Jacek Tittenbrun, Prywatyzacja a klasa robotnicza Divide et Impera

Jacek Tittenbrun

Prywatyzacja a klasa robotnicza. Divide et Impera

Każdy autor używający języka teorii klas jest – wobec wręcz oszałamiającej wielości i różnorodności interpretacji tej ostatniej – zobowiązany do określenia własnego rozumienia tego, czym jest klasa społeczna.

Dobrym do tego punktem wyjścia jest wciąż znana definicja Włodzimierza Lenina określająca mianem klas “wielkie grupy ludzi, różniące się między sobą miejscem zajmowanym w historycznie określonym systemie produkcji społecznej, stosunkiem (przeważnie utrwalonym i usankcjonowanym przez prawo) do środków produkcji, rolą w społecznej organizacji pracy i, co za tym idzie, sposobem otrzymywania i rozmiarami tej części bogactwa społecznego, którą rozporządzają. Klasy to takie grupy ludzi, z których jedna może przywłaszczać sobie pracę drugiej dzięki różnicy miejsca, jakie zajmują w określonym systemie gospodarki społecznej” (W. Lenin, Dzieła, t. 29, Warszawa 1956, s. 415; w przekładzie została uwzględniona poprawka, na konieczność której zwrócił uwagę Jarosław Ładosz w pracy pt. Marksistowska teoria walki klas, Warszawa, 1969, s. 53).

Definicja Leninowska – prawdopodobnie ze względów dydaktycznych, oczywistych, gdy weźmie się pod uwagę jej kontekst – odznacza się pewnymi uproszczeniami i powtórzeniami. Dla materializmu historycznego bardziej specyficzne niż określenie “system produkcji” jest pojęcie “sposób produkcji”. Z drugiej jednak strony, za cenne uznać należy zwrócenie przez Lenina w powyższej definicji uwagi – dzięki wprowadzeniu do niej terminu “system gospodarki społecznej” – na konieczność dostrzegania istnienia klas poza sferą samej produkcji, choć nie – gospodarki.

Nie tyle z samej definicji, co z innych prac, zwłaszcza empiryczno-badawczych wynika jasno, że pod występującym w przytoczonym określeniu klas niejednoznacznym pojęciem stosunku do środków produkcji Lenin rozumiał stosunek własności, własności odróżnianej przy tym od jej prawnego wyrazu oraz, co ma wielkie znaczenie, obejmującej siłę roboczą. To ostatnie wynika choćby z innego twierdzenia w tym samym tekście, w którym Lenin uznaje, że dla całkowitego zniesienia klas konieczna jest nie tylko likwidacja prywatnej własności środków produkcji, lecz również zniesienie podziałów między miastem i wsią (czyli wielkimi dziedzinami społecznego podziału pracy) oraz między pracownikami fizycznymi a umysłowymi.

Powyższe rozważania wskazują, że klasy społeczne należy wyróżniać na podstawie różnic miejsca zajmowanego przez dane grupy ludzi w podziale pracy i własności lub, zwięźlej i precyzyjniej – stosunków własności środków produkcji, wymiany, usług i finansów oraz siły roboczej.

Obsługiwane przez siłę roboczą materialne i idealne warunki pracy w poszczególnych dziedzinach gospodarki można objąć ogólną nazwą środków gospodarowania lub weberowskim terminem środków zaopatrywania. Przyjęcie za podstawę wyodrębniania klas stosunków ekonomiczno-socjologicznie rozumianej własności prowadzi do stwierdzenia, że we współczesnej Polsce występuje nie jedna (z zastrzeżeniem, o którym mowa poniżej), lecz co najmniej dwie klasy robotnicze. Robotnicy sektora prywatnego, w odróżnieniu od swoich klasowych odpowiedników z sektora publicznego, posiadają siłę roboczą generującą wartość dodatkową (w drugim przypadku można mówić jedynie o produkcie dodatkowym).

Pojęcie klasy robotniczej odnosimy wyłącznie do obsługujących środki produkcji materialnej bezpośrednich producentów. Operatorzy środków wymiany, usług itd. nie są w tym ujęciu klas robotnikami, lecz członkami odrębnych klas pracowniczych. Obie z wyróżnionych klas są to – w terminologii zaproponowanej przez S. Kozyra-Kowalskiego – mikroklasy. Obok nich można mówić o globalnej czy makroklasie robotniczej, przy budowaniu pojęcia której zwracamy uwagę na wspólne cechy obu mikroklas pomijając cechy je różniące.

Tak określona klasa nie jest, naturalnie, wyłącznie bytem klasyfikacyjnym, powołanym do istnienia jedynie arbitralną wolą badacza, chociaż wspólna świadomość klasowa, zdolność do kolektywnego działania itp. socjologiczne cechy nie są częścią definicji klasy, lecz podlegają – w przypadku każdej klasy – konkretno-historycznemu badaniu.

W przypadku polskiej klasy robotniczej natężenie dwu wymienionych wyżej cech uległo, w porównaniu z okresem “realnego socjalizmu”, osłabieniu. Poniższe rozważania mogą być przyczynkiem do zrozumienia, dlaczego tak się stało, bo przecież na początku tzw. transformacji systemowej nie było to bynajmniej oczywiste. Przeciwnie, w rządowym projekcie ustawy prywatyzacyjnej, jaki wpłynął do Sejmu na przełomie marca i kwietnia 1990 r. zawarto ułatwienia w nabywaniu akcji przez pracowników danego przedsiębiorstwa (sprzedaż ratalna, obniżka ceny, częściowa nieodpłatność) w celowym – z punktu widzenia powodzenia procesu denacjonalizacji – zamiarze uzyskania poparcia lub choćby neutralności, wciąż potężnej klasy (pamięć Sierpnia jeszcze nie wygasła) dla tego procesu. W tym też kierunku szedł, różniący się od rządowego m.in. koncepcją instytucji mających wspomagać akcjonariat pracowniczy, obywatelski projekt przedłożony przez grupę posłów.

Upowszechnienie własności produktywnego kapitału” miało tu “łagodzić nieuchronne napięcia społeczne” rodzone przez prywatyzację. Komisji sejmowej mającej opracować ostateczny tekst przekazano oba projekty i w rezultacie ich mariażu powstał Projekt Ustawy o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych wraz z towarzyszącą jej Ustawą o urzędzie Ministra do Spraw Przekształceń Własnościowych, który 13 lipca został przyjęty przez Sejm olbrzymią większością głosów. Poparcie dla prywatyzacji ze strony partii będącej następczynią organizacji, która przynajmniej oficjalnie zamierzała budować socjalizm nie powinno dziwić wobec jej powiązania z nomenklaturową burżuazją.

Posłowie nie zmienili zasadniczego kierunku polityki prywatyzacyjnej rządu, wedle którego podstawowe znaczenie powinna mieć ścieżka kapitałowa, tzn. przekształcenie przedsiębiorstwa w jednoosobową spółkę Skarbu Państwa (akcyjną lub z ograniczoną odpowiedzialnością) i następnie zbywanie jej akcji lub udziałów drobnym inwestorom, krajowym nabywcom większych pakietów akcji, nabywcom zagranicznym. W gronie nowo wykreowanych właścicieli znalazło się też miejsce dla pracowników; zachętą dla załóg, a zarazem niejako wykupieniem ich dotychczasowych praw współdecydowania (z chwilą zamiany przedsiębiorstwa w spółkę kończy automatycznie swój byt samorząd pracowniczy), miało być umożliwienie pracownikom nabycia do 20% akcji swojego przedsiębiorstwa na warunkach preferencyjnych, tzn. po cenie obniżonej o połowę (w stosunku do ceny ustalonej dla osób fizycznych, obywateli polskich, oferowanej w pierwszym dniu sprzedaży). Łączna wartość ulg przypadających załodze każdego przedsiębiorstwa została określona jako iloczyn średniego wynagrodzenia w gospodarce państwowej z 12 miesięcy poprzedzających prywatyzację i liczby pracowników nabywających akcje.

