Fostiak Monika Legenda o Księciu Vampire

MONIKA FOSTIAK


Legenda o Księciu Vampire


Trzeciego dnia bytności w posiadłości Schwarzgrau graf

von Fenster otrzymał niepokojący sygnał ze swego induktora

telepatycznego. Niepokojący - ponieważ graf sam odłączył

induktor, aby w spokoju oddać się polowaniom na płowce.

- Was? - wrzasnął graf po starogermańsku.

Postanowił nie odbierać przekazu. Właśnie jadł obiad w

towarzystwie bardzo pięknej modelki pochodzącej z jego

własnej hodowli pod Hansenjungen. Sygnał jednak nasilał się,

prowadząc do charakterystycznych mdłości, co zakłócało smak

przystawki z dyniogruszy.

Graf przeprosił i wstał od stołu. Pochodził z dobrze

ułożonego rodu Rausch, który po wojnie multimedialnej

połączył się z rodziną von Fenster, dlatego pilnował swych

manier i postanowił odebrać przekaz w odosobnieniu, na

werandzie.

- Słucham - powiedział, siadając na dryfującym szezlongu.

- To ja! - odparła Lady Silver. - To ja cię wzywam,

Haraldzie.

- Aber warum? - spytał graf po starogermańsku - wiesz

przecież, że zabawiam się teraz z modelkami i poluję na

płowce, to bardzo piękny jesienny Urlaub. Nie widzieliśmy

się ze trzy miesiące, czy musiało ci się o mnie przypomnieć

akurat teraz?

- Powinniśmy się spotkać, Haraldzie, i to szybko.

Przekazy telepatyczne są infiltrowane, nie mogę teraz

powiedzieć, o co chodzi, ale to bardzo ważne.

- Wiem, że jesteś moją żoną, ale czy musisz wymagać aż

tak wiele?

- W tych okolicznościach....

- Nawet jeszcze nie upolowałem żadnego płowca.

- Daj więc słowo, że jak tylko upolujesz, to

przybędziesz.

- No dobrze. Gdzie rezydujesz obecnie?

- W posiadłości Wildrose.

- Hasslich, nienawidzę tego miejsca.

- Przyjedź, jak tylko upolujesz.

- No tak, przyrzekam.

- To tyle, całuję, kochanie.

Graf wrócił do jadalni rozzłoszczony. Usiadł przy stole i

spróbował trzeciego dania głównego, ale jakoś mu nie

smakowało. Wyjął podręczną złotą procę i strzelił złośliwie

groszkiem w oko modelki.

- Was machst du? - jęknęła modelka po starogermańsku,

chcąc mu się przypodobać.

- Widzisz durna - odparł graf - gdybyś miała choć trochę

inteligencji, to byś się domyśliła, że chcę cię spławić. Z

seksu dzisiaj nic nie będzie, bo muszę upolować szybko

płowca i jechać do żony.

Graf wstał od stołu, na znak irytacji ciskając widelcem w

kieliszek z winem i poszedł do stajni. Konie, jak co dzień,

czekały osiodłane. Graf był gruby i dlatego normalnie

poruszał się z antygrawitatorem, bardzo skutecznie

zmniejszającym jego wagę. Niestety, stare reguły łowieckie

zabraniały używania antygrawitatorów na koniach w czasie

polowań. Graf odłączył urządzenie i poczuł, jak przybywa mu

ze sto kilo.

- Scheisse - mruknął pod nosem.

Koń też nie był zachwycony i lekko się ugiął pod

ciężarem.

- Dalej, Helmut! - pogonił go graf - musimy szybko coś

upolować!

I pojechał w lasy Schwarzgrau.

Płowce czaiły się z reguły w syntetycznych paprociach lub

właziły na drzewa. Graf trzymał strzelbę w pogotowiu. W tym

sezonie strzelało się na zielono, więc zamówił bardzo piękny

szmaragdowy odcień farby z drobinami złota u najlepszego

Farbenmeister w okolicy. Tym bardziej chciał już coś

upolować, żeby zobaczyć piękną połyskującą zieleń na

kremowym futrze płowca.

Do polowań na płowce nie chodziło się z psami, gdyż te

łatwo zaprzyjaźniały się z taką zwierzyną. Dlatego zadanie

było utrudnione.

W końcu graf wypatrzył bardzo duży, gruby okaz na

pobliskiej sośnie. Zatrzymał konia, który i tak już ledwo

dyszał, i wycelował. Strzelił i trafił. Płowiec spojrzał z

wyrzutem na grafa i zlazł z drzewa. Graf przyjrzał mu się

uważnie.

- Bardzo piękny! - ucieszył się i szybko zrobił mu

zdjęcie.

Płowiec stał, z wyczekiwaniem patrząc na myśliwego.

- Już ścieram, ein Moment - mruknął graf. Wytarł

starannie farbę. Płowiec ziewnął i wlazł z powrotem na

drzewo.

Graf wrócił zadowolony do pałacu. Przyczesał się przed

podróżą i wsiadł do swego najnowszego dyliżansu. W drodze do

Wildrose zatrzymał się w supermarkecie jubilerskim, aby

kupić żonie prezent. Wybrał piękny rubinowy fotel.

- Dziękujemy, że pan znów nas odwiedził - powiedział

kierownik supermarketu, odprowadzając go do wyjścia. -

Pańskie zakupy są u nas prawie najwyższe.

- Jak to prawie? - zezłościł się graf. - A kto ma wyższe?

- Count Kent i ... no i ... sam pan wie... On.

- A, On - graf mimowolnie się skłonił - Ach tak,

przepraszam.

Lady Silver czekała na męża w towarzystwie pięciu

dziewic, które hasały po ogrodzie.

- Tylko mi nie jeść sztucznych piwonii. - Lady Silver

klepnęła jedną z dziewic w różowy tyłeczek.

Graf, który właśnie przybył, też klepnął jedną z dziewic

w tyłek.

- Haraldzie, no wreszcie! Co upolowałeś? - krzyknęła

Lady.

Graf wyjął zdjęcie płowca.

- Piękny! - zachwyciła się Lady. - Gdzie postawimy

imitację?

- W Schwarzgrau - odparł graf. - Spójrz, co przywiozłem -

wskazał na rubinowy fotel.

- Cudowny! - zachwyciła się Lady. - Będzie na nim spał

Leon.

Leon szczeknął na dziewice i wskoczył na fotel.

- A teraz - mruknął graf - powiedz, was, zum Teufel,

kazało mi przerywać Urlaub?

Na orbicie czwartego księżyca planety Seus krążył kokon

Księcia Vampire. Książę oddawał się megatransowi toksycznemu

w najnowszej wersji, którą dostarczył mu doktor Bloodsteel.

W międzyczasie nadworny Mistrz Stomatologii ostrzył

diamentowe kły księcia, gdyż stępiły się na końcach.

W swym megatransie Książę udał się do Boskiej Sfery,

przemyślnie symulując wszechogarniającą miłość. W zetknięciu

z Boskim Aspektem Książę na chwilę zatracił tożsamość i

bardzo się przestraszył. Strach wrócił go do rzeczywistości.

Otworzył oczy, a jego czarne, płaskie źrenice

sparaliżowały Mistrza Stomatologii, który właśnie kończył

ostrzenie. Książę dmuchnął i sparaliżowany Mistrz upadł na

ziemię. Książę posiadał trzecie oko na palcu wskazującym,

więc szybko spojrzał palcem na swe świeżo upiłowane kły.

Sprawdził je też swym rozdwojonym na końcu językiem i

skaleczył się. Na diamentowych kłach zalśniła błękitna krew.

Książę przymknął oczy z zadowolenia i połączył się z

doktorem Bloodsteel.

- Działa! - zabrzmiała w głowie doktora myśl Księcia. -

Gratuluję!

- Jak sobie Wasza Wysokość życzy - odparł Bloodsteel.

- Wystąpił jednak problem - ta myśl Księcia wywołała u

doktora ból głowy - ale on ciebie nie dotyczy - dodał

Vampire i rozłączył się.

- Wracamy do zamku! - krzyknął. - Muszę tam porozmawiać z

mym Doradcą.

I kokon pomknął w kierunku Seus.

Mark obudził się jak co dzień w piachu. Tym razem spał

pod wieżą kontrolną w sektorze 15.

Przeciągnął się i spojrzał w górę. Gdzieś kilometr nad

nim, na szczycie wieży siedział ten zwariowany Murzyn, żuł

gumę i pił sok cytrynowy z amfetaminą. Kontrolował sektor,

strzelając do wszystkich mutantów, których dostrzegł system

ostrzegawczy.

Mark nie miał ochoty spędzić z nim kolejnego dnia,

słuchając opowieści o latających balonach i innych bzdurach.

Postanowił, że dziś dotrze do osady i przenocuje w ruinach.

"Dość tego piachu" - pomyślał, patrząc na wydmy, ciągnące

się aż po horyzont. Włożył przeciwsłoneczne gogle i

odbezpieczył broń. "Zawsze może się trafić jakiś mutant,

którego nie sprzątnie wieża kontrolna - pomyślał. -

Szczególnie, gdy siedzi tam Murzyn".

Mark ruszył jak co dzień na północ. Facet z wieży

twierdził, że niedaleko znajduje się osada zwana Tokyo.

Uważał też, że może właśnie tam Mark znajdzie to, czego

szuka. Ale Mark miał akurat dzień zwątpienia, szedł powoli

zmęczony słońcem i upałem. "Nigdy tego nie znajdę - myślał.

- Może to tylko chore fantazje, może to wcale nie

istnieje... Chciałbym już dotrzeć do jakiejś betonowej

drogi, żeby iść po czymś twardym, taak, byłoby miło, może to

rzeczywiście niedaleko. W końcu idę na północ już trzy

tygodnie. Najwyższy czas natknąć się na jakąś..." Mark nie

zdążył pomyśleć "osadę", gdyż zauważył mutanta pędzącego w

swoim kierunku. Miał obrzydliwe gadzie nogi i twarz pięknej

kobiety. Mark wycelował w nogi, ale nim strzelił, mutanta

dosięgły promienie z wieży.

Podszedł do zwłok, które ulegały momentalnie rozkładowi -

tak działało promieniowanie. "Szkoda - pomyślał Mark -

piękne kobiety zdarzają się tylko jako mutanty". Zobaczył

uśmiech na znikającej twarzy. "Pewnie nie wiedziała, kim

jest, jeszcze jedna. Skąd one to biorą, ten środek, to nie

może być fikcja! Żebym mógł tak zestrzelić jednego mutanta i

z nim pogadać, a tu zawsze te wieże... Może rzeczywiście

czegoś dowiem się w Tokyo..." i ruszył na północ.

Pod wieczór stanął na wydmie, która okazała się końcem

pustyni. W dole rozciągała się imponująca panorama

olbrzymiej osady - betonowe ruiny, pomiędzy nimi drogi, a na

nich dziwne pojazdy - aż po horyzont.

Mark był zachwycony widokiem.

Zmierzch sprawił, że piękniejsze wydały się świecące

kolorowe fragmenty neonów i latarki zamontowane w pojazdach.

Zauważył też fragment asfaltowej drogi wyłaniającej się u

podnóża wydmy. Mark ruszył szybko do przodu. Chciał jak

najprędzej znaleźć się na miejscu. Droga prowadziła wprost

do osady i biegła pod dziwnym łukiem, jakby bramą wjazdową.

Na tym łuku przyczepiono piękny błękitny neon z napisem BAR

TOKYO (ale BAR się nie świecił).

Ulice były ruchliwe - zobaczył grupki ludzi i kilka

dziwnych pojazdów. Z niektórych piwnic dochodziła muzyka.

Szedł powoli, ciesząc się atmosferą. Zauważył, że wiele

budynków nie nosiło prawie śladów zniszczenia, gdzieniegdzie

szyby w oknach były rozbite, wewnątrz paliło się światło -

znak, że żyli tam ludzie.

Mark stanął pod stupiętrowcem nieznacznie tylko

popękanym. Na wysokości sześćdziesiątego piętra dyndał

potężny neon, podtrzymywany przez kable. Napis głosił : CA-

COLA. Markowi spodobała się ta nazwa. Postanowił, że

znajdzie tu gdzieś jakieś fajne pomieszczenie i przenocuje w

przyjemnych warunkach.

Podszedł do drzwi wejściowych, a te rozsunęły się, lekko

skrzypiąc. Wewnątrz był przestronny hol, przysypany

gdzieniegdzie gruzem. Uprzątnięta ścieżka prowadziła do

końca holu, gdzie znajdowały się schody. Mark ruszył w ich

kierunku. Posadzka odbijała kroki i w pewnym momencie Mark

zorientował się, że nie jest sam - ktoś za nim szedł.

Obrócił się gwałtownie i spostrzegł bardzo ładną skośnooką

dziewczynę. Zamiast nóg i rąk miała metalowe protezy.

- Idę za tobą już od łuku - powiedziała metalicznym

głosem, najwyraźniej była cyborgiem.

- Dlaczego? - zapytał pełen wątpliwości czy mówi do

człowieka, czy do maszyny.

- Jestem prostytutką - odparła, jej oczy były smutne,

wyzbyte zalotności. - Myślałam, że może będziesz potrzebował

kob... - coś jakby się zacięło, szczęknęło - ...biety.

Mark przyjrzał jej się uważnie. Przemknęła mu absurdalna

myśl, że może dziewczyna jest mutantem, który kazał sobie

wymienić zmutowane kończyny na metalowe protezy. Nigdy o

czymś takim nie słyszał, ale, z drugiej strony, jej twarz

była podejrzanie ładna.

- Nie potrzebuję kobiety - przeszły go dreszcze na samą

myśl, żeby z nią... - ale chcę się tu trochę rozejrzeć, może

mi pomożesz? Zapłacę ci.

Dziewczyna stała chwilę nieruchomo, jakby zupełnie się

zacięła, tylko jej oczy wyrażały dziwne cierpienie. Znów

szczęknęło i w końcu się odezwała.

- Dobrze - uśmiechnęła się, błyskając metalowymi zębami -

A co masz?

- Żetony, tabletki witalizujące...

- Żetony - przytaknęła. - Tabletki witalizujące dostaję

za darmo, bo jestem inwalidą, ale zawsze potrzebuję jakieś

żetony; no wiesz, na ciuchy.

Mark pokiwał głową.

- Jestem Sun - dziewczyna niestety wyciągnęła metalową

dłoń.

Musiał tę dłoń uścisnąć.

- Mark.

Dwie bardzo małe służki rozsypywały przed nogami Księcia

srebrny proszek tak, aby Vampire stąpając wzbudzał tumany

połyskującego pyłu. Książę zawsze w ten sposób wkraczał do

Zamku. Jego buty podkute tytanem wydawały imponujący dźwięk

przy zetknięciu z marmurową podłogą.

Dworzanie usuwali się dyskretnie z linii jego wzroku,

gdyż mogli zostać sparaliżowani. Na spotkanie wypełzł

ulubiony wąż Księcia - Mario, pobrzękując szafirową

grzechotką na końcu ciała.

Vampire przemierzył obszerną Salę Powitalną i udał się do

Komnaty Tronowej. Było to jego ulubione miejsce na Zamku.

Tron lewitował na wysokości czterech metrów, na podłodze zaś

wiły się w pokorze najpiękniejsze syreny Galaktyki. Wokół

tronu fruwały duże, mieniące się ważki, zaś nad tronem

zawieszona była Meduza Mądrości - wystarczyło, by Książę

zanurzył głowę w jej galaretowatym wnętrzu, a uzyskiwał

unikalną jasność i przenikliwość myśli na dobre kilkanaście

minut.

Jednak Vampire wiedział, że Meduza nie pomoże mu aż tak

dobrze jak Doradca, i dlatego rozkazał go wezwać.

Doradca miał postać sporego neuronu, który pływał w

substancji organicznej. Vampire podarował mu specjalne

kryształowe akwarium jako wyraz uznania.

Doradcę wniesiono na złotej tacy, a następnie wszyscy -

także ważki i syreny - musieli opuścić salę. Nikt nie mógł

wiedzieć, w jaki sposób Książę porozumiewa się z Doradcą. Tej

tajemnicy Vampire nie chciał ujawnić, jej odkrycie mogło być

dlań śmiertelne. Nikt zatem nie miał pojęcia, że wśród

błękitnobiałych loków Księcia można znaleźć żywe dendryty,

które przebiły się przez czaszkę i umożliwiały połączenie z

neuronem Doradcy. Wystarczyło zanurzyć je w akwarium. W tym

momencie myśli Vampire układały się w charakterystyczny ciąg

skojarzeń, w którym Książę nauczył się już rozpoznawać te

spolaryzowane przez Doradcę i te, które powstawały tylko w

jego mózgu.

"Udało mi się to dziś osiągnąć, ale niestety się

przestraszyłem - zaczął myśleć Książę - to przecież jest

zaprzeczeniem całej idei - tu miał wpływ Doradca - Boga nie

można się bać, chyba że to grozi utratą tożsamości, poczułem

coś takiego, przez moment, ale na szczęście się

przestraszyłem i to przywróciło mnie do własnego ja, własne

ja jest wszakże względne, czym jest teraz tw/m-oje ja? Jest

tym, czym czuję, że jest, czuję jego granice, a przy

kontakcie z Bogiem nie da się zachować swej tożsamości, taka

jest jego idea, Bóg jest wszechogarniającą, czystą i

bezgraniczną miłością, tej miłości się chyba przestraszyłem,

właśnie tej przejrzystości, która mnie zniewoliła, a to

przecież ja ją miałem zniewolić, wyssać z niej tę potężną

siłę dla siebie, Bóg zawsze mnie będzie zniewalać, ilekroć

spróbuję kontaktu z nim, bo on jest ponad wszystkim, dlatego

też chcę go wykorzystać, chcę mieć udział w jego mocy, ale

wtedy nie będę już potrzebował niczego, motywy, które teraz

mną kierują, przestaną dla mnie istnieć, ponieważ stanę się

częścią Boga, musi być jednak jakiś sposób, aby tego

uniknąć, musi być sposób, aby wniknąć weń, zachowując moje

ja, każda inna sytuacja mnie przeraża, ale nie powinienem

się bać, bo dopóki się go boję - dopóty mnie nie przyjmie,

lecz gdy mnie przyjmie, mnie już nie będzie, ależ to absurd,

musi istnieć rozwiązanie..."

- Ależ to absurd! - krzyknął Vampire, wyciągając

gwałtownie swe dendryty z akwarium. - Co za bzdury! -

wrzeszczał rozwścieczony. - Żaden neuron nie będzie mi

wmawiał, że coś mi się nie uda! Udaje mi się wszystko,

najpierw w tamtym, a teraz w tym życiu! I dlatego udaje mi

się w tym życiu, bo zachowuję pamięć tamtego. I dlatego uda

mi się z Bogiem, bo zachowam nadal swą tożsamość. A to -

spojrzał na akwarium - to są zupełne bzdury. Zabrać go -

krzyknął do służby.

Wyniesiono Doradcę. Do sali wpełzły syreny i przyleciały

ważki. Książę poczuł głód, ale przed posiłkiem postanowił,

że skorzysta jednak z Meduzy, skoro neuron niewiele mu

pomógł. Zanurzył więc głowę w jej wnętrzu i poczuł, jak

parzydełka stymulują jego mózg i wywołują specyficzny stan

przejrzystości widzenia.

"Skoro boję się, muszę znaleźć lekarstwo na ten lęk,

muszę wyssać z kogoś brakującą odwagę, ale w tym świecie jej

nie znajdę, tu nikt by nie zranił nawet zwierzęcia, muszę

się udać tam, z powrotem, tam kogoś znaleźć, kogoś

owładniętego żądzą i pierwotnymi instynktami, bez lęku,

ściągnąć go tu i tu go wyssać".

Vampire wyjął głowę z Meduzy. Przez chwilę siedział w

milczeniu na tronie, rozważając to, czego się dowiedział.

- Podawać obiad - krzyknął w końcu.

W Sali Jadalnej czekał już stół przykryty jedwabnym

obrusem, a na nim piękny porcelanowy półmisek, na którym

leżała świeża, lekko tylko przyprawiona wypitym winem

dziewczyna o białej szyi.

- A więc, droga Lady - mruknął von Fenster - co sprawiło,

że przerwałaś mój Urlaub?

- Zaraz się dowiesz - odparła.

Szli przez ogród, w tym miejscu hodowany w stylu

neofrancuskim. Gdy przechodzili pod wiszącą rzeką, graf

naprawdę zaczął się niecierpliwić. Lady zatrzymała się

dopiero pośrodku usłanej powojem polanki i szepnęła :

- No, tutaj może nikt nas nie podsłucha.

- Co ty pleciesz - zezłościł się graf. - Masz obsesję...

- Otóż - przerwała mu Lady, która nagle nabrała odwagi,

by wygłosić swą tajemnicę - otóż dowiedziałam się, że... - i

tu zniżyła głos - ... modelki z naszej hodowli w

Hansenjungen trafiają w większości nie gdzie indziej, a...

- Lady zawahała się i zbliżyła swe usta do ucha grafa.

Graf aż prychnął z przerażenia. Rozejrzał się, czy

rzeczywiście nikt ich nie słyszał, po czym przemówił do ucha

Lady.

- Do... Niego?

- Tak - szepnęła - do Vamp...

Nie dokończyła, graf zatkał jej usta dłonią.

- Nie wymawiaj tego imienia - ostrzegł - nawet w tym

powoju są pewnie jego zausznicy. Nie chcesz chyba skończyć

na półmisku?

Lady zadrżała, spoglądając na piękne kwiaty pod nogami.

- Ale nasze modelki... - jęknęła.

Graf stał przez chwilę zupełnie bezmyślnie, gdyż nie

wiedział, jak w takiej sytuacji wypada się zachować. W końcu

przyszło mu do głowy pytanie.

- A skąd o tym wiesz? - zagadnął od niechcenia, kombinując

już co powiedzieć dalej.

Żona grafa lekko się zarumieniła i zaczęła dziwnie

wiercić pantofelkiem w trawie. Von Fenster zainteresował się

jej nietypową reakcją.

- No - zagadnął - jak się o tym dowiedziałaś?

Lady odwróciła się na pięcie i zaczęła szybko iść w

kierunku domu. Jej tiulowy płaszczyk powiewał w pędzie.

- Mogę się domyślać - krzyknął graf i ruszył, aby dogonić

żonę.

- Właśnie przypomniałam sobie, że o siedemnastej

przyjeżdża fryzjer - usłyszał, gdy wchodziła na lodowy

mostek, łączący dwa brzegi stawu ze złotymi małżami.

- Mogę się domyślać - powtórzył graf - to na pewno Sir

Lester, twój kochanek!

- Jak śmiesz! - krzyknęła Lady i ostentacyjnie zemdlała.

Graf wiedział, że w tym momencie mógł podłączyć się do

niej telepatycznie i odczytać ostatnią myśl przed utratą

przytomności. Tak też uczynił. Ostatnia myśl Lady okazała

się całkiem lubieżna i dotyczyła... Sir Lestera.

- A więc to Wahrheit! - krzyknął von Fenster i tym ocucił

żonę - to on posyła modelki do... - i tu mimowolnie ściszył

głos - ...Niego, a nam mówi, że wyjeżdżają na Lazurową

Planetę.

- Wygadał się ostatnio w łóżku - jęknęła Lady, podnosząc

się po omdleniu.

- Zabiję go! - krzyknął graf.

- Ale nie zabronisz mi się z nim spotykać? - upewniła się

Silver.

- Ależ jak bym śmiał - von Fenster pocałował szarmancko

żonę w rękę i wyruszył na spotkanie z Sir Lesterem.

Po trzech dniach zwiedzania Tokyo w towarzystwie Sun

Mark poczuł się bardzo zmęczony. Znał prawie całe miasto -

obejrzał centrum kontroli terenów przygranicznych, szpital

neurochirurgii, salony odnowy teozoficznej, squady wirtualne

i inne nietypowe miejsca, ale nigdzie nie wpadł na trop

tego, czego szukał. Sun okazała się pomocna, bo była

świetnie zorientowana w terenie, jakkolwiek często zacinała

się i Mark musiał na nią czekać.

Był piękny, ciepły wieczór, siedzieli na dachu, na którym

kiedyś znajdował się basen. Teraz pozostało zagłębienie,

częściowo wypełnione piachem naniesionym przez wiatr. Mark

wyciągnął się na plecach i spojrzał w niebo.

- Piękne - powiedział.

Sun znów się zacięła i miała trudności z odchyleniem

głowy w tył.

- Kiedyś podobno były na nim gwiazdy - dodał.

- Co? - spytała Sun

- Gwiazdy - odparł Mark.

- Gwiazdy są na naszej fladze - stwierdziła Sun - jak coś

takiego może być na niebie?

- Podobno wyglądały inaczej, jak reflektory, które świecą

z daleka...

- A ile ich było?

- Miliony.

- Miliony? Jak? Musiały być mniejsze od księżyca.

- Były mniejsze, były malutkie.

- Coś wymyślasz - podsumowała Sun. Wyciągnęła do niego

dłoń z fosforyzującą tabletkę.

- Weź, zabawimy się dziś.

- LSDP? - spytał Mark.

- LSDR - odparła - najnowsza wersja, na pewno nie

próbowałeś, to od klienta, który ma całą fabrykę, zapłacił

mi tabletkami...

Mark połknął narkotyk. Rzeczywiście był inny, działał

łagodnie, ale za to bardzo odświeżająco. Poczuł, jak wracają

mu siły. Sun wstała i uśmiechnęła się metalowo.

- Chodź - powiedziała - znam bardzo fajny klub.

Mark nie miał już oporów, by chwycić jej sztuczną rękę.

Po narkotyku metalowe ramię wydało mu się bardzo gustownym

elementem całości. Szedł za Sun zafascynowany skomplikowaną

konstrukcją, która poruszała jej nogami.

Nawet nie zauważył, jak znaleźli się w klubie. Dopiero

tam oderwał wzrok od Sun i rozejrzał się. Przestronne

wnętrze wypełnione było archaicznym złomem - fragmenty

starych maszyn powietrznych, zdezelowana broń, nieczynne

komputery IV generacji.

Sun zaprowadziła go krętymi schodami na galerię i gdy

Mark spojrzał w dół zauważył, że cały ten złom ułożony

został na kształt człowieka, a w miejscu, gdzie znajduje się

serce, pulsowało czerwone światło.

- To miejsce spotkań takich jak ja - wytłumaczyła Sun,

przekrzykując muzykę.

- Podoba mi się - przyznał Mark.

Przyjrzał się gościom i zauważył, że wielu z nich ma

metalowe fragmenty ciała. Odkrył przy tym, że Sun nie

wyglądała najgorzej - niektórzy mieli dorabiane części głowy

czy nawet twarzy. Znów pojawiła się myśl, że to może

mutanty.

Sun przyniosła drinki i usiadła obok Marka na kartonowym

pudle.

- Czego ty właściwie szukasz? - zapytała.

Postanowił powiedzieć jej prawdę, a nuż jego teoria się

sprawdzi.

- Wiesz, że istnieją ludzie mutanty? - zapytał i

popatrzył jej w oczy, aby sprawdzić reakcję. Światło

pulsowało, twarz Sun pojawiała się i znikała. Ale dziewczyna

nie wyglądała raczej na zdziwioną czy zmieszaną.

- Tak, wiem - odparła.

- Więc... podobno... one nie wiedzą, że są mutantami,

podobno biorą jakiś środek, który sprawia, że one sobie tego

nie uświadamiają...

- Podobno... - odparła Sun - podobno. Podobno były

gwiazdy na niebie.

- Chciałbym zdobyć ten środek - dodał.

Teraz Sun wyglądała na zdziwioną.

- I... - i tu zacięła się - ...i ...i dlatego łaziłeś ze

mną po tych wszystkich miejscach?

Mark pokiwał głową.

- Ty jesteś nienormalny! - powiedziała Sun. - Że też ci

się chce! Myślałam, że to, czego szukasz, będzie dotyczyło

jakiejś gigantycznej forsy. A ty tracisz czas na "podobno".

- To lepsze niż forsa - powiedział.

- Jak to? - zainteresowała się Sun.

Mark nie ufał jej do końca i nie chciał zdradzać nic

więcej.

- Jestem w stanie zapłacić za to niezłą forsę -

powiedział tak specjalnie, chciał ją wypuścić.

- Ale dlaczego?

- Nie pytaj dlaczego, tylko zastanów się, jak to znaleźć,

to też zarobisz.

- Nie znam takiego środka i nie wiem, jak go znaleźć -

odparła Sun i poszła tańczyć.

Vampire postanowił wybrać się na spacer i przemyśleć

wszystko przed podjęciem ostatecznej decyzji.

Spacery Księcia były słynnym rytuałem i budziły grozę u

podległej mu ludności planety Seus. Vampire odbywał spacery

w metalowej gondoli podwieszonej do wielkiego sterowca.

Książę oglądał okolicę za pomocą specjalnej lunety

połączonej z pistoletem fal podczerwonych. Celował nim do

ludzi, których przypadkowo zobaczył. Strumień fal uruchamiał

działanie elektronicznych kołnierzy, które wszyscy nosili na

szyi. Dzięki temu Vampire mógł wysysać mentalnie ich

wszystkie emocje.

Dla przyjemności Księcia za sterowcem szła po ziemi

piękna niewolnica uwiązana, jak na smyczy, złotym

łańcuszkiem do gondoli. Zazwyczaj była zakochana w Vampire i

śpiewała pieśni uwielbienia zwracając oczy ku odległej

sylwetce sterowca. Na jej twarz nakierowana była specjalna

kamera tak, że Książę mógł w górze oglądać jej zbliżenie w

przerwach pomiędzy spojrzeniami do lunety.

Tak i tym razem cień zeppelina przesuwał się złowieszczo

po zielonych łąkach. Za nim kroczyła jasnowłosa niewolnica

- trzymała w ręku normalny pistolet i dobijała ofiary

Księcia.

Vampire zatrzymał sterowiec nad brzegiem morza.

Niewolnica stała po kolana w wodzie i czekała wiernie, aż pan

się namyśli. Książę miał nad czym myśleć. Podróż z powrotem

- do świata, z którego udało mu się uciec, była wielkim

ryzykiem. Wiedział, że nie kontroluje tamtej rzeczywistości

tak jak tej. Swą siłę tutaj czerpał ze zła, którego był

jedynym, absolutnym władcą. Tam - zło było czymś

powszechnym. Z drugiej strony jedyną szansą wzmocnienia sił

tutaj było znalezienie kogoś odpowiedniego tam, sprowadzenie

go tu i... wyssanie.

"Muszę spróbować - pomyślał Vampire. - Powodzenie tej

misji będzie oznaczało wieczną potęgę, nieskończoną, jeśli

uda mi się potem podczepić pod energię boską. A uda mi się,

wszystko mi się udaje..."

Książę skupił się na swej sile, wpadając w

charakterystyczny trans. Jego powieki mrugały nieustannie, a

czarne źrenice stały się matowe. Zobaczył wyobrażoną postać

Arios, kobiety - przepowiedni, którą spotykał tylko w stanie

transu. Nigdy nic nie mówiła, ale dawała mu znaki

doradzające. Tym razem podniosła ręce i zobaczył, że na jej

dłoniach spoczywały dwie karty tarota.

Na prawej dłoni leżała karta Sprawiedliwość. Kobieta

trzymająca wagę wyszła z karty i stanęła przed Księciem.

Zauważył, że na szalach wagi siedziały biały i czarny ptak.

Waga chybotała się nieustannie. Kobieta przemówiła:

- Wszystko i tak prowadzi do jednego.

I wróciła na stronę karty.

Na lewej dłoni Arios leżała karta Księżyc. Książę poczuł

nagle silną moc księżyca, a jego blask narastał, oślepiając.

Vampire odwrócił głowę, ale z tyłu ujrzał potężniejszą

jasność, jeszcze bardziej oślepiającą.

Wtedy Arios złożyła dłonie i działanie kart ustało.

Wróżka znikła.

Vampire powoli powracał z transu. Czuł, że skumulował swą

energię i nawet nie pragnął rozważać porad Arios. Jego głowę

zaprzątała jedna myśl, podjął już decyzję i pragnął jak

najprędzej zrealizować swój plan.

Von Fenster przemierzał swą łodzią podwodną Morze

Błękitne. Nie lubił latać, a prawdę mówiąc - bał się. Wolał

podróż pod wodą.

Łódź miała wielką kabinę widokową i graf mógł oglądać

starannie utrzymane podmorskie parki - pięknie przystrzyżone

żywopłoty wodorostów i ryby mieniące się wszystkimi

kolorami.

Grafowi brakowało jednak humoru, by cieszyć się tym

widokiem. Wciąż dyktował sekretarce nowe wersje oficjalnego

protestu, który miał zamiar złożyć Sir Lesterowi. Niestety,

za każdym razem, gdy dochodził do słowa "Książę...", ręce

zaczynały mu się trząść ze strachu i nie mógł wymyślić co

dalej.

Sekretarka, przeciągając się na pluszowej kanapie, dawała

znaki, że jest już znudzona i graf czuł wyrzuty sumienia.

Obok sekretarki leżał jej narzeczony, demonstracyjnie

wyczekując, aż ukochana skończy pracę.

Graf wyjął srebrny pilniczek i zaczął piłować paznokcie,

udając, że się zastanawia. Za oknem przemknął klucz

podwodnych mew i sekretarka jęknęła zachwycona.

- No dobrze - mruknął von Fenster - koniec na dziś. Nie

będę składał oficjalnego protestu.

Sekretarka momentalnie zaczęła się całować z narzeczonym,

a graf zszedł do jadalni, by coś przekąsić. Kucharz -

karzeł (podobno ze względu na balast) ukłonił się i zaprosił

do stołu. Na widok obiadu graf stracił jednak apetyt, gdyż

ujrzał wazę ze swą skądinąd ulubioną Hansenssuppe z

pierożkami. Tego dnia ta nazwa nie kojarzyła mu się

za dobrze. Resztę podróży von Fenster spędził w saunie,

bezskutecznie próbując się odprężyć.

Sir Lester czekał na brzegu swej przystani i uczcił

przybycie grafa pokazem sztucznych ogni, które układały się

na przemian w herby rodowe krewnych Sir Lestera i rodziny

von Fenster.

Następnie obaj udali się do posiadłości Sir Lestera na

Wzgórzu Smoka. Graf był mile rozczarowany wnętrzem pałacyku

urządzonego w stylu nowoczesnym. Motywem dominującym była

postać nagiej kobiety - i tak meble, lampy i fontanny miały

kształty nie ubranych dziewcząt. Wśród tego wszystkiego

krzątały się gołe pokojówki.

Von Fenster poczuł się tu bardzo dobrze, zauważając, że

sam być może zbyt mocno trzyma się tradycji. Usiadł na

fotelu w kształcie pulchnej Murzynki i spojrzał na uroczy

fresk wymalowany na suficie - naga kobieta z białą łanią

przechadzały się po palmowym gaju.

- Jak tam moja żona? - zaczął kurtuazyjnie, nie chcąc

przechodzić zaraz do konkretów.

- A tak - odparł Sir Lester - chwalę sobie. Czyżby

narzekała?

- Ależ skąd - zaprzeczył graf - to znaczy... nie na

pana... to znaczy nie na ten temat...

- A więc jednak? - Sir Lester najwyraźniej niczego się

nie domyślał.

- Prawdę mówiąc - von Fenster znów zaczął się denerwować,

wstał i usiadł na innym fotelu - tym razem niewielkim,

zgrabnym, w kształcie małej Chinki - prawdę mówiąc jej

wątpliwości, a teraz też i moje budzi... pański... że tak

powiem... interes.

- Jak pan śmie! - Sir Lester aż wstał ze złości. - Wyzywam

pana na pojedynek! - Ostentacyjnie rzucił rękawiczkę.

Graf aż się spocił ze strachu.

- Ależ, ależ, pan mnie źle zrozumiał, ja oczywiście

bardzo chętnie będę się pojedynkował, niech mi pan jednak

pozwoli powiedzieć, że chodziło mi nie o ten interes.

Sir Lester nie powiedział nic, tylko spojrzał

wyczekująco.

- Mówiłem o pana interesie z modelkami pochodzącymi z

naszej hodowli w Hansenjungen.

- Ach tak. - Sir Lester podniósł rękawiczkę i usiadł w

fotelu. - Ach tak - uśmiechnął się zadowolony - w takim

razie bardzo pana przepraszam.

Graf odetchnął i wypił jednym haustem cały kieliszek

koniaku. Zakręciło mu się w głowie, gdyż był to jego piąty

taki haust tego dnia.

- No więc - zachęcił Sir Lester - o co chodzi z tymi

modelkami?

- Otóż - i tu von Fenster znów zaczął się denerwować -

,..doszły mnie słuchy jakoby te modelki, które kupuje pan od

nas, nie trafiały wcale na Lazurową Planetę...

Sir Lester zapalił spokojnie cygaro i wciąż patrzył

wyczekująco.

Ale graf zamilkł.

- A gdzieżby indziej? - podjął po chwili ciszy Lester.

- No więc... podobno... one... proszę tylko mnie źle nie

zrozumieć, ja słyszałem taką plotkę i przyjechałem zapytać

pana, czy to prawda...

Graf spojrzał z niepokojem na gospodarza, ale ten

obojętnie palił cygaro.

- ...no więc... podobno... te modelki trafiają do...

Niego.

Sir Lester gwałtownie odwrócił głowę w kierunku grafa,

spojrzał na niego chłodno, ale nic nie powiedział. Von

Fenster wypił kolejny haust.

- No więc... czy to prawda?

- Nie, to nieprawda - odparł Lester chłodnym tonem.

- A, to całe szczęście! - ucieszył się graf i przesiadł

się z powrotem na grubą Murzynkę.

- Wspomniał pan, że Lady Silver podziela pańskie

wątpliwości - przypomniał Sir Lester.

- A tak, tak, razem słyszeliśmy tę plotkę... od jednej z

modelek, tej która akurat została u nas, wie pan, zabieram

je z sobą do Schwarzgrau i tam, no wie pan... - graf

rozmarzył się przy tych kłamstwach - one są takie

wysportowane...

- Z pewnością! - przytaknął Lester.

I na tym skończyła się rozmowa grafa z Sir Lesterem

dotycząca modelek. Nastąpiła po niej część nieoficjalna

ubarwiona rozlicznymi atrakcjami, a na drugi dzień von

Fenster popłynął z powrotem do swej posiadłości w

Schwarzgrau.

Rano, po nocy spędzonej w klubie, Mark obudził się w

ramionach Sun. Był trochę zdezorientowany i niepewny, co

zaszło między nimi. Nie pamiętał jak wrócili z klubu, a tym

bardziej - co zdarzyło się potem.

Wstał i, nie chcąc patrzeć na Sun, stanął tyłem do niej,

wyglądając przez okno. Znajdowali się w mało zniszczonym

apartamencie na czterdziestym piątym poziomie stupiętrowca

CA-COLA. Mark spojrzał na panoramę miasta. Poranne słońce

było blade i wszystko w jego świetle wyglądało beznadziejnie

- odrapane ruiny, zdezelowane pojazdy.

"To jednak bez sensu - pomyślał - to pewnie tylko

legendy, w które wszystkim wygodnie jest wierzyć. Muszę

przestać się łudzić. Wrócę do swej pracy w służbach

granicznych na południu".

Odwrócił się w stronę Sun. Nie spała, uśmiechała się.

- To koniec - powiedział. - Dziś się rozliczymy i

pożegnamy. Naopowiadałem ci wczoraj niezłych bzdur.

Zapomnij o nich.

Sun uśmiechała się dziwnie.

- Wiem, gdzie można spotkać mutanty - powiedziała.

Mark na chwilę zaniemówił.

- Co? - spytał w końcu.

- Wiem, gdzie można spotkać mutanty - powtórzyła Sun. -

Tu, w Tokyo. Mogę ci pokazać to miejsce. Uchodzi za bardzo

niebezpieczne, ale może tam czegoś się dowiesz.

Mark i Sun skradali się wąską uliczką prowadzącą do ruin

fabryki. Mark odbezpieczył broń i szedł pierwszy. Gdy

dotarli do ostatniego budynku, zdecydował, że najpierw wejdą

na jego dach, aby z góry zorientować się w rozkładzie

zabudowań. Wspinali się po schodach powoli, ze względu na

Sun. Na miejscu Mark wyjął celownik optyczny i posłużył się

nim jak lornetką. Dach największej hali był gdzieniegdzie

zniszczony i dzięki obszernym dziurom mogli zobaczyć, co

jest w środku. Mark dostrzegł dwa mutanty, które

najwyraźniej czegoś pilnowały.

- Zostań tu - powiedział do Sun. - Umiesz to obsługiwać?

- zapytał, podając jej mały rewolwer laserowy. Sun skinęła

twierdząco.

Zszedł na dół i zaczął się skradać wzdłuż muru

okalającego ruiny. Zobaczył wyrwę po pocisku, zajrzał do

środka, ale na placu przed halą nie było nikogo. Przecisnął

się przez dziurę w murze, przebiegł szybko plac i schował

się za barakiem, stojącym przy wejściu do fabryki. Czuł, jak

bije mu serce, ale nie zważał na to.

Podniósł się na palcach i zajrzał przez ubrudzone okno.

Wewnątrz stały trzy mutanty uzbrojone i całkiem sprawne.

Rozglądały się leniwie. Mark domyślił się, że pilnują

kontenerów, które zajmowały większość hali.

Usłyszał kroki i skrył się za barak. Przez szpary w

deskach widział zbliżającego się mutanta, który minął barak

i udał się do fabryki. Mark znów zajrzał przez okno. Nowo

przybyły przywitał się z trójką pilnującą kontenerów. A

potem jeden z dotychczasowych ochroniarzy przekazał nowemu

broń i zaczął zmierzać do wyjścia.

"Zmiana warty" - pomyślał Mark. Jego plan był wciąż ten

sam. Miał zamiar złapać jednego z mutantów i dowiedzieć się

prawdy. Wiedział, że teraz nadarzyła się okazja.

Mutant wyszedł z fabryki i zaczął iść w kierunku innej

zrujnowanej hali. Mark podążył za nim. W wąskim przejściu

pomiędzy wrakami maszyn wiertniczych dogonił mutanta i

przyłożył mu miotacz do szyi. Mutant stanął i podniósł do

góry pokryte łuskami ręce.

- Jeśli nie chcesz, bym rozwalił ci łeb, pogadasz ze mną,

okey?

Mutant nie ruszał się.

- Skręć w prawo za ten wrak - rozkazał Mark i popchnął go

w tamtym kierunku. Mutant wykonał polecenie, znaleźli się w

niszy pomiędzy zdezelowanym wiertłem a fragmentem zabudowań

fabryki. Mark przyparł mutanta miotaczem do muru.

- Odwróć się - powiedział.

Mutant odwrócił się. Miał piękną, szlachetną twarz

trzydziestoletniego mężczyzny. Patrzył na Marka ze spokojem,

trzymając w górze gadzie ręce.

- Nie chcę cię zabić - zaczął Mark. - Interesuje mnie

tylko ten środek, którego podobno używacie, żeby

zapomnieć... żeby przenieść się do innej rzeczywistości...

sam nie wiem. Tego się chcę dowiedzieć.

Mutant patrzył na Marka, jakby go nie słyszał.

- Słyszysz, co do ciebie mówię? - naciskał Mark. - Nie

ma cię tu teraz, co?

Mutant nic nie odpowiedział.

- A może mnie nie rozumiesz?

Mark potrząsnął miotaczem, ale nie doczekał się reakcji.

Przyjrzał się twarzy mutanta, nie odczytał z niej nic. I w

tym momencie zauważył, że z prawej strony w szyi mężczyzny

tkwi dziwny metalowy kolec. "To by się zgadzało -

pomyślał. - Słyszałem, że wbijają go do tętnicy, a on stale

wydziela środek... Czyli to jednak prawda..."

Momentalnie podjął decyzję, wyciągnął kolec z szyi

mutanta. Ten zawył przeraźliwie i sięgnął ręką do rany, z

której zaczęła gwałtownie wypływać pomarańczowa krew. Mark

stał jak sparaliżowany - nie spodziewał się takiej reakcji.

Mutant wył żałośnie z bólu i jakby z zaskoczenia.

Rozległy się dziwne odgłosy, Mark uświadomił sobie, że

zaraz przybędą trzej pozostali strażnicy. Zaczął uciekać.

Przeskoczył przez płot i pobiegł w kierunku budynku, na

którego dachu czekała Sun. Słyszał pogoń. Po chwili usłyszał

też strzały. Biegł, nie oglądając się. Dopiero w budynku

zatrzymał się i wychylił z bronią. Widział powoli

zbliżające się mutanty. Wycelował w jednego z nich i

trafił. Tamten upadł, a pozostali zaczęli strzelać do Marka,

schował się więc i pobiegł na górę.

Sun czekała skulona za kominem wentylacyjnym.

- Musimy uciekać dachem, chodź! - krzyknął i wyciągnął

rękę.

Sun wstała, chwycił ją za metalową dłoń i pociągnął za

sobą. Nie oddalili się znacznie, gdy na dachu pojawiły się

dwa pozostałe mutanty. Znów zaczął strzelać, one również.

Schowali się za nadbudówką.

- Idź z tamtej strony, wychyl się tylko trochę i strzelaj

do nich bez przerwy - polecił Sun.

Chciał ich zmylić, chciał, by spojrzeli na lewą stronę

nadbudówki, a on wtedy wyceluje do nich z prawej. Patrzył

jak Sun klęka przy końcu ściany i przygotowuje się do

strzału. Zobaczył, jak wychyliła się, wyciągając pistolet.

A potem się zacięła.

- Sun! - krzyknął przerażony, ale było za późno. Nie

mogła ani strzelać, ani się schować.

Pobiegł w jej kierunku, lecz w tym czasie Sun dosięgły

już pierwsze strzały. Widział, jak urwało jej rękę i jak

pocisk wbił się w jej ciało. Dopadł Sun i pociągnął do

siebie, w ten sposób chowając ją przed ostrzałem. Czuł, że

ogarnia go straszna, niepohamowana gorycz i wściekłość.

Wyszedł zza muru i począł strzelać, idąc przed siebie. Nie

chował się już, przeciwnie - był zdesperowany, pragnął ich

zabić.

I udało się. Gdy zobaczył, że mutanty leżą w kałużach

pomarańczowej krwi, wrócił do Sun.

- Jak się czujesz? - spytał, dotykając delikatnie jej

twarzy, ale nie otworzyła oczu.

Nie miał pojęcia, czy żyje, nie wiedział, na ile była

cyborgiem, a na ile człowiekiem. Z jej tułowia sączyła się

krew. Podszedł do mutantów i wyciągnął kolce z ich szyi.

Pomyślał, że to może jedyna szansa. Nie miał tyle forsy,

żeby lekarze chcieli im pomóc.

Podniósł Sun i poszukał zejścia na ulicę. Zaniósł ją aż

do stupiętrowca, w którym spędzili ostatnie noce. W

apartamencie położył Sun na posłaniu. Wyjął z kieszeni dwa

kolce. "Jeśli nawet ryzykuję śmiercią, to warto" - pomyślał

Mark. Wbił jeden kolec w szyję Sun, a potem drugi w swoją.

Vampire wkroczył do Świątyni Swego Imienia. Najwyższa

Kapłanka - Motokabalu - czekała już w pokłonie u stóp

płaskorzeźby przedstawiającej Złotą Gwiazdę Siły ponad

Nieskończoną Równiną.

Vampire usiadł na tronie i rzucił na ziemię jeden z

klejnotów, które nosił w kieszeniach płaszcza. Było to

rytualne rozpoczęcie widzenia.

Motokabalu ułożyła u stóp Księcia ofiarę z młodej

dziewicy i przykucnęła, w pokorze oczekując jego rozkazów.

- Przez następny tydzień Wasz Książę oddali się z tej

rzeczywistości, aby pełniej poruszać się w tamtej, z której

wszyscy pochodzimy.

Kapłanka zadrżała z przerażenia, gdyż wiedziała tylko

tyle, że tamta rzeczywistość jest wielokroć gorsza do tej.

- W tym czasie Ciało Waszego Księcia spocznie w

sarkofagu, a wszystkie kapłanki roztoczą nad nim modły

ochronne - dodał Vampire.

Jego wzrok zatrzymał się, jak zawsze, na płaskorzeźbie

Złotej Gwiazdy i wyrył w niej nowe, szlachetne elementy.

Teraz Nieskończona Równina została przecięta równolegle do

horyzontu, co miało przypomnieć o istnieniu obu

rzeczywistości.

Na pożegnanie Vampire rzucił jeszcze jeden klejnot,

który, tak jak poprzedni, Motokabalu połknęła w religijnej

ekstazie.

Książę opuścił świątynię, rytualnie rozdeptując ofiarę.

Rydwan czekał już, aby go zawieźć do sarkofagu. W rydwanie

siedział doktor Bloodsteel z gotowym specyfikiem. Vampire

połknął miarkę tego płynu i skupił się na swej świadomości

obu światów. Główny nacisk dotychczas kładł na obecną

rzeczywistość, tamtą zaś tylko kontrolował. Teraz, dzięki

swym wyjątkowym siłom psychomentalnym, mógł powrócić do

pierwotnego świata.

Gdy doktor Bloodsteel zauważył, że czarne źrenice Księcia

szarzeją, wiedział już, że Vampire przeniósł ciężar swej

świadomości. Ciało Księcia obleczone w złoty całun złożono

do klimatyzowanego sarkofagu. Służki posypywały je złotym

proszkiem, a doktor Bloodsteel czuwał z odpowiednią porcją

serum powrotu.

Graf nie nabrał się bynajmniej na piękne oczy Sir

Lestera. Właśnie opalał się na rozłożystym tarasie swej

posiadłości w Weissmacht, gdy kamerdyner doręczył mu wyniki

śledztwa, jakie przeprowadził Herr Knemeier - detektyw

rodzinny familii Rausch.

Graf włożył zabytkowe Sonnenbrille, odziedziczone po

stryju Udo, i po raz kolejny, na wszelki wypadek, polał się

oliwką do opalania. Łyknął lemoniady i dopiero wtedy mógł

spokojnie otworzyć zalakowana kopertę. Na pieczęci widniał

herb Knemeiera - półorzeł, półświerk. Dzięki temu graf miał

pewność, że materiały są oryginalne.

Tłuste od oliwki palce grafa zostawiały ślady na kredowym

papierze, gdy nerwowo przeglądał sprawozdanie. Aby zapobiec

rozszyfrowaniu, detektyw zapisał je w języku starogermańskim,

którym to władali bardzo nieliczni i zresztą bardzo słabo.

Sam Knemeier też nie był biegły w tym języku.

Sie fahren nicht nach dem Planet - przeczytał graf i

zatrząsł się ze złości. - Ich habe die Immigrantformulare

gesehen und kein Schawrzgraumodell dadort war. So konnen wir

sicher sein dass Sir Lester lugt.

Knemeier przysyłał kopie formularzy imigracyjnych i inne

dokumenty, których grafowi nie chciało się już nawet

oglądać. Wystarczyło pismo przewodnie, które potwierdzało

jego podejrzenia. Von Fenster tak się wściekł, że wstał

gwałtownie i jego zabytkowe Sonnenbrille spadły na ziemię

tłukąc się. To przeważyło szalę i graf postanowił działać.

Wezwał fryzjera i manikiurzystkę. Ufarbował wąsy,

paznokcie zaś rozkazał pomalować na piękny modry kolor.

Nałożył najdroższe klejnoty, a wśród nich sygnet rodu Rausch

wykonany z najczystszego złota uzyskanego w procesie

alchemicznym. Na koniec włożył najmodniejszy trencz z

cieniowanej wilmy i tak wystrojony wsiadł do swego

dyliżansu.

Kazał się wieźć na lotnisko. Tam wynajął niewielki

luksusowy statek kosmiczny i zaordynował kurs na Seus.

Pilota zmroziło. Stewardesy chodziły sztywne ze strachu,

popijając na boku firmową Wodę Ognistą.

Von Fenster postanowił być nieustraszony. Oczywiście,

potem uświadomił sobie, że działał pod wpływem udaru

słonecznego i gorzko pożałował swych decyzji, ale na razie

zamierzał postępować jak starodawne rycerstwo. Nie

powiedział nic Lady Silver. Jego misja pozostała tajemnicą.

Nie miał zresztą szczególnego planu. Zamierzał dotrzeć na

Seus i osobiście sprawdzić, czy są tam modelki z

Hansenjungen. Jeśli tak, miał zamiar postąpić szlachetnie i

zaprzestać hodowli.

Mark obudził się w apartamencie na czterdziestym piątym

poziomie luksusowego stupiętrowca. Doznał dziwnego uczucia -

przez moment nie pamiętał, kim jest, ile ma lat, co było

wczoraj...

Ale szybko sobie przypomniał. Jego serce ścisnął

straszliwy żal. Rozejrzał się po pokoju, jakby nie chcąc

uwierzyć w to, co się wczoraj stało. Ale nie było Sun.

Zadzwonił telefon. Mark podniósł słuchawkę, bo pomyślał,

że to może ona. Ale to był Steven.

- Cześć, stary - zawołał zadowolony. - Mam dla ciebie

dobre wiadomości. Akcje Oil Holding podrożały dziś na

tokijskiej giełdzie o 3%!

Słowo "Tokyo" zabolało, bo teraz kojarzyło się Markowi

tylko z jednym miejscem - ekskluzywnym barem Tokyo na

Broadwayu, gdzie poznał Sun.

- ...zarobiłeś więc prawie sto trzydzieści tysięcy, z

tego połowę powinieneś przeznaczyć na udziały w Trade

Association... - doszły go słowa Stevena.

- Słuchaj! - Mark przerwał mu histerycznie. - Słyszałeś o

wczorajszej strzelaninie przy Holm Industry w aksamitnej

dzielnicy?

- A skąd - odparł Steven - nie słucham radia, bo tam

podają same bzdury, ale wiesz co, teraz wpadło mi do głowy,

że warto zainwestować w...

- W tej strzelaninie... - głos Marka załamał się - oni...

oni zabili Sun.

W słuchawce zapanowała cisza.

- Cco? - jęknął w końcu Steven.

Mark czuł, że musi powiedzieć jak najwięcej, może sprawi

mu to jakąś ulgę.

- Sun nie żyje. Strzelili do niej kilka razy. Policja

przyjechała, gdy tamci już dawno zwiali, wiesz, to biedna

dzielnica...

- A co tam właściwie robiliście?

Mark nie mógł sobie przypomnieć, co robili w tak podłym

miejscu.

- Wiesz, chyba jeszcze jestem w szoku, bo nie pamiętam -

odrzekł i odłożył słuchawkę.

Starał się poskładać wszystkie fakty, ale całe

wspomnienie tamtej nocy zaczynało się, gdy Sun leżała już

ranna na ziemi, tamci uciekali, wsiedli do starego

czerwonego buicka i momentalnie odjechali. Potem zjawiła się

policja, potem pogotowie. Przykryli ciało Sun czarną

folią...

Mark nie mógł o tym myśleć. Pamiętał, że ma zgłosić się

na komisariat dziś wieczorem, by mogli go przesłuchać.

Był wściekły. Wiedział, że policja nic nie zrobi. Czuł

się bezsilny.

Zapalił papierosa i chodził po mieszkaniu jak dzikie

zwierzę. Wszystko wkoło przypominało mu Sun. Jej

porozrzucane ubrania, jej kubek do kawy, jej odjazdowa

metalowa biżuteria.

Nie mógł wysiedzieć w zamkniętym pomieszczeniu. Wyszedł

na ulicę. Było upalne lato. Najbardziej dokuczliwe, jakie

tylko mogło być w Nowym Jorku - palące słońce, korki, hałas,

tłumy na ulicach.

Mark szedł bezmyślnie. Narastała w nim gorycz i złość.

Wiedział, że nie może się upić, bo ma się zgłosić na policję

wieczorem. Zapach jedzenia przyprawiał go o mdłości.

Podjechał metrem do Central Parku, kupując po drodze w

drugstorze dramaminę. Łyknął trzy tabletki, położył się w

cieniu na ławce i zasnął.

Gdy się obudził, był już wieczór. Piękny letni zmrok.

Atramentowe niebo. Mark spojrzał na gwiazdy, ich widok

wzbudził w nim dziwną tęsknotę, ale tak było zawsze, gdy na

nie patrzył.

A potem nagle poczuł przepełniającą go wściekłość.

Postanowił dopaść tych drani. Dopaść i pozabijać. To jedyny

sposób wymierzenia sprawiedliwości. Czuł, jak w jego żyłach

wre adrenalina.

Pobiegł do metra i pojechał do domu. Wyjął z szafy

pistolet. Zjechał windą do garaży i wsiadł w samochód.

Kierował się prosto do aksamitnej dzielnicy. Pamiętał, że

buick miał charakterystyczne wgniecenie na karoserii.

"Znajdę ten samochód - pomyślał. - Tam nie może być wiele

takich modeli. A potem znajdę tych skurwysynów. I

pozabijam!"

Gdy Vampire przełożył ciężar swej świadomości - z jednej

strony niewielkim wysiłkiem kontrolował swe ciało leżące w

sarkofagu, z drugiej - uzyskał pełnię mocy jako Naczelny

Szaman Sekty Wieczność.

Dla otaczających go towarzyszy właśnie otworzył oczy po

długim transie narkotycznym wywołanym przez specjalny

gatunek peyotla. Znajdował się w swym "ranczo" położonym na

strychach opuszczonych domostw w aksamitnej dzielnicy w

Nowym Jorku. Stąd zawiadywał całą społecznością "Wieczności"

w Ameryce i w Europie.

W jego otoczeniu znajdowali się tylko zaufani wyznawcy

sekty - najwyżsi rangą, ale i tak jemu podporządkowani.

Źrenice Vampire - zwanego tu Milo - zmatowiały pod

wpływem pogłębienia świadomości. Obecni zauważyli tę zmianę

i, jak zwykle, ocenili to jako napływ mocy. Pognali więc

szybko do swych laptopów, za ich pomocą uprawiali bowiem tak

zwaną magię wirtualną w Internecie. Czuli, że moc Milo

spłynęła też po części na nich, dzięki czemu ich magia mogła

zyskać na efektywności.

Obecnie pracowali nad przewodniczącym związku zawodowego

aktorów, ale tylko dla ćwiczeń, gdyż ich ostatecznym celem

był prezydent Stanów Zjednoczonych. Gdyby i on wstąpił do

"Wieczności", sekta opanowałaby z pewnością całą Amerykę.

Vampire nie chciał oczywiście zajmować się tymi bzdurami.

Postanowił działać szybko, każda minuta była cenna, im

dłużej przebywał tutaj, tym trudniej wrócić tam.

Wiedział, kogo szukać. To nie mógł być przeciętny

morderca, jakich pełno w aksamitnej dzielnicy. To musiał być

morderca zdesperowany i zawiedziony obecną rzeczywistością -

taki, który ulegnie mu mentalnie i zechce wybrać się do

innego świata.

Vampire rozkazał gestem, by wszyscy się oddalili. Skupił

się, wpatrując w swój wskazujący palec. Energia była tak

silna, że wywoływała zjawisko zwane potocznie poltergeist.

Jego ulubiona rzeźba - złota miniaturka Wenus, stojąca na

marmurowym kominku - zaczęła wibrować. W końcu spadła na

ziemię. Vampire nie zważał na to. Penetrował otaczające go

obszary energii ludzkiej, szukając tej, która by go

interesowała.

I znalazł.

Coś jakby czerwona plama zatętniła na zmiennym polu

różnych mocy. Vampire wiedział już, kto to i gdzie jest.

Przerwał koncentrację. Wstał gwałtownie i dostrzegł Wenus

leżącą na podłodze. Podniósł ją i postawił na miejscu.

- Mam nadzieję, że się już nie zobaczymy - powiedział do

figurki i wyszedł.

Szedł mrocznymi ulicami aksamitnej dzielnicy wiedziony

ciemnym instynktem. Nazwa "aksamitna" pochodziła od brudu,

który pokrywał wszystkie budynki. Vampire patrzył z

obrzydzeniem na tę rzeczywistość. Czuł ciężar swego ciała,

smród powietrza i upał. Doświadczał dotkliwości każdego

materialnego aspektu tego świata - niewygody ubrania,

spoconych rąk, nierównego chodnika.

Przypomniał sobie, że kiedyś myślał, iż jeśli tylko, w

jakikolwiek sposób, uda mu się stąd uciec, wyzwolić, to nie

zapragnie już niczego więcej. A teraz, nie dość, że zbudował

tam całe imperium, to było wciąż mało. Chciał więcej. Chciał

wszystkiego.

Poczuł zbliżające się źródło wybranej energii. Zobaczył

młodego, za dobrze jak na tę dzielnicę wyglądającego

mężczyznę. Wysiadł ze srebrnej limuzyny, którą zaparkował

obok starego buicka.

Vampire czuł teraz wszystkie jego uczucia - gorycz,

nienawiść, pragnienie zemsty i śmierci.

Vampire podszedł do mężczyzny. Tamten nawet na niego nie

zwrócił uwagi - przyglądał się bowiem kamienicy, przed którą

stał.

- Szukasz kogoś? - spytał Vampire.

Mark spojrzał nań badawczo. Uznał jednak, ze ten dziwny

facet nie jest wczorajszym mordercą.

- Nazywam się Milo. Na pewno o mnie słyszałeś - Vampire

wyciągnął dłoń na powitanie.

Tym razem Mark przyjrzał się jego twarzy. I rozpoznał

słynnego przywódcę Sekty Wieczność.

- Tak, słyszałem, ale teraz zajmuje mnie co innego -

odparł mając nadzieję, że Milo odejdzie.

- Mogę ci pomóc - powiedział Vampire - zemścisz się w

sposób najbardziej okrutny i do tego nikt cię o to nie

posądzi...

Mark spojrzał Milo prosto w oczy, ale przeszedł go

dziwny, paraliżujący dreszcz.

- To zrobili twoi ludzie? - spytał, nie wierząc za bardzo

w to oskarżenie. Wszyscy wiedzieli, że Sekta Wieczność

działa tylko w sieci komputerowej za pomocą tak zwanych

wirusów psychologicznych. Nigdy nie przyłapano ich nawet na

posiadaniu broni.

- Wiesz, że nie - odparł Vampire. - Ale naprawdę mogę ci

pomóc. - Nie wysilał się z argumentacją, gdyż czuł już

łagodną uległość w uczuciach mężczyzny.

- Dobra, przedstaw mi swą propozycję. Ale jeśli kłamiesz,

zabiję również ciebie. - Mark wyciągnął pistolet z kieszeni.

- Nie mam już nic do stracenia.

Vampire bardzo zadowoliły te pogróżki. Ciągła gotowość do

zadawania śmierci i determinacja - to wszystko, co ten

mężczyzna powinien przenieść do tamtej rzeczywistości.

- Chodź - powiedział i poprowadził Marka do swej

podziemnej kryjówki. Było to niewielkie pomieszczenie w

piwnicach. Wnętrze śmierdziało szczurami. Rozkazał Markowi

usiąść naprzeciw siebie na podłodze.

Mark nie bardzo wiedział, o co chodzi, ale kontakt z

hipnotyzującym wzrokiem Vampire otumanił go. Nie protestował

więc i pozwolił, by tamten położył mu dłonie na skroniach.

- Skup się na mym spojrzeniu - rozkazał Książę i Mark

popatrzył mu prosto w oczy.

Poczuł odrętwienie w całym ciele. Vampire użył całej

mocy, by powściągnąć aurę Marka i sprzęgnąć jego energię ze

swoją. Jednocześnie resztką sił pokierował ciałem w

sarkofagu, które dało znak doktorowi Bloodsteel, by napoił

je serum powrotu. Książę przeniósł większość swej

świadomości na wtórną rzeczywistość i pociągnął za sobą

Marka.

Otworzył oczy i uśmiechnął się tryumfująco.

- Udało się - powiedział, a doktor Bloodsteel skłonił się

pokornie. - On musi być gdzieś w okolicy.

Podniósł się gwałtownie i krzyknął:

- Znaleźć go!

Graf poczuł nagły ból głowy towarzyszący przekazowi

telepatycznemu. To była Lady Silver.

- Gdzie jesteś, Haraldzie? - zaczęła z oburzeniem. -

Nigdzie nie mogę cię znaleźć.

W tym momencie graf uświadomił sobie, gdzie tak naprawdę

jest, a mianowicie na orbicie Seus. Zrozumiał też nagle,

jaki idiotyzm popełnił ładując się do samej paszczy smoka.

Ale było już za późno. Właśnie pilot zgłosił prośbę o

pozwolenie na lądowanie na dworcu kosmicznym Taurus.

- Tak sobie latam - bąknął graf zupełnie głupio.

- Co to znaczy "tak sobie latam"? - Lady Silver nie

dawała za wygraną.

Grafa zlał zimny pot. Był przerażony i nie wiedział, co

wymyślić. Na szczęście (czy nieszczęście) pilot otrzymał

zgodę i ich statek zaczął wchodzić w atmosferę Seus. To

spowodowało silne zakłócenia i graf rozłączył się.

Siedział przy okrągłym iluminatorze i patrzył ze zgrozą,

jak zbliżają się do niezwykłej powierzchni planety. Dworzec

Taurus wyglądem zewnętrznym przypominał olbrzymiego złotego

byka, przez jego nozdrza odprowadzano nadmiar ciepła tak, że

co chwilę buchała z nich gorąca para. Statki wlatywały do

otwartego "pyska", a startowały z zakręcanych "rogów". Byk

"leżał" wygodnie w centrum metropolii Vam. Było to jedyne

miejsce na Seus, dokąd mogli przybyć ludzie z innych planet.

Odbywały się tam wszelkie transakcje handlowe. "Między

innymi transakcje moimi modelkami" - przemknęło przez głowę

grafa, gdy patrzył na plan urbanistyczny miasta wzorowany na

powierzchni koralowca.

Przez chwilę był zachwycony tym widokiem, ale zaraz

zerwał się nerwowo, gdy przypomniał sobie powagę sytuacji.

Pobiegł do kabiny pilota, stanął u wezgłowia jego fotela i

zaczął mu dyszeć do ucha.

- Niech mnie pan łaskawie posłucha, wiem, że to może

zabrzmieć z mojej strony niepoważnie, ale ta podróż to

przecież kompletna pomyłka. Musimy zawrócić, bo inaczej to

będzie nasz koniec. Ende! - wymknęło mu się po

starogermańsku.

Pilot należał do ludzi przekornych i pomimo że był

również kompletnie przerażony, postanowił nie ustąpić.

- Nie po to leciałem, szanowny panie, żeby teraz

stchórzyć. Ja aż tak bardzo nie boję się Vamp...

- Tsst! - przerwał mu graf - niech pan nawet nie wymawia

tego imienia. Zapłacę podwójnie - dodał.

Pilot zwolnił, ale nie zmienił kursu.

- Zapłacę potrójnie - rzekł graf nieco już obrażony - i

dorzucę kilka modelek gratis.

I pilot zawrócił.

Mark obudził się w piachu. Leżał u stóp wysokiej,

lustrzano-złotej wieży. Był upał. Słońce świeciło jaskrawo

na bezchmurnym niebie.

Miał przez chwilę wrażenie, że już kiedyś to przeżył. Ale

wrażenie szybko ustąpiło, gdy na niebie pojawił się wielki

czarny bolid. U jego spodu lecieli podwieszeni na linach

mężczyźni w czarnych kombinezonach. Mieli broń z

celownikiem laserowym. Powierzchnię ziemi penetrowały

czerwone wiązki.

Mark nie wiedział ani kim jest, ani co się dzieje. Czuł

instynktownie, że to jego szukają. Chciał zagrzebać się w

piachu, ale sypka warstwa była płytka, a pod spodem

znajdowała się płyta ebonitu. Pobiegł do wieży. Dostrzegł

wejście, lecz nie mógł dostać się do środka. Drzwi były

zablokowane. Bolid zbliżał się. Mark zauważył sporą wnękę

ponad drzwiami. Domyślił się, że służyła jako garaż dla

małych obiektów latających. Z wielkim trudem udało mu się

tam wspiąć. W środku panował przyjemny chłód - najwyraźniej

działała klimatyzacja. Wiedział, że w cieniu jest

niewidoczny. Obserwował, jak bolid minął wieżę, a po chwili

zniknął w oddali.

Wychylił się i mrużąc oczy rozejrzał się wkoło. Dopiero

teraz zauważył, że pustynia kończyła się niedaleko

niewysokim białym murem ozdobionym drogocennymi kamieniami.

Za nim rozciągał się obszar soczystej zieleni.

Generał Soir osobiście nadzorował akcję poszukiwawczą w

rejonie tak zwanego pola szachowego. Leciał w bolidzie ponad

kwadratami na przemian piasku i roślinności. Przez ułamek

sekundy poczuł, że Vampire spenetrował telepatycznie jego

zawsze otwarty dla Księcia mózg. Wiedział, że Vampire mógł

dowiedzieć się tylko jednego - nikogo jeszcze nie znaleźli.

Gdy Mark przeskakiwał biały mur, znów zobaczył bolid.

Chciał się szybko schować, ale nim to uczynił, statek wybuchł

nagle rozbłyskując najpierw jak ognista kula - a potem

zamieniając się w miliony małych iskier, które powoli

opadały na ziemię.

Vampire integrował swą moc w Sali Tryumfu przy Fontannie

Spokoju, z której tryskało wino czerwone jak krew. Książę

półleżał na przemyślnym diamentowym szezlongu i czekał na

informacje o wynikach poszukiwań. Klepsydra z proszkiem

alchemicznym wskazywała jednak, że czas dobiegł końca.

Vampire zaczął rozmyślać, jakim rodzajem śmierci ukarać

tych, którzy go zawiedli.

Nagle do sali wkroczył Mistrz Ceremonii i zapowiedział

Mera miasta Vam. Mer, zgodnie ze zwyczajem, wjechał na

białym rumaku, odziany w purpurowe futro. Ukłonił się nisko i

oznajmił:

- Jak Wasza Wysokość wie, sprawdzono wszystkich, którzy

noszą kołnierze, a zatem też przyjezdnych - wyposażonych w

kołnierze tymczasowe. Dowiedzieliśmy się jednak, że pewien

statek już prawie miał lądować w Dworcu Taurus, ale w

ostatniej chwili zawrócił. Oczywiście, ściągnęliśmy go na

Seus. To może być ten mężczyzna. Czy wprowadzić?

Vampire wiedział już, że to nie on, ponieważ nie czuł

charakterystycznej aury. Z samej jednak ciekawości skinął

potakująco.

I tak, skutego złotym łańcuchem, sprowadzono grafa von

Fenster przed oblicze Księcia. Graf był sztywny i siny ze

strachu, trząsł się tak, że łańcuchy głośno dzwoniły.

Patrzył pod nogi, bo bał się ujrzeć Vampire na własne oczy.

Posadzka była jednak tak gładka, że dostrzegł jego odbicie.

I zemdlał ze strachu.

- To według Mera ten człowiek żądny czyjejś śmierci? -

spytał Książę i zaczął się śmiać. Wibrujący dźwięk sprawił,

że diamentowy szezlong pękł, a gdy dźwięk nasilił się,

brzmiał uporczywie w głowach wszystkich, którzy brali udział

w poszukiwaniach, aż zadał im śmiertelny ból.

Dotąd Vampire nie chciał angażować swej mocy w celu

znalezienia mężczyzny. Teraz postanowił jednak poszukać go

sam.

Wstał, a dwór skłonił się nisko. Spojrzał na omdlałego

grafa i wpadł na przewrotny pomysł.

- Zostawcie go żywego - rozkazał - chcę, żeby tu był, gdy

wrócę.

I wyruszył na spotkanie z Markiem.

Na każdym kwadracie tak zwanego pola szachowego stała

wieża przypominająca kształtem jedną z figur do gry. Mark

znajdował się teraz w obszarze gęstej zieleni, nad którym

prześwitywała w oddali wysoka budowla w kształcie laufra.

Widział wprawdzie marmurową ścieżkę wyłożoną biało-czarnymi

płytkami, jak szachownica, wolał jednak przedzierać się

przez roślinność i pozostać niezauważonym.

Wciąż nie miała pojęcia, kim jest, ani co tutaj robi.

Wydawało mu się, że jego ciało jest dziwnie lekkie i dziwnie

piękne, ale nie mógł znaleźć punktu odniesienia w

swej pamięci, aby porównać te wrażenia. Wydawało mu się też,

że nie należy do tego miejsca, ale nie mógł sobie

uświadomić, gdzie indziej mógłby się znaleźć.

Postanowił dotrzeć do wieży w kształcie laufra. Być może

tam się wszystko wyjaśni. Nagle zauważył olbrzymi cień

przesuwający się po ziemi. Spojrzał w górę - złoty rydwan

powoli płynął po niebie. Mark zaczął uciekać. Biegł w

kierunku wieży, przedzierał się przez roślinność, mając

nadzieję, że będzie niewidoczny z góry. Ale rydwan spokojnie

podążał za nim.

W końcu dopadł budowli. Tym razem drzwi wejściowe się

rozsunęły i Mark zobaczył ciemny tunel prowadzący w dół.

Mark wszedł do środka, a drzwi się zatrzasnęły. Pozostała mu

tylko droga przed siebie - do podziemi.

Vampire czuł się znakomicie na tym polowaniu. Właśnie

zagonił zwierzynę do pułapki. Chcąc, nim go dopadnie, wzbudzić

w mężczyźnie atawistyczne uczucia. Książę otworzył przed

ściganym drogę do podziemnego labiryntu. Vampire bardzo

lubił to miejsce. Było zupełnie pozbawione światła. Tysiące

zaułków i ślepych korytarzy sprawiały, że ofiary szalały ze

strachu. Labirynt posiadał w dodatku świetną akustykę,

zbliżające się ciężkie tytanowe kroki Księcia były wyraźnie

słyszalne.

Tym razem Vampire nie chodziło jedynie o zabawę. Była to

próba. Jeśli mężczyzna będzie się tylko bać, to znaczy, że

nie warto zaprzątać nim uwagi. Jeśli zaś Książę wyczuje

gniew i zew walki, wówczas jego plan się dopełni.

Rydwan podążył spokojnie ku następnej wieży w kształcie

konia szachowego, gdzie znajdowało się drugie wejście do

labiryntu.

Graf najpierw stracił przytomność, a potem naturalnie

przeszedł w stan snu. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.

Śniło mu się, że biega po uroczej łące wśród wielu nagich

tłuściutkich nastolatek. Jedna z nich zaczęła go nagle walić

dłonią po twarzy i rzekła męskim głosem:

- Niech się pan zbudzi, grafie.

Von Fenster otworzył oczy i ujrzał obrzydliwą gębę

wąsatego dworzanina.

- Łe - wyrwało mu się ze wstrętem. Szybko jednak

pożałował tych słów, gdyż przypomniał sobie, że jest właśnie

w zamku Księcia Vampire.

- Proszę wypoczywać - powiedział dworzanin.

Graf nieśmiało rozejrzał się wokoło. Księcia na szczęście

nie było. Znajdował się w przestronnym salonie z widokiem na

Ocean Wielki. Siedział na wygodnym atlasowym fotelu, a

syrena wyłaniająca się z ruchomego akwarium wachlowała go

srebrną imitacją palmowego liścia. Mimo tych niewątpliwych

wygód von Fenster był przekonany, że to już koniec.

- Czy mogę mieć ostatnie życzenie? - spytał dworzanina.

- Tak czy tak, nie - odparł tamten. - Ale na razie nie

wiadomo jeszcze, co zechce z panem uczynić Jego Wysokość.

Mark poruszał się w ciemności po omacku. Był wyczerpany.

Wciąż trafiał na ślepe zaułki, błądził tak długo, że nie

potrafił już wrócić do wejścia.

"To pułapka" - pomyślał i poczuł przepełniający go gniew.

- "Ktoś wpuścił mnie tu celowo".

W tym momencie usłyszał coś, jakby trzy ciężkie kroki,

daleko w głębi labiryntu. Przystanął nasłuchując, ale znów

zapanowała cisza. Nie wiedział, czy nie było to tylko

złudzenie wywołane zmęczeniem. Zaczął jednak iść prędzej, z

determinacją, choć wciąż napotykał przeszkody w ciemności.

W końcu trafił na długi korytarz bez zakrętów i szedł

bardzo szybko, trzymając się prawej ściany. Może to droga

do wyjścia. Korytarz jednak wcale się nie kończył. Po pół

godzinie Mark stracił nadzieję, że ta droga ma sens. Po

następnej półgodzinie okazało się, że korytarz był ślepy i

kończył się poprzeczną ścianą.

Mark zezłościł się i zaczął walić pięściami w mur.

Odgłos uderzeń niósł się echem po całej przestrzeni. I nagle

usłyszał coś jakby śmiech. Przestał walić i znów

nasłuchiwał, ale i tym razem zapanowała cisza.

"A jednak tam ktoś jest - pomyślał Mark - i drwi ze

mnie!"

Czuł wściekłość.

Zaczął biec z powrotem. Nie trzymał się już ściany. Gdy

przemierzył cały korytarz, okazało się, że na drugim końcu

też był zamurowany.

"Jak to? - pomyślał. - Musiałem przegapić jakieś boczne

wyjście".

Wrócił, sprawdzając ścianę po prawej. Szedł powoli, aby

nie minąć odgałęzienia. Po długim czasie doszedł do końca

korytarza i nic nie znalazł. Był wyczerpany, ale postanowił

sprawdzić przeciwną ścianę. Kiedy i ona okazała się

pozbawiona otworów, Mark usiadł na ziemi i krzyknął:

- Gdy cię dopadnę, zabiję! - Naprawdę wierzył w to, co

mówił.

W tym momencie usłyszał kroki. Ktoś szedł szybko i

zdecydowanie w jego kierunku. Mark wstał gotowy do ataku.

Nim cokolwiek uczynił, potężna postać rzuciła się nań,

gwałtownie rozrywając kłami jego gardło i wysysając całą

energię.

Vampire wkroczył do pałacu w doskonałym nastroju. Szedł

tak szybko, że służki nie nadążały z rozsypywaniem srebrnego

proszku. Książę czuł przepełniającą go energię i był przekonany

o swym nadchodzącym zwycięstwie. Dlatego wezwał wszystkich

dygnitarzy do sali tronowej. Rozkazał też przyprowadzić

grafa.

Oprócz ministrów, którym udało się przeżyć, pojawiła się

kapłanka Motokabalu ze świtą, jak również przygotowany do

przeprowadzenia megatransu doktor Bloodsteel. Wniesiono też

akwarium z Doradcą.

Graf trząsł się, stojąc w asyście dwóch strażników,

ukradkiem jednak przyglądał się pannom, chcąc sprawdzić, czy

aby nie ma wśród nich modelek z Hansenjungen.

Gdy do sali wkroczył Książę, dwór przykucnął pokornie, a

graf dodatkowo zamknął oczy na wszelki wypadek.

- To będzie moja ostatnia wola - podyktował zaskoczonemu

Sekretarzowi, a ten szybko zapisał jego słowa złotym

atramentem.

- Podać mi Doradcę! - rozkazał Vampire siedzący na

dryfującym tronie.

Wszyscy mieli zamiar jak zwykle wycofać się dyskretnie,

ale Książę powstrzymał ich skinieniem palca wskazującego (z

okiem). Podniósł akwarium z tacy i rzucił nim o podłogę.

Kryształ rozbił się na miliardy szkiełek. Patrzyli, jak

neuron wysycha pozbawiony życiodajnej substancji.

Ten widok jeszcze polepszył humor Księcia. Spojrzał

rozbawiony na trzęsącego się grafa, Nigdy nie widział tak

tchórzliwej istoty.

- A ten graf - powiedział Vampire - będzie moim następcą,

jeśli mój plan się powiedzie.

Graf nie wiedział, o co chodzi. Na wszelki wypadek wciąż

nie otwierał oczu.

Cały dwór był naprawdę zaskoczony. Ta reakcja ubawiła

Księcia. Zadrwił z nich w ten sposób po raz ostatni, na

koniec.

- A teraz wszyscy wyjść - krzyknął. - Pozostanie ze mną

doktor Bloodsteel i mój następca, niech zna moment, w którym

przejmie moje imperium.

Gdy pozostali tylko we trzech w Sali Tronowej, Bloodsteel

zaaplikował Księciu specyfik megatransu toksycznego, a sam

oddalił się, jak to było w zwyczaju.

Książę uniósł się na swym tronie wysoko, pozostawiając

samotnego grafa na dole. Zamknął oczy i skupił się. Zaczął

odczuwać działanie specyfiku. Powoli narastała w nim moc,

którą kierował do wewnątrz, wyzwalając się z kolejnych

więzów rzeczywistego świata.

Jak błyskawica mignęły mu wszystkie jego poprzednie

wcielenia. Przeszedł ten stan i zagłębiał się dalej. Na jego

drodze pojawiła się Arios. Spodziewał się jej.

Przepowiednia po raz pierwszy przemówiła:

- Zatrzymaj się - powiedziała i podniosła prawą dłoń,

jakby w geście powstrzymującym. - Czy nie pamiętasz mojej

ostatniej przestrogi? Karta Sprawiedliwość oznacza, że

wszystkie twe czyny zostaną policzone - Vampire znów

zobaczył kobietę z wagą, na której szalach siedziały biały i

czarny ptak. Biały odleciał do góry, a wtedy czarny spadł na

ziemię i umarł. - Karta Księżyc - powiedziała Arios -

oznacza, że jesteś oślepiony fałszywym blaskiem. - Książę

zobaczył zaćmienie słońca spowodowane przez księżyc. Nie

przejął się jednak tymi znakami, Arios znikła, a on podążał

dalej.

Napotkał teraz dusze wszystkich swych ofiar. Przedzierał

się przez nie jak przez gąszcz lepkich, kleistych istot.

Wszystkie łkały na jego widok. Na końcu czekał Doradca,

którego dusza miała wygląd pięknej, dojrzałej kobiety.

Patrzyła smutno, jak Vampire zbliżał się do niej. Minął ją

obojętnie, gdyż postanowił nie zważać już na nic po drodze.

Potem poczuł jedność i nieskończoność, brak czasu i

przestrzeni. Brak jako jakość. I wiedział już, że zbliża się

do celu.

Graf siedział skulony w dole. Trząsł się jak galareta.

Był tak przerażony, że nie mógł nawet połączyć się

telepatycznie z Lady Silver, aby się z nią pożegnać.

Vampire spoczywał na tronie, który dryfował swobodnie

wysoko ponad podłogą. Jego trans wywoływał coraz

wyraźniejsze skutki uboczne. Początkowo graf odczuwał

jedynie przepływające fale ciepła i chłodu. Teraz pojawiły

się wibracje, które stopniowo się nasilały. Von Fenster

czuł, jak podłoga drży. Zauważył też, że płaskorzeźby

zdobiące ściany zaczynają się powoli kruszyć.

Graf pomyślał, że to koniec świata i przebiegł pamięcią

całe swoje życie. Przed jego oczami stanęły zastępy

wyjątkowo powabnych dziewcząt, kilkanaście koni,

kilkadziesiąt płowców i hektary stołu zastawionego

najwykwintniejszymi potrawami, a także wszystkie klejnoty,

które odziedziczył lub nabył - począwszy od diamentowych

szelek po kuzynie Wolfie, na rubinowym fotelu skończywszy.

"Mogło być tego więcej" - pomyślał i zaczął się zastanawiać,

ile atrakcji go ominie, gdyby nastąpił teraz koniec świata.

Spadający z cokołu posąg złotej kobry przerwał te

marzenia. Von Fenster przesunął się na środek sali, aby

uniknąć uderzenia. Zauważył, że w miejscu, gdzie wcześniej

stał, pękła podłoga. "Co robić?" - myślał gorączkowo. Ale

nic nie mógł wymyślić. W tym momencie wisząca u sufitu

Meduza Mądrości urwała się i spadła wprost na głowę grafa.

Chcąc nie chcąc von Fenster doznał dzięki temu chwilowego

oświecenia.

"Ależ właśnie!" - pomyślał zaskoczony nagłą

przenikliwością swych spostrzeżeń. Zrozumiał bowiem o co

chodzi - Książę na tronie integrował właśnie wszystkie swe

siły prowadząc zło ku ostatecznemu zwycięstwu. "Jeśli mu się

uda - uświadomił sobie graf - rzeczywiście nastąpi koniec

świata! Muszę temu zapobiec!"

Łypnął w górę spod galaretowatej substancji na głowie.

Jego wzrok również chwilowo się wyostrzył, dzięki czemu von

Fenster zauważył, że pomiędzy włosami Vampire dyndają dwa

cienkie, ale wyraźnie odznaczające się dendryty.

"Ależ tak! - pomyślał graf, nadal osłupiały swą

przenikliwością. - Te dwa dendryty są kluczem do sprawy..."

Bez namysłu postanowił działać. Na wszelki wypadek nie

zdejmował z głowy Meduzy, aby nie stracić jasności planu.

Rozejrzał się po sali i jego wybór padł na ową rzeźbę kobry,

która przed chwilą o mało nań nie spadła. Złoty wąż miał

długość kilku metrów, a jego spłaszczona głowa była

wywinięta na kształt haka.

Von Fenster ruszył żwawo. Podniósł rzeźbę pionowo do góry

i starał się zaczepić jej głowę o poprzeczną belkę przy

nóżkach tronu. Gdy mu się to udało, zaczął powoli ściągać

dryfujący tron w dół. Czuł świdrujący dźwięk w głowie - był

on efektem zbliżania się źródła mocy.

- Nie na długo - mruknął von Fenster i gdyby mógł,

zatarłby z zadowolenia ręce. Niestety, były zajęte manewrami

z kobrą.

Gdy Vampire był już niedaleko, graf poświęcił swój

płaszcz z wilmy, przywiązując za jego pomocą tron do trwałego

elementu podłogi - małej fontanny.

Przeszedł go lekki dreszczyk przed realizacją ostatniej

części planu, ale nie miał on już nic wspólnego z poprzednią

paniką. "Jeśli będę działał sprawnie, nic mi nie grozi, co

więcej, zwalczę całe zło!" - pomyślał graf, już po raz

ostatni tak jasno. Właśnie minęło dwadzieścia minut i siła

parzydełek słabła, a co za tym idzie - myślenie grafa powoli

powracało do swej mętnej formy.

Zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje, i tym prędzej

ruszył do działania. Podszedł do Vampire od tyłu i

delikatnie ujął palcami dwa dendryty, a następnie je

połączył. Książę był już za daleko w transie, by

wystarczająco szybko zareagować. Nastąpiło coś w rodzaju

zwarcia, a graf padł rażony prądem.

A jednak mu się udało. Nie mógł zobaczyć, jak głowa

Księcia stanęła w błękitnych płomieniach i jak ogień ogarnął

potem całe jego ciało. Był to krótki, ale decydujący moment.

Ciało Księcia stało się lontem, który, gdy zapłonął,

spowodował wybuch we wszystkich zintegrowanych za jego

pomocą obszarach istnienia. Od tego ciała zajęło się

wszystko, co było z Vampire połączone, całe zło, które od

niego pochodziło i miało pochodzić. Jego świadomość zgasła.

Jego energia rozproszyła się, a wszystko, co za jego sprawą

zaszło, zostało cofnięte.

Mark obudził się w piachu. Nad nim wisiało palące

słońce.

Przez chwilę miał wrażenie, że już to kiedyś przeżył, ale

złudzenie szybko ustąpiło, gdy zobaczył swą piękną żonę -

skośnooką top-modelkę Sun idącą brzegiem morza w jego

kierunku.

Chyba wszyscy faceci na plaży patrzyli na nią. Mark nie

był o to zły. Wiedział, że Sun kochała tylko jego. W końcu

był to ich miesiąc miodowy na Karaibach.

- Przyniosłam ci melona - powiedziała Sun i uśmiechnęła

się do Marka.

- Zasnąłem, gdy cię nie było - odparł.

- Koo..cham cię - powiedziała Sun z urywanym japońskim

akcentem.

A potem żyli długo i szczęśliwie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron