielkiej Europie.
Nomenklatura, klasa panująca, "elity III RP" - można to nazwać jak kto chce, jeśli określenie ma być mądre, to niech będzie, za Milovanem Dżilasem, "nowa klasa" - a właściwie "jeszcze nowsza klasa". Ma ona swoją reprezentację polityczną - Partię i jej stronnictwa sojusznicze, wymieniające się u władzy od dwudziestu lat; tylko krótki epizod rządu Olszewskiego oraz lata 2005 - 2007 były z innej bajki (i pamiętają wszyscy, w jakiej histerii żyły wtedy "elity"). Ma namiastkę swej ideologii, w postaci mętnie rozumianej "europejskiej normalności" i silny instynkt zbiorowego czy wręcz "klasowego" interesu. Trzyma, z natury rzeczy, korporacje zawodowe, media, większość kluczowych punktów państwa. W ostatnich latach pożyczyła i dostała z Unii bilion złotych, który, jak za Gierka, poszedł na przejedzenie i posłużył kupieniu sobie poparcia masy frajerów, łudzonych perspektywą awansu społecznego i europeizacji.
Może z tym kisielem nie jest to dobra metafora? Może powinienem napisać, że próbujemy pływać, mając na plecach każdy po kilku pasożytów? Przecież każdy Polak, który rzeczywiście coś wytwarza, musi utrzymywać nie tylko rządową biurokrację (wzrost, przypomnijmy, o 100 tysięcy zatrudnionych, o jedną czwartą, w ciągu czterech pierwszych lat rządów PO), ale także wielomilionową "sferę publiczną", w której dominują, tak samo jak za PRL, ludzie, których "praca" nie przynosi nikomu żadnego pożytku. Całą tę "biurową klasę średnią", będącą głównym społecznym zapleczem PO i głównym konsumentem jej mediów.
Istota sprawy, którą dobrze pokazuje między innymi wspomniany wyżej wskaźnik ekonomiczny, jest to, że odtwarzając układ społeczny PRL, odtworzono też jego zasadniczą cechę: niemożność. Państwo zbudowane na zasadach nomenklaturowych, w którym awans uzależniony jest od znajomości i pokrewieństwa, a wszelki sukces reglamentowany przez panującą "nową klasę", jako tako funkcjonuje tylko wtedy, gdy jest obficie zasilane z zewnątrz. Marnotrawi pracę i pieniądze, osiąga zamierzone cele ogromnym kosztem, grzęźnie w bałaganie i potyka się o własne nogi, z elementarnych zobowiązań państwa wobec obywateli wywiązuje się coraz marniej, brnie w długi, ale - jako tako się kręci.
Biurowa klasa średnia, kurczowo trzymająca się swych ideologów z "Wyborczej" i TVN, może powtarzać jak mantrę: "ale się przecież buduje, ale się przecież zbudowało, i po co to ciągłe narzekactwo, że drogi popękały czy że dach się nie zamyka, szczególnie, że wcale nie padało". I po całych dniach nudzenia się przy służbowych komputerach wypisywać swoje jednostajnie antypisowskie i prorządowe brednie na internetowych forach.
Ale kiedy zewnętrzne zasilanie się skończy - a kończy się nieubłaganie - wszystko się musi rozsypać, jak układana w pośpiechu na mrozie nawierzchnia autostrad. To nie jest kwestia takiego czy innego ministra - Mucha ze swym fryzjerem, Nowak czy Graś to objawy choroby a nie jej przyczyna. Struktury budowane przez klasę panującą i jej kadry są zdolne tylko do jednego, do "dojenia" państwa i poddanych. Natomiast każdy inny problem - służba zdrowia, refundacja leków, dostosowanie do norm unijnych dowodów osobistych, papier toaletowy, sznurek do snopowiązałki i tak dalej - jest dla nich problemem coraz bardziej nierozwiązywalnym.
Miażdżący polityczny sukces Tuska sprawił, że III RP nie jest już w stanie zejść z równi pochyłej bez poważnych społecznych wstrząsów. Jeszcze Nowsza Klasa nie jest w stanie naprawić państwa, które przez dwadzieścia lat, a zwłaszcza pięć ostatnich, zamieniała w karykaturę europejskiego modelu liberalno-socjalnego (też zresztą przeżywającego dziś kryzys). Nie jest w stanie wyłonić przywództwa politycznego, które by umiało podjąć taką naprawę, ani kadr, które by sobie z nią poradziły. Dlatego III RP jest w dłuższej perspektywie skazana na upadek tak samo, jak PRL po stanie wojennym.
Kiedy i jak szlag ich wreszcie trafi - to nie jest pytanie ważne. Pytanie naprawdę ważne brzmi: czy opozycja jest w stanie zrobić to, do czego klasa panująca zdolna nie jest, zmodernizować Polskę i pchnąć ją na drogę stabilnego rozwoju - czy też, jak w roku 1989, znowu okaże się niezdolna do przełamania oporu społecznej materii i kolejna rewolucja okaże się tylko kolejnymi konwulsjami?
To jest problem na miarę przetrwania polskiej państwowości.