Aby móc badać skutki tego, jak i późniejszych aktów i wywołanych przez nie procesów prywatyzacyjnych, musimy najsampierw zdać sobie sprawę z dwoistego oblicza własności akcji lub udziałów. Treścią ekonomiczno-socjologicznie ujmowanej własności są korzyści, czyli dochody, jakich dostarczają akcje/udziały. Te zaś mogą pochodzić bądź ze sprzedaży danych tytułów własności, ich zamiany na pieniądz lub z przynoszonych przez nie dywidend. W pierwszym przypadku można mówić o pośredniej własności kapitału akcyjnego czy zakładowego, w drugim – o własności bezpośredniej. Różnicę tę można także wyrazić w kategoriach dystynkcji między własnością kapitału fikcyjnego a materialnego.

Jednak dla celów analizy socjologiczno-ekonomicznej jeszcze większe znaczenie ma inny podział: na własność realną i formalną.

Własność realna i formalna

Z punktu widzenia przyjętej tu koncepcji, bynajmniej nie wszyscy akcjonariusze czy udziałowcy zasługują na miano właścicieli kapitału. Zawężając naszą uwagę do klas pracowniczych można powiedzieć, że własność formalna czy nominalna wyraża, w ich przypadku, własność siły roboczej, a nie kapitału. Posiadane akcje są, w takich wypadkach, swoistą postacią płacy roboczej. Nasze rozróżnienie nie miałoby większej wartości, gdyby nie dało się przełożyć na język konkretnych wskaźników umożliwiających względnie precyzyjne rozróżnianie obu tych rodzajów własności.

Jako pierwsze kryterium określania stosunku własności akcji do własności kapitału można zaproponować zasadę polegającą na porównywaniu wartości danego pakietu akcji z wartością inwestycji koniecznej dla utworzenia własnego zakładu. Jeśli ta pierwsza wielkość jest wyższa od tej drugiej, dany blok akcji reprezentuje realną własność środków produkcji. Pochodne i pomocnicze kryterium zakłada, że akcje wyrażają realną własność kapitału, jeśli można je zamienić na pieniądze pozwalające na zakup luksusowych środków konsumpcji, takich jak dzieła sztuki, pałace, jachty itp., które z kolei są łatwo zamienialne na środki produkcji. Po trzecie, można powiedzieć, że pakiet akcji reprezentuje realną, a nie nominalną własność środków produkcji, jeżeli jego wartość przewyższa wartość siły roboczej. Po czwarte, o realnej własności kapitału akcyjnego można mówić, gdy dany zbiór akcji ma wartość wyższą od sumy średnich oszczędności pracowników najemnych. W przeciwnym wypadku mamy do czynienia z oszczędnościami, a nie z kapitałem.

Powyższe cztery kryteria, jako dotyczące wartości akcji, były związane z tym stosunkiem własnościowym, jaki nazwano wyżej pośrednią własnością środków gospodarowania albo własnością kapitału fikcyjnego. Natomiast trzy pozostałe wskaźniki dotyczą drugiego z podstawowych składników własności akcji, tj. stosunku dającego się określić jako bezpośrednia własność środków produkcji (wymiany etc.). Jeśli zatem, po piąte, dochód z dywidend jest wyższy niż dochód z oszczędności przeciętnego posiadacza samej tylko siły roboczej, to akcje przynoszące taką dywidendę mogą być traktowane jako wyraz realnej własności kapitału. Zgodnie z kolejnym, szóstym kryterium, jeśli dywidendy są dla danego pracownika najemnego ważniejszym źródłem utrzymania niż płaca robocza, to jest on w większym stopniu właścicielem kapitału niż siły roboczej.

Kryterium to, warto zastrzec, może być mylące, gdyż w pewnych wypadkach płace, a dokładniej mówiąc pensje, zwłaszcza ‘oficerów produkcji’, mogą ukrywać własność kapitału, a nie być tylko ekwiwalentem wartości własnej siły roboczej. Do szeregowych pracowników, w tym robotników, kryterium to jest jednak bez takich zastrzeżeń stosowalne. Bardziej ogólny charakter posiada siódme i ostatnie kryterium, które daje się odnosić do wszystkich posiadaczy akcji. Jeżeli dochód z dywidend pozwala na życie na poziomie wyższym od stopy życiowej przeciętnego właściciela samej tylko siły roboczej, to pochodzi on z realnej, a nie jedynie formalnej własności.

Mówiąc bardziej potocznym językiem, jeśli własność pewnej liczby akcji pozwala komuś na życie bez pracy, to wyraża ona realną własność środków produkcji. W przypadku pracowników najemnych rola dywidend jako źródła środków utrzymania ujawnia się szczególnie dramatycznie i bezpośrednio w sytuacji utraty pracy. Jeżeli dochód z dywidend umożliwia utrzymanie dotychczasowego poziomu życia, to wyraża on rzeczywistą własność.

W rezultacie zastosowania zasad określania wielkości pakietów pracowniczych, o jakich była mowa poprzednio, w czterech spośród pięciu przedsiębiorstw (TONSIL, KROSNO, KABLE, PRÓCHNIK, EXBUD), które objęła pierwsza oferta publiczna – dla załogi zarezerwowano 20%, a w jednym – 17% ogółu akcji. W Exbudzie ok. 5 tys. osób zapisało się na akcje, co wyniosło w sumie 95% (190 tys. akcji) zarezerwowanego dla załogi pakietu (“Życie Gospodarcze”, 6, 1991, s. 4). Wynika stąd, że przeciętny pracownik uzyskał 38 akcji reprezentujących wartość – według ceny debiutu – (1.132.400 starych zł).

Natomiast 442 pracownikom firmy Kabel przypadły ulgowe pakiety złożone średnio z 265 akcji (“ŻG”, 6, 1991, s. 4). Wartość takiego pakietu, znowu przyjmując za podstawę cenę debiutu, wynosi 21.200.000 zł.

Możemy pozostać przy podanych wielkościach, gdyż, jak wskazują inne fakty, o których mowa poniżej, nie wydaje się, by przeciętni pracownicy – z wyjątkiem zapewne tych najwyżej opłacanych, w tym zwłaszcza kadry kierowniczej – skorzystali z możliwości dokupienia akcji swojego przedsiębiorstwa na zasadach ogólnych.

Zastosowanie kryterium opartego na wartości środków produkcji nie daje podstaw do uznania oszacowanych wyżej pakietów pracowniczych za wyraz choćby drobnokapitalistycznej własności. Jak wynika z informacji zasięgniętych przez autora, w okresie, do którego odnoszą się owe wielkości, rozpoczęcie “biznesu” zatrudniającego do 5 pracowników wymagało dysponowania sumą ok. 100 mln zł.

Dla naszych celów możemy przyjąć, ryzykując – ze względu na zjawisko niedopłacania rodzimej siły roboczej, raczej niedoszacowaniem niż przeszacowaniem, jako podstawę określenia wartości siły roboczej jej cenę. Okaże się wówczas, że większa z wymienionych liczb przewyższa tak oszacowaną – na podstawie wynagrodzenia w całej gospodarce narodowej, które w 1991 r. wynosiło miesięcznie 1.039,6 tys. zł, wartość siły roboczej.

Hipotetyczny wniosek, iż w przypadku prywatyzacji kapitałowej drogą sprzedaży publicznej, pracowniczy akcjonariat na warunkach określonych ustawą o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych nie doprowadził do zmiany położenia klasowego, a co najwyżej do uzyskania – w mniejszości przypadków – rzeczywistej własności przez pracowników najemnych, zdają się potwierdzać inne okoliczności. Pracownicy sprywatyzowanych przedsiębiorstw, o których mowa, interesowali się po zmianie statusu przedsiębiorstwa głównie płacami, a dokładniej ich podwyżkami ułatwionymi dzięki oddaleniu groźby karnego podatku znanego jako “popiwek”. Brak obowiązywania owego podatku od ponadnormatywnych wynagrodzeń stwarzał silny bodziec pobudzający do prywatyzacji, do czego wrócimy jeszcze w dalszym ciągu.

W przypadku Próchnika, jednego z przedsiębiorstw pierwszej piątki kwestia płac nieomal doprowadziła do strajku, którego uniknięto jedynie dzięki 50-procentowej podwyżce; we wszystkich nowo upieczonych pięciu spółkach akcyjnych płace wzrosły o 100% (“ŻG”, 9, 1991, s. 3).

Podobnie rzeczy się miały w przypadku innych giełdowych prywatyzacji. Najwyraźniej, udziały własnościowe uzyskane przez pracowników nie są na tyle znaczące, by przeważyć nad interesem wynikającym z ich położenia pracownika najemnego. Formalny jedynie charakter własności kapitału akcyjnego oferowany pracownikom sprzedawanych w ofercie publicznej przedsiębiorstw sugeruje również fakt, iż nie garnęli się oni zbytnio do tej własności. Na przykład, bardziej wymowny od prasowych doniesień o poparciu dla prywatyzacji nie tylko kierownictwa firmy, ale i pracowników Próchnika, jest fakt, iż wykupili oni tylko 1/6 akcji z przeznaczonych dla nich 300 tys. (20%) wszystkich udziałów (“GW”, 31.3.92). Jest to przejaw pewnej ogólniejszej prawidłowości; do 30 czerwca 1992 r. w ramach tzw. prywatyzacji kapitałowej przeznaczono dla pracowników 18,2% wszystkich wyemitowanych akcji. Pracownicy wykupili jednak tylko 5,1% tych akcji (prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych według stanu na 30.06.1994, GUS, Warszawa, lipiec 1992, s. 21).

Do końca I półrocza 1992 r. nabywców znalazły akcje lub udziały 36 spółek, których wartość kapitału zakładowego wyniosła ok. 2 bln zł. Łącznie wyemitowano 33.107 tys. akcji, z czego dla inwestorów strategicznych przeznaczono ok. 30%. Podobną wielkość transzy przeznaczono do sprzedaży w formie oferty publicznej. Zainteresowanie grup, do których adresowana była oferta sprzedaży było zróżnicowane. I tak – inwestorzy strategiczni wykorzystali 70% przeznaczonych dla nich akcji, a indywidualni – ok. 96%. Mniejsze niż przewidywano było zainteresowanie pracowników kupnem akcji własnych przedsiębiorstw – pomimo udzielonych preferencji kupili oni jedynie 17,4% przeznaczonych dla nich akcji. W transzy menedżerskiej sprzedano 53,8%.

Tezę, iż omawiany typ prywatyzacji nie zmodyfikował położenia ekonomiczno-własnościowego szeregowych pracowników sprywatyzowanych przedsiębiorstw wzmacnia fakt, iż nie tylko nie kwapili się oni zbytnio do objęcia akcji, ale już nabytych akcji masowo się wyzbywali. Skalę tego zjawiska ujawnia wskaźnik empiryczny: praktyczne zachowania inwestorów giełdowych. “Inwestorzy” wystrzegają się kupowania nawet najlepszych akcji, jeśli dotychczasowi udziałowcy spółki nabywali akcje taniej. Podobnym zagrożeniem w prywatyzowanych przedsiębiorstwach państwowych są akcje pracownicze, kupowane za połowę ceny. Przyczyny tych obaw łatwo wytłumaczyć: akcjonariusze, którzy płacili za swoje akcje niewiele, mogą je też tanio sprzedać na giełdzie. Np. w zeszłym roku siedlecki Drosed zwykłym inwestorom sprzedawał akcje po 350 tys. zł, ale wybranej grupie – tylko po 100 tys. zł. Choć wyniki finansowe firmy nie były złe, duża podaż tańszych akcji na długo “zdołowała” giełdowy kurs (“GW”, 12.10.95), co z punktu widzenia inwestorów oznacza stopnienie własności posiadanego przez nich kapitału fikcyjnego, a z naszego punktu widzenia wyraża brak przywiązania pracowniczych współwłaścicieli do swego świeżo nabytego statusu.

Według badania przeprowadzonego przez Instytut Gospodarki Rynkowej w grupie przedsiębiorstw sprywatyzowanych różnymi trybami wchodzącymi w skład metody kapitałowej, największy spadek liczby posiadanych przez pracowników akcji miał miejsce właśnie w kategorii spółek sprzedanych w ofercie publicznej. W 1994 r. pracownicy firm zaliczonych w badaniu do kategorii przedsiębiorstw o rozproszonych tytułach własności, jaką można praktycznie utożsamić ze spółkami sprzedanymi w ofercie publicznej, posiadali od 2 do 3% akcji (s. 32). Odsetek pracowników posiadających akcje kurczy się z upływem czasu w bardzo szybkim tempie. Z około 80-100% pracowników posiadających akcje w momencie zakończenia sprzedaży akcji preferencyjnych pozostaje 2-20% po upływie dwóch-trzech lat. Z reguły akcje przedsiębiorstwa zatrzymują pracownicy średniego szczebla zarządzania, specjaliści, część pracowników administracji.

Tym bardziej teza o wyzbywaniu się akcji dotyczy darmowych udziałów przyznawanych na warunkach ustawy o komercjalizacji i prywatyzacji, która zastąpiła ustawę z 1991 r. Jednym z tych warunków jest zakaz sprzedaży otrzymanych akcji przez dwa lata od dnia prywatyzacji. Po tej dacie pracownicze akcje mogą już jednak masowo pojawiać się na rynku, do czego niewątpliwie zachęca fakt, iż ich sprzedaż – nawet przy bardzo niskiej cenie – zawsze opłaca się właścicielom. W 1998 r. można było obserwować efekty tego zjawiska na przykładzie sześciu giełdowych spółek: Elektromontażu Warszawa, Polifarbu Cieszyn-Wrocław, Stomilu Olsztyn, Kęt, Oławy i Jelfy.

Pośrednim behawioralnym wskaźnikiem relacji między własnością kapitału a własnością siły roboczej pracowników wprowadzanych na giełdę spółek jest ich ciągłe zaabsorbowanie warunkami ekonomicznej realizacji tej ostatniej wyrażające się w szczególności w akcjach protestacyjnych na tle zwolnień czy obniżki płac, takich jak spór zbiorowy wszczęty 7 listopada 2001 r. przez związki zawodowe w kontrolowanej przez znaną rodzinę magnatów giełdowych Karkosików Hucie Oława SA. Roman Kachowski, przewodniczący komisji zakładowej NSZZ Solidarność, skupiającego ok. 50 (z ponad 120) pracowników wyjaśnił: “Skłoniło nas do tego nieprzestrzeganie przez zarząd zapisów układu zbiorowego pracy. Od sierpnia zaczęto bez konsultacji ze związkami obniżać nam premie. Zamiast 30 proc. wypłacono je w wysokości 10-15 proc.”

Procesy wywłaszczania szeregowych pracowników na korzyść, przede wszystkim, klas menedżerskich i tym samym zacierania się pracowniczych i robotniczych znamion spółek przeobrażających się coraz wyraźniej w spółki menedżerskie czy też, w najlepszym wypadku, menedżersko-pracownicze charakteryzują także tzw. spółki leasingujące.

Typowy obraz struktury własnościowej tych myląco zwanych pracowniczymi spółek to podział na wąską elitę kapitalistyczną rekrutującą się – gdyby ograniczać się do osób z wewnątrz firmy – z grona zarządu, nieco szerszą grupę realnoekonomicznych właścicieli środków produkcji o statusie analogicznym do drobnomieszczańskiego oraz najszerszą masę proletariatu pozbawionego realnej, a w znacznej liczbie przypadków nawet formalnej, własności kapitału. Nie znaczy to, by wszystkie spółki pracownicze można było podciągnąć pod jeden strychulec. Na specjalne wyróżnienie zasługują, np., spółki należące do związków zawodowych.

Są to nawet spółki giełdowe jak Stalprofil, którego najwięksi akcjonariusze: to Polskie Huty Stali, Związek Pracowników Huty Katowice i “Solidarność”. PHS mają prawie 31,48% akcji, Związek PHK-17,92%, a “Solidarność” – 7,54%, przy czym to związkowcy rozdają karty, gdyż mają najwięcej głosów na Walnym Zgromadzeniu Akcjonariuszy. W Radzie Nadzorczej Stalprofilu zasiadają, m.in.: przewodniczący obu Związków, a prezes i inni kierownicy są indywidualnie posiadaczami znacznych pakietów akcji.

Siedzenie okrakiem na płocie odgraniczającym pracodawców od pracobiorców nie wychodzi tym ostatnim na zdrowie Jeden ze związkowych liderów oświadczył: “Wyrzucę każdego, kto chciałby założyć związek w mojej firmie”, a inna związkowa spółka pod nazwą Consensus, zajmująca się aprowizacją hutników, prowadzi sklepiki, w których jest znacznie drożej niż gdzie indziej (“Kurier Związkowy”, 158/03).

Podobnie jak w przypadku powyższych dróg przekształceń własnościowych, w ramach niniejszego tekstu nie można inaczej niż tylko wyrywkowo potraktować prywatyzacji na rzecz kapitału obcego.

Za jeden z najbardziej spektakularnych przykładów prywatyzacji z udziałem inwestora zagranicznego jest uznawany proces sprzedaży prywatyzacji Zakładów Celulozowo-Papierniczych Kwidzyn International Paper. Najpotężniejszy koncern celulozowo-papierniczy na świecie kupił 80% udziałów za 120 mln dolarów, a 20% zachował Skarb Państwa, by w listopadzie 1993 r. odsprzedać je załodze. Te 20% akcji nabyło 4.200 byłych i obecnych pracowników. Firma amerykańska zgłosiła ofertę odkupienia akcji od pracowników, płacąc za pakiet 91.670.000 zł.

Z 4.200 pracowników jedynie 7 akcjonariuszy zachowało swe akcje. Pozostali, odsprzedając je, otrzymali w zamian łącznie 400 mld zł. Ta globalna suma niewątpliwie robi wrażenie i stanowiła ona też na pewno istotny zastrzyk dla miasta, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej przeznaczenie w całości lub nieomal w całości właśnie na zakupy lokalnie oferowanych dóbr i usług. Do kas sklepów i restauracji popłynęła rzeka pieniędzy: wideo dla córki, miniwieża dla syna, telewizor dla żony – taka była na ogół sekwencja szaleńczych zakupów. Kupowano bez zastanowienia, ustawiając się pod sklepami na długo przed godziną otwarcia. Co bardziej przedsiębiorczy dowozili luksusowe towary z Gdańska i sprzedawali z zyskiem wprost z samochodów. Stare meble, których kolor przestał się podobać, wyrzucano przez okno – ich miejsce zajmowały nowe. Podobnie używane lodówki. Na pniu poszły wszystkie mieszkania, jakimi dysponowały miejscowe spółdzielnie. W listopadzie 1993 r. zarejestrowano ponad 700 nowych samochodów i ponad 400 używanych (zwykle miesięcznie rejestrowano ok. 80). Swoje wielkie dni przeżywały też kwidzyńskie lokale. Prawie dziesięciokrotnie wzrosło w tym czasie zainteresowanie Powierniczym Funduszem Pioneer, a 1,5 tys. osób kupiło akcje Banku Śląskiego (“GW”, nr 39, wyd. P, 1994-02-16.94\5). Owo wykorzystanie dochodu z akcji na reinwestycje w kapitał akcyjny może sugerować, iż ów dochód był rezultatem ekonomicznej realizacji własności o rzeczywistym, a nie tylko formalnym charakterze. W świetle analizy teoretycznej impresja ta uzyskuje potwierdzenie i uściślenie; pieniężny ekwiwalent wartości pracowniczego pakietu przewyższa np. cenę siły roboczej w podsektorze sektora prywatnego w przemyśle reprezentowanym przez przedsiębiorstwa z udziałem kapitału zagranicznego (4,60 mln starych złotych na miesiąc), lecz jest znacząco niższa od sumy niezbędnej do otworzenia własnej firmy (ok. 300 mln).

Owe ograniczone rozmiary własności pracowników Celulozy ujawniły się bardzo szybko. Jak wspominano później z nostalgią w restauracji Kaskada: “Szaleństwo trwało miesiąc, a po pół roku ślepe kocięta przejrzały na oczy. (…) Na ulicy naprzeciw dworca czekał sznur samochodów z karteczkami za szybą, żeby ktoś odkupił, bo na utrzymanie już nie starczało. Wielu też nie stać było na spłatę kredytów mieszkaniowych.”

Ujawnia się zatem istotna bariera trwałego klasowego awansu dzięki prywatyzacji: położenie sprzedawcy własnej siły roboczej uzyskującego za nią niewystarczającą cenę skłania do natychmiastowej zamiany nabytej własności kapitału akcyjnego na uniwersalny ekwiwalent wszelkich towarów, a tym samym wyzbywania się tej własności i powrotu do lekko tylko, by użyć wyrażenia jednej z pracownic Celulozy, podreperowanego położenia pracownika najemnego. O przewadze zainteresowań i motywacji związanych z tą właśnie rolą nad epizodyczną rolą prywatnego współwłaściciela zakładu świadczą liczne fakty podawane w prasowych relacjach. I tak zainteresowanie pracowników samym uzyskaniem tytułów własności swego zakładu brało się z pogłosek, że ten, kto nie wykupi akcji, będzie za 18 miesięcy zwolniony. Pracownica sortowni, gdzie dziennie trzeba przerzucić i 10 ton papieru: “Tak naprawdę, to na wielkie podwyżki nie liczymy, ale wszystko będziemy robić, żeby tylko praca była”.

O ile pracownicy Celulozy choć na krótko, ale weszli jednak w stosunek realnoekonomicznej własności kapitału akcyjnego, to formalną jedynie własność uzyskali pracownicy sprywatyzowanej w grudniu 1992 r. Mikołowskiej Fabryki Transformatorów Mefta, którzy zdecydowali się sprzedać swoje udziały głównemu inwestorowi – niemieckiemu koncernowi AEG. AEG za 2 mln 160 tys. dolarów kupiło 51% udziałów w Mefcie. 20% udziałów przeznaczono dla pracowników spółki. Prawo ich kupna miały 583 osoby, które pracowały w Mefcie w chwili przekształcenia jej w spółkę. Każdy z nich mógł kupić 20 udziałów po cenie preferencyjnej 674 tys. zł za jeden. Tylko dziesięciu z liczącej w momencie przekształcenia 400 osób załogi Mefty zdecydowało się zatrzymać swe udziały, a 380 zadeklarowało od razu, że odsprzeda je AEG. Pozostali mieli do 3 marca 1994 r. czas na decyzję, co z nimi zrobią. Nie wiemy, co postanowili owi szczątkowi pracowniczy udziałowcy, ale wiemy za to, jaką wartość rynkową reprezentowały ich pakiety. Na sprzedaży udziałów niemieckiemu koncernowi każdy pracownik zarobił ok. 13,5 mln zł. Większość osób zdecydowała się na zbycie udziałów z powodu braku pieniędzy (“Gazeta Wyborcza”, nr 100, wyd. W, 1993-04-29, str. 22).

Tymczasem, w 1993 r. przeciętna płaca na stanowiskach robotniczych w przemysłowych firmach z przewagą kapitału zagranicznego wyniosła 3,5 mln zł. Gdyby potraktować tę sumę jako odpowiednik wartości robotniczej siły roboczej tego podsektora (co jest prawdopodobnie zbyt optymistycznym założeniem), to wartość pracowniczego udziału w kapitale zakładowym Mefty stanowiła tylko niespełna 1/3 tej sumy (relacja ta byłaby jeszcze niższa, gdyby przyjąć za podstawę – wyższe – zarobki roku 1994).

Podobnie, w przypadku Zakładów Wyrobów Sanitarnych Wrocław każdemu zatrudnionemu oferowano 2.950,86 nowych zł (tj. 29.508.600 starych zł). Tymczasem, przeciętna płaca w gospodarce narodowej w okresie październik-grudzień 1996 r. wyniosła 985,32 zł, z czego wynika, nawet bez potrzeby zastanawiania się nad różnicami między ceną a wartością siły roboczej, że powyższy nadział pracowniczy reprezentuje formalną jedynie własność kapitału akcyjnego, co potwierdzają także inne kryteria, takie jak wielkość inwestycji potrzebnej do rozpoczęcia samodzielnej działalności gospodarczej. Na przykład, plan reformy górnictwa wiceministra przemysłu, Markowskiego, przewidywał, że 2 tys. osób mogłoby skorzystać z jednorazowych odpraw w wysokości 60 tys. zł na podjęcie działalności gospodarczej (96\12). Nawet gdyby, według naszych informacji, jak wzmiankowano wcześniej, suma taka mogła być faktycznie nieco mniejsza, daleko pracownikom ZWS do uzyskania pozycji prywatnego posiadacza środków produkcji.

Takie samo znaczenie ekonomiczno-własnościowe ma ustawowe 49 udziałów w spółce z o.o. Daewoo FSO Motor w Warszawie o wartości nominalnej 63,73 zł, co po przemnożeniu daje 3.122 zł. (31.220.000 zł). Pracownicy ICN Polfa Rzeszów SA zostali akcjonariuszami notowanego na nowojorskiej giełdzie papierów wartościowych koncernu ICN Pharmaceuticals Inc. Każdy z uprawnionych 634 pracowników spółki otrzymał 75 akcji ICN o wartości ok. 3800 dolarów (http://balonik.biz.net.pl/news/98.05.18-23/pip98.05.18-23.html), czyli – przy średnim kursie NBP 3,4937 zł za 1 USD (“Rzeczpospolita”, 6.5.99) – 13.276 zł. Tymczasem, wypłacana odchodzącym z kopalń górnikom jednorazowa odprawa w wynosiła 44,4 tys. zł brutto. Po podzieleniu się z fiskusem suma ta, wszak znacznie wyższa od powyższej wartości pracowniczego udziału, nie wystarczała na podjęcie samodzielnej działalności gospodarczej. Przykładowo, Ireneusz Sienkiewicz, mający za sobą 17 lat pracy na dole, wziął jednorazową odprawę. Na rękę, po potrąceniu podatku, wyszło 35 tysięcy: “Za mało, żeby założyć firmę, za dużo, żeby przepić” (“Polityka”, 33/98).

Potwierdzają to inne przypadki, takie jak górnika przodowego z kopalni Kleofas, który wraz żoną (pozostającą bez pracy) uznali, że “No nie, 36 tysięcy to oferta nie dla nas. Za dużo, żeby umrzeć z głodu, za mało, żeby założyć coś własnego. Tak naprawdę, to nie pozwalają nam się odczepić od kopalni” (“GW”, 18.8.98). Daniel Podrzycki, przewodniczący związku zawodowego “Sierpień ‘80″ również był przekonany, iż “za 36 tys. zł nie da się zorganizować nowoczesnego stanowiska pracy.”

Sięgając do przykładu z późniejszego okresu prywatyzacji, w rezultacie wniesienia Polfy Grodzisk do spółki z węgierskim firmy Gedeon Richter, nieco ponad 7 proc. udziałów przypadło pracownikom (Gedeon zobowiązał się do odkupu tych udziałów po 100% ceny, czyli razem 18 mln zł). Załoga Polfy uzyskała też 3,5-letnią gwarancję zatrudnienia, 3 tys. zł tzw. premii prywatyzacyjnej i zwiększenie funduszu podwyżek (“Prawo i Gospodarka”, 12.3.02). Biorąc pod uwagę, że przedsiębiorstwo zatrudniało ok. 1.100 osób oraz, nawet doliczając do sumy pieniędzy za wykupywany pakiet pracowniczy wspomnianą premię prywatyzacyjną, otrzymuje się kwotę ok. 19,5 tys. zł na głowę, co przy średnim wynagrodzeniu w sektorze przedsiębiorstw w lutym 2002 r. wynoszącym 2.189 zł, jest wielkością niższą od dwunastokrotności tej ostatniej sumy, którą z pewnym uproszczeniem można dla celów obecnej dyskusji uznać za odpowiednik wartości siły roboczej.

Formalni, ale także realni właściciele kapitału akcyjnego znaleźli się natomiast wśród pracowniczych udziałowców Nidy, gdzie inwestor kupował od załogi akcje za 3,75 dol. (ok. 15 zł), czyli za tyle, za ile kupił je od państwa. 550 pracowników dostało za nie od 20 tys. do 50 tys. zł w zależności od stażu pracy. W 1999 r. przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto w sektorze przedsiębiorstw wyniosło 1.834,82 zł (“Wprost”, 7/00), co daje 22.018 zł w stosunku rocznym. W podobnie zróżnicowanym położeniu znaleźli się pracownicy Elektrociepłowni Warszawskich. Osobom pracującym krócej niż rok MSP przyznało po 60 akcji, a najwięcej, bo 960, pracownikom z ponaddwudziestoletnim stażem. Najmłodsi pracownicy zarobili więc (przy cenie za jedną akcję w wysokości 20,7 dol.) na akcjach ponad 1200 dol. (ok. 4,5 tys. zł), a najstarsi prawie 20 tys. dol. (ponad 75 tys. zł). Średnio 12,3 tys. dol. (ok. 48 tys. zł) na jednego pracownika EW. W 2000 r. roczna płaca traktowana tutaj jako miernik wartości siły roboczej wyniosła 22,8 tys. zł. Jeszcze bardziej zdecydowanie ku rzeczywistej własności kapitału zostały przesunięte proporcje wśród załogi elektrowni w Połańcu, gdzie inwestor zobowiązał się do wykupu ponad miliona akcji pracowniczych po 50 euro za sztukę, co oznacza, że średni pakiet każdego z 2,8 tys. uprawnionych osób wart jest 18,5 tys. euro (ok. 75 tys. zł) (“Polityka”, 3/03).

Również przypadek cementowni Nowa Huta przejętej przez turecki koncern Rumeli Cement International Corporation należy umieścić w strefie realnej własności kapitałowej. 15% akcji rozdano pracownikom cementowni, którzy od razu odsprzedali je nowym właścicielom. Pracownicy zainkasowali średnio po 30 do 50 tysięcy złotych, czyli sumy zbliżające się do granicy własności drobnokapitalistycznej (“Polityka”, 12/97). Zbliżone efekty własnościowe miała prywatyzacja dla pracowników Cementowni Ożarów – 75% akcji nabył Holding Cement Polski, którego akcjonariuszami są dwie polskie firmy: Elektrim (55 proc. akcji) i Świętokrzyska Agencja Rozwoju Regionalnego (5 proc.) oraz irlandzki cementowy potentat CRH (40%). Zatrudnia 1.050 osób. Na mocy ustawy o prywatyzacji i komercjalizacji pracownicy fabryki (zatrudniającej 1050 osób) mieli prawo do darmowych 15% akcji. Kolejne 5% akcji otrzymali od inwestora, którą to operację sfinansował fundusz prywatyzacyjny zakładu. Załodze zagwarantowano też 10% akcji z kolejnej emisji. Jak twierdzi prezes cementowni, Andrzej Ptak, każdy z pracowników może liczyć na zarobienie w ciągu trzech lat na czysto 45 tys. zł (“GW”, 8.10.95). Prawdopodobnie w tej samej kategorii należy umieścić przypadek połączonej tym razem ze wprowadzeniem akcji do obrotu publicznego prywatyzacji innej cementowni: Górażdży. 22 lipca 1993 r. strategiczny pakiet akcji kupił belgijski koncern cementowy CBR. Belgowie, którzy zainwestowali także w cementownię w Strzelcach Opolskich, stali się właścicielami 30% akcji Górażdży z perspektywą objęcia pozostałych 21% w ciągu dwóch lat. Niespodziewanie dla naszego resortu prywatyzacji CBR przeszedł wkrótce pod kontrolę niemieckiej firmy Heidelberger Zement, która kupiła 42,58% akcji CBR. 1.910 pracowników otrzymało za darmo 740 tys. akcji (10%), a następne 3,9% rozprowadzono na zasadach preferencyjnych, tzn. za połowę ceny. Dodatkowo CBR wykupił 4% akcji. Utworzyły one specjalny fundusz pracowniczy. Ponad 400 pracowników Górażdży i Strzelec otrzymało w zarządzanie akcje tego funduszu. W ten sposób załoga Górażdży jest współwłaścicielem cementowni w Strzelcach – i odwrotnie. Przekładając to na język konkretnego, indywidualnego przypadku: przewodniczący branżowych związków w Górażdżach dostał, z racji długiego stażu pracy, 657 akcji. Od 21 września 1995 r. Górażdże notowane są na giełdzie, a cena akcji w pierwszym okresie po debiucie (do pierwszych dni listopada) wahała się w granicach 450-560 tys. zł (“GW”, nr 257, wyd. W, 1995-11-04/05 dział: “Gazeta Świąteczna”, str. 10/11). Przyjmując za podstawę rachunku górny pułap tego przedziału uzyskujemy sumę 367.920.000 zł. Fakt, iż nie mamy tu jeszcze do czynienia z własnością o rozmiarach kapitalistycznych może potwierdzać użytek, jaki uczynił wspomniany działacz związkowy cum właściciel z pieniędzy uzyskanych z urzeczywistnienia jednego z dwóch stosunków składających się na własność w sensie ekonomicznym: tzn. jej sprzedaży. Za 13 mln, wykupił on od fabryki 47-metrowe mieszkanie, którego wartość rynkową można szacować na 250 mln. Nawet gdyby ująć ów stosunek ekonomiczny w kategoriach drugiego kryterium naszego modelu (czego prawomocność budzi zasadnicze wątpliwości ze względu na to, iż mieszkanie w przypadku pracownika najemnego traktować należy, generalnie rzecz biorąc, jako niezbędny warunek reprodukcji jego siły roboczej, a nie jako dobro luksusowe, którego można się wyzbyć w celu zamiany na kapitał pieniężny potrzebny do podjęcia działalności gospodarczej), to wartość wymienionego dobra jest co najmniej dwa razy niższa od sumy wymaganej dla uruchomienia własnego przedsiębiorstwa. Natomiast ów jakościowy próg został przekroczony w niektórych przypadkach prywatyzacji przedsiębiorstw przemysłu tytoniowego.

Dla uzyskania oddolnego wsparcia rządowych planów prywatyzacyjnych, jeszcze przed wejściem w życie nowej ustawy przewidującej właśnie takie warunki, minister Kaczmarek obiecał załogom i plantatorom tytoniu po 15% akcji za darmo (5 przedsiębiorstw tego sektora sprywatyzowano z udziałem kapitału zagranicznego na przełomie 95/96). Oznacza to, iż do ok. 9 tys. pracowników przemysłu tytoniowego trafiły akcje warte prawie 117,5 mln dolarów. Wartość pracowniczych akcji w poszczególnych fabrykach ukształtowała się bardzo różnie, a to, ile ich przypadło na osobę, zależy od liczby zatrudnionych w zakładzie, w czasie gdy przekształcano go w spółkę. Najwięcej zyskało 745 pracowników Augustowa – każdy otrzymał średnio akcje za 27,2 tys. dolarów (w zależności głównie od stażu pracy). Mniej zarobiło 3,9 tys. zatrudnionych w fabryce w Krakowie – na każdą osobę przypadają tam akcje warte 13 tys. dolarów. Pracownicy poznańskiego zakładu otrzymali w akcjach po 12,5 tys., a radomskiego – “tylko” po 6 tys. dolarów. W fabryce augustowskiej doszło do transformacji – z punktu widzenia jej pracowniczych beneficjentów – typu kapitalistycznego; na głowę przypadło tu akcji za (używając wolnorynkowego przelicznika średniego kursu dolara w 1996 r.) 76.774,72 nowych złotych (767.747.200 według starego przelicznika). Już jednak pracownicy drugiej na liście hojności wytwórni krakowskiej musieli się zadowolić skromniejszym statusem realnego co prawda, ale co najwyżej drobnomieszczańskiego właściciela kapitału akcyjnego; wartość przeciętnego pakietu w tej grupie wyniosła 36.738 zł (367.380.000). Również w tej samej kategorii nieburżuazyjnych, chociaż rzeczywistych właścicieli kapitału akcyjnego, zmieścili się pracownicy stosunkowo najmniej szczodrej prywatyzacji radomskiej; wartość średniego pakietu akcji wynosząca tam 13.695,6 zł (136.956.000) jest bowiem wyższa od wartości siły roboczej (“GW”, 2.4.97). W przedziale rzeczywistej własności kapitału akcyjnego mieści się również przypadek warszawskiego Stoenu, za akcje pracownicze którego niemiecki koncern RWE zapłacił 65% ceny, jaką za swoje walory otrzymał Skarb Państwa, co oznaczało, że przeciętnie na jednego pracownika stołecznej spółki przypadło z tego tytułu blisko 100 tys. zł, nie licząc kolejnych 9 tys. zł w postaci wypłaconej jednorazowo tzw. premii prywatyzacyjnej (“Puls Biznesu”, 7.10.02), a także Celulozy w Świeciu -największego producenta papieru w Europie Środkowej i Wschodniej – która została sprzedana konsorcjum utworzonemu przez austriacką firmę Frantshach AG i Mondi z Republiki Południowej Afryki. Wśród ponad 3,2 tys. pracowników został z tej okazji rozdzielony darmowy pakiet 15% akcji przedsiębiorstwa. Średnio na jednego zatrudnionego przypadły akcje warte ok. 40 tys. zł (“GW”, 2.4.97). W kwietniu 1995 r. Celuloza zadebiutowała na giełdzie po 21,5 zł (najnow. 35). Ta średnia ukrywa jednak bardzo różny stosunek do własności środków produkcji uzależniony od własności siły roboczej, w której skład wchodzi, m.in. staż pracy stanowiący podstawę rozdziału akcji wśród ponad trzech tysięcy pracowników i dwóch tysięcy emerytów ze świeckiej Celulozy. Zarząd Celulozy podzielił akcjonariuszy na siedem grup. W pierwszej, najuboższej, znaleźli się ci z rocznym stażem (pięciu). Dostali po 84 akcje. W drugiej grupie – 177 osób ze stażem od roku do trzech lat – każdemu przypadło 220 akcji. I tak dalej, aż do siódmej grupy. W niej znalazło się 2.100 pracowników i emerytów ze stażem powyżej 20 lat. Każdy dostał po 2.121 akcji. Pracownicy z najniższej kategorii zaszeregowania stali się zatem – według ceny debiutu – formalnymi jedynie właścicielami kapitału akcyjnego (jego wartość wyniosła 1.806 zł w porównaniu do wysokości przeciętnego wynagrodzenia w przedsiębiorstwach w kwietniu, które wyniosło 730 zł 89 gr brutto, co w stosunku rocznym daje 8.770,68, podczas gdy zaliczeni do najwyższej grupy jako uwłaszczeni na sumę 45.601,50 zł – jego rzeczywistymi współwłaścicielami.

Te zróżnicowane własnościowe pozycje wywierają wpływ na zachowania i postawy pracowniczych akcjonariuszy. Kobieta pracująca w biurze firmy, która miała szóstą grupę akcyjną, jej mąż siódmą, a syn trzecią twierdziła, że swoich papierów nie sprzeda ani w kwietniu (akcje można było zbywać dopiero po 22 kwietnia 1999 r.), ani po kolejnym roku. Pytała: “Samochód już z mężem mamy, nowy, z salonu, mieszkanie mamy, po co się spieszyć? Sprzedamy, jak przyjdzie czas. I na emeryturze pojedziemy na wycieczkę do Ziemi Świętej.”

Tej postawy nie podzielała jednak większość pracowniczych i emeryckich akcjonariuszy, nie objawiających nawet tak ograniczonego czasowo przywiązania do uzyskanej własności. Jak zauważył mistrz w magazynie wyrobów gotowych, a jednocześnie akcjonariusz siódmej grupy: “Ludzie niecierpliwi, do sprzedawania się rwą, forsa ich parzy… Wyprzedadzą wszystko w kwietniu przyszłego roku, kurs spadnie i każdy będzie stratny.” Sam mistrz, realny współwłaściciel zakładu dzień pracy zaczynał od przestudiowania tabeli kursów. Ale i on nie zamierzał się długo napawać świeżo nabytym statusem – “chciałby kupić działkę nad Wisłą i postawić tam domek z kominkiem w środku.” Obliczył, że “z akcji starczy na ziemię, murowaną altanę i jeszcze trochę zostanie.” Jego obserwacje dotyczące stosunku załogi do pracy na pierwszy rzut oka zdałyby się potwierdzać tezy o motywacyjnej roli pracowniczej własności akcji, ale w rzeczywistości odnoszą się one do stosunku własności siły roboczej, którego ekonomicznemu urzeczywistnianiu zagroziła prywatyzacja: “Narzekania mniej i żaden na polecenia nosem nie kręci… Po co iść <>?” Po co się spieszyć. “Do dyspozycji kadr” znaczy w języku pracowników Celulozy: do rychłego zwolnienia. Własna interpretacja mistrza owego lęku przed zwolnieniem jako motywowanemu nadzieją na otrzymanie dalszych akcji wydaje się – jak świadczą o tym, m.in., stwierdzenia pracowników, w rodzaju tego przytoczonego poniżej – bardziej projekcją własnych marzeń związanych z już osiągniętym statusem własnościowym niż wyrazem nastawień jego często nie tak uprzywilejowanych kolegów obawiających się po prostu utraty głównego źródła utrzymania: “Było raz rozdawane, może będzie i drugi raz”.

Można domniemywać, że zwłaszcza dla pracowników pozostałych właścicielami samej tylko siły roboczej datą ważniejszą od kwietnia jest sierpień 1999 r., kiedy to kończy się okres ochronny. Choć oficjalnie na temat liczby tych, którzy utracą pracę nic nie wiadomo, to pracownicy podejrzewają, że będą ich “na pewno setki. Na wydziale, gdzie robię worki, całymi tuzinami odsyłają do kadr. Ludzie tracą miejsca przy maszynach, ale że ich jeszcze zwolnić nie można, to zrobią dla nich taką zakładową zieleń miejską. Będą trawniki grabić między wydziałami, kwiatki sadzić, zimą pewno śnieg odgarniać.”

Te obawy potwierdza wypowiedź dyrektora do spraw pracowniczych: “Mamy jakieś 20 procent nadzatrudnienia.” Zaznacza on wprawdzie, że “to nie znaczy, że będziemy za rok wyrzucać ludzi na bruk. Pracujemy nad różnymi rozwiązaniami, by tego uniknąć. Chcemy powołać firmy zajmujące się sprzątaniem zakładu, ochroną obiektów, przeprowadzaniem remontów. Pracownicy o niskich kwalifikacjach, dla których nie ma miejsca w nowej strukturze produkcji, mogą znaleźć zatrudnienie tam właśnie.” Pracownicy komentują jednak te uspokajające wypowiedzi nieufnie: “Tak się mówi, ale wiadomo, że wszyscy się przy zamiataniu nie załapią… Więc te nasze akcje, to dla wielu będą takim pożegnalnym prezentem.”

Podstawową przesłanką robotniczego przyzwolenia na prywatyzację jest świadomość jej niezbędności dla dalszej egzystencji zakładu, a tym samym obrony przed ekonomicznym wywłaszczeniem z własności siły roboczej następującego wraz z utratą pracy. Robotnicy zdają sobie sprawę z szans, jakie dla zakładu, a tym samym ich miejsc pracy stwarzają środki finansowe i nowe technologie oferowane przez zachodniego inwestora. I to właśnie dążenie do zachowania jego ekonomicznej realności, lęk przed utratą podstawy utrzymania dostarcza jednej z dwóch odpowiedzi na fundamentalne pytanie o powody nie sprawdzenia się jednak w sumie obaw o jakich mówił Andrzej Olechowski: “W opinii Zachodu w 1990 roku Polska była najbardziej niestabilnym krajem Europy Środkowej. Tu oczekiwano demonstracji i niepokojów… Polska miała być czerwoną latarnią” (“GW”, 16.11.1995).

Druga przyczyna, dla jakiej w Polsce nie zapłonął płomień antykapitalistycznej rewolucji leży w, będącym następstwem wywołanych przez prywatyzację wewnętrznych podziałów, osłabieniu ongiś tak potężnej i zdolnej do jednolitego działania klasy robotniczej i, szerzej, ogółu klas i warstw pracowniczych. Niektórzy pracownicy prywatyzowanych firm nie ze swojej winy odbierali udziały wartości 15 zł, a inni o wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych. Konflikty na tle podziału akcji występowały również wewnątrz załóg poszczególnych przedsiębiorstw. Pięćdziesiąt działających w KGHM związków zawodowych (dziesięć central branżowych) rywalizowało, kto wymyśli lepszy sposób podziału akcji. Pomysłów było prawie tyle, ile związków. Od takich, żeby dać wszystkim po równo, nie zwracając uwagi na staż pracy (to zatrudnieni najkrócej), po koncepcję, by liczba akcji uzależniona została od wykształcenia i zajmowanego stanowiska (to kadra techniczna). Ale główne linie podziałów przebiegały wzdłuż branż. Górnicy dołowi uznali, że powinni dostać najwięcej akcji, bo pracują najciężej, hutnicy, że pracują równie ciężko, a przynoszą Polskiej Miedzi większe zyski, więc wniosek jest oczywisty. Skupiający przede wszystkim hutników Związek Zawodowy Polska Miedź w czerwcu wystosował protest do premiera i ministra skarbu przeciwko “absurdalnemu, nielogicznemu i niezgodnemu z prawem uprzywilejowywaniu górników i zagroził strajkiem” (“Polityka”, 28/97, s. 21). Przewodniczący miedziowej Solidarności, Józef Czyczerski, oświadczył: “Nie może tak być, że hutnik przy piecu będzie miał taki sam wskaźnik jak urzędnik za biurkiem”. Najwięcej emocji i konfliktów wzbudziła godzina zero, wyznaczona na dzień 12 września 1991 r. Okazało się, że spełnienie marzeń zależy tylko od tego jednego dnia z przeszłości. Jak wyjaśnia Arkadiusz Kawecki, dyrektor departamentu polityki kadrowej KGHM: “Jakaś data musiała być przyjęta jako punkt wyjścia… Każde odstępstwo natychmiast rodziłoby pytanie, a dlaczego nie pójść jeszcze dalej?” Do Mirosławy Rolnickiej, zbierającej od pracowników oświadczenia o chęci objęcia akcji, zgłaszali się ludzie, którzy przepracowali w Polskiej Miedzi ponad trzydzieści lat, ale skuszeni wyższymi zarobkami gdzie indziej, zwolnili się przed godziną zero. Pracownicy, którzy nie dostaną darmowych akcji nie mają wątpliwości: To wszystko zostało wymyślone, żeby okraść ludzi. Ktoś inny odszedł na emeryturę po przepracowaniu w firmie 9 lat, 11 miesięcy i 3 tygodni. Nie dostanie nic, przepisy – mówi Rolnicka – są bezwzględne… Tacy ludzie przychodzą później do biura, krzyczą o niesprawiedliwości, straszą sądem, trzaskają drzwiami, ale to nic nie pomoże.” Najbardziej rozgoryczeni są pracownicy Przedsiębiorstwa Budowy Kopalń, którzy wybudowali wszystkie lubińskie kopalnie. Ale PBK nigdy nie było w strukturze Polskiej Miedzi, więc nie dostaną akcji. Nie dostaną ich także ludzie zatrudnieni już po 12 września, ale w skrajnym przypadku dostanie ktoś zatrudniony 11 września 1991, kto 13 wyleciał z pracy za pijaństwo. Wiesław Franczak pracuje pod ziemią od 14 lat, najpierw w wałbrzyskiej kopalni Victoria, a od czerwca 1992 r. w należącej do KGHM Rudnej. “To parodia – mówi – żeby dostał akcje ktoś wyrzucony dyscyplinarnie po miesiącu pracy, a ja nie.” Franczak chce walczyć. U rzecznika praw obywatelskich, w sądzie, u ministra. Uważa, że został potraktowany w sposób sprzeczny z konstytucją. Ludzi zatrudnionych po godzinie zero jest już w KGHM kilka tysięcy (jw.).

Oba wątki – konflikty na tle zasad rozdziału akcji i bezrobocie – splotły się w prywatyzacji TP SA. Ostre strajki zapowiedziały związki zawodowe Telekomunikacji Polskiej SA i Poczty Polskiej: pracownicy pierwszej firmy, jeśli nieodpłatne akcje prywatyzowanej Telekomunikacji Polskiej SA dostaną pocztowcy, natomiast pracownicy drugiej, jeśli nie dostaną akcji TPSA.

Podłoże konfliktu stanowił fakt, iż Telekomunikacja Polska SA i Poczta Polska były, do 31 grudnia 1991 r., jednym przedsiębiorstwem. Każde poszerzenie zbioru uprawnionych do odbioru akcji oznaczało odpowiednie obniżenie wartości przydziału. Marek Mądrzyk, z telekomunikacyjnej “S”, podkreśla’: “My nie palimy się do prywatyzacji. Dla ludzi oznacza ona utratę miejsc pracy!” (“Gazeta Wyborcza”, 28.09.1998). Szacował on – a jego ocenę potwierdzał audytor – że w ciągu kilku lat pracę straci ok. 30 tys. pracowników Telekomunikacji – ok. 40% wszystkich. Dlatego jego zdaniem “akcje będą zadośćuczynieniem dla ludzi, że ponoszą trudy gospodarki wolnorynkowej”. Z punktu widzenia rządowych promotorów polityki prywatyzacji akcje dla pracowników, w szczególności robotników były nie tylko próbą kupienia przynajmniej ich neutralności wobec tej polityki, lecz okazały się pełnić, mówiąc językiem R. Mertona, pewną nader użyteczną funkcją ukrytą – mianowicie czynnika wewnętrznych podziałów i rozsadnika konfliktów. Powyższy, bardzo cząstkowy zarys pokazał, jak na strukturalne różnice mikroklasowe nałożyły się nowe, będące konsekwencją przekształceń własnościowych różnice w ekonomiczno-socjologicznym położeniu robotników. Związane one były z różnicami w podstawach prawnych danych procesów prywatyzacji, zastosowanych ścieżkach przekształceń i tuzinem innych czynników. W rezultacie, wartość nominalna nabytych przez poszczególnych uprawnionych akcji i udziałów była bardzo zróżnicowana i zawierała się, w 53 przebadanych przez NIK przypadkach, w przedziale od 2 zł do 1.570 zł (w najniższej grupie uprawnionych) oraz od 250 zł do 28.950 zł (w VII grupie uprawnionych). Stosunek największej wartości akcji/udziałów otrzymanych przez uprawnionych danej grupy do wartości najmniejszej wynosił odpowiednio: a/ dla grupy najniższej – 785:1, b/ dla grupy najwyższej – 116:1. Największa wartość akcji/udziałów udostępnionych uprawnionym w najniższej grupie uprawnionych (ze stażem pracy do 1 roku) przewyższała najniższą wartość w grupie VII (staż pracy powyżej 20 lat) o 1.320 zł. Akcje o największej wartości nominalnej, spośród kontrolowanych spółek, nabyli pracownicy “Impexmetal” S.A. w Warszawie (po 28 950 zł dla zakwalifikowanych do grupy VII. Akcje o najmniejszej wartości nominalnej (po 2 zł) nabyli pracownicy “Orbis” S.A. w Warszawie, zakwalifikowani do I grupy. Spółki, których akcje były nieodpłatnie udostępniane na podstawie ustawy o NFI, miały swobodę w ustalaniu kryteriów warunkujących ilość otrzymywanych akcji, co zwiększyło możliwość dysproporcji w liczbie nabywanych akcji. Zróżnicowanie pomiędzy 18 analizowanymi spółkami wynosiło od 3 zł do 230 zł. Wartość rynkowa nabytych nieodpłatnie akcji/udziałów uzależniona była od kondycji ekonomicznej danej spółki oraz metody dokonanej prywatyzacji. W związku z tym różnice w wartości otrzymanych akcji/udziałów uległy dalszemu zwiększeniu w stosunku do wartości nominalnej. Na przykład, stosunek wartości rynkowej do nominalnej akcji Kombinatu Cementowo-Wapienniczego “Kujawy” S.A. w Bielawach wynosił 6:1. Uprawnieni zakwalifikowani do I grupy otrzymali akcje o wartości nominalnej 240 zł każdy (wartość rynkowa wynosiła 1.435 zł), a uprawnieni zakwalifikowani do VII grupy otrzymali akcje o wartości nominalnej 3.140 zł każdy (wartość rynkowa wynosiła 18.777 zł). Stosunek wartości rynkowej do nominalnej akcji Łódzkiej (?) Wytwórni Papierosów S.A. wynosił 1:50. Uprawnieni, zakwalifikowani do najniższej grupy otrzymali akcje o wartości nominalnej 1.570 zł każdy (wartość rynkowa wynosiła 31 zł), a uprawnieni zakwalifikowani do VII grupy otrzymali akcje o wartości nominalnej 2.290 zł każdy (wartość rynkowa wynosiła 46 zł) (NIK, “Informacja o wynikach kontroli nieodpłatnego nabywania akcji przez pracowników i innych uprawnionych w procesie prywatyzacji przedsiębiorstw”, 1999).

Te rozpiętości, powtórzmy raz jeszcze, oznaczają pogłębianie się podziałów i dezintegrację, a tym samym dodatkową siłę sprawczą osłabienia zdziesiątkowanej klasy robotniczej (po przemianach sprzed dziesięciu lat 2,5 mln robotników trafiło na mniej lub bardziej trwałe bezrobocie). Ponieważ zarówno te podziały, jak i bezrobocie są następstwami prokapitalistycznych przemian, oznacza to, iż w przemiany owe wmontowany został korzystny z punktu widzenia ich sukcesu, bo nadwątlający pracowniczy, a przede wszystkim robotniczy, opór mechanizm sprzężenia zwrotnego.

Poza ograniczonymi ramami tekstu musiało pozostać omówienie uwarunkowań, porażek i zwycięstw nie dającego się wszak wyeliminować tego ruchu oporu, podobnie jak jednocześnie podżegających i hamujących go stosunków pracy, czyli realizacji własności siły roboczej w sprywatyzowanych zakładach.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